Smiertelne rteciowe klamstwa - COOK GLEN

Szczegóły
Tytuł Smiertelne rteciowe klamstwa - COOK GLEN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Smiertelne rteciowe klamstwa - COOK GLEN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Smiertelne rteciowe klamstwa - COOK GLEN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Smiertelne rteciowe klamstwa - COOK GLEN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Glen Cook Smiertelne rteciowe klamstwa Detektyw Garret - tom siodmy I Nie ma sprawiedliwosci, gwarantuje to absolutnie i nieodwolalnie. Siedze ja sobie jak czlowiek w gabinecie, nogi na biurku, z kufelkiem porteru od Weidera w jednej rece, najnowszym bestsellerem Espinosy w drugiej, Eleanor czyta mi przez ramie. Ona lepiej rozumie Espinose niz ja.Cholerny Papagaj, choc raz milczy, a ja napawam sie ta slodka cisza z jeszcze wiekszym entuzjazmem niz piwem. I wtedy jakis idiota zaczal walic do drzwi. Walenie mialo w sobie cos niecierpliwego i aroganckiego. Czyli ktos, kogo nie mam przyjemnosci ogladac. -Dean! Zobacz, kto tam! Powiedz, zeby sobie poszedl. Nie ma mnie w miescie. Jestem na tajnej misji dla krola. Wracam za kilka lat. A nawet, jesli jestem w domu, to i tak nic kupie. Cisza. Znaczy, to moj kucharz-kreska-gospos-kreska-lokaj wybral sie poza miasto. Bylem na lasce niedoszlych klientow i Cholernego Papagaja. Dean pojechal do TemisYar. Jedna z jego stadka udomowionych bratanic wychodzila za maz. Pewnie chcial dopilnowac, zeby ten glupek zonkos nie wytrzezwial, zanim bedzie za pozno. Chyba juz nawalil siniakow moim drzwiom. Wlasnie je zamontowalem, bo poprzednie wytlukl jakis dran, ktory nie potrafil pojac aluzji. -Cholerny gruboskorny dupek - wymamrotalem. Teraz do walenia dolaczyly wrzaski i grozby. Sasiedzi sie wkurza. Znowu. Z malego pokoiku pomiedzy moim biurem a drzwiami zaczely dochodzic zaspane, nieco zdziwione pomruki. -Normalnie goscia zabije, jesli obudzi te gadajaca kwoke. Obejrzalem sie na Eleanor. Nie chciala mi nic poradzic. Wisiala sobie, przetrawiajac Espinose. -Chyba lepiej rozwale mu leb, zanim mnie napadnie komitet obywatelski - albo zanim rozwali mi drzwi. No co, drzwi sa drogie, a do tego trudno je zdobyc. Opuscilem nogi na ziemie, wyciagnalem w gore moje dwa metry cos i powloklem sie do wejscia. Cholerny Papagaj cos tam baknal pod dziobem. Zajrzalem do jego pokoju. Maly gnojek tylko gadal przez sen. Dossskonale! Ladny byl z niego potwor. Mial zolta glowe, niebieska etole wokol szyi, a korpus i skrzydla czerwono-zielone. Piorka w ogonie byly na tyle dlugie, ze jak bede potrzebowal forsy, to zrobie na nich fortune, sprzedajac je gnomom na ozdoby do kapelusza. Ale byl potworem, to na pewno. Ktos kiedys musial przeklac parszywy dziob tego wybrakowanego sepa i obdarzyl go slownikiem rynsztokowego poety. Niektorzy zyja tylko po to, zeby utrudniac zycie innym. Dostalem go od "przyjaciela" Morleya Dotesa. Zastanawiam sie, czy to aby na pewno przyjazn. Cholerny Papagaj - zwany tez Pan Wielki - poruszyl sie. Wymknalem sie z pomieszczenia, zanim przyjdzie mu do lba, zeby sie zbudzic. Mam w drzwiach judasza. Wyjrzalem i wymamrotalem. -Winger. Jak moglem sie nie domyslic? II Moje szczescie i woda maja wiele wspolnych cech, zwlaszcza tendencje spadkowa. Winger to urodzona katastrofa, szukajaca miejsca, zeby sie wydarzyc. Uparta katastrofa. Wiedzialem, ze bedzie walic, az zglodnieje, a nie wygladala na niedozywiona.I raczej bedzie miala gdzies moich sasiadow. Zwykle liczyla sie z opinia innych mniej wiecej tak, jak mastodont liczy sie z krzaczkiem jagod. Otworzylem. Winger wladowala sie do srodka bez zaproszenia. Nie ustapilem z drogi i omal nie przyplacilem tego zyciem. Winger jest wysoka i piekna, ale pod sufitem ma niewiele i do tego nierowno. -Musze z toba pogadac, Garrett - warknela. - Potrzebuje pomocy. Biznes. Powinienem byl wiedziec, ze to smierdzi. Do licha, wiedzialem, ze to smierdzi! Ale czasy byly spokojne. Dean nie chodzil mi po nerwach. Truposz spal od wielu tygodni. Do towarzystwa mialem wylacznie Cholernego Papagaja. Wszyscy moi przyjaciele wystraszyli sie jednej przyjaciolki, a cos takiego nie zdarzylo mi sie od wielu lat. -W porzasiu. Wiem, ze tego pozaluje, ale niech ci bedzie. Zamieniam sie w sluch. I nic nie obiecuje. -Moze jakies piwenko do towarzystwa? - Winger niesmiala? Nie sadze. Ruszyla w kierunku kuchni. Dyskretnie lypnalem na zewnatrz, zanim zamknalem drzwi. Nie wiadomo, kogo Winger mogla przywlec za soba. Nie miala dosc rozumu, zeby sie obejrzec. Zyla dzieki szczesciu, a nie kompetencjom. -Auc! Jasny gwint! Garrett! Ale jaja! Kurde! Nie zamknalem drzwi pokoiku i mam za swoje. Na ulicy widac bylo jedynie grupki ludzi, zwierzat, karlow i elfow i szwadron centaurow-imigrantow. Nic niezwyklego. Zatrzasnalem drzwi. Poszedlem do pokoiku i tam tez zamknalem, ignorujac pelne oburzenia oskarzenia o zaniedbanie. -Wsadz je sobie, ptaszynko. Chyba, ze mam cie zaniedbac wprost do garnka najblizszego czlekoszczura. Smial sie. Jaja sobie ze mnie robil. I mial racje. Nie cierpie ludzi-szczurow, ale tego bym im nie zrobil. Zaczal wrzeszczec, ze go gwalca. Nie szkodzi. Winger juz to zna. -Poczestuj sie, prosze bardzo - powiedzialem, wchodzac do kuchni. Tak, jakby tego jeszcze nie zrobila. I do tego wyszarpala najwiekszy kufel w calym domu. Mrugnela do mnie. -Zdrowcio, wielgasie. - Wiedziala dokladnie, co robi, ale nawet nie udawala skrepowania. - Twoje i twojego kumpla. -Hej, a moze ty chcesz papuge? - Nalalem sobie kufelek i postawilem na kuchennym stole. -Te wrone przebrana za klauna? A co ja bym z nim zrobila? - Rozsiadla sie naprzeciwko, tuz za wzgorzem brudnych talerzy. -Kup sobie klapke na oko i najmij sie do piratow. -Chyba nie umialabym tanczyc z drewniana noga. A mowi czasem "Wszyscy na wanty" albo "Wsadz mi reje bombramsla"? -He? -Wlasnie tak sadzilam. Chcesz mi wetknac niedorobionego ptaka. -Co? -To nie jest ptak zeglarza, Garrett. To mieszczuch. Zna slang rynsztokowy lepiej ode mnie. -No to go naucz paru szant. -Yo ho ho ho, Dean wreszcie odwalil kite? - Objela wzrokiem stos naczyn do mycia. -Wyjechal. Bratanica wychodzi za maz. Szukasz roboty na pol etatu? Winger zna bratanice Deana, ktore slowu "domatorka" nadaly calkiem nowe znaczenie. Opanowala jednak zdumienie i udala, ze nie slyszy mojej uwagi na temat garow. -Kiedys bylam mezatka. O, nie. Moglem miec tylko nadzieje, ze znowu nie zacznie. Wciaz pozostawala mezatka, ale takie prawne szczegoly nie mialy dla niej znaczenia. -Chyba na mnie nie lecisz, Winger? -Leciec? Na ciebie? Chyba by mi mozg wylysial. Gdybyscie nie zauwazyli, Winger jest cokolwiek oryginalna. Ma dwadziescia szesc lat, jest mojego wzrostu, zbudowana jak przyslowiowy kowal - tylko na skale epicka. I jeszcze ma cos, co niektorzy uwazaja za kompleks tozsamosci. Nie umie sie znalezc. -Chcialas ode mnie pomocy. - Przypomnialem jej. Na wszelki wypadek. Moj antalek nie jest bez dna. Skrzywilem sie. Moze jest dosc zdesperowana, zeby mnie uwolnic od Cholernego Papagaja. -Uhm - co znaczylo, ze oswieci mnie dopiero, kiedy sie napelni po brzegi. Wtedy sie zorientuje, jak sie ma jej sakiewka. -Dobrze wygladasz. Winger - nawet ona lubi sluchac takich rzeczy. - Pewnie niezle ci sie wiedzie. Uznala, ze chodzi o jej stroj. Faktycznie nowy i, jak zwykle, oryginalny do bolu. -Tam, gdzie teraz pracuje, kaza sie elegancko ubierac. Zachowalem powage. "Niezwykly" to najostrozniejsze, najlagodniejsze okreslenie gustu Winger. Ujmijmy to w ten sposob: trudno ja zgubic w tlumie. Gdyby sie przeszla z Cholernym Pa-pagajem na ramieniu, ptaka nikt by nie zauwazyl. -Dosc skromnie. Pamietasz, kiedy pracowalas dla tego tlustego zboka Lubbocka... -Kwestia terytorium. Musisz sie wmieszac w tlum. Znow zachowalem pelna powage. Smiac sie z Winger, kiedy ona sie nie smieje moze grozic smiercia lub kalectwem - zwlaszcza, jesli zaczniesz blaznowac na temat jej wmieszania sie w tlum. -Staruszek sobie pojechal, he? A paskuda? - Mowila o moim partnerze, Truposzu, zwanym tak dlatego, ze nawet nie kiwnal palcem od dnia, kiedy ktos wetknal mu noz pod zebro. To bylo czterysta lat temu."Paskuda" jest madry. Nie jest czlowiekiem, lecz Loghyrem, dlatego wciaz jeszcze peta sie po tym padole tyle lat po smierci. Loghyrowie to powolna i uparta rasa, zwlaszcza, jesli chodzi o uwolnienie sie ze smiertelnej powloki. On by powiedzial, ze sa pelni namyslu. -Spi. Nie zawracal mi tylka od wielu tygodni. Jestem w niebie. Winger zachichotala i odrzucila z twarzy blond grzywke. -Moze sie zbudzic? -Moze, jesli dom sie spali. Masz cos do ukrycia? - Naczelnym trickiem Truposza jest czytanie mysli. -Nie wiecej, niz zwykle. Tak tylko sobie myslalam, posucha okropna. Z tego co slyszalam, u ciebie tez niespecjalnie. Cala moja kochana kumpela Winger. Sama skromnosc i przyzwoitosc. Romantyzm i przygoda sciekaly po niej jak woda po kaczce. -Myslalem, ze masz klopoty. -Klopoty? -Omal nie wywalilas mi drzwi. Wrzaskami i wyciem obudzilas Cholernego Papagaja. - Niedoszly kurak z rozna we frontowym pokoiku darl dzioba jak opetany. - Bylem pewien, ze elfy-zabojcy depcza ci po pietach. -Przydaloby sie. Mowilam ci, jakie mam ostatnio szczescie. Chcialam tylko zwrocic twoja uwage - dopelnila swoj kufel, potem moj i ruszyla w kierunku biura. - No dobra, Garrett. Najpierw biznes. Zatrzymala sie, nasluchujac. T.C. Papagaj wychodzil z siebie. Wzruszyla ramionami, wsliznela sie do gabinetu. Szybciutko podazylem za nia. W obecnosci Winger przedmioty nabieraja dziwnych sklonnosci do wlazenia jej w kieszenie, jesli sie ich nie przypilnuje. Rozsiadlem sie w fotelu, bezpiecznie odgrodzony biurkiem. Eleanor strzegla tylow. Winger skrzywila sie pod adresem obrazu, zezem spojrzala na okladke ksiazki. -Espinosa? Nie za ciezkie dla ciebie? -Porywajaca rzecz. - Wlasciwie nie nadazam za tokiem myslenia Espinosy. Facet ma pomysly, ktore nikomu ciezko pracujacemu na zycie nie przyszlyby do glowy. Wybralem sie na randke z bibliotekarka Biblioteki Krolewskiej. Zostalem z ksiazka w garsci. -Filozofia porywajaca? Jak hemoroidy. Ten facet powinien byl poszukac sobie jakiegos przyzwoitego zajecia. -Mial. Filozofie. Odkad to umiesz czytac? -Nie udawaj takiego zdziwienia. Uczylam sie. Musialam cos robic z ta krwawa forsa, no nie? Wydawalo mi sie, ze troche wyksztalcenia moze mi sie kiedys przydac. Teraz przynajmniej wiem, ze nauka nie wystarczy, zeby sie poznac na ludziach. Juz mialem sie zgodzic. Znam kilku dosc tepych uczonych, ktorzy obracaja sie w innym swiecie, ale Winger nie dala mi dojsc do slowa. -Starczy klapania paszczeka. Do roboty. Ta stara wywloka Maggie Jenn wybiera sie do ciebie. Nie wiem, co kombinuje, ale moj szef chce zaplacic ciezka forse, zeby sie dowiedziec. Ta wiedzma Jenn zna mnie, wiec nie moge jej podejsc. Pomyslalam sobie, a dlaczego nie mialaby cie wynajac, a potem ty mi powiesz, o co chodzi, a ja przekaze szefowi. Stara, dobra Winger. -Maggie Jenn? -Dokladnie. -Wydaje sie, ze powinienem wiedziec, o kogo chodzi. Kto to taki? -A myslisz, ze wiem...? Jakis stary wycirus z Gory. -Z gory? - odchylilem sie w tyl, jak zapracowany czlowiek interesu, ktory wlasnie robi sobie przerwe na pogawedke ze starym przyjacielem. - Mam robote. -A co tym razem? Zbiegly jaszczur? - zasmiala sie. Jej smiech brzmial jak stado gesi odlatujacych na zime na polnoc. - Miau, miau! Kilka dni wczesniej przyszpilila mnie sasiadka-staruszka, ktorej zginal ukochany Moggie. Pominmy szczegoly. Rumienie sie na samo wspomnienie. -Rozeszlo sie? -Po calym miescie - Winger wsparla stopy na blacie biurka. Dean musial maczac w tym paluchy. Ja sie nie przyznalem nikomu. -Najlepsza historia o Garretcie, jaka slyszalam. Tysiac marek za kota? Daj se spokoj. -Wiesz, co starsze panie maja na punkcie kotow. Kota. - Kot wlasciwie nie stanowil problemu. Klopoty zaczely sie dopiero wtedy, kiedy znalazlem prawdziwe zwierze, ktore do zludzenia przypominalo to wyobrazone i zmyslone. - Kto by przypuszczal, ze przemila starsza pani zechce mnie skonsumowac do kolacji? Chi-chi, cha-cha. -Ja bym nabrala podejrzen, gdyby nie chciala przyjsc do mnie do domu. Uratowal mnie znaleziony kot. Polapalem sie, kiedy probowalem go odstawic do domciu. -No pewnie. Truposz mogl mi zaoszczedzic wstydu. Gdyby wtedy nie spal. I teraz drze na sama mysl, jak dlugo jeszcze bedzie mi to wypominal. -Niewazne. Skoro juz o starszych paniach mowa, powiedz mi, czego moglaby chciec ode mnie ta Maggie Jenn. -Chyba chce kogos zabic. -Co niby? - tego sie nie spodziewalem. - Ejze! -No wiesz... Ktos jeszcze probowal, czy moje drzwi frontowe wytrzymaja. Ten ktos mial kamienne piesci wielkie jak kamienie. -Mam zle przeczucia - mruknalem. - Za kazdym razem, kiedy tlumy ludzi zaczynaja mi sie dobijac do drzwi... Winger przelknela zlosliwy chichot. -No to znikam. -Nie zbudz Truposza. -Zartujesz chyba. - Wskazala palcem na sufit. - Tam bede. Przyjdz, jak skonczysz. Wlasnie tego sie obawialem. Przyjazn bez zobowiazan ma swoje zady i walety. W pokoiku od frontu ucichlo. Przystanalem i rozwiesilem uszy. Doskonalej ciszy nie skalalo ani jedno przeklenstwo. T.C. Papa-gaj zasnal. Przyszlo mi do glowy, ze moze powinna to byc ostatnia drzemka tego wypierdka z dzungli, najdluzsza podroz do Krainy Wiecznych Lowow, naj... Bum! Bum! Bum! Wyjrzalem przez dziure. Ostrozny Garrett, to ja. Chce dozyc tysiaca lat. Ujrzalem tylko drobnego rudzielca plci zenskiej w lewym pol-profilu. Istota gapila sie na cos. Ciekawe, czy to ona tak walila w drzwi? Nie wygladala na az tak silna. Otwarlem drzwi. Ruda dalej obserwowala ulice. Ostroznie wychylilem sie na zewnatrz. Nastoletnie rusalki z sasiedztwa obsiadly wiezyczki i rynny brzydkiej trzypietrowej kamienicy o dwie przecznice dalej i obrzucaly przechodniow zgnilymi owocami. Przechodzace pod spodem gnomy klely i wymachiwaly laskami. Wszystkie byly stare, brzydko ubrane i mialy bokobrody. Zadne tam brody, tylko prawdziwe bokobrody, takie, jakie sie widuje na portretach dawnych generalow, ksiazat i dowodcow. Wszystkie gnomy wydaja sie stare i niemodne. Nigdy nie widzialem mlodego gnoma. Gnoma-samicy tez nie. Jeden cokolwiek cwanszy kurdupelek zanucil barwna piesn wojenna o stopach dyskontowych i przyszlosci zyta, podniosl kamien i walnal nim tak celnie, ze jedna z rusalek rzeczywiscie wywinela salto i spadla ze swej pozycji na lbie gargulca. Gnomy zawyly radosnie, skaczac i zanoszac modly dziekczynne do niejakiego Wielkiego Rozjemcy, ale wlasnie wtedy latajaca gowniara rozpostarla skrzydla i wzleciala w gore, skrzeczac szyderczo. -Daremne wysilki - wyjasnilem rudej. - Tylko sie wsciekaja i wrzeszcza. Tak jest juz od miesiaca i jeszcze nikt nie oberwal naprawde. Jesli ktos umrze, to chyba ze wstydu. Gnomy juz takie sa. Chetnie zbijaja majatek na wojnie, ale nie lubia ogladac rozlewu krwi. Katem oka spostrzeglem lektyke zaparkowana przy skrzyzowaniu z Zaulkiem Czarownikow. Obok niej stal gosc ujawniajacy wyrazne rodzinne podobienstwo z gorylem, a jego piesci doskonale pasowaly do sladow, jakie widnialy na moich drzwiach. -Nie gryzie? - zapytalem. -Mugwump? Ten kochany chlopak? Jest czlowiekiem, tak samo, jak ty. - Ton rudej sugerowal, ze byc moze nieswiadomie obraza swojego kumpla Mugwumpa. -Czy moge w czyms pomoc? - Kurde, chcialem jej pomoc. Mugwump moze sie ugryzc. Zawsze staram sie byc uprzejmy dla rudzielcow plci zenskiej, przynajmniej do chwili, kiedy to one przestaja byc mile dla mnie. Zawsze lubilem czerwien, ale blond i czarny nie pozostawaly daleko w tyle. Kobieta raczyla na mnie spojrzec. -Pan Garrett? - zapytala lekko schrypnietym i mocno erotycznym glosem. Nikomu nic nie bylem winien. -Z przykroscia potwierdzam. Niespodzianka, niespodzianka. Byla o dobra dyche starsza, niz mi sie na poczatku wydawalo, ale czas jej jakos nie szkodzil. Byla jawnym dowodem, ze kobieta jest jak wino. Po drugim spojrzeniu dawalem jej trzydziesci piec do czterdziestu. Jako mloda, niewinna trzydziestka nie ogladam sie za tak dojrzalymi owockami. -Pan sie gapi, panie Garrett. Slyszalam, ze to niegrzeczne. -Co? A, tak. Przepraszam bardzo. Cholerny Papagaj zaczal przez sen mamrotac cos na temat nekrofilii miedzygatunkowej. To mnie otrzezwilo. -Co moge dla pani zrobic, madame? - Poza tym, co oczywiste, jesli szukasz ochotnikow. Huhu. Zdziwilem sie. Coz, prawda, ze mam slabosc i bywam slepy wobec samic mojego gatunku, ale w innym przedziale wiekowym. Tym razem jednak czulem, ze mnie bierze, a ona doskonale o tym wiedziala. Garrett, jestes w pracy. -Madame, panie Garrett? Tak juz ze mna zle? Zakrztusilem sie, przelknalem i przydepnalem sobie ten parszywy ozor, az poczernial od blota. Zlitowala sie wreszcie nade mna i obdarzyla mnie promiennym usmiechem. -Mozemy wejsc do srodka? -Jasne. - Odstapilem na bok, przytrzymalem drzwi. Cos nie tak z pogoda? Sliczna, jak na zamowienie. Chmurek tylko tyle, zebys mial sie czego przytrzymac, gdybys chcial wzbic sie w najblekitniejsze na swiecie niebo. Przesliznela sie obok mnie bez zadnych sztuczek, tylko na tyle blisko, na ile naprawde musiala. Zacisnalem oczy. Zacisnalem zeby. -Moje biuro to drugie drzwi po lewej - wyrzezilem. - Mam tylko piwo i brandy. Moj sluzacy ma wychodne. Ta baba to wiedzma. Albo ja wyszedlem z wprawy. Niedobrze. -Brandy bedzie doskonala, panie Garrett. Jasne. Czysta klasa. -Zaraz wracam. Prosze sie czuc jak u siebie w domu. - Zanurkowalem do kuchni. Kop, kop, kop... wreszcie wygrzebalem jakas brandy. Wreszcie troche szczescia. Dean chowa butelki po katach, zebym nie wiedzial, ile naprawde kupil. Nalalem z butelki w nadziei, ze to cos przyzwoitego. W koncu co ja wiem o brandy? III Moja ulubiona potrawa jest piwo. Pozeglowalem do biura. Ruda laska rozsiadla sie w moim goscinnym fotelu i ze zmarszczonymi brwiami studiowala Eleanor.-Prosze uprzejmie. -Dziekuje. Interesujacy obraz. Jesli sie dlugo przygladac, mozna wiele zobaczyc. Usiadlem, przelotnie spogladajac na moja slicznote. Byla urocza, smiertelnie przerazona blondynka i uciekala przed czyms, co krylo sie w tle obrazu. Jesli jednak przyjrzec sie obrazowi uwazniej, mozna bylo odczytac cala jej przerazajaca historie. Obraz byl zaklety, choc czesc magii uleciala w chwili, kiedy dorwalem faceta, ktory zamordowal Eleanor. Opowiedzialem jej te historie. Byla dobra sluchaczka. Udalo mi sie uniknac zatrucia wlasnymi hormonami. Obserwowalem ja tylko uwaznie. -Moze sie pani przedstawi, zanim przejdziemy do konkretow? - zaproponowalem. - Nigdy nie lubilem mowic do kobiety "Hej, ty tam". Usmiechnela sie tak, ze zeby mi zmiekly. -Nazywam sie Maggie Jenn. To znaczy Margat Jenn, ale wszyscy zawsze mowili do mnie Maggie. Potega proroctwa. Stara wiedzma z tej Winger. Pewnie jej chlopa odbila. -Maggie nie pasuje do rudych wlosow. Usmiechnela sie cieplej. Nie do wiary! -Panie Garrett, nie wyglada pan na takiego naiwnego. -Wystarczy Garrett. Pan Garrett byl moim dziadkiem. Nie, doskonale wiem, ze kobiety potrafia sie zmienic z dnia na dzien. -Coz, to tylko plukanka. Troche bardziej czerwona niz moj naturalny kolor. Zwykla proznosc. Jeszcze jeden szaniec obrony w mojej wojnie z czasem. Jasne. Biedna, bezzebna wiedzma. -Mnie sie wydaje, ze czas nie ma z toba szans. -Slodki jestes. - Usmiechnela sie znowu i rozgrzala mnie do bialosci. Pochylila sie w przod... Maggie Jenn chwycila mnie za reke, scisnela. -Kobiety czasem lubia, kiedy sie tak na nie patrzy. Czasem nawet odpowiadaja takim samym spojrzeniem. - Polaskotala wnetrze mojej dloni. Zdlawilem w gardle przyspieszony oddech. Obrabiala mnie, a ja mialem to gdzies. - Ale moze lepiej przejdzmy do rzeczy. To wazne. Cofnela dlon. Prawdopodobnie mialem zmieknac i prosic o litosc. Zmieklem. Ale o litosc nie prosilem. -Podoba mi sie ten pokoj, Garrett. Wiele o tobie mowi. Potwierdza wszystko, co o tobie slyszalam. Czekalem. Kazdy klient przez to przechodzi. Zjawiaja sie tu w desperacji. Gdyby tak nie bylo, w ogole by nie przyszli. Drepcza w miejscu i belkocza, byle tylko nie przyznac, ze zycie wymknelo im sie spod kontroli. Wiekszosc zwykle tlumaczy sie, dlaczego wybrali wlasnie mnie. Tak samo zrobila Maggie Jenn. Niektorzy zmieniaja zdanie, zanim przejda do rzeczy. Ale nie Maggie Jenn. -Nie wiedzialem, ze jestem az tak znany. Troche mnie to przeraza - zdaje sie, ze moje nazwisko cieszylo sie spora popularnoscia wsrod klasy rzadzacej, do ktorej najwyrazniej nalezala Maggie Jenn, choc ze wszystkich sil starala sie tego nie zdradzic. Powinienem unikac rozglosu w tym kierunku. Nie lubie byc zauwazany. -Znajdujesz sie na kazdej liscie specjalistow, Garrett. Jesli chce zbudowac powoz, ide do Lindena Atwooda. Chce unikalna zastawe stolowa, zamawiam ja u Rickmana Plaxa i Synow. Che najlepsze buty, kupuje u Tate'a. A kiedy potrzebuje nosa, by go wetknac w cudze sprawy albo wyweszyc intryge, biore Garretta. -A skoro juz o wtykaniu nosa mowa... -Chcesz, zebym przeszla do rzeczy. -Przyzwyczailem sie, ze ludzie niechetnie mowia o swoich klopotach. Zamyslila sie na chwile. -Rozumiem, dlaczego. To trudne. No coz, przejdzmy do rzeczy. Chce, zebys odnalazl moja corke. -He? - To byl cios znienacka. Juz bylem przygotowany, ze mam kogos zabic, a ona chciala tylko podstawowej uslugi Garretta. -Chce, zebys odnalazl moja corke. Nie ma jej od szesciu dni. Martwie sie. No, co jest? Dziwnie wygladasz. -Zawsze tak mam, kiedy mysle o robocie. -Znany jestes z tego. To ile trzeba, zeby cie wytaszczyc z domu? -Wiecej informacji. I ustalone honorarium. - O, wlasnie. Bylem z siebie dumny. Przejalem dowodzenie, bylem rzeczowy i pokonalem slabosc. No dobra, ale w takim razie, jakim cudem prawie na slepo przyjalem sprawe? W istocie, pomimo opinii obiboka i wrodzonej niecheci do pracy, tyralem rowno, choc nieduzym kosztem i, co za tym idzie, z niewielkim zyskiem. Udawalo mi sie za to unikac domu, razem z Deanem, Truposzem i Cholernym Papagajem. Zwlaszcza pierwsza parka cierpi na urojenie, ze jesli sie zatyram na smierc, im sie od razu poprawi. No, bo T.Ch.P. wylacznie marudzi. -Garrett, ona ma na imie Justina. Jest dorosla, choc bardzo mlodziutka. Ale nie laze za nia. -Dorosla? To ile mialas lat, dziesiec? -Pochlebstwem daleko zajdziesz. Mialam osiemnascie lat. Ona skonczyla osiemnastke trzy miesiace temu. No dobrze, nie licz juz... -Do licha, swiezutka jestes. Dwadziescia jeden lat i tylko troszke wiecej doswiadczenia. Zaloze sie, ze wszyscy cie biora za siostre Justiny. -Alez ty potrafisz slodzic! -No nie, ja tylko jestem szczery. Za bardzo mnie rozkojarzylas... -Zaloze sie, ze dziewczyny cie uwielbiaja, Garrett. -Aha. Sama slyszalas, jak spiewaja na ulicy, jak sie wspinaja na sciany, zeby przedrzec sie przez okienka na pietrze. TunFaire to TunFaire. Moj dom posiada tylko jedno okno na parterze, w kuchni, a i to zakratowane. Oczy Maggie Jenn zablysly. -Mam wrazenie, ze zaraz zaczne zalowac, ze nie poznalam cie wczesniej, Garrett. Te oczu wiele obiecywaly. Moze ja tez zaczne troszke zalowac. Kazda ruda zbija mnie z nog. Nie ma zmiluj. -Wracajmy do rzeczy - ciagnela. - Znowu. Justina zadawala sie z niewlasciwymi ludzmi. Och, nic szczegolnego. Po prostu mlodzi ludzie, ktorzy mi sie nie podobali. Mialam wrazenie, ze kombinuja cos niezdrowego. Nie, nigdy nie widzialam niczego, co mogloby to potwierdzic. Rodzice, szukajacy zagonionych dzieci maja jedna wspolna ceche. Nie podoba im sie towarzystwo, w jakim dziecko sie obraca. Dzieciak uciekl, poniewaz wpadl w zle towarzystwo. Nawet, jesli staraja sie okazac obiektywizm, i tak od razu zakladaja, ze to kumple sa be. A jesli juz przypadkiem sa pici odmiennej, to w ogole szok! -Pewnie chcesz sie o niej wszystkiego dowiedziec, zanim zaczniesz, co? Pierwotne zalozenie bylo takie, ze pracuje dla Mamuski Jenn. Mamuska Jenn zas zawsze stawia na swoim. -Tak bedzie najlepiej. Znalem w mojej profesji takiego goscia, ktory uwazal, ze najlepiej jest wcielic sie w poszukiwanego. Zapominal o wszystkim, poza tym jednym. Stawal sie ta osoba. Oczywiscie, czasem szybciej i latwiej by bylo, gdyby spogladal na sprawe nieco szerzej... -Musisz kiedys opowiedziec mi o swoich sprawach. Nie znam takiego zycia. Pewnie jest bardzo podniecajace. Moze przyjdziesz do mnie na taka wczesniejsza kolacyjke? Bedziesz mogl obejrzec sobie pokoj Justiny, jej rzeczy, wypytac wszystkich. A potem zdecydujesz, czy wezmiesz te sprawe. Usmiechnela sie tak, ze jej poprzednie starania wypadly blado jak smierc. Wiedziala, co robi. Bylem przypiekany, przysmazany, manipulowany i cholernie mi sie to podobalo. -Zdaje sie, ze mam wolny wieczor - odparlem. -Doskonale. - Wstala, zaczela wciagac jasnobezowe rekawiczki, ktorych wczesniej nie zauwazylem. Jeszcze raz spojrzala na Eleanor i lekko spochmurniala. Wzdrygnela sie. No coz, na niektorych ludzi Eleanor wlasnie tak dziala. -Piata? - zapytala. -Zjawie sie na pewno, powiedz tylko, gdzie. Zmarszczyla brwi. O, Garrett. Duzy blad. Powinienem byl wiedziec bez pytania. Niestety, wiedzialem o Maggie Jenn tak niewiele, ze nie mialem pojecia, iz naraze jej sie sama moja niewiedza. IV No, ale dama byla dobrym graczem i zniosla te obelge. Wahala sie przez chwile, zanim wreszcie podala mi adres, a ja nagle sie zrobilem cholernie nerwowy. Mowa byla o Gorze, i to wysoko. Tam, gdzie mieszkali najbogatsi i najpotezniejsi z bogatych i poteznych. O miejscu, gdzie samo wzniesienie jest najlepszym wskaznikiem sily i zamoznosci. Dla mnie ulica Blekitnego Ksiezyca znajdowala sie w krolestwie basni.Maggie Jenn byla dama o poteznych koneksjach, ale wciaz nie moglem sobie przypomniec, dlaczego powinienem znac jej nazwisko. Przypomne sobie dopiero wtedy, kiedy okaze sie to najmniej potrzebne. Odprowadzilem mojego uroczego goscia do drzwi frontowych. Uroczy gosc nie przestawal zarzyc sie kuszaco. Ciekawe, czy wieczor bedzie mial cokolwiek wspolnego z zaginiona corka? Stalem jak wryty, obserwujac rozkolysana Maggie Jenn zdazajaca w kierunku lektyki. Wiedziala, ze sie gapie. I starala sie jak mogla. Morderczy wypierdek Mugwump widzial, ze sie gapie. Nie odnioslem wrazenia, aby byl mi przyjazny. -Nigdy nie przestaniesz sie slinic, co? Przylapalem sie na tym, ze przysiadlem, aby rozkoszowac sie kazda sekunda odjazdu Maggie. Oderwalem wzrok, zeby sprawdzic, ktora to z moich wscibskich sasiadek uznala za stosowne zlac mnie zimnym prysznicem dezaprobaty. Ale nie - przede mna stala drobna, atrakcyjna brunetka. Chyba nadeszla z drugiej strony. -Linda Lee! - Byla to moja przyjaciolka z Biblioteki Krolewskiej, ta, o ktorej myslalem dopieszczajac tomik Espinosy. - Najmilsza niespodzianka, jaka mi sie przytrafila juz od jakiegos czasu. Zbieglem po schodach na jej spotkanie. -Ciesze sie, ze zmienilas zdanie. Linda Lee miala zaledwie piec stop wzrostu, sliczne brazowe oczy mlodego szczeniaka i w ogole byla najsliczniejsza przedstawicielka swojej profesji. -Siad, chlopie. To miejsce publiczne. -Wstap do mojego salonu. -Jesli to zrobie, zapomne, po co tu przyszlam. - Przysiadla boczkiem na stopniu, krzyzujac kostki, podciagnela kolanka wysoko pod brodke i objela je ramionami, podnoszac na mnie spojrzenie ucielesnionej niewinnosci. Wiedziala, ze zaczne sie palic od srodka. Zdaje sie, ze na dobre stalem sie zabawka duzych dziewczynek. Jakos sobie z tym poradze. Urodzilem sie do roli pluszowego misia do zadan specjalnych. Linda Lee Luther nie byla niewiniatkiem, choc nietrudno bylo sie nabrac. Ciezko jednak pracowala nad maska lodowej dziewicy, ktora wedlug niej powinna nosic kazda bibliotekarka. Prawdziwy lod nie lezal w jej naturze. Stalem tam zatem, przyodziany w najbezczelniejszy z moich usmiechow, pewien, ze zaraz da sie przekonac do opuszczenia miejsca publicznego. -Przestan! -Niby co? - spytalem. -Tak sie na mnie gapic. Wiem, co ci chodzi po glowie. -Nic na to nie poradze. -No, bo przez ciebie zapomne, z czym tu przyszlam. Ani na chwile w to nie wierzylem, ale jestem grzeczny chlopczyk. Potrafie udawac. -W porzadku. Zamieniam sie w sluch. - Co? -No, co cie przywiodlo w szpony mojego nieodpartego uroku? -Potrzebuje twojej pomocy. Zawodowo. Dlaczego ja? Nie uwierzylem. Bibliotekarki nie wplatuja sie w sprawy, z ktorych musialyby sie potem wyplatywac przy pomocy takich facetow, jak ja. Nie takie sliczne male brzdace, jak Linda Lee Luther. Zaczalem malymi kroczkami posuwac sie w strone drzwi. Zaaferowana dziewczyna wstala i ruszyla za mna. Juz po chwili byla w srodku, a ja bezpiecznie zamknalem drzwi i zasunalem zasuwe. Cholerny Papagaj mamrotal przez sen jakies swinstwa. Urocza Linda Lee nic nie zauwazyla. Zaczalem sobie przypominac, dlaczego tak lubie te dziewczyne. -Czym sie tak przejelas? - zapytalem. Miala ostatnia szanse, zeby rzucic cos inteligentnego i sugestywnego. Zwykle by jej nie zmarnowala. Teraz jednak tylko jeknela. -Wywala mnie. Wiem, po prostu wiem, ze mnie wywala. -Nie sadze. - Naprawde w to nie wierzylem. -Nie rozumiesz, Garrett. Zgubilam ksiazke. Rzadka ksiazke. Taka, ktorej nie mozna odkupic. Moze ja ktos ukradl... Wsliznalem sie do gabinetu. Linda za mna. No i gdzie ten moj slynny urok, kiedy go najbardziej potrzebuje? -Musze ja znalezc, zanim sie dowiedza - ciagnela Linda Lee. - Nie powinnam byla do tego dopuscic. -Uspokoj sie - odpowiedzialem. - Wez dwa glebokie oddechy. Spokojnie. A potem opowiesz mi wszystko od samego poczatku. Poki co, mam robote i przez chwile bede zajety, ale jest szansa, ze uda mi sie cos ci podpowiedziec. Wzialem ja za ramiona, nakierowalem na fotel klienta i posadzilem. -Opowiedz mi wszystko od poczatku - polecilem. Grrrr! Najlepiej zaplanowane kampanie i tak dalej... Zamiast snuc swoja zalosna, pelna smutku opowiesc, zaczela sie pluc i wymachiwac ramionami, calkiem zapominajac, po co tu przyszla. O rany. Espinosa. Na moim biurku. Dokladnie posrodku. No coz, nie dopilnowalem wszystkich formalnosci, kiedy ja wypozyczalem. Wielki Duch biblioteki nie ufa maluczkim na tyle, aby pozyczac im ksiazki. Jeszcze by im sie zaczelo roic w glowach... Wybakalem cos, zeby ja udobruchac, ale moje slowa utonely w ogolnym jazgoci. -Jak mogles mi to zrobic, Garrett? I tak juz mam klopoty... Jesli zauwaza, ze tej ksiazki tez nie ma, to juz nie zyje. Jak mogles. Jak? Calkiem po prostu. Ksiazka nie byla duza, a staruszek weteran przy drzwiach ucial sobie drzemke. I tak mial tylko jedna noge. A z ust Lindy Lee nadal wyplywal potok slow jak woda z rzygacza fontanny. Co za wystep. Porwala Espinose, jakby to byl jej pierworodny wlasnie porywany przez karla o wielosylabowym imieniu. Jak mozna walczyc z panika? Poddalem sie. -Ua-huuu! - stwierdzil Cholerny Papagaj. Wspanialy pretekst, zeby rozpetac pieklo. Natychmiast zabral sie do roboty. W chwile pozniej ogladalem Linde od tylu, jak maszerowala przez Macunado. Jej gniew byl tak widoczny, ze nawet dwu - i polmetrowe ogry schodzily jej z drogi. V Jej odwiedziny trwaly tak krotko, ze zdazylem jeszcze pochwycic spojrzeniem lektyke Maggie Jenn, zanim i ta takze zniknela w tlumie. Mugwump obdarzyl mnie spojrzeniem, ktore moglo mi sie przysnic w nocy. Co za dzien. Kto nastepny? Jedna rzecz przynajmniej zdawala sie pewna. Koniec z wizytami slicznotek. Szkoda. Najwyzszy czas sprawdzic, co Eleanor sadzi o Maggie Jenn. Usiadlem za biurkiem, spojrzalem na Eleanor. -No i co sadzisz o Maggie, kotku? Moge sie z toba posprzeczac? A moze pojsc na to, chociaz jest ode mnie starsza? Eleanor niewiele sie odzywa, ale potrafie zgadnac, co mysli. -Tak, wiem. Na ciebie tez polecialem. Na ducha. Wyobrazcie to sobie. Z tysiac razy juz bylem zadurzony, ale zakochany tylko dwukrotnie. Ostatnio w kobiecie, ktora umarla, kiedy mialem cztery latka. -No i co z tego, ze jest starsza o kilka lat? Dziwne rzeczy mi sie przytrafiaja. Wampiry. Martwi bogowie, ktorzy probuja zmartwychwstac.. Morderczy zombie. Seryjni mordercy, ktorzy zabijali nawet wtedy, kiedy juz ich dopadles i wyslales do krainy wiecznych lowow. No i co z tego, ze przelecialem ducha? -Tak, wiem. To by bylo cyniczne. Co? Och, ona tez na pewno chce mnie wykorzystac, Wiem, wiem. Ale niechby sobie skorzystala, no co... Z holu uslyszalem nagle: -Garrett, mam tu osiwiec? Winger. Kurde! Przeciez nie moge pamietac o wszystkim, no nie? Wstalem powoli, nieco roztargniony. Maggie Jen rzucila na mnie urok, to pewne. Prawie zapomnialem o rozczarowaniu Linda Lee. Znalazlem Winger przycupnieta na stopniach. -Co ty wyprawiasz, Garrett? Ta stara suka wyszla pietnascie minut temu. - Nic nie wspomniala o jazgocie Lindy. -Musialem pomyslec. -To niebezpiecznie dla faceta w twoim stanie. -Co? - Riposta jakos nie przyszla mi do glowy. Po raz mniej wiecej dziesieciotysieczny w zyciu. Doskonala odpowiedz przychodzi mi do glowy zazwyczaj w czasie bezsennych godzin przed switem. Winger podeszla do drzwi sypialni Truposza i wsadzila nos do srodka. Jego pokoj zajmuje polowe parteru. Zerknalem jej przez ramie. Cale 450 funtow cielska lezalo w fotelu. Jak zwykle nieruchomo, jak przystoi trupowi. Sloniowy ryj Loghyra zwisal mu na piersi. Zdazyl sie jakby troche przykurzyc, ale robactwo jeszcze sie do niego nie dobralo. Nie ma sensu sprzatac wczesniej. Moze Dean wczesniej wroci i oszczedzi mi zachodu. Winger cofnela sie i chwycila mnie za lokiec. -On spi. - Wiedziala, poniewaz nie zareagowal na jej obecnosc. Nie przepada za kobietami w ogole, a za Winger w szczegolnosci. Kiedys mu zagrozilem, ze dam kopa Deanowi i zatrudnie ja. -Co powiedziala - zapytala Winger, kiedy ruszylismy na gore. - Kto jest celem? -Niby nie wiesz? -Nic a nic. Wiem tylko, ze mi dobrze placa, zeby sie dowiedziec. Forsa byla dla Winger bardzo wazna. Jak dla wszystkich, tyle, ze wiekszosc traktuje ja jak kobiete - milo ja miec, jeszcze milej jej uzywac. Ale dla Winger kasa byla czyms w rodzaju swietego patrona. -Chce, zebym odnalazl jej corke. Dziewczyny nie ma juz od szesciu dni. -Co takiego? Niech mnie przeczysci. Bylam pewna, ze wiem, co sie swieci. -Dlaczego? -Bez powodu, Chyba zle pododawalam dwa do dwoch i wyszlo szesc. Szuka dziecka? Wziales te robote? -Mysle o tym. Mam ja odwiedzic, sprawdzic rzeczy zaginionej, a dopiero potem zdecydowac. -Ale wezmiesz te robote, no nie? Zarobisz sobie troche kasy na stare lata? -Ciekawy pomysl. Tyle, ze od mlodych lat jeszcze mi sie to nie udalo. -Ty swintuchu. Myslisz tylko, jak wlezc na ten stary materac. Jestes tu ze mna, a myslisz o niej. Sukinsyn z ciebie. Pierwszej wody. -Winger! Ta kobieta moglaby byc moja matka. -No to albo ty, albo mama klamiecie na temat swojego wieku. -To ty caly czas gadasz, co to z niej za stara wiedzma. -A co to ma w ogole do rzeczy? Hej, przebaczam ci, Garrett. Tak, jak powiedzialam. Ty jestes tutaj, a ona nie. Klotnia z Winger przypomina walenie grochem o sciane. Niewiele z tego wynika. Wyrwalem sie na kolacje z Maggie Jenn tylko kosztem heroicznego wysilku. VI -Tra-ta-ta - mruknalem pod adresem Truposza, po cichutku, zeby Cholerny Papagaj nie uslyszal. - Spedzilem caly dzien z piekna blondynka. Za pokute spedze wieczor z przepysznym rudzielcem.Nie odpowiedzial. Gdyby nie spal, juz bym to odczul. A juz do Winger ma szczegolna slabosc. Prawie uwierzyla w to, ze zamierzam sie z nia ozenic. Smiejac sie pod nosem jak ostatni lajdak, podreptalem w kierunku drzwi frontowych. Przed wyjazdem, niewiarygodnym nakladem srodkow (dla mnie) Dean zainstalowal zamek z kluczem, tak, jakbym mial nie przezyc, jesli on nie zasunie za mna wszystkich zasuw i nie zahaczy wszystkich haczykow. Dean ufal nie temu, co trzeba. Zamek z kluczem powstrzyma jedynie uczciwego czlowieka. Naszym prawdziwym zabezpieczeniem jest Truposz. Loghyrowie, zywi czy martwi, maja wiele talentow. Pomaszerowalem przed siebie, usmiechajac sie glupio, nieczuly na docinki. W sasiedztwie mielismy sporo nie-ludzi, zazwyczaj uchodzcow z Kantardu, a ci nigdy specjalnie nie liczyli sie ze slowami. Zawsze cos sie tam dzialo. Jeszcze gorsi byli proto-rewolucjonisci. Ci tloczyli sie na poddaszach i w noclegowniach, przepelniali knajpy, gdzie bezsensownie klapali paszczekami, rozpracowujac coraz to glupsze dogmaty. Wiedzialem, co nimi kieruje. Sam tez nie mam wielkiego serca do Korony. Ale wiem doskonale, ze zaden z nas nie nadaje sie na krola. Prawdziwa rewolucja tylko pogorszylaby sprawe. A w ogole w calej Karencie nie ma dwoch rewolucjonistow, ktorym chodziloby o to samo. Beda sie musieli hurtowo wymordowac, zanim... Probowali juz nie raz, ale tak niezdarnie, ze tylko tajna policja sie domyslila... Ignorowalem zarosnietych, odzianych na czarno agentow chaosu pochowanych za weglami, paranoicznie wykrzywionych w zacietej dyskusji nad dogmatycznymi pierdolami. Korona nie miala sie czego obawiac. Mam wtyczki w nowej policji miejskiej, wsrod Strazy i wiem, ze polowa z tych buntownikow to w gruncie rzeczy szpiedzy. Machalem do ludzi, gwizdalem pod nosem. Co za sliczny dzionek. I jeszcze do tego mialem robote. Podspiewujac wedrowalem sobie na kolacje z piekna dama, ale uwaznie obserwowalem otoczenie i od razu sie zorientowalem, ze mam ogon. Przyspieszylem, zwolnilem, skrecilem, zatoczylem petle. Usilowalem sie zorientowac, czego facet moze chciec. Nie byl za dobry. Zaczalem rozwazac rozne warianty. Moze by tak obrocic role? Zgubie go, a potem sprawdze, do kogo sie uda z raportem. Przykro stwierdzic, ale miewam wrogow. W trakcie wykonywania zawodu od czasu do czasu zdarzylo mi sie wprawic w zaklopotanie niezbyt sympatyczne osoby. Ktos mogl nabrac ochoty na wyrownanie rachunkow. Nie lubie takich, ktorzy nie umieja przegrywac. Moj kumpel Morley Dotes, profesjonalny zabojca, ktory przebiera sie za wegetarianskiego kucharza, twierdzi, ze to wylacznie moja wina. Nie trzeba bylo zostawiac ich przy zyciu. Obserwowalem moj ogon, dopoki nie bylem pewien, ze dam rnu rade, a potem pognalem na spotkanie z Maggie Jenn. Dom Jenn byl piecdziesieciopokojowa rezydencja w wewnetrznym kregu Gory. Zaden zwykly kupiec, chocby i najbogatszy, chocby i najpotezniejszy, nie moze nawet marzyc, zeby sie tam dostac. Ciekawe. Maggie Jenn nie wydala mi sie typem szczegolnie arystokratycznym... Nazwisko ciagle nie dawalo mi spokoju. Wciaz nie wiedzialem, dlaczego mialbym je znac. Ta czesc Gory byla cala z kamienia, w pionie i w poziomie. Zadnych dziedzincow, ogrodow, chodnikow, zieleni, jesli nie liczyc rzadkich balkonow na drugim pietrze. Zadnej cegly. Czerwona lub brazowa cegla to budulec plebsu. Zapomniec o cegle. Budowac z kamienia sprowadzanego z innych krajow i przewozonego barkami na przestrzeni setek mil. Nigdy tu nie bylem, wiec od razu stracilem orientacje. Pomiedzy budynkami nie bylo wolnych przestrzeni. Ulice byly tak waskie, ze dwa powozy nie wyminelyby sie bez najezdzania na kraweznik. Bylo tu czysciej, niz w reszcie miasta, ale bruk i budynki z szarego kamienia sprawialy posepne wrazenie. Ulica przypominala ponury, wapienny kanion. Spacer tu to zadna przyjemnosc. VII Adres Jenn znajdowal sie posrodku bezplciowej kamiennej bryly. Drzwi przypominaly bardziej brame do magazynu, niz wejscie do domu. Zadne z okien nie wychodzilo na ulice. Sciana byla gladka, pozbawiona nawet ozdob. Dziwne. Na Gorze budowalo sie tylko po to, aby przescignac sasiadow w pokazie zlego smaku.Jakis cwany architekt musial wmowic temu w sumie nieglupiemu przeciez gosciowi, ze nagosc jest sposobem na wyroznienie sie w tlumie. Bez watpienia poplynela rzeka zlota, bo ascetyczna fasada wygladala na drozsza, niz niejedno zlocenie. Ale ja lubie tandete. Chce miec stado podwojnie brzydkich gargulcow i kilka maluszkow sikajacych do kanalu na rogach. Kolatka byla tak dyskretna, ze z trudem ja znalazlem. Nie byla nawet z mosiadzu, tylko z jakiegos szarego metalu, cos jakby cyna czy olow. Wydala z siebie pelne rezerwy cyk-cyk. Bylem pewien, ze w srodku nikt nie uslyszal. Proste tekowe drzwi otwarly sie jednak natychmiast. Znalazlem sie nos w nos z gosciem, ktory wygladal tak, jakby na przelomie wieku otrzymal od rodzicow piekne imie Ichabod i od tamtej pory przez kolejne dekady staral sie usilnie zyc tak, jak wypada gosciowi z takim imieniem. Byl dlugi, koscisty i zgarbiony. Mial czerwone oczka i biale wlosy, a jego skora byla och, jaka strasznie blada. -A wiec tak koncza na starosc - wymamrotalem. - Odwieszaja miecz na sciane i dorabiaja jako lokaje. Mial jablko Adama, ktore wygladalo jak zblakany grapefruit, ktory mu uwiazl w gardle. Nic nie powiedzial, tylko stal jak stary pies, czekajacy, az mu gnat wystygnie. Nad oczami mial najwieksze kosciste arkady, jakie zdarzylo mi sie ogladac. Porastaly je biale dzungle. -Czy mam przyjemnosc z Doktorem Smiercia? - Dr Smierc byl postacia z teatrzyku Puncha i Judy. Ichabod i tamten lekarz mieli ze soba wiele wspolnego, ale marionetka byla nizsza o jakie szesc stop. Niektorzy ludzie nie maja poczucia humoru. Ten tutaj tez nie mial. Ani sie nie usmiechnal, ani nawet nie ruszyl jednym z zagajnikow, ktore hodowal nad oczami. Ale przemowil. Ladnie, po karentynsku. -Ma pan jakis powod, aby zaklocac spokoj tego domostwa? - Pewnie. - Nie cierpie tonu, jakim wypowiada sie sluzba z Gory. Sa tak pelni obronnego snobizmu, jak kieszonkowiec przylapany na goracym uczynku. - Chcialem sprawdzic, czy wy rzeczywiscie rozpadacie sie w proch na sloncu. Mialem w tej grze pewne fory, poniewaz zostalem zaproszony, a on z pewnoscia dostal moj rysopis. I rowniez na pewno mnie rozpoznal. Gdyby tak nie bylo, juz mialbym drzwi na nosie. Po lobuzach i zabijakach w sasiedztwie poszlaby fama, ze kreci sie tu taki jakis... I zaraz zebralaby sie odpowiednia grupa, zeby dac mi przykladna nauczke. Jak sie tak zastanowic, to moze juz sie zbieraja, tak czy owak, jesli kumple Ichaboda nie dysponuja lepszym poczuciem humoru. -Nazywam sie Garrett - oznajmilem. - Maggie Jenn zaprosila mnie na kolacje. Stary upior odstapil na bok. Nie odezwal sie, ale widac bylo, ze powatpiewa w rozum swojej pani. Nie podobalo mu sie, kiedy takie typy jak ja krecily mu sie po domu. Nie wiadomo, co mi wyciagna z kieszeni, zanim mnie wypuszcza. Albo wyskoczy ze mnie pare pchel i zadomowi sie w ich dywanach... Obejrzalem sie, zeby sprawdzic, jak sobie radzi moj ogon. Biedaczek meczyl sie jak w piekle, zeby wygladac na przechodnia. -Ladne drzwi - zauwazylem i pomacalem krawedz. Mialy ze cztery cale grubosci. - Spodziewacie sie komornika z taranem? Ludzie z Gory miewaja takie problemy. Mnie tam nikt nie pozyczy na tyle, zebym wpadl w klopoty. - Prosze za mna. - Ichabod odwrocil sie tylem. -Mialo byc chyba "prosze za mna, sir". - Nie wiedzialem dlaczego, ale facet mnie wkurzal. - Jestem gosciem. A ty jestes fagas. Zaczalem zmieniac zdanie na temat rewolucji. Kiedy chodze do Krolewskiej Biblioteki, zeby sie zobaczyc z Linda Lee, od czasu do czasu zagladam tez do ksiazek. Kiedys czytalem cos na temat rebelii. Zdaje mi sie, ze sluzba upadlych monarchow jest gorsza, niz ich panowie - o ile nie sa dosc inteligentni, zeby stac sie agentami rebeliantow. -W istocie. -Ach. Komentarz. Prowadz, Ichabodzie. -Nazywam sie Zeke, sir. - Slowo sir ociekalo sarkazmem. -Zeke - nie lepsze niz Ichabod. W kazdym razie niewiele. -Tak, sir. Idzie pan? Pani nie lubi czekac. -No to prowadz. Tysiac i jeden bogow TunFaire niech mnie bronia, jesli pozwole czekac Jej Rudzielcowatosci. VIII Zeke uznal, ze nie ma o czym gadac. Sadzil chyba, ze mam konflikt osobowosci. Oczywiscie, mial racje, ale nie z tych powodow, co sadzil. W ogole troche mi bylo wstyd. Pewnie byl milym staruszkiem z horda wnukow, a do pracy zmuszali go niewdzieczni potomkowie jego synow zabitych w Kantardzie.E, sam w to nie wierzylem. Ani przez chwile. Wnetrze domu nie przypominalo fasady. Bylo cokolwiek zakurzone, ale kiedys chyba stanowilo spelnienie marzen jakiegos portowego utracjusza, ktory wyobrazil sobie, ze jest potentatem. Albo potentata o guscie portowego utracjusza. Znalem troche i takich, i takich... a tu brakowalo tylko peczka hurys. Wnetrze bylo zapchane kiczowatymi swiadectwami wielkiego bogactwa. Wszystko w pluszu, nawet to, co nie trzeba, a kiedy sie zblizylismy do srodka tej jaskini, okazalo sie, ze nawet jeszcze wiecej. Wydawalo sie, ze przechodzimy od jednej strefy do drugiej, a kazda w coraz to gorszym guscie. -Niech mnie! - mruknalem, bo juz nie moglem zdzierzyc. - I to tez tu jest... "To" bylo stojakiem na laski i parasole z nogi mamuta. -Nieczesto sie teraz takie widuje... Zeke spojrzal na mnie uwaznie, domyslajac sie mojej reakcji na ten przejaw dziadowskiego szyku i jego twarz zlagodniala na chwile. Zgadzal sie ze mna. W tym momencie zawarlismy chwiejny i cherlawy pakt o nieagresji. Z pewnoscia przetrwa on nie dluzej, niz podobne pakty miedzy Yenageta a Karenta. Najdluzszy trwal cale szesc i pol godziny. -Nieraz trudno czlowiekowi rozstac sie z przeszloscia, sir. -Czy Maggie Jenn polowala kiedys na mamuty? Pokoj zostal zerwany. Tak po prostu. Stary pokustykal dalej z nadeta mina. Chyba dlatego, ze wlasnie sie przyznalem, iz nie mialem zielonego pojecia o przeszlosci Maggie Jen. Dlaczego, do jasnej cholery, wszyscy byli tak przekonani, ze powinienem ja znac? Ze mna wlacznie? Moja slynna pamiec zachowywala sie dzisiaj wyjatkowo bezsensownie. Zeke wprowadzil mnie do najgorszej z komnat i oznajmil: -Pani zaraz przyjdzie. Rozejrzalem sie, oslaniajac oczy dlonia i zaczalem sie zastanawiac, czy pani nie byla kiedys panienka. Pokoj byl urzadzony w stylu wspolczesny pozny burdel, pewnie przez tych samych dekoratorow wnetrz, ktorzy urzadzaja co elegantsze lokale w Poledwicy. Obejrzalem sie, zeby zapytac. Ichabod zdezerterowal. Omal nie zakwiczalem, zeby wracal. -Och, Zeke, przynies mi opaske na oczy! Nie wierzylem, ze bez niej zdolam zniesc ten gwalt na moich zmyslach wzroku i estetyki. Powalilo mnie. Stalem, jakbym nagle nawiazal kontakt wzrokowy z bazyliszkiem. Nigdy w zyciu nie widzialem tyle czerwieni. Wszystko wokolo bylo czerwone, najczerwiensza z mozliwych czerwieni, czerwone do granic wytrzymalosci. Ozdoby ze zloconych lisci tylko potegowaly i tak porazajace wrazenie. -Garrett. Maggie Jenn. Nie mialem sily, zeby sie obejrzec. Obawialem sie, ze jest odziana w szkarlat, a na ustach ma szminke takiej barwy, ze wyglada jak wampir przy sniadaniu. -Zyjesz? -Troche mna potrzepalo. - Machnalem reka. - Ciut to przytlaczajace. -Miazdzy, prawda? Ale Teddy'emu sie podobalo, bogowie wiedza, dlaczego. Ten dom byl podarkiem od niego, wiec pozostawilam go takim, jakim go lubil. Dopiero wtedy sie obejrzalem. Nie, nie byla ubrana na czerwono. Miala na sobie cos w rodzaju wiejskiej sukienki, jasnobrazowej z piana bialych koronek i smieszny czepeczek z bialego plotna, jak mleczarka. Miala tez usmiech numer jedenascie, co oznaczalo, ze swietnie sie bawi moim kosztem, ale jesli chce, moge sie przylaczyc. -Czegos nie rozumiem, albo nie znam sie na zartach - stwierdzilem. Jej usmiech zbladl wyraznie. -Co o mnie wiesz? -Niewiele. Znam twoje imie. Wiem, ze jestes najseksowniejsza kobieta, jaka spotkalem w ciagu ostatnich stu lat. Wiele roznych, bardzo widocznych rzeczy. Na przyklad, ze mieszkasz w eleganckiej dzielnicy. I to by bylo na tyle. Pokrecila glowa, az zatrzesly sie rude loki. -Zdaje sie, ze nawet zla slawa sie zuzywa. Chodzmy stad. Nie mozemy tu zostac, bo oslepniesz. Fajnie, ze ktos sobie ze mnie robi jaja. Oszczedza mi to niepotrzebnego i bardzo krepujacego wysilku myslenia. Poprowadzila mnie przez kilka ogromnych komnat, widocznie nie dosc waznych, aby o nich wspominac. Wreszcie bam! Wychynelismy w realny swiat. Jadalnia z nakryciem dla dwoch osob. -Jak wieczor na Wzgorzu Elfow - mruknalem. Uslyszala. -Kiedys tez tak sie czulam. Te pokoje moga przytlaczac. No, naprzod. Siadaj. Zajalem miejsce naprzeciwko niej, po drugim koncu stolu na trzydziesci osob. -Milosne gniazdko? -Moja najmniejsza jadalnia - usmiechnela sie bledziutko. -Twoja i Teddy'ego? -Coz. Nawet hanba sie wypala. Juz nikt nie pamieta, oprocz rodziny. No coz, nie szkodzi. I tak swoje przezyli. Teddy to Teodoric, Ksiaze Kamarku. Zostal Teodorikiem IV i przetrwal na tronie caly rok. -Krol? - Cos mi zaczynalo dzwonic. Wreszcie. - Chyba sobie cos przypominam. -Dobrze. Nie chcialabym wnikac w zbyt krete wyjasnienia. - Niewiele wiem. W tym okresie bylem w Marines. W Kantardzie nikt nie zwraca uwagi na skandale dworskie. -Nie wiedzialem, kto jest krolem i nic mnie to nie obchodzilo. - Mggie Jenn usmiechnela sie promiennie. - Juz to slyszalam. Teraz pewnie tez nie sledzisz dworskich skandali. -W niewielkim stopniu wplywaja na moje zycie. -Ani na twoja prace dla mnie, zapewniam cie. Niezaleznie od tego, czy znasz te wszystkie brudy, czy nie. Weszla kobieta. Podobnie jak Zeke, byla stara jak grzech pierworodny i malenka - mogla miec z piec stop wzrostu, tyle, co dorastajace dziecko. Nosila okulary. Maggie dbala o swoja sluzbe. Okulary sa drogie. Staruszka stanela, krzyzujac dlonie na piersi. Nie poruszyla sie, ani nie odezwala. -Zaczniemy, kiedy bedziesz gotowa, Laurie - odezwala sie Maggie. Staruszka sklonila sie i wyszla. -Opowiem ci to i owo - ciagnela Maggie. - Chocby po to, aby zaspokoic twoja slawetna ciekawosc. Zebys mogl robic to, za co ci place, zamiast grzebac w mojej przeszlosci. Sieknalem. Laurie i Zeke wniesli zupe. Zaczalem sie slinic. Zbyt dlugo bylem juz na wlasnym wikcie. Tylko dlatego stesknilem sie za Deanem! No, jakze by nie... -Bylam metresa krola, Garrett. -Pamietam. No, wreszcie. To byl prawdziwy skandal, ksiaze krwi wpadl w sidla prostaczki tak doszczetnie, ze ulokowal ja na Gorze. Jego zona nie byla zachwycona. Stary Teddy nie bawil sie w dyskrecje. Byl zakochany i gdzies mial, czy wie o tym caly swiat. Paskudne zachowanie u goscia, ktory mogl zostac krolem. Swiadczylo o powaznych wadach charakteru. Z pewnoscia. Krol Teodoric I