Szczypiorski Andrzej - Msza za miasto Arras

Szczegóły
Tytuł Szczypiorski Andrzej - Msza za miasto Arras
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szczypiorski Andrzej - Msza za miasto Arras PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szczypiorski Andrzej - Msza za miasto Arras PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szczypiorski Andrzej - Msza za miasto Arras - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANDRZEJ SZCZYPIORSKI MSZA ZA MIASTO ARRAS Wiosną roku 1458 miasto Arras nawiedzone zostało klęską zarazy i głodu. W ciągu miesiąca - niemal piąta część obywateli straciła życie. W październiku roku 1461 z nie wyjaśnionych przyczyn nastąpiłO słYnne "Vauderie d'Arras". Były to okrutne prześladowania Żydów i czarownic, procesy o urojone herezje, a także wybuch łupiestwa i zbrodni. Po trzech tygodniach przyszło uspokojenie. W jakiś czas potem Dawid, biskup Utrechtu, bastard księcia burgundz- kiego Filipa Dobrego - unieważnił wszystkie procesy o czary i pobło- gosławił Arras. Te właśnie wydarzenia stanowią kanwę niniejszej opowieści. 1. Owego wieczora przyszedł do mnie i powiedział, że nie kocham naszego miasta. Już od progu wykrzykiwał namiętne oskarżenia. Przyjąłem go z szacunkiem, jaki winniśmy naszym nauczycielom. Powiodłem w głąb domu i wskazałem wygodne miejsce, sądząc, że spokój otoczenia i trunek, którym go zamyśliłem ugościć - ostudzą gniew... Nie chciał jednak siadać. W chwiejnym blasku lampy widzia- łem jego twarz, bardzo spuchniętą. Nigdy go dotąd nie oglądałem w stanie takiej gwałtowności i przysiągłbym, że jest chory, lecz to, co mówił, świadczyło o przytomności umysłu. Oskarżył mnie, że chciałem poprzedniej nocy opuścić miasto, o czym mu sekretnie doniesiono. Zrazu miałem ochotę wyśmiać te zarzuty. Lecz przecie go znałem. Skoro przyszedł do mnie, widać miał dowody w ręku... Poprzedniego wieczoru zamyśliłem wyjazd do Dawida. Przygotowałem się do drogi, z zachowaniem wszelkiej tajemnicy. Przed północą wyszedłem z domu, wysławszy uprzednio człowieKA z osiodłanym koniem ku bramie Świętego Idziego. Zastałem go w miejscu umówionym. Drżał z zimna i lęku. Noc była chłodna, wiał porywisty wiatr, roztrącając liście, spadłe z drzew. Z największym zdumieniem dostrzegłem, że brama była szeroko otwarta, a most nie odwiedziony. Strażnicy grali w kości nie opodal. Zajęci grą, zdawali się nie zwracać najmniejszej uwagi na przejście. Wietrzyłem pułapkę. Mijał czas, pełen osobliwej grozy. Koń niecierpliwie uderzał nogą w ziemię. Wszedł księżyc, ogromny i biały, jak kula śniegowa. Nagle usłyszałem kroki, a po chwili dojrzałem mnicha od cystersów, który jawnie zbliżał się do bramy miejskiej. Jeden ze strażników uniósł głowę, spojrzał bez ciekawości na przechodnia i wrócił do gry. Mnich minął bramę, wlazł na most. Jego kostur uderzał głucho w ciemności. Odszedł z miasta, przez nikogo nie zatrzymywany. Odczekałem kilka chwil, a potem wróciłem do domu, polecając odprowadzić wierzchowca do stajen. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Miasto spłatało mi raz jeszcze diabelskiego figla... Odchodzić stąd przy szeroko rozwartych bramach - byłoby niegodziwością! A przecież intencje miałem zacne. Zdecydowałem na koniec powiadomić Dawida o wszystkim, co się działo w Arras. Przekonany o szaleństwie, w jakie popadło miasto, pragnąłem oszczędzić mu dalszych cierpień i sprowadzić człowieka, którego mądrość i zdrowy rozsądek natychmiast położyłyby kres powszechnym diabelstwom. Zdawało mi się przecie, że spotka się to z oporem obywateli. Wszyscy wiedzieli, że potępiałem decyzje Rady. Wydawało się, że Rada nie poprzestanie na usunięciu mnie ze swego grona, lecz podejmie surowsze środki. Przez kilka poprzedniCh nocy nie zmrużyłem oka. Aresztowania odbywały się zwykle po zachodzie słońca. Z zapadnięciem mroku modliłem się żarliwie, aby los oszczędził mi cierpień. Kiedym tak trwał w gorzkim oczekiwaniu - wróciłem do zbawiennej myśli, która nurtowała przecież Arras. Sprowadzenie do miasta Dawida byłoby ocaleniem dla całej rzeszy obywateli, którzy popadli w szaleństwo. Zdawałem sobie oczywiście sprawę z ryzyka tego przedsięwzięcia, byłem jednak gotowy na wszystko. Liczyłem się z możliwością pojmania w czasie ucieczki, dlatego też wybrałem najlepszego konia i wtajemniczyłem człowieka zaufanego. Lecz oto zastałem bramy kusząco otwarte, a strażników przychylnie obojętnych. Sądząc, że pragnąłem męczeństwa i cofnąłem się wobec łatwo- ści - jesteście w błędzie. Zniewoliła mnie barbarzyńska wiara Rady w moją lojalność! Jeśli przedtem mogłem jeszcze wątpić w szaleństwo miasta - to po owej nocnej wyprawie do bramy Świętego Idziego nie miałem już żadnych złudzeń. Kiedy pod wieczór zjawił się w moim domu Albert, wiedziałem doskonale, że tylko w jego umyśle zrodzić się mógł plan tak chytry, jak otwarcie na ścieżaj bram miejskich. Nie było w Arras mądrzejszego i bardziej dostojnego człowieka. Wychowałem się w jego cieniu lub raczej w jego blasku. Umysł tego świętego starca rozświetlał ścieżki mojego życia. Przybyłem do Arras jako człowiek bardzo młody, nie ukończywszy jeszcze szkół, bez znajomości pisma, bez żadnej ogłady. Oddano mnie pod jego opiekę, kiedym miał lat dwadzieścia i w gruncie rzeczy niczego, poza tępym klepaniem pacierzy, nie potrafiłem czynić samodzielnie. Zajął się mną serdecznie, otaczając nie tylko opieką, ale uczuciem tkliwego przywią- zania, jakie mężczyźni dorośli i doświadczeni zwykli przelewać czasem na młokosów, w których widzą przedłużenie swoich życiowych ambicji. Klnę się na Boga żywego, że widział we mnie swojego następcę! Po prawdzie, nie miałem nigdy podobnych skłonności. Gandawa uczyniła mnie cokolwiek kapryśnym i choć w miarę. jak lata płynęły obrazy przeszłości zacierały się w mojej pamięci, to przecie pozostała we mnie ochota do swawoli i niezależności. W Gandawie ludzie biorą rzeczywistość dość lekko. Należąc do tamtejszej bogatej młodzieży, oddawałem się nieraz zabawom mało przystojnym. Nie stroniłem ani od uciech miłosnych, ani od dobrego stołu, ani nawet od rozrywek, które umysłom surowym wydawać się mogą bluźnierstwem. Nie o to jednak idzie. Pobyt w Gandawie dał mi pewność, że choć może w istocie nie jestem panem swego losu, winienem przecież zawsze czynić starania, by nim być! Chastell, który był mi wtenczas mentorem i cieszył się względami księcia, zwykł mawiać, iż nie istnieje nic bardziej zdrożnego jak przekonanie, jakoby człowiek nie był wolny. Chastell mawiał, najczęściej przy suto zastawionym stole, iż zwątpienie w wol- ność nakazuje myśleć tyłkiem zamiast głową. "Tyłek - powiadał Chastell - zdaje się być wówczas ze szkła. Człowiek o niczym innym nie myśli, jak tylko o ochronie swojego siedzenia, które jest kruche i arcydelikatne. Tymczasem - dodawał zwykle - dobry Bóg dał nam tyłki, aby w nie kopano!"... Rubaszność tego poglądu wcale nie oznaczała płytkości. Pośród przepysznych uczt, w towarzystwie ład- nych kobiet i dowcipnych panów, dojrzewałem do przekonania, że jestem godzien tego, by myśleć po swojemu i na swoją miarę. Opuszczałem więc Gandawę jako młodzieniec wprawdzie, ale nie bez chełpliwej pewności, że jestem na tyle roztropny, by chadzać własnymi ścieżkami. Lecz prawdę rzekłszy, kiedy ujrzałem się samotnym, bez towarzystwa moich biesiadników i przyjaciół, bez Chastella i jego możnej opieki, popadłem rychło w zwątpienie. Pierwsze tygodnie w Arras spędziłem na modlitwach, postach i pokorze. W czasie rozmowy z Albertem, niebawem po przybyciu do Arras, przeżyłem głęboki wstrząs. Zadał mi pytanie, z pozoru proste, które jednak nigdy przedtem nie przychodziło mi do głowy. "Gdzież pewność i skąd się ona w tobie bierze, że bardziej godzi się ufać własnemu umysłowi niźli objawieniu? Wierzysz w Boga?" Odparłem żarliwie i z całą mocą, że wierzę w Boga. Zapytał wtenczas, czy wierzę w diabła. Odparłem, że wierzę w diabła: Zapytał więc, czy wierzę, że Bóg i diabeł walczą o moją duszę. Odparłem, że i w to wierzę gorąco. Zapytał, wciąż tonem miękkim i jakby radosnym, czy wierzę, iż zarówno Bóg, jak diabeł wpływają na moje myśli. Odrzekłem, że tak jest bez wątpienia. A zatem - rzekł - postęp twojego umysłu stanowi coś, co zdaje się być nieustanną walKą. Łaska niebieska zmaga się w tobie z podsze- tami piekła. Gdzież odnajdujesz potwierdzenie, że twoja chroma myśl,, spętana tysiącem zależności, wpływów, gustów; lubieżnych zachceń, obaw i kaprysów, może być bardziej jasna i skuteczniejsza w po- znawaniu zamiarów Boga niźli nauka Kościoła?... Żyjemy w okrutnych czasach, drogi Janie. Ludzie nie chcą już być zacnymi chrześcijanami, biorą przykład z rozwiązłych książąt i głupich biskupów, oddają się cudacznym zboczeniom, poszukują boskiej obecności w życiu codzien- nym i starają się wyśledzić zamysły Boga, aby wyjść im naprzeciw. Lecz Bóg sobie nie życzy, by ludzie tak gorliwie zabiegali o zbawienie. To oczywiste, że każdy pragnie wiecznej szczęśliwości, ale niechże odda swój los w ręce Pana naszego Jezusa Chrystusa i niechże - go nie zastępuje... Janie, zaufaj mi! Strawiłem życie wśród ksiąg i rozpraw najmądrzejszych autorów. Jest to śmiechu warte! Gardzę tymi wszyst- kimi uzurpatorami, którzy pragnęliby - ufając rozumowi - ocalić Kościół święty. Najpotężniejszą siłą Kościoła są sakramenty, one bowiem stanowią wąską kładkę, po której Bóg zbliża się ku nam nad przepaściami życia. Dochowując wierności sakramentom, dochowujesz wierności Bogu. On jest wtedy z tobą, a ty jesteś z Nim. Jeśli ci dał umysł, to nie po to, abyś sięgał ku niebiosom, lecz wiedział, jak się poruszać po ziemi". Zapytałem wtenczas, gdzie mieści się dusza, a on dotknął mojej piersi i odrzekł, że tam jest dusza, oddech Boga, siła, dzięki której poruszam się, czuję spiekotę i chłód, śpię, jem, mówię i myślę. Spytałem, czy również dzięki tej sile pożądam kobiety, na co odrzekł, że tak jest bez wątpienia, bo Bóg nie domaga się wCale udręczeń, jest wspaniało- myślny i kocha mnie, a zatem stworzył kobietę, bym mógł jej pragnąć i ją posiadać. "Tylko głupcy sądzą - rzekł gniewnie - że kobieta jest naczyniem szatana. Ma ona duszę nieśmiertelną i powabne ciało. Gdyby stworzył ją szatan, byłaby ropuchą... Wtenczas ośmieliłem się go spytać, czy dusza, której uderzenia odczuwam w piersi, dana jest także wszystkiemu stworzeniu. Odrzekł, że nie wydaje mu się błędem sądzić, iż pies, kot, krowa, a nawet osioł obdarzone zostały przez Boga czymś w rodzaju świętej iskry, która dozwala im istnieć, cierpieć i radować się. Odczułem w tym jawną herezję i powiedziałem, że jego słowa nie wydają mi się zgodne z naukami Kościoła. Uśmiechnął się łagodnie. "Mój Janie" - rzekł. "Nie wszystko, czego Bóg pragnie, zostało zapisane w księgach, i nie wszystko, co Bóg zamyślił, jest wiadome człowiekowi, choćby należał do książąt Kościoła. Wystaw sobie na przykład, że twoje wierzchowce i stada, pasące się na łąkach Brabancji, też mają jakieś zwierzęce niebo. Cóż w tym złego i jakaż to obraza nauk chrześcijańskich? Święty Franciszek powiadał o koniu: >>brat mój, koń<<, a o pająku: >>brat mój, pająk<<. Czyż nie można mniemać, że Stwórca w swej nieopisanej łaskawości i dobroci zsyła różne losy na konie, krowy, kozy i skowro- nki, by je doświadczyć w radości i cierpieniu?! To tylko jest pewne, że człowieka stworzył Bóg na swój obraz i podobieństwo, a także dał mu umysł, co uczyniło z nas najbardziej nieszczęśliwe istoty pod słońcem. Wymagania boskie wobec człowieka są tysiąckroć większe niżeli wobec szczura, ale to wcale nie znaczy, by szczur miał po wsze czasy zostać potępiony. Modląc się za siebie i za mnie, winieneś cząstkę swych strzelistych uczuć oddać na rzecz zwierząt, drzew i gwiazd, aby i one znalazły się w rejestrze niebieskim". Mówił długo i tak zacnie, że łzy płynęły mi po twarzy, a moje serce przepełnione było wdzięcznością i szacunkiem. Nie znaczy to jednak, abym bez wahań i wątpliwości przyjmował jego nauki. Głowę miałem wprawdzie pustą, ale w kościach nosiłem jeszcze gandawskie swa- wole, Co skłaniało mnie do pewnej przekory. Gadaliśmy wtedy całą noc, aż słońce wyjrzało spoza wzgórz i rozjaśniło zaułki miasta. Pytałem go o równość ludzi wobec Boga, ale także wobec egzystencji ziemskiej. "Czemże gorszy jest pasterz twoich trzód od ciebie?"- odrzekł Albert. "To pewne, że gorszy jest urodzeniem. Przyszedłeś na świat w dobrej rodzinie, powołanej przez niebiosa, aby świeciła przykładem cnót i sprawiedliwości. Ludzie prości mają prosty żywot. Niepodobna od nich oczekiwać czynów, które są twoim przeznacze- niem. Lecz nie oznacza to nic innego, jak tylko większe ciężary. Nie po to masz stada tłustych krów i dobre konie, abyś żył w plugastwie, ale po to, abyś był wystawiony na bardziej bolesne próby. Kiedy Pan chce doświadczyć żebraka - zsyła na niego zarazę. Kiedy chce ciebie doświadczyć - także zsyła zarazę. Wystaw sobie cierpienie żebraka, skulonego u wrót świątyni, którego ciało pokryte jest wrzodami, i wystaw sobie cierpienie bogacza, konającego w rozkładzie i za- duchu wspaniałych komnat, pośród służby, dostojnych opiekunów i pięknych nałożnic. Jeśli ci dano wysokie urodzenie, to tylko po to, abyś spadł z wysoka. Z wyroku boskiego tak się dzieje, że cała dogodność i subtelność twojej egzystencji służyć ma tym cięższej i smutniejszej śmierci. Bowiem rozstawać się z nędzą nie jest trudno. Prawdę rzekłszy, miałem ochotę wykpić tę naukę, bom nie gustował w podobnych zawijasach słownych. Mierził mnie u Alberta kunsztow- ny rytuał myślenia, a także jego gadatliwość wywodząca się z dawnych czasów, kiedy ludzie o niczym innym poza Panem Bogiem i Jego świętymi rozmawiać nie potrafIli. Ach, wierzyłem gorliwie i byłem pobożnym chrześcijaninem, ale nie chciałem trawić całego życia na tropieniu zamysłów bożych i zabiegach, aby Mu się spodobać. Co Bóg pragnął ze mną uczynić - było Jego sprawą. Sądziłem, że moją sprawą jest żyć w zgodzie z taką naturą, jaką zostałem obdarzony. Jeśli chcecie, uważajcie mnie za trutnia! Bo, doprawdy, tylko jednego pragnąłem nade wszystko - wolności! Jeśli Bóg stawał mi na drodze - wymija- łem Go. Mam nadzieję, że w swej nieopisanej dobroci - wybaczył mi wspaniałomyślnie... Wolność... W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Znaczy to być tym, kim nas niebiosa stworzyły. Jest to więc wolność głupoty i mądrości, swawoli i cierpienia, szczęścia i nieszczęścia. Przy całym szacunku, jaki żywiłem dla Alberta, zawsze uważałem, że siedzi w nim kawał tępego klechy. Ach, jakże on pragnął walczyć o zbawienie dusz... Nawet nad chrabąszczami się pochylał, ożywiony swoim posłannict- wem. Właśnie to posłannictwo uważałem za rodzaj niewoli. Jeśli on czuł się dobrze w skórze proroka i nauczyciela - zapewne był wolny. Ale gdy usiłował tę skórę na mój kark naciągać - stawał się tyranem. Razu jednego zlecił mi dysputę nad komentarzem do czcigodnego Jana Gersona. Była to robota na trzy niedziele z okładem. Czas wiosenny, miasto skąpane w promieniach słońca. U progu roku zjechał do Arras książę Filip, a z nim barwny i wesoły dwór. Jak wiecie, kręciło się tam wtedy mnóstwo Anglików, bo choć książę wystawił ich do wiatru, pozostali przecie w jego dobrach, hulając i pijąc za burgundzkie pieniądze. Anglicy są zawsze tam, gdzie się dobrze dzieje... Gdy nastała odwilż, Filip odjechał ku Brukselli, ale w Arras zatrzymali się różni ludzie, żarłoki, gaduły, rozpustnicy, a także trochę łatwych kobiet. Nie dziwiłem się temu. Filip starzał się brzydko, coraz gwałtowniej klepał pacierze, niechętnym okiem spoglądał na tę krzykliwą i lubieżną ha- łastrę, więc część dworu uznała roztropnie, że lepiej pozostać w Arras, pod łaskawą i odległą przecie władzą Dawida. Bastardzi królewscy łagodniej odnoszą się do grzechów niżeli ich szlachetnie urodzeni ojcowie. Tak więc Arras wypełniał owej wiosny hałaśliwy tłumek Burgundów i Anglików, chętnych do kielicha. Była tam dziewka angielska, wielce w miłości sprawna. Miałem dwadzieścia kilka lat i śniłem po nocach kobietę. Rzuciłem w kąt komentarze Gersona. Włóczyłem się po łąkach z ową dziewką i miałem się dobrze. Pewnego dnia Albert napadł mnie i zbił po twarzy. Cierpiałem strasznie z bólu i upokorzenia. Kiedym wydobrzał, dziewki już w Arras nie było, zaś Albert wziął mnie na badanie. "Gdzież pewność - powiedziałem wtedy hardo - że jest rzeczą godziwszą wielbić Boga dysputą o dziele mistrza Gersona niżeli lędźwiami?! Mówiłeś mi o miłości, Albercie. Stokroć bardziej kocham brzuch kobiety niż księgi starych pryków z Sorbony. Gersonowi na nic moje glosy! Rozpadł się w proch i w najlepszym razie ujrzymy go w dolinie Jozafata za pięć tysięcy lat... Co się zaś tyczy tej dziewczyny angielskiej, tośmy we dwoje na łąkach podmiejskich smakowali szczęście. I gdzie pewność; że to się nie podoba Bogu?" - "Bluźnisz" - krzyknął Albert. Taki właśnie był zawsze. Kiedy nauczał, mądrość i wyrozumiałość wyciekała z niego jak woda ze źródła. Ale niechby kto spróbował żyć zgodnie z przykazaniami jego nauki - natychmiast groził piekłem... Pielęgnował w sobie czystą ideę, wedle której między Bogiem a czło- wiekiem istnieje cudowna harmonia, lecz mierziło go jej urzeczywist- nienie. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Wszystko dobrze, moi panowie, ale właśnie to było piekło. Wystawcie sobie moją egzystencję u boku tego dostojnego i rozumnego nauczyciela, który mógł przecież uchodzić za wzór wszelkich cnót. Powiadał mi: "kochaj zwierzęta, bo to są twoi młodsi bracia". Ale kiedym polecił sypać tęgo ziarna moim koniom, gdy przyszła ciężka zima, wyrzucał mi lekkomyślność i mar- notrawstwo. Powiadał mi: "kochaj kobietę, albowiem jest ci dana przez Boga". Ale kiedym trzymał nałożnicę w domu, wygnał ją z wrzaskiem, który słyszało całe miasto, i oskarżył mnie o rozpustę, co - rzecz jasna - wywołało powszechną wesołość w Arras, gdzie każdy szanują- cy się obywatel więcej miał dziewek niżeli wierzchowców. Powiadał mi: "kochaj bliźnich i traktuj ich jak równych sobie, bowiem są tobie równi". Ale gdy starałem się stosować do tych nauk - ćwiczył mnie Dyscypliną, wołając, że.popadam w szaleństwo. Powiadał mi, abym nie brzydził się Żydów, ale nie chciał jeść w moim domu, bo jadali w nim żydowscy bankierzy z Utrechtu. I co gorsza, nie było w nim nawet ździebełka obłudy. Chodził po mieście Arras opancerzony swoją wiarą, tak skromny, że niemal pyszny, tak mądry, że niemal głupi, tak zacny, że niemal nikczemny. Jednego się tylko bał na świecie bardziej niż piekła. Dawida się bał, moi panowie! Razu pewnego byłem przy ich rozmowie. Dawid zjechał do Arras nagle, z niewielkim pocztem. Stanął u Alberta, a witając go - pochylił się nisko ku ziemi. Był rosły, czarny, ogorzały od wiatrów północnych, Albert natomiast - biały jak śnieg, pochylony wiekiem, z długą siwą brodą. Bastard królewski, niespożyta jucha, diabeł wcielony, żarłok, kłamca, pełen dzikiej pychy i najbardziej szalonych pomysłów- a przeciw niemu mędrzec ulepiony z samej wiedzy, powagi i cnotliwo- ści. Dwa żywioły, jak psy spuszczone z łańcucha. Ach, panowie, cóż to była za wyborna rozmowa... Albert prosił Dawida do stołu, na co tamten zakrzyknął: "Wasza Wielmożność, nie zwyczajny jestem wieczerzać ogryzając korzonki...' Wciąż mówił do Alberta "Wasza Wielmożność", a tamten pałał rumieńcem i mamrotał z cicha: "O, mój książę..." Rzecz jasna, uczta była jak się patrzy. Dawid żarł za dziesięciu, kości rzucał wokoło, paluchy wysysał z tłuszczu, wraziwszy je w gębę. Spoglądałem bacznie na Alberta, którego zaraz opuścił apetyt. Na Boga, wiedziałem, co czyni książę! Wcale nie był tak z gruba ciosany, tak prostacki, jakim pragnął się wówczas okazać. Rżał jak koń i pierdział kwaśno przy stole, co nie czyniło dobrego wrażenia nawet na ludziach oddanych mu całym sercem. Doprawdy, nieco przeholował... Ale gdy się zaczęła rozmo- wa - dopiero wtedy zabłysnął biskup utrechcki. Mówili o naturze człowieka. Albert, jak zwykle, uczepił się swoich litościwych formuł. "Książę - powiada - kto szczerze kocha własną matkę i odnosi się łaskawie do zwierząt, jak przykazywał i nauczał święty Franciszek, ten niechybnie musi być dobrym człowiekiem...- "A juści!" - ryknął Dawid. "Miałem u siebie draba, co mi dusił tu i ówdzie niesfornych poddanych, truciznę podsypywał, czasem nożem dźgał w żebra z mojego rozkazu.., Razu jednego przychodzi do mnie zalany łzami. Co się stało? - pytam łotra. Książę, powiada, matka mi zmarła dzisiaj o świtaniu. Do tego stopnia był niepocieszony, że wystaw sobie, Wasza Wielmożność, na kilka niedziel musiałem go zwolnić z wszelkiej roboty, bo mu ręka drżała i mógłby pokaleczyć człowieka, zamiast go do nieba wyprawić. Co się tyczy zwierząt, to kochał je serdecznie i tkliwie..." Albert łypnął okiem, przygryzł wargi i powiada, że wyjątek potwier- dza regułę. Na to Dawid, iż on także należy do owych wyjątków, bo kocha matkę mocno, swoje konie i psy hołubi jak mało kto, a opinią najlepszego człowieka w Brabancji chyba się nie cieszy... "To tylko kaprys Waszej Dostojności!" - zawołał Albert. Przez pół nocy bez mała pokładałem się ze śmiechu słysząc te wywody. Kiedy sobie podjedli jak należy, Dawid wyłuszczył cel przybycia. "Wasza Wielmożność" - powiada z dobrotliwym uśmie- chem. "Zjechałem do Arras, bo mi doniesiono, że obywatele są znużeni i osowiali nieustannym postem, procesjami, staraniami o zbawienie wieczne: Mnie o wasze zbawienie idzie także, klnę się na święte Rany Chrystusowe, że o niczym innym nie myślę i nic mnie taką nie przejmuje zgryzotą jak upadek dobrych obyczajów. Ale rzecz w tym, że pogłówne brabanckie wysycha, mój królewski ojciec srodze rozjąt- rzony, że wpływy z miast północnych mizerne, handel u nas jak dychawiczna kobyłka, mury miast skruszone, od czasów angielskiego ucisku nikt do nich ręki nie przyłożył, na traktach włóczą się wszędzie rabusie i pokutnicy, do tego stopnia, że już miejsca dla kupców nie ma... Ja byłbym rad miastu Arras nieba przychylić, ale bacz, Wasza Wielmożność, z czego nam chleb powszedni jeść przychodzi. Dusza duszą, lecz i dla ciała okruch się należy". Wasza Dostojność!" - zakrzyknął Albert, lecz biskup przerwał mu ruchem ręki i gadał dalej, już mniej dobrotliwym tonem: "My się znamy, ojcaszku zacny, jak dwa łyse konie. Ty, Wasza Wielmożność, zbawiaj dusze ludzkie, ale we dwie niedziele zapłacisz moim poborcom sześćdziesiąt dukatów..." Albertowi drżały ręce. "Tyle dobra!" - za- wołał rozpaczliwie. - "Jakbym nieco poskrobał - rzekł Dawid - to w twoich skrzyniach znalazłbym tysiące..." - "Ja tego uczynić nie mogę" = powiada Albert. "Nie będę łupieżcą dla tutejszych ludzi..." Biskup omal z ławy nie spadł, takim wybuchnął śmiechem... "Ojcze"- rzekł po chwili. "Gdzież jest napisane, że ludzie chętniejsi są zbawie- nia duszy niżeli dostatku? Miasto Arras ginie! Coraz gorzej i trudniej tu żyć. Prawisz im nieustannie o Panu Bogu i Jego świętych, udzie- lasz sakramentów, a tymczasem bydło parchem stoczone, domy pa- dają, nie ma się w co odziać i co do gęby włożyć. Obywatele tutejsi uciekają do innych krajów, gdzie mniej świętości, ale za to więcej jadła. Za sześćdziesiąt dukatów, które otrzymam, inaczej urządzę to miasto. Ty mnie znasz, Wasza Wielmożność, i wiesz, żem dobry gospodarz. Tobie się zdaje, że jak przyciskasz ludzi z Bożym słowem na ustach, to już im lekko. Moja władza polega na czym innym. Trzeba, to przycisnę, a trzeba - to poluzuję. W Utrechcie widać wiele roześmianych twarzy, u was, w Arras, wszyscy wargi sznurują w modlitwie. Albert wstał od stołu, podniósł ramię. I już wiedziałem, że teraz powie jeden z tych swoich cudownych frazesów, którymi karmił Arras przez dwa dziesiątki lat. I w rzeczy samej powiedział: "Wasza Do- stojność, trzeba nade wszystko kochać tych, którymi się rządzi..." A tamten znów ryknął śmiechem. "Idź do kata, Albercie! Twoją miłość mogą sobie wetknąć w tyłki! Nie o to idzie, aby byli kochani, ale o to, aby się dobrze czuli! Cóż z tego, że ich kochasz, jeśli im źle? Mnie w Utrechcie kocha mało kto, a ja nie kocham nikogo. Ale chcę widzieć zadowolone twarze i powszechną sytość, bo tylko wówczas będę się czuł bezpiecznie w używaniu życia!" - "Wasza Dostojność - wy- krzyknął Albert - zabiegasz o popularność wśród tłumu. Gdyby pragnęli barbarzyńskich igrzysk, nie odmówiłbyś! Łakniesz poklasku, gdy ja pragnę nade wszystko wzniosłości serc ludzkich". - "A idźże do kata, Albercie, z tą wzniosłością. Gdyby mój ojciec stosował się jak należy do przykazań pańskich, wcale nie przyszedłbym na świat. Spłodził mnie grzesznie, jestem owocem jego nieprawości, ale to wiem, żem został poczęty w rozkoszy, jakiej przykładny związek ojcu mojemu nie dawał. Nie wymagaj więc ode mnie, Wasza Wielmożność, wzniosło- ści uczuć! Bliższy jestem tym obywatelom miasta Arras, którzy doma- gają się chleba i rozrywek, niżeli Ty, ojcze, ze swymi kazaniami... "Każdy rządca - powiedział Albert - który walczy o dusze rządzonych, jest osamotniony". - "Bajasz, Wasza Wielmożność. Nie każdy, lecz ten tylko, który tego pragnie". Na to Chastell, towarzy- szący księciu, pochylił się w jego stronę i rzekł cicho: "Jakkolwiek by się działo w Arras, wyznać trzeba, że nasz ojczulek Albert jest czysty jak łza!" - "I cóż z tego, że czysty, skoro dureń!" - warknął biskup utrechcki. Doprawdy, ten człowiek ma celny język. Któż inny, poza nim, potrafiłby z równą trafnością ugodzić Alberta prosto w serce. Zaczęło się wszystko, by tak rzec, niewinnie. Któż by pomyślał, że tego rodzaju drobnostka da początek okropnym zdarzeniom. Sukien- nikowi imieniem Gerwazy, którego zwano Damasceńczykiem, bo przed laty w Syrii bywał i miał rozległe stosunki pośród tamtejszego kupiectwa - padł koń. Po prawdzie - zdarzenie dość osobliwe! Zważywszy, że ten koń był zdrów i silny. Dwulatek, dobrej krwi, używany pod wierzch i otoczony szczególną opieką w stajni swego właściciela. Koń, jak powiadam, był zdrów poprzedniego wieczora, a gdy pan obchodził domostwo przed zaśnięciem, zwrócił nawet uwagę, że zwierzę czuje się wybornie, i wydał polecenie stajennemu, by rankiem osiodłał wierzchowca i wyprowadził pod bramę, gdyż Gerwazy chciał jechać z serżą aż do Lille. Nazajutrz włazi stajenny do sypialni pana i powiada, że koń padł. Zbiegli się domownicy. Zwierzę leży bez ruchu na klepisku, brzuch wzdęty, a chrapy pokryte zastygłą pianą. "Co jadł nocą!?" - woła Gerwazy. Powiadają, że nic nie dawano. "Struto mi wierzchowca!" - woła sukiennik. Nie było to wcale możliwe, bowiem wrota domu zostały zawarte przed nocą, wszyscy mieszkańcy tego gospodarstwa to byli ludzie od lat znani i cieszący się zaufaniem pana. Gerwazy użalał się długo nad stratą pięknego zwierzęcia. Koło połu- dnia przyszedł do niego znajomy powroźnik, człowiek bogaty, który trzymał u siebie trzech czeladzi i miał pod miastem kawał sadu. Powroźnik powiada: "Słyszę, Damasceńczyku, że cię spotkało wielkie strapienie. Koń twój padł dzisiejszej nocy... Otóż wiedz, żem przecho- dził w pobliżu stajen i widziałem w świetle pochodni Żyda imieniem Celus, który rzucał przekleństwo na całe twoje domostwo". Ten powroźnik trafił w sedno, bo Damasceńczyk miał na pieńku z Celusem od lat. Po prawdzie musiał być udział sił nieczystych w sprawie tego konia, bo któż słyszał, by zwierzę padło tak nagle? Damasceńczyk pospieszył do Rady i złożył skargę. Nie byłem przy tym obecny, bom miał tego dnia inne zajęcia, nie cierpiące zwłoki, ale wiem, że sukiennika wysłuchał sam Albert. "Daj świadka" - powiada do rozsierdzonego delatora. W mig przywiedli do Rady powroźnika. Przysięgniesz, żeś widział?" - pyta Albert. - "Przysięgnę na Rany Chrystusowe". Farias de Saxe, który był mędrcem w zakresie kompetencji i przepi- sów prawa, a zasiadał w Radzie dla braku ciekawszego zajęcia, rzekł do Alberta: "Ojcze. Nie godzi się, byś rozstrzygał sprawy dotyczące mieszczan. Nawet jeśli dzisiaj okażą zadowolenie z twojego wyroku, jutro podniosą krzyk, że manipulujesz miastem wedle własnej woli. Niech lepiej oni sami słuchają Celusa". Wynikł spór niemałego znacze- nia. Albert, który nigdy nie rezygnował z rozkoszy wymierzenia spra- wiedliwości, oponował przeciw poglądom Fariasa de Saxe, powołując się na pochodzenie Celusa. "Gdzież jest napisane, że miejskie trybu- nały winny sądzić Żyda?! Żyda sądzić może każdy!" Na to Farias de ' Saxe: "A gdzież jest napisane, że Żyda może sądzić każdy?" Rzecz jasna, spór wygrał Albert, bowiem dla niego rezultat był istotnie ważny, gdy natomiast de Saxe traktował wszystko jak rozrywkę. Był zbyt bogaty i znudzony, aby przywiązywać wagę do czegokolwiek. Kiedyś, gdy go zastałem w kościele przy konfesjonale, powiedział mi, że grzeszy z nudów i z nudów się spowiada... Był to naprawdę jedyny wielki pan w mieście Arras! Niechaj spoczywa w pokoju... Więc przywiedli Celusa. "Rzucałeś przekleństwo?" - pytał Albert.- " Wasza Wielmożność, ja tego nie potrafię". - "Mówią o tobie, żeś mądry Żyd". - "Tym bardziej nie potrafię!" - "Czy to oznacza, że do skutecznej klątwy potrzeba niewiedzy?" - "To dla jednych oznacza to, dla innych zaś co innego... Każdy czyta to, co chce przeczy- tać!" - "Przyznaj, Celusie. Nienawidzisz Gerwazego Damasceńczy- ka..." - "Czyż mam obowiązek go kochać, Wasza Wielmożność?! Jeśli tak, pokocham go". - "Nie pierwszy raz stajesz przed Radą, Celusie. Przed trzema laty zohydziłeś chrześcijańskie zwłoki". - "Wasza Wielmożność jest w błędzie. Nie miałem z tym nic wspólnego, nie było mnie wtedy w mieście, co dowodnie wykazało śledztwo". - "Jednakże nie zaprzeczysz, że byłeś wmieszany w tamtą sprawę". - "Temu przeczyć nie mogę, bo tak było... Ale..." - "Celusie, doniesiono nam, żeś się sprzeciwiał goszczeniu pana de Saxe, jak każe obyczaj".- "Wasza Wielmożność, pan de Saxe poświadczy, że zawsze witałem go z należytą pokorą. Pan de Saxe przybywał samotrzeć z dwoma chartami i jednym wyżłem i nigdym nie obraził jego praw". - "Ale nie uważasz tych praw za godziwe". - "Nie do mnie należy wyrokować, co jest godziwe w mieście Arras, a co nie jest godziwe..." - "Czyżby to miało oznaczać, że obce ci jest to miasto?" - "Tegom nie powiedział, Wasza Wielmożność". - "Aleś tak pomyślał, Celusie". "Za pozwoleniem, skąd Wasza Wielmożność zna moje myśli!" - "Nie jesteś od zadawania pytań, ale od udzielania odpowiedzi..." Tak to się toczyło, aż do późnego wieczora. Żal mi było Celusa, choć Żyd, alem się nie mieszał w sprawę. Zeznanie powroźnika przyjęto za dowód, co od początku było oczywiste. Tejże nocy Celus obwiesił się w piwnicy ratusza. Pan de Saxe miał śmiałość oznajmić Albertowi: "Ojcze, krew tego Żyda spada na twoje sumienie". Na co Albert wyniośle: "Mówisz o czymś, czego sam nie znasz i nie posiadasz". Farias de Saxe, wychodząc z sali Rady, mruknął do mnie: "Tacy, jak ten, są zawsze najgorsi. Zabijają bezgrzesznie". Jak słyszałem, tego dnia pan de Saxe upił się okrutnie. Był to jeden z nielicznych dni jego życia, kiedy się nie nudził. Lecz nie opilstwo Fariasa wywołało napięcie w mieście. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Wasz pogląd na obywateli Arras może być dzisiaj pełen niechęci, a nawet zgoła wstrętu, bo w rzeczy samej dopuścili się rzeczy, jakich dzieje świata nie widziały. Ale przecież było to zrządzenie losu. Znałem tych ludzi. Nie byli źli, na pewno zaś nie byli gorsi od innych mieszkańców Brabancji i całego księstwa. Arras nie wydało wprawdzie zbyt wielu świątobliwych mężów i cnotliwych niewiast, było tam wiele zawiści, paskudztwa, świństwa, niejeden łotr uwił sobie ciepłe gniazdko w murach miejskich, lecz owego wieczora, kiedy się rozniosła wieść o śmierci Żyda Celusa- niemal wszyscy obywatele uznali się współwinnymi zabójstwa. Ach, nie będę tutaj dowodził, że kochali Żydów i ich czerwone łaty na kapotach, że bez niechęci ocierali się o żydowskie ramiona w tłoczne dnie jarmarków albo ufali żydowskiemu słowu. Wszyscy obywatele rozu- mieli, że Żydzi są żywiołem obcym i że Bóg ciężko doświadcza miasto, skazując je na współżycie z katami Jezusa Chrystusa. Ale właśnie dlatego, że byli prawymi chrześcijanami i poddawali się wyrokom nieba - stanowili wspólnie glebę, na której mogło wzrastać żydowskie ziarno. Nie cieszyłem się sympatią w Arras, to pewne! Byłem przybyszem z innego kraju, byłem okiem i uchem utrechckiego dworu, więc mój dom obchodzili z daleka, bo mi nie ufali. A jednak owego wieczora właśnie do mnie przyszli ze łzami i lamentem. "Żyd Celus obwiesił się na ratuszu!" - wołali ze zgryzotą. "Pan Albert niesprawiedliwie z nim sobie poczynał... Biada nam, bo Bóg nie odpuszcza takich niecnych grzechów". - "Co mam robić?" - pytałem. - "Idź do biskupa Dawida, który jest twoim przyjacielem, i proś go, by przybył do wiernego miasta Arras. Bez jego obecności spotka nas wszystkich nieszczęście. Pragniemy zmyć krew niewinną, która spadła na miesz- kańców Arras. Niechaj nam biskup powie, co winniśmy czynić..." Cóż miałem im odpowiedzieć? Wydało mi się rzeczą śmieszną jechać do Utrechtu lub Gandawy, stawać przed obliczem Dawida i prosić go o przybycie. Spoglądając na ten strapiony tłumek mieszczan z wyso- kości mojego domu, wyobraziłem sobie uśmiech Dawida, któremu przedkładałbym prośby jego trzody. Moi panowie! Znacie księcia lepiej niżeli ja sam. Jest to wielki człowiek i przykładny chrześcijanin. A jednak... Pomyślałem sobie, że oto przybywam do Gandawy, zostawiając za sobą padłe w drodze konie. Wchodzę na komnaty biskupie, okryty pyłem i potem, z twarzą posiekaną od jesiennego wiatru. Dawid wita mnie łaskawie. "Chwała Najwyższemu Janie, że jesteś! Wybieram się jutro na polowanie, " Wasza Dostojność" - powiadam. będziesz mi towarzyszył... - " "Jestem posłem miasta Arras. Ludzie tamtejsi pokornie proszą o Twoje przybycie, bowiem lękają się kary bożej. Pan Albert zaszczuł na śmierć ` pewnego Żyda, imieniem Celus... " - "Żyda, powiadasz!" - mówi Dawid z uśmiechem. "I dla jednego Żyda miałbym ruszać do arras?" - Nie dla niego, Wasza Dostojność, ale dla obywateli tego nieszczęsnego miasta! - "A cóż ja poradzę, jeżeli ma czkaw- kę... Ani mi w głowie spierać się z Albertem o jakieś żydowskie padło. Bóg dał, Bóg wziął! A ty, Janie, przestań się trapić. Mam dziewkę ze Spiry wielkiej urody, dam ci ją na dwie noce..." - "Wasza Dostoj- ność" - powiadam w rozpaczy. "Lud w mieście wzburzony. Obawiam się tumultów. Wasza Dostojność, wiesz, jak łatwo w dzisiejszych ciężkich czasach rozpalić namiętności. Jeszcze się nie zagoiły rany po okropnych ludożerstwach ubiegłych lat, ledwie co miasto wychynęło z toni, a teraz znów..." Dawid podnosi dłoń do twarzy, jakby odganiał ' uprzykrzoną muchę. Milknę. Teraz on mówi: "Pax, pax! O co szło z tym Żydem?" - "Jakiś człowiek zeznał, że Żyd Celus rzucił przekleństwo na dom sukiennika, któremu padł koń dobrej krwi. Koń był zdrów i miał iść w drogę, gdy nagle, w środku nocy, za spra- wą przekleństwa żydowskiego, padł w stajniach..." - "Jakiej był maści?" - pyta Dawid i śmieje się. "Tego nie wiem, Wasza Dostoj- ność. - "Jeśli gniady, to go nie żałuję..." - "Wasza Dostojność! Prawdę mówię. Miasto wzburzone..." - "Nudzisz mnie, Janie. Jeśli Im do pokuty skoro, niech się wybiczują. Powiedz w Arras, że biskup ; nakazał procesję i dziesięciodniowy post... A swoją drogą ten ojczulek Albert wielce dla mnie kłopotliwy... U niego rachunek prosty. Jeden koń, jeden Żyd. Ale żeby z Bogiem się liczyć, to już moja sprawa. A cóż ; ja Bogu powiem? A skąd ja wiem, czy w mniemaniu boskim godziło sIę Żyda zgładzić. Może jednego Żyda, może dwóch, a może tylko : połowę... Ja nie wiem, ile wart jest koń w stajniach niebieskich". Tyle bym zwojował w Gandawie, co kot napłakał... Oznajmiłem przeto ludziom, aby wrócili do domów i czekali następnego ranka. Sam poszedłem, by się rozmówić z Albertem. Przyjął mnie oschle, jak zwykle, kiedy oczekiwał sporu. Nigdy nie wyzbył się przekonania, że choć jestem jego uczniem, to przecież należę do obcych, do tego olbrzymiego świata, położonego za murami Arras. Odnajdywał we mnie, nawet po wielu latach - kiedy mu już dałem liczne dowody lojalności i niemal synowskiego przywiązania - jakieś powinowa- ctwo z Dawidem, a co gorsza - z Chastellem, którego nienawidził całą duszą. Ileż to razy wyrzucał mi brak gorliwości chrześcijańskiej, kładąc to na karb zgubnych wpływów Gandawy. Ileż razy powtarzał z gory- czą: "Tobie się wydaje, drogi Janie, że nade wszystko trzeba wielbić rozum. I sądzisz, że mentorzy gandawscy, z Dawidem na czele,właśnie rozumowi oddają cześć największą. Tymczasem, wbrew pozorom, nie o rozum tu idzie, lecz o przyrodzenie. Swoją umysłową sprawność Dawid ćwiczy w łożu. Wydaje mu się, że jest silny, ponieważ w nic nie wierzy... Jakież to głupie, Janie!" Nie mówiąc tego wprost, zawsze podejrzewał, że bliższy jestem dworu biskupiego, niżeli byłem w istocie. Sądził, że Dawid daje posłuch moim radom. Tymczasem, jako się rzekło, Dawid widział we mnie przyjaciela i towarzysza swawoli, ale zawsze skrzętnie unikał poważniejszych rozmów. Lecz Albert nie mylił się sądząc, że sercem jestem bardziej z Gandawą niż z Arras. To mi zresztą szczyptę pochlebiało. I tym razem więc, przyszedłszy do Alberta, byłem nieco skrępowany. Już sam fakt, że obywatele miasta zwrócili się do mnie prosząc o pośrednictwo na dworze biskupim, był mi niezręczny. I nie zdziwiłem się wcale, gdy Albert - wysłuchawszy relacji, rzekł cierpko: "Jeśli cię do Dawida posłali, czemuś przyszedł do mnie?!" - "Ojcze" - powia- dam najłagodniejszym z głosów, jakie umiałem wydobyć z gar- dła. "Nie jest rzeczą właściwą wciągać w tutejsze spory dwór biskupi. Obywatele miasta są wzburzeni z powodu wypadków, jakie się roze- grały w murach miasta, przeto w tych murach trzeba podjąć stosowne decyzje". Spojrzał na mnie spode łba, potem wzruszył ramionami niechętnie i ze znużeniem, jakby chciał się pozbyć ciężaru. "No, to brzmi mądrze co prawda, ale w twoich ustach, Janie, jest obłudą! Czyżby śmierć tego Żyda miała cię skłonić do solidarności z miastem, której dotychczas nigdy nie odczuwałeś? Niezbadane są wyroki bos- kie... Nagle, w chwili tak groźnej, kiedy otwiera się sposobność interwencji Dawida w nasze sprawy, a .obywatele tego miasta, tak zawsze czujni, aby nikt nie poczynił wyłomu w przywilejach i nie naruszył ich praw, własnowolnie zabiegają o decyzję dworu, ty stajesz się opiekunem wolności miejskich i wzdragasz się przed mieszaniem obcych w sprawy Arras?! Kiedy wreszcie powstał spór pomiędzy mną i obywatelami i nadarzyła się tak świetna sposobność, by mnie wydać na pośmiewisko, wydrwić i poniżyć w oczach ludzi, których zawsze kochałem - ty, Janie, okazujesz mi wyrozumiałość? Bacz, aby Dawid nie wystawił rachunku za tę słabość serca!" Wtem umilkł i zbliżył się do mnie. Patrzał mi w oczy z wyrazem czujnej podejrzliwości i jakby z podziwem. - "A może ty wiesz?! - spytał nagle, ujmując mnie za rękę. "Powiedz szczerze, Janie! Może tyś zrozumiał, o co tutaj idzie!?" Dalibóg, nie miałem wtenczas pojęcia, do czego zmierzał. Widać wyczytał to z moich oczu, bo roześmiał się szyderczo. "No, tak... Skądże by ci to mogło przyjść do głowy!" Chyba nigdy tak mną nie pogardzał, jak w owej chwili, gdy spostrzegł, że mnie przecenił. I naraz stał się władczy, nieprzystępny, wyzbyty nawet szyderstwa, które przy jego naturze, zimnej jak lód, wydawało się niekiedy szczyptą wewnętrz-' nego ciepła. "Zważ - powiada - żeś przybył do Arras przed laty jako pisklę! Temu miastu zawdzięczasz swoje powodzenie. Uczyniło cię człowie- kiem światłym i bogatym, udzieliło ci zaufania i obarczyło cząstką władzy..." - "Ojcze - przerwałem - wszystko, . co przypisujesz miastu Arras, jest twoją własną zasługą!" - "Cóż stąd?" - odrzekł. Wiesz doskonale, że nie istnieje granica, która by oddzielała mnie od miasta i miasto ode mnie. Ja jestem nim, a ono jest mną. Jeślim coś dla ciebie uczynił - winieneś wdzięczność wszystkim obywatelom Arras, bo to oni właśnie, poprzez mnie, sprawują tu rządy. Przez tyle lat powtarzałem ci nieustannie, że kto walczy ze mną, występuje przeciwko miastu, a kto usiłuje naruszyć tutejsze prawa i przywileje - staje się moim nieprzyjacielem. Byłoby rzeczą śmieszną, gdyby w godzinie próby miały się rozejść drogi tutejszych obywateli. Tylko rozpacz i nieporządek w umysłach mogły sprawić, że przyszli do ciebie z prośbą o przywołanie Dawida. Orałem tę glebę w ciągu dwudziestu lat i przeorałem ją. Nie kochają tutaj biskupa! Nie uczynił nic, aby zasłużyć na miłość. Ilekroć tu przybywał, mogło się zdawać, że miasto nawiedziła gromada łupieżców. Żyjemy w Arras zacnie, bez zbytków i niegodziwości, od których marnieją Utrecht i Gandawa. Bo cóż się stało z Brabancją? Powszechna obłuda, intrygi, swary, nikczemność. Dawid trzyma płatnych zbirów, którzy na każde skinienie rozprawiają się z przeciwnikami dworu. Czyś widział zbirów w Arras? Czy w na- szym mieście trzeba się odwoływać do sztyletu i trucizny, by pod osłoną nocy zabijać nieprzyjaciół? Osiągnęliśmy tutaj jedność, która zdaje się błogosławiona przez Boga i ludzi". - "Panie - rzekłem - Żyd Celus powiesił się w ratuszu!" - "Wiem o tym... Biedny Żyd! Widać zachciało się Bogu uczynić z niego ofiarę. Zważ, Janie, że nie stało się nic, co by mogło obarczać nasze miasto. Rada jeszcze nie wydała wyroków. Celus pozbawił się życia z własnej woli. Czy nie dostrzegasz całej strzelistości uczuć tutejszych obywateli, którzy są strapieni i boleją z powodu śmierci tego nieszczęśliwca? Wystaw sobie podobną rzecz w Gandawie albo w Utrechcie... Śmiechu warte! Kogóż tam obejdzie jeden trup żydowski?! Gdy tymczasem tutaj ludzie pragną oczysz- czenia. I otrzymają oczyszczenie! Chcę więc, abyś pojął, jak niegodziwe i głupie są projekty odwoływania się do rozumu Dawidowego. Winie- neś miastu Arras nie tylko wdzięczność, ale także solidarność w trud- nych chwilach". - "Tak właśnie myślałem" - rzekłem spokojnie. "I dlatego przybyłem do ciebie, ojcze, choć obywatele żądali, bym udał się do Gandawy". Wtedy Albert znów roześmiał się cierpko i powie- dział: "Janie! Znam cię od wielu lat. I zawsze ufałem twojej lojal- ności. Idź do ludzi i powiedz im, że byłoby niegodziwością szukać wsparcia na dworze biskupim. Sami jesteśmy panami Arras i tylko w naszych rękach jest los tego miasta..." - "Czy nie byłoby stosowniej, ojcze, abyś sam powiadomił o tym miasto?" - "Nie, drogi uczniu! Nigdy nie kryłem wobec obywateli uczuć, jakie żywię dla Dawida. Dlatego też moją decyzję mogliby przypisać niechęci i nieufności... Czy nie do ciebie przyszli z prośbą o pośrednictwo? Kto mógłby być lepszym posłem Arras na utrechckim dworze?... Będzie rzeczą dobrą i rozsądną, jeśli im wytłumaczysz, dlaczego odrzucasz powierzoną ci misję". - "Masz rację, ojcze!" - rzekłem. W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego. Amen. Moi panowie! Tylko w części czuję się winny za to, co Bóg zesłał na miasto Arras. Byłem Jego narzędziem i ufałem w Jego sprawiedliwość. Pozwólcie jednak, że teraz przywołam na świadka niedawną przeszłość, owe 'straszne dni sprzed trzech lat, kiedy głód i zaraza dotknęły nasze miasto... Myślę, że tam właśnie trzeba szukać przyczyny, dla której uznałem słuszność argumentów Alberta. Z wiosną owego roku zaczęło padać bydło. Zrazu nie było w tym nic nadzwyczajnego. Zawsze tak się dzieje, że po srogiej zimie część bydła chudnie, traci apetyt i pada bez przyczyny. Jednakże tamtej wiosny, jak pamiętacie, także niejeden pastuch oddał Bogu duszę. Wyszliśmy z miasta z procesją. Bito w dzwony. Nastąpiły dni deszczowe i chłodne , a potem z nagła niebo pojaśniało, przygrzało słońce i w murach Arras pojawiły się nieprzeliczone rzesze robactwa. Z podmokłych zwykle łąk, które wtedy raptownie wysychały - robactwo wpełzało do miasta. Nigdy przedtem nie zdarzyło się coś podobnego. Miasto otaczały tumany mgieł, rankiem i o zmierzchu nie sposób było dojrzeć cokol- wiek na odległość wyciągniętego ramienia. Za dnia słońce przygrzewa- ło mocno, ale nocami chłód dzwonił wśród murów. Zaczęli umierać ludzie. Najprzód jeden, potem dwóch, a potem dziesięciu. Ciała ich rozkładały się niezmiernie szybko, były sczerniałe i opuchnięte. Zaduch nie dozwalał oddychać tym, którzy czynili zmarłym ostatnią posługę. Niemal natychmiast potem wybuchły pożary. Strawiły mnóstwo ludz- kiego dobra, nade wszystko zaś zapasy żywności, zgromadzone na przednówek. Wtenczas zjechał do Arras książę Dawid. Witając go u bram powiedziałem między innymi, że mało jest możnych tego świata, którzy by okazali podobną odwagę. Zwykle w godzinie zarazy dostojni ludzie uciekają, gdzie oczy poniosą, zdając na łup gawiedzi cały swój majątek. W takich chwilach okazuje się najdowodniej, jak mało znaczą dobra ziemskie w obliczu śmiertelnej groźby, zesłanej przez Boga. Dawid okazał więc rzadki hart serca, przybywając do Arras ogarniętego zarazą. Wjechał w mury z pysznym pocztem. Niesiono przed nim relikwiarz z kroplą krwi świętego Idziego, którą biskupi utrechscy otrzymali niegdyś w darze od hrabiów Saint Gilles. Jednakże ten wjazd, który pokrzepił serca wszystkich obywateli miasta, obrócił się rychło przeciw nim. Dawid podjął srogie rządy. Nie twierdzę wcale, że zamyślał zgubić Arras, ale wielu tak właśnie uważało. Nakazał pod karą gardła palić wszelką żywność, której dotknęły ręce ludzi padłych od zarazy. Kiedy mu dowodzono, że jest to szaleństwo, bo jakiż cel ogołacać miasto ze skromnych zapasów, które się jeszcze zostały - oznajmił, iż bardziej ufa nadwornym medykom. Już wtedy otaczał się tą sforą darmozjadów i pyszałków ciągnących za nim wzdłuż i wszerz Brabancji i zatruwających jego wielki umysł bajędami. Co gorsza, opuszczając Arras po dniach surowych rządów, nakazał zamknąć bramy i wystawił warty wzdłuż murów. "Skazujesz nas na zagładę!" - wołali członkowie Rady. -- "Módlcie się!" - odparł. Prawdę rzekłszy, nie opuścił nas w biedzie. Co dnia suto ładowane wozy zbliżały się do bram Arras. Każdego ranka słyszano skrzypienie kół i krzyki woźniców. Lud gromadził się na murach, a wysłannicy biskupa opróżniali wozy. Potem odjeżdżali, trzaskając z batów i szep- cząc pacierze, a straż biskupia dozwalała nam otworzyć bramy, by zabrać żywność do miasta. Dzielono się sprawiedliwie, niemałe w tym zasługi położył pan de Saxe, człowiek wielkiej prawości i niezłomnego charakteru. Cóż z tego, jeśli zaraza wciąż zbierała swoje żniwo, a głód coraz bardziej dawał się wszystkim we znaki. Potem nadeszły dni rozpaczliwe. Zwiedziawszy się o naszym nieszczęściu podeszli ku Arras wszyscy niemal brabanccy grasanci, bandy zbrojne i wyzbyte sumienia. Zaczajeni pośród lesistych wzgórz czatowali po nocach na wozy biskupie i grabili je. Dawid zwiększył ochronę - lecz to nie przyniosło rezultatów. Łatwy łup podniecał wyobraźnię łotrów z całego księstwa. Ciągnęli jawnie, z najdalszych zakątków, aby się obłowić pod murami ginącego miasta. Zdarzyło się, że przez trzy dni, na naszych oczach, bośmy patrzyli na to wszystko z wysokości murów