Strzelczyk Andrzej - Zlecenie
Szczegóły |
Tytuł |
Strzelczyk Andrzej - Zlecenie |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Strzelczyk Andrzej - Zlecenie PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Strzelczyk Andrzej - Zlecenie PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strzelczyk Andrzej - Zlecenie - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
KLUB SREBRNEGO KLUCZYKA
ISKRY * WARSZAWA 1989
Strona 3
Oferta
Poznaje mnie?
I zaraz drugie pytanie: co on tu robi, do diabła?
Nim przypomniałem sobie nazwisko, już wiedziałem, o kogo
chodzi. Posłałem go do pudła na trzy i pół roku. Dawno, może
dwanaście lat temu. Miał prawo wyjść — i nawet zaliczyć
jeszcze parę odsiadek. Ale co tutaj robi? Przecież nie jest chyba
znowu kierowcą Derkacza. Zresztą Derkacz na pewno jeszcze
nie przybył i chybaby nie lubił spotkać tu Zbynia Komandosa.
Tak. Pamiętam. Zbynio Komandos. Korzycki.
Impreza trwała niecałe dwie godziny, lecz toczyła się już na
wysokich obrotach. Odkąd ekipa Dziennika TV złożyła do wozu
swój sprzęt i wróciła, by też wziąć udział w zabawie, atmosfera
zrobiła się znacznie luźniejsza. O ile dawniej każdy wskakiwał
przed kamerę, o tyle teraz wszyscy się bali ukazać w
telewizorze.
Gospodarz przyjęcia zadysponował, by kelnerzy zrobili
jeszcze rundkę z tacami, na których stały kieliszki i szklaneczki,
po czym w kącie przystąpiono do wydawania gorących dań.
— Jak za Gierka! — usłyszałem obok siebie czyjś rozmodlony
głos.
W gospodarce uspołecznionej — dziś — nie do pomyślenia!
Prywatna inicjatywa szmalu nie pokazuje. Tylko polonijny
biznes demonstruje, że go się kryzys nie ima.
Tę kwestię wygłosił redaktor W., mój stary znajomy z
licznych konferencji prasowych i dziennikarskich wyjazdów.
Pamiętałem, że nie należy z nim dzielić pokoju, bo chrapie.
Może tylko po wódce, ale na wyjazdach, penetracjach,
sympozjach, kursokonferencjach — jak to się tam nazywało —
nie trzeźwiał nigdy. I tu w Kazimierzowie też już był mocno
pijany.
Żurnalistów zjawiło się nad podziw dużo. Uroczyste otwarcie
nowo wzniesionego zakładu produkcyjnego Przedsiębiorstwa
Polonijno-Zagranicznego „Santex" zaczynało się wprawdzie od
Strona 4
konferencji prasowej, lecz nie liczyłem, że koledzy stawią się
tłumnie, jak w tłustych latach przybywali na przykład na
otwarcie nowego pirsu w Porcie Północnym.
Na szczęście pełnomocnik i dyrektor „Santexu", Leszek
Różycki, okazał się przewidujący Dla wszystkich starczyło
krzeseł i materiałów prasowych — o piciu i jedzeniu nie
wspominając.
Materiał prasowy stanowiła wydana na kredzie w czterech
kolorach broszurka informacyjna. Zaczynała się od zdjęcia
właścicielki firmy, madame Lucille Sanders, zrobionego chyba
przez pończochę, a może dwadzieścia lat temu, i od opisu jej
charakteru raczej niż życiorysu, aby nie trzeba było wyjaśniać,
jak radziła sobie z kryzysem w 1929 roku. Potem różne bzdety o
firmie, jak szybko, tanio i dobrze zbudowano ten zakładzik w
Kazimierzowie. Koło Warszawy, a już w ościennym
województwie, wyjątkowo przychylnym dla polonijnego
biznesu. Świadczyła o tym obecność na otwarciu pana
wicewojewody, którego zasługi wymieniano zarówno w
broszurze, jak i w przemówieniu pełnomocnika.
O samym pełnomocniku powiedziano bardzo niewiele.
— Chwalić się nie warto, spowiadać się nie należy, a
kłamstwa nie przejdą, bo trochę ludzi mnie zna — stwierdzi!
Leszek, gdy uzgadnialiśmy tekst broszury.
Najwięcej emocji budziło krótkie zdanie w rozdzialiku pod
tytułem „Płace", a mianowicie: „Nie jest tajemnicą, ile kto
zarabia w PPZ «Santex». Pensja pełnomocnika i dyrektora
zarazem wynosi 89 tysięcy miesięcznie..."
Parę osób podchodziło do mnie z pytaniem, czy sądzę, że to
jest wszystko. Odpowiadałem wzruszeniem ramion, choć
wiedziałem, że Leszek ma gwarantowane czterdzieści tysięcy
dolarów rocznie, plus prowizja od nadwyżki eksportu nad to
minimum. Ponieważ jednak nikt nie wiedział, że mam
cokolwiek wspólnego z broszurką, a mało kto pamiętał, ze
przed laty studiowaliśmy i kolegowali z Leszkiem, przeto
mogłem nie wdawać się w wyjaśnienia.
Zresztą zasadziłem się tu na większego od Leszka,
największego właściwie rekina polonijnego biznesu, czyli
Strona 5
Seweryna Derkacza. Był oczywiście zaproszony — osobiście
przez Leszka — i odpowiedział, że, być może, przyjdzie. To było
wiele, bo szef i faktyczny właściciel „Derpolu" raczej się nie
udzielał. Różycki, wpływowy członek Zarządu „Interpolcomu",
czyli tworu o dziwnej nazwie Polsko-Polonijna Izba
Przemysłowo-Handlowa, uważał, iż na czasie byłby wywiad z
Derkaczem i że ja powinienem go zrobić jako dziennikarz
skądinąd niezależny od polonijnego biznesu. Miał mi ułatwić
rozmowę, bo facet był trudny w kontaktach.
Na razie jednak firmę „Derpol" reprezentował Derkacz
junior, pracujący w niej pod kierownictwem starego.
Kierownictwo to było o tyle skuteczne, że wszyscy mający coś
wspólnego z „Derpolem" rychło orientowali się, że z
Henrykiem nie warto niczego uzgadniać. „Niech pan przekaże
ojcu...", „Jaka jest opinia ojca w tej sprawie?" — takie zdania
słyszał najczęściej junior, skądinąd nie taki już młody, gdyż
czterdziestkę miał zdecydowanie za sobą.
Ten brak kompetencji jakoś nie zrażał Komandosa, którego
widok tak mnie zaskoczył, gdy wszedłem. Zauważyłem bowiem,
że wyraźnie chodził za Henrykiem Derkaczem, jakby zamierzał
rozmówić się z nim na osobności, nie chcąc jednak zaczynać
rozmowy przy kimkolwiek. Zauważyłem także dwie inne
rzeczy: Henryk Derkacz nie znał Zbynia, gdyż zupełnie nie
reagował na jego widok. I druga: Zbynio też tutaj nikogo nie
znał, bo z nikim się nie witał i nie rozmawiał. Ciągle był sam.
Na tak wielkim chodzonym przyjęciu można się snuć samemu z
kieliszkiem i nie zwracać tym żadnej uwagi, jeśli nikt się nami
nie interesuje. Ale ja zobaczywszy Komandosa, stale go potem
wypatrywałem.
Nikt tu nie sprawdzał zaproszeń, gdyż wychodzono z
założenia, że jeśli ktoś przyjechał aż z Warszawy na jubel, to
widać był zaproszony. Jeżeli jednak Komandos chciał pogadać
z młodszym Derkaczem, to mógł go przecież znaleźć w
Warszawie, w domu lub w pracy. Chyba że chciał doń podejść
nie umówiony, nie zwracając niczyjej uwagi.
***
Strona 6
Wszystko już pamiętałem jak najdokładniej: Zbigniew
Korzycki, dawny kierowca i chyba goryl. Seweryna Derkacza.
Dla mnie wówczas artykuł 145, paragraf 2 i 3 kk. Była to moja
pierwsza sprawa jako ławnika, w której otarłem się o śmierć.
Komandos, mocno pijany, wyprowadził samowolnie opla
rekorda swego szefa i pędząc z prędkością 140 na godzinę,
rozjechał na pasach jakiegoś przypadkowego przechodnia.
Opla skasował również. Zdjęć milicyjnych — z wypadku i sekcji
— nie robiono jeszcze wówczas w kolorze, lecz czarno-białe
wyglądały wystarczająco okropnie.
Oskarżony, niewysoki, przystojny chłopak, cichy i spokojny,
robił raczej dobre wrażenie. Gorsze robił wyciąg z rejestru
skazanych i wywiad milicyjny. Po chwalebnym odsłużeniu w
Czerwonych Beretach Korzyckiemu nie dawały spokoju
zdobyte tam umiejętności.
Była to bodajże sala 355, gdzie zazwyczaj sądzono drogówkę.
Stół sędziowski stał tyłem do okien, więc gdy świeciło słońce
widziano raczej nasze sylwetki niż twarze. My zaś widzieliśmy
wszystkich dokładnie, w tym Seweryna Derkacza, kiedy składał
zeznania jako świadek. Stał wyprostowany, naprzeciw i nieco
poniżej nas, za wąskim pulpicikiem na dębowych sztachetkach.
— Imię, nazwisko? Wiek? Zawód?
— ... rzemieślnik. Dla oskarżonego obcy.
Kiedy świadek o oskarżonym, z którym łączą go
skomplikowane sprawy, mówi „obcy", to znaczy, że jest z
sądem obyty lub że się przygotował zawczasu i wie, iż ten
termin określa sytuację, w której nie przysługuje mu prawo
odmowy zeznań. Pouczony o obowiązku mówienia prawdy i
przestrzeżony przed odpowiedzialnością z artykułu 205 kk —
do pięciu lat za składanie fałszywych zeznań — Seweryn
Derkacz wypowiedział przygotowaną formułkę:
- Pan Korzycki pracował u mnie półtora roku i ze swoich
obowiązków wywiązywał się należycie. Tym razem jednak
nadużył swych kompetencji oraz mojego zaufania — po czym
zdecydowanie, bez śladu uniżoności skłonił głowę przed
Wysokim Sądem.
Pytania stron.
Strona 7
— W jakim charakterze oskarżony u pana pracował? —
spytała rajcowna brunetka, ze szkarłatną wypustką na todze,
siedząca na prawo ode mnie, lecz już za rogiem stołu. (W czasie
kilku lat mojej kadencji jako ławnika przychodziły z
prokuratury na sprawy coraz ładniejsze dziewczyny i żądały
coraz wyższych wyroków).
— Wykonywał wszelkiego rodzaju zlecenia. Prowadził
samochód, przywoził materiały, dostarczał produkty, wpłacał i
odbierał pieniądze i załatwiał jeszcze inne sprawy.
— Czyli powierzał mu świadek dość znaczne wartości?
— Tak jest. To wchodziło w zakres jego obowiązków.
— Proszę powiedzieć sądowi, czy znana była panu jego
przeszłość? Mam na myśli konflikty z prawem.
— To mnie nie interesowało.
— W jaki sposób, w jakich okolicznościach zatrudnił świadek
oskarżonego?
— Już nie pamiętam. Ktoś mi go musiał polecić.
— Czy w trakcie pracy w pana zakładzie oskarżony upijał się,
wywoływał jakieś awantury?
— Nic mi o tym nie wiadomo.
Obrona nie miała do świadka pytań, co oznajmił mecenas
Sztarkiełło, chluba stołecznej palestry. Trochę mnie dziwiło, że
przyjął sprawę Korzyckiego, ale potem dowiedziałem się, że był
dość ściśle związany z Derkaczem i on go chyba wynajął do
obrony swego pracownika. Zważywszy okoliczności sprawy,
zwłaszcza zaś tego opla, wydało mi się to dość wielkoduszne.
Trzy i pół roku daliśmy wtedy Komandosowi. Ja, z moim
chwiejnym charakterem, byłem skłonny dać mniej i nawet
bąknąłem coś o warunkowym zawieszeniu, ale sędzia
przewodniczący spojrzał na mnie jak na wariata.
— Przecież ze 145, paragraf trzy należy się do dziesięciu —
powiedział.
A drugi ławnik — był nim staruszek, emeryt, w wieku
przejechanego, który nigdy nie prowadził i nie miał już
prowadzić samochodu — uważał, że i dziesięć lat to mało, i
tylko szubienica byłaby tutaj na miejscu.
No więc, czy mnie Zbynio Komandos poznaje? Wyrokowałem
Strona 8
w majestacie prawa, w imieniu Polskiej Rzeczypospolitej
Ludowej, a po wydaniu wyroku skazującego zawsze
przemykałem korytarzami sądu na Świerczewskiego, jakbym
popełnił zbrodnię. Niezręcznie bym się czuł twarzą w twarz ze
skazanym przeze mnie. Przez te lata też nie zrobiłem się
młodszy — Korzycki się postarzał zdecydowanie — i do tego
siedziałem wówczas w czarnej todze, a to człowieka zmienia.
Teraz Korzycki mijając mnie, jeszcze raz spojrzał mi w twarz
obojętnym wzrokiem, lecz mnie ogarnął jakiś głupi niepokój.
***
Kapela w strojach ludowych, pojadłszy i popiwszy, wzięła się
ostro do roboty. Wraz z częścią tańcząco - przyśpiewującą. było
tego bez mała dwadzieścia osób. Leszek lubił takie efekty.
Pamiętam jak w czasie studiów na imieniny koleżanki,
obchodzone tłumnie w niewielkiej kawalerce, przybył wraz z
kapelą cygańską podebraną na ulicy. Gdy tylko rozległ się
dzwonek u drzwi, jeszcze na schodach Cyganie huknęli „Sto
lat". Potem tak się rozochocili, że zostali z nami do rana, choć
pięćsetka, jaką im dał Leszek, dawno ekspirowała. Mało tego!
Co jakiś czas któryś z Cyganów wyskakiwał na melinę po
wódkę.
Kapela sprowadzona do Kazimierzowa nie wyglądała na tak
altruistyczną, ale wniosła podobny element zabawy. Wkrótce
goście śpiewali i tańczyli wraz z nią. Kwiat polonijnego biznesu.
Drugi garnitur urzędników z instancji obsługujących ten
sektor. Dziennikarska obsada konferencji prasowej i mnogo
wszelkiego luda, który się przypałętał na rzadki w tych czasach
jubel otwarcia czegoś nowego, połączony z jedzeniem i piciem.
A na dodatek — jak się okazało — z szampańską zabawą. To
określenie należało traktować dosłownie, bo szampana
podawano na początku, gdy przecinano wstęgę, i w przerwie
między tańcami też. Z tym, że za pierwszym razem były to
butelki z Pewexu, a teraz rumuńska zarea.
Wiedziałem, po prostu czułem, że ktoś musi za chwilę
powiedzieć, że to jest swoiste „Wesele" naszych czasów. I
oczywiście padła taka uwaga. Niezawodny redaktor W. Był on
Strona 9
nieodrodnym przedstawicielem klanu żurnalistów pieczenia-
rzy. Tacy jeżdżą od lat po konferencjach prasowych, zwiedzają
fabryki, budowy, PGR-y. Mądrzą się, pół godziny zadają jedno
pytanie, aby tylko dać się usłyszeć, przy czym nie wiadomo, o
co właściwie im chodzi. Potrafią być natarczywi i napastliwi,
udawać trybunów ludowych w stosunku do zapraszającej ich
instytucji, lecz ministrowie i dyrektorzy dobrze wiedzą, że
kupić ich można, z ich piórami, mikrofonami i kamerami za
pamiątkowy długopis nawet, choć, oczywiście, polują na
większe profity. Teraz, kiedy się nic nie buduje, obsiedli interes
polonijny. Tu czują nie abstrakcyjne miliardy lokowane w
wielkich inwestycjach, lecz prawdziwe pieniądze w rękach
obrotnych ludzi, którzy powinni przecież jakoś ich,
dziennikarzy, docenić i dać temu wyraz. Stąd ich gniewne ataki
i przymilne uwagi zarazem Gdyby słyszeli, co o nich mówił
Różycki, gdy omawialiśmy broszurę o jego firmie!
Teraz też redaktorowi W. nie chodziło o żadne „Wesele", o
którym jedynie wiedział, że wszyscy się tam ze wszystkimi
bawili i że w tym był jakiś ukryty sens, ale chciał wyczuć, czy
nie można się na ten cały sektor polonijny załapać. Może jako
rzecznik prasowy, a może trzeba im kampanię reklamową
zorganizować?
— Mnie to nie interesuje — odpowiedziałem i odszedłem,
myśląc, że mi nie wyjdzie na zdrowie, kiedy W. się dowie, iż coś
robię dla Różyckiego. Ale nie mogłem rozmawiać z W. Od lat z
nim jeździłem. Byłem właściwie jednym z nich i zawsze czułem
zażenowanie, jeżyłem się wewnętrznie, słysząc i widząc ich w
akcji. Dopóki się nie napiłem porządnie, co, jak widać, tym
razem jeszcze nie nastąpiło.
Mały Korzycki dalej snuł się za wielkim Derkaczem juniorem.
Było niemożliwe, by Henryk Derkacz nie słyszał o tym
wypadku sprzed lat. Nie mógł też nie znać pracownika swojego
ojca. Gdyby nawet ten zakład instalatorski Derkacza był
wielkości huty „Katowice", to przecież Zbynio świadczył ojcu
Henryka dość osobiste usługi. Jeśli zatem, jak mówił mi
Różycki, młody Derkacz spędził jakiś czas w Buffalo, pracując u
swego stryja, a obecnie formalnego właściciela firmy „Derpol",
Strona 10
to było to zapewne w okresie, gdy jego stary zatrudniał Zbynia,
co można dość łatwo sprawdzić.
Ale te wszystkie wnioski na miarę Holmesa przyszły mi do
głowy nieco później, gdy zacząłem się orientować, że wokół
Derkacza kroi się jakaś afera i kiedy się zrobiłem czujniejszy.
Wtedy, w Kazimierzowie, i jeszcze jakiś czas potem,
obserwowałem wszystko dosyć bezwiednie, co zubożyło nieco
stan mojej obecnej wiedzy. Składa się na nią po części to, co
widziałem i słyszałem bezpośrednio, to, co mi mówili
uczestnicy wydarzeń i co wyczytałem w aktach. Wiele faktów
znam chyba dobrze, pewne jestem w stanie odtworzyć, innych
zaś mogę się tylko domyślać i jeśli czegoś nie jestem do końca
pewny, zamierzam o tym lojalnie uprzedzać.
***
Kiedy w drzwiach ukazał się Seweryn Derkacz, gwar ucichł.
Sporo osób go znało, a pozostali, choć już dobrze podpici,
poczuli, że się pojawił ktoś ważny. Różycki, nagle zupełnie
trzeźwy — tę zdolność momentalnego trzeźwienia kiedy trzeba
znałem u niego od dawna — znalazł się przy Derkaczu i widać
było, że go wylewnie wita. Derkacz nie wszedł dalej. Udał się
zaraz z Leszkiem do gabinetu dyrektora fabryki,
najwytworniejszego pomieszczenia w budynku. Zauważyłem,
że Derkacz odwrócił się akurat w tym momencie, gdy syn
podbiegał do niego z jakimś dziwnym i dostrzegalnym
wyrazem służebności w całej postawie. Rozglądałem się po sali,
lecz Komandosa już nie widziałem.
Sporo gości zbierało się już do Warszawy, choć zabawa
trwała w najlepsze. Pijani kelnerzy wystawili już całe butelki i
widać było, że twarde jądro gości zostanie tutaj na długo. Dla
odjeżdżających odchodziły wynajęte przez „Santex" turystyczne
miniautokary. Co pół godziny lub częściej, jeśli około połowy
miejsc było zajętych. Przy wyjściu dwie wystrzałowe
dziewczyny — Leszek uznawał tylko taki damski personel —
wręczały każdemu piękną, wielką torbę, z nadrukiem „Santex".
W środku znajdowała się bawełniana koszulka z takim samym
napisem. Lepszych gości proszono do innego pomieszczenia,
Strona 11
gdzie pytano, czyby nie chcieli kupić po fabrycznej — o połowę
niższej — cenie jakiejś kurtki „Santexu", a było ich kilka.
Najdroższa, zimowa, elegancka i wymyślna, w detalu
kosztowała dwadzieścia cztery, a tu — z siedem. Ja miałem taką
za darmo i pomyślałem, że byłoby niezręcznie, gdybym się
kiedyś w niej pokazał.
A stanowiło to tylko część mojego wynagrodzenia. Kiedy
Leszek zaakceptował broszurę, to ze słowami „Godzien jest
pracownik zapłaty swojej" wręczył mi papierek, jeden, ale za to
studolarowy. Zrobiłem jakiś niewyraźny gest, połączony z
mruknięciem, że to jakby dużo, choć nie wyrażałem gotowości
wydania reszty. Ale Leszek machnął ręką..— To w końcu tylko
sto dolarów. Przecież tam najtańsza dziwka już tyle nie bierze.
— Ale ja jestem tania k... — powiedziałem.
— A ja taka, od której się bierze drogo. Jak ta z „Janeczki" czy
„Piotrusia", pamiętasz?
Pamiętałem. Kiedyś, na ostatnim roku, wyszliśmy z Leszkiem
z zajęć bardzo późnym wieczorem. Na Nowym Świecie, za
Foksal, są dwa barki kawowe: „Janeczka" i „Piotruś" — ciągle
nie pamiętamy, który jest który. W jednym z nich podeszła do
nas profesjonalistka, których grupka urzędowała w tamtych
latach na rogu Nowego Światu i Rutkowskiego, zwanej z
uporem Chmielną. Panienka spytała, czy może przy nas wypić
kawę, bo wtedy zapłaci, jak wszyscy, pięć złotych — taka była
cena, dopóki ówczesny przywódca jej nie podniósł, gdy — jak
głosił dowcip — dowiedział się, że kawa u nas nie rośnie. Gdyby
nie my, bufetowa nie sprzedałaby jej kawy poniżej dwóch dych.
Taksówkarz też nie brał od niej nigdy mniej niż stówę, a za te
pieniądze wówczas można było w nocy objechać miasto. Pokój
przy rodzinie wynajmowano jej za trzy tysiące miesięcznie
(dobry w Śródmieściu kosztował 500 — 1000 złotych), gdyż był
to dom porządny i cierpiał, gdy się dzieci gorszyły procederem
lokatorki.
— Ma, niech więc płaci; takie jest i do mnie podejście —
wyjaśniał Leszek. — W kraju biednym, ale z aspiracjami, każdy
uważa, że zarabia mniej, niż mu się należy, a jak ktoś inny ma
więcej, to się po prostu nakradł. Wystarczy, jak mnie mają za
Strona 12
hochsztaplera, po co mam być do tego skąpy?
Ta filozofia nie znajdowała uznania u seniora biznesu,
Derkacza. Kiedy po jakimś czasie totumfacki Leszka, pan Józio,
poprosił mnie do gabinetu, usłyszałem wchodząc, jak Seweryn
Derkacz kończył rozpoczętą uprzednio kwestię:
— Wiem, że to pana interes i pana pieniądze, panie Leszku,
ale to rzutuje na cały nasz sektor i na opinię o nim. Zwłaszcza
gdy się uwzględni wagę „Santexu" i pana pozycję w izbie. Taka
rozrzutność w dobie kryzysu robi najgorsze wrażenie. Niech
pan nie myśli, że się zdobywa przyjaciół pojąc ich, karmiąc oraz
obdarowując. Teraz są mili, ale już pana obgadują po kątach. A
skoczą do gardła, jak tylko będzie okazja...
Głos Derkacz miał — jak wtedy w sądzie — oschły, ale teraz
do tego mentorski i było coś irytującego w tym jego pouczaniu.
Jako dyrektor szkoły czy naczelnik więzienia byłby
znienawidzony tylko za ten ton i sposób mówienia. Wygląd
miał lepszy od głosu. Wytworny, szczupły, starszy pan, w
eleganckim ciemnym garniturze i białej koszuli. Siwy. Gdy go
widziałem ponad dziesięć lat temu, miał tylko siwe skronie i
wąsik. W fotelu siedział sztywny, wyprostowany, przez co
wydawał się wysoki, chociaż nim nie był. Miał długi tułów i
krótkie nogi.
Koło panów stał barek z zestawem należytych trunków:
ballantines (black label) i remi martin, a nie żadne lewe french
brandy z kolejnym napoleonem — Leszek wiedział co dobre —
ale kieliszki panów pełnomocników i dyrektorów stały suche.
To znaczyło, że stary odmówił, choć bynajmniej nie był
abstynentem i cenił dobre napoje, a gospodarz sam nie ośmielił
się wypić. W ogóle na twarzy Leszka rysowań się jakby zaduma
i pokora. Ktoś, kto go nie znał, mógłby przypuścić, że naprawdę
przejmuje się tym, co mówi Derkacz.
— Redaktor Andrzej Strzelczyk — przedstawił mnie
Derkaczowi, gdy ten wreszcie skończył.
Derkacz nie wstając podał mi dłoń, a Leszek wskazał trzeci
fotel. Na gest, bym sobie nalał, skinąłem odmownie głową.
Postanowiłem być równie układny, poza tym miałem już trochę
dość, a wiedziałem, że wieczór się jeszcze nie kończy.
Strona 13
— Pan Różycki przedstawił mi pana prośbę... —zaczął
Derkacz tym samym niesympatycznym głosem. Nie spodobała
mi się ta „prośba". Miało to być posunięcie w interesie całego
biznesu, a nie mój zawodowy interes. Równie dobrze mogłem
pisać o czymś zupełnie innym.
— ... i zgadzam się z nim, że to będzie na czasie... —
kontynuował.
— Czy chciałby pan może zapoznać się wstępnie z pytaniami?
— Jeszcze nie skończyłem! Będzie na czasie, jeśli pan
opublikuje to, o co chodzi. Pytania nie mają znaczenia, wiem,
co mam zamiar powiedzieć. Dlatego też warunkiem rozmowy
jest zgoda na autoryzację wywiadu. A jeśli redakcja lub cenzura
coś w nim jeszcze pokreślą, to żebym mógł to zobaczyć i żebym
miał pewność, że bez mojej zgody nic się pod moim
nazwiskiem nie ukaże. Przyjmuje pan to?
Był to częsty warunek nie tylko przy udzielaniu wywiadów,
lecz również informacji. Z reguły jednak stawiali go prominenci
i nie czynili tego w tak ostrej formie. Zawsze się mówiło: „żeby
nie wkradły się błędy czy nieścisłości". Byłem więc mocno
urażony, lecz powiedziałem, że się, rzecz jasna, zgadzam.
— Niech pan więc zadzwoni do mnie do biura i ustali z panią
Wcisło termin rozmowy — zakończył zdecydowanym tonem.
Poczułem się odprawiony w sposób mało kurtuazyjny.
Wstałem, skłoniłem się z lekka i nic nie mówiąc wyszedłem z
pokoju.
Gdybym wiedział, że za ścianą handlowano głową Seweryna
Derkacza, odczuwałbym coś w rodzaju Schadenfreude.
Wyszedłem innymi drzwiami i przeszedłem przez pokój, w
którym się przebierała kapela. Pod ścianami stały futerały od
instrumentów. Na krzesłach i stołach leżały rzucone pospołu
ciuchy damskie i męskie. Dominował sztruks firmy „Wrangler"
i „Lévis". Pod ciuchami, niezbyt starannie ukryte, widniały
zadołowane butelki. — Na biednego nie trafiło — pomyślałem o
kosztach firmy „Santex". — Przynajmniej wiadomo, na co
Leszek zarabia i że jest wielkie panisko, a ludzie coś z tego
mają.
Harpagońskie podejście Derkacza, który znacznie większym
Strona 14
majątkiem nie zarządzał, ale faktycznie władał, wydawało mi
się o wiele mniej sympatyczne. Odrzucałem myśl, że to może
stąd ta różnica, iż Leszek z uroczą beztroską wydaje w końcu
pieniądze madame Lucille. Jej pełnomocnictwo i swoją obecną
pozycję zawdzięcza temu, że z nią sypiał ongiś w Paryżu, ale cóż
z tego?
Wszakże ten sposób kariery ma swój wzór u Stanisława
Augusta. Sam zaś Leszek opowiadał, ze niezależnie od wieku
madame Sanders, a może i dzięki temu, była to zupełnie
autonomiczna frajda. Zresztą pomysł z firmą „Santex" powstał
parę lat temu, wraz z pierwszymi firmami polonijnymi. I gdyby
nawet pełnomocnictwo Leszka wynikło z tamtego romansu, to
wtedy był on prawie bezinteresowny, jeśli nie liczyć bieżących
atrakcji, jakie bogata kobieta może stworzyć biednemu
kochankowi w Paryżu.
Przypomniał mi, gdyśmy o tym mówili, maksymę Jorge
Amado, że żigolak to najszczytniejszy zawód mężczyzny. Tego
brazylijskiego pisarza mało kto dziś pamięta, lecz jego książki
łączyły merytoryczne, klasowe wymogi realizmu
socjalistycznego z wartką, dramatyczną akcją i z erotyką
porażającą jak na purytański etos? wczesnych lat
pięćdziesiątych.
To, że Leszkowi byłem skłonny odpuścić wszystko,
Derkaczowi zaś nie mogłem darować niczego, brało się
zapewne z uczucia utraty dość iluzorycznej wyższości nad tym
ostatnim. Kiedyś mi go pokazano w kawiarni, mówiąc, kim jest.
Potem zeznawał przede mną w sądzie, gdzie nawet ławnik
zażywa należnego trybunałowi dostojeństwa. Sąd cały czas
zasiada — tak, właśnie zasiada, a nie siedzi — podczas gdy
wszyscy się doń zwracają stojąc i nikt tam nie mówi do nikogo,
tylko do Wysokiego Sądu. I wszystko dzieje się za jego
przyzwoleniem, nie mówiąc o tym, że on w końcu wydaje
wyrok. Te okoliczności przysłoniły mi świadomość, że już
wówczas instalator Derkacz mógł kupić nas wszystkich na sali
sądowej. Teraz zaś swoją wyższość dał mi wyraźnie odczuć.
Czyżby mnie zapamiętał i rozpoznał?
Ta myśl przypomniała mi Komandosa. Wszedłem na główną
Strona 15
halę, gdzie się już przerzedziło na tyle, że można było dostrzec
dużą liczbę kontaktów, przełączników, kabli, wentylatorów i na
podłodze obrysy maszyn, które jutro miały tam stanąć. Kapela
nie grała już żadnych ludowych kawałków, ale najnowsze
przeboje, nie zważając na niestosowne instrumenty. Jutrzejsze
szwaczki, zamieszkałe w Kazimierzowie i okolicznych wioskach
— Leszek zaprosił cały personel — które odsiedziały pod
ścianami tańce ludowe, teraz tańczyły z przyjezdnymi panami.
Dwóch mężczyzn rozmawiało ze sobą w kącie.
— Zdrowie, panie Derkacz!
— Pan mnie zna?
— Znają tu pana.
— Ma pan do mnie jakiś interes?
— Interes to pan ma do mnie. Ja mam dla pana propozycję.
— Jaką?
— Proszę raczej spytać: za ile?
Z odległości kilku metrów dostrzegłem na twarzy Henryka
Derkacza zniecierpliwienie, lecz nie usłyszałem wyraźnie, o
czym mówi ze Zbyniem, który wreszcie do niego podszedł. Stali
sobie, jak inni, trzymając kieliszki w ręku. Na sali był nadal
gwar.
— No więc, za ile? — brzmiało pytanie Henryka.
— Za równe dwadzieścia tysięcy.
— Złotych?
— Panie Derkacz. Mam pana za kogoś od poważnego
biznesu. Chodzi o pieniądze, a nie złotówki.
— Zieleń?
— No właśnie.
— Więc, za co do jasnej cholery mają być te dolary?
Nie słyszałem, lecz widziałem, że Henryk był już mocno
zdenerwowany.
— Za stuknięcie starszego pana Derkacza.
— Co!?
To „co" usłyszałem wyraźnie, lecz nie dosłyszałem, jak
Komandos, zbliżywszy się jeszcze bardziej do Henryka,
powiedział cicho, ale dobitnie:
— Pan słyszał wyraźnie, panie Derkacz.
Strona 16
PPZ „Derpol"
— Leszek.
— No?
— Dobrze wiesz, kogo dziś zapraszałeś?
— Straciłem kontrolę. A czemu?
— Korzycki. Mówi ci coś to nazwisko?
— Nic.
— Zbynio Komandos?
— Też nic.
— Ale słyszałeś o tej aferze, kiedy facet Derkacza rozwalił jego
wóz i zabił jakiegoś człowieka?
— Byłem wtedy za granicą, ale słyszałem.
— To był właśnie Zbynio Komandos. Ten, co przyjechał.
— I on był u mnie w Kazimierzowie? — w tym momencie
Leszek ożywił się i aż uniósł na tylnym siedzeniu swego BMW.
— Właśnie.
— Z kim był, z kim gadał?
— Sam był, z nikim nie gadał poza młodym Derkaczem.
Nawet tak jakby specjalnie go szukał.
— A ze starym? Choć nie, przy starym byłem przez cały czas.
— Jak się pojawił stary, to on się zmył na tę chwilę.
— Józek — zwrócił się Leszek do pana Józia, który nas wiózł z
Kazimierzowa do Warszawy — czy ty znasz tego typa?
— Nie, lecz znam sprawę. Popytam...
— Dobrze. Andrzej, a ty skąd znasz tego gościa?
— Byłem ławnikiem, który go sądził.
— To jest chyba śmierdząca sprawa. Powinienem się trzymać
z daleka. Nie lubię być w coś wmieszany.
Jego zwykła beztroska znikła bez śladu, więc go spytałem:
— Jak to poważna rzecz, to może pogadać z Morsztynem?
— Z Morsztynem? Tak, z Ryśkiem może pogadaj.
Rysiek Morsztyn był naszym wspólnym kolegą z roku.
Od skończenia studiów — w milicji. Musiał się żenić,
Strona 17
spodziewał się dziecka i potrzebna mu była praca, dająca w
miarę szybko stabilizację. Podświadomie, nie przyznając się do
tego, liczył zapewne na krwawe zbrodnie, sensacyjne śledztwa,
ale że skończył studia ekonomiczne, więc dano mu nadużycia
gospodarcze. Jego działką był sektor nieuspołeczniony.
Ja poszedłem na studium dziennikarskie. Szkoda mi było
przestać być studentem. Niewiele forsy, lecz dużo luzu. Sporo
wyjazdów: jak nie na winobranie do Francji, to na sprzątanie
polskiego hoteliku w Londynie. Brakowało mi zdolności,
pracowitości i protekcji, by zostać na uczelni. Niczego lepszego
nie widziałem. Dziennikarstwo może było tą szansą, a przede
wszystkim pozwalało jeszcze dwa lata pożyć dotychczasowym
życiem.
Leszek miał go zdecydowanie dość.
— Szybkie samochody, wytworne kobiety, szlachetne trunki,
drogie lokale — powtarzał — i nie na starość, a wtedy gdy
człowiek jest młody i może się z tego cieszyć.
Pełnomocnik do spraw zatrudnienia nie dawał mu tych
możliwości, więc uznał, że musi je stworzyć sam. Zaczynał
wówczas jeździć rajdowo, co mogło z czasem przynieść spore
pieniądze, lecz na razie je tylko wchłaniało. Ojcowy zakładzik
galanteryjny nie mógł udźwignąć aspiracji Leszka, choć
posłużył do postawienia pierwszego kroku i zdobycia
pierwszych pieniędzy.
Kiedy wreszcie zostałem żurnalistą, odnalazłem Ryśka
Morsztyna. Chciałem, by mi podrzucił coś ciekawego do
opisania. Zdumiał mnie trochę jego wygląd. Zaokrąglił się
lekko, podłysiał i podtatusiał. Miał na sobie szary, nie nazbyt
elegancki garnitur urzędnika i można było w ciemno dać głowę,
że nie znajduje się pod nim Smith and Wesson cal. 38 ani
żaden skromniejszy sprzęt tego rodzaju.
Spojrzał na mnie z łagodnym zdumieniem, gdy powiedziałem
mu, o co mi chodzi.
— Umarłbyś z nudów nad moimi papierami — powiedział.
Ale od tamtego momentu widujemy się co jakiś czas z
Ryśkiem i trochę ze sobą mówimy. Ja, Rysiek, Leszek i jeszcze
paru kolegów z roku spotykamy się ze sobą rzadziej, ale wtedy
Strona 18
jest już pijaństwo, przy czym Leszek dba, żeby wypadło godnie,
a jednocześnie tak, byśmy nie czuli się skrępowani.
***
Kolacja w „Forum" była dalszym ciągiem uroczystości
związanych z otwarciem obiektu produkcyjnego w Kazi-
mierzowie. Z tym że już nie żaden spęd, ale pełna wytworność.
Stół w sali bankietowej ustawiony w czworokąt. Na stole
kwiaty. Przy każdym nakryciu wizytówka biesiadnika.
Pan Józio, który zawsze wyręcza Leszka za kierownicą, kiedy
ten pije, odwiózł mnie do domu, bym się odświeżył i przebrał.
Przyjechałem potem taksówką i wszedłem na salę, gdzie
Leszek, świeżutki i niezmordowanie wytworny, bawił gości
rozmową przy drinku. Czekano z siadaniem do stołu, aż
przyjdzie reszta, ale ta reszta nie przychodziła. Nie było pana
ministra, choć wcześniej przyjął zaproszenie, i paru innych
ważnych osobistości. To nie mogło być dziełem przypadku.
Nawet pan wicewojewoda, obecny w Kazimierzowie, wymówił
się od kolacji w Warszawie, tłumacząc się nawałem obowiąz-
ków w swoim nieco odległym urzędzie, już od samego rana.
Obecność naczelnika gminy nie mogła tej straty wyrównać.
— Czułem, że się coś psuje — powiedział mi w przelocie
mocno zdehumorowany gospodarz — lecz nie sądziłem, że to
pójdzie tak szybko.
— To wokół ciebie ten smród?
— Nie, wszystkim nam robią kolo pióra. Biznes polonijny
staje się chłopcem do bicia. Zobaczysz, co jutro napiszą te
pieski o otwarciu w Kazimierzowie. Może stary Derkacz miał
rację, że trzeba nieco przycichnąć?
Stary Derkacz okazał się konsekwentny. Do „Forum" nie
przybył. Tutaj też reprezentował go syn. Ponury, nie biorący
udziału w rozmowie. Była z nim jego żona, Elżbieta, przystojna
i elegancka blondynka. Ta rozmawiała z ożywieniem W
pewnym momencie mąż coś jej powiedział, na co ona
zareagowała z najwyższą niechęcią. Potem oboje wstali i
podeszli się pożegnać z Leszkiem, choć do końca kolacji było
jeszcze daleko.
Strona 19
— Ojciec nie lubi, kiedy się późno wraca do domu —
oświadczył Henryk.
***
— Nie wiem, o co tu może chodzić, i nie chce mi się domyślać
— stwierdził Morsztyn, gdy mu opowiedziałem o pojawieniu się
Korzyckiego. — Jak Leszek ma jakieś podejrzenia, to niech mi
powie, bo nie mam głowy do aluzji.
Podtatusiały urzędnik sprzed dwudziestu lat zniknął bez
śladu. Rysiek wyszczuplał, wyprzystojniał. Czoło miał, owszem,
wysokie, ale ubytek włosów rekompensowały z powodzeniem
długie, wiszące w dół wąsy. Na sobie miał zgrabne sztruksowe
spodnie i zamszową kurteczkę. W zębach — wygiętą fajkę.
— Tak się was munduruje? — spytałem.
— Trzeba iść z duchem czasu. Glinie też się coś od życia
należy.
Chwilę posiedzieliśmy cicho, a potem Rysiek zapytał:
— Tyle lat ci nie daje spokoju ten Derkacz?
On mi pokazał Derkacza piętnaście lub może więcej lat temu.
— To by była ciekawa historia, gdyby była do opisania —
powiedział wówczas, gdy zauważył Derkacza parę stolików
dalej w kawiarni „Nowy Świat".
Firmy „Derpol" oczywiście jeszcze przez wiele lat miało nie
być. Derkacz prowadził zakład instalatorski i choć wykonywał
różne roboty budowlane, to tych prostszych raczej unikał.
Zarabiał sporo, żył na poziomie należnym swemu stanowi. Ale
wielu ludzi domyślało się, że to nie wszystko.
— On ma rozległe interesy — objaśniał mi wtedy Morsztyn. —
Głównie ładuje forsę w inne zakłady.
— Jak to?
— Zakłada szklarnie, otwiera warsztaty naprawy samo-
chodów, kupuje pralnie... Umawia się z obrotnym i zaufanym
człowiekiem, który to bierze na siebie.
— A zyski zgarnia Derkacz?
— To jest kwestia,umowy i zdaje się, że zależy od tego, z kim
on ma do czynienia. Jedni prowadzą interes na własną rękę i
tylko mu płacą jakąś stałą kwotę lub go spłacają i wykupują ze
Strona 20
wszystkim zakład. Inni mają umowę procentową. Jeszcze inni
są na faktycznej pensji, jak kierownicy zakładów, a Derkacz
nimi na bieżąco zarządza. Zresztą nie znam szczegółów.
— Ale chyba je poznasz niebawem?
— Nie sądzę. Nie prowadzimy dochodzenia.
— Ależ dlaczego?
— A dlaczego byśmy je mieli prowadzić? Nie ma tu
wyraźnego przestępstwa. Może skrywanie dochodów przed
podatkami, ale ci inni je płacą. To są sprawy fiskusa. Nas u
prywaciarzy interesuje kradziony towar: surowce, materiały,
półprodukty. Skąd one są, którędy przeciekają? Zawsze z
gospodarki uspołecznionej. A z tym jest Derkacz w porządku.
— Ale jest wielkim przedsiębiorcą!
— Daj mu Boże zdrowie. Formalnie nie jest. A jakby tobie,
Andrzej, dał jutro do poprowadzenia jakiś zakładzik? Miałbyś
świadomość, że uczestniczysz w przestępstwie?
— Nie mówisz jak policjant.
— Bo studiowałem ekonomię. Ty też, a masz policyjne
podejście. Ja mam mieszane uczucia, nawet jak łapię
ewidentnie kradziony towar. Wiem, że go inaczej nie można
dostać, a nie wiem, gdzie przynosi więcej pożytku. A Derkacz?
Ma zdolności, ale na inne warunki. Byłby już wielkim
fabrykantem gdzie indziej. A czy to takie złe, że zakłada firmy,
zamiast obracać wszystko w dolary i siedzieć na nich lub
lokować je za granicą?
Ów milicyjny liberalizm ekonomiczny był dla mnie wówczas
dosyć zaskakujący. Nie bardzo wiedziałem, co odpowiedzieć.
Ale obrona Derkacza miała swój słaby punkt. Był nim młody,
szczupły człowiek, siedzący samotnie nad kawą parę stolików
dalej. Wstał on, kiedy wstał Derkacz i wyszedł razem z nim na
ulicę. To był właśnie mój późniejszy klient, Zbynio Komandos.
— Goryl, kierowca, człowiek do specjalnych poruczeń —
objaśnił Rysiek. — Na nim może mógłby się Derkacz
poślizgnąć...
Seweryn Derkacz nie był jedynym człowiekiem, który
prowadził tego rodzaju interesy, może tylko na większą skalę
niż inni. Wszystko w nich opierało się na umowie