Glen Cook Smiertelne rteciowe klamstwa Detektyw Garret - tom siodmy I Nie ma sprawiedliwosci, gwarantuje to absolutnie i nieodwolalnie. Siedze ja sobie jak czlowiek w gabinecie, nogi na biurku, z kufelkiem porteru od Weidera w jednej rece, najnowszym bestsellerem Espinosy w drugiej, Eleanor czyta mi przez ramie. Ona lepiej rozumie Espinose niz ja.Cholerny Papagaj, choc raz milczy, a ja napawam sie ta slodka cisza z jeszcze wiekszym entuzjazmem niz piwem. I wtedy jakis idiota zaczal walic do drzwi. Walenie mialo w sobie cos niecierpliwego i aroganckiego. Czyli ktos, kogo nie mam przyjemnosci ogladac. -Dean! Zobacz, kto tam! Powiedz, zeby sobie poszedl. Nie ma mnie w miescie. Jestem na tajnej misji dla krola. Wracam za kilka lat. A nawet, jesli jestem w domu, to i tak nic kupie. Cisza. Znaczy, to moj kucharz-kreska-gospos-kreska-lokaj wybral sie poza miasto. Bylem na lasce niedoszlych klientow i Cholernego Papagaja. Dean pojechal do TemisYar. Jedna z jego stadka udomowionych bratanic wychodzila za maz. Pewnie chcial dopilnowac, zeby ten glupek zonkos nie wytrzezwial, zanim bedzie za pozno. Chyba juz nawalil siniakow moim drzwiom. Wlasnie je zamontowalem, bo poprzednie wytlukl jakis dran, ktory nie potrafil pojac aluzji. -Cholerny gruboskorny dupek - wymamrotalem. Teraz do walenia dolaczyly wrzaski i grozby. Sasiedzi sie wkurza. Znowu. Z malego pokoiku pomiedzy moim biurem a drzwiami zaczely dochodzic zaspane, nieco zdziwione pomruki. -Normalnie goscia zabije, jesli obudzi te gadajaca kwoke. Obejrzalem sie na Eleanor. Nie chciala mi nic poradzic. Wisiala sobie, przetrawiajac Espinose. -Chyba lepiej rozwale mu leb, zanim mnie napadnie komitet obywatelski - albo zanim rozwali mi drzwi. No co, drzwi sa drogie, a do tego trudno je zdobyc. Opuscilem nogi na ziemie, wyciagnalem w gore moje dwa metry cos i powloklem sie do wejscia. Cholerny Papagaj cos tam baknal pod dziobem. Zajrzalem do jego pokoju. Maly gnojek tylko gadal przez sen. Dossskonale! Ladny byl z niego potwor. Mial zolta glowe, niebieska etole wokol szyi, a korpus i skrzydla czerwono-zielone. Piorka w ogonie byly na tyle dlugie, ze jak bede potrzebowal forsy, to zrobie na nich fortune, sprzedajac je gnomom na ozdoby do kapelusza. Ale byl potworem, to na pewno. Ktos kiedys musial przeklac parszywy dziob tego wybrakowanego sepa i obdarzyl go slownikiem rynsztokowego poety. Niektorzy zyja tylko po to, zeby utrudniac zycie innym. Dostalem go od "przyjaciela" Morleya Dotesa. Zastanawiam sie, czy to aby na pewno przyjazn. Cholerny Papagaj - zwany tez Pan Wielki - poruszyl sie. Wymknalem sie z pomieszczenia, zanim przyjdzie mu do lba, zeby sie zbudzic. Mam w drzwiach judasza. Wyjrzalem i wymamrotalem. -Winger. Jak moglem sie nie domyslic? II Moje szczescie i woda maja wiele wspolnych cech, zwlaszcza tendencje spadkowa. Winger to urodzona katastrofa, szukajaca miejsca, zeby sie wydarzyc. Uparta katastrofa. Wiedzialem, ze bedzie walic, az zglodnieje, a nie wygladala na niedozywiona.I raczej bedzie miala gdzies moich sasiadow. Zwykle liczyla sie z opinia innych mniej wiecej tak, jak mastodont liczy sie z krzaczkiem jagod. Otworzylem. Winger wladowala sie do srodka bez zaproszenia. Nie ustapilem z drogi i omal nie przyplacilem tego zyciem. Winger jest wysoka i piekna, ale pod sufitem ma niewiele i do tego nierowno. -Musze z toba pogadac, Garrett - warknela. - Potrzebuje pomocy. Biznes. Powinienem byl wiedziec, ze to smierdzi. Do licha, wiedzialem, ze to smierdzi! Ale czasy byly spokojne. Dean nie chodzil mi po nerwach. Truposz spal od wielu tygodni. Do towarzystwa mialem wylacznie Cholernego Papagaja. Wszyscy moi przyjaciele wystraszyli sie jednej przyjaciolki, a cos takiego nie zdarzylo mi sie od wielu lat. -W porzasiu. Wiem, ze tego pozaluje, ale niech ci bedzie. Zamieniam sie w sluch. I nic nie obiecuje. -Moze jakies piwenko do towarzystwa? - Winger niesmiala? Nie sadze. Ruszyla w kierunku kuchni. Dyskretnie lypnalem na zewnatrz, zanim zamknalem drzwi. Nie wiadomo, kogo Winger mogla przywlec za soba. Nie miala dosc rozumu, zeby sie obejrzec. Zyla dzieki szczesciu, a nie kompetencjom. -Auc! Jasny gwint! Garrett! Ale jaja! Kurde! Nie zamknalem drzwi pokoiku i mam za swoje. Na ulicy widac bylo jedynie grupki ludzi, zwierzat, karlow i elfow i szwadron centaurow-imigrantow. Nic niezwyklego. Zatrzasnalem drzwi. Poszedlem do pokoiku i tam tez zamknalem, ignorujac pelne oburzenia oskarzenia o zaniedbanie. -Wsadz je sobie, ptaszynko. Chyba, ze mam cie zaniedbac wprost do garnka najblizszego czlekoszczura. Smial sie. Jaja sobie ze mnie robil. I mial racje. Nie cierpie ludzi-szczurow, ale tego bym im nie zrobil. Zaczal wrzeszczec, ze go gwalca. Nie szkodzi. Winger juz to zna. -Poczestuj sie, prosze bardzo - powiedzialem, wchodzac do kuchni. Tak, jakby tego jeszcze nie zrobila. I do tego wyszarpala najwiekszy kufel w calym domu. Mrugnela do mnie. -Zdrowcio, wielgasie. - Wiedziala dokladnie, co robi, ale nawet nie udawala skrepowania. - Twoje i twojego kumpla. -Hej, a moze ty chcesz papuge? - Nalalem sobie kufelek i postawilem na kuchennym stole. -Te wrone przebrana za klauna? A co ja bym z nim zrobila? - Rozsiadla sie naprzeciwko, tuz za wzgorzem brudnych talerzy. -Kup sobie klapke na oko i najmij sie do piratow. -Chyba nie umialabym tanczyc z drewniana noga. A mowi czasem "Wszyscy na wanty" albo "Wsadz mi reje bombramsla"? -He? -Wlasnie tak sadzilam. Chcesz mi wetknac niedorobionego ptaka. -Co? -To nie jest ptak zeglarza, Garrett. To mieszczuch. Zna slang rynsztokowy lepiej ode mnie. -No to go naucz paru szant. -Yo ho ho ho, Dean wreszcie odwalil kite? - Objela wzrokiem stos naczyn do mycia. -Wyjechal. Bratanica wychodzi za maz. Szukasz roboty na pol etatu? Winger zna bratanice Deana, ktore slowu "domatorka" nadaly calkiem nowe znaczenie. Opanowala jednak zdumienie i udala, ze nie slyszy mojej uwagi na temat garow. -Kiedys bylam mezatka. O, nie. Moglem miec tylko nadzieje, ze znowu nie zacznie. Wciaz pozostawala mezatka, ale takie prawne szczegoly nie mialy dla niej znaczenia. -Chyba na mnie nie lecisz, Winger? -Leciec? Na ciebie? Chyba by mi mozg wylysial. Gdybyscie nie zauwazyli, Winger jest cokolwiek oryginalna. Ma dwadziescia szesc lat, jest mojego wzrostu, zbudowana jak przyslowiowy kowal - tylko na skale epicka. I jeszcze ma cos, co niektorzy uwazaja za kompleks tozsamosci. Nie umie sie znalezc. -Chcialas ode mnie pomocy. - Przypomnialem jej. Na wszelki wypadek. Moj antalek nie jest bez dna. Skrzywilem sie. Moze jest dosc zdesperowana, zeby mnie uwolnic od Cholernego Papagaja. -Uhm - co znaczylo, ze oswieci mnie dopiero, kiedy sie napelni po brzegi. Wtedy sie zorientuje, jak sie ma jej sakiewka. -Dobrze wygladasz. Winger - nawet ona lubi sluchac takich rzeczy. - Pewnie niezle ci sie wiedzie. Uznala, ze chodzi o jej stroj. Faktycznie nowy i, jak zwykle, oryginalny do bolu. -Tam, gdzie teraz pracuje, kaza sie elegancko ubierac. Zachowalem powage. "Niezwykly" to najostrozniejsze, najlagodniejsze okreslenie gustu Winger. Ujmijmy to w ten sposob: trudno ja zgubic w tlumie. Gdyby sie przeszla z Cholernym Pa-pagajem na ramieniu, ptaka nikt by nie zauwazyl. -Dosc skromnie. Pamietasz, kiedy pracowalas dla tego tlustego zboka Lubbocka... -Kwestia terytorium. Musisz sie wmieszac w tlum. Znow zachowalem pelna powage. Smiac sie z Winger, kiedy ona sie nie smieje moze grozic smiercia lub kalectwem - zwlaszcza, jesli zaczniesz blaznowac na temat jej wmieszania sie w tlum. -Staruszek sobie pojechal, he? A paskuda? - Mowila o moim partnerze, Truposzu, zwanym tak dlatego, ze nawet nie kiwnal palcem od dnia, kiedy ktos wetknal mu noz pod zebro. To bylo czterysta lat temu."Paskuda" jest madry. Nie jest czlowiekiem, lecz Loghyrem, dlatego wciaz jeszcze peta sie po tym padole tyle lat po smierci. Loghyrowie to powolna i uparta rasa, zwlaszcza, jesli chodzi o uwolnienie sie ze smiertelnej powloki. On by powiedzial, ze sa pelni namyslu. -Spi. Nie zawracal mi tylka od wielu tygodni. Jestem w niebie. Winger zachichotala i odrzucila z twarzy blond grzywke. -Moze sie zbudzic? -Moze, jesli dom sie spali. Masz cos do ukrycia? - Naczelnym trickiem Truposza jest czytanie mysli. -Nie wiecej, niz zwykle. Tak tylko sobie myslalam, posucha okropna. Z tego co slyszalam, u ciebie tez niespecjalnie. Cala moja kochana kumpela Winger. Sama skromnosc i przyzwoitosc. Romantyzm i przygoda sciekaly po niej jak woda po kaczce. -Myslalem, ze masz klopoty. -Klopoty? -Omal nie wywalilas mi drzwi. Wrzaskami i wyciem obudzilas Cholernego Papagaja. - Niedoszly kurak z rozna we frontowym pokoiku darl dzioba jak opetany. - Bylem pewien, ze elfy-zabojcy depcza ci po pietach. -Przydaloby sie. Mowilam ci, jakie mam ostatnio szczescie. Chcialam tylko zwrocic twoja uwage - dopelnila swoj kufel, potem moj i ruszyla w kierunku biura. - No dobra, Garrett. Najpierw biznes. Zatrzymala sie, nasluchujac. T.C. Papagaj wychodzil z siebie. Wzruszyla ramionami, wsliznela sie do gabinetu. Szybciutko podazylem za nia. W obecnosci Winger przedmioty nabieraja dziwnych sklonnosci do wlazenia jej w kieszenie, jesli sie ich nie przypilnuje. Rozsiadlem sie w fotelu, bezpiecznie odgrodzony biurkiem. Eleanor strzegla tylow. Winger skrzywila sie pod adresem obrazu, zezem spojrzala na okladke ksiazki. -Espinosa? Nie za ciezkie dla ciebie? -Porywajaca rzecz. - Wlasciwie nie nadazam za tokiem myslenia Espinosy. Facet ma pomysly, ktore nikomu ciezko pracujacemu na zycie nie przyszlyby do glowy. Wybralem sie na randke z bibliotekarka Biblioteki Krolewskiej. Zostalem z ksiazka w garsci. -Filozofia porywajaca? Jak hemoroidy. Ten facet powinien byl poszukac sobie jakiegos przyzwoitego zajecia. -Mial. Filozofie. Odkad to umiesz czytac? -Nie udawaj takiego zdziwienia. Uczylam sie. Musialam cos robic z ta krwawa forsa, no nie? Wydawalo mi sie, ze troche wyksztalcenia moze mi sie kiedys przydac. Teraz przynajmniej wiem, ze nauka nie wystarczy, zeby sie poznac na ludziach. Juz mialem sie zgodzic. Znam kilku dosc tepych uczonych, ktorzy obracaja sie w innym swiecie, ale Winger nie dala mi dojsc do slowa. -Starczy klapania paszczeka. Do roboty. Ta stara wywloka Maggie Jenn wybiera sie do ciebie. Nie wiem, co kombinuje, ale moj szef chce zaplacic ciezka forse, zeby sie dowiedziec. Ta wiedzma Jenn zna mnie, wiec nie moge jej podejsc. Pomyslalam sobie, a dlaczego nie mialaby cie wynajac, a potem ty mi powiesz, o co chodzi, a ja przekaze szefowi. Stara, dobra Winger. -Maggie Jenn? -Dokladnie. -Wydaje sie, ze powinienem wiedziec, o kogo chodzi. Kto to taki? -A myslisz, ze wiem...? Jakis stary wycirus z Gory. -Z gory? - odchylilem sie w tyl, jak zapracowany czlowiek interesu, ktory wlasnie robi sobie przerwe na pogawedke ze starym przyjacielem. - Mam robote. -A co tym razem? Zbiegly jaszczur? - zasmiala sie. Jej smiech brzmial jak stado gesi odlatujacych na zime na polnoc. - Miau, miau! Kilka dni wczesniej przyszpilila mnie sasiadka-staruszka, ktorej zginal ukochany Moggie. Pominmy szczegoly. Rumienie sie na samo wspomnienie. -Rozeszlo sie? -Po calym miescie - Winger wsparla stopy na blacie biurka. Dean musial maczac w tym paluchy. Ja sie nie przyznalem nikomu. -Najlepsza historia o Garretcie, jaka slyszalam. Tysiac marek za kota? Daj se spokoj. -Wiesz, co starsze panie maja na punkcie kotow. Kota. - Kot wlasciwie nie stanowil problemu. Klopoty zaczely sie dopiero wtedy, kiedy znalazlem prawdziwe zwierze, ktore do zludzenia przypominalo to wyobrazone i zmyslone. - Kto by przypuszczal, ze przemila starsza pani zechce mnie skonsumowac do kolacji? Chi-chi, cha-cha. -Ja bym nabrala podejrzen, gdyby nie chciala przyjsc do mnie do domu. Uratowal mnie znaleziony kot. Polapalem sie, kiedy probowalem go odstawic do domciu. -No pewnie. Truposz mogl mi zaoszczedzic wstydu. Gdyby wtedy nie spal. I teraz drze na sama mysl, jak dlugo jeszcze bedzie mi to wypominal. -Niewazne. Skoro juz o starszych paniach mowa, powiedz mi, czego moglaby chciec ode mnie ta Maggie Jenn. -Chyba chce kogos zabic. -Co niby? - tego sie nie spodziewalem. - Ejze! -No wiesz... Ktos jeszcze probowal, czy moje drzwi frontowe wytrzymaja. Ten ktos mial kamienne piesci wielkie jak kamienie. -Mam zle przeczucia - mruknalem. - Za kazdym razem, kiedy tlumy ludzi zaczynaja mi sie dobijac do drzwi... Winger przelknela zlosliwy chichot. -No to znikam. -Nie zbudz Truposza. -Zartujesz chyba. - Wskazala palcem na sufit. - Tam bede. Przyjdz, jak skonczysz. Wlasnie tego sie obawialem. Przyjazn bez zobowiazan ma swoje zady i walety. W pokoiku od frontu ucichlo. Przystanalem i rozwiesilem uszy. Doskonalej ciszy nie skalalo ani jedno przeklenstwo. T.C. Papa-gaj zasnal. Przyszlo mi do glowy, ze moze powinna to byc ostatnia drzemka tego wypierdka z dzungli, najdluzsza podroz do Krainy Wiecznych Lowow, naj... Bum! Bum! Bum! Wyjrzalem przez dziure. Ostrozny Garrett, to ja. Chce dozyc tysiaca lat. Ujrzalem tylko drobnego rudzielca plci zenskiej w lewym pol-profilu. Istota gapila sie na cos. Ciekawe, czy to ona tak walila w drzwi? Nie wygladala na az tak silna. Otwarlem drzwi. Ruda dalej obserwowala ulice. Ostroznie wychylilem sie na zewnatrz. Nastoletnie rusalki z sasiedztwa obsiadly wiezyczki i rynny brzydkiej trzypietrowej kamienicy o dwie przecznice dalej i obrzucaly przechodniow zgnilymi owocami. Przechodzace pod spodem gnomy klely i wymachiwaly laskami. Wszystkie byly stare, brzydko ubrane i mialy bokobrody. Zadne tam brody, tylko prawdziwe bokobrody, takie, jakie sie widuje na portretach dawnych generalow, ksiazat i dowodcow. Wszystkie gnomy wydaja sie stare i niemodne. Nigdy nie widzialem mlodego gnoma. Gnoma-samicy tez nie. Jeden cokolwiek cwanszy kurdupelek zanucil barwna piesn wojenna o stopach dyskontowych i przyszlosci zyta, podniosl kamien i walnal nim tak celnie, ze jedna z rusalek rzeczywiscie wywinela salto i spadla ze swej pozycji na lbie gargulca. Gnomy zawyly radosnie, skaczac i zanoszac modly dziekczynne do niejakiego Wielkiego Rozjemcy, ale wlasnie wtedy latajaca gowniara rozpostarla skrzydla i wzleciala w gore, skrzeczac szyderczo. -Daremne wysilki - wyjasnilem rudej. - Tylko sie wsciekaja i wrzeszcza. Tak jest juz od miesiaca i jeszcze nikt nie oberwal naprawde. Jesli ktos umrze, to chyba ze wstydu. Gnomy juz takie sa. Chetnie zbijaja majatek na wojnie, ale nie lubia ogladac rozlewu krwi. Katem oka spostrzeglem lektyke zaparkowana przy skrzyzowaniu z Zaulkiem Czarownikow. Obok niej stal gosc ujawniajacy wyrazne rodzinne podobienstwo z gorylem, a jego piesci doskonale pasowaly do sladow, jakie widnialy na moich drzwiach. -Nie gryzie? - zapytalem. -Mugwump? Ten kochany chlopak? Jest czlowiekiem, tak samo, jak ty. - Ton rudej sugerowal, ze byc moze nieswiadomie obraza swojego kumpla Mugwumpa. -Czy moge w czyms pomoc? - Kurde, chcialem jej pomoc. Mugwump moze sie ugryzc. Zawsze staram sie byc uprzejmy dla rudzielcow plci zenskiej, przynajmniej do chwili, kiedy to one przestaja byc mile dla mnie. Zawsze lubilem czerwien, ale blond i czarny nie pozostawaly daleko w tyle. Kobieta raczyla na mnie spojrzec. -Pan Garrett? - zapytala lekko schrypnietym i mocno erotycznym glosem. Nikomu nic nie bylem winien. -Z przykroscia potwierdzam. Niespodzianka, niespodzianka. Byla o dobra dyche starsza, niz mi sie na poczatku wydawalo, ale czas jej jakos nie szkodzil. Byla jawnym dowodem, ze kobieta jest jak wino. Po drugim spojrzeniu dawalem jej trzydziesci piec do czterdziestu. Jako mloda, niewinna trzydziestka nie ogladam sie za tak dojrzalymi owockami. -Pan sie gapi, panie Garrett. Slyszalam, ze to niegrzeczne. -Co? A, tak. Przepraszam bardzo. Cholerny Papagaj zaczal przez sen mamrotac cos na temat nekrofilii miedzygatunkowej. To mnie otrzezwilo. -Co moge dla pani zrobic, madame? - Poza tym, co oczywiste, jesli szukasz ochotnikow. Huhu. Zdziwilem sie. Coz, prawda, ze mam slabosc i bywam slepy wobec samic mojego gatunku, ale w innym przedziale wiekowym. Tym razem jednak czulem, ze mnie bierze, a ona doskonale o tym wiedziala. Garrett, jestes w pracy. -Madame, panie Garrett? Tak juz ze mna zle? Zakrztusilem sie, przelknalem i przydepnalem sobie ten parszywy ozor, az poczernial od blota. Zlitowala sie wreszcie nade mna i obdarzyla mnie promiennym usmiechem. -Mozemy wejsc do srodka? -Jasne. - Odstapilem na bok, przytrzymalem drzwi. Cos nie tak z pogoda? Sliczna, jak na zamowienie. Chmurek tylko tyle, zebys mial sie czego przytrzymac, gdybys chcial wzbic sie w najblekitniejsze na swiecie niebo. Przesliznela sie obok mnie bez zadnych sztuczek, tylko na tyle blisko, na ile naprawde musiala. Zacisnalem oczy. Zacisnalem zeby. -Moje biuro to drugie drzwi po lewej - wyrzezilem. - Mam tylko piwo i brandy. Moj sluzacy ma wychodne. Ta baba to wiedzma. Albo ja wyszedlem z wprawy. Niedobrze. -Brandy bedzie doskonala, panie Garrett. Jasne. Czysta klasa. -Zaraz wracam. Prosze sie czuc jak u siebie w domu. - Zanurkowalem do kuchni. Kop, kop, kop... wreszcie wygrzebalem jakas brandy. Wreszcie troche szczescia. Dean chowa butelki po katach, zebym nie wiedzial, ile naprawde kupil. Nalalem z butelki w nadziei, ze to cos przyzwoitego. W koncu co ja wiem o brandy? III Moja ulubiona potrawa jest piwo. Pozeglowalem do biura. Ruda laska rozsiadla sie w moim goscinnym fotelu i ze zmarszczonymi brwiami studiowala Eleanor.-Prosze uprzejmie. -Dziekuje. Interesujacy obraz. Jesli sie dlugo przygladac, mozna wiele zobaczyc. Usiadlem, przelotnie spogladajac na moja slicznote. Byla urocza, smiertelnie przerazona blondynka i uciekala przed czyms, co krylo sie w tle obrazu. Jesli jednak przyjrzec sie obrazowi uwazniej, mozna bylo odczytac cala jej przerazajaca historie. Obraz byl zaklety, choc czesc magii uleciala w chwili, kiedy dorwalem faceta, ktory zamordowal Eleanor. Opowiedzialem jej te historie. Byla dobra sluchaczka. Udalo mi sie uniknac zatrucia wlasnymi hormonami. Obserwowalem ja tylko uwaznie. -Moze sie pani przedstawi, zanim przejdziemy do konkretow? - zaproponowalem. - Nigdy nie lubilem mowic do kobiety "Hej, ty tam". Usmiechnela sie tak, ze zeby mi zmiekly. -Nazywam sie Maggie Jenn. To znaczy Margat Jenn, ale wszyscy zawsze mowili do mnie Maggie. Potega proroctwa. Stara wiedzma z tej Winger. Pewnie jej chlopa odbila. -Maggie nie pasuje do rudych wlosow. Usmiechnela sie cieplej. Nie do wiary! -Panie Garrett, nie wyglada pan na takiego naiwnego. -Wystarczy Garrett. Pan Garrett byl moim dziadkiem. Nie, doskonale wiem, ze kobiety potrafia sie zmienic z dnia na dzien. -Coz, to tylko plukanka. Troche bardziej czerwona niz moj naturalny kolor. Zwykla proznosc. Jeszcze jeden szaniec obrony w mojej wojnie z czasem. Jasne. Biedna, bezzebna wiedzma. -Mnie sie wydaje, ze czas nie ma z toba szans. -Slodki jestes. - Usmiechnela sie znowu i rozgrzala mnie do bialosci. Pochylila sie w przod... Maggie Jenn chwycila mnie za reke, scisnela. -Kobiety czasem lubia, kiedy sie tak na nie patrzy. Czasem nawet odpowiadaja takim samym spojrzeniem. - Polaskotala wnetrze mojej dloni. Zdlawilem w gardle przyspieszony oddech. Obrabiala mnie, a ja mialem to gdzies. - Ale moze lepiej przejdzmy do rzeczy. To wazne. Cofnela dlon. Prawdopodobnie mialem zmieknac i prosic o litosc. Zmieklem. Ale o litosc nie prosilem. -Podoba mi sie ten pokoj, Garrett. Wiele o tobie mowi. Potwierdza wszystko, co o tobie slyszalam. Czekalem. Kazdy klient przez to przechodzi. Zjawiaja sie tu w desperacji. Gdyby tak nie bylo, w ogole by nie przyszli. Drepcza w miejscu i belkocza, byle tylko nie przyznac, ze zycie wymknelo im sie spod kontroli. Wiekszosc zwykle tlumaczy sie, dlaczego wybrali wlasnie mnie. Tak samo zrobila Maggie Jenn. Niektorzy zmieniaja zdanie, zanim przejda do rzeczy. Ale nie Maggie Jenn. -Nie wiedzialem, ze jestem az tak znany. Troche mnie to przeraza - zdaje sie, ze moje nazwisko cieszylo sie spora popularnoscia wsrod klasy rzadzacej, do ktorej najwyrazniej nalezala Maggie Jenn, choc ze wszystkich sil starala sie tego nie zdradzic. Powinienem unikac rozglosu w tym kierunku. Nie lubie byc zauwazany. -Znajdujesz sie na kazdej liscie specjalistow, Garrett. Jesli chce zbudowac powoz, ide do Lindena Atwooda. Chce unikalna zastawe stolowa, zamawiam ja u Rickmana Plaxa i Synow. Che najlepsze buty, kupuje u Tate'a. A kiedy potrzebuje nosa, by go wetknac w cudze sprawy albo wyweszyc intryge, biore Garretta. -A skoro juz o wtykaniu nosa mowa... -Chcesz, zebym przeszla do rzeczy. -Przyzwyczailem sie, ze ludzie niechetnie mowia o swoich klopotach. Zamyslila sie na chwile. -Rozumiem, dlaczego. To trudne. No coz, przejdzmy do rzeczy. Chce, zebys odnalazl moja corke. -He? - To byl cios znienacka. Juz bylem przygotowany, ze mam kogos zabic, a ona chciala tylko podstawowej uslugi Garretta. -Chce, zebys odnalazl moja corke. Nie ma jej od szesciu dni. Martwie sie. No, co jest? Dziwnie wygladasz. -Zawsze tak mam, kiedy mysle o robocie. -Znany jestes z tego. To ile trzeba, zeby cie wytaszczyc z domu? -Wiecej informacji. I ustalone honorarium. - O, wlasnie. Bylem z siebie dumny. Przejalem dowodzenie, bylem rzeczowy i pokonalem slabosc. No dobra, ale w takim razie, jakim cudem prawie na slepo przyjalem sprawe? W istocie, pomimo opinii obiboka i wrodzonej niecheci do pracy, tyralem rowno, choc nieduzym kosztem i, co za tym idzie, z niewielkim zyskiem. Udawalo mi sie za to unikac domu, razem z Deanem, Truposzem i Cholernym Papagajem. Zwlaszcza pierwsza parka cierpi na urojenie, ze jesli sie zatyram na smierc, im sie od razu poprawi. No, bo T.Ch.P. wylacznie marudzi. -Garrett, ona ma na imie Justina. Jest dorosla, choc bardzo mlodziutka. Ale nie laze za nia. -Dorosla? To ile mialas lat, dziesiec? -Pochlebstwem daleko zajdziesz. Mialam osiemnascie lat. Ona skonczyla osiemnastke trzy miesiace temu. No dobrze, nie licz juz... -Do licha, swiezutka jestes. Dwadziescia jeden lat i tylko troszke wiecej doswiadczenia. Zaloze sie, ze wszyscy cie biora za siostre Justiny. -Alez ty potrafisz slodzic! -No nie, ja tylko jestem szczery. Za bardzo mnie rozkojarzylas... -Zaloze sie, ze dziewczyny cie uwielbiaja, Garrett. -Aha. Sama slyszalas, jak spiewaja na ulicy, jak sie wspinaja na sciany, zeby przedrzec sie przez okienka na pietrze. TunFaire to TunFaire. Moj dom posiada tylko jedno okno na parterze, w kuchni, a i to zakratowane. Oczy Maggie Jenn zablysly. -Mam wrazenie, ze zaraz zaczne zalowac, ze nie poznalam cie wczesniej, Garrett. Te oczu wiele obiecywaly. Moze ja tez zaczne troszke zalowac. Kazda ruda zbija mnie z nog. Nie ma zmiluj. -Wracajmy do rzeczy - ciagnela. - Znowu. Justina zadawala sie z niewlasciwymi ludzmi. Och, nic szczegolnego. Po prostu mlodzi ludzie, ktorzy mi sie nie podobali. Mialam wrazenie, ze kombinuja cos niezdrowego. Nie, nigdy nie widzialam niczego, co mogloby to potwierdzic. Rodzice, szukajacy zagonionych dzieci maja jedna wspolna ceche. Nie podoba im sie towarzystwo, w jakim dziecko sie obraca. Dzieciak uciekl, poniewaz wpadl w zle towarzystwo. Nawet, jesli staraja sie okazac obiektywizm, i tak od razu zakladaja, ze to kumple sa be. A jesli juz przypadkiem sa pici odmiennej, to w ogole szok! -Pewnie chcesz sie o niej wszystkiego dowiedziec, zanim zaczniesz, co? Pierwotne zalozenie bylo takie, ze pracuje dla Mamuski Jenn. Mamuska Jenn zas zawsze stawia na swoim. -Tak bedzie najlepiej. Znalem w mojej profesji takiego goscia, ktory uwazal, ze najlepiej jest wcielic sie w poszukiwanego. Zapominal o wszystkim, poza tym jednym. Stawal sie ta osoba. Oczywiscie, czasem szybciej i latwiej by bylo, gdyby spogladal na sprawe nieco szerzej... -Musisz kiedys opowiedziec mi o swoich sprawach. Nie znam takiego zycia. Pewnie jest bardzo podniecajace. Moze przyjdziesz do mnie na taka wczesniejsza kolacyjke? Bedziesz mogl obejrzec sobie pokoj Justiny, jej rzeczy, wypytac wszystkich. A potem zdecydujesz, czy wezmiesz te sprawe. Usmiechnela sie tak, ze jej poprzednie starania wypadly blado jak smierc. Wiedziala, co robi. Bylem przypiekany, przysmazany, manipulowany i cholernie mi sie to podobalo. -Zdaje sie, ze mam wolny wieczor - odparlem. -Doskonale. - Wstala, zaczela wciagac jasnobezowe rekawiczki, ktorych wczesniej nie zauwazylem. Jeszcze raz spojrzala na Eleanor i lekko spochmurniala. Wzdrygnela sie. No coz, na niektorych ludzi Eleanor wlasnie tak dziala. -Piata? - zapytala. -Zjawie sie na pewno, powiedz tylko, gdzie. Zmarszczyla brwi. O, Garrett. Duzy blad. Powinienem byl wiedziec bez pytania. Niestety, wiedzialem o Maggie Jenn tak niewiele, ze nie mialem pojecia, iz naraze jej sie sama moja niewiedza. IV No, ale dama byla dobrym graczem i zniosla te obelge. Wahala sie przez chwile, zanim wreszcie podala mi adres, a ja nagle sie zrobilem cholernie nerwowy. Mowa byla o Gorze, i to wysoko. Tam, gdzie mieszkali najbogatsi i najpotezniejsi z bogatych i poteznych. O miejscu, gdzie samo wzniesienie jest najlepszym wskaznikiem sily i zamoznosci. Dla mnie ulica Blekitnego Ksiezyca znajdowala sie w krolestwie basni.Maggie Jenn byla dama o poteznych koneksjach, ale wciaz nie moglem sobie przypomniec, dlaczego powinienem znac jej nazwisko. Przypomne sobie dopiero wtedy, kiedy okaze sie to najmniej potrzebne. Odprowadzilem mojego uroczego goscia do drzwi frontowych. Uroczy gosc nie przestawal zarzyc sie kuszaco. Ciekawe, czy wieczor bedzie mial cokolwiek wspolnego z zaginiona corka? Stalem jak wryty, obserwujac rozkolysana Maggie Jenn zdazajaca w kierunku lektyki. Wiedziala, ze sie gapie. I starala sie jak mogla. Morderczy wypierdek Mugwump widzial, ze sie gapie. Nie odnioslem wrazenia, aby byl mi przyjazny. -Nigdy nie przestaniesz sie slinic, co? Przylapalem sie na tym, ze przysiadlem, aby rozkoszowac sie kazda sekunda odjazdu Maggie. Oderwalem wzrok, zeby sprawdzic, ktora to z moich wscibskich sasiadek uznala za stosowne zlac mnie zimnym prysznicem dezaprobaty. Ale nie - przede mna stala drobna, atrakcyjna brunetka. Chyba nadeszla z drugiej strony. -Linda Lee! - Byla to moja przyjaciolka z Biblioteki Krolewskiej, ta, o ktorej myslalem dopieszczajac tomik Espinosy. - Najmilsza niespodzianka, jaka mi sie przytrafila juz od jakiegos czasu. Zbieglem po schodach na jej spotkanie. -Ciesze sie, ze zmienilas zdanie. Linda Lee miala zaledwie piec stop wzrostu, sliczne brazowe oczy mlodego szczeniaka i w ogole byla najsliczniejsza przedstawicielka swojej profesji. -Siad, chlopie. To miejsce publiczne. -Wstap do mojego salonu. -Jesli to zrobie, zapomne, po co tu przyszlam. - Przysiadla boczkiem na stopniu, krzyzujac kostki, podciagnela kolanka wysoko pod brodke i objela je ramionami, podnoszac na mnie spojrzenie ucielesnionej niewinnosci. Wiedziala, ze zaczne sie palic od srodka. Zdaje sie, ze na dobre stalem sie zabawka duzych dziewczynek. Jakos sobie z tym poradze. Urodzilem sie do roli pluszowego misia do zadan specjalnych. Linda Lee Luther nie byla niewiniatkiem, choc nietrudno bylo sie nabrac. Ciezko jednak pracowala nad maska lodowej dziewicy, ktora wedlug niej powinna nosic kazda bibliotekarka. Prawdziwy lod nie lezal w jej naturze. Stalem tam zatem, przyodziany w najbezczelniejszy z moich usmiechow, pewien, ze zaraz da sie przekonac do opuszczenia miejsca publicznego. -Przestan! -Niby co? - spytalem. -Tak sie na mnie gapic. Wiem, co ci chodzi po glowie. -Nic na to nie poradze. -No, bo przez ciebie zapomne, z czym tu przyszlam. Ani na chwile w to nie wierzylem, ale jestem grzeczny chlopczyk. Potrafie udawac. -W porzadku. Zamieniam sie w sluch. - Co? -No, co cie przywiodlo w szpony mojego nieodpartego uroku? -Potrzebuje twojej pomocy. Zawodowo. Dlaczego ja? Nie uwierzylem. Bibliotekarki nie wplatuja sie w sprawy, z ktorych musialyby sie potem wyplatywac przy pomocy takich facetow, jak ja. Nie takie sliczne male brzdace, jak Linda Lee Luther. Zaczalem malymi kroczkami posuwac sie w strone drzwi. Zaaferowana dziewczyna wstala i ruszyla za mna. Juz po chwili byla w srodku, a ja bezpiecznie zamknalem drzwi i zasunalem zasuwe. Cholerny Papagaj mamrotal przez sen jakies swinstwa. Urocza Linda Lee nic nie zauwazyla. Zaczalem sobie przypominac, dlaczego tak lubie te dziewczyne. -Czym sie tak przejelas? - zapytalem. Miala ostatnia szanse, zeby rzucic cos inteligentnego i sugestywnego. Zwykle by jej nie zmarnowala. Teraz jednak tylko jeknela. -Wywala mnie. Wiem, po prostu wiem, ze mnie wywala. -Nie sadze. - Naprawde w to nie wierzylem. -Nie rozumiesz, Garrett. Zgubilam ksiazke. Rzadka ksiazke. Taka, ktorej nie mozna odkupic. Moze ja ktos ukradl... Wsliznalem sie do gabinetu. Linda za mna. No i gdzie ten moj slynny urok, kiedy go najbardziej potrzebuje? -Musze ja znalezc, zanim sie dowiedza - ciagnela Linda Lee. - Nie powinnam byla do tego dopuscic. -Uspokoj sie - odpowiedzialem. - Wez dwa glebokie oddechy. Spokojnie. A potem opowiesz mi wszystko od samego poczatku. Poki co, mam robote i przez chwile bede zajety, ale jest szansa, ze uda mi sie cos ci podpowiedziec. Wzialem ja za ramiona, nakierowalem na fotel klienta i posadzilem. -Opowiedz mi wszystko od poczatku - polecilem. Grrrr! Najlepiej zaplanowane kampanie i tak dalej... Zamiast snuc swoja zalosna, pelna smutku opowiesc, zaczela sie pluc i wymachiwac ramionami, calkiem zapominajac, po co tu przyszla. O rany. Espinosa. Na moim biurku. Dokladnie posrodku. No coz, nie dopilnowalem wszystkich formalnosci, kiedy ja wypozyczalem. Wielki Duch biblioteki nie ufa maluczkim na tyle, aby pozyczac im ksiazki. Jeszcze by im sie zaczelo roic w glowach... Wybakalem cos, zeby ja udobruchac, ale moje slowa utonely w ogolnym jazgoci. -Jak mogles mi to zrobic, Garrett? I tak juz mam klopoty... Jesli zauwaza, ze tej ksiazki tez nie ma, to juz nie zyje. Jak mogles. Jak? Calkiem po prostu. Ksiazka nie byla duza, a staruszek weteran przy drzwiach ucial sobie drzemke. I tak mial tylko jedna noge. A z ust Lindy Lee nadal wyplywal potok slow jak woda z rzygacza fontanny. Co za wystep. Porwala Espinose, jakby to byl jej pierworodny wlasnie porywany przez karla o wielosylabowym imieniu. Jak mozna walczyc z panika? Poddalem sie. -Ua-huuu! - stwierdzil Cholerny Papagaj. Wspanialy pretekst, zeby rozpetac pieklo. Natychmiast zabral sie do roboty. W chwile pozniej ogladalem Linde od tylu, jak maszerowala przez Macunado. Jej gniew byl tak widoczny, ze nawet dwu - i polmetrowe ogry schodzily jej z drogi. V Jej odwiedziny trwaly tak krotko, ze zdazylem jeszcze pochwycic spojrzeniem lektyke Maggie Jenn, zanim i ta takze zniknela w tlumie. Mugwump obdarzyl mnie spojrzeniem, ktore moglo mi sie przysnic w nocy. Co za dzien. Kto nastepny? Jedna rzecz przynajmniej zdawala sie pewna. Koniec z wizytami slicznotek. Szkoda. Najwyzszy czas sprawdzic, co Eleanor sadzi o Maggie Jenn. Usiadlem za biurkiem, spojrzalem na Eleanor. -No i co sadzisz o Maggie, kotku? Moge sie z toba posprzeczac? A moze pojsc na to, chociaz jest ode mnie starsza? Eleanor niewiele sie odzywa, ale potrafie zgadnac, co mysli. -Tak, wiem. Na ciebie tez polecialem. Na ducha. Wyobrazcie to sobie. Z tysiac razy juz bylem zadurzony, ale zakochany tylko dwukrotnie. Ostatnio w kobiecie, ktora umarla, kiedy mialem cztery latka. -No i co z tego, ze jest starsza o kilka lat? Dziwne rzeczy mi sie przytrafiaja. Wampiry. Martwi bogowie, ktorzy probuja zmartwychwstac.. Morderczy zombie. Seryjni mordercy, ktorzy zabijali nawet wtedy, kiedy juz ich dopadles i wyslales do krainy wiecznych lowow. No i co z tego, ze przelecialem ducha? -Tak, wiem. To by bylo cyniczne. Co? Och, ona tez na pewno chce mnie wykorzystac, Wiem, wiem. Ale niechby sobie skorzystala, no co... Z holu uslyszalem nagle: -Garrett, mam tu osiwiec? Winger. Kurde! Przeciez nie moge pamietac o wszystkim, no nie? Wstalem powoli, nieco roztargniony. Maggie Jen rzucila na mnie urok, to pewne. Prawie zapomnialem o rozczarowaniu Linda Lee. Znalazlem Winger przycupnieta na stopniach. -Co ty wyprawiasz, Garrett? Ta stara suka wyszla pietnascie minut temu. - Nic nie wspomniala o jazgocie Lindy. -Musialem pomyslec. -To niebezpiecznie dla faceta w twoim stanie. -Co? - Riposta jakos nie przyszla mi do glowy. Po raz mniej wiecej dziesieciotysieczny w zyciu. Doskonala odpowiedz przychodzi mi do glowy zazwyczaj w czasie bezsennych godzin przed switem. Winger podeszla do drzwi sypialni Truposza i wsadzila nos do srodka. Jego pokoj zajmuje polowe parteru. Zerknalem jej przez ramie. Cale 450 funtow cielska lezalo w fotelu. Jak zwykle nieruchomo, jak przystoi trupowi. Sloniowy ryj Loghyra zwisal mu na piersi. Zdazyl sie jakby troche przykurzyc, ale robactwo jeszcze sie do niego nie dobralo. Nie ma sensu sprzatac wczesniej. Moze Dean wczesniej wroci i oszczedzi mi zachodu. Winger cofnela sie i chwycila mnie za lokiec. -On spi. - Wiedziala, poniewaz nie zareagowal na jej obecnosc. Nie przepada za kobietami w ogole, a za Winger w szczegolnosci. Kiedys mu zagrozilem, ze dam kopa Deanowi i zatrudnie ja. -Co powiedziala - zapytala Winger, kiedy ruszylismy na gore. - Kto jest celem? -Niby nie wiesz? -Nic a nic. Wiem tylko, ze mi dobrze placa, zeby sie dowiedziec. Forsa byla dla Winger bardzo wazna. Jak dla wszystkich, tyle, ze wiekszosc traktuje ja jak kobiete - milo ja miec, jeszcze milej jej uzywac. Ale dla Winger kasa byla czyms w rodzaju swietego patrona. -Chce, zebym odnalazl jej corke. Dziewczyny nie ma juz od szesciu dni. -Co takiego? Niech mnie przeczysci. Bylam pewna, ze wiem, co sie swieci. -Dlaczego? -Bez powodu, Chyba zle pododawalam dwa do dwoch i wyszlo szesc. Szuka dziecka? Wziales te robote? -Mysle o tym. Mam ja odwiedzic, sprawdzic rzeczy zaginionej, a dopiero potem zdecydowac. -Ale wezmiesz te robote, no nie? Zarobisz sobie troche kasy na stare lata? -Ciekawy pomysl. Tyle, ze od mlodych lat jeszcze mi sie to nie udalo. -Ty swintuchu. Myslisz tylko, jak wlezc na ten stary materac. Jestes tu ze mna, a myslisz o niej. Sukinsyn z ciebie. Pierwszej wody. -Winger! Ta kobieta moglaby byc moja matka. -No to albo ty, albo mama klamiecie na temat swojego wieku. -To ty caly czas gadasz, co to z niej za stara wiedzma. -A co to ma w ogole do rzeczy? Hej, przebaczam ci, Garrett. Tak, jak powiedzialam. Ty jestes tutaj, a ona nie. Klotnia z Winger przypomina walenie grochem o sciane. Niewiele z tego wynika. Wyrwalem sie na kolacje z Maggie Jenn tylko kosztem heroicznego wysilku. VI -Tra-ta-ta - mruknalem pod adresem Truposza, po cichutku, zeby Cholerny Papagaj nie uslyszal. - Spedzilem caly dzien z piekna blondynka. Za pokute spedze wieczor z przepysznym rudzielcem.Nie odpowiedzial. Gdyby nie spal, juz bym to odczul. A juz do Winger ma szczegolna slabosc. Prawie uwierzyla w to, ze zamierzam sie z nia ozenic. Smiejac sie pod nosem jak ostatni lajdak, podreptalem w kierunku drzwi frontowych. Przed wyjazdem, niewiarygodnym nakladem srodkow (dla mnie) Dean zainstalowal zamek z kluczem, tak, jakbym mial nie przezyc, jesli on nie zasunie za mna wszystkich zasuw i nie zahaczy wszystkich haczykow. Dean ufal nie temu, co trzeba. Zamek z kluczem powstrzyma jedynie uczciwego czlowieka. Naszym prawdziwym zabezpieczeniem jest Truposz. Loghyrowie, zywi czy martwi, maja wiele talentow. Pomaszerowalem przed siebie, usmiechajac sie glupio, nieczuly na docinki. W sasiedztwie mielismy sporo nie-ludzi, zazwyczaj uchodzcow z Kantardu, a ci nigdy specjalnie nie liczyli sie ze slowami. Zawsze cos sie tam dzialo. Jeszcze gorsi byli proto-rewolucjonisci. Ci tloczyli sie na poddaszach i w noclegowniach, przepelniali knajpy, gdzie bezsensownie klapali paszczekami, rozpracowujac coraz to glupsze dogmaty. Wiedzialem, co nimi kieruje. Sam tez nie mam wielkiego serca do Korony. Ale wiem doskonale, ze zaden z nas nie nadaje sie na krola. Prawdziwa rewolucja tylko pogorszylaby sprawe. A w ogole w calej Karencie nie ma dwoch rewolucjonistow, ktorym chodziloby o to samo. Beda sie musieli hurtowo wymordowac, zanim... Probowali juz nie raz, ale tak niezdarnie, ze tylko tajna policja sie domyslila... Ignorowalem zarosnietych, odzianych na czarno agentow chaosu pochowanych za weglami, paranoicznie wykrzywionych w zacietej dyskusji nad dogmatycznymi pierdolami. Korona nie miala sie czego obawiac. Mam wtyczki w nowej policji miejskiej, wsrod Strazy i wiem, ze polowa z tych buntownikow to w gruncie rzeczy szpiedzy. Machalem do ludzi, gwizdalem pod nosem. Co za sliczny dzionek. I jeszcze do tego mialem robote. Podspiewujac wedrowalem sobie na kolacje z piekna dama, ale uwaznie obserwowalem otoczenie i od razu sie zorientowalem, ze mam ogon. Przyspieszylem, zwolnilem, skrecilem, zatoczylem petle. Usilowalem sie zorientowac, czego facet moze chciec. Nie byl za dobry. Zaczalem rozwazac rozne warianty. Moze by tak obrocic role? Zgubie go, a potem sprawdze, do kogo sie uda z raportem. Przykro stwierdzic, ale miewam wrogow. W trakcie wykonywania zawodu od czasu do czasu zdarzylo mi sie wprawic w zaklopotanie niezbyt sympatyczne osoby. Ktos mogl nabrac ochoty na wyrownanie rachunkow. Nie lubie takich, ktorzy nie umieja przegrywac. Moj kumpel Morley Dotes, profesjonalny zabojca, ktory przebiera sie za wegetarianskiego kucharza, twierdzi, ze to wylacznie moja wina. Nie trzeba bylo zostawiac ich przy zyciu. Obserwowalem moj ogon, dopoki nie bylem pewien, ze dam rnu rade, a potem pognalem na spotkanie z Maggie Jenn. Dom Jenn byl piecdziesieciopokojowa rezydencja w wewnetrznym kregu Gory. Zaden zwykly kupiec, chocby i najbogatszy, chocby i najpotezniejszy, nie moze nawet marzyc, zeby sie tam dostac. Ciekawe. Maggie Jenn nie wydala mi sie typem szczegolnie arystokratycznym... Nazwisko ciagle nie dawalo mi spokoju. Wciaz nie wiedzialem, dlaczego mialbym je znac. Ta czesc Gory byla cala z kamienia, w pionie i w poziomie. Zadnych dziedzincow, ogrodow, chodnikow, zieleni, jesli nie liczyc rzadkich balkonow na drugim pietrze. Zadnej cegly. Czerwona lub brazowa cegla to budulec plebsu. Zapomniec o cegle. Budowac z kamienia sprowadzanego z innych krajow i przewozonego barkami na przestrzeni setek mil. Nigdy tu nie bylem, wiec od razu stracilem orientacje. Pomiedzy budynkami nie bylo wolnych przestrzeni. Ulice byly tak waskie, ze dwa powozy nie wyminelyby sie bez najezdzania na kraweznik. Bylo tu czysciej, niz w reszcie miasta, ale bruk i budynki z szarego kamienia sprawialy posepne wrazenie. Ulica przypominala ponury, wapienny kanion. Spacer tu to zadna przyjemnosc. VII Adres Jenn znajdowal sie posrodku bezplciowej kamiennej bryly. Drzwi przypominaly bardziej brame do magazynu, niz wejscie do domu. Zadne z okien nie wychodzilo na ulice. Sciana byla gladka, pozbawiona nawet ozdob. Dziwne. Na Gorze budowalo sie tylko po to, aby przescignac sasiadow w pokazie zlego smaku.Jakis cwany architekt musial wmowic temu w sumie nieglupiemu przeciez gosciowi, ze nagosc jest sposobem na wyroznienie sie w tlumie. Bez watpienia poplynela rzeka zlota, bo ascetyczna fasada wygladala na drozsza, niz niejedno zlocenie. Ale ja lubie tandete. Chce miec stado podwojnie brzydkich gargulcow i kilka maluszkow sikajacych do kanalu na rogach. Kolatka byla tak dyskretna, ze z trudem ja znalazlem. Nie byla nawet z mosiadzu, tylko z jakiegos szarego metalu, cos jakby cyna czy olow. Wydala z siebie pelne rezerwy cyk-cyk. Bylem pewien, ze w srodku nikt nie uslyszal. Proste tekowe drzwi otwarly sie jednak natychmiast. Znalazlem sie nos w nos z gosciem, ktory wygladal tak, jakby na przelomie wieku otrzymal od rodzicow piekne imie Ichabod i od tamtej pory przez kolejne dekady staral sie usilnie zyc tak, jak wypada gosciowi z takim imieniem. Byl dlugi, koscisty i zgarbiony. Mial czerwone oczka i biale wlosy, a jego skora byla och, jaka strasznie blada. -A wiec tak koncza na starosc - wymamrotalem. - Odwieszaja miecz na sciane i dorabiaja jako lokaje. Mial jablko Adama, ktore wygladalo jak zblakany grapefruit, ktory mu uwiazl w gardle. Nic nie powiedzial, tylko stal jak stary pies, czekajacy, az mu gnat wystygnie. Nad oczami mial najwieksze kosciste arkady, jakie zdarzylo mi sie ogladac. Porastaly je biale dzungle. -Czy mam przyjemnosc z Doktorem Smiercia? - Dr Smierc byl postacia z teatrzyku Puncha i Judy. Ichabod i tamten lekarz mieli ze soba wiele wspolnego, ale marionetka byla nizsza o jakie szesc stop. Niektorzy ludzie nie maja poczucia humoru. Ten tutaj tez nie mial. Ani sie nie usmiechnal, ani nawet nie ruszyl jednym z zagajnikow, ktore hodowal nad oczami. Ale przemowil. Ladnie, po karentynsku. -Ma pan jakis powod, aby zaklocac spokoj tego domostwa? - Pewnie. - Nie cierpie tonu, jakim wypowiada sie sluzba z Gory. Sa tak pelni obronnego snobizmu, jak kieszonkowiec przylapany na goracym uczynku. - Chcialem sprawdzic, czy wy rzeczywiscie rozpadacie sie w proch na sloncu. Mialem w tej grze pewne fory, poniewaz zostalem zaproszony, a on z pewnoscia dostal moj rysopis. I rowniez na pewno mnie rozpoznal. Gdyby tak nie bylo, juz mialbym drzwi na nosie. Po lobuzach i zabijakach w sasiedztwie poszlaby fama, ze kreci sie tu taki jakis... I zaraz zebralaby sie odpowiednia grupa, zeby dac mi przykladna nauczke. Jak sie tak zastanowic, to moze juz sie zbieraja, tak czy owak, jesli kumple Ichaboda nie dysponuja lepszym poczuciem humoru. -Nazywam sie Garrett - oznajmilem. - Maggie Jenn zaprosila mnie na kolacje. Stary upior odstapil na bok. Nie odezwal sie, ale widac bylo, ze powatpiewa w rozum swojej pani. Nie podobalo mu sie, kiedy takie typy jak ja krecily mu sie po domu. Nie wiadomo, co mi wyciagna z kieszeni, zanim mnie wypuszcza. Albo wyskoczy ze mnie pare pchel i zadomowi sie w ich dywanach... Obejrzalem sie, zeby sprawdzic, jak sobie radzi moj ogon. Biedaczek meczyl sie jak w piekle, zeby wygladac na przechodnia. -Ladne drzwi - zauwazylem i pomacalem krawedz. Mialy ze cztery cale grubosci. - Spodziewacie sie komornika z taranem? Ludzie z Gory miewaja takie problemy. Mnie tam nikt nie pozyczy na tyle, zebym wpadl w klopoty. - Prosze za mna. - Ichabod odwrocil sie tylem. -Mialo byc chyba "prosze za mna, sir". - Nie wiedzialem dlaczego, ale facet mnie wkurzal. - Jestem gosciem. A ty jestes fagas. Zaczalem zmieniac zdanie na temat rewolucji. Kiedy chodze do Krolewskiej Biblioteki, zeby sie zobaczyc z Linda Lee, od czasu do czasu zagladam tez do ksiazek. Kiedys czytalem cos na temat rebelii. Zdaje mi sie, ze sluzba upadlych monarchow jest gorsza, niz ich panowie - o ile nie sa dosc inteligentni, zeby stac sie agentami rebeliantow. -W istocie. -Ach. Komentarz. Prowadz, Ichabodzie. -Nazywam sie Zeke, sir. - Slowo sir ociekalo sarkazmem. -Zeke - nie lepsze niz Ichabod. W kazdym razie niewiele. -Tak, sir. Idzie pan? Pani nie lubi czekac. -No to prowadz. Tysiac i jeden bogow TunFaire niech mnie bronia, jesli pozwole czekac Jej Rudzielcowatosci. VIII Zeke uznal, ze nie ma o czym gadac. Sadzil chyba, ze mam konflikt osobowosci. Oczywiscie, mial racje, ale nie z tych powodow, co sadzil. W ogole troche mi bylo wstyd. Pewnie byl milym staruszkiem z horda wnukow, a do pracy zmuszali go niewdzieczni potomkowie jego synow zabitych w Kantardzie.E, sam w to nie wierzylem. Ani przez chwile. Wnetrze domu nie przypominalo fasady. Bylo cokolwiek zakurzone, ale kiedys chyba stanowilo spelnienie marzen jakiegos portowego utracjusza, ktory wyobrazil sobie, ze jest potentatem. Albo potentata o guscie portowego utracjusza. Znalem troche i takich, i takich... a tu brakowalo tylko peczka hurys. Wnetrze bylo zapchane kiczowatymi swiadectwami wielkiego bogactwa. Wszystko w pluszu, nawet to, co nie trzeba, a kiedy sie zblizylismy do srodka tej jaskini, okazalo sie, ze nawet jeszcze wiecej. Wydawalo sie, ze przechodzimy od jednej strefy do drugiej, a kazda w coraz to gorszym guscie. -Niech mnie! - mruknalem, bo juz nie moglem zdzierzyc. - I to tez tu jest... "To" bylo stojakiem na laski i parasole z nogi mamuta. -Nieczesto sie teraz takie widuje... Zeke spojrzal na mnie uwaznie, domyslajac sie mojej reakcji na ten przejaw dziadowskiego szyku i jego twarz zlagodniala na chwile. Zgadzal sie ze mna. W tym momencie zawarlismy chwiejny i cherlawy pakt o nieagresji. Z pewnoscia przetrwa on nie dluzej, niz podobne pakty miedzy Yenageta a Karenta. Najdluzszy trwal cale szesc i pol godziny. -Nieraz trudno czlowiekowi rozstac sie z przeszloscia, sir. -Czy Maggie Jenn polowala kiedys na mamuty? Pokoj zostal zerwany. Tak po prostu. Stary pokustykal dalej z nadeta mina. Chyba dlatego, ze wlasnie sie przyznalem, iz nie mialem zielonego pojecia o przeszlosci Maggie Jen. Dlaczego, do jasnej cholery, wszyscy byli tak przekonani, ze powinienem ja znac? Ze mna wlacznie? Moja slynna pamiec zachowywala sie dzisiaj wyjatkowo bezsensownie. Zeke wprowadzil mnie do najgorszej z komnat i oznajmil: -Pani zaraz przyjdzie. Rozejrzalem sie, oslaniajac oczy dlonia i zaczalem sie zastanawiac, czy pani nie byla kiedys panienka. Pokoj byl urzadzony w stylu wspolczesny pozny burdel, pewnie przez tych samych dekoratorow wnetrz, ktorzy urzadzaja co elegantsze lokale w Poledwicy. Obejrzalem sie, zeby zapytac. Ichabod zdezerterowal. Omal nie zakwiczalem, zeby wracal. -Och, Zeke, przynies mi opaske na oczy! Nie wierzylem, ze bez niej zdolam zniesc ten gwalt na moich zmyslach wzroku i estetyki. Powalilo mnie. Stalem, jakbym nagle nawiazal kontakt wzrokowy z bazyliszkiem. Nigdy w zyciu nie widzialem tyle czerwieni. Wszystko wokolo bylo czerwone, najczerwiensza z mozliwych czerwieni, czerwone do granic wytrzymalosci. Ozdoby ze zloconych lisci tylko potegowaly i tak porazajace wrazenie. -Garrett. Maggie Jenn. Nie mialem sily, zeby sie obejrzec. Obawialem sie, ze jest odziana w szkarlat, a na ustach ma szminke takiej barwy, ze wyglada jak wampir przy sniadaniu. -Zyjesz? -Troche mna potrzepalo. - Machnalem reka. - Ciut to przytlaczajace. -Miazdzy, prawda? Ale Teddy'emu sie podobalo, bogowie wiedza, dlaczego. Ten dom byl podarkiem od niego, wiec pozostawilam go takim, jakim go lubil. Dopiero wtedy sie obejrzalem. Nie, nie byla ubrana na czerwono. Miala na sobie cos w rodzaju wiejskiej sukienki, jasnobrazowej z piana bialych koronek i smieszny czepeczek z bialego plotna, jak mleczarka. Miala tez usmiech numer jedenascie, co oznaczalo, ze swietnie sie bawi moim kosztem, ale jesli chce, moge sie przylaczyc. -Czegos nie rozumiem, albo nie znam sie na zartach - stwierdzilem. Jej usmiech zbladl wyraznie. -Co o mnie wiesz? -Niewiele. Znam twoje imie. Wiem, ze jestes najseksowniejsza kobieta, jaka spotkalem w ciagu ostatnich stu lat. Wiele roznych, bardzo widocznych rzeczy. Na przyklad, ze mieszkasz w eleganckiej dzielnicy. I to by bylo na tyle. Pokrecila glowa, az zatrzesly sie rude loki. -Zdaje sie, ze nawet zla slawa sie zuzywa. Chodzmy stad. Nie mozemy tu zostac, bo oslepniesz. Fajnie, ze ktos sobie ze mnie robi jaja. Oszczedza mi to niepotrzebnego i bardzo krepujacego wysilku myslenia. Poprowadzila mnie przez kilka ogromnych komnat, widocznie nie dosc waznych, aby o nich wspominac. Wreszcie bam! Wychynelismy w realny swiat. Jadalnia z nakryciem dla dwoch osob. -Jak wieczor na Wzgorzu Elfow - mruknalem. Uslyszala. -Kiedys tez tak sie czulam. Te pokoje moga przytlaczac. No, naprzod. Siadaj. Zajalem miejsce naprzeciwko niej, po drugim koncu stolu na trzydziesci osob. -Milosne gniazdko? -Moja najmniejsza jadalnia - usmiechnela sie bledziutko. -Twoja i Teddy'ego? -Coz. Nawet hanba sie wypala. Juz nikt nie pamieta, oprocz rodziny. No coz, nie szkodzi. I tak swoje przezyli. Teddy to Teodoric, Ksiaze Kamarku. Zostal Teodorikiem IV i przetrwal na tronie caly rok. -Krol? - Cos mi zaczynalo dzwonic. Wreszcie. - Chyba sobie cos przypominam. -Dobrze. Nie chcialabym wnikac w zbyt krete wyjasnienia. - Niewiele wiem. W tym okresie bylem w Marines. W Kantardzie nikt nie zwraca uwagi na skandale dworskie. -Nie wiedzialem, kto jest krolem i nic mnie to nie obchodzilo. - Mggie Jenn usmiechnela sie promiennie. - Juz to slyszalam. Teraz pewnie tez nie sledzisz dworskich skandali. -W niewielkim stopniu wplywaja na moje zycie. -Ani na twoja prace dla mnie, zapewniam cie. Niezaleznie od tego, czy znasz te wszystkie brudy, czy nie. Weszla kobieta. Podobnie jak Zeke, byla stara jak grzech pierworodny i malenka - mogla miec z piec stop wzrostu, tyle, co dorastajace dziecko. Nosila okulary. Maggie dbala o swoja sluzbe. Okulary sa drogie. Staruszka stanela, krzyzujac dlonie na piersi. Nie poruszyla sie, ani nie odezwala. -Zaczniemy, kiedy bedziesz gotowa, Laurie - odezwala sie Maggie. Staruszka sklonila sie i wyszla. -Opowiem ci to i owo - ciagnela Maggie. - Chocby po to, aby zaspokoic twoja slawetna ciekawosc. Zebys mogl robic to, za co ci place, zamiast grzebac w mojej przeszlosci. Sieknalem. Laurie i Zeke wniesli zupe. Zaczalem sie slinic. Zbyt dlugo bylem juz na wlasnym wikcie. Tylko dlatego stesknilem sie za Deanem! No, jakze by nie... -Bylam metresa krola, Garrett. -Pamietam. No, wreszcie. To byl prawdziwy skandal, ksiaze krwi wpadl w sidla prostaczki tak doszczetnie, ze ulokowal ja na Gorze. Jego zona nie byla zachwycona. Stary Teddy nie bawil sie w dyskrecje. Byl zakochany i gdzies mial, czy wie o tym caly swiat. Paskudne zachowanie u goscia, ktory mogl zostac krolem. Swiadczylo o powaznych wadach charakteru. Z pewnoscia. Krol Teodoric IV okazal sie aroganckim, ograniczonym i samolubnym dupkiem, ktory dal sie zalatwic w ciagu jednego roku. Nie jestesmy tolerancyjni dla krolewskich slabostek. To znaczy: nasza szlachta i dwor nie sa tolerancyjni. Bo nikt inny nie bralby pod uwage krolobojstwa. Tego sie po prostu nie robi poza rodzina. Nawet nasi stuknieci buntownicy nigdy by sie do tego nie posuneli. -Mysle o jego corce - mruknalem. -Nie jego. Siorbalem w zadumie zupe. Byl to rosol z czosnkiem i ktos wrzucil do niego strzepki kurczaka. Smakowal mi. Puste miski powedrowaly do kuchni. Pojawila sie przystawka. Milczalem. Moze Maggie zacznie mowic, zeby tylko podtrzymac rozmowe. -Popelnilam w zyciu pare bledow, Garrett. Moja corka jest wynikiem jednego z nich. Skubnalem cos, co sie skladalo z drobiowej watrobki, bekonu i gigantycznego jadra orzecha. -Dobre to. -Mialam szesnascie lat. Ojciec ozenil mnie ze zwierzakiem, opetanym na punkcie dziewictwa, ktory mial corki w wieku mojej matki. Potrzebowal go do interesow. A poniewaz nikt mi nie powiedzial, co robic, zeby nie zajsc w ciaze, szybko zaszlam. Maz dostal szalu. Nie mialam rodzic bachorow, tylko rozgrzewac jego lozko i opowiadac mu, jaki to z niego buhaj. A kiedy urodzilam corke, odbilo mu kompletnie. Jeszcze jedna corka. Nie mial synow. To byl babski spisek. Dobralysmy mu sie do skory. Nigdy nie mialam dosc odwagi, zeby mu powiedziec, co sie stanie, kiedy my, kobiety, zabierzemy sie za niego. Sam sie przekonal - paskudny usmieszek. Przez chwile ujrzalem mroczna twarz innej Maggie. Zaczela skubac swoja porcje, dajac mi szanse na komentarz. Skinalem glowa, nie przestajac zuc. -Stary dran nigdy nie przestal mnie wykorzystywac, cokolwiek sobie o mnie myslal. Jego corki zlitowaly sie i pokazaly mi wszystko, co powinnam byla wiedziec. Nienawidzily go jeszcze bardziej, niz ja. Gralam na zwloke. A potem mojego ojca zabili rabusie. Zyskali na tym dwanascie miedziakow i pare starych butow do gnoju. -To cale TunFaire. Skinela glowa. To rzeczywiscie cale TunFaire. -Twoj tato zginal - zachecilem ja. -I juz nie mialam powodu, zeby byc mila dla meza. -Rzucilas go. -Ale najpierw dorwalam go w czasie snu i wybilam z niego bebechy pogrzebaczem. -Chyba wzial to sobie do serca. -Lepiej by bylo. - W oczach miala "ten" blysk. Uznalem, ze zaczynam ja lubic. Kazda dziewczyna, ktora przeszla przez to co ona i jeszcze miala blysk w oku... To byla interesujaca kolacja. Musialem sie dowiedziec, jak spotkala Teddy'ego, ale nie uslyszalem ani slowa na temat okresu pomiedzy jej specyficznym rozwodem a pierwszym wybuchowym spotkaniem z przyszlym krolem. Podejrzewalem, ze kochala Teddy'ego tak samo, jak on kochal ja. Nie przechowuje sie czegos tak paskudnego, jak te czerwone pokoje na pamiatke kogos, kogo sie nie kochalo. -Ten dom to wiezienie - szepnela wreszcie nieco niewyraznym glosem. -Wyszlas, zeby mnie odwiedzic. - Moze wystawili ja na wabia. -Nie o to chodzi. Zapchalem sobie gebe i czekalem, az pusci troche wiecej farby. Nie znam sie na ladniejszych metaforach. -Moge odejsc, kiedy tylko zechce, Garrett. Nawet zachecano mnie, zebym odeszla. I to czesto. Ale jesli to zrobie, strace wszystko. Nic tu naprawde nie nalezy do mnie. Korzystam z tego i tyle. - Zatoczyla krag dlonia. - Tak dlugo, dopoki tu jestem. -Rozumiem. - Rozumialem. Byla wiezniem okolicznosci. Musiala zostac. Niezamezna kobieta z dzieckiem. Zaznala nedzy i juz wiedziala, ze lepsze jest bogactwo. Bieda tez bywa wiezieniem. -Chyba cie polubie, Maggie Jenn. Uniosla jedna brew. Coz za urocza umiejetnosc! Niewielu z nas ma dosc pierwotnego talentu. Tylko najlepsi z ludzi potrafia wymachiwac brwia. -Niewielu z moich klientow lubie - dodalem. -Sadze, ze ludzie, ktorych mozna polubic, nie pakuja sie w takie sytuacje, aby wymagali twojej pomocy. -Nieczesto, to fakt. Biorac pod uwage okolicznosci, w jakich rozpoczelo sie nasze spotkanie, uznalem, ze istnieje pewna mozliwosc, iz od chwili, kiedy otwarlem drzwi frontowe mojego domu, to znaczy od samego poczatku sprawy zmierzaly w jednym, konkretnym kierunku. Nie naleze do facetow, ktorzy wyciagaja macki na pierwszej randce, ale nigdy tez nie opieralem sie zbyt mocno kaprysom losu. Zwlaszcza, aby uniknac tego wlasnie konkretnego losu. Kolacja dobiegla konca. Poczulem sie niezrecznie. Maggie Jenn wyprawiala rozne rzeczy ze swoimi oczami. Takie rzeczy, od ktorych nawet mozg biskupa sie scina, a slubowanie celibatu swietego przestaje miec znaczenie. Takie rzeczy, ze nawet wyobraznia wielebnego fundamentalisty zaczyna wyprawiac szalone harce, kierujac sie w krolestwa, skad nie ma powrotu, jesli nie zrobisz czegos glupiego. Bylem zbyt przejety, zeby sprawdzic, czy juz sobie zaslinilem caly przod koszuli, czy nie. Byly igraszki slowne i dobroduszne kpinki. Byla dobra. Naprawde dobra. Juz sie szykowalem, zeby zlapac za trabke i odtrabic atak. Siedziala w milczeniu, analizujac mnie, jakby sprawdzala, czy jestem juz dosmazony, czy jeszcze nie. Skupilem mysli, kosztem heroicznego wysilku woli. -Mozesz mi cos powiedziec, Maggie Jenn? - wyrzezilem w koncu. - Kto bylby zainteresowany twoimi sprawami? Nie odpowiedziala, tylko znow uniosla brew. Byla zaskoczona. Nie tego sie po mnie spodziewala. Musiala teraz troche zyskac na czasie. -Nie probuj rzucac na mnie swoich czarow, kobieto. Nie wywiniesz sie tak latwo od odpowiedzi. Rozesmiala sie gardlowo, z przesadna, namietna chrypka i pokrecila biodrami, ot, tyle tylko, zeby mi pokazac, ze rozproszy mnie tak dalece, jak uzna za stosowne. Rozwazalem, czy nie warto troche sie przewietrzyc i wstac, zeby poogladac sobie obrazy na scianach, ale odkrylem, ze mogloby sie to okazac kompromitujace i krepujace. Podnioslem wiec tylko wzrok na sufit, udajac, ze szukam natchnienia posrod faunow i cherubinow na sklepieniu. -Co masz na mysli, mowiac o ludziach zainteresowanych moimi sprawami? - zapytala. Zawahalem sie, zanim wreszcie odpowiedzialem: -Cofnijmy sie troche w czasie - zaproponowalem. - Kto wiedzial, ze sie do mnie wybierasz? Ktos musial. Inaczej Winger nie zjawilaby sie u mnie. Potrzebowalem jednak punktu widzenia Maggie. -To nie byla tajemnica, jesli o to ci chodzi. Popytalam troche, kiedy uznalam, ze potrzebuje kogos takiego, jak ty. Hmm... Kogos takiego, jak ja? Nie bylo to nieznane mi zjawisko. Czasem moi nieprzyjaciele dowiaduja sie o wszystkim od potencjalnego klienta, ktory szuka pomocy. -No to dalej. Kto nie chcialby, zebys szukala swojej corki? -Chyba nikt... - zaczynala nabierac podejrzen. -Aha. Wyglada, ze nikogo to nie powinno obchodzic. Chyba, ze musieliby ci pomoc. -Przerazasz mnie, Garrett. Nie wygladala na przerazona. -Moze to nawet dobry pomysl. Widzisz, wiedzialem, ze sie u mnie zjawisz. -Co? - Teraz naprawde do niej dotarlo, ze ma klopoty. Wcale jej sie to nie podobalo. -Zanim sie zjawilas, kolega po fachu wpadl do mnie i uprzedzil o twojej wizycie. Przesadzilem troche mowiac, ze Winger i ja jestesmy kolegami po fachu. Winger wejdzie we wszystko, co przyniesie jej brzeczacy zysk. Najlepiej szybko i bez potu. -Myslal, ze chcesz wynajac kogos do mokrej roboty i uznal, ze powinienem byc uprzedzony. Sprytnie odwrocilem uwage od plci informatora. Nawet martwy Loghyr nie uznalby Winger za faceta. -Mokra robota? Ja? - Znala gryps. Zatrzeslo nia, ale szybko wracala do siebie. -Byl pewien, ze o to chodzi. - Zaczalem sie jednak zastanawiac. Winger czesto korzystala ze skrotow myslowych. Wielka, powolna, kochana, glupia, zreczna, bigoteryjna i leniwa Winger. Przekonana, ze kazdy, kogo nie moze rozszyfrowac rozumem, zacznie gadac wobec staroswieckiego kopniaka w zadek. Byla prosta i prostacka wiejska dziewczyna, o wiejskim i prostackim sposobie bycia - o ile zaakceptuje sie ja taka, jaka jest. Bede sobie musial z nia pogadac o Maggie Jenn. Jesli ja znajde. A to chyba nie bedzie trudne. Ten wiejski tlumok sam sie wkrotce nawinie. Pewnie zanim jeszcze bede gotow. -A potem ktos mnie sledzil w drodze do ciebie - stwierdzilem. -Co? Kto? Dlaczego? -I tu mnie masz. Wspomnialem o tym tylko dlatego, zeby ci pokazac, ze kogos to jednak obchodzi. Maggie pokrecila glowa. Ladna to byla glowa. Znow zaczalem tracic koncentracje, wiec skupilem sie na opisie lobuza, ktory mnie sledzil. Maggie usmiechnela sie przebiegle. -Garrett! Czy ty nigdy nie myslisz o niczym innym? -Bardzo czesto - pomyslalem, ze moze juz czas zaczac zawody, kto szybciej dojdzie do celu. -Garrett! -Sama zaczelas. W przeciwienstwie do innych kobiet, nie zaprzeczyla. - Tak, ale... -Postaw sie na moim miejscu. Jestes krwistym mlodym czlowiekiem, ktory nagle znalazl sie sam na sam z kims takim jak ty. -Pochlebstwem daleko zajdziesz - zachichotala. Auc! To juz zaczynalo bolec. -Nie wstyd ci tak sie podlizywac? Zachichotalem takze i postawilem sie na swoim miejscu, przyjmujac, ze i ona chce sie postawic na swoim miejscu i wszystko wreszcie ruszy z miejsca. Ale po bolesnej pielgrzymce na jej strone stolu wszystko co ruszylo z miejsca, zatrzymalo sie ze zgrzytem. Niechetnie - albo tak mi sie przynajmniej wydawalo - odsunela sie ode mnie. -Nie mozemy tego ciagnac, jesli chcesz mnie wynajac, zebym zaczal szukac twojej corki. -Masz racje. Interes to interes. Nie mozemy dac sie opanowac instynktom. A niechby mnie instynkty poniosly jak najdalej, ale wykrztusilem: -Poza tym, ja sie tak nie daje wynajac. Potrzebtye logiki i faktow. To caly ja. Garrett same fakty, pszepani. A moze byc mi powiedziala to i owo, zamiast marnowac cala energie na rozpalanie tych blagalnych oczu? -Garrett, nie badz okrutny. Dla mnie to tak samo trudne, jak dla ciebie. IX Ostatecznie dotarlismy do apartamentu corki Maggie, Emerald.-Emerald? - zdziwilem sie. - A co sie staio z Justina? Emerald. Kto by pomyslal. Gdzie sie podzialy urocze Patrycje i Bettiny? -Ma na imie Justina, ale kaze sie nazywac Emerald. Sama wybrala, nie patrz tak na mnie. -Jak niby? -Tak, jakbys mowil "jaja sobie ze mnie robisz". Sama je wybrala. Miala czternascie lat. Wszyscy zaczeli tak na nia mowic, wiec i mnie sie tak czasem wypsnie. -Jasne. Emerald. Tak koncza Patrycje i Bettiny. Kaza sie nazywac Amber, Brandi albo Fawn. - Ale teraz moze uchodzic za Justine. Kiedy zycie zaczyna grac z nimi powaznie, wracaja do swoich korzeni. Czy jest cos, co powinienem wiedziec, zanim zaczne przekopywac ten apartament. -Co masz na mysli? -Czy nie znajde czegos, co wymagaloby usprawiedliwienia jeszcze teraz, zanim to znajde? Cud nad cudami - zrozumiala! -Moze i tak. Ale ja tu nigdy nie wchodze, wiec nie wiem, co by to moglo byc. Jeszcze nie - spojrzala na mnie dziwnie. - Chcesz sie poklocic? -Nie. - Choc moze, podswiadomie, nie mialem ochoty, zeby mi wisiala nad glowa. - Wracajac do imienia. Mozemy rownie dobrze zabrac sie do tego po kolei. Najpierw dowiem sie wszystkiego, co potrafisz mi powiedziec, a potem sam zacze szukac tego, czego ty nie wiesz. Znow obrzucila mnie tym dziwnym spojrzeniem. Chyba zaczalem byc upierdliwy. Czyzbym wyhodowal w sobie az taka niechec do pracy? A moze mowilem tak dlatego, ze wiedzialam, iz sklamie, a do tego zrobi wszystko, zeby uksztaltowac rzeczywistosc zgodnie z wlasna wizja? Wszyscy to robia, nawet jesli nie ma nadziei, ze sie nie polapie. Ech, ludzie. Az sie sam czasem zastanawiasz. -Justina to imie po mojej babce. Wyczulem to z tonu jej glosu. Nie ma dzieciaka, ktory by sie nie buntowal, ze nazwano go po jakims starym pierdole, ktorego nawet nie znal i ktory go kompletnie nie obchodzil. Moja mama grala w te gre ze mna i z bratem. Nigdy nie zdolalem zrozumiec, ile to dla niej znaczylo. -Z jakiegos szczegolnego powodu? -To imie pozostaje w naszej rodzinie od dawna. Babci byloby przykro, gdyby... Jak zwykle. Nigdy tego nie zrozumiem. Skazujesz dzieciaka na cale zycie cierpien, bo inaczej komus, kogo to juz wlasciwie nie obchodzi, byloby przykro. Chyba zaraz zaczne wrzeszczec: dupki, dup-ki, dup-ki! W koncu to nie oni potem maja przechlapane. Do apartamentow Emerald wchodzilo sie przez maly salonik. W saloniku znajdowalo sie biurko z jasnego drewna i dopasowane do niego krzeselko. Na biurku stala lampa naftowa. Jeszcze jedno krzeslo, skrzynia na odziez z poduszka na wierzchu i kilka polek. Pokoj byl przerazajaco czysty i wygladal jeszcze bardziej spartansko, niz to wynika z opisu. Niezbyt obiecujace. Nienawidze, kiedy sie sprzata przed przyjsciem gosci. -Czy twoja corka wczesniej bywala na gigancie? Maggie lekko sie zawahala. -Nie. -Dlaczego sie zawahalas? -Nie bylam pewna. Ojciec porwal ja, kiedy miala cztery latka. Paru przyjaciol przekonalo go, ze dziecku lepiej bedzie z matka. -A czy dzis tez moglby tego probowac? -Raczej nie. Od osmiu lat nie zyje. -No to chyba raczej niekoniecznie... - Martwi zazwyczaj nie wdaja sie w spory o opieke nad dzieckiem. -Ma chlopaka? -No, co ty? Dziewczyna z Gory? -Zwlaszcza dziewczyna z Gory. No to ilu ich ma? -Co? -Sluchaj, mozesz mi wierzyc lub nie, dziewczyny z Gory maja latwiej, niz te z miasta - opowiedzialem jej kilka przypadkow z moich poprzednich spraw, na czele z gromada dziewczyn z Gory pracujacych w Poledwicy dla samego dreszczyku. Maggie Jenn opadla szczeka. Macierzynska slepa plamka nie pozwalala jej wierzyc, ze ukochane malenstwo moze nie byc az tak idealne, jak sobie to wymarzyla. Nie przyszlo jej do glowy, ze Emerald zlamie jej serce. Nigdy by jej nie przyszlo do glowy, ze jedni ludzie moga innym zrobic kuku z innego powodu niz prawo dzungli. Kurestwo jako rodzaj rozrywki bylo dla niej nie do pomyslenia. Jedynie klasy srednie nie wierza w kurestwo. -Nie pochodzisz z Gory. -Nigdy sie tego nie wypieralam, Garrett. Podejrzewalem, ze w zamieszaniu pomiedzy mezem a ksieciem krwi moja sliczna Maggie musiala ciezko harowac na zycie. Ale na razie nie musialem tego wiedziec. Jeszcze nie. Moze pozniej, kiedy przeszlosc nabierze znaczenia dla sprawy. -Klapnij sobie. Opowiedz mi o Emerald, a ja popracuje. Ruszylem w trase po pokoju. -O ile wiem, nie miala chlopaka - odezwala sie Maggie. - Przy naszym trybie zycia nie spotykamy wielu ludzi. Nie jestesmy akceptowane w towarzystwie. Stanowimy oddzielna klase spoleczna. Bardzo ekskluzywna klasa spoleczna, choc Maggie Jenn i jej corka nie byly jej jedynymi przedstawicielkami. Siostrzany zakon kochanek i utrzymanek jest raczej liczny. W gornych partiach drabiny spolecznej facet musi miec kochanke, bo tak wypada prawdziwemu mezczyznie. A dwie to nawet jeszcze lepiej niz jedna. -A jacys przyjaciele? -Niewielu. Moze kolezanki z lat dzieciecych. Moze ktos, z kim chodzila do szkoly. Dzieciaki sa wrazliwe na status Spoleczny i watpie, zeby ktokolwiek przypuscil ja do blizszej komitywy. -Jak wyglada? -Tak jak ja, tylko o dwadziescia lat mniej zuzyta. I wsadz sobie ten glupi usmiech. -Myslalem, ze gdybym zaczal szukac kogos mlodszego od ciebie o dwadziescia lat, musialbym zaczac grzebac w pieluchach. -I wiesz co, nie zapominaj, ze masz znalezc moja dziewczynke. -Racja, racja, racja. Byly miedzy wami jakies napiecia, zanim zniknela? -Co? -Poklocilyscie sie o cos? A moze wybiegla stad, tupiac i wrzeszczac, ze jej noga wiecej w tym domu nie postanie? -Nie - zachichotala. - To ja urzadzalam matce takie sceny. Pewnie dlatego ani nie mrugnela, kiedy ojciec mnie sprzedal. Nie. To nie Emerald. To dziecko jest inne, Garrett. Nigdy nie pragnela niczego na tyle, aby walczyc. Naprawde, uczciwie przysiegam na wszystkich bogow, nie bylam wymagajaca. A ona chciala tylko sobie istniec. Zycie bylo dla niej rzeka, a ona unoszacym sie na wodzie kawalkiem drewna. -No to moze cos przegapilem. Albo przypominam sobie rzeczy, ktorych nie bylo. Przysiaglbym, ze wspominalas cos o zlym towarzystwie. Maggie zasmiala sie pogardliwie. Przez chwile wydawala sie zmieszana. I w jednym i w drugim bylo jej do twarzy. Probowalem sobie wyobrazic, jak wygladala w czasach Teodorika i kolana sie pode mna ugiely. Wreszcie przestala sie krygowac. -Troche przesadzilam. Slyszalam, ze miales do czynienia z Siostrami Zguby i pomyslalam sobie, ze dziecko w tarapatach cie wzruszy. - Siostry Zguby to dziewczecy gang uliczny, ale wszystkie dziewczyny zostaly zdeprawowane, zanim jeszcze wyszly na ulice. -Mialem do czynienia z jedna Siostra, a ona zeszla z ulicy. -Przepraszam. Chyba przegielam. -Co? -Widze, ze dotknelam czulego punktu. -Och, tak. Maya byla szczegolnym dzieckiem. Spieprzylem cos ladnego, bo nie wzialem jej powaznie. Stracilem przyjaciolke, poniewaz nie umialem sluchac. -Przykro mi, szukalam dobrego punktu zaczepienia. -Czy Emerald spotykala sie z kims regularnie? - Biznes pozwoli mi oderwac sie od wspomnien. Maya nie byla jedna z moich wielkich milosci, ale czulem do niej cos szczegolnego. Nawet Dean i Truposz ja lubili. Nie zaszlo nic oficjalnego, po prostu przestala sie pojawiac, a wspolni znajomi dali mi do zrozumienia, ze wroci, kiedy troche dorosne. Moje ego troche ucierpialo. Dziewczyna nie miala jeszcze osiemnastu lat. Biurko Emerald mialo kilka poleczek i malych szufladek. Przetrzasalem je kolejno, nie przerywajac rozmowy. Niewiele znalazlem. Wiekszosc byla pusta. -Ma przyjaciol, ale przyjazn to nielatwa sprawa. Znowu inna opowiesc, niz ta sprzed kilku minut. Zaczalem podejrzewac, ze klopoty Emerald nie maja nic wspolnego z jej statusem spolecznym. Raczej zyla w cieniu matki. -Bede szukal sladow wsrod przyjaciol. Potrzebuje nazwisk. Musze wiedziec, gdzie znalezc tych ludzi i ich znajomych. -Oczywiscie - przytaknela. Zatrzasnalem szuflade, odwracajac wzrok. Musialem myslec o robocie. Ta baba to wiedzma. A potem zerknalem. Czy naprawde mam ja tak zostawic i wyruszyc na poszukiwanie kogos, kto pewnie nie chce dac sie znalezc? Ha! Jest cos! Srebrny wisior. -Co to jest? - pytanie czysto retoryczne. Wiedzialem, co mam w reku. Amulet w ksztalcie srebrnego pentagramu na ciemnym tle, z glowa kozla posrodku gwiazdy. Pytanie brzmialo: co on robil w miejscu, w ktorym go znalazlem? Maggie wziela go do reki, przyjrzala mu sie uwaznie. Obserwowalem jej reakcje. Reakcji nie bylo. -Ciekawe, skad to sie wzielo? - mruknela. -Czy Emerald interesowala sie okultyzmem? -Nic o tym nie wiem. Ale o dzieciach nigdy sie nie wie wszystkiego. Mruknalem cos pod nosem i wrocilem do poszukiwan. Maggie trajkotala jak sroka, glownie o corce, ale raczej snula rozwazania, bo faktow tam nie bylo za grosz. Sluchalem jednym uchem. Na biurku nie bylo nic wiecej. Podszedlem do polek. Po ilosci ksiazek moglem sadzic, jaki majatek Maggie moglaby stracic. Kopiowanie ksiazki trwa cala wiecznosc i jest to najkosztowniejszy prezent, jaki mozna sprawic dzieciakowi. Przy trzeciej ksiazce sieknalem z wrazenia. Byla mala, oprawna w skore, sfatygowana, ale nie na tyle, zeby nie bylo widac wytloczonej na okladce kozlej glowy. Skora byla wytarta, stronice prawie nieczytelne. Bardzo stara ksiazka. Od razu stwierdzilem, ze nie byla napisana w nowym karentynskim. Jak zwykle, no nie? Nikt by ich nie wzial powaznie, gdyby pierwszy lepszy dupek mogl rozszyfrowac strzezone przez wieki tajemnice. -Zobacz sobie. - Rzucilem ksiazke Maggie i nie spuszczalem z niej wzroku, choc udawalem, ze szukam dalej. -Dziwne, dziwniutkie, Garrett. Moje malenstwo mnie zaskakuje. -Jasne - Moze. Cala ta wizyta byla jednym wielkim zaskoczeniem. Poszlaki wskazujace na demoniczne czarnoksieskie praktyki byly wielkie jak gora i grube jak drzewa. Sypialnia i lazienka skrywaly kolejne akcesoria okultyzmu. W jakis czas pozniej spytalem: -Czy Emerald byla pedantyczna? Nie znam nastolatka, ktorego mozna by okreslic tym mianem. -Tylko na tyle, na ile musiala. Dlaczego pytasz? X Nie powiedzialem. Wszedlem w pelny tryb sledztwa. My, prywatni detektywi z wolnej reki nigdy nie odpowiadamy na pytania dotyczace naszych pytan, zwlaszcza zadawanych przez klientow, prawnikow, oraz kazdego, kto moglby nas uchronic od glebszego smrodu. Faktem jednak bylo, ze w apartamencie Emerald panowal zbytni porzadek. Kompulsywny pedantyzm, gdyby mnie kto pytal. Albo nikt tu nie mieszkal. Mialem wrazenie, ze jestem pomiedzy dekoracjami na scenie. Przez chwile bralem pod uwage i te mozliwosc, wlacznie ze strategicznie rozmieszczonymi wskazowkami.No i dobrze, powiedzialem sobie. Zacznij wreszcie myslec. Wskazowki sa zawsze wskazowkami, nawet, jesli zostaly spreparowane. Nie bylem taki pewien. Mialem w reku kilka niespojnych akcesoriow czarnoksiestwa, co zreszta jakos nie zdziwilo, nie przestraszylo, a nawet nie zdenerwowalo mojej klientki. Moze biore sie za to nie z tego konca. Poczulem dotkniecie. -Jest tam kto? -Co? -Zamarles i odleciales. -To mi sie zdarza, kiedy za jednym zamachem robie i mysle. Uniosla brew. Zbilem ja z tropu, kiedy zrobilem to samo. -Mam dosc na poczatek - stwierdzilem. - Dasz mi te liste nazwisk, ale najpierw zajmiemy sie finansami. Nie bylo problemow, dopoki nie przyszlo do zaliczki. Nalegalem, zeby piecdziesiat procent honorarium dostac z gory. -Maggie, to niezlomna zasada. Biore pod uwage ludzkie slabosci. Zbyt wielu klientow chcialo mnie wykiwac, skoro tylko dostali to, czego chcieli. Nie byl to jedyny powod. Im mniej klient dyskutuje, w tym wiekszej jest desperacji. Moja sliczna Maggie Jenn dyskutowala o wiele za dlugo. Wreszcie westchnela. -Mugwump przywiezie ci liste najszybciej, jak sie da. Bylem zachwycony. Ach, jeszcze raz zobaczyc Mugwumpa i umrzec. Moze dam mu napiwek w postaci gadajacej papugi. XI Stalem w cieniu o jedna przecznice od domu Maggie. Musialem na chwile zniknac i pomyslec.Podobnie jak wiekszosc ludzi, nie przepadam, kiedy mnie robia w balona. Ale kazdy przynajmniej raz musi sprobowac. Choroba zawodowa. Przyzwyczailem sie i jestem przygotowany. Ale nie lubie tego i juz. Cos sie swiecilo. Ktos mnie probowal wykorzystac i to nie za subtelnie. Chyba, ze Maggie byla znacznie mniej swiatowa dama, niz sie zdawalo, bo inaczej nie wyobrazam sobie, jak mogla uwierzyc, ze dam sie nabrac. Oczywiscie, przesluchanie bardzo mi sie podobalo. Przynajmniej do tego punktu, w ktorym dobieglo konca. A teraz musialem sie wziac za to, za co mialem sie nie brac pod zadnym pozorem: musialem sprawdzic Maggie Jenn. Dla wlasnego bezpieczenstwa. W moim zawodzie to, czego nie wiesz, moze cie zabic rownie szybko jak to, co wiesz. Skoro tylko sie zorientuje, na czym stoje, zajme sie moze Emerald. Spojrzalem w niebo. Zapadla noc, choc jeszcze bylo wczesnie. Moze uda mi sie nawiazac pare kontaktow, rzucic nieco swiatla na to, co sie dzieje. Ale najpierw zawioze do domu zaliczke Maggie. Tylko duren nosi przy sobie taki towar dluzej, niz trzeba. Tun-Faire pelne jest lobuzow, ktorzy na sto jardow potrafia ci przeliczyc gotowke w kieszeni. Nie potrafilem wymyslic zadnego logicznego wytlumaczenia dla niedawnych wydarzen. Bardziej logicznego, niz to, co sugerowala Maggie. W kazdym razie byla jeszcze Winger. Potrzasnalem glowa. Mgla sie nie rozwiala. Nigdy sie nie rozwiewa. Wszystko wliczone w koszt uslugi. Czesc mego naiwnego uroku. Rozejrzalem sie za moim ogonem. Ani sladu. Moze sie zmeczyl i poszedl do domu. Moze ochroniarze Gory szeptali mu do ucha slodkie glupstewka typu "Spadaj z pierwsza fala, albo wyrwiemy ci nogi z tylka i damy sie pobawic". A moze jego zadanie skonczylo sie z chwila, gdy sie dowiedzial, dokad ide. Ruszylem tylek naprzod. Od tego myslenia nabawie sie jeszcze odciskow na mozgu. I dobrze, ze sie ruszylem. Udalo mi sie opuscic teren na chwile przed nieprzyjemnym bliskim spotkaniem z banda skurczybykow z palami, ktorych chyba nie obchodzilo, ze jestem tu calkiem legalnie. Pewnie wezwal ich Ichabod, w daremnej nadziei, ze naucza mnie lepszych manier. Najpierw zyg, potem zag, potem jeszcze w petelke. Kluczylem ile moglem. Ogona nie bylo, wiec pognalem do domu i pozbylem sie zaliczki. Nalalem sobie potezny kufelek, po czym rozsiadlem sie w fotelu i ucialem sobie pogawedke z Eleanor, ktora wydawala sie zatroskana stanem mojego ducha. -Tak - wyznalem jej. - Staje sie bardziej elastyczny przy kasowaniu forsy. Mowilem szeptem. Nie chcialem zbudzic Cholernego Pa-pagaja. Podszedlem na paluszkach i napelnilem mu miseczke z karma. Moze, gdybym czesciej o tym pamietal, mialby o mnie lepsze mniemanie. Moze... -No to co? Jesli to dranie, lepiej im bedzie bez pieniedzy. - Nauczyla mnie, ze forsa nie ma pochodzenia i nie smierdzi. - A jesli nie sa, zrobie wszystko, zeby dostali to, za co zaplacili. Mniej wiecej. Czasem zdarza mi sie, ze klient dostaje niekoniecznie to, o co mu chodzilo. Dzieki jednemu z takich przypadkow wprowadzila sie do mnie Eleanor. Dosc dlugo wyrastalem z przekonania, ze biorac od kogos pieniadze, zobowiazuje sie dostarczyc mu to, czego chcial. Chyba robie sie stary i upierdliwy. W dzisiejszych czasach ludzie powinni dostawac to, na co zasluguja. Co oznacza w najlepszym wypadku mieszany rezultat. I tak mam znacznie wiecej roboty, nizbym chcial. Ale sporo wiekszych spraw wedruje do konkurencji, poniewaz klienci zdecydowali, ze powinni mnie unikac. Zwlaszcza ci, ktorzy rabuja ludzi za pomoca papieru, zamiast noza. Prawnicy i oszusci. Niejednego juz wprawilem w zaklopotanie. W istocie wole raczej unikac pracy. Uwazam, ze nikt nie powinien harowac wiecej, niz potrzebuje, aby przetrwac. Pewnie, chcialbym, aby bylo mnie stac na jakis maly haremik i skromna chatynke na piecdziesiat pokoi, ale nawet gdybym zapieprzal jak maly konik, zeby sobie na to pozwolic, przez reszte wolnego czasu musialbym tyrac, zeby je utrzymac, a wtedy po co mi to wszystko? Po paru piwach opracowalem sobie calkowicie nowe podejscie, o ktorym zakomunikowalem Eleanor. -Chyba najwyzszy czas przespacerowac sie do Domu Radosci i pogadac z chlopakami. Skrzywila sie lekko. -No, musze pozbierac plotki o Maggie Jenn. Eleanor nie uwierzyla w ani jedno moje slowo. Musze chyba zmienic dziewczyne. XII Morley Dotes nigdy sie nie zmienia, w przeciwienstwie do jego otoczenia. Kiedys, dawno temu, okolica byla najgorsza z mozliwych. Jesli nie patrzyles, z czego zyjesz, mogles stracic zycie za miske zupy. A potem, z przyczyn, ktore mozna przypisac wrodzonej niecheci Morleya do rozrob i paru interwencjom w spory polswiatka, okolica zmienila swoj charakter na znacznie spokojniejszy, dochrapujac sie nawet okreslenia Strefa Bezpieczenstwa. Ci, ktorzy pracowali po ciemnej stronie spotykali sie tam i ubijali interesy wiedzac, ze nie czeka ich tu zaklopotanie, nieuprzejmosc i rozczarowanie, z jakim spotykali sie ze strony samotniczych socjalistow w innych srodowiskach.Kazde miasto potrzebuje spokojnego miejsca, gdzie mozna prowadzic interesy. -Ja-huuu! - wrzasnal jakis facet, mijajac mnie o trzy stopy nad ziemia w drzwiach do lokalu Morleya. Wyladowal mniej wiecej posrodku ulicy. Bardzo sie staral, zeby przynajmniej wygladalo to na wyjscie z wlasnej woli i prawie mu sie udalo, gdyby nie koryto dla koni, ktore go zaatakowalo zza wegla i wpadlo mu pod nogi. Mazista, brudna woda trysnela w gore. Kolejny gosc wylecial z wyciem, rozpostarty jak rozgwiazda. Poznalem w nim jednego z zabijakow-kelnerow Morleya. Cos sie pochrzanilo, jak mame kocham. W tym stylu wylatuja z lokalu Morleya klopotliwi goscie, nigdy obsluga. Kto to widzial, zeby to oni ryli nosami po bruku. Rozwrzeszczany kelner przelecial przez ulice jak kamien, ktorym puszcza sie kaczki. Zderzyl sie z gosciem nurkujacym mozolnie w korycie dla koni. Gdyby kto mnie spytal, powiedzialbym, ze rozstawianie tych rzeczy na ulicy jest wielka pomylka. Koryta dla koni niewatpliwie w koncu przyciagna rzeczone bestie, a w TunFaire i bez tego jest dosc zarazy. Przypadlem do ziemi i na czworakach zajrzalem przez szczeline w drzwiach. Wewnatrz panowalo istne pandemonium. Olbrzymi, czarny facet, przewyzszajacy moje szesc stop o co najmniej trzy kolejne, zgarbiony, zeby sobie nie rozwalic czerepa o sufit, rzadzil sie w sali niczym gosposia w kuchni. Warczal, ryczal i rzucal ludzmi i meblami. Ci, ktorzy przypadkowo trafili na drzwi, mieli duzo szczescia, bo wylatywali z gry. Pozostali, ktorzy probowali dotrzec tam o wlasnych silach, natychmiast byli zgarniani z powrotem na plansze. Pod scianami lezaly stosy ofiar. Wielgas mial w oczach dziwny ogien. Zwykly smiertelnik chyba go nie uspokoi. Juz paru takich smiertelnikow, wyjatkowo uzdolnionych w tym kierunku, probowalo interweniowac i wyladowali rozsmarowani na scianach. Znalem tego szalenca. Nazywal sie Koles. Byl jednym z moich najstarszych kumpli. Z zawodu byl kowalem i prowadzil stajnie, ale poza tym byl lagodny jak baranek albo pluszowy misiek. Schodzil z drogi nawet karaluchom. Nieraz widzialem, jak oplakiwal psy rozjechane przez powozy. Odsluzyl swoje w Kantardzie, jak wszyscy, ale jestem pewien, ze nawet tam nigdy nikogo nie skrzywdzil. Pomyslalem, ze moze powinienem z nim pogadac, ale na mysleniu sie skonczylo. Bylismy przyjaciolmi, ale Koles mial przyjaciol rowniez wsrod tych, co skonczyli jako freski na scianach. Wszyscy lubili Kolesia. A ja oduczylem sie rznac bohatera w czasie moje piecioletniej sluzby w krolewskich marines. Koles po prostu nie mogl az tak sie wsciec. Morley we wlasnej osobie, spocony i przerazony, obserwowal zajscie ze szczytu schodow. Byl to niski, przystojny facecik, odziany jak na moj gust nieco zbyt wytwornie. Wszystko, co na siebie wlozyl, wygladalo jak szyte na miare i zapieczone w piecu. Na mnie kazde ubranie po dziesieciu minutach wyglada tak, jakbym przespal w nim dwie noce. Morley byl tak zrozpaczony, ze zalamywal rece. Pewnie, tez by mnie ruszylo, gdyby ktos mi urzadzil w domu taka imprezke. Dom Radosci zaczynal jako przykrywka dla zawodowego mordercy i lamignata, ale chyba Dotes czul don pewien sentyment. Z tlumu wysunela sie drobna, smukla postac i skoczyla Kolesiowi na plecy. Olbrzym ryknal i zaczal sie krecic wokol wlasnej osi, ale nie mogl zrzucic jezdzca, ktorym byl siostrzeniec Morleya, Karpiel. Matka oddala go wujowi na wychowanie, bo sama nie mogla sobie dac z nim rady. Przez chwile Karpiel tylko sie trzymal. Dopiero, kiedy byl juz pewien, ze nie spadnie, puscil sie jedna reka i siegnal do pasa. Koles wciaz jeszcze wirowal. Wreszcie chyba do niego dotarlo, ze krecac sie, skaczac i ryczac nie pozbedzie sie jezdzca, bo stanal, skonsultowal swoje polozenie z gwiazdami, ktore tylko on widzial, po czym rozpedzil sie tylem w kierunku sciany, planujac poczochrac sie o nia i pozbyc Karpiela. Ten jednak mial swoj wlasny plan. Karpiel postanowil, ze zostanie bohaterem. Dzieciak nie byl glupi, cierpial jedynie na naturalny elficki nadmiar pewnosci siebie. Wyjal reke zza pasa, trzymajac w niej czarny plocienny worek, ktory najwyrazniej zamierzal umiescic na glowie kolesia. Zgadnijcie, kto odmowil wspolpracy? Worek byl swiadectwem wielkiego szacunku, jakim cieszyl sie Koles. Facet wbil sobie do glowy, ze rozwali lokal, a tu nikt nawet nie probowal go naprawde zatrzymac, zeby mu nie zrobic krzywdy. Nikt w calym Domu Radosci nie chcial nic wiecej - tylko go uspokoic. Gwarantuje, ze to nie jest zachowanie typowe dla TunFaire, gdzie zycie jest wyjatkowo tanim towarem. Morely ruszyl w tan, skoro tylko polapal sie, co chlopak probuje zrobic. Nie biegl, pozornie wcale sie nie spieszyl, ale znalazl sie na miejscu dokladnie w odpowiedniej chwili, to znaczy tuz po tym, jak worek Karpiela znalazl sie na miejscu, a Koles wystartowal w kierunku najblizszej ze scian i tracil koncem stopy piete wielkoluda. Bach! Koles legl jak dlugi i szeroki. Karpiel katapultowal sie w ostatniej chwili, zeby nie skonczyc jako placek. Mial dzieciak szczescie - zamiast zmiazdzenia i kilku otwartych zlaman, zarobil guza i odpadl na chwile. Koles - nic z tych rzeczy. Moj stary kumpel probowal wstac. Morley kilkakrotnie stuknal go w czaszke, tak szybko, ze prawie niedostrzegalnie. Kolesiowi sie to nie spodobalo. Uznal, ze najwyzszy czas zdjac worek z glowy i sprawdzic, kto go lechcze, Morley walnal go jeszcze pare razy w miejsca, gdzie uderzenie powinno obezwladniac. I oto nadszedl dzien, kiedy Koles, pogrzebany pod tuzinem ludzi, przestal sie rzucac. XIII Morley spojrzal na Kolesia. Oddychal ciezko. Wparowalem do srodka.-Gratulka! Zamemlaliscie go na smierc! - zacwierkalem. Morley spojrzal na mnie szklanym wzrokiem, przez moment nie wiedzial, kto do niego mowi, wreszcie miauknal: -No nie, jeszcze ciebie tu brakowalo! Obejrzalem sie, zeby sprawdzic, kto to przysparza mojemu najlepszemu kumplowi tyle problemow. Juz ja mu dam! Ale facet byl chyba szybszy ode mnie, bo w drzwiach nie ujrzalem nikogo. Przybralem najlepsza ze swoich zbolalych min. W Domu Radosci mam wiele okazji do prob. Chlopcy Morleya zawsze robia sobie ze mnie jaja, a ja udaje, ze sie daje. Ustawilem sobie stolik, przysunalem krzeslo i rozsiadlem sie wygodnie. Zezem spojrzalem na Kolesia. -Co sie stalo? Ten facet musialby wykurzyc tone trawy, zeby zabic muche. Morley odetchnal kilkakrotnie, miarowo, podniosl drugie krzeslo i przysiadl sie do mnie. -Doskonale pytanie, Garrett. Koles lezal nieruchomo. Ryki, dochodzace spod worka, podejrzanie przypominaly chrapanie. Morley Dotes jest nieco za niski, jak na doroslego faceta, ale nie jest w pelni czlowiekiem. Ma czarnoelfickich przodkow. I raczej nie pozwala, aby jakiekolwiek ludzkie rysy przeszkadzaly mu w zyciu. Moze to przez te domieszke jest jednym wielkim kontrastem. Zwlaszcza jesli chodzi o zawod, ktory stoi w calkowitej sprzecznosci z hobby. Prowadzona przez niego restauracja ze zdrowa zywnoscia stala sie oaza dla czesci lotrow w TunFaire. I jeszcze jedna sprzecznosc: polowa klienteli to te lobuzy, zas druga polowa to wytworni pajace, ktorzy pasowaliby do zupelnie innego srodowiska. -Chlopak niezle sobie poradzil - zauwazyl Morley, zerkajac na Karpiela. Chlopak mial wlasciwie na imie Narcisio, ale tylko matka go tak nazywala. -Niezle - zgodzilem sie. - Wiecej jaj niz rozumu. -Rodzinne. -Co sie stalo? Morley zmarszczyl brwi. Zamiast odpowiedziec, ryknal na cala knajpe: -Jajcarz! Moglbys tu laskawie zwlec swoja poganska dupe? Szczeka mi opadla. Morley bardzo rzadko uzywa wulgaryzmow. Uwaza sie za lajdaka-dzentelmena. Lajdacy-dzentelmeni sa sliscy, jakby nasmarowani lojem. Ale lajdak to lajdak, zas Morley jest jednym z najgorszych w zawodzie, bo wszystko mu uchodzi. Powinienem probowac go zniszczyc, ale nie moge, bo to moj kumpel. Z kuchni wytoczyl sie kolejny rzezimieszek. Odziany byl w stroj kucharza, ale zyciorys zawodowy mial wyryty nozem na twarzy. Byl stary i wygladal na glupiego jak pien. Tak koncza twardziele, ktorzy zyja za dlugo. Zostaja kelnerami. Nie moge jednak zajarzyc, jakim cudem ten lotrzyk przezyl dosc dlugo, aby tu wyladowac. Wygladal jak ktos, kto potrzebuje wyjatkowego szczescia, zeby przetrwac kazdy kolejny dzien. Moze bogowie faktycznie kochaja niezgulow. Morley kiwnal na niego. Jajcarz podreptal w nasza strone, nie przestajac zerkac w kierunku Kolesia, ktory powoli wylanial sie na swiatlo dzienne w miare, jak chlopaki zlazili z niego i sciagali pozostalych. -Ale bajzel, nie? - mruknal Morley. -Jasne, szefie. Bajzel, jak zwykle. -Nie wiem dlaczego, cos mi mowi, ze ty maczales w tym paluchy? Ciekawe, dlaczego twoja geba od razu przyszla mi na mysl, kiedy moj kumpel zapytal, co sie stalo? Czy ta seria cudow nigdy sie nie skonczy? Po raz pierwszy w zyciu nazwal mnie kumplem. Jajcarz wymamrotal: -Chyba mi sie wydaje, ze to przez to, ze lubie zarty. -Czy to jeden z twoich dowcipow? - jeknal Morley. Koles spal jak niemowle, ale bedzie go bolala glowa, kiedy sie zbudzi. - Ten wielki cha-cha tam na podlodze? Glos Morleya brzmial twardo, slychac w nim bylo ulice. Byl wsciekly. Jajcarza zamurowalo. -Co zrobiles? - spytal Dotes. -Wlozylem mu anielskiego ziela do salatki? - Jajcarz sformulowal to jak pytanie, niczym bachor, ktory wyprobowuje nowa taktyke. -Ile? Doskonale pytanie. Anielskie ziele nie otrzymalo swej nazwy dlatego, ze wprowadza cie w stan rajskiej ekstazy, ale dlatego, ze zalatwia ci przyspieszona podroz do ziem alleluja, jesli nie uwazasz. Wrzucenie go do salatki to dobry sposob na ululanie goscia. Listeczki wygladaja jak nieco posinialy szpinak. -Pol tuzina listkow - Jajcarz rozgladal sie na wszystkie strony, byle nie patrzec na Morleya. -Pol tuzina. Wystarczy, zeby zabic niejednego czlowieka. -To homungulus, szefie. Pieprzona gora miecha. Myslalem, ze bedzie trzeba... -I tu tkwi problem. - Glos Morleya znizyl sie prawie do szeptu, nabral jedwabistych tonow swiadczacych o morderczych zamiarach. Jajcarz zaczal sie trzasc, a Morley ciagnal -Kiedy cie zatrudnialem, uprzedzilem, ze nie zycze sobie myslenia. Tylko krojenie warzyw. Zadnego myslenia. Zabieraj tylek. -Szefie, ja... Ja moge... -Ciebie juz tu nie ma, Jajcarz. Za drzwi. Pieszo lub droga powietrzna. Wybieraj. Jajcarz przelknal sline. - Ugh... Ja... -Wychodzi w stroju kucharza - zauwazylem. -Nie szkodzi. Nie bede robil scen. Spojrzalem na niego zachecajaco i unioslem brew. -Nie cierpie wyrzucac ludzi, Garrett. Do uniesionej brwi dodalem wybaluszone oko. Czy to ma byc ten najgrozniejszy najemny morderca w miescie? Chyba sobie dworuje... -Robie to tylko dlatego, ze musze, jesli chce odniesc sukces w branzy - brnal Morley. - Poza tym, jestem mu wienien za osiem dni. Zanim zdazylem skomentowac, spojrzal na mnie wprost: -Co tym razem, Garrett? -Moze najpierw talerz tej berbeluchy z czarnych grzybow, strakow grochowych i calej reszty, na dzikim ryzu? - rzucilem monete na stol. Morley zwrocil mi wybaluszone oko, pelne zainteresowania. Zebral monety, przyjrzal im sie uwaznie, jakby podejrzewal, ze sa sfalszowane. -Chcesz tu jesc? Wlasnie tu? I jeszcze za to placisz? - Zatopil kly w monecie. Klasyczna proba twardosci. -Nie poszedlbym az tak daleko, zeby powolac sie na przywilej, ale nadszedl czas cudow. Przekabaciles mnie. Narodzilem sie na nowo. Od dzis bede jesc tylko trzciny bagienne, kore i zwir. XIV Morley tracil czubkiem stopy palce Kolesia.-Wciaz zyje, ale nie wiem, dlaczego. Wrocil do mojego stolika, gdzie pochlanialem grzybowe pomyje. Zawieraly wiecej czosnku niz grzybow. -Chcesz sie opedzic od dziewczyn? -Na to nie potrzebuje czosnku. Mam wrodzony talent. Nie byl w nastroju do przekomarzania. Ja tez bym nie byl, gdyby to moj dom przerobili na zlomowisko. -W czym teraz siedzisz, Garrett? Czego potrzebujesz? -Szukam zaginionej osoby. - Kocham to okreslenie. Opowiedzialem mu wszystko po kolei, przemilczalem jedynie te sprawy, ktorych dzentelmen nie opowiada. - Chce wiedziec wszystko na temat Maggie Jenn. Mam wrazenie, ze ona cos kombinuje i to moim kosztem. -Zawsze ktos cos kombinuje czyims kosztem. Sadze, ze nie widziales prawdziwej Maggie Jenn. -Co? -Odpusc sobie inteligentne pytania. Wybrala cie z powodu twojej ignorancji, takie jest moje zdanie. -Dzieki. A moze mnie oswiecisz i tym samym wsadzisz kij w szprychy tej maszyny. -O, nie, to byloby nie w porzadku. Calkiem nie w porzadku. Nie musisz sie interesowac milosnymi awanturami rodziny krolewskiej, ale... -No dobrze. Nie wiem tego, co ty, Morley. Dlatego jestem tutaj. -Nie jest calkiem wykluczone, ze spedziles popoludnie z kochanka krolewska, ale uznalbym to za dalece nieprawdopodobne. Po smierci Misia Teosia Maggie Jenn udala sie na dobrowolne wygnanie na Wyspe Pokoju. Nigdy nie slyszalem o zadnej corce. Takie rzeczy trzyma sie zwykle w tajemnicy. Z drugiej strony ten dom na Gorze calkiem pasuje do opisu lokum, jakie Teodorik fundowal swoim flamom. Ciekawe. Niedopowiedzenie roku. -Zgubilem sie, Morley. To nie ma sensu. -Bo nie masz klucza. -Nie mam klucza, zamka, pieprzonych drzwi i calego tego zelastwa. Ktos sie bawi moim kosztem? Kupuje. Zdarza mi sie to przez caly czas. Ale ta kobieta zaplacila mi, zebym szukal jej corki. -A dobrze aby? - Czy ten usmiech ma w sobie cien drwiny? -Powiedzmy, ze przyzwoicie. Na tyle, ze jestem pewien, iz oczekuje czegos w zamian. Nawet sam szczyt Gory nie szasta forsa. -Niby racja. -Gdyby Maggie Jenn wrocila. - dumalem. - Co by zrobila? -Nie miala powodu, aby wracac. Zyje tam sobie jak krolowa. A tu mialaby wylacznie klopoty. - Morley zerknal na Kolesia. - Szkoda, ze nie zjawiles sie wczesniej. On zawsze wie, co sie dzieje w rodzinie krolewskiej. -O ile sie na tym znam, przez najblizszy tydzien bedzie wylacznie skarzyl sie na bol glowy. -Spieszysz sie? Zastanowilem sie. -Chyba nie. Nie widze wyraznej zasadzki, jedynie intrygujaca tajemnice. Maggie nie wydawala sie zdenerwowana, najwyzej zatroskana. -Uwierzyles w jej bajeczke? Nigdy nie wierze bezkrytycznie w opowiesc klienta. Jakies naturalne prawo zmusza ich do czesciowego bajdurzenia, co slina na jezyk przyniesie. -Moze. Czesc. To brzmialo jak prawda, wykorzystywana do innego celu. -Wystawie czujki. A ty tymczasem powinienes przycisnac Winger. -Tez mi to przyszlo do glowy. - Jakos nie kwapilem sie do wyciagania z niej czegokolwiek. - Malo apetyczna perspektywa. -Niezly z niej numerek - zachichotal Morley. - Musisz tylko jej wmowic, ze to, czego od niej chcesz, jest jej wlasnym pomyslem. -Genialne. Jak niby? -Z wielkim trudem. -Takiej rady moglaby mi udzielic moja papuga, a ja zaoszczedzilbym na tej kurzej strawie. -Z tego, co slyszalem, Dean wyjechal za miasto, a Truposz spi. Pewnie tesknisz do kompanii, a ja chcialem, zebys sie poczul jak w domciu. Cholera, moglbys chociaz udawac kumpla i pokazac, ze sie cieszysz. - Wyszczerzyl zeby w diabolicznym, czarnoelfickim usmiechu. -Chcesz miec kumpla? Dowiedz sie wszystkiego o Maggie Jenn. Usmiech mu spadl z twarzy. - I chciej tu byc kumplem - pokrecil glowa. I tak bedzie weszyl. Uwaza, ze jest mi to winien. A ja sie zgadzam i egzekwuje jak lichwiarz. -Zaczynam calkiem powaznie myslec o betach - mruknalem. - To byl ciezki dzien. Morley steknal. Do stolu podszedl jego siostrzeniec. Nie chwycil aluzji, ze powinien zabrac swoje wielkie uszy i maly tylek gdzie indziej. Przysunal sobie krzeslo i usiadl na nim okrakiem. Wokol nas ludzie Morleya powoli sprzatali rozgardiasz, jeczac i postekujac ze zbolalymi minami. -Jak tam Jasniepan, panie Garrett? - zagadnal Karpiel. Zaklalem. Morley wyslal mi Cholernego Papagaja, kiedy byl w nastroju Jajcarza. Bylo to tak niepodobne do niego, ze weszylem w tym paluchy Sierzanta i Kaluzy. Ptak charakteryzowal sie dozywotnia gwarantowana nienawiscia do kotow i mial mily zwyczaj atakowania ich z gory. Przyjalem go, gdyz Dean mial paskudny zwyczaj znoszenia do domu zblakanych kociat. Karpiel spojrzal na mnie brzydko. On jeden w calym swiecie kochal te pyskata kure z dzungli. Kazda potwora znajdzie swego amatora. Nawet Truposz moglby z niego skorzystac. Gdziekolwiek sie udam, Jasniepan wysledzi mnie wszedzie. Probowalem przekazac bestie dalej. Nie bylo amatorow. Stworzylem mu wszelkie warunki, zeby uciekl. Ani mu sie snilo. Bylem gotow na heroiczne wyczyny. -Karpiel, skoro tak tesknisz za Jasniepanem, to chodz i go sobie wez. Biedak potrzebuje kochajacego domu. -Nie, przykro mi - zarzal Morley. - To twoj ptak, Garrett. Skrzywilem sie bolesnie. Nie wygram tej potyczki. Dotes znowu pokazal spiczaste zabki. -Slyszalem, ze papugi dozywaja stu lat. -No, moze niektore. W dzikim stanie. - Moze oddam Jasnie-pana na cele dobroczynne. Jakims biednym, glodnym szczurom. - Wybywam, stary. Morley wybuchnal smiechem. XV Na zewnatrz byla juz noc. Nie pomogla mi.Ani fakt, ze nie widzialem, skad nadeszli. Nie mialem szansy sie przygotowac. Walczylem jak wariat. Chyba niezle wyszczerbilem pare lbow moja podrasowana pala, ktora zawsze nosze ze soba na dalekie spacery. Jednego z napastnikow wstawilem w miejsce szyby w jedynym oszklonym oknie na calej ulicy. Ale i tak mialem pecha. Nie bylem w stanie skorzystac ze sztuczek, ktorych zawsze mam pelne rekawy. Ktos lomotnal mnie domem w skron. Tak mi sie zdaje, ze to byl dom. To musial byc dom. Zaden zwykly czlowiek nie bylby w stanie uderzyc mnie tak mocno. Swiatla zgasly - a ja wciaz zastanawialem sie, kto i po co. Zazwyczaj po kontuzji lepetyny przychodze do siebie powoli. Nie tym razem. Teraz w jednej chwili zostalem wylaczony, a juz za pare minut kolysalem sie z glowa w dol, owiniety w cos mokrego. Podloga przesuwala mi sie o cale pod nosem. Nioslo mnie czterech facetow. Cieklo ze mnie cos czerwonego. Nie pamietam, zebym pil jakies wino. Meczyl mnie bol glowy najgorszy od poczatku istnienia swiata. Para zgrabnych damskich nog przesunela mi sie przed nosem, prawie w zasiegu kasniecia. Bardzo chcialem miec sile, zeby je docenic. W innych okolicznosciach poswiecilbym im niejedna godzinke. Ale czlowiek musi zachowac pewna perspektywe. Sprawy nie przedstawialy sie najlepiej. Takie rzeczy raczej mi sie nie zdarzaja. Probowalem odepchnac od siebie bol na tyle, zeby pomyslec. Aha! Owineli mnie w mokry koc. Nie chcialbym zepsuc nikomu zabawy, ale nie poczulem sie tym faktem szczegolnie uszczesliwiony. Ryczalem, wyginalem sie, trzepotalem, krecilem i wylem. Zadnego wrazenia. Udalo mi sie podejrzec, co bylo w komplecie do tych wspanialych giczolow. Bogactwo od piet po sam czubek glowy. W innym miejscu i czasie moglbym sie zakochac. Ale nie czas ani miejsce... Przy ogniu z kominka, na misiowej skorze... moze... tak tego... tylko ona i ja, i troche wina z TunFaire. Nie podobali mi sie ci chlopcy. Nie mieli w sobie nic z brunow, z ktorymi zabawialem sie wczesniej. Ci tutaj to zwykle zbiry, do wynajecia za kufel piwa. Mieli za to lachmany dosc dalece spokrewnione z uniformami. Jakos mnie to nie pocieszylo. Byli nierozsadni. Nie odpowiadali na pytania. Nikt nie odpowiadal, z wyjatkiem Panny Nozi. Ta wydawala sie smutna. Jeszcze troche sobie pokrzyczalem i powiercilem sie w kocu, ale oni wlekli mnie uparcie dlugim korytarzem. Dlugi korytarz, he? Ciekawe, co to za zapach... Wszyscy przystaneli - tylko nie ja. Rzucalem sie jeszcze przez chwile, tym razem calkiem na powaznie. Juz wiedzialem, gdzie jestem. Pietro dla wariatow w Bledsoe, imperialnym szpitalu dla ubogich. Imperium przeminelo juz dawno, ale jego dziela i rodzina imperialna pozostaly, ta ostatnia w nadziei na powtorke. Wspieraja szpital, ktory sluzy okolicznym biedakom. Dom bez klamek to paskudne miejsce. Jesli cie tu wsadza, mozesz juz zostac na zawsze. Niewazne, czy ktos sie pomylil, czy nie... -Hej! Postawcie mnie! Co to znaczy, do diabla? Czy ja wygladam na wariata? Niewlasciwie sformulowalem pytanie. Pewnie wygladam na okaz pierwsza klasa. Sadzac na oko, uznaja, ze skoro tu jestem, to widocznie tak trzeba. Ludzie, to najgorszy numer, jaki mi kiedykolwiek wykrecili. Rozlegl sie trzask otwieranych drzwi. Byly debowe, okute zelazem i grube na dziewiec cali. Oto moje przeznaczenie. Jeden z przewodnikow ryknal. Rozlegl sie tupot nog. Chlopcy rzucili mnie przez drzwi, celujac we framuge. Mialem twarde ladowanie. Nozie spojrzaly na mnie z politowaniem. Drzwi zamknely sie, zanim zdazylem ja przekonac, ze to jakas okropna pomylka. Odpakowalem sie, turlajac sie po podlodze, chwiejnie stanalem na nogi i zaczalem marnowac sily na walenie w drzwi. Wykorzystalem pelny zakres przystosowanego do tej sytuacji slownika, ale bez naleznego zapalu. Glowa lupala mnie potwornie. No, ale swoje trzeba bylo odstawic - tak sie robi, bo tak wypada, choc wiadomo, ze to wolanie na puszczy. Rytualow nalezy przestrzegac. Uslyszalem szmery za plecami i obrocilem sie szybko. Stalo przede mna co najmniej tuzin chlopa, a wszyscy wgapieni we mnie. Zerknalem na sale za ich plecami. Tam bylo tego jeszcze wiecej. Niektorzy z zainteresowaniem obserwowali nowego lokatora, inni studiowali moje ubranie. Musieli byc dobre kilkanascie lat w tyle za moda. No i chyba zaden z nich w ciagu ostatniego stulecia nie bral kapieli. Stad bral sie odor, ktory poczulem w holu. Jednym spojrzeniem upewnilem sie, ze caly komitet powitalny skladal sie z miejscowych. Widac to bylo po oczach. Powalilem i pokrzyczalem jeszcze przez chwile. Obsluga nie ulegla poprawie. Przynajmniej nie wrzucili mnie razem z niebezpiecznymi czubkami. Moze jeszcze mam szanse. Jakis starszawy typek, na oko okolo piecdziesieciu funtow zywej wagi, zrobil krok w moja strone. -Jak sie masz? Jestem Ivy. -Mialem sie swietnie jeszcze okolo szesciu minut temu, Ivy. -Jak sie masz? Jestem Ivy. -On nie mowi nic innego, stary. Jasne. Szybko sie ucze. Ivy nawet na mnie nie spojrzal. -Chwytam. Gosc o wzroscie mniej wiecej dziewieciu stop ryknal smiechem. -Nie zwracaj uwagi na Ivy'ego, Lalus. To wariat. -Jak sie masz? Jestem Ivy. Zdaje sie, ze to byl czubek gory lodowej. Najlatwiejsza czesc. Potem powinno byc ciekawiej. Po chwili namyslu ktos wrzasnal pod adresem wielgasa: -Tyle masz do powiedzenia, ciemniaczyno? -Taak? A co ty wiesz na ten temat? Mnie tu w ogole nie powinno byc. Ktos mnie nacpal, albo co... tylko sie tu obudzilem. Ojejku. Kumpel po fachu, normalnie. Czulem dla niego ogromne wspolczucie... dopoki jakis wyszczerzony idiota nie wrzasnal: Powziffle! Powziffle pheees! - czy cos w tym stylu. Wielgas zgarbil sie, pochylil, zagulgotal i zaczal ganiac wokol oddzialu jak goryl, wyjac przy tym tak, ze zawodowy banshee dostalby czkawki ze strachu. -Jak sie masz? Jestem Ivy. Rwetes, jaki podniosl wielkolud, zachecil do wrzasku innego goscia. Ten z kolei darl sie tak, jak pewien facet, ktorego slyszalem na wyspach. Znalazl sie na pustkowiu z bebechami wylewajacymi mu sie z brzucha i darl sie, zeby go ktos dobil. Po jakims czasie zolnierze obu stron bardzo chetnie przychyliliby sie do jego prosby, ale nikt nie byl taki glupi, zeby wyjsc tam i dac sie zastrzelic. No wiec wszyscy tylko lezeli i sluchali, zgrzytajac zebami i moze jeszcze dziekowali swoim osobistym bogom, ze to nie oni. Zerknalem na drzwi. Moze jakos sie przegryze na zewnatrz. Albo moze... w koncu nie przegladali mi kieszeni. Musieli sie cholernie spieszyc, zeby mnie upchac gdzies w kacie. Prawdziwa banda oferm batalionowych. Pacjenci zaczynali podchodzic, zeby mnie sobie obejrzec - przynajmniej ci, ktorzy choc jedna noga byli w naszym swiecie. Inni... moze niektorzy znalezli sie tu rownie przypadkiem, jak ja, bo powinni trafic na oddzial dla niebezpiecznych. Wolalbym jednak, zeby sie odsuneli. Wszelkie watpliwosci, jakie mialem w stosunku do legalnosci mojego uwiezienia prysly, kiedy odkrylem, ze nie przeszukali mi kieszeni. Gdybym zostal zamkniety legalnie, zabraliby mi wszystko, a wtedy przepadlbym na zawsze. Czesc ciezaru spadla mi z serca. Mniej wiecej tyle, ile wazy duzy karaluch. Od strony fizycznej moja sytuacja nie wygladala zachecajaco: pomieszczenie mialo sto stop dlugosci, trzysta szerokosci i dwa pietra wysokosci. Jedyne umeblowanie stanowily nieskonczone rzedy materacy do spania, ale i tak zostawalo jeszcze duzo miejsca. XVI Sufit byl bardzo wysoko, dobre dwadziescia stop nad nami. Na scianie przeciwleglej do drzwi majaczyly brudne okna, o wiele za wysoko, zeby czlowiek mogl wyjsc, chocby nawet przecial prety krat. Podejrzewam, ze w ciagu dnia nawet wpadalo przez nie swiatlo. Teraz jednak jedyne dostepne swiatlo przesaczalo sie przez okna umieszczone wysoko nad drzwiami, skad oddzial mogl byc obserwowany przez pracownikow szpitala.-Jak sie masz? Jestem Ivy. -Mam sie swietnie, Ivy. To co, moze tak razem rozsadzimy ten sraczyk? Ivy spojrzal mi prosto w oczy, wyraznie zaskoczony, po czym szybciutko sie zmyl. -Czy ktos jeszcze chce stad wyjsc? Moja propozycja spotkala sie z dosc smetnym przyjeciem. Wygladalo na to, ze polowa pacjentow czuje sie tu dobrze, a druga polowa mysli, ze mi odbilo. -Stad? Zapomnij! Wielgas, ktory mnie ostrzegal przed glupota Ivy'ego sam nagle odzyskal przytomnosc. Podszedl do mnie. -Nie ma stad wyjscia, Lalus. Inaczej polowy tych chlopcow juz by tu nie bylo. Znow sie rozejrzalem. Perspektywy wydaly mi sie nagle jeszcze mroczniej sze. -Karmia tu czasem? Wielgas wyszczerzyl zeby w grymasie, ktory starzy wyjadacze przybieraja zwykle, kiedy daja lekcje nowicjuszom. -Dwa razy dziennie, czy jestes glodny, czy nie. Przez te prety na dole. Spojrzalem. Wzruszylem ramionami. Te prety na dole wygladaly beznadziejnie. -Sprawy przybraly juz tak kiepski obrot, ze rownie dobrze moge sie przekimac, zanim zaczne sie martwic na powaznie. - Rozejrzalem sie za pustym materacem. Musialem troche przegimnastykowac mozgownice. Zwlaszcza jesli chodzi o powod, ktory mnie tu sprowadzil. Chcialem wrzeszczec tak glosno, jak te wszystkie czubki, z ktorymi siedzialem. -Do lozka ustawiasz sie w kolejce - ostrzegl mnie wielgas. - Jak sobie znajdziesz kumpla, moze sie z toba podzieli. Inaczej musisz czekac, az umrze tyle chlopakow, zebys zalapal sie na wlasne. - Jego swobodny ton uswiadomil mi, ze to glowne prawo rzadzace tym oddzialem. Zdumiewajace. Myslalby kto, ze przetrwaja same najsilniejsze jednostki. -Uwielbiam taki burdel - rozsiadlem sie w poblizu drzwi. Wydawalo sie, ze ten obszar nie jest specjalnie popularny. Mialem kupe miejsca na lokcie i reszte. Udalem, ze spie. W pomieszczeniu nie bylo trupow, ani odoru smierci. To znaczy, ze obsluga szybko wynosila sztywniakow. Ciekawe, czy udaloby sie to zastosowac w sposob, jakiego obsluga jeszcze nie zna. Przyjrzalem sie uwaznie pomyslowi zamieszek. Kiepsciutko. Jesli to ludzie z Bledsoe, po prostu nie przyniosa zarcia, az ludziom glupoty wywietrzeja z glowy. -Jak sie masz? Jestem Ivy. Zdaje sie, ze Ivy nie dal sie nabrac na moje udawanie. Rozwazalem skrocenie mu cierpien. A to podsunelo mi pewien pomysl. Rozruchy z zakretasem. Poszedlem odszukac wielgasa. Siedzial sobie oparty o przeciwlegla sciane. Usadowilem swoje szanowne cztery litery obok na twardej podlodze i zagailem. -Drzazgi mi sie powbijaly. -Poslij po krzeslo. Madry facet. -Czemu tu tak spokojnie? -Moze dlatego, ze jest cholerny srodek nocy. - Coz za elokwencja i styl, no nie? -Chodzi mi o to, ze tylko jeden wrzeszczal - no, nie liczac jego. W tej chwili w ogole nikt sie nie darl. - Slyszalem, ze duzo tu krzykaczy. Glownie ci, ktorzy nie moga wytrzymac ze swoimi wspomnieniami z Kantardu. Twarz mu pociemniala. -Nooo... Jest tu paru takich. Jesli sie robia upierdliwi, dostaja w zyle. Nakrecaja sie wzajemnie. Ciekawe. -Znasz jakis sposob, zeby ich uruchomic? Spojrzal na mnie uwaznie. -Co ty kombinujesz, Lalus? - Widocznie uwazal, ze jesli ma wywinac taki numer, to lepiej, zeby mial ku temu porzadny powod. -Chce stad wyjsc. -Nie uda ci sie. -Moze i nie. Ale nie wyproznili mi kieszeni, zanim mnie tu wrzucili. Chcesz sprobowac? Pomyslal o tym przez chwile i sposepnial jeszcze bardziej. -Tak! Tak! Mam tam cos do zalatwienia. Tak. Jesli otworzysz te pieprzone drzwi, pojde na pewno. -Jak ci sie zdaje, ktorys z nich pomoze? -Wszyscy, jesli mury runa. Nie wiem tylko, ilu pomoze je zburzyc. -Mozesz zalatwic jednego wrzeszczacego na poczatek? -Jasne. Wstal, ruszyl w kierunku konca sali, szeptal z kims przez jakas minute, powolutku zawrocil. Obserwowalo go wiele par oczu. Nagle facet, z ktorym rozmawial, zaczal wrzeszczec. Poczulem, ze mnie ciarki przechodza. Jedna z tych straconych dusz. -Wystarczy? - zapytal wielgas. -Doskonale. A teraz sprobuj znalezc kilku chlopcow, ktorzy zechca pomoc. Ruszyl w droge, a ja zaczalem impreze. -Zamknac sie tam! Probuje spac! Facet nie przestal wrzeszczec. Balem sie, ze przestanie. Zerknalem na okienka dla publicznosci. Ktos tam byl, ale halas go nie interesowal. Czyzby byli az tacy obojetni? Musialem miec publike. Wrzasnalem na krzykacza. Ktos wrzasnal na mnie, a potem ja na niego. Jakis geniusz zaczal ryczec na nas obu, jakby to nas mialo zamknac. Zaczela sie awantura. Bylismy jak stado malp. Paru chlopcow wstalo i zaczelo krecic sie wkolo, powloczac nogami. Wreszcie jazgot dotarl do kogos, kto mial akurat dyzur. Spojrzal w dol, ale nie wydawal sie zainteresowany. Wrzasnalem jeszcze glosniej, niz krzykacz, grozac apokalipsa, jesli sie kurde nie zamknie. -Jak sie masz? Jestem Ivy. -Pakuj walizki, Ivy. Idziemy z tego kukulczego gniazda. Wielgas wyrosl jak spod ziemi. -Mam tuzin chetnych, Lalus. Chcesz wiecej? -Nie, wystarczy. Teraz niech wszyscy sie cofna od drzwi. Zrobi sie nieprzyjemnie, jesli tu wejda. Mialem taka nadzieje. Chyba ze zglupialem do reszty. -Zorientuja sie, ze cos kombinujemy, Lalus. Oni tylko wygladaja na dupkow. -Nie szkodzi. To nie ma znaczenia. Chce tylko miec otwarte drzwi. Wyszczerzyl zeby, przekonany, ze mam zdrowego fisia. Znowu zaczalem drzec sie na krzykaczy. Teraz liczebnosc publiki wzrosla do kilku osob, wlacznie z ta na apetycznych kolumnach. Zachichotalem, pewien, ze juz wychodze. Zadna baba nie bedzie pracowala w Bledsoe, jesli nie ma jakiegos gigantycznego slabego punktu. Ryknalem, przegalopowalem po materacach i zaczalem sie dobierac do gardla najglosniejszego z wyjcow. Wielgas podbiegl i chcial mnie odciagnac. Przekazalem mu instrukcje i pogonilem. Byl calkiem niezlym aktorem. Aleja bylem mistrzem. Zyciowa scena, nie ma zmiluj. Ku mojemu zdumieniu, zaden z pacjentow nie probowal mnie odciagac. Poddusilem odrobine moja ofiare, ot tyle tylko, zeby zemdlal. Pogalopowalem do drugiego kata, gdzie udzielal sie drugi wyjec i zabralem sie do dziela. Wkrotce chlopcy fruwali po oddziale jak ptaszki. Wiekszosc podchwycila imprezowy nastroj i poszla na calosc. Nie wyszly mi z tego przyzwoite zamieszki, bo krew sie nie lala, ale pandemonium bylo jak sie patrzy. Katem oka stwierdzilem, ze kobieta sprzecza sie z facetami. Chciala cos zrobic, a oni nie. Swietnie. Jakis maly, goblinowaty, zwinal sie w kulke i przycupnal opodal drzwi. Na gorze milosierdzie widocznie zapanowalo nad zdrowym rozsadkiem. A ja nakrecalem potancowke ile sie dalo. Pojawily sie pierwsze since, ale ja nie bylem w czulym nastroju, zeby sie grzecznie wyrazic. Gdybym pozostal dzentelmenem, siedzialbym tu into mortis defecata. A gdybym mial nie wyjsc, stracilbym okazje do rozwalenia lbow pajacom, ktorzy mnie tu wsadzili. Wielgas znow sie pojawil w poblizu i troche mna potrzepal. -Ida juz - powiedzialem - A ty, nie badz mi tutaj taki gorliwy! Zrobil wzgardliwa mine. Nie wiedzialem, dlaczego. Obejrzalem sie na drzwi i uprzedzilem: -Spokojnie. Nie musimy ich od razu przekonac - kolo drzwi nie bylo nikogo, tylko ten maly mieszaniec. Pozaluje, ze sie zglosil na ochotnika. - Ilu przyjdzie? Wielgas wzruszyl ramionami. -Zalezy od tego, czy bardzo sie martwia. Co najmniej osmiu albo dziewieciu. Lepiej uwazaj. Popchnal mnie. Ja go tez popchnalem. Potoczylismy sie po podlodze, okladajac piesciami. Ale mial zabawe. -Ich metoda polega na skopaniu dupy rozrabiakom, az im w pietach postygnie. -Przewidzialem ten punkt programu. Kurde, przestalem krwawic, jestem gotow na wszystko. Niespecjalnie mi sie podobal ten punkt z kopaniem. Obstawiasz zaklady, ryzykujesz, ale ciagle masz nadzieje, ze nie przywitasz sie z niczyim butem. Musisz wierzyc, ze sie uda. Musialem wygrac. Nikt nie wiedzial, gdzie sie podzialem. Zanim ktokolwiek zauwazy, moga minac cale tygodnie. Dean jest za miastem, Truposz spi. Kolejne tygodnie mina, zanim wpadna na to, gdzie szukac. Jesli w ogole sie pofatyguja. Nie mialem tych tygodni. Nie bylem pewien, czy stac mnie na ten czas, ktory juz tutaj zmarudzilem. Truposz moze sobie chichotac i twierdzic, ze to pouczajace doswiadczenie, zwlaszcza, jesli bedzie mial zly dzien. Jesli sie nie wyrwe, bede mial naprawde parszywy dzien, pierwszy w kolejce innych, jeszcze parszywszych. Kobieta pozostala w oknie dla publicznosci. Wylem jak opetany i rzucalem ludzmi, a tych, ktorzy sie odezwali, dusilem. Musze przyznac, ze w glebi ducha troche mnie zmartwilo, kiedy sie zorientowalem, ze co najmniej polowa chlopcow nie wspolpracuje. Kilku nawet nie podnioslo powieki. Lezeli jak te klody. Kurde, to nie bylo mile. Jesli to spieprze, bede dwadziescia lat do tylu. Strach byl dobra inspiracja dla wycia i piany na ustach. Probowalem mowic jezykami. To akurat szlo mi calkiem niezle. Przyda sie na stare lata, kiedy juz nie bede mogl wloczyc tylka po ulicy. Kilka dobrych pomyslow i czlowiek moze zalozyc wlasny kosciol. Drzwi otwarly sie wreszcie. Cud nad cudami, dziw nad dziwami, te dupki naprawde otwarly drzwi. Otwieraly sie na zewnatrz. Pielegniarze wparowali do srodka. Byli gotowi na polke z misiem. Mieli paly i male tarcze. I wszyscy wygladali, jakby mieli po dwanascie stop wzrostu. Zanim ruszyli w przod, zbili sie w ciasna grupke. Kilka miesiecy temu, w chwili slabosci sprowadzonej na mnie przez wypite morze piwa, kupilem troche drobiazgow od trzeciorzednego maga, ktory kazal sie nazywac Straszliwym, choc naprawde nazywal sie Milton. Nie nalezy ufac zdolnosciom maga, ktory sie nazywa Milton... o czym sie przekonalem, probujac uzyc jednego z jego czarow. Czar mial gwarancje, ale Miliona nie bylo w poblizu, zeby przeprowadzic serwis. W kieszeniach mialem kilka buteleczek, resztki moich zakupow. Jesli wierzyc Straszliwemu, stanowili doskonaly srodek na nieprzyjazne tlumy. Nie wiedzialem, jak jest naprawde, bo nie sprawdzalem. Ba, nie wiedzialem, czy pamietam instrukcje obslugi. Musialem byc zdrowo zakonserwowany... Powiedzialem sobie, ze to jeszcze jeden powod, zeby chciec wyjsc. Musze dorwac starego Milta i zlozyc reklamacje. O ile dobrze pamietalem, mialem rzucic butelke o cos twardego i odskoczyc w tyl. Najpierw rzut. Butelka chybila wszystkich chlopcow i odpadla od sciany. Potoczyla sie w sam srodek grupy pielegniarzy. Chlopaki podeptaly ja, a mimo to nie pekla. Oho, moj aniol stroz znowu sie wtraca. Przeklalem go i sprobowalem jeszcze raz. Druga butelka pekla. Ze sciany buchnela szara mgla. Dotarla do grupy pielegniarzy. Zaczeli przeklinac, ale przeklenstwa szybko przeszly w wycie. Przy okazji stracili cale zainteresowanie uciszaniem ludzi. Wszyscy sie drapali, tarli i wrzeszczeli na pelny etat. Moze Straszliwy nie byl az tak kompletnym oszustem. Nabralem w pluca czystego powietrza i ruszylem. Wstyd mi bylo, ze robie takie swinstwo. No, prawie. W sumie zrobilbym to jeszcze raz. Gdybym spedzil wiecej czasu z Ivy'ym i chlopcami wkrotce dolaczylbym do klubu. Mgla niespecjalnie mi przeszkadzala, choc swedzialo mnie tu i tam. Skoro mialem juz ciezki przypadek bolu glowy i stos siniakow, ledwie to zauwazylem. Ktos w korytarzu darl sie jak opetany. Widocznie zostawili kogos przy drzwiach, a on zezloscil sie na mojego goblinka, ktory nie da mul zamknac drzwi. Biedaczek, nie mial sie najlepiej. Mgla zaczela osiadac i maly dostal wiecej, niz pielegniarze. Ale spelnil swoje zadanie. Rozpedzilem sie i walnalem w drzwi tak mocno, ze chyba sobie zwichnalem ramie. O kurde, ale bolalo! A te pieprzone drzwi usunely sie tylko na tyle, ze moglem przeskoczyc nad piszczacym mieszancem. -Niespodziewanka! - Straznik na zewnatrz dostal w leb. Cale stado pacjentow juz deptalo mi po pietach. Ci, ktorzy nie mieli porachunkow z pielegniarzami, zostali jeszcze w srodku. Oczywiscie, nie bylo szans, zeby moje zezowate szczescie nie narailo mi kolejnej grupy pielegniarzy. Odstawilem moj numer banshee i ruszylem na nich. Ludzie, jeszcze troche, a bede musial leczyc gardlo po tym calym wyciu. Ci pielegniarze byli wyzsi i zlosliwsi od poprzednich. Bylo ich osmiu. Mialem zatem spore szanse, bo bylem tak wsciekly, ze rozwalilbym w pojedynke caly batalion. -Nic osobistego, chlopcy. - Nagle rozpoznalem dwoch z tych blaznow, ktorzy mnie niesli w mokrym kocu. - Moze nie do konca... Z poczatku nie mialem wielkiej pomocy. Kilku udalo mi sie wziac z zaskoczenia, ale pozostali szybko sie ockneli. Zaczeli sobie grac mna w zoske. Moi kumple byli bici zbyt czesto. Trzymali sie z dala, dopoki moj dziewieciostopowy przyjaciel nie wkroczyl do akcji. -Ouuu! - oznajmilem, kruszac czolem kosci dloni jednego z napastnikow. - Dlugo sie namyslales! Teraz rozroba rozgorzala na dobre. Fruwaly piesci, nogi i ciala. Obdarlem sobie kostki po lokcie, bebniac we wszystkie szczeki i podbrodki, jakie mi sie nawinely. Moj wlasny podbrodek i szczeka rowniez byly traktowane dosc liberalnie. Nos uniknal przemodelowania. Rozroba byla wlasciwym lekarstwem na bol glowy. Mialem okazje byc wdzieczny za dobre zeby, kiedy zatapialem je w ludziach, ktorym raczej nie zalezalo na moim nieustajacym dobrym zdrowiu. Skoro wreszcie klaki przestaly fruwac i pyl osiadl, ja i wielgas bylismy ostatnimi, ktorzy stali w pionie. A ja i tak potrzebowalem pomocy sciany. Pokustykalem do drzwi na koncu korytarza, depczac po pokonanych pielegniarzach. Drzwi byly zamkniete. Wydawaly sie rownie masywne, jak drzwi na oddzial. Coz, cala robota na nic. Wymienilem spojrzenia z wielgasem, Usmiechnal sie i oznajmil: -Przeciez mowilem. Wytarl krew z twarzy, usmiechnal sie znowu. -No, ale beda musieli miec troche czasu, zeby posprzatac. Mamy tu wiekszosc nocnej zmiany. -Fajnie. Jestesmy o krok blizej. Chodz, wrzucimy ich na oddzial - moze przydadza sie jako zakladnicy. Nagle zaroilo sie od pomagierow. Chlopcy zrobili sie odwazni, walili po lbach, skoro tylko ktorys pielegniarz probowal sie zbudzic. Sprawdzilem koniec holu, do ktorego wczesniej nie zagladalem. Jeszcze jedne sklepione debowe drzwi. Oczywiscie, zamkniete. -Zdaje sie, ze mam zly dzien. - Mialem juz takie chwile, ale tym razem chyba rzeczywiscie mi nie szlo. - Czy ktos zgadnie, ile czasu minie, dopoki nie przyjda po nas kolejni? Wielgas wzruszyl ramionami. Teraz, kiedy czesc artystyczna dobiegla konca, wydawal sie tracic zainteresowanie. Wyjalem dwa male skladane nozyki, ktorych mi nie zabrali, pomyslalem sobie, ze ten incydent zapewne skonczy sie powaznymi badaniami, jakim cudem ostre narzedzia i czarnoksieskie akcesoria i nie wiadomo, co jeszcze, dostaly sie w rece chlopcow. Jakby w ogole mozna bylo watpic, ze kazdy z pacjentow, ktory smierdzi groszem, moze sobie kupic, co zechce. Sledztwo moze oznaczac nadzieje. Jesli bedzie powazne, zostane wezwany na swiadka. A to oznacza wskazanie palcem na ludzi, ktorzy za lapowki zamykaja bohaterow w domu dla wariatow. Uch! Lajdacy, beda doskonale wiedzieli, ze moje zeznanie moze zlamac im kariere. Z pewnoscia podejma odpowiednie kroki, zeby uciszyc niewygodnych swiadkow. Dalem wielgasowi noz. -Wytnij mi podpalke z czegokolwiek drewnianego. Jesli uda nam sie rozpalic porzadny ogien, przepalimy drzwi. Usmiechnal sie, ale bez tego dzikiego entuzjazmu, ktory okazywal wczesniej. Uspokajal sie. Za to wizja podpalenia podniecila kilku innych. Wszyscy zajelismy sie wyrywaniem nadzienia z materacy i upychaniem pod drzwiami oddzialu. Wtedy, o wiele za pozno, znowu naszlo mnie olsnienie. Bohaterowie w powiesciach tak nie maja. Uwazam sie za geniusza, gdyz nikt wczesniej nie pomyslal o tym, co ja. Ci od przygod wiedzieliby od samego poczatku, co robic. To jeden z ich starych trikow. Pracownicy Bledsoe nosza mundury. Dziadowskie, ale mundury. Podpalilem oba konce korytarza. Ivy pilnowal, zeby nie zgasly. Jego slownik nie ulegl poprawie, ale znacznie sie ozywil. Podobal mu sie ogien. Uwazal nawet, kiedy do niego mowilem: -Uzywaj duzo wlosia konskiego. Potrzebny na dym. Duzo dymu. Konskie wlosie pochodzilo z materacy. Ivy usmiechnal sie od ucha do ucha. Szczesliwy, spelniony wariat. Ludzie na zewnatrz beda musieli ruszyc tylki. Nie moga czekac, zeby pozar strawil wszystko. Z ogniem nalezy walczyc. Musialem wyznaczyc jeszcze jednego goscia, zeby chodzil za Ivy'ym i pilnowal ognisk. Niech sie za mocno nie pala. I tak juz mi sie wydawalo, ze predzej przepala podloge niz drzwi. Zaledwie dym stal sie odpowiednio gesty, wybralem sobie pielegniarza mojego gabarytu i zaczalem sie z nim zamieniac na ciuchy. Chyba on jednak lepiej na tym wyszedl. Moi kompani zalapali. Wkrotce wyrywali juz sobie dostepne mundury. Upewnilem sie, ze Ivy i wielgas tez dostali odpowiedni rozmiar. Chcialem wybrac cos dla naszego malego mieszanca, ktory wlasnym cialem blokowal drzwi, ale zgubilby sie nawet w rekawie koszuli. Ciekawe, mialem w tej chwili tylu poplecznikow, jakbysmy mieli jakies szanse. Dym zrobil sie o wiele za gesty, zanim ktos z zewnatrz zareagowal. Sprowadzili chyba wszystkich, ktorzy jeszcze nie ostygli. Natychmiast wywalili oboje drzwi, zalewajac je przy okazji wiadrami wody. Skoncentrowali sie najpierw na pozarze, pracujac nad jego ugaszeniem, a potem zaczeli walic we wszystkich, ktorzy sie nawineli na wyciagniecie reki. Wparowali na oddzial i zaczeli wywlekac poleglych towarzyszy. Przez chwile bylo naprawde zabawnie, choc definitywnie nie bylo wiadomo, co sie dzieje. Dym podzialal na mnie mocniej, niz sadzilem. Kiedy juz mnie wywlekli, a ja zdecydowalem, ze jestem gotow i moge sobie pojsc, moje nogi stwierdzily, zebym nawet o tym nie marzyl. -Przestan. Musisz odpoczac. Nie spojrzalem w gore i poddalem sie. Kamraci wokol mnie doznali przyplywu geniuszu w szalenstwie i poszli w moje slady. Ale towarzystwo! W holu bylo juz ponad tuzin ludzi, wielu z oddzialu. Pozostali polegli na polu chwaly. Wlascicielka glosu byla kobieta, ta z nogami. Dodala: -Wypchnij z organizmu dym, zanim zrobisz cokolwiek. Kaslalem, charczalem i chowalem twarz. Poszla dalej i zajela sie kims innym, kto wlasnie zaczal sie ruszac. Kobieta lekarz? No wiecie co... Nigdy o czyms takim nie slyszalem, ale w koncu dlaczego nie? Cofalem sie tak dlugo, az natrafilem plecami na sciane, wspialem sie po niej do pozycji stojacej, podnioslem glowe, zeby sprawdzic mozliwosc ucieczki. Oczy mialem pelne lez i wszystko widzialem podwojnie. Podwinalem nogi i cwiczylem wstawanie tak dlugo, az moglem przestac uzywac rak. Wybrana przeze mnie droga ucieczki nie zarosla, zanim odpoczalem. Odepchnalem sie od sciany i ruszylem przed siebie. Przed soba, daleko, na horyzoncie, to znaczy o jakies dwadziescia stop dalej, mialem drzwi do klatki schodowej. Dochodzily zza nich dziwne dzwieki, jakby para gromojaszczurow urzadzila sobie seks-party na schodach, ale nawet nie zwrocilem na to uwagi. W ogole nie zostalo mi ani troche uwagi. A to, co zostalo, obracalo sie wokol jednego slowa "wiac". Dreptalem sobie w najlepsze, nawet nie upadalem za czesto, kiedy dama z nogami mnie dopadla. -Co ty robisz? Mowilam przeciez, zebys... Och! Wyszczerzylem zeby w najpiekniejszym z moich usmiechow. - Och, och, o moj Boze. -Nie, daj spokoj, ja jestem zwyklym facetem! Moze nie slyszala mnie poprzez lomot na schodach. A moze nie slyszala mnie poprzez lomot w holu i na oddziale. Z cala pewnoscia nie odebrala mojej wiadomosci. Wrzasnela, ryknela, jakby sie bala, ze zaraz zostanie porwana przez wariata, albo co. Zlapalem ja za reke, glownie po to, zeby nie upasc. Zauwazylem, ze ma jasne wlosy i przypomnialem sobie, ze to jeden z moich ulubionych kolorow, ale nie mialem dosc sil, zeby ja o tym poinformowac. Krwawienie ustalo juz dawno, ale i tak glowa nie pozwalala mi myslec o psotach. Dym tez mi nie pomogl. Wykrztusilem zatem tylko: -Zamknij ten dziob! Idziemy na spacerek, siostrzyczko. Nie chce, zeby komukolwiek stala sie krzywda, ale nie bede sie przy tym upieral. Kapujesz, skarbie? Jesli dalej bedziesz miauczec... Zamknela sie. Miala niebieskie oczy, wielkie i piekne. Kiwnela lebkiem. -Wypuszcze cie przy frontowych drzwiach, jesli bedziesz grzeczna i nie narobisz klopotow. Pieprzona retoryka, Garrett. Sloma ci z butow wylazi. Wlasnie zaczalem pokonywac dym. Gotow bylem sie zalozyc, ze bedzie grzeczna. Z taka figura az parzyla rece. O, nie. Zapomnij o ogniu. Nie ma ognia bez dymu, a ja najadlem sie juz dymu za wszystkie cholerne czasy. Oparlem sie na pani, jakby byla moja dziewczyna. -Potrzebuje twojej pomocy. - Jestem zepsuty do szpiku kosci. Ale to bedzie nasza ostatnia randka. Skinela glowa. A potem podstawila mi noge. Niegrzeczna dziewczynka. Wtedy wlasnie moja przyjaciolka Winger rozwalila drzwi prowadzace na klatke schodowa, popychajac przed soba mocno sfatygowana obsluge wejscia. -Niech cie, Garrett! Laduje sie tu, gotowa ratowac twoj tylek i co widze? Usilujesz przeleciec jakas laske na srodku pieprzonego pokoju! - Zlapala mnie za kolnierz i odholowala byle dalej od najnowszego z moich marzen, ktory padl wraz ze mna. Winger postawila mnie na nogi, po czym wrocila do ubijania na piane krepego, kosmatego pielegniarza, ktory probowal sprzeciwic sie jej metodom wypisywania pacjentow. Pomiedzy dwoma ciosami mruknela: -Ustaw sobie priorytety jak nalezy, Garrett. Nie bylo sensu sie tlumaczyc, kto kogo przewrocil. Winger i tak nie przegadasz. Zyla w swojej wlasnej rzeczywistosci. W czasie, kiedy zabawiala sie z kosmatym lapiduchem, spytalem moja pania doktor: -Co taka mila dziewczyna jak ty robi w takim miejscu? Nie odpowiedziala nawet wtedy, kiedy ja przeprosilem za brutalnosc. -Na litosc niebios, Garrett, daj sobie siana! - warknela Winger. - I chodz juz. Poszedlem bo zlapala mnie za kark i pociagnela. Po drodze udalo mi sie zlapac blondynke. Schodzilismy po schodach, od czasu do czasu depczac po jeczacych pielegniarzach. Winger przeleciala jak naturalna katastrofa. -Mam nadzieje, ze nie sprawilismy za wiele klopotu - wybelkotalem. - Przepraszam, ale nie moge czekac tylko dlatego, ze ktos tam na zewnatrz nie chce widziec moich obcasow na swoich paluchach. - Przybralem gniewny wyraz twarzy. - Kiedy juz go zlapie, wycisne z niego porzadna darowizne. Dosc duza, zeby pokryc szkody. Winger przewrocila oczami. Nie zwolnila kroku ani nie puscila zdobyczy. -Mowisz powaznie, prawda? - odezwala sie dama od nog. Winger burknela: -Tak powaznie, jak tylko potrafi, kiedy tokuje. Moja nowa przyjaciolka i ja udalismy, ze nie slyszymy. -To prawda - odparlem. - Dowiaduje sie dla ludzi roznych rzeczy. Wlasnie dzisiaj dama z Gory poprosila mnie o znalezienie corki. Zaledwie zaczalem szukac, kiedy dopadla mnie banda lotrow. A kiedy sie ocknalem, bylem juz tutaj i zobaczylem ciebie. Myslalem, ze umarlem i jestem w tym drugim zyciu, gdzie sa anioly. Tylko glowa mnie za bardzo bolala. -I po to ryzykowalam zyciem i zdrowiem - wymamrotala Winger. - Zaraz cie dopiero leb rozboli. Pani doktor spojrzala na mnie tak, jakby naprawde chciala mi uwierzyc. -Nie krepuje sie gosc, prawda? -Jak w wychodku - warknela Winger, wracajac do nieokrzesanych wiejskich zachowan. Sloma wylazi z butow, gnoj sie czepia spodnicy i tym podobne... -Gdybys kiedykolwiek potrzebowala pogadac, zajrzyj na ulice Macunado. W Zaulku Czarnoksieznikow zacznij pytac, gdzie mieszka Truposz. Dama usmiechnela sie blado. -Moze sprobuje. Kto wie? Ot, zeby sprawdzic, co sie stanie. -Mozesz liczyc na fajerwerki. -Oszczedzaj sie dla przyszlej zony, skarbie, bo nic nie zostanie - zaproponowala Winger. Usmiech pani zbladl. Nie poradzisz sobie z wszystkimi naraz. Zwlaszcza, jesli twoi kumple wezma sobie za punkt honoru spieprzyc ci zabawe. Dotarlismy na ulice przed wejsciem do Bledsoe. Podjalem mezna probe ucieczki w noc kurcgalopkiem. Uznalem, ze lepiej sie ulotnic, zanim pojawia sie zadni zemsty pielegniarze. Po kilku krokach Winger zauwazyla kasliwie: -To byl naprawde najobrzydliwszy wystep, jaki zdarzylo mi sie ogladac, Garrett. Czy tobie sie nigdy nie znudzi? -Wynosmy sie stad lepiej. - Spojrzalem przez ramie na Bledsoe. Sam widok tego miejsca sprawil, ze omal nie spanikowalem. Blisko bylo... - Musimy zniknac, zanim kogos po nas przysla. -Sadzisz, ze nie beda wiedzieli, gdzie szukac. Dales tej dziwce swoj adres. -Hej! Mowisz o milosci mojego zycia. I tak mnie nie wyda. - Skrzyzowane palce schowalem za plecami. Winger zmienila front. -A wlasciwie po co mieliby sobie zawracac glowe? W tym momencie pewnie nie beda. Cokolwiek teraz zrobia, z pewnoscia sciagnie to na nich wiecej oczu, niz sa w stanie wytrzymac. Wzruszylem ramionami. Bardzo wygodne urzadzenie, te ramiona. Nie zobowiazuje do niczego. Odczekalem, az dobrze sie wysforujemy naprzod, ot tak, gdyby na przyklad gang szpitalny uznal, ze nalezy mnie zlapac. Dopiero wtedy zlapalem Winger za reke i pociagnalem za soba. -Hej, co ty u diabla robisz, Garrett? -Ty i ja siadziemy sobie tu na schodkach jak mlodzi kochankowie, a ty bedziesz mi szeptac w uszko slodkie bzdurki o tym co sie tu do jasnej cholery dzieje. -Nie. Wzmocnilem uchwyt. -Au! Czy to nie typowo po mesku? Zadnej wdziecznosci. Ratuje ci tylek, a ty... -A mnie sie wydawalo, ze calkiem niezle sobie radze z ratowaniem tej czesci mojej osoby. Siad. Usiadla, ale burczec nie przestala. Nie popuscilem. Gdybym to zrobil, moglbym sie pozegnac z odpowiedziami. - Gadaj, co wiesz, Winger. -Niby o czym? - Jesli chce, potrafi zmienic sie w najglupsza wiesniaczke, jaka kiedykolwiek zyla. -Znam cie. Nie marnuj na mnie swojej glupoty. Opowiedz mi o Maggie Jenn i o zaginionej corce i jak to sie stalo, ze ledwie wzialem te robote, zostalem pobity, ogluszony i wsadzony do domu bez klamek w takim pospiechu, ze dupki nawet nie pofatygowali sie, zeby mi oproznic kieszenie? Przez caly czas, jak tu siedze, zastanawiam sie co jest grane, ze zdarza mi sie to, chociaz tylko moja kumpela Winger wie, co sie ze mna dzieje. A teraz jeszcze sie zastanawiam, skad moja kumpela Winger wiedziala, ze potrzebuje pomocy, zeby wyjsc z Bledsoe. No, takie rzeczy. -Ach, to. - Myslala przez chwile, wyraznie kombinujac. - Daj spokoj, Winger. Daj pozyc prawdzie. Dla odmiany. Spojrzala na mnie paskudnie, az mi uszy pozielenialy. -Pracowalam dla takiego pedzia, Grange'a Cleavera... -Grange Cleaver? Coz to za nazwisko? Daj spokoj. Nie mow mi, ze chodzi po swiecie facet, ktory sie nazywa Grange Cleaver* [* Grange = stodola (przyp. tlum.)] -A kto ma to niby powiedziec, ty czy ja? Jesli chcesz tu siedziec i sluchac echa wlasnej klapiacej paszczy, nie ma sprawy. Ale sie nie spodziewaj, ze bede siedziec i sluchac. Wiem, jak sie jarasz, kiedy wsiadziesz na tego swojego konika. -Ja? Jaram sie? -Jak jakis swieto... bliwy ojczulek z udeptanych glosicieli swietej gownoprawdy. -Ranisz mnie. -Czasem mam ochote. -Obiecanki-macanki. Pracowalas dla goscia o takim nazwisku, jakiego wstydzilby sie nawet karzel. A jego mama i tata pewnie sie nazywali Trevor i Nigel. Obdarzyla mnie kolejnym paskudnym spojrzeniem, jakby chciala sie upierac. -Pracowalam dla niego, co cie obchodzi jego nazwisko. Kazal mi sledzic Maggie Jenn. Twierdzil, ze ona tylko czeka, by go zabic. -Dlaczego? -A, tego nie wyjasnil. A ja sie nie dopytywalam. Najczesciej byl w takim humorze, ze wolalam za glosno nie oddychac. -A nie domyslasz sie nawet? -Garrett, co sie z toba dzieje? Dostaje trzy marki dziennie za pilnowanie swojego nosa i zlecenia. W przeciwnym przypadku moge dostac z buta. I w taki oto sposob rozmowa zeszla na odpowiedzialnosc moralna. Po raz piecdziesiaty, albo cos. Wedlug Winger, jak dlugo pilnujesz wlasnego tylka, tak dlugo za nic nie odpowiadasz. Chyba probowala mnie zwodzic. -Sadze, ze to nie ma znaczenia, Winger. Dobra. Gadaj, jak sie tu znalazlas. -To latwe. Glupia jestem. Uwazalam cie za kumpla. Kogos, kto nie zasluguje na taki los. -No to jakim cudem mi sie zdaje, ze jakies fakty wstydza sie wyjsc z ukrycia? Mozesz okrasic te gnaty odrobinka substancji? -Garrett, ty potrafisz byc naprawde i rzetelnie upierdliwy. Wiesz, co mam na mysli? -Slyszalem i takie plotki. - Czekalem. Nie puszczalem jej reki. -Dobrze juz, dobrze. No to pracowalam dla tego Cleavera. Glownie sledzilam te dziwke Jenn, ale i inne rzeczy tez sie trafialy...To bylo cos w rodzaju normalnej pracy, Garrett. Dobra placa i zawsze cos do roboty. Dzisiaj zrozumialam, dlaczego. Bylam na swieczniku. Ludzie ogladali sie za mna, a on i jego fagasy zalatwiali w cieniu swoje brudne interesy. Sieknalem, ale nie wyrazilem wspolczucia. Nie potrafie wspolczuc komus, kto jest tepy w nauce. Winger juz nie raz dala soba pomiatac. Byla wielka, ladna i byla kobieta, a jako kobiete malo kto bral ja powaznie. Ten Grange Cleaver prawdopodobnie sadzil, ze jest usluzna dziwaczka, choc pewnie sam do normalnych nie nalezal. -Wiem, Garrett, wiem. Juz to slyszales. I pewnie jeszcze nieraz uslyszysz. Czasem mozna na tym zarobic. Czytaj: rznela durna wiesniaczke i pozwalala pracodawcom pomiatac soba, a sama wynosila srebrne swieczniki. Zaszczycilem ja moja slynna uniesiona brwia. -Wiem, wiem. Ale jakos musze zyc, zanim sobie wyrobie nazwisko. -No chyba. - Miala obsesje na punkcie wyrobienia sobie parszywej reputacji. -Dziekuje za namietne wsparcie. Przynajmniej zalapalam, w czym rzecz, zanim bylo za pozno, zeby sie wycofac. -Serio? -Czy sie wycofalam? Pewnie, niech mnie pokreci. Widzisz, ten Cleaver mi powiedzial, no wiesz, Winger, to swietny pomysl, zeby kogos podstawic do Maggie Jenn. Kogos innego, zeby mnie nie rozpoznal. Ale kiedy mu powiedzialam, ze zlecilam to tobie, zrobil sie na gebie taki, jakby mial peknac i narobic smrodu. Myslalby kto, ze jakis jego koles podszedl go od tylu i z zaskoczenia pokazal mu, jak go kocha. Wywalil mnie w takim tempie, ze nabralam podejrzen. Pokrecilam sie tu i tam, gdzie moglam cos na jego temat uslyszec. Podejrzewam, ze Winger dostala zakwasow na uszach od podsluchiwania. -Nigdy nie slyszalem o zadnym Cleaverze. To jakim cudem on dostal takiej trzesawki na moj temat? -A skad ja u diabla mam wiedziec? - splunela. - Masz opinie hiperuczciwego gluptaka. Pewnie to wystarczylo. -Sadzisz? - Winger przez caly czas byla na bakier z uczciwoscia. - Zmadrzalas, widze. Trudno uwierzyc, zwykle to zajmuje ci... -Garrett, nie jestem taka glupia, jak ci sie wydaje. - Ale jakos nie raczyla tego udowodnic. - Cokolwiek kombinowal, zebral brunow z ulicy. Nie swoich normalnych kolesiow, tylko paru miesniakow. Powiedzial im, ze ma taki wielki problem pod tytulem Garrett i spytal, czy nie moga go za niego rozwiazac? Brunowie powiedzieli no pewnie, smiali sie i zartowali, jak to juz wczesniej robili z chlopcami, ktorych Cleaver nie lubil. Ludzie ze szpitala siedza u niego w kieszeni. Ma znajomosci, moze nawet te blondyne, do ktorej sie tak sliniles, kiedy cie stamtad wyciagalam. -Aha. Pewnie. -W kazdym razie troche mi zajelo, zanim sie wydostalam niepostrzezenie. Przyszlam od razu do szpitala. Moglem sobie wyobrazic, co jej zajelo tyle czasu. Skoro juz zdecydowala sie rzucic Cleavera, postanowila zebrac wszystkie co cenniejsze rzeczy, ktore nie sa przyrosniete do podloza. A potem musiala je odstawic tam, gdzie trzyma swoje skarby. Potem jeszcze musiala poweszyc, czy zdola wyniesc nastepny transport, zanim wreszcie zajela sie mna. Wiedziala, ze nigdzie sobie nie pojde. Szczurzyca. -No i przybylas z wrzaskiem na ratunek, zeby sie przekonac, ze dzieki wrodzonemu sprytowi sam zadbalem o swoje uwolnienie. -No, szlo ci calkiem dobrze - przyznala. - Ale nigdy bys nie wyszedl, gdybym nie powybijala tych chlopakow na dole. Zlapaliby cie. No, niech bedzie. Winger jest kobieta. Przyznalem jej ostatnie slowo. -Mozesz juz puscic te reke - stwierdzila. - Wiecej juz ze mnie nie wycisniesz. -To pewne? - Ciekawe, jakim cudem kraj rosnie w sile, a ludzie zyja dostatniej? Znowu udawala kogos innego. - Wlasnie zaczalem sobie myslec, ze przydaloby sie dowiedziec, skad Maggie Jenn cie zna. A jeszcze zainteresowal mnie twoj kumpel Grange Cleaver. Nigdy o gosciu nie slyszalem, pewnie oszczedzilabys mi sporo czasu, gdybys dala znak, gdzie mieszka, czy jest czlowiekiem i tak dalej, z kim ma powiazania, no wiesz, takie rzeczy. Drobiazgi. Bo ja jestem drobiazgowy chlopak, Winger. Winger to w zasadzie baba, ktora najpierw skacze na woz, a potem dopiero sprawdza, czy muly sa zaprzezone. Nigdy dlugo nie planuje, nie zastanawia sie nad konsekwencjami. Ani przeszlosc, ani przyszlosc nie znacza dla niej wiele. Nie dlatego, ze jest glupia czy szalona. Po prostu taka sie urodzila. -Jestes po krolewsku upierdliwy chlopak, Garrett. -To tez. Nic nowego, ciagle to slysze. Zwlaszcza od ciebie. Kompleksow sie nabawie. -Nie ty. Zeby dostac kompleksow, musialbys byc wrazliwy. Jestes wrazliwy jak cuchnacy stary kapec. Grange Cleaver, o, ten jest naprawde wrazliwy - wyszczerzyla zeby. -Czy ty w ogole zamierzasz mi cos powiedziec? A moze bedziesz tak siedziala i sie gapila jak piorun w kaluze? Prychnela lekko. -Juz ci mowilam, Garrett. Grange Cleaver jest z tych facetow, co to nosza kolczyki. -Znam kupe facetow, ktorzy nosza kolczyki. I wcale nie musza byc ciotami, tylko na przyklad groznymi piratami. -Taaak? Ale on jest z tych facetow, co to nosza rowniez peruki i makijaz i lubia sie przebierac za dziewczynki. Slyszalam sama, jak sie chwalil, ze pracowal w Poledwicy, a faceci nawet sie nie polapali, ze mieli doswiadczenie jedyne w swoim rodzaju. -Bywa w Poledwicy. - W TunFaire wszystko moze sie zdarzyc. Nie uznalem tego za nowine, choc Cleaver dosc liberalnie podchodzil do swoich sekretow. Mozesz zle skonczyc, jesli za bardzo sie chwalisz takimi rzeczami. Glupio tak sie prosic o klopoty. -Jest czlowiekiem? - zapytalem. - Tak. -I nie ukrywa swoich... upodoban? -Nie w domu. Nigdy nie widzialam, zeby biegal po ulicach za malymi chlopczykami. A bo co? -Wydaje sie malo ostrozny. Masz pojecie, co ciota musi przejsc w wojsku? Kurde, trudno w to uwierzyc. Koniec koncow kazdy kryje sie jak moze, bo inaczej juz po nim. Kantard nie jest miejscem dla czlonkow malo popularnych mniejszosci. -Nie sadze, zeby Grange byl w wojsku, Garrett. -O, jestescie po imieniu? -Wszystkim sie kaze nazywac Grange. -Naprawde demokratyczny gosc, no nie? - No. -Dobra. No to tak: jest czlowiekiem, plci podobno meskiej. Musial gdzies sluzyc, nie ma wyjatkow. -Moze zdezerterowal. -Takich nigdy nie przestaja scigac. Nigdy. Przenigdy. Zaciag nie zna przywilejow. To trzeba naszym wladzom przyznac. Zadnego kumoterstwa. Wlasciwie wrecz przeciwnie, robia wiecej, niz trzeba. Naprawde dowodza z frontu. Zauwazyliscie, jak Winger mnie zwiodla z tematu? Bo ja tak. Rzucila cos na temat ksiezniczki Cleavera, ale nie przekazala zadnej uzyteczniej informacji na jego temat. To znaczy, ze wciaz widziala w nim kase. Winger wszedzie widzi kase. -Wracamy do naszych baranow. Co jest pomiedzy Cleaveram a Maggie Jenn? Dlaczego sie nia interesuje? -Chyba jest jego siostra. -Co ty gadasz? -Albo kuzynka. W kazdym razie sa spokrewnieni. A ona ma cos, czego on chce. Cos, co on uwaza za swoje. -No to moze ona go zabije? - Z kazda chwila robilo sie dziwniej. Nie cierpie rodzinnych wojen. Najgorsze z mozliwych. Stawiaja cie na polu minowym bez mapy i gdziekolwiek sie obrocisz, bedzie zle. -Czego on chce, Winger? -Nie wiem. - Teraz zrobila cierpiaca mine, jaka zwykle robia ludzie zasypywani pytaniami przez dziecko. - Ja tylko dla niego pracowalam. Nie spalam z nim. Nie bylam jego spoleczna sekretarka. Nie bylam jego partnerka. Nie prowadzilam mu pamietnika. Bralam forse i robilam to, co mi kazal. A potem poszlam, zeby cie ratowac glownie dlatego, ze czulam sie odpowiedzialna za wpakowanie cie w ten kompot. -Bo bylas. Gralas ze mna w kulki. Nie wiem, o co chodzilo, bo nie puscilas pary z geby. Na ile cie znam, dalej sobie ze mna pogrywasz, moze nie? Bylem cokolwiek zmeczony Winger. Kolejny z jej talentow. Potrafi cie doprowadzic do rozpaczy, az uciekniesz i bedziesz swiecie przekonany, ze to wszystko twoja wina. I jeszcze do tego bedziesz czul sie winien. -No to co zrobisz? - zapytala. Puscilem jej reke. -Chyba wysse sobie pare piw i pojde spac. Ale najpierw sciagne z siebie ten garniturek i odwszawie sie gruntownie. -Chcesz towarzystwa? Moja kochana Winger. -Nie dzisiaj. Dzisiaj chce spac. -Nie ma sprawy. Jak sobie chcesz. - Zniknela, zanim zdazylem zareagowac na sprosny usmieszek, ktory unosil sie w powietrzu jeszcze dobra chwile po jej odejsciu. I zanim jeszcze zdazylem sie zorientowac, ze odeszla, nie mowiac mi nic uzytecznego, chocby tego, gdzie do jasnej cholery moge znalezc jej przyjaciela Grange Cleavera. -Ja juz chce tylko spac. - Zazwyczaj sa to moje slynne ostatnie slowa, zwlaszcza kiedy pracuje. Z reguly udaje mi sie podleczyc oko jakies trzy godziny na miesiac. Bogowie robili sobie ze mnie jaja - nikt nie probowal mnie zbudzic. Naturalnie, budzilem sie co chwile, nasluchujac, czy nikt nie wali w drzwi. Gdzies tam w gorze, w dole, albo w ogole jeszcze gdzie indziej, jakis poza tym calkiem bezuzyteczny bozek odrabial staz torturujac mnie na rozne bardzo pomyslowe sposoby. Jesli nie znizy lotow, moze go mianuja dyrektorem niebieskiej kanalizacji. A zatem nie udalo mi sie zasnac, pomimo okazji. Obudzilem sie wsciekly, polamany i przeklinalem Deana za to, ze wyjechal z miasta. Nikomu innemu nie moglem dokuczyc. Umknela mi cala prawdziwa glebia i wielkosc mojego geniuszu, dopoki nie zszedlem na dol, zeby sobie upichcic obrzydliwe sniadanie z nalesnikow. Zapomnialem przeciez zapytac Winger o faceta, ktory mnie sledzil. Ktos zastukal do drzwi. Co u licha? Przeciez to prawie przyzwoita pora. Pukanie bylo tak dyskretne, ze prawie go nie uslyszalem. Poburczalem pod nosem, przewrocilem nalesnik i poszedlem otworzyc. Scielo mnie z nog, kiedy spojrzalem przez judasza. Otwarlem szybciutko drzwi, zeby promienie tej blond pieknosci ogrzaly moje serce. -Nie spodziewalem sie, ze jeszcze pania zobacze, pani doktor. - Dyskretnie sprawdzilem ulice za pleckami slicznotki, na wypadek, gdyby prowadzila za soba oddzial chlopcow z Bledsoe, co to nie znaja sie na zartach. Moglem sobie patrzec. Ulica Macunado byla tak zatloczona, ze mozna bylo na niej ukryc caly szpital. -Zaprosiles mnie. - Wygladala, jakby szla prosto z pracy, to znaczy spedzila dwie zmiany na przygotowaniach. - Az sie sliniles na sama mysl. Sarkastyczny ton stanowil przeciwwage dla promiennego usmiechu. -Czyzby twoja wielka przyjaciolka nalala ci wody z lodem, gdzie trzeba? -Po prostu, nie spodziewalem sie, ze cie jeszcze zobacze. Sluchaj, naprawde mi przykro z powodu tego balaganu. Troche sie zaczynam denerwowac, kiedy ktos mi wywija taki glupi dowcip, jak nocleg w domu bez klamek. Sciagnela usta. -Nie mozesz uzywac mniej pogardliwego okreslenia? -Przepraszam, sprobuje. - Zachecilo mnie wspomnienie paru sympatycznych okreslen, chetnie uzywanych w stosunku do mojej profesji. Wiekszosc z nich niepochlebna. Odetchnela. -Wlasnie przez ten glupi dowcip tu jestem. Co to za zapach? Okrecilem sie na piecie. Z kuchni unosily sie smuzki dymu. Wrzasnalem i pogalopowalem korytarzem. Nasza pani od cudownych nog dostojnie ruszyla za mna. Zsunalem poczerniale placki do zlewu, bo wysylaly sygnaly dymne zdradzajace moje kucharskie zdolnosci. Do diabla, bylo juz tak zle, ze gotow bylem isc na kuchnie do Morleya. Mieli wlasnie otwarte. -Nawet na dachowki sie nie nadaja - westchnalem. - Za kruche. -Kazdy ma w sobie cos z aktora. Jadlas sniadanie? -Nie, ale... -Lap za fartuch, mala. Pomozesz mi. Troche zarcia dobrze zrobi nam obojgu. Co chcesz wiedziec. Zlapala sie za fartuch. Zdumiewajaca dziewczyna. -Nie podobalo mi sie to, co mowiles zeszlej nocy. Pomyslalam, ze sprawdze. Nie bylo zapisu o przyjeciu cie, choc kiedy zapytalam pielegniarzy, ktorzy cie niesli, stwierdzili, ze zostales sprowadzony przez Straz i ze wpis jest w porzadku. Wydalem z siebie pare nieprzyjemnych odglosow i zaczalem szykowac kolejne pokolenie nalesnikow. -Latwo bylo sprawdzic. Wysoko postawiony oficer Strazy jest starym przyjacielem rodziny. Pulkownik Westman Block. Zaskrzeczalem trzy lub cztery razy, zanim zdolalem zapytac: -Pulkownik Block? Zrobili z niego pulkownika? -Wes dobrze sie o tobie wyraza, Garrett. -No, mysle. -Powiedzial, ze nie zostales wyslany do Bledsoe przez jego ludzi... Choc zaluje, ze mu to nie przyszlo do glowy. -Caly Block. Wesolutki jak gniazdo kobr. -Mowil o tobie dobrze w sensie profesjonalnym. Ale ostrzegl, ze w kazdej innej sprawie powinnam zachowac ostroznosc. - Jej tez przydaloby sie troche smiechu. -Bedziesz chciala bekon? -Teraz chcesz smazyc? Od bekonu sie zaczyna. Dluzej sie smazy. -Umiem tylko po jednej rzeczy naraz. Dzieki temu udaje mi sie spalic tylko jedna rzecz naraz. -Odwazne podejscie. -Redukcja kosztow. Gotowalismy razem, potem razem jedlismy i spedzilem mnostwo czasu na podziwianiu scenerii. Dama wydawala sie zadowolona. Sprzatalismy juz, kiedy powiedziala: -Nie bede tego tolerowac. Nie bede tolerowac korupcji, ktora pozwala na takie rzeczy. Odstapilem w tyl, spojrzalem na nia innymi oczami. -Chyba dopiero zaczelas tam pracowac? Trudno znalezc bardziej skorumpowane miejsce, niz Bledsoe. -Tak, jestem nowa. I zdazylam sie juz przekonac, jakie to bagno. Codziennie cos nowego. To chyba najgorsze, co sie moglo zdarzyc. Mogles spedzic cale zycie nieslusznie uwieziony. -Tak. I zdaje sie, ze nie bylem tam jedyny. Jestes idealistka i reformatorka. - TunFaire ostatnio az sie zaroilo od tej zarazy. -Nie musisz mowic tak, jakbym byla polglowkiem. -Wybacz. Wiekszosc niedoszlych Utopian odpowiada rysopisowi, zwlaszcza jesli chodzi o rzeczywistosc. Pochodza z dobrych rodzin i nie maja zielonego pojecia, na czym polega zycie takich ludzi, ktorzy musza liczyc na Bledsoe. Dla nich lapowki i sprzedaz darowanych towarow to dodatkowe zyski z pracy. Nie zrozumieliby, gdybys zaczela na to klac... no, chyba zeby sobie wykombinowali, ze po prostu chcesz zwiekszyc swoja dzialke. Spojrzala na mnie z odraza. -Ktos juz mi to wczoraj sugerowal. -No widzisz. Jestem pewien, ze sie zagotowalas i nic to nie pomoglo. A teraz wszyscy mysla, ze jestes stuknieta. Moze nawet ci na wyzszych stanowiskach, ktorzy maja wiecej kasy, zastanawiaja sie, czy nie jestes niebezpieczna dla otoczenia. Zaraz zaczna sie martwic, ze Straz zacznie skopywac tylki i zbierac nazwiska. Przekabacenie reformatorow wymaga czasu. Usiadla z filizanka swiezej herbaty z miodem i mieta. Spojrzala na mnie i zamyslila sie. -Wes mowi, ze tobie mozna zaufac. -Milo z jego strony. Chcialbym moc powiedziec to samo. Zmarszczyla brwi. -Fakt pozostaje faktem, jestem juz bezpieczna. Kilka dni temu znikl transport lekow za kilka tysiecy marek. Natychmiast wypelnilam wolne etaty pielegniarzy ludzmi, ktorych znalam. Ktorym moge ufac. -Rozumiem. - Z punktu widzenia jej powiazan ze Straza, domyslalem sie, ze to ludzie Blocka. Pracowal dla niego taki jeden paskudny typ, Relway sie nazywal. Prowadzil jego wywiad. Nieprzyjemny typ. Jesli Relway zainteresuje sie Bledsoe, poleca glowy i na tylki spadnie grad kopniakow. Relway nie pozwala, aby biurokratyczne blokady i kruczki prawne wchodzily mu w droge. Po prostu wchodzi i prostuje wszystko, co krzywe. -Uwazaj - zasugerowalem. - Na pewno mysla, ze sprowadzilas sobie szpiegow. Moga zapomniec o manierach. Popijala herbate, obserwujac mnie uwaznie. Czulem sie zaklopotany. Nie, nie przeszkadza mi, kiedy piekna dziewczyna mi sie przyglada. Urodzilem sie jako obiekt pozadania seksualnego. Ale ta piekna dama miala na mysli cos znacznie mniej atrakcyjnego. -Nie jestem taka naiwna, jak myslisz, Garrett. -Swietnie, To ci zaoszczedzi mnostwo cierpienia. -Masz moze jakis pomysl, kto cie tam wsadzil? -Nie, spalem wtedy. Ale slyszalem, ze ksiaze, ktory zaplacil za moj hotel, nazywa sie Grange Cleaver. -Cleaver? Grange Cleaver? -Znasz go? -Jest powiernikiem szpitala. Wyznaczonym przez dwor imperialny. - Przyjrzala mi sie jeszcze uwazniej. - Powiedzialam ci juz, nie jestem tak naiwna, na jaka wygladam. To znaczy rowniez, ze rozumiem, iz moge byc w niebezpieczenstwie. Ja bym tam nie uzyl slowa "moge". -No i co? -Moze powinnam kogos wynajac, zeby byl blisko, poki kurz nie osiadzie. -Calkiem niezla mysl. -Piszesz sie? Pisalbym sie, ale niekoniecznie na to. -Szukasz ochroniarza? -Wes mowi, ze sie nie sprzedajesz. -Moze i nie. Ale jest problem. -Jaki? - Wydawala sie zdenerwowana. -Nie pracuje jako ochroniarz. Przykro mi. Poza tym mam juz klienta. Nie moge sie wykrecic, choc pewna czesc mojej osoby nie marzy o niczym innym. Poza tym twoi ludzie na pewno sie na mnie gniewaja. Nie odwaze sie tam pojsc. Spojrzala na mnie, jakby miala zamiar sie wsciec. -No to co proponujesz? - Nie probowala mnie przekonac. Zranila moje uczucia. Moze jeszcze siebie by do czegos namowila... Byla tak cholernie oficjalna. Maggie Jenn juz dawno probowalaby mnie sprowadzic z drogi cnoty. -Moj przyjaciel, Saucerhead Tharpe, moglby sie tego podjac. I jeszcze paru innych znajomych. Problem w tym, ze oni wszyscy wygladaja na swoj zawod. - Nagle muza polaskotala mnie za uchem. - O, moja znajoma z zeszlej nocy szuka pracy. Dama rozjasnila sie, widocznie widziala juz oczami duszy wszelkie udreki, jakie przyszloby jej przezywac, gdyby Winger byla facetem. -Da sobie rade? -Lepiej ode mnie. Nie ma czegos takiego jak sumienie. -Mozna jej zaufac? -No, lepiej jej nie wodzic na pokuszenie, bo rodzinne srebra moglyby przypadkiem wyjsc z domu na jej nogach. Ale zna swoja robote. -Twarda? -Jada jeze na sniadanie. Bez obierania. Nie probuj z nia rywalizowac, kto twardszy. Nie wie, kiedy przestac. Usmiechnela sie. -Doskonale to rozumiem. Kiedy wychodzisz poza ramy tradycji, ciagnie cie, zeby pokazac chlopcom, ze potrafisz zrobic to samo, co oni, tylko lepiej. Dobrze. Pasuje mi to. Porozmawiam z nia. Gdzie ja znajde? Nie jest latwo znalezc Winger. Ona tak lubi. Sa ludzie, ktorym wolalaby sie nie dac zaskoczyc. Wyjasnilem jej wszystko, co moglem. Podziekowala mi za sniadanie, rade i pomoc, po czym ruszyla w kierunku drzwi. Nie moglem dojsc do siebie. Byla gotowa do wyjscia, zanim ja zdazylem sie pozbierac. -Hej! Zaczekaj. Nie przedstawilas mi sie. Mrugnela. -Chastity* [*Chastity = cnota, czystosc (przyp. tlum.)],Garrett. Chastity Blaine. - Zasmiala sie na widok mojej glupiej miny, wysliznela sie na ulice i zamknela za soba drzwi. XXI Za dnia Dom Radosci jest nudny. Morley ostatnio w ogole nie zamykal, nakrecony jakims dziwnym spolecznikowskim impulsem, ktory kazal mu udostepniac wszystkim zielsko i siekane siano. Zaczalem sie martwic. Jeszcze chwila i ten przybytek zaczna nawiedzac konie.Zaprosilem sie do baru. -Wysmaz mi krwisty stek, Sierzancie. I powiedz Morleyowi, ze tu jestem. Sierzant steknal, podrapal sie w krocze, podciagnal gacie, przemyslal sobie wszystko, zanim cokolwiek zrobil - glownie po to, zeby pokazac, skad wytrzasnalem ten durny pomysl, ze Morleya w ogole obchodzi, czy zasmiecam mu Dom Radosci, czy smierdze sobie w piekle, tam, gdzie moje miejsce. -Powinienes otworzyc szkole dobrych manier i urody dla mlodych dam z dobrych domow, Sierzancie. -Pieprzysz. Moze nie? Rozsiadlem sie przy stole. Moj stek zjawil sie znacznie wczesniej, niz Morley. Piekny, gruby, soczysty kawalek z samego srodeczka. Oberzyny. Wcisnalem w siebie polowe, zamykajac oczy i wstrzymujac oddech. Kiedy nie musisz tego wachac ani ogladac, nie jest nawet takie zle. Kumpel Sierzanta, Kaluza, wyturlal sie z kuchni. Pol stopy wlochatego bandziocha zwisalo mu spod koszuli. Przystanal, zeby wysmarkac nos w fartuch. Z szyi zwisal mu jakis klucz na sznurku. Zapytalem: -A to co do jasnej Anielki? Uciekinier spod belki? Nie zaciagneli stryczka jak nalezy? -Garrett, ja tu jestem podczaszym. - Potwierdzily sie moje najgorsze przypuszczenia - nie tylko na ucho, lecz i na nosa. Kaluza pilnie kiperowal swoje napitki. - Morley mowi, ze musimy przyciagnac lepsza klientele. -Byl taki czas, ze mogles osiagnac ten cel sprowadzajac tu tuzin skazancow. -Jestes wlasnie tym facetem, Kaluza. Ty mozesz tego dokonac. -Pieprzysz. Moze nie? Ci chlopcy musieli miec tego samego nauczyciela od retoryki. -Chcesz troche wina, Garrett? - Do tego, co jesz, najlepiej bedzie pasowala delikatna, przekorna, lekka fortunata, ktora wprawdzie moze nie jest tak subtelna jak nambo Arsenal, ale... -Kaluza! -Taaak? -To zepsuty sok z winogron. Jesli nawet nazywaja to winem, to tylko zepsuty sok winogronowy. Nie obchodzi mnie, czy je nazwiesz slodkim, wytrawnym czy jak tam chcesz. Wstawiaj sobie te snobistyczne gadki o winie do usranej smierci. Spojrze na nie dopiero wtedy, kiedy sie zmieni w ognista brunetke, albo co. Jest zaplesniale i plywaja w nim gowna. Wlasnie tak produkuje sie alkohol, na ktory moga sobie pozwolic pijacy i ludzie-szczury. Kaluza mrugnal i szepnal: -Jestem z toba. Gdyby bogowie chcieli, zeby prawdziwi faceci pili to swinstwo, nie wynalezliby piwa. -A ty co, wrabiasz Morleya w podawanie piwa, twierdzac ze to zupa-krem z chmielu? W tym momencie pojawil sie Morley. -Wino to jeden ze sposobow, w jaki madry restaurator potrafi skusic ten specjalny typ ludzi, ktorzy wysoko nosza glowy - zauwazyl. -Co ci sie stalo, ze nagle chcesz, zeby takie typy zawalaly ci parkiet? -Gotoweczka - Morley rozsiadl sie naprzeciwko mnie. - Prosta, zwykla, czysta gotowka. Jesli jej potrzebujesz, musisz sie nauczyc, jak ja wydobyc od tych, ktorzy ja maja. Nasza obecna klientela jest gola. Najczesciej. Ale ostatnio zauwazylem, ze zaczelismy przyciagac poszukiwaczy przygod. Zaczalem zatem robic wszystko, zeby stac sie wlasnie "tym" lokalem. -Po co? Spojrzal na mnie dziwnie. -Nie przejmuj sie, jesli pytanie jest za trudne. Jesli masz problemy z odpowiedzia, mow wprost. -Rozejrzyj sie. Masz odpowiedz. Rozejrzalem sie. Zobaczylem Kaluze i Sierzanta, plus kilku miejscowych, ktorzy schronili sie przed deszczem. -Niespecjalnie to apetyczne - mruknalem. Mialem na mysli Kaluze i Sierzanta. -To ten stary diabel Kondycja, Garrett. Jestesmy o funt ciezsi i o krok wolniejsi. Najwyzszy czas spojrzec prawdzie w oczy. -Moze Kaluza i Sierzant. - Morley nie mial na sobie ani grama tluszczu. Zrobilem moja ukochana sztuczke z uniesiona brwia, popisowy i urokliwy numer. Odczytal to we wlasciwy sposob. -Facet potrafi spowolniec rowniez pomiedzy uszami, stary. Moze stracic zylasty i wyglodzony sposob myslenia. - Spojrzal tak, jakbym to ja powinien cos wiedziec na ten temat. -Albo zaczyna myslec jak krowa, poniewaz przez cale zycie wcina tylko krowia pasze. - Znaczaco spojrzalem na zwloki mojej poledwicy z oberzyny, ktora nie zdolala spelnic nawet najczarniejszych moich oczekiwan. Morley wyszczerzyl zeby. -Nowy kucharz jest na okresie probnym. -Probujesz go na mnie? -A na kim by? No nie, Kaluza? Garretta ciezko rozczarowac. Byl rozczarowany, zanim jeszcze przekroczyl prog. Bedzie klal i pierdzial, cokolwiek mu podamy. -Mogles mnie otruc. - Naburmuszylem sie. -Gdyby ci to mialo poprawic humor... -To jest mysl! - Zachwycil sie Kaluza. - Czemu sam wczesniej o tym nie pomyslalem? -Bo ty nie myslisz. Gdyby nawet jakas mysl zaplatala sie do tego pustostanu w twojej mozgownicy, zabladzilaby i nigdy nie wyszla - mruknalem, ale i tak uslyszal. -Hej! Sierzant! Zostalo ci tam trutki na szczury? Kaz Wigginsowi przyniesc dla Garretta specjalny deser-niespodzianke! Wydalem odpowiedni dzwiek, zeby wiedzieli, co sadze o tym poziomie dowcipow, po czym zwrocilem sie do Morleya. -Musze skorzystac ze skarbnicy twojej madrosci. -Chcesz mi sie wyplakac na ramieniu po kolejnej cizi? -To tez jest mysl. Nigdy jeszcze tego nie probowalem. Moze odrobina magii wspolczucia... -Ode mnie sie go raczej nie spodziewaj. -Przyszedlem, zeby posluchac ciebie, a nie na odwrot. -To ma cos wspolnego z ta twoja sprawa Maggie Jenn? -Tak. Mowi ci cos nazwisko Grange Cleaver? Morley spojrzal na Kaluze. Twarz mu pomroczniala. Kaluza zamienil spojrzenie z Sierzantem. A potem wszyscy zaczeli udawac obojetnosc. -Chcesz powiedziec, ze Deszczolap powrocil? -Deszczolap? -Jedyny Grange Cleaver, jakiego znam, byl nazywany Deszczolapem. Paser. Kawal skubanca. Skad znasz to nazwisko? -Winger. Twierdzi, ze dla niego pracowala. -Ta baba to nie najbardziej wiarygodny swiadek. -Nie musisz mi mowic. Ale opowiada ciekawa historie, jak to ten facet wynajal ja do sledzenia niejakiej Maggie Jenn. Mowila, ze Cleaver jest jej bratem, albo jakims innym bliskim krewnym. Morley znow zerknal na Kaluze, po czym zamyslil sie. -A o tym to ja nie slyszalem - zachichotal, ale nie bylo w tym smiechu nic wesolego. - To nie moze byc prawda, ale gdyby byla, wiele by wyjasniala. Moze nawet to, dlaczego wrocila. -Zmieniasz stanowisko? - He? -Mowiles, ze byla na wygnaniu. I o co w ogole tutaj chodzi? -No dobra. Grange Cleaver, zwany Deszczolapem, wiele lat temu byl bardzo slawnym paserem. -Jak mozna byc slawnym paserem. Zdaje mi sie, ze mozesz byc jednym albo drugim, ale nie obydwoma naraz. -Slawnym posrod tych, ktorzy korzystaja z uslug paserow, hurtowo i detalicznie, jako dostawcy lub koncowi uzytkownicy. Deszczolap zajmowal sie wlamaniami. Krazyly plotki, ze sam wyrezyserowal pare duzych skokow, ze mial tam wtyczke, ktora dostarczala mu wszelkich potrzebnych informacji. Uderzal glownie w Gore. Wtedy nie bylo tam tylu strazy. Dopiero po jego napadach stworzyli te oddzialy zbirow. -A jak sie to wszystko ma do Maggie Jenn? -Trudno powiedziec. Przyszlo mi do glowy, ze piec minut Deszczolapa jakos dziwnie zbieglo sie ze slynnym romansem Maggie Jenn. Zwlaszcza w ciagu tych miesiecy, kiedy Theodoric wszedzie ja ze soba wlokl, majac gdzies, co mowi reszta. -Musisz przyznac, ze nikomu nie przyszlo do glowy, zeby to mogla byc wtyczka. -Wlasnie. Jej przestepstwa towarzyskie wystarczyly, zeby ja serdecznie znienawidzic. -To wszystko jest ogromnie ciekawe, ale z tego co widze, nie ma nic wspolnego z moja robota - choc moze sie mylilem. Cleaver nie wsadzil mnie do czubkow za majtki nie pod kolor do koszuli. Chyba jednak bylem dla niego zagrozeniem. - Wciaz twierdzicie, ze Maggie Jenn nie ma corki? -Powiedzialem tylko, ze nic o tym nie wiem. I dalej tak twierdze. Ale mam wrazenie, ze bardzo wiele jeszcze nie wiem o Maggie Jenn. -Ulica nic nie mowi? -Za wczesnie, Garrett, to wielkie miasto. A jesli Deszczolap tu jest, ludzie, ktorzy go znaja, moga nie chciec gadac. -No. - To wielkie miasto. A gdzies w nim zaginiona dziewczyna. Gdzies w TunFaire jest mnostwo zaginionych dziewczyn. Codziennie gina kolejne. A tym razem zdarzylo sie, ze ktos te akurat chce znalezc. Ruszylem w kierunku ulicy. -Garrett. Przystanalem. Znam ten ton. Zza tony masek przemowi wreszcie prawdziwy Morley. - Co? -Uwazaj z Deszczolapem. Jest tak stukniety, jak malo kto. Niebezpiecznie stukniety. Oparlem sie o framuge i zaczalem przezuwac te informacje. -W te sprawe zamieszanych jest paru dziwnych ludzi. -Jak to? -Maja po dwie twarze. Maggie Jenn, jaka znam i ta, o ktorej mowila mi Winger nie sa szczegolnie podobne do kobiety, ktora mi opisujesz. Grange Cleaver, dla ktorego pracowala i ten, o ktorym wy mowicie, to nie ta sama osoba, o ktorej slyszalem z innego zrodla. Ten Cleaver jest jednym z zarzadcow Bledsoe. Jest powiazany z rodzina krolewska. -Kolejna nowina, jak dla mnie. No i co z tego. Wlasnie. Co z tego? Przyszlo mi do glowy, ze klopoty Chastity ze zlodziejstwem i korupcja biora sie z samej gory. Z jakiegos powodu nie potrafie sie przyzwyczaic do takiego sposobu myslenia, jakiego wymaga ten rodzaj dranstwa. Okradanie ubogich i bezradnych nie ma wielkiego sensu, choc pewnie Morley potrafilby przykleic sobie na gebe zdziwiona mine i wyjasnic mi wszystko w dwoch slowach: okradasz ubogich i bezradnych, poniewaz oni nie moga sie odgryzc. Ale musisz sie cholernie nakrasc, zeby miec z tego forse. Dlatego zlodzieje wola bogatsze ofiary. XXII Uznalem, ze najlepiej bedzie, jesli pojde do domu i usadowie sie z piwem, a moze piecioma, zeby sie porzadnie zastanowic nad ta robota. Grange Cleaver to pestka. Moze poswiece mu troche czasu, kiedy znajde zaginiona corke. Bylem to winien temu pajacowi. Ale najpierw Emerald.A skoro juz o dlugach mowa, do tej pory chlopcy z Bledsoe na pewno doniesli mu o mojej genialnej i smialej ucieczce. Moze mi sie przydac, jesli od czasu do czasu obejrze sie za siebie... -Czesc, jak leci? Nazywam sie Ivy. Pisnalem i podskoczylem na poziom mlodego golebia. Moglem jeszcze po drodze zaklaskac uszami i zagrac na nosie, ale zbyt bylem zajety wydawaniem roznych dzwiekow. Wyladowalem. A w dole, na wszystkich bogow, czekal na mnie moj kumpel z wiezienia, Ivy. I nie tylko Ivy. Za Ivy'ym, radosnie usmiechniety, stal wielki gostek, ktory pomogl mi wyjsc. -Hej, chlopaki, udalo sie wam! Ekstra. - Probowalem ich powolutku wyminac. Nie wyszlo. - Ilu jeszcze sie udalo? Wiecie moze cos? Chcialem tylko byc grzeczny. Tak sie nalezy zachowywac wobec nieprzewidywalnych i potencjalnie niebezpiecznych typow. Kurde, tak trzeba postepowac z wszystkimi nieznajomymi. Chamem mozna byc wobec kumpli, o ktorych wiesz, ze nie potna cie na plasterki. Do tego wlasnie sluza dobre maniery. Wyszczerzony glupek wyszczerzyl sie jeszcze szerzej. -Prawie wszyscy zwiali, Garrett, Chyba caly oddzial. -Jak to sie stalo? - Wydawalo mi sie, ze kiedy opuszczalem scene, obsluga zaczynala opanowywac sytuacje -Kilku madrali w mundurkach stwierdzilo, ze moga sobie powetowac to i owo, kiedy juz troche ostygniemy. I wtedy tych paru chlopcow, ktorzy zostali w srodku, dostalo chyzia. -Cale szczescie, ze nie dostali go wczesniej - no, ale teraz nie tylko mieli chyzia, ale i byli na wolnosci. Jeszcze raz sprobowalem ich obejsc. Wielgas mial talent do wchodzenia mi w droge. Nie przeoczylem faktu, ze znal moje nazwisko, choc mu sie nie przedstawialem. -Jak sie tu znalezliscie, chlopcy? - tu, to znaczy na ulicy Macunado mniej niz o dwie przecznice od mojego domu. Tak nieprawdopodobny zbieg okolicznosci moze sie zdarzyc tylko co trzeci rok przestepny. A teraz nie byl rok przestepny. Wielgas poczerwienial i wyznal: -Lazili zesmy tu i tam, zeby znalezc wyjscie, a potem slyszeli, jak rozmawiasz z Doktorkiem Chazem. No wiec zesmy czekali tutaj na ulicy, nie wiemy, co robic, ani gdzie isc. Pytalem Ivy'ego, ale on nie ma pomyslu. Twarz Ivy'ego pojasniala na to wspomnienie. Przedstawil sie, na wypadek, gdyby tego nie zrobil wczesniej, po czym wrocil do studiowania ulicy. Wydawal sie bardziej zadumany, niz przestraszony, ale mialem wrazenie, ze nie potrzeba mu wiele czasu, zeby znow dojrzal do przymkniecia. Podejrzewam, ze wielu ludzi tak ma. -Wiec przyszliscie do mnie. Wielgas kiwnal glowa jak niesmialy dzieciak. -Wydawales sie facetem, ktory wie, co robi. Przeklalem sie w duchu za to, ze bylem takim durniem. -W porzasiu, sam was w to wplatalem, wiec czuje sie odpowiedzialny. Chodzcie, dostaniecie jesc, przenocujecie, moze wam sie pomoge urzadzic. Jasne, wiedzialem, ze zasmierdza sie jak stare ryby, zanim uda mi sie ich wyprosic. Ale mialem pewien atut w rekawie. Truposz nie ma problemow z dobrymi manierami, ani przerosnietym poczuciem obowiazku spolecznego. Goscie raczej nie przedluzaja pobytu ponad jego cierpliwosc. Zaczalem sie zastanawiac, czy juz nim nie potrzasnac. Przydalaby mi sie rada. Wprowadzilem gosci do domu. Wielki facet byl na obcym terenie nerwowy jak maly chlopak. Ivy byl ciekawski jak kot. Cholerny Papagaj naturalnie natychmiast rozpetal w pokoiku prawdziwe pieklo. Ivy wprosil sie tam, podczas, kiedy ja probowalem rozwiazac problem, zwracajac sie do wielgasa. -Masz jakies imie? Nie wiem, jak sie do ciebie zwracac. Pan Czubaty zaczal klac na Ivy'ego, ze mu nie przyniosl jedzenia. Zaczalem tesknic za Danem z jeszcze jednego powodu. Zanim wyjechal, umial sobie poradzic z tym pierzastym koncem swiata. A ja wciaz nie umialem. Bydlak rozpoczal zwyklym repertuarem: -Pomocy! Gwalca! Ratujcie! Och, prosze pana, prosze nie kazac mi tego robic drugi raz! - Udalo mu sie wydobyc glos mlodziutkiej nastolatki. Nauczyla go tego jedyna papuga na tyle cwana, zeby pamietac wiecej niz cztery sowa i z pewna doza rozumu. Ja po prostu wiem, ze jesli sasiedzi kiedys go uslysza, nigdy nie zdolam przekonac tlumu, ze to papuga tak sie darla. Zlinczuja mnie, jak nic zlinczuja. A to bydle nie zamknie dzioba, dopoki mu nie skrece karku. Tymczasem wielki stal sobie z zamyslona geba, usilujac sobie przypomniec, jak sie nazywa. Wydawalo sie, ze jego rozum przechodzi rozne etapy, jak pory roku. Kiedy mi pomogl w Bledsoe, pewnie mial akurat wiosne. Teraz byla pozna jesien albo wrecz zima. Cieszylem sie, ze nie musze z nim miec do czynienia przez' caly czas. Sam bym zwariowal. Ciemno to widze... oj, ciemno. Ivy zamknal drzwi pokoiku. Cholerny Papagaj wciaz darl dzioba, ale Ivy usmiechal sie o ducha do ucha. Sadze, ze wiedzial, jaki los czeka ptaszysko. Mogl zostac przyjacielem storturowanego towarzysza, ktory desperacko potrzebowal kumpla. Storturowany towarzysz popedzil korytarzem, podczas, kiedy wielgas wciaz przezuwal swoj wielki problem. -Hej! Wiem! - powiedzial radosnie. - Slizgacz! - I jeszcze promienniej: -Wlasnie! Tak jest! Slizgacz! Jego usmiech sprawial, ze wyszczerz Ivy'ego wygladal jak dziurka w skarbonce. -Slizgacz? - co to za imie? Pewnie przezwisko, choc mnie tam na slizgacza nie wygladal. Ivy wstawil twarz do mojego gabinetu. Zamarl. Nagle wydal z siebie cichy skrzek przerazenia - pierwszy dzwiek, ktory zaklocil jego szesciowyrazowy rytm. Sadzac z kierunku, w jakim spogladal, zobaczyl Eleanor. Ten obraz wiele mowil kazdemu, kto spogladal na niego okiem szalenca. Slizgacz puszyl sie, zachwycony, ze przypomnial sobie, jak sie nazywa. -Chlopaki, z powrotem do kuchni - polecilem. - Na piwko i male co nieco. Podejrzewalem, ze nie jedli od wyjscia ze szpitala. Wolnosc ma swoje wady. Slizgacz skinal glowa i blysnal wyszczerzeni. Ivy udal, ze nie slyszy. Przeszedl na druga strone, do pokoju Truposza, wszedl do srodka i zafundowal sobie wstrzas gorszy niz na widok mrocznych cieni scigajacych Eleanor. Truposz nie jest ani puchaty, ani maly, ani przytulasny. Nie budzi natychmiastowej milosci samym wdziekiem i urokiem. Wyciagnalem Ivy'ego stamtad i zawloklem do kuchni. Usiedlismy nad przekaska z zimnej pieczeni wolowej, ogorkow, sera i musztardy dosc fertycznej, zebysmy sie poplakali, oraz odpowiedniej ilosci piwa. Wiecej chleptalem, niz mlaskalem. Skoro jednak Slizgacz i Ivy zwolnili na tyle, ze mogli juz zaczac oddychac miedzy jednym kesem a drugim, zapytalem: -Umiecie cos robic, chlopcy? -He? - To Slizgacz. Ivy osuszal wlasnie kolejny kufel piwa. Zaczal wygladac inteligentniej i bardziej po ludzku. Zaczalem podejrzewac nature jego szalenstwa. Byl zwyczajnie pijakiem. -Co robiliscie, zanim was tam wsadzili? Slizgacz zaczal kolejna pieciorundowa walke ze swoja pamiecia. Zastanawialem sie, jak mu szlo, zanim sie tam znalazl. Ivy wysaczyl kufelek i ruszyl w kierunku chlodni. Zlapalem go za nadgarstek. Nie musialem uzyc duzo sily, zeby go posadzic. -Nie przesadzaj, Ivy. Gapil sie przez minute w talerz, wreszcie podniosl do ust plaster miesa. Powoli zul przez dluzsza chwile. Przelknal i nagle zwalil mnie z nog, stwierdzajac: -Nie mozesz zapomniec o jedzeniu, Garrett. Tego zawsze musisz sie trzymac. Nie mozesz zapomniec jesc. Wywalilem galy. Slizgacz tez wywalil. I zawyl. -Niech mnie szlag, niech mnie cholerny jasny szlag, Garrett, on gada! Cosmy zrobili? Nigdy przedtem tego nie robil. Widok musial i intelektowi Slizgacza podrzucic kopa w zadek. Zaczal trajkotac do Ivy'ego, usilujac zachecic go do gadki. Ivy nie chcial byc zachecany. Wbil wzrok w talerz, grzebiac w jedzeniu. Podniosl oczy tylko raz, rzucajac teskne spojrzenie w strone chlodni. Obiekt jego uczuc, moj antalek, stal tam calkiem samotnie. -No i? Slizgacz spojrzal tepo. -Co? -Pytalem, co robiles na zewnatrz, zanim sie dostales do srodka. -A po co chcesz wiedziec? - Plomien geniuszu nigdy chyba nie plonal w nim zbyt jasno. Musialem dzialac, zanim zgasnie do reszty. -Musze wiedziec, co umiecie robic. Moze uda mi sie wtedy znalezc kogos, kto zechce wam za to zaplacic. W TunFaire nie brakuje pracy, ani uczciwej, ani innej. Wszyscy mlodzi ludzie wyjezdzaja do Kantardu na piec lat, a niektorzy nigdy nie wracaja. -Najczesciej bylem ochroniarzem i dobrze mi szlo. A potem pojechalem na poludnie i chyba cos zlapalem, bo nagle zaczalem dostawac zacmien. Zaczalem popelniac bledy. Raz spieprzylem naprawde dobra robote, ktora zreszta dostalem glownie z powodu wzrostu. Potem dostalem inna, gorsza i te tez spieprzylem. Potem dostalem nastepna, a zacmienia byly coraz gorsze i gorsze. Zaczalem zapominac. Chwilami nie pamietalem nic. Wiedzialem tylko, ze robie rzeczy, ktore nie sa dobre. Moze nawet bardzo zle, ale kiedy je robilem, nikt mnie chyba nigdy nie przylapal, bo zawsze budzilem sie w domu. Nieraz bylem posiniaczony, podrapany, te rzeczy. A potem znalazlem sie we wlasciwym miejscu o wlasciwym czasie i bylem wlasciwym facetem i dostalem marzenie nie robote. Nie wiem, co sie stalo i jak. Jednego dnia obudzilem sie i bylem tam, gdzie mnie znalazles i nie wiem, ile tam bylem, ani jak sie tam dostalem, ani co zrobilem, zeby sie tam dostac. Widzialem go w czasie jednego z tych zacmien. Paskudna sprawa. Moze to akurat bylo lagodne. Moze w czasie innych dostawal szalu. Ale wtedy chyba bylby w oddziale dla niebezpiecznych. Chyba... no nie? -A co robiles w trepach? - zapytalem. -Nic, chlopie. Nie bylem zadnym pieprzonym czlapakiem. Znalem ten ton i ten blysk w oku. -Byles w Marines? -Absolutycznie! Pierwszy batalion, Flota Marines. Bylem pod wrazeniem. Dla Marine to cos. Slizgacz byl w elicie elity. Wiec jak w dziesiec lat pozniej znalazl sie na stanowisku gosposi w dziadowskim domu wariatow? Facet powinien byc twardy jak rzemien. Z drugiej strony ilu twardzieli rozlecialo sie na kawalki od jednego prztyczka we wlasciwe miejsce i w odpowiednim czasie. -A ty? - zapytal Slizgacz. -Zwiad. -Hej! Ekstra! - Wyciagnal reke, zeby przybic piatke. Glupi zwyczaj, pozostalosc z Korpusu. Uprzedzali nas, ze nawet kiedy wyjdziemy, na zawsze pozostaniemy Marines. -Jesli bedziesz umial utrzymac rozum w kupie, moze przydasz sie w mojej robocie. Zmarszczyl brwi. -Czym sie zajmujesz? Oczywiscie w wolnym czasie, kiedy akurat nie rozwalasz pomieszczen, jakbys chcial caly swiat zmienic w barowe mordobicie? Wyjasnilem. A potem jeszcze raz. Nie pojal, dopoki nie powiedzialem: -To tak, jak najemnik. Tyle tylko, ze ja znajduje rozne rzeczy, albo rozwiazuje rozne zagadki dla ludzi, ktorzy nie potrafia tego zrobic sami. Wciaz sie marszczyl, ale chyba pojal podstawy. Chyba po prostu nie mogl zrozumiec, dlaczego galopuje ze wzniesionym mieczem jak rycerz w lsniacej zbroi. Ubralem to w slowa, ktore chyba mogl zrozumiec. -Niektorzy sa nadziani, wiesz? A kiedy wszystko idzie po mojemu, potrafie z nich utoczyc niezla sumke. Nawet Ivy sie rozjasnil. Ale i tak ogladal sie na moja chlodnie jak na brame niebios. Wstalem, wydostalem butelke, ktora spoczywala tam pewnie od poczatku czasu, postawilem ja przed Ivy'ym. Naciagnalem kolejne kufle dla siebie i Slizgacza i rozsiadlem sie. Ivy zajal sie swoja butelczyna. Pociagnal od serca do piet. Dopiero wtedy spytalem: -A ty, Ivy? Co robiles na wojnie? Probowal. Naprawde. Ale jezyk mu sie poplatal. Wyszedl mu tylko belkot. Zaproponowalem, zeby jeszcze sie napil i odpoczal. Zrobil to. I jakos poszlo. W pewnym sensie. -No? - nalegalem lagodnie. Gdzies w zakamarkach mozgu zaczelo mi kielkowac poczucie winy, ze siedze tu i gawedze z dwoma pomylencami, zamiast szukac zaginionej corki. -Co tam robiles? -Z-z-wia-wiad da-da-dale-kie-kiego za-zasiegu. -Ekstra! - mruknal Slizgacz. Cywile by tego nie zrozumieli. Pokiwalem glowa zachecajaco i staralem sie ukryc zaskoczenie. Ivy nie wygladal na takiego. Ale wielu facetow nie wyglada. I to wlasnie najczesciej chlopaki z elity sa na tyle dobrzy, zeby przezyc. Wiedza, jak zadbac o wlasny tylek. -Ciezko bylo? - zapytalem. Ivy kiwnal glowa. Kazda inna odpowiedz bylaby klamstwem. Walka byla twarda, zacieta, niekonczaca sie i nieunikniona. Litosc stanowila nieznany czynnik. W tej chwili moze sie wydawac, zesmy wygrali, w wiele lat po naszym okresie sluzby, ale walki wciaz jeszcze sie tocza, choc w mniejszej skali, gdy zolnierze Karenty scigaja niedobitki Yenagetich, albo probuja zdlawic rynsztokowa republike stworzona przez Glory'ego Moon-calleda. -Glupie pytanie - zauwazyl Slizgacz. -Wiem, ale kiedys zdarzylo mi sie trafic na goscia, ktoremu tam sie podobalo. -To chyba jakis kmiotek z tylow. Albo klamca. Albo wariat. Tacy, ktorzy nie umieja zyc, moga tam zostac. -W zasadzie masz racje. -T-te-te-raz j-jest t-tam mi-miejsce, kie-kiedy u-ciekli-li-smy... Z tym tez sie zgodzilem. -Opowiedz nam wiecej o tym, co potrafisz robic - rzekl Slizgacz. - Nad czym teraz pracujesz? Kogos musiales niezle wkurzyc, ze cie wsadzil az do Bledsoe? -Juz sam nie jestem pewien. - Nie widzialem powodu, zeby nie podzielic sie z nimi wiekszoscia informacji. Az wspomnialem o Grange'u Cleaverze. -Czekaj no sekunde. Hejze. Prrr. Cleaver? Tak jak Deszczolap Cleaver? -Tak go tez czasem nazywaja. A co? -Ta ostatnia robota. Ta luksusowa. Bylem chlopakiem na posylki tego pieprzonego dupka. -I co? - Poczulem lekkie uklucie. -I nie pamietam, co ja kurde robilem, zanim sie zbudzilem w wariatkowie. Jestem jednak pewien jak diabli, ze to Deszczolap mnie tam wsadzil. Moze dlatego, ze go czasami wpieprzalem. -A to ciekawe. Skad mozesz byc tego taki pewien? - patrzcie, a dopiero co nie pamietal, jak sie nazywa. -Wlasnie dlatego, ze teraz o nim gadamy. Pamietam, jak dwa razy sam pomagalem tam wnosic jakichs gostkow. Facetow, ktorych Deszczolap nie raczyl zabic, ale ktorych z jakiegos tam powodu musial cholernie nie lubic. Mowil, ze kazdy, kto jest taki glupi, zeby z nim zadrzec, nadaje sie wylacznie do wariatkowa. Podnioslem dlon. -Prrr! - kiedy juz sie rozkrecil, gadal jak najety. - Mam wrazenie, ze musze pogadac z panem Cleaverem. Slizgacz pobladl. Zdaje sie, ze to byl kiepski pomysl. XXIII Sumienie mnie naglilo, zeby wywiazac sie z kontraktu z Maggie Jenn. Po co? No coz, slad jej corki byl pelen tajemniczych sygnalow, dla mamusi zapewne oznaczajacych niespodzianke, gdyz wszystko swiadczylo o tym, ze Emerald zostala wplatana w dawna czarna magie.Fetysze pojawialy sie tak czesto i w takiej obfitosci, ze mysl o fabryce nasuwala sie sama. Potem czlowiek zaczynal myslec kto i po co (podejrzewam, ze nie powinienem sie byl w to zaglebiac), a potem trzeba sie bylo zastanowic, ze tak wyrazne i oczywiste slady mogly byc sfalszowane. Czyzby ktos byl tak glupi, zeby sadzic, ze inni to kupia? No pewnie. Wsrod czarnych charakterow TunFaire rozum byl towarem deficytowym. Postanowilem pojsc za drogowskazami, chocby byly falszywe. Moze ten, kto je ustawil, bedzie w stanie mi cos powiedziec? Nie moglem wykluczyc czarow. Wiekszosc moich znajomych kupi wszystko, jesli tylko sprzedajacy umie to podac. A kultow to my tu mamy z tysiac. I wiele z nich sklania sie ku ciemnej stronie mocy. Wiele wchodzi w czary i oddawanie czci demonom. A mlode dziewczeta z bogatych rodzin zabawiaja sie babraniem w tym blocie. Moze powinienem byl zapytac o stan dziewictwa Emerald. Wtedy to sie nie wydawalo takie wazne. Zdaniem matki byla zdrowa i w ogole raczej normalna. Nie bylo specjalnych powodow, aby sadzic, ze w tym wieku jeszcze cierpi z powodu cnoty. Wiekszosc nastolatek uwalnia sie od tego balastu, zanim jeszcze uwolni sie od tradziku. Jesli potrzebna ci jakas informacja, najlepiej jest dorwac eksperta. Ulica jest doskonalym zrodlem informacji, ale czesto musisz oddzielac ziarenka prawdy od masy plew plotek. Potem moze sie okazac, ze musisz w nieskonczonosc szukac goscia, ktory jest po imieniu z wszystkimi interesujacymi cie ziarenkami. Ludzie nazywali ja Piekna od niepamietnych czasow i bez widocznej przyczyny. W wiekszosci byla czlowiekiem, ale miala tez w sobie dosyc kropel krwi karlej, zeby zapewnic sobie dlugie, bardzo dlugie zycie. Bylem pewien, ze charakter tez jej sie z czasem nie poprawil. Jej sklepik znajdowal sie w dziurze w scianie sasiedniego domu, na koncu alejki tak ciemnej i nieprzyjemnej, ze nawet bezdomni ludzie-szczury by jej unikali, gdyby nie wiodla w okolice kramu Pieknej. Alejka byla jeszcze gorsza, niz ja zapamietalem. W syfie brnelo sie glebiej, szlam byl bardziej sliski, a smrod bardziej zabojczy. A powod - prosty. TunFaire sie konczylo. Rozlatywalo sie na kawalki i smierdzialo wlasnymi bebechami. A kogo to obchodzi. No, moze kogos tam obchodzi. Ale nie wielu i nie dosc. Dziesiatki frakcji wydaja setki przepisow, ale kazda grupa i tak woli urzadzac polowania na czarownice we wlasnym gronie. To latwiejsze, niz naprawa stanu miasta. Ale, czy ja sie moge uskarzac? Chaos jest dobry dla interesu. Gdybyz tylko udalo mi sie przekonac samego siebie, ze bezprawie to hossa. Nic dziwnego, ze moi przyjaciele mnie nie rozumieja. Ja sam tez sie nie rozumiem. W alejce, ktora byla tak mala, ze nie doczekala sie nawet nazwy, czaili sie ludzie-szczury. Przestapilem przez jednego takiego, wtulonego czule w lono swej kochanki - butelczyny i dotarlem do drzwi Pieknej. Otwarlem drzwi. Zadzwieczal dzwonek. Alejka byla ciemna. Delikatnie zamknalem drzwi, czekajac, az wzrok sie przyzwyczai. Poruszalem sie powoli, oddychalem plytko, zeby niczego nie zrzucic. Tak wlasnie zapamietalem to miejsce. -Niech mnie piorun strzeli, jesli to nie ten bachor Garrett! Myslalam, ze pozbylismy sie ciebie wiele lat temu, przeciez poszedles na wojne. -Milo cie znowu widziec, Piekna - ups! Wielki blad. Ona nie lubila tego imienia. Dzisiaj jednak zdaje sie miala dobry nastroj, bo nie zareagowala. - Dobrze wygladasz. Dzieki za pamiec. Odrobilem moja piatke i wrocilem do domu. -Jestes pewien, ze tam w ogole byles? Chlopcy od Garrettow nigdy nie wracaja do domu. Uklulo mnie. Rzeczywiscie, ani moj brat, ani ojciec, ani ojciec mojego ojca nie wrocili do domu. Wydawalo sie, ze to prawo natury: nazywasz sie Garrett, wiec twoim swietym przywilejem jest zginac chwalebnie za krolestwo i ojczyzne. -Ja wywracam statystyke, Tilly. - Prawdziwe imie Pieknej brzmialo Tilly Nooks. - Zdaje sie, ze tym razem to Yenageti padli ofiara sredniej statystycznej. -A moze szybciej biegasz niz inni Garrettowie? Slyszalem juz kiedys podobne zdanie. Tilly wyrazila je po prostu bardziej dosadnie niz inni. Miala uraze. Moj Dziadunio Garrett, ktory umarl na dlugo przed moimi narodzinami, rzucil ja dla mlodszej. To gorzkie doswiadczenie nigdy jej nie przeszkodzilo, aby nas traktowac jak wlasne wnuki. Nawet w tej chwili wiedzialem, ze ktos sprawdza, czy nikogo za soba nie przywloklem. Piekna weszla do sklepu przez wejscie ozdobione sznurami koralikow. Niosla lampe, ktora dawala swiatlo tylko z jednej strony. Lampa byla dla mnie. Jej karle oczy nie mialy problemu z widzeniem w ciemnosci. -Nic sie nie zmienilas, Tilly. - To byla prawda. Wygladala dokladnie tak samo, jak ja pamietalem. -Nie wstawiaj mi tu pierdol. Wygladam, jakby mnie tysiac razy zajezdzili na smierc i odstawili do wyschniecia. Wygladala jak kobieta, ktora przezyla siedemdziesiat bardzo ciezkich lat. Wlosy miala siwe i cienkie, skora glowy przeswiecala przez nie nawet w tym swietle. Skora zwisala z niej jak worek, jakby w ciagu tygodnia schudla o polowe. Byla blada, choc poznaczona plamami watrobianymi i wagrami. Poruszala sie powoli, ale zdecydowanie. Chodzenie sprawialo jej bol, ale nie przejmowala sie drobiazgami, choc nieustannie o nich mowila. Skarzyla sie na wszystko, ale jakos nie zwalniala tempa. Miala szerokie biodra i obwisly brzuch i zad. Gdyby mnie kto spytal, powiedzialbym, ze urodzila z tuzin dzieci, choc nigdy ani nie widzialem, ani nie slyszalem o zadnym potomstwie. Spogladala na mnie badawczo z mezna proba usmiechu. Zostalo jej tylko kilka zebow, ale oczy miala blyszczace, a umysl za nimi byl bystry jak zawsze. Usmiechnela sie wreszcie, ale cynicznie i z pewnym znuzeniem. -No to czemu zawdzieczamy ten zaszczyt po tylu latach? - Moze nie bedzie probowala zaktualizowac moich informacji na temat jej lumbago. Reszta "nas" byla najbardziej parszywa szylkretowa kocica, jaka zdarzylo mi sie ogladac. Podobnie jak Piekna, miala chyba ze sto lat. Ona takze byla stara, sparszywiala i zmaltretowana od wielu lat, jak siegam pamiecia. Spojrzala na mnie tak, jakby i ona mnie pamietala. Pieknej nie da sie oklamac. Zawsze sie na tym pozna. Nauczylem sie tego, kiedy mialem szesc lat. -Biznes. -Slyszalam, w czym robisz.; -Mowisz tak, jakby ci sie to nie podobalo. -Tak, jak ty do tego podchodzisz, to zabawa glupiego. Nawet nie masz z tego satysfakcji. -Mozesz przypadkiem miec racje. -Siadaj chwile - Steknela i opadla w pozycje lotosu. Kiedy bylem dzieckiem, zawsze mnie to zdumiewalo. Teraz tez bylem zdumiony. -Czego chcesz ode mnie? - Kotka usadowila jej sie na podolku. Usilowalem sobie przypomniec, jak sie bydlatko nazywa, nie moglem i mialem nadzieje, ze to nie wyjdzie. -Moze chodzic o czary. Szukam zaginionej dziewczyny. Jedyna wskazowka sa przedmioty zwiazane z czarami, jakie znalezlismy w jej pokoju. Piekna mruknela cos pod nosem. Nie pytala, dlaczego przychodze z tym wlasnie do niej. Byla glownym dostawca wszelkich wiedzmowych akcesoriow, od kurzych warg i ropuszych warkoczy po zabie zeby. -Zostawila je? -Chyba. - Piekna zawsze dostarczala najlepszych surowcow, ale nie mialem pojecia, jak. Nigdy nie wychodzila z domu, zeby nabyc towar i nigdy nie slyszalem o jakichkolwiek hurtownikach tych dobr. Powiadaja, ze Piekna siedzi na forsie, pomimo pozornej nedzy. To by sie zgadzalo. Zaopatrywala cale pokolenia czarownic. Gdzies tu musi miec pochowane cale skrzynie forsy. -Cos mi sie nie wydaje, zeby prawdziwa wiedzma zrobila cos takiego. -Mnie tez nie. - Od czasu do czasu banda lobuzow postanawiala zignorowac lekcje historii i probowala obrabowac Piekna. Nikomu sie to nie udalo. A kleska bywala bolesna. Piekna chyba sama byla dosc potezna czarownica. Nigdy sie do tego nie przyznala. Nigdy nie twierdzila, ze ma specjalne moce. Tylko szarlatanki to robia. Sam fakt, ze dozyla pozniej starosci plywajac wsrod rekinow profesji mowil sam za siebie. Opowiedzialem jej cala historie, niczego nie opuszczajac, bo nie widzialem takiej potrzeby. Byla dobrym sluchaczem. -Deszczolap maczal w tym palce? - Jej twarz zmarszczyla sie jak sliwka. - Nie podoba mi sie to. -O? - Czekalem. -Od jakiegos czasu go nie widac w miescie. Zaraza nie facet. Piekna lubila mowic. Jesli dam jej chwile ciszy do wypelnienia, moze wypluje wreszcie cos uzytecznego. Albo skorzysta z okazji, zeby mnie poinformowac o wszystkich swoich bolach i bolikach. -Ludzie ciagle mi mowia, ze to ktos zly, ale jakos chyba sie wstydza powiedziec, dlaczego. Ciezko sie przestraszyc, kiedy spedziles piec lat nos w nos z najlepszymi z Yenagetich, a potem jeszcze zadzierales z gostkami typu Choda Contague'a. Chodo byl kiedys kacykiem podziemia zbrodni w TunFaire. Taki Chodo wykorzystuje torture, morderstwo i grozbe uzycia sily jak narzedzia. Deszczolap krzywdzi ludzi dlatego, ze to lubi. Sadze, ze zalezy mu na tym, zeby siedziec cicho. Inaczej nie wsadzalby ludzi do Bledsoe. Znajdowalibysmy ich po kawalku w calym miescie. - Zaczela mi kreslic portret sadysty, kolejny obraz Cleavera. Zaczynalem miec watpliwosci, czy chce poznac faceta. W sumie jednak musialbym, chocby po to, zeby mu wyjasnic, ze nie wsadza sie ludzi do wariatkowa tylko za to, ze ich nie lubi. Piekna trajkotala, wtykajac mi rownoczesnie fakty, bzdury, plotki i spekulacje. Wiedziala o Cleaverze okropnie duzo - ale z dawnych czasow. O dzisiejszym nie umiala mi nic powiedziec. -W porzadku - stwierdzilem wreszcie, powstrzymujac potop slow. - A co z dzisiejszymi kultami czarow? Taka czarna magia, ktora spodobalaby sie znudzonym panienkom? Krazy tu cos takiego? Piekna myslala przez dluzsza chwile. Zaczalem sie juz zastanawiac, czy nie przycisnalem za mocno. Wreszcie stwierdzila: -Moze i jest. -Moze? - Nie wyobrazalem sobie, zeby Piekna miala czegos nie wiedziec na pewno. - Nie chwytam. -Nie mam monopolu na dostawe czarodziejskich akcesoriow. Sa inni. Nie mam rownych, jesli chodzi o jakosc i asortyment, ale sa inni. Ostatnio pojawilo sie paru nowych. Nastawiaja sie glownie na rynek nie-ludzi. A ty bedziesz chcial pogadac z niejakimi Vixonem i White'em. Nie zadaja pytan, tak jak ja i chetniej obsluguja twoich bogatych dupkow. -Lubie, kiedy brzydko mowisz. -Nie wyciagaj pochopnych wnioskow o ludziach na podstawie tego, gdzie mieszkaja. Sa geniusze w Bustee i sa idioci na Gorze. -Nie wiem, o co ci chodzi. -Zawsze byles tepy. -Wole, kiedy ludzie wala prosto z mostu. Zeby nie bylo nieporozumien. -No dobra. Nie wiem nic o tym, czego szukasz, ale mam powazne podejrzenia, ze istnieje cala grupa bogatych ludzi bezwstydnie wykorzystywanych przez jakichs naprawde parszywych czcicieli demonow. Wixon i White to twoj kolejny krok. Sprzedadza wszystko i kazdemu, byle mial kase. -I o to mi chodzilo. Punkt wyjscia. Pamietasz Maggie Jenn? -Przypominam sobie ten skandal. -Jaka to byla kobieta? Mogla byc powiazana z Deszczolapem? -Jaka to byla kobieta? Co, myslisz, ze bylysmy kolezankami? -Chyba masz na jej temat jakies zdanie? - Jesli by go nie miala, to by bylo po raz pierwszy w zyciu. -Byly tysiace opowiesci. Mysle, ze w kazdej siedzialo po trochu prawdy. Tak, byla powiazana. A to powaznie martwilo Theodorika. Raz nawet grozil, ze zabije Deszczolapa. Wystraszyl go tak, ze Deszczolap opuscil miasto. Slyszalam, ze Theodoric chcial go odlowic, ale wczesniej sam dal sie zabic. -Jakis zwiazek? -Zbieg okolicznosci. Kazdy krol ma swoich wrogow. Ale jesli Deszczolap pozostal w ukryciu nawet po smierci Theodorika, to znaczy, ze mial swoje powody. Mowili, ze medrcow przyprawial o szalenstwo. Ciekawe, co go sprowadzilo z powrotem? Wspomniala o medrcach. To moglo miec cos wspolnego z czesciowa emerytura Choda. Wielu ambitnych facetow probowalo juz z tego skorzystac, ale jego corka grala rownie twardo, jak ojciec. Zalatwilaby Deszczolapa, gdyby bodaj sprobowal. A po stronie prawa mielismy nowa Gwardie, ktora chetnie polozylaby lape na slawnym przestepcy - gdyby znalazl sie choc jeden bez powiazan. Deszczolap by sie nadal. Powolutku podreptalem w strone wyjscia. -Wixon i White? - upewnilem sie. Troche sie balem, ze bedzie chciala mi dac buzi, jak za dawnych czasow. -Przeciez mowie. Moglbys tu wpadac czesciej, niz raz na dwanascie lat, slyszysz? -Jasne - obiecalem z pelnym przekonaniem i szczerym zamiarem, jak zawsze, kiedy skladam obietnice. Nie uwierzyla mi. Zreszta ostatnio ja sobie tez nie ufam. XXIV Przy okazji udalo mi sie zrobic pare glupich rzeczy - na przyklad zapomnialem zapytac Pieknej, gdzie maja swoj kramik Wixon i White. Przypomnialem sobie na trzeciej przecznicy, zawrocilem i - dostalem to, na co zasluzylem.Sklepiku juz nie bylo. Alejki tez nie. Rozdziawilem gebe. Slyszy sie o takich rzeczach, ale nigdy sie ich nie spodziewasz. Unoszac ze soba rozczarowanie, poszedlem do najblizszego miejsca, gdzie kogos znalem i zapytalem, czy slyszeli o Wixonie i Whicie. To fakt. Ktos, kogo znasz, zawsze zna przynajmniej kogos, kto zna osobe lub miejsce, jakiego szukasz. I tak tam dotarlem. Pewien barman, nazwiskiem Krewetka, slyszal o Wixonie i Whicie od klienta. Posiedzielismy zatem z Krewetka nad kilkoma piwami na moj rachunek i ruszylem dalej. Wixon i White mieli swoj interes daleko, na West Endzie. Zamkniete. Nikt nie odpowiadal na moje pukanie. Lokal byl wynajety. Wixon i White byli tak pewni siebie i kosztowni, ze nie musieli mieszkac w miejscu pracy. Ta czesc West Endu to miasteczko snobow. Sklepy sa tylko dla tych, ktorzy nie wiedza, co maja robic z kasa. Nie moj rewir. I nie moj narod, bo zupelnie nie rozumialem ani klientow, ani kupcow. Jednym okiem szukalem uzbrojonych patroli. Powinny sie tu krecic, bo kazdy sklep byl pewny towaru. Zaczalem sie zastanawiac, czy Straz nie macza w tym palcow. Niektore sklepy mialy szklane szyby wystawowe. A to oznacza potezna ochrone. Wixon i White wygladali mi na miejsce, gdzie sie obsluguje czarownikow-amatorow z najwyzszych klas i po zenujacych cenach. Pewnie sprowadzali towar od Pieknej, potrajali cene detaliczna, a potem jeszcze raz. I tak bez konca, jesli klient byl naprawde tepy na oko. Ludzie, ktorzy tu robili zakupy na pewno chwalili sie swoim znajomym, ile to zaplacili za to czy tamto. Czulem, ze moje uprzedzenia zaczynaja nabierac konsystencji odpowiedniej do wybijania szyb, wiec szybko sie stamtad zwinalem. Nie mialem nic do roboty, ani checi, zeby wracac do domu, gdzie czekalo na mnie towarzystwo psychodelicznej papugi i dwoch czubkow wyjacych do ksiezyca. Mialem nadzieje, ze ta sfelerowana kura o parszywym dziobie zdechnie z glodu. Zaczalem sie zastanawiac, czy nie zajrzec i sprawdzic, jak sie ma Koles. Do tej pory juz moze odzyskal swiadomosc. XXV Kurde mol! Koles wygladal, jak swiezo narodzony.-Co ty, masz brata blizniaka? - warknalem. -Garrett! - Wyturlal sie z cienia stajni z szeroko rozpostartymi ramionami. Do prac, jakie zazwyczaj wykonuje sie w stajni, uzywal glownie widel, ale nie wydawal sie ani polamany, ani obolaly. Uscisnal mnie serdecznie. Zawsze byl taki wylewny, przynajmniej w stosunku do mnie, choc minelo juz wiele czasu, odkad ocalilem mu biznes. -Spoko, chlopie, nie jestem nielamliwy. W przeciwienstwie do niektorych. - Moje siniaki rodem z zasadzki jeszcze nie stracily wrazliwosci. -Slyszales, co mi sie stalo? -Slyszalem? Bylem tam. Wciaz sie dziwie, jak mozesz chodzic. Napocili sie, zeby cie obalic. -Jestem troche obolaly, ale ktos musi zajac sie zwierzatkami. -Poslij po chlopakow z garbami. - Ja i konie niespecjalnie sie lubimy. Nikt mnie nie bierze na powaznie, ale ja wiem, ze caly ten szkapi rod zagial na mnie kopyto. I kiedy tylko nikt nie patrzy, a szczegolnie ja, te przeklete sianojady zaczynaja knuc. -Garrett! Jak mozesz mowic takie rzeczy! -I tak za dobrze myslisz o nich. - Opetaly Kolesia, jak nic. Staly sobie w boksach, chichoczac i biorac miare na moja trumne, a on ich bronil. On kocha te potwory. Mysli, ze ja tylko sie z nim draznie i glupio zartuje. Kiedys sie nauczy. Jak juz bedzie za pozno. -Masz duzo roboty? - spytalem. Wskazal na stos gnoju. -Trzeba wrzucic siano do srodka a nawoz na zewnatrz. One sobie nie robia urlopow. -Rzeczywiscie, pilna robota. Ale moze znajdziesz chwile czasu dla starego kumpla? Ze o paru piwkach nie wspomne? Ja stawiam. Ta kupa nigdzie nie ucieknie. -Jesli ja jej nie przerzuce, to na pewno nie. - Zmarszczyl brwi. - Ty stawiasz? Chyba czegos ode mnie chcesz. -Co? -Musisz ode mnie chciec czegos powaznego. Nigdy wczesniej nie chciales stawiac mi piwa! Westchnalem. -Blad. - I on, i wszyscy inni moi przyjaciele twierdza, ze nigdy sie nie pojawiam, jesli czegos nie potrzebuje. Przeciez nie tak dawno postawilem Kolesiowi kolacje i tyle piwa, ile dal rade wypic, zeby mnie przedstawil facetowi od powozow. - Ale nie bede sie upieral - pokaze mu, a co. - Idziesz? Caly problem z facetem gabarytu Kolesia polega na tym, ze on nie potrafi skonczyc na jednym. Jedno piwo to kropla w morzu jego potrzeb. Jesli nabierze ochoty na powazniejsza popijawe, musisz poslac po beczkowoz. Sam wybral lokal. Byla to mala, ciemna, jednoizbowa speluna o wystroju typu Wczesny Barak. Wszyscy tam znali Kolesia. Podchodzili, zeby sie przywitac. Sporo czasu minelo, zanim moglismy spokojnie pogadac - a i tak co chwile ktos nam przerywal, po to tylko, zeby sie przywitac. W miedzyczasie jedlismy. I pilismy. Au-au, szepnela moja sakiewka. Knajpa byla nedzna mordownia, ale podawali tu porzadne, ciemne, podobno firmowe. A w kuchni ktos znal fach kucharski lepiej, niz z widzenia. Pozeralem ze smakiem kolejne plastry pieczeni, ktora wprawilaby talenty kulinarne Deana w niezle zaklopotanie. Ceny tez byly rozsadne - oczywiscie dla tych, ktorzy nie probowaliby nakarmic calego regimentu smakoszy przywyklych do jedzenia na cudzy koszt w jednej osobie. -Jakim cudem ta knajpa nie kipi od gosci? - zapytalem. Koles obdarzyl mnie zadumanym, szczerym jak jasny gwint spojrzeniem. -Uprzedzenia, Garrett. - Uhm? Znowu nadszedl czas proby. - Koles mial byc duchownym, ciagle musial mnie sprawdzac i pilnowac, zebym nie zszedl za daleko na zla strone sciezki. W sumie pewien bylem, ze powie, iz knajpe prowadza ludzie-szczury - istoty, ktorych nie znosze jeszcze bardziej, niz koni - choc mniej mam po temu powodow, to musze przyznac. Dlatego bylem mile zdziwiony, kiedy stwierdzil: -Prowadza go centaury. Rodzina uchodzcow z Kantardu. -A skad by indziej? - Heroicznym wysilkiem zdolalem zachowac powage. Rozumiem, ze moga miec problemy z klientela. Centaurow sie raczej nie lubi. Za dlugo sluzyly w silach Kantardu jako armia pomocnicza Karenty. Kiedy jednak najemnik Glory Mooncalled zdradzil i oglosil Kantard niezalezna republika, dolaczyly do niego wszystkie centaurze plemiona. Istnialo prawdopodobienstwo, ze i ta rodzina do niedawna walczyla z Karenta. A kiedy wszystko sie porozlatywalo, gdzie niby mieli uciekac? Oczywiscie, ze do miast Karenty, ktorej lud mordowali. Nie rozumialem, dlaczego w ogole ich tolerowano. Oczywiscie, w gospodarce panuje dziura, ktora wyrwali wszyscy ci mlodzi chlopcy walczacy na froncie, ale kiedys przeciez wroca. Venageta zostala wypedzona z Kantardu. Glory Mooncalled zostal zmiazdzony. No, tak jakby. Centaury. A niech to licho. Zachowalem swoje mysli dla siebie, zmienilem temat, opowiadajac Kolesiowi, czym sie zajmuje dla Maggie Jenn. Nie przeoczylem nawet tak wstydliwych przygod jak niespodziewana wizyta w Bledsoe. Usmiechnal sie lagodnie i nie skorzystal z okazji, zeby mi przyciac na temat stanu mojego zdrowia psychicznego. Za to uwielbiam tego faceta. Zaden z moich innych przyjaciol nie oparlby sie pokusie. -No to czego ode mnie chcesz? - zapytal wreszcie. -Chciec? Niczego. -Przyszedles, przywiodles mnie tutaj, nakarmiles, napoiles piwem. Garrett, musisz przeciez czegos chciec. -Wiesz co, Koles, to bylo smieszne tak ze sto lat temu. Moge zniesc, jak sie ze mna czasem draznisz. Czasami i w malych ilosciach. Ale ta spiewka juz naprawde ma dluga, siwa brode. Moze wymyslisz wreszcie cos nowego. -Chcesz powiedziec, ze nie zartujesz? Ani mrugnalem. -Jak najbardziej. - Wlasnie dostalem wszystko, czego mi bylo trzeba: bezkrytycznego sluchacza i towarzysza samotnosci. -Nawet nie masz pojecia... - mruknal i glosniej dodal: -W takim razie sadze, ze moge ci pomoc. - Co? -Wiem co nieco na temat czarow i czarodziejstwa. Mam klientow, ktorzy naleza do tego swiatka. Bylem zaskoczony. Jego religia, wlasnego pomyslu odlam Ortodoksow, nie miala wiele wspolnego z czarami. Co tez nie ma wiele sensu, jesli pomyslec, jak czarodziejstwo i demonizm rozpanoszyly sie w miescie. Podejrzewam jednak, ze religia nie musi miec sensu. Gdyby miala, nikt by tego nie kupil. I znow Koles wykazal sie tolerancja. -W porzadku. Chyba skorzystam. Duzo tu sekt? -Oczywiscie. W takim miescie zawsze tworza sie sekty. Tworza i rozpadaja. Wiesz, jaka jest ludzka natura, zawsze czyjes ego ulegnie posiniaczeniu i wtedy... -Rozumiem. Slyszales o czyms szczegolnym? Moze ktos robil nabor na mlode kobiety? -Nie. -Cholera! No, trudno. Dobrze, opowiedz mi zatem o Maggie Jenn. Morley twierdzi, ze masz slabosc do krolewskiej krwi. -Powiedz, co juz wiesz. Zeznalem. -Niewiele moge dodac - odparl. Miala corke. Myslalem, ze dziewczynka umarla, ale wychodzi na to, ze jednak nie. Nikt tego nie udowodnil, ale Maggie prawdopodobnie byla kosztowna dziwka, zanim sie nia zajal Teodoric. Oczywiscie, pod zmienionym nazwiskiem. Morley mylil sie co do jej wygnania. Spedza mnostwo czasu na Isle de Paise, ale z wyboru. Co roku spedza miesiac w swoim domu na Gorze. Gdyby go nie uzywala, juz by go stracila. Musi sie ukrywac, kiedy jest w miescie. Nie chce, aby jej wrogowie cierpieli za bardzo. Skinalem glowa ze zrozumieniem. Skinalem, aby przyniesli nam jeszcze tego doskonalego firmowego napitku. Mialem go w sobie dosc, by dzwieki zaczynaly pobrzekiwac jak muchy, ale superman Koles jeszcze nawet nie zaczal sie mylic. -Grange Cleaver - mruknalem. - Deszczolap. Co z nim? -Jakos dawno o nim nie slyszalem. Dziwne, ze wrocil do miasta. -Moze. To ma chyba cos wspolnego z Maggie Jenn. -Musisz na niego uwazac, Garrett. On jest stukniety. Cholernie stukniety. Nazwali go Deszczolapem, bo zostalo po nim wiele placzacych wdow. Znal sie na torturach. Specjalista. -Nic szczegolnego, taki sobie czubek z sasiedztwa. Co bylo miedzy nim a Maggie Jenn? -Nie moge przysiac. Z tego co slyszalem, mogl byc jej alfonsem. -Alfonsem? - sprobowalem, jak to brzmi. - Alfonsem. Coz, brzmialo calkiem niezle. Polozylem przed Kolesiem troche forsy na rachunek. -Smacznego. Chyba pojde sprawdzic, gdzie zostawilem glowe. Musze pomyslec. Koles nie powstrzymal sie od roznych uwag, ktore polubili ostatnio wszyscy moi znajomi. Udalem, ze nie slysze. Ta ostatnia nowina stawiala wszystko w calkiem odmiennym swietle. Chyba, ze sie calkiem, ale to calkiem mylilem. I to moglo sie zdarzyc. XXVI Kto raz sie sparzyl, na zimne dmucha, nie? Ile to razy juz dostalem po lbie tylko za to, ze nie mialem dosc rozumu, aby wycofac sie z imprezy na czas? Na tyle czesto, ze raczej nie ruszam sie z domu bez odpowiednich narzedzi. Na tyle czesto, ze staje sie czujny, kiedy ktos mi podpadnie.Mimo ze wypilem kilka ale za duzo, zdolalem odkryc zasadzke na Macunado. Glownie dlatego, ze nagle zrobilo sie bardzo pusto. Obywatele tego pieknego miasta wyczuwaja klopoty na tysiac jardow, jak mala zwierzyna, kiedy do lasu zaplacze sie troll. Wokol mojego domu panowal ruch jak na pustyni po zarazie. Bylo tak cicho, ze mialem klopoty z lokalizacja zasadzkowiczow. Wreszcie katem oka pochwycilem drgnienie w cieniu zaulka Macunado. Z miejsca, w ktorym stalem, nie sposob bylo sie zakrasc. Musialem isc na dluzszy skrot. Nagle zrobilo mi sie wesolo. Perspektywa rozwalenia kilku lbow zadzialala jak szampan. Niepodobne do mnie. Chyba sprawa zaczynala uderzac mi do glowy - jesli to chodzilo o sprawe, bo nie bylem tego pewien. Zaszedlem goscia od tylu nucac piesn robocza ludzi-szczurow. O ile wiem, to jedyna robocza piesn, jaka maja. Tak niewielu z nich w ogole ma jakas robote do spiewania. Falszywy akcent i falszywa spiewka falszywie przepitym glosem zmylily goscia totalnie. Ochrzanil mnie, zamiast szykowac sie na klopoty. Zatoczylem sie na niego i walnalem pala miedzy oczy. -Glip! - powiedzial i zwalil sie na wznak, uginajac nagle wymiekle kolana. Zlapalem go za gors, zmusilem do uklekniecia, zaszedlem od tylu i podsunalem mu pale pod brode. -Dobra, Brano. Jak sie za mocno cofne, to poczujesz, jak to bedzie w dniu, kiedy zawisniesz - docisnalem lekko, zeby podkreslic wage moich slow. I zeby za glosno nie jodlowal. Jesli bede mu wydzielal powietrze malutkimi porcjami, inne glupstwa wywietrzeja mu ze lba. -Dotarlo? -Dotarlo - steknal uprzejmie. Jak go znowu docisnalem. Trzeba gosciowi przyznac, ze byl lojalny wobec kumpli. Tego sie raczej nie widuje wsrod ulicznych lobuzow. Musialem go prawie odeslac tam, skad sie nie wraca, zeby zaczal zeznawac. To sie stalo wkrotce po tym, jak stwierdzilem: -Wiesz, jaki jest najlepszy blef? Nie blefowac. Nie pomozesz mi, to sobie upoluje drugiego i tyle. Blefowalem. Wydal z siebie dzwieki swiadczace o tym, ze moje uprzejme negocjacje odniosly skutek. Poluzowalem. -Mow lepiej na wydechu. Albo sie wkurze. Troche mnie zdenerwowaliscie wczoraj wieczorem, chlopaczki. Bylo sie nie wyrywac. Lup! Walnalem go za myslenie o tym, co zamierza zrobic. -Kto cie przyslal? - Przydusilem go znowu, leciutko. -Gluchol - steknal. - Facet zwany Glucholem. -Ciekawe, ciekawe - mruknalem. - A nie powiedzial, o co mu chodzi? Jek i rzezenie. Co znaczy, ze nie, a w ogole kogo obchodzi, dlaczego? Gluchol placi prawdziwa forsa. -Ilu masz kumpli? -Siedmiu. -Siedmiu? Pochlebiasz mi. Ten Gluchol musi miec o mnie doskonale zdanie. - Ja tez mam o sobie doskonale zdanie, ale moi wrogowie zwykle go nie podzielaja. Moj gosc wydawal z siebie dzwieki, ktore mialy znaczyc, ze jest calym sercem przeciw. Uznalem, ze widocznie za szybko przychodzi do siebie. Stuknalem go jeszcze raz. Z wiekiem staje sie bardziej upierdliwy. I tak od slowa do slowa dowiedzialem sie, gdzie ukrywaja sie jego kolesie i rozgryzlem ich genialna strategie, ktora polegala na tym, ze mnie okraza i zawloka do swojego szefa. Przyjaciel gluchol Grange, byly handlarz nieruchomosciami, mial chec na pogawedke. -Aha, podoba mi sie ten pomysl. Nie ma sprawy. Ale nie bedziemy sie za dokladnie trzymac pierwotnego planu. Stuknalem go jeszcze raz, tym razem dosc mocno, zeby sie zdrzemnal. Bedzie go bolal leb - troche bardziej, niz mnie o jego kumpli. Dziwne, wcale mi nie dokuczalo sumienie. Zrobilem zatem rundke, tak dlugo wytrzasajac z chlopakow nadzienie, az przestalem odczuwac zadowolenie. Zastanawialem sie, co powiedza chlopcy po ciemnej stronie, kiedy wiesc sie rozejdzie. Po kilku okrazeniach nadmie sie tak, ze moi potencjalni przeciwnicy moga zaczac sie martwic. A moze nikt nie uwierzy? Wszyscy sadza, ze ciezsze prace odwala za mnie Morley. Dokonczylem najmniejszego z bandytow, ktory byl tak drobny, ze musial byc mieszancem. Przerzucilem go sobie przez ramie i ruszylem w kierunku Domu Radosci. Nieraz przyda mi sie pomocna dlon. XXVII Morley zmierzwil kurduplowi wlosy.-To szaleniec, Garrett, lepiej go nie zostawiac przy zyciu. Siedzielismy w biurze Morleya na gorze. Na dole klebili sie mordercy warzywek. -A ja wlasnie mialem dac mu spokoj. Ktorys z tych chlopcow byl twoim krewnym, Knypku? Kochankiem, albo cos w tym stylu? Maly mieszaniec lypnal zlym okiem. -Podoba mi sie ten facecik. - Morley zmarszczyl czolo. Karpiel sumiennie przygotowywal sie, zeby goscia podsmazyc tu i owdzie. Bolesnie podsmazyc. -Co jest? - zapytal mlodzik. -Wciaz oficjalnie jest gosciem. -Jasne. Gdybym to ja siedzial nos w nos z facetem, ktory wlasnie wyeliminowal mi cala bande, bylbym troche bardziej zdenerwowany. On ma takie rzeczy wliczone w ryzyko, kiedy wpadnie w gowno. -Narcisio! Jak ty sie wyrazasz! -Morley, on ma racje - wtracilem. - Ten blazen powinien byc znacznie bardziej przestraszony. -Jeszcze zdazy, Garrett. Po prostu jest spoza miasta. Zgodzilem sie z tym. -Skad wiesz? Ciekaw bylem, czy mysli o tym samym, co ja. -Nie boi sie. Patrz, dopiero teraz do niego dociera, w czyich jest rekach. Zaczyna srac w portki. Chyba mu nic nie powiedzieli, kiedy dostal te robote. Wsadzili mu kase w kieszen i kazali pomagac w porwaniu. -Wydaje mi sie, ze masz racje. - Probowalem przywolac na twarz krwiozerczy usmiech, jak chlopaki na oddziale dla niebezpiecznych, kiedy brali sie do roboty. Morley mial racje. Chlopaczek slyszal o Morleyu Dotesie, choc moze o mnie akurat nie. Kwiknal. Moze Winger miala racje, ze reputacja jest poteznym narzedziem. -Zdaje sie, ze on chcialby cos powiedziec - zauwazyl Morley. -No - odparlem. - Chcesz byc szczesliwym numerkiem, tym, ktoremu sie udalo, czy kolejnym sztywniakiem? -Szczesliwy numerek mi odpowiada. -Popatrz, Morley. To-to ma nawet poczucie humoru. To fajnie. Dobra, Szczesciarzu, jaki byl plan? Szkoda, zeby sie zmarnowal - rzucilem do Morleya. Morley blysnal zebami w niewesolym usmiechu. -Od lat nie miales tylu blyskotliwych pomyslow. - Byl gotow. Sam sie zdziwilem, jak szybko sie zgodzil pomoc. Przypomnialem sobie spojrzenia, jakie wymienili z Kaluza i Sierzantem. Czyzby jakies zadawnione porachunki z Deszczolapem? Martwie sie, kiedy Morley jest taki mily. To sie zawsze dla mnie konczy robota. -Ile jestes gotow wydac, Garrett? Rozwazylem moja umowe z Maggie Jenn, a potem odliczylem zaliczke. -Niewiele. Cos ci chodzi po glowie? -Przypomnij sobie opinie, jaka cieszy sie Deszczolap. Przyda nam sie paru specjalistow, zeby go uspokoic, jak sie za mocno podnieci. -Specjalistow? -Trojaczki Roze - Naturalnie. Wiecznie bezrobotni krewniacy. Specjalistami to ja bym ich nie nazwal, ale maja uspokajajacy wplyw na ludzi. Dorish i Marsha maja po siedemnascie stop wzrostu i jednym ciosem potrafia polozyc mamuta. Pol giganci, pol trolle, nie do zwyciezenia, mozna ich pokonac jedynie beczkami piwa. Wszystko rzuca, zeby sie urznac. Trzeci trojaczek to kurdupel wzrostu Morleya, ale potrafi tylko tlumaczyc to, co mowia jego bracia. -Nie, Morley. Juz i tak przypomina to jarmark cudow. Chce tylko pogadac z gosciem, dowiedziec sie, co ma do mnie. Morley spojrzal na Szczesciarza. -Garrett, Garrett, a juz myslalem, ze ci rozum wyrasta. Z Deszczolapem sie nie gada. Facet rozumie jedynie przemoc. Albo ty mu skopiesz dupe, albo on tobie. No, chyba ze sie tak bardzo zmienil. Skrzywilem sie. -Co jest? -Mam maly budzet. -Tez mi nowina. - Hej! -Znowu sie wyglupiasz, Garrett. Chcesz zaoszczedzic? Nie zaczynaj z Deszczolapem. Zamknij drzwi, poloz sie na workach z kasa i miej nadzieje, ze nie wpadnie, jak cie dorwac. Bo po dzisiejszym zacznie sie bardziej starac. Wiedzialem o tym. Cleaver mial rozdete ego i zadnych zahamowan. A ja mu juz dostarczylem wszelkich powodow. Garrett, ale z ciebie dupek. Sam sie pakujesz w klopoty. Powinienes byc troche bardziej zgodny. -Skad on wie, ze wydostalem sie z Bledsoe? Morley i Karpiel podskoczyli, weszac nowa opowiesc. Musialem podzielic sie paroma ponurymi szczegolami, zeby sie ich pozbyc. Dowiedzieli sie o wiele za duzo, jak na moj gust, ale trudno. -Jak uslysze o tym od kogokolwiek innego, bede wiedzial, kogo mam w to ubrac. -Taaak - Morley usmiechnal sie zlowieszczo. - Winger. Usmieszek ze zlowieszczego zmienil sie w szatanski. Wolalbym nie wiedziec, kto juz zna te historie. Wszystko, o czym wiedziala Winger, moglo w ciagu jednej nocy obiec pol kraju. Lubila krecic sie po knajpach z facetami, upijac sie i wymieniac opowiesci. Zanim skonczy, moja historia urosnie do rozmiarow doroslego smoka. -Jesli uwazasz, ze Roze'owie sa nam potrzebni, to ich bierz. -Podsunales mi lepszy pomysl. - No? -Wykorzystaj tych blaznow, ktorzy petaja ci sie po domu. Niech na siebie zapracuja. Powiedziales, ze wielki i tak ma juz dlug u Cleavera. -Niezly pomysl. Szczesciarz, w ktorym kierunku idziemy? Morley dodal szybko: -Oczywiscie musisz wiedziec, ze bede znacznie szybszy i skuteczniejszy od Cleavera, jesli Garrett nie bedzie zadowolony. -Na zachod. - Skrzek kurdupla byl az cienki od pisku przerazenia. Nie mialem mu tego za zle. Byl miedzy przyslowiowym mlotem a kowadlem. -Zachod brzmi niezle - odparlem. - To znaczy, ze mozemy wstapic po drodze do mnie. Uznalem, ze koledzy Szczesciarza juz sobie poszli. Morley i jego paczka nie mieli najszczesliwszych min. W koncu to zbiry, a zaden zbir przy zdrowych zmyslach nie zblizy sie do Truposza na odleglosc czytania umyslu. Nie pomogly zapewnienia, ze spi. -Wiecej szczeka, niz gryzie - tlumaczylem. -Jasne - warknal Sierzant. Kaluza i Morley poparli go z calego serca. Karpiel uznal, ze tak wypada i zmalpowal doroslych. Poddalem sie. Ivy'ego znalazlem w pokoiku od frontu. Klocil sie z Cholernym Papagajem. Cholerny Papagaj gadal bardziej sensownie. Powietrze ciezkie bylo od smrodu brandy i piwa. Ciekawe, ktory wypil wiecej? Kto wie? Cholerny Papagaj nie odmawia, tylko mu pozwol. Ivy wyraznie mial zamiar ogolocic mnie ze wszystkiego, zanim wyleci na bruk. -Zwolnij troche, bo braknie na sniadanie - rzucilem. Ivy wpadl w rozpacz. Widac bylo, ze bardzo stara sie wykrzesac z galaretowatej mozgownicy choc troche ognia. Watpilem, zeby udalo mu sie uzyskac bodaj iskierke. Ale chyba dotarlo do niego, ze moje zapasy alkoholu maja wartosc skonczona. -Gdzie Slizgacz? - Wielgas znikl z pola widzenia. Z gory dobiegal jakis halas, ale to nie moglo byc nic ludzkiego. Drzwi od kuchni byly otwarte, moglem zatem sam spraw-' dzic. Widok byl taki, ze zaczalem rozmawiac sam ze soba. Kolega Slizgacz probowal z moja spizarnia zrobic to samo, co Ivy z piwnica. To sie nazywaja dobre uczynki. Wbijaja ci to do glowy, zaledwie zaczniesz chodzic. Ale co sie dzieje, kiedy starasz sie pomoc swoim braciom? Za kazdym razem dostajesz kopa w zadek. Bez litosci. Skad te klechy czerpia swoje szalone pomysly? Ile policzkow dziennie nastawiaja? I jak to sie dzieje, ze nie chodza o kulach z kompresami na tylkach? -Gdzie Slizgacz? - zapytalem jeszcze raz. Ivy powoli wzruszyl ramionami. Nie sadze, zeby zrozumial cokolwiek poza tonem mojego glosu. Zaczal wyjasniac Cholernemu Papagajowi transcendencje religii Ortodoksow. Cholerny Papagaj odpowiadal mu komentarzami, z ktorymi nie moglem sie nie zgodzic. Rozpoczalem poszukiwania Slizgacza. Chrapanie z gory az prosilo sie o sledztwo. Slizgacz lezal w poprzek lozka Deana, na plecach, a chrapal jak dwa parzace sie gromojaszczury. Znieruchomialem z podziwu. Ten facet nie mogl byc czlowiekiem. Musial byc polbogiem. Jego chrapanie brzmialo jak piekielne organy, laczac mruczenie, ryk, parskanie i skwierczenie. Wydawal sie w stanie polaczyc wszystkie istniejace sposoby chrapania. I to na jednym oddechu. Kiedy odzyskalem zdolnosc poruszania sie, wrocilem do pokoju. Z wielka przykroscia musialem przeszkodzic artyscie przy pracy. Zamknalem drzwi, podszedlem do okna, sprawdzilem, co z Morleyem i kompania, po raz kolejny zdumialem sie ruchem panujacym na Macunado. Gdziez zdazaja te wszystkie stworzenia? Co je pedzi przed siebie o tej porze? A moze to tylko w mojej okolicy tak ich swedza piety? Nie przypominam sobie, abym widzial taki ruch gdziekolwiek indziej w miescie - choc wydawalo sie, ze cale miasto wyleglo na ulice. Wciaz slyszalem kazde chrapniecie Slizgacza. I bede je slyszal bardzo dokladnie przez caly czas, jaki raczy spedzic pod moim dachem. Tak sie koncza dobre uczynki. Morley spojrzal na chlopcow i nic nie powiedzial. Pokrecil tylko glowa. Nawet ja zastanawialem sie teraz, czy przypadkiem sobie nie zmyslili tej wojaczki. Zwlaszcza Ivy. Cholerny Papagaj siedzial mu teraz na ramieniu, mieszajac najwymyslniejsze ze swych rynsztokowych wyrazen z okrzykami: -Hej, koles! Bedziemy strasznymi piratami! - To oczywiscie zwracalo uwage. A czegoz innego ci trzeba, kiedy chcesz sie zasadzic na goscia, ktory sam siebie zwie Deszczolapem? Moj wiezien wskazal na potwornosc z cegly i kamienia, twierdzac, ze to kwatera glowna Deszczolapa. Dotes skrzywil sie. -Masz to, za co placisz, Garrett. - Zmiazdzyl spojrzeniem Ivy'ego i Slizgacza. - A nie placiles za braci Roze. -Nawet mi nie przypominaj. - Slizgacz nie spal, ale rownie dobrze mogl chrapac. W jego glowie panowala gleboka zima. Ivy wciaz usilowal przekonac o czyms Cholernego Papagaja. Pierzasty diabel uznal, ze juz go rozpracowal i wrocil do wspomnien swoich zeglarskich czasow. Morley rzucil okiem w bok, sprawdzajac, gdzie ma Karpiela. Zgial kilkakrotnie palce, jakby mial te same pokusy, co ja. -Naprzod - rzucilem. Skrzywil sie. -Nie moge. Ale zaraz sie przyjrze, co i jak. -Przebieg naszej znajomosci nauczyl mnie kilku spraw na temat Pana Pyskacza. - Tym razem bylem bardziej przewidujacy, niz zwykle i przewidzialem, ze Cholerny Papagaj moze nam spasc na kark. Dlatego mialem ze soba mala flaszke brandy, wydobyta z kryjowki, ktorej Ivy jeszcze nie wyweszyl. Morley prychnal. Wiec wiedzial. -Musimy utrzymac Ivy'ego na odleglosc, dopoki ptak sie nie urznie. -Byl zwiadowca, to go wyslij na zwiady. Razem z Karpielem. -Ty cwaniaku. - Spojrzalem na domostwo Cleavera. - Ciekawe, co oni zrobili temu facetowi, ktory go projektowal? Budynek kiedys byl mala fabryczka, pewnie zakladem pracy chronionej dla niewidomych, taki byl brzydki. Zdumialo mnie, ze mozna uzyskac tyle brzydoty korzystajac wylacznie z materialow budowlanych. -Pewnie spalili go na stosie, uwazajac, ze zadna inna kara nie zmaze, jego zbrodni - Dotes zachichotal. Ubawi sie, grajac przede mna dumnego elfa z zadartym nosem. Jego gust w dziedzinie architektury i sztuki nie mial w sobie nic ludzkiego. Na ile go znalem, szaleniec, ktory zaprojektowal ten dom, mogl byc jakims jego przodkiem. Podsunalem mu ten pomysl i dodalem: -Moze to nawet jakis elficki pomnik kultury... Morley skrzywil sie. Nie spodobal mu sie ten zart. Zlapal Karpiela i Ivy'ego i kazal im przeszukac dom. -Ptak zostaje tutaj. Nie potrafi trzymac dzioba na klodke. Poszli sobie. My tymczasem schowalismy sie, nasluchujac przeklenstw wyslannika Cleavera, bo zapomnialem go rozwiazac. -Czekaj, facet, zajety jestem, nie widzisz? - rzucilem przez ramie. - Papuge karmie, no co? Cholerny Papagaj ssal brandy jak gabka. -Uwolnie cie, jak sie okaze, ze nas nie wystawiles. Osobiscie uwazalem, ze to niemozliwe. Nikt normalny nie mieszkalby w takim paskudztwie. Cleaver wydawal sie jedynym osobnikiem, ktory moglby docenic niepowtarzalnosc tego domostwa. Ivy i Karpiel wrocili. Mlody stwierdzil: -Ktos tu mieszka. Nie pytalem o nazwiska. Ci, ktorych widzialem, wygladali akurat na taki element, jakiego szuka pan Garrett. Ja tam nikogo nie szukalem. -Szkoliles go? -On to ma we krwi. Trzeba tylko popracowac nad dykcja i gramatyka. -Niewatpliwie. Cwaniak musi umiec ladnie mowic. -Moge juz isc? - zapytal wiezien. -A co z Panem Pyskaczem? - zainteresowal sie Karpiel. - Hej! On sie urznal! Wujku Morleyu, czy ty...? -Nie, Szczesciarzu - odparlem. - Wciaz nie wiem, czy nas nie wyratowales. A moze sprowadziles nas do jakiegos klubu twardzieli? -Ta potwornosc bardzo do niego pasuje - zaoponowal Morley Pelno miejsca. Wlasciciela pewnie nie bylo tu od wielu lat. Zadnych nici, gdyby nawet ktos szukal. Sprobujesz? Spojrzalem na moich pomagierow. Ani Ivy, ani Slizgacz nie wzbudzali we mnie szczegolnego zaufania. -Zdaje sie, ze bardziej gotowi juz nie bedziemy. Jakies sugestie taktyczne? -Prosto w drzwi frontowe moze sie udac. -Madrala. Slizgacz, Ivy, za mna - podreptalem w kierunku tego pomnika szpetoty. Moi dziwni asystenci poczlapali za mna, nieco oszolomieni, ale calkiem lojalni. Morley polecil Sierzantowi, zeby na wszelki wypadek nie oddalal sie od nas. Sam tez dolaczyl, wiec Karpiel i Kaluza nie mogli sie wylamac. Karpiel protestowal: -Panie Garrett, pan nie powinien byl dawac alkoholu Panu Pyskaczowi. Wlasnie to zawsze chcialem zrobic - zdobywac fortece na czele druzyny skladajacej sie z morderczych elfow, uciekinierow od czubkow i pijanej papugi. Cholerny Papagaj mruczal cos na temat swojej zagrozonej cnoty, ale w tak plynnej pijanszczyznie, ze nawet zalany czlowiek-szczur nie bylby w stanie go zrozumiec. -Wujku Morleyu, czy ty... - szepnal Karpiel. -Cicho. Spojrzalem na tego wypierdka dzungli i wyszczerzylem zeby z mina karla, ktory wlasnie dostal kontrakt na uzbrojenie armii. Dom byl symbolem ohydy, ale nie forteca. Znalezlismy niestrzezone boczne wejscie. Wylamalem prymitywny zamek i wprosilismy sie do srodka. Dean nie powinien tego ogladac. Lepiej, zeby nie wiedzial, na co zdaja sie zamki. -Ciemno tu - mruknal Ivy. A czego sie spodziewal? Wydawal sie zdenerwowany, jakby ktos nie gral czysto. -Polglowek ma bystre oko - zachichotal Sierzant. - Przeklety Deszczolap nie zmyli go nawet na sekunde. -Starczy tego ujadania! - syknal Morley, rozgladajac sie wokolo. Elfy naprawde widza w ciemnosci, prawie rownie dobrze, jak karly. -Co widzisz? - zapytalem szeptem. Wszyscy mowilismy szeptem. Calkiem sensowne, no nie? -A czego bys sie spodziewal... A co to za odpowiedz? Spodziewalbym sie brudu i insektow i kupy zamieszania z powodu naszego wejscia. Ale tylko szczury wydawaly sie nami przejete - i to tyle o ile. Byly tak pewne siebie, ze tylko wodzily za nami wzrokiem. Zgodnie z relacja Karpiela, tubylcy mieszkali w drugiej czesci budynku. I rzeczywiscie. Glownie tam. Skradalismy sie korytarzem oswietlonym plomieniem pojedynczej, rachitycznej swiecy. Wlasnie sobie myslalem, ze Deszczolap musi byc cholernym sknera, kiedy nagle jeden senny amator nocnego siusiu wszystko zepsul. Wyszedl z pokoju tuz przed nami, przeczesujac obiema rekami wlosy, z ktorymi czas juz sie wlasciwie rozprawil. Obudzil sie blyskawicznie i zanim przywalilem mu moja prawie najlepsza pala, wydal z siebie calkiem przyzwoity kwik. Wtedy kwiknal jeszcze glosniej. Musialem go walnac az cztery razy, zeby sie zamknal. -To by bylo na tyle - skwitowal Slizgacz. Trudno go bylo uslyszec przez rwetes, jaki podniosl wokol nas na razie niewidzialny garnizon. -Pieprz badanie opinii spolecznej. Znasz ten dom? -Nigdy go wczesniej nie widzialem. -Wydawalo mi sie... -Nigdy tu nie bylem. Tyle pamietam. Korytarz skrecil w prawo. Nie protestowalem. Natknalem sie na tubylca, ktory biegl nam naprzeciw. On tez mial pale. Wywalil galy. Ja tez. Walnalem pierwszy, on sie uchylil, zawrocil, wyjac i wrzeszczac. -Wiesz co, Garrett, teraz to mogles sie bardziej postarac. - Zaproponowal Morley. Halas przed nami byl coraz glosniejszy i Morley chyba sie zmartwil. Uciekinier wpadl w jakies drzwi. Ja bylem za nim o dwa kroki, ale kiedy tam dotarlem, drzwi byly juz zamkniete i zablokowane. Uderzylem w nie ramieniem z granitu. Popuscily o jaka jedna tysieczna milimetra. -Ty to zrob. - Morley wskazal Slizgacza. - Garrett, a ty przestan jeczec. -Zwichnalem sobie wszystko od kolan w gore. Slizgacz zapukal do drzwi ogromnymi stopami, ale dopiero po chwili raczyl uruchomic szanowne ramie. Drzwi eksplodowaly jak sceniczna dekoracja. Chyba trzeba miec do tego dryg. Dotarlismy do magazynow. Tu palilo sie tylko kilka lamp. Deszczolap to faktycznie sknerus. Zdaje sie, ze urzadzil tu baraki. Ludzie pierzchali na wszystkie strony jak przerazone myszy, kierujac sie do innych wyjsc. Tylko ci z korytarza wydawali sie zdolni do walki. Ciekawe. Posrod ogolnego wycia i chaosu ujrzalem przelotnie znajomego gargulca, starego kumpla, niejakiego Ichaboda. Pardon. Mojego starego kumpla Zeke'a. Zeke szybko sie ulotnil. Ruszylem za nim. Mialem z nim do pogadania. Maggie Jenn miala dosc klopotow i bez tego, zeby jej zaufany lokaj byl przydupasem Deszczolapa. Ani sladu. Znikl jak upior, ktorego przypominal. Przeszukalismy caly bajzel. Ani sladu Grange'a Cleavera. Zlapalismy tylko troje ludzi - tego z korytarza, ktorego obalilem wlasnorecznie i pare staruszkow, ktorzy nie dotarli na czas do swoich chodzikow, zeby dac noge. Staruszka byla moze o tydzien mlodsza od Pieknej. Jej maz i ten drugi nie wydawali sie szczegolnie rozmowni, ale ona trajkotala tak, jakby slowa ja wzdymaly i wyrywaly jej sie niczym wiatry po niezdrowym posilku. -Hejze, babciu, hejze! - Zalala mnie czyms w rodzaju dwutorowego potoku zalow na swoje lumbago i na niewiarygodna niewdziecznosc jej niedobrych i podlych dzieci. - Przykro mi przeokropnie. Naprawde. Ale ja chce wiedziec, gdzie jest Grange Cleaver? -Sprobuj moze troche bardziej dyplomatycznie - podsunal Morley. Ciekawe, odkad to on taki cierpliwy sie zrobil, kiedy mu na czyms zalezy? -Bylem dyplomata przez pierwsze trzy razy. Wystarczy. Teraz mi przeszlo. Mam nastroj do rozwalania lbow. Nie wyszlo mi to szczegolnie groznie. Nikt sie nie przestraszyl. Dopiero Karpiel zrobil uzytek ze swego dlugiego jezora i wypaplal dosc, zeby sie zorientowali, ze sa w rekach nieslawnego Morleya Dotesa. Dopiero wtedy nawet ten korytarzowy twardziel dostal nieprzepartych ciagot do wspolpracy. No coz, Winger chyba jednak miala racje. Ale nam to pomoglo. Babcia Papla miala jedna odpowiedz, a ta odpowiedz brzmiala: -Wlasnie wyszedl, razem ze swoimi chlopcami. Nigdy nie mowi, dokad idzie, ale chyba chcial sprawdzic, co sie stalo z ludzmi, ktorych wyslal kilka godzin temu. Zaplacil im, a oni sie nawet nie pokazali. - Spojrzal surowo na biednego Szczesciarza. Szczesciarz wydawal sie nieco zielonkawy. Staruszkowie juz sie zorientowali, kto nas przyprowadzil do tego domu nieszczescia i biedak zaczal sie martwic, ze szef wpadnie w zly humor. Morley okrecil go ku sobie. -Cleaver sprowadzil cie spoza miasta. Czesto tak robi, Szczesciarzu? Szczesciarz spojrzal na nas morderczym wzrokiem. Nie mial wyjscia. -Tak - odparl niechetnie. Uwazal chyba, ze zerwalismy umowe. Moze i tak. Przykro. -Dlaczego? -Chyba dlatego, ze tu w miescie nie mogl znalezc nikogo, kto chcialby dla niego pracowac. Zwlaszcza po tym, kiedy sie dowiedzieli, kim byl, kiedy tu mieszkal wczesniej. Zdaje sie, ze narobil sobie wtedy wrogow, ktorych nikt nie chcialby zdenerwowac. Zerknalem na Morleya. Sa tacy, ktorzy uwazaja, ze jest gorszy od zlej nowiny, ale nie byl taki wielki, zeby jego niezadowolenie mialo zniechecic zawodowych zbirow do sluzby komus, kogo on nie lubi. Nie, nie sadze. -Chodo - mruknalem. Nazwijmy to intuicja. Morley skinal glowa. -Byl taki maly braciszek, ktory zginal paskudna smiercia. Chodo byl wtedy malutki i nie mogl nikomu nic kazac. Ale nie zapomnial. No tak, Chodo Contague nie pozostawia po sobie niezaplaconych dlugow. - Ale... -Wiesz o tym ty i ja. Nikt wiecej. Tylko on i ja wiedzielismy, ze po udarze Chodo stal sie roslina. Wladze w organizacji przejela jego corka. Udawala tylko, ze przyjmuje instrukcje od ojca. -Crask i Sadler - ci dwaj tez wiedzieli. Morley lekko przekrzywil glowe. -To by wyjasnialo pare rzeczy. Crask i Sadler byli glownymi lamignatami Choda, zanim sie nie zbuntowali, probujac przejac wladze i doprowadzajac go do udaru. Znikneli, kiedy corka kacyka ich wymanewrowala. Przypadkiem istnialy pewne zastrzezenia co do ich meskosci, choc niewatpliwie byli chodzacymi gorami miesni. Opisalem ich. Z niewyraznej miny Szczesciarza wywnioskowalem, ze zna ich przynajmniej z widzenia. Dalem Morleyowi znak spojrzeniem. -Wiecej komplikacji juz mi nie trzeba. Morley dzgnal Szczesciarza. -Tych facetow tutaj nie ma - wystekal ten ostatni. - Grange ma ich u siebie w domu. Nie chce, zeby sie pokazywali publicznie w jego towarzystwie. Uwaza, ze tylko sprowadzaja tutaj klopoty i tyle. Dal im zajecie w Suddleton. Gdzie, jak sadze, kazda wolna chwile poswiecali planowaniu zemsty na niejakim Garretcie. -Morley, nie masz wrazenia, ze nasz kochany Szczesciarz nie jest calkiem szczery? Wie cholernie duzo na temat biznesu Deszczolapa. -Tez mi sie tak zdaje. Szczesciarz zaczal protestowac. -Ja tylko slyszalem to, co mowili jego stali goryle. Wiecie, jak to jest, faceci sobie siadaja w kolku, pija, gadaja, ten tego... -Jasne. Gadaj, Szczesciarzu, dokad pobiegniesz, kiedy ci przetniemy wiezy? Spojrzal na staruszkow, wzruszyl ramionami. Bal sie. Oni nie, choc staruszka niezle sie rozgadala. Ciekawe, kim byli dla Deszczolapa. Wlasnie mialem zapytac o Zeke'a, kiedy Morley zauwazyl: -Juz dosc tu czasu zmarnowalismy, Garrett. Pomoc moze byc w drodze. No tak. Faktycznie. Moze. -Przejdziecie sie z nami i odpowiecie jeszcze na pare pytan - zaproponowalem Szczesciarzowi i staruszkom. - A potem sie rozstaniemy. Skinalem reka, zeby szli za mna. -Byl tam taki facet, co sie nazywa Zeke... I wlasnie wtedy Przeklety Papagaj zrobil pierwsza madra rzecz od chwili wyklucia. Wylecial z mroku z wielkim trzepotem skrzydel, wrzeszczac: -Ratuj mnie! O, ratuj mnie, panie! - Takim tonem, ze nawet nie brzmialo to jak zwykle marudzenie. Bo nie marudzil. Bylo ich osmiu. Nie dawalem im wielkich szans, choc wszyscy byli duzymi, paskudnymi zabijakami. Sierzant i Kaluza ogluszyli naszych wiezniow, przeskoczyli przez to, co zostalo i zabrali sie za wykrecanie czlonkow. Ogladanie ich przy pracy przyprawialo o niezdrowa fascynacje. Cos tak, jak ogladanie weza, ktory polyka ropuche. Nie mialem czasu na fascynacje. Siedzialem po ptaszka w krokodylach. Opedzalem sie do chwili nadejscia odsieczy. Morley i Karpiel tanczyli wkolo, jakby odstawiali jakis idiotyczny pokaz sztuk walki. Pan Pyskaty trzepotal skrzydlami i skrzeczal. Robil wiecej halasu niz stado pawi. Jego slownik siegnal nowych poziomow. Kaluza, Sierzant, Slizgacz, Ivy i zbiry Cleavera usilowali go nauczyc czegos nowego, ale nie za bardzo mieli czego. Czterech brunow zanurkowalo szybko. Slyszalem opinie ludzi nie zwiazanych z fachem, ze nie jest mozliwe wykonczenie kogos za pomoca samych piesci. To prawda, jesli chodzi o przecietnego pijanego amatorzyne, ktory tlucze sie ze szwagrem w kacie knajpy. Posrod zawodowcow jest jednak calkiem inaczej. Poki co, Kaluza zarobil rozkwaszony nos, Karpiel oberwal w nerw lokciowy i teraz podpieral sciane, z blada twarza trzymajac sie za lokiec i klnac na czym swiat stoi. Morley zgromil go wzrokiem. -Zabic ich, przekleci! Zabic wszystkich! - rozlegl sie nad zgielkiem dziewczecy, piskliwy glos. - Przestancie sie z nimi bawic! Pozabijac! Dostrzeglem niewysokiego faceta, wrzeszczacego z odleglosci, ktora wydawala mu sie bezpieczna. Cleaver? Deszczolap we wlasnej osobie? Morley tez go zauwazyl. Brunowie Cleavera powoli zaczeli dochodzic do jedynego rozsadnego wniosku, ze nie nalezy denerwowac gosci, ktorzy rozprawiaja sie z nimi jednym palcem. Nie posluchali rozkazow. Morley wyszczerzyl zeby i ruszyl po Deszczolapa. Ja tez juz bylem w drodze. Deszczolap jednak chyba nie mial ochoty na nasze towarzystwo. Ten maly kurdupel mial niezle biegi! Naturalnie, cala nasza paczka rzucila wszystko, co miala w rekach i rzucila sie w slad za nami. Z oczywistym wynikiem. Deszczolap znikl w tej samej mysiej dziurze, ktora wczesniej skonsumowala Zeke'a. Jego ludzie pozbierali czesci ciala swoje i kumpli i ruszyli w kierunku wyjscia. I oto nagle znalezlismy sie sami w pustym budynku, sam na sam z histeryczna papuga. A wedlug Morleya "Straz byla w drodze". -Mozesz przypadkiem miec racje. - W tych czasach ludzie faktycznie czasem wzywali profesjonalnej pomocy. I czasem nawet ja otrzymywali. -Narcisio, zlap tego sfelerowanego golebia i zatkaj mu dziob - warknal Morley. Pyskacz wlasnie przestal zartowac. Sprawdzilem, czy wszyscy nasi ludzie moga isc o wlasnych silach. Zadnych powazniejszych obrazen. W kazdym razie sprawnych nog nie brakowalo. Ze sprawnymi mozgami jakby gorzej. Slizgacz i Ivy pomagali opanowac CP. Pan Pyskacz ulatwil im to. Wpadl na sciane z pelna predkoscia i ogluszyl sie na amen. Szkoda, ze nie skrecil sobie karku. Juz mialem mu to zalatwic i zwalic na kiepski pilotaz ptaszyska, ale Karpiel za bardzo mnie pilnowal. Dopiero na ulicy spytalem Slizgacza: -Ten kurdupel to byl Cleaver, no nie? Ta krewetka o dziewczecym glosie? Morley wydawal sie bardzo zainteresowany odpowiedzia. Czyzby nigdy wczesniej nie ogladal Cleavera? -Jasne. To byl on. Ten wypierdek. Gdybym dorwal tego konusa, zrobilbym z niego kaplona. Wsadzil mnie do wariatow. Golymi rekami bym go zalatwil. Jaja bym mu ukrecil i wsadzil w gebe. - Ale dygotal jak galareta. Byl blady. Ociekal potem. Nie wyobrazal sobie chyba, ze moglby podejsc do Grange'a Cleavera blizej, niz na rzut kamieniem. Cleaver musi byc bombowym facetem. Sprawdzilem Ivy'ego, ale niewiele mial do powiedzenia. Zajety byl swoim pierzastym kumplem. -Cleaver sie teraz przyczai - zauwazyl Morley. -Tak sadzisz? -Garrett, jego obecnosc w miescie to juz zadna tajemnica. Dowie sie o tym mnostwo ludzi, ktory go nie lubia. A on tez sobie zda sprawe, ilu ma wrogow od chwili, kiedy sie spiknal ze Szczesciarzem. -Myslisz, ze da noge? -Nie. Ale gdyby mial choc tyle rozumu co stara ges, zrobilby to czym predzej. Pogadasz jeszcze z Winger? No i ciekawe, kto sie ukrywal w cieniu budynku, kiedysmy tu wpadli. -Widziales ja, co? -Widzialem. Wynieslismy sie, zanim zjawila sie Straz. Zaledwie znalezlismy sie w bezpiecznej odleglosci uwazniej rozejrzalem sie wokolo. Ani sladu mojej przerosnietej jasnowlosej przyjaciolki. Moze stracila zainteresowanie. -Musisz ja pociagnac za jezyk, Garrett. -Wiem, wiem... Ale chcialbym, zeby przyszla dopiero wtedy, kiedy bedzie gotowa. - Zastanawialem sie, dlaczego Winger nie wyruszyla na poszukiwanie Chastity Blaine. Morley nawet nie wspomnial o drugim obserwatorze, tym, ktory mnie sledzil do domu Maggie Jenn. Pewnie go przegapil. Pomieszanie z poplataniem. Wszystko bez sensu. I nie zapowiadalo sie na lepsze. -Nie czekaj za dlugo - mruknal Morley. - Dwie proby noc po nocy oznaczaja, ze Deszczolap nie zartuje. -Raczej ze jest stukniety nie na zarty. - A juz najmniej sensu miala wrogosc Cleavera. - Swietnie. I z ta mysla udam sie teraz do domu podleczyc oko. Karpiel trzymal Cholernego Papagaja i szeptal malemu skurczyflakowi pod dziob slodkie slowka. Usilowalem sie ewakuowac. Morley wyszczerzyl zeby i pokrecil glowa. -Nic z tego, Narcisio. Moje szczescie wciaz pozostaje ta sama stara dziwka. XXVIII Slizgacz mnie zaskoczyl. Okazal sie przyzwoitym kucharzem, o czym dowiedzialem sie w momencie, kiedy dowloklem sie na sniadanie, sciagniety z lozka przez Ivy'ego. Biedak musial zarazic sie czyms od Deana.-Wyluzuj, Ivy - wymamrotalem, wlokac sie do kuchni. - To nie wojsko. Nie musimy dzwigac tylka, zanim wybije cholerne poludnie. -Tatus zawsze mi mowil, ze mezczyzna nie nic do roboty w lozku, kiedy ptaki zaczynaja spiewac. Chyba tylko bezwladnosc, bo na pewno nie wrodzone opanowanie, powstrzymala mnie przed wyrazeniem swojej opinii na temat tego niezdrowego przekonania. Jeden spiewajacy ptaszek juz sie zbudzil w pokoiku od frontu i walil standard za standardem w stylu:,3yla sobie piekna panna z...". Zastanawialem sie, czy Deanowi przypadkiem nie zostalo troche tej trutki na szczury, ktora wyglada jak ziarno dla ptakow. Szczury byly o wiele za madre, zeby je jesc, ale to ptaszysko... -Pracujesz nad czyms, co? - Slizgacz wciaz nie bardzo wiedzial, czym sie zajmuje. -Misja - wymamrotal Ivy. - Najstarsza pierwsza zasada, Garrett, Nawet ciura powinien wiedziec. Dzialac zgodnie z misja. -Patrzcie, jak sie stary wojak rozciurowal. No dobrze, dobrze - dobre stare nawyki ze zlych starych czasow. Ciekawe, czy misja rozpoczeta o poranku ma faktycznie wieksze szanse na powodzenie niz misja rozpoczeta w poludnie? Przepraszam, ale mam pewne watpliwosci. Ciekawe, czy zauwazyli zmiany w TunFaire. Pewnie nie. Zaden z nich nie mial szczegolnie dobrych kontaktow ze swiatem po drugiej stronie wlasnej czaszki. -Chyba musimy sie przejsc do Wixona i White'a. W tym momencie sklep okultystyczny byl moim jedynym punktem zaczepienia. Mugwump z obiecana lista kontaktow jeszcze sie nie zmaterializowal. Kuchnia Slizgacza przyprawilaby Deana o ciezkie kompleksy, a Morleya o zawal serca. Usmazyl pol polcia bekonu, upiekl lane biszkopty. Przekroil biszkopty i nasaczyl tluszczem z bekonu, a potem posypal cukrem. Jedzenie biednych ludzi. Zolnierzy. Zarcie, ktore bylo cholernie smaczne na goraco. W nocy padalo. Poranne powietrze bylo chlodne. Powiew wiatru byl swiezy i przyjemny. Ulice wysprzatano. Na niebie ani jednej chmurki. Byl to jeden z tych dni, kiedy zbyt latwo sie zapomniec i odprezyc, zbyt latwo zapomniec, ze jasniejszy blask slonca oznacza mroczniejsze cienie. Na szczescie, cienie tez wlasnie odpoczywaly. Zaden nie wyrzygal lotrzyka gotowego do akcji. Cale miasto wydawalo sie w swietnym humorze. Do licha, slyszalem nawet spiewy dochodzace z Bustee. Nie potrwa to dlugo. Przed zachodem slonca znowu pojda w ruch noze i krew poplynie z poderznietych gardel. Wyhodowalismy sobie niezly orszak, poczynajac od niezdarnego stworzenia, ktore sledzilo mnie do domu Maggie Jenn, a skonczywszy na gosciu z kolczykiem, ktory mogl byc rownie dobrze piratem. Mialem jednak co do tego powazne watpliwosci. Nawet Ivy zauwazyl niezgule. -Niech sie za nami wlocza - mruknalem. - Zeza dostana. Nielatwo obserwowac to, co robie. I jeszcze trzeba miec mocne nogi. -To jak za czasow Korpusu - zauwazyl Slizgacz. Ivy mial ze soba Cholernego Papagaja. Ten sprosny gnojek bawil sie jak szalony. "Kurde balans, patrz, jakie melony ma ta dziwka! Och. Patrz tutaj. Chodz, skarbeczku, cos ci pokaze..." Mielismy szczescie, ze mial dosc podla dykcje. Na ulice wylegly tlumy. Wszyscy chcieli zaczerpnac swiezo wypranego deszczem powietrza, zanim wszystko wroci do normy. Starzy i slabi beda padac pokotem. Takie swieze powietrze to trucizna. Zanim dotarlismy do West Endu, zauwazylem kolejny ogon. Ten za to byl pierwszej klasy profesjonalista. Zauwazylem go przez przypadek, lut mojego szczescia i tone jego pecha. Nie znalem go i to mnie zmartwilo. Wydawalo mi sie, ze znam glownych graczy. Niezla parada. Wixon i White mieli otwarty kram. -Zostajesz tutaj - polecilem Ivy'emu. - Jestes na czatach. Wszedlem do srodka. Slizgacz za mna. Chcialem byc taki zly, na jakiego probowalem wygladac. Zarowno Vixon, jak i White byli na pokladzie, ale ani sladu reszty zalogi czy pasazerow. -Niech mnie - mruknalem, zadowolony, ze wreszcie cos idzie po mojemu. - Niech mnie, ani sladu groznych piratow. Chlopcy przyjrzeli nam sie uwaznie. Potrzebowali kilku sekund, zeby stwierdzic, ze nie bylismy najlepsza klientela, ale zaden ani okiem mrugnal, bo zaden nie omieszkal zauwazyc, ze wraz ze Slizgaczem gorujemy nad nimi jakimis dwoma setkami funtow wagi. -Jak mozemy wam pomoc? - zapytal jeden. Przypominal mi zebrzacego swistaka. Mial lekki przodozgryz obowiazkowo seplenil. Miekkie, male lapki splotl na piersi. -Robin! -Penny, zamknij sie. Sir? -Szukam kogos - odrzeklem. -Jak chyba wszyscy? - Wielki usmiech. Korsarz-komediant. Penny uznal, ze to smieszne. Penny raczyl zachichotac. Slizgacz sie zmarszczyl. Garrett sie zmarszczyl. Chlopcy nagle ucichli. Robin spogladal przez nas na wylot, w kierunku ulicy, jakby sie spodziewal, ze odpowiedz na jego dylemat pojawi sie tam na karym koniu. -Szukam dziewczyny. Szczegolnej dziewczyny. Osiemnascie lat. Ruda. Wysoka, o taka. Prawdopodobnie piegowata. Zbudowana tak, ze nawet najgrozniejsi piraci zatrzymuja sie na chwile, a nawet zdarza im sie uronic lze nad wyborem, jakiego dokonali. Uzywa imienia Justina lub Emerald Jenn. Chlopcy wytrzeszczyli oczy. Moja magia zamienila ich w sliniace sie polglowki. Na zewnatrz, Ivy poinformowal jakas nadziana laske, ze sklep jest zamkniety, ale tylko na chwile. Dama probowala sie awanturowac. Cholerny Papagaj wlaczyl sie do dyskusji i zlozyl jej nieprzyzwoita propozycje. Obszedlem sklep, dotykajac wszystkiego, co wygladalo na kosztowne. Chlopcy mieli spora powierzchnie i mnostwo dziwnych przedmiotow. -Czy ten opis cos wam mowi? - Nie moglem nic wyczytac z ich reakcji. Ta wyuczona neutralnosc nic nie zdradzala. Penny prychnal: -A powinna? Od Robina moglem go odroznic tylko po wielkosci wasow. Poza tym mogliby uchodzic za blizniaki. Ci wielcy, kosmaci bukanierzy trzymali sie razem dzieki ciezkiemu przypadkowi narcyzmu. -Chyba tak - opisalem przedmioty zwiazane z czarna magia, ktore znalazlem w pokoju Emerald. Moj opis byl bezbledny. Truposz dobrze mnie przeszkolil. Wystudiowane neutralne maski pokryly sie mikropeknieciami. Penny wiedzial na pewno, o czym mowie, a Robin prawdopodobnie. Robin byl lepszym graczem. -Doskonale. Widze, ze wiecie o czym mowie. Prawdopodobnie to wy ich dostarczyliscie. Powiedzcie mi tylko komu. - Wybralem wspanialy sztylet z czerwonego szkla. Jakis wielki artysta spedzil cale miesiace na jego formowaniu i polerowaniu. Diabolicznie piekne, ceremonialne dzielo sztuki. -Nie powiedzialbym ci nawet... ej, przestan! Sztylet omal nie wysliznal mi sie z palcow. -Co? Chciales powiedziec, nawet, gdybys wiedzial, o czym mowie? Ale powiesz mi, Penny. Powiesz mi wszystko. Nie jestem grzeczny. A moj kumpel nie jest nawet w polowie tak grzeczny, jak ja - podrzucilem sztylet i z trudem go zlapalem. Chlopcy drgneli. Nie mogli oderwac oczu od ostrza. Musialo byc warte fortune. - Chlopaki, jestem tym facetem z waszych koszmarow. Tym w masce. Tym, ktory uzywa bezcennego ceremonialnego sztyletu do gry w noze na podlodze z hartowanego debu. Facetem, ktory was tak urzadzi, ze zbankrutujecie. Odlozylem sztylet, wzialem do reki ksiazke. Na pierwszy rzut oka wydawala sie stara i zwyczajna, bez zadnej symboliki okultystycznej. Myslalem, ze to nic takiego, kiedy nagle chlopcy zaczeli rzucac odpowiedziami, jakbym im przypalal piety. Belkotali o facecie, ktory kupil opisane przeze mnie rzeczy. Zaskoczony uwazniej przyjrzalem sie ksiazce. Ciekawe, co im tak rozwiazalo jezyki. Tytul brzmial "Rozszalale Miecze". Byla srodkowym tomem polfikcyjnej trzytomowej sagi "Kruki nie bywaja glodne". Przed tomem "Rozszalale Miecze" byl tom "Gra stali", a po nim "Burza Wojenna". Calosc relacjonowala upiekszone losy postaci historycznej zwanej Orlem, ktory grabil i mordowal na dwoch kontynentach i trzech morzach mniej wiecej tysiac lat temu. Wedlug obecnych norm facet byl kompletnym lajdakiem. Przyjaciel czy wrog, wszyscy zalowali, ze go poznali. Na standardy swoich czasow jednak okazal sie wielkim bohaterem, poniewaz dlugo zyl i prosperowal. Nawet dzisiaj, jak powiadaja, dzieciaki w prowincji Busivad marza, by wyrosnac na kolejnego Orla. -Ciekawe, czy to pierwsza kopia? - zapytalem. Pierwsze kopie sa rzadkoscia. Chlopcy zaczeli belkotac z podwojna energia. Co jest? Byli gotowi przyznac sie do morderstwa. -Sprawdzmy. Mowicie, ze to byl rudy facet, siwiejacy, zielone oczy, piegi, niski. Na pewno facet? - Kiwajace sie wsciekle glowy obalily moja teorie jak zamek z piasku w poludniowym sloncu. Nawet te poronione wypierdki mamuta nie bylyby w stanie wziac Maggie Jenn za faceta. - Okolo czterdziestki, nie osiemnastki? - To nie pasowalo do nikogo znajomego. Chyba, ze tego paskudnego konusa z magazynu. Nie przyjrzalem sie ani oczom, ani wlosom Cleavera. - Wiecie cos na jego temat? -Nie. -Nic nie wiemy. Oczy pozostawaly wbite w ksiege, ale cala reszta probowala udawac, ze wszystko jest wspaniale. -Zaplacil gotowka? Wszedl, rozejrzal sie, wybral to, czego potrzebowal, zaplacil bez slowa na temat inflacji? A kiedy wychodzil, sam niosl zakupy? -Tak. -Faktycznie, co za wiesniak. - Z usmiechem odlozylem ksiege. - Widzicie? Jak chcecie, potraficie pomoc. Musicie sie tylko zainteresowac tematem. - Obaj odetchneli wyraznie, kiedy odsunalem sie od ich skarbu. - Nie przypominacie sobie nic takiego, co mogloby laczyc te sprawy? Wydawalo mi sie, ze to nic takiego, ale co ja wiem na temat szatanskich akcesoriow? Wlasciwie nawet nie chce nic wiedziec. Odpowiedzialy mi krecace sie lby. -Wszystko bylo ozdobione srebrna gwiazda z kozla glowa posrodku. -To prawdziwe atrybuty kultu szatana - tlumaczyl Penny. - Nasz towar to masowa produkcja karlow. Kupujemy hurtowo. To zlom, bez wartosci wlasnej czy okultystycznej. Nie jest falszywy, ale nie posiada zadnej mocy. Machnal reka. Podszedlem do witryny pelnej medalionow podobnych do tego, ktory znalazlem w pokoju Justiny. -Znasz dziewczyne, ktora opisalem? Znowu krecenie glowami. Dziwne. -I jestescie pewni, ze nie znacie faceta, ktory kupil te przedmioty? Znowu kretu-kretu. -Nie wiecie, gdzie moglbym go znalezc? Zaraz zakreci im sie w tych glupich czerepach. -No to chyba sobie pojde - skinalem na Slizgacza. Wixom i White popedzili na zaplecze, jakby ich gonilo sto diablow. Nie wiem, ale chyba podejrzewali, ze zrobie zaraz cos wyjatkowo nieprzyjemnego. Zatrzasneli drzwi. Mocne byly, grube. Slizgacz podazyl za mna na ulice, szczerzac zebiska. Slizgacz obejrzal sie dyskretnie. -Nie chciales przyciskac ich mocniej? Widziales, jak sie spocili. Zwlaszcza, kiedy sie bawiles ta ksiega. -Nieraz podejscie musi byc posrednie. Ivy, czekaj tutaj. Gwizdnij, gdyby ktos sie napatoczyl. Wlasnie tu znajdowal sie wylot waziutkiej uliczki wiodacej na zaplecze sklepu Wixona i White'a. Sklep nie mial okna na zapleczu. Niespodzianka, niespodzianka. Nawet w najlepszych dzielnicach miasta niewiele jest okien na parterze. Lepiej nie kusic losu. Dom mial jednak tylne wejscie. A to niewiele bezpieczniejsze od okna. Zastanawialem sie co ci chlopcy robia, ze potrzebuja tylnego wyjscia. Czyzby wlasnie tak zalatwiali reklamacje klientow? Drzwi prowadzily do pokoju, do ktorego schronili sie chlopcy i slabo tlumily odglosy sprzeczki. -... co ty miales we lbie, zeby tak ja zostawiac na wierzchu? -Zapomnialem. W porzadku? -Zapomniales. Zapomniales. Nie do wiary. -Nic o niej nie wiedzial. Sam widziales. Obchodzilo go tylko, gdzie ta mala Jenn. -No to dlaczego mu nie powiedziales, zeby sie wreszcie wyniosl? Musial nabrac podejrzen, tak sie wiles... -Nie powiedzialem, bo nie wiem, skarbie. Nie widziano jej od dnia, kiedy jej matka przybyla do miasta. No, no, no... -Przestan sie martwic ta cholerna ksiega. Taki dupek nie potrafi odczytac nawet wlasnego podpisu. -Garrett... - mruknal Slizgacz. Machnalem reka, pilnie nadstawiajac uszu. Musialem tu i tam troche nadrabiac z kontekstu, zeby wszystko zrozumiec. Chyba sobie jeszcze pogadam z tymi korsarzami od okultyzmu. -Garrett! -Czekaj chwile. -Chlopcy, lepiej, zebyscie byli ludzmi-szczurami i smieciarzami w przebraniu, bo jesli nie, to... - odezwal sie nieznajomy glos. -Garrett, ktorego mam napoczac pierwszego? -...jesli nie, to wy skonczycie w pojemniku na smieci - ten krasomowca byl rzecznikiem prasowym pieciu lobuzow w koszmarnie niegustownych, orzechowej barwy przebraniach. Moglem przypuszczac, ze to mundury strazy sasiedzkiej. Chyba zapomnialem wspomniec, jak cicho i spokojnie wydawalo mi sie w tej okolicy? Stary i powolny sie robie, skoro o tym zapomnialem i stracilem czujnosc. Nadeszli z kierunku, ktorego nie pilnowalem. Za drzwiami panowala kompletna cisza. Naturalnie. -Ktorego pierwszego? - zapytal znowu Slizgacz. Rwal sie do bitki, widac bylo, ze poradzi sobie z nimi jednym paluchem. Kolesie nie byli zbyt rosli, a znad pasow zwisaly im wielkie brzuszyska. Mieli male, zlosliwie swinskie oczka. Warczenie Slizgacza dalo do myslenia naczelnemu knurowi. Zrobil taka mine, jakby zachecal Slizgacza do wprowadzenia slow w czyn. Wydawalo sie, ze to nie najlepsza chwila na bojke. Wciaz mialem przy sobie jedna z flaszek soczku uciekinierow Cudownego Milta Straszliwego. Ostatnia. Swisnalem, zeby Ivy wiedzial, ze cos sie szykuje, po czym rzucilem buteleczke na bruk tuz pod nogi straznikow spokoju. Mialem szczescie. Buteleczka sie rozbila. Paskudna ciemna plama rozlala sie i rozpelzla jak zywa istota. I nic wiecej. Brunowie ani mrugneli. Zrozumieli, ze cos powinno sie stac. Chyba nie chcieli sprawdzac, co. Zlapalem Slizgacza za ramie. -Czas sie ewakuowac. Z bruku uniosla sie cieniutka smuzka dymu. Coz, lepiej pozno niz wcale. Niestety, kierowala sie w moja strone, jako ze bylem jedyna osoba, ktora sie ruszala. -Au, Garrett - mruknal Slizgacz. - Nie lepiej to przemodelowac jednego czy dwoch? -Prosze uprzejmie. Ale jestes sam. Ja wychodze. - Smuzka mgielki uparcie kierowala sie w moja strone. Wprowadzilem w czyn moja filozofie dyskrecji szybko i z ogromnym entuzjazmem. Zlapalem po drodze Ivy'ego i wynioslem sie z zaulka. Wstrzasniety Cholerny Papagaj wyglosil jedno ze swych bardziej pamietnych kazan. Slizgaczowi tez sie chyba odwidzialo, bo deptal mi po pietach. Wejscie do sklepu. W oknie stal wielki szyld ZAMKNIETE, podparty od tylu zasunietymi storami. Mialem przeczucie, ze nawet, gdybym zapukal, chlopcy nie odpowiedza. -Coz, wrocimy, kiedy chlopcy zaczna myslec, ze o nich zapomnielismy - oznajmilem. - Teraz jednak poszukajmy bardziej sprzyjajacej pogody w innej czesci miasta. Katem oka zauwazylem jeszcze kilka orzechowych uniformow. Nietrudno je bylo spostrzec, bo ulica opustoszala nagle. Tak to bywa w TunFaire. Usunelismy sie z okolicy tak szybko, jak pozwalalo na to tempo Ivy'ego, obarczonego tym durnym ptaszyskiem. Orzechowi brunowie zadowolili sie pewnoscia, ze idziemy rozrabiac gdzie indziej. Po dluzszej chwili spytalem: -Slizgacz, wiesz moze, dlaczego lubie pracowac sam? -Co? Nie. A dlaczego? -Dlatego, ze kiedy pracuje sam, nikt nie zacznie mnie wolac po nazwisku w obecnosci ludzi, ktorych nie chce znac. Ani razu, a co dopiero cztery razy! Przemyslal to sobie i chyba doszedl do wniosku, ze jestem wsciekly. -No wiesz co! Ale faktycznie glupio, no nie? -Tak - a co sie bede pieprzyl? Taki blad moze byc fatalny w skutkach. Z drugiej strony, orzeszki nie mialy powodu, zeby zywic uraze. Przegonili mnie, zanim napelnilem kieszenie zdobycza, do ktorej wedlug wlasnego mniemania tylko oni mieli prawo. Teraz moga walic sie w piersi i powiedziec stowarzyszeniu kupcow, ze sa poteznymi lowcami i obroncami. Nie wydawali sie sklonni do kontynuacji sprawy. A tamtym chodzilo wylacznie o ksiazke. -Zamknij sie, ty zmutowany golebiu - warknalem. Ta ksiazka mnie zastanawiala. Przeczytalem wszystkie trzy tomy "Kruki nie bywaja glodne" krecac sie po bibliotece. Cala akcja opierala sie na dynastycznym sporze pomiedzy tlumami spokrewnionych ze soba ludzi. Nagroda byl tron krolewski i panowanie tylko z nazwy nad banda barbarzynskich klanow. W calej sadze nie bylo ani jednej osoby, ktora chcialbys zaprosic do domu. A sam bohater, niejaki Orzel, w ciagu swojego zywota zamordowal nie mniej niz czterdziestu ludzi. "Kruki nie bywaja glodne" opierala sie na prawdziwych faktach, zamarynowanych w ustnej tradycji, zanim wreszcie ktos zlitowal sie i je spisal. Ksiazka nie podobala mi sie, poniewaz nie moglem polubic zadnego z bohaterow, ale rowniez i z tego powodu, ze autor uznal za stosowne nazwac po kolei kazdego z przodkow, kuzynow i potomkow bohaterow, jak rowniez wszystkich, ktorych kiedykolwiek poslubili lub zamordowali. Po chwili trudno juz bylo sie polapac w stadach Thor, Thralfow, Thorolfow, Thoroldow, Thordow, Thordis, Thorid, Thorirow, Thorinow, Thorarinow, Thorgirow, Thorgyerow, Thorgilow, Thorbaldow, Thorvaldow, Thoriumow i Thorsteinow, nie wspominajac o licznych Oddach, Eirikach i Haraldach - przy czym kazdy z nich mogl zmieniac imie, kiedy mu tylko odbilo. -Co teraz? - zapytal Slizgacz, wyrywajac mnie z zadumy. Ivy z nadzieja obejrzal sie przez ramie. Wydawal sie jeszcze bardziej zawiedziony niz Slizgacz, ze go ominela rozroba. Trzeba jednak przyznac ze umiejetnie zatykal dziob Cholernemu Papagajowi, skoro ten tylko zaczynal robic propozycje przechodniom. -Ide do domu, wrzuce cos na zab. To na razie. -A co nam z tego przyjdzie? -Nie bede glodny - i bede mogl wreszcie pozbyc sie jego, Ivy'ego oraz calego konduktu szpiegow, ktory sie ciagnal za nami. Mialem swoje plany. Pozwolilem Slizgaczowi i Ivy'emu zrobic lunch, a sam skrylem sie w biurze, zeby sobie uciac pogawedke z Eleanor. Eleanor nie pomogla mi sie odprezyc. Moj niepokoj nie chcial uleciec. Zaintrygowany udalem sie na druga strone korytarza. Truposz wydawal sie pograzony w glebokim snie, ale i tak sie bylem pograzony w myach. Juz nie raz tak mnie nosilo. Nie czulem sie na silach, zeby z nim gadac. Podziobalem troche jedzenia, zafundowalem chlopcom szybkie i prawdopodobne klamstewko, ze ide sie na chwilke polozyc, po czym wymknalem sie na ulice. Zgubilem sledzacych mnie panow gdzies w tlumie, bo ulice byly bardziej zatloczone niz zazwyczaj. Wszedzie pelno bylo uchodzcow. W konsekwencji kazdy rog ulicy ozdobiony byl odmiennym guru, nawolujacym do przegonienia ich z miasta. Albo jeszcze gorzej. Czulem w powietrzu kolejny kryzys. Skoro tylko sie upewnilem, ze jestem sam, popedzilem na Gore. Stanalem przed drzwiami Maggie Jenn tak pewnie, jakbym zostal wezwany. Uzylem tej dyskretnej kolatki, najpierw raz, potem drugi, ale nikt nie odpowiedzial. Czy bylem zaskoczony? Nie bardzo. Dlugo przygladalem sie posepnej, bezbarwnej fasadzie. Pozostala posepna i bezbarwna. I nieprzyjazna. Pospacerowalem przez chwile po uliczkach. Nikt mnie nie zaczepil. Nie pozostalem tam jednak na tyle dlugo, zeby kusic szczescie. Bylem juz w polowie drogi do domu Morleya, kiedy sie zorientowalem, ze juz nie jestem sam. Ten cholerny niezgula znow mi siedzial na karku. No i co? Moze chociaz on wie, co robi. Wszedlem do Domu Radosci. Zastalem tam moich dwoch najlepszych kumpli: Morleya Dotesa i Saucerheada Tharpe'a. Obaj robili maslane oczy do mojego sennego marzenia. -Chastity?! Co taka grzeczna panienka jak ty robi w takim miejscu? Morley obrzucil mnie najmroczniejszym ze swych spojrzen, ktorych uzywa nie tyle w stosunku do swoich ofiar, ile w stosunku do osob, ktore bodaj zmruzeniem oka zasugeruja, ze Dom Radosci jest czyms innym, niz ostateczna forma przybytku dla epikurejskich uciech. Saucerhead wyszczerzyl zeby. Wielki, olbrzymi glupek. Kocham go jak brata. Zauwazylem, ze stracil kolejny zab. -Sprawdzalam cie - wyjasnila Chastity. -Nie wierz ani slowu z tego, co mowia ci faceci. Zwlaszcza Morley. Nie powie prawdy, jesli klamstwo wystarczy. Spytaj jego zone i siedemnastu szalonych bachorow. Morley pokazal mi garnitur spiczastych zebow. Wydawal sie zadowolony. Wyszczerz Saucerheada siegal juz uszu. Mial zeby jak zolte i zielone lopaty. Uznalem, ze najwyzszy czas sprawdzic, czy w cos nie wdepnalem, bo wydawalo sie, ze jestem dziwnie blisko spozycia wlasnych butow. Wydawalo sie to niemozliwe, a jednak ludzie mowia o mnie czasem mile rzeczy. Usiadlem. -Kaluza! Daj mi troche soku jablkowego, skora z butow pozostawia niemily smak w ustach! Dotes i Tharpe nie przestawali sie cieszyc. Karpiel przyniosl mi sok, ale omal mnie nie oblal, bo caly czas gapil sie na sliczna pania doktor. Nie moglem go o to winic. Naprawde swietnie wygladala. -Nie odpowiedzialas na moje pytanie - zauwazylem. -Po co tu jestem? Pan Tharpe zaproponowal, zebysmy cos zjedli, zanim pojdziemy do szpitala. -My? Do Bledsoe? - Pan Tharpe nienawidzil Bledsoe ze slepa namietnoscia. Pan Tharpe byl biedakiem. Pan Tharpe urodzil sie w Bledsoe i byl zmuszony polegac na jego personelu medycznym przez cale zycie, jesli nie liczyc paru lat w wojsku, gdzie po raz pierwszy odkryl, jak mozna sie naprawde leczyc. Nie moglem sobie wyobrazic, zeby Saucerhead z wlasnej woli bodaj zblizyl sie do tego miejsca. Wiele osob przecierpi prawie wszystko, byle nie dostac sie do Bledsoe. Wielu uwaza szpital za ostatnia brame do smierci. -Jestem jej ochroniarzem - oznajmil Saucerhead. -Co? A ja myslalem.. -Widzialam sie z twoja przyjaciolka. - Usmiechnela sie Chastity. Moi najlepsi kumple robili sobie ze mnie jaja. -Moja przyjaciolka? No, ciekawe. Nie chciala roboty? -Wyslala ja do mnie - wyjasnil Tharpe. To wymagalo pewnego zastanowienia. -A gdzie twoi kolesie, Garrett? - zapytal Morley. -W domu, pilnuja Cholernego Papagaja. Mam nadzieje, ze go pieka na wolnym ogniu. Dlaczego? -Chodza sluchy, ze probowaliscie obrabowac jakichs kmiotkow na West Endzie. Zmarszczylem brwi. Dziwne, ze juz sie roznioslo. -Probowalem znalezc slad Emerald. Nie posunalem sie az tak daleko. - Opowiedzialem im cala historie. Morley wkrotce spowaznial i gleboko zmarszczyl czolo. Pozwolil mi mowic, ale kiedy skonczylem, zapytal: -Jestes pewien, ze to byla stara kopia jednego z tomow "Kruki nie bywaja glodne"? -"Rozszalale Miecze". Wiesz cos, czego ja nie wiem? -Znasz te historie? -Czytalem ksiazke. -To mnie nie dziwi - zasmial sie. Pamietal jeszcze moje problemy z Linda Lee. - Skoro ja czytales, to wiesz, jak sie konczy. Orzel ma osiemdziesiat lat, jest wciaz zdrow, choc traci wzrok. Kobiety zaczynaja nim pomiatac, prawdopodobnie rewanzujac sie za to, jak je zawsze traktowal. To mu sie nudzi, zabiera ze soba Idlku niewolnikow, caly skarb, jaki zgromadzil w ciagu siedemdziesieciu lat i wynosi sie w nieznane. Po kilku dniach wraca sam i z pustymi rekami, nie wspomina tez ani slowem, co sie stalo z niewolnikami i ze skarbem. -No i co? -No i skarb Orla jest jednym z najwiekszych, o ktorych opowiadaja lowcy skarbow, kiedy sie spotykaja. Jeden z mitow glosi, ze najwczesniejsza wersja "Kruki nie Bywaja Glodne" zawiera wszystkie wskazowki, aby go znalezc. Podobno kopisci znalezli skarb, zanim zrobili okolo pieciu kopii, ale wymordowali sie wzajemnie, nim zdazyli go wykopac. Morley opowiedzial historie chciwosci i przebieglosci godnej samego Orla. Co prawda to prawda, jego opowiesc brzmiala jak pierwszy lepszy brukowiec, wart tyle, ile papier, na ktorym go napisano. Gdyby nie mial w oku pewnego znajomego blysku, pewnie zignorowalbym wszystko, co mowil. Ale blysk byl. Znalem go i wiedzialem, ze jego zloty nerw zostal podrazniony. Zamierzal zlozyc WLsonowi i White'owi wizyte, ktora nie miala nic wspolnego z moja. -Drugi tom? - wtracilem w nadziei, ze go ostudze. - Dlaczego akurat ten? Przeciez Orzel zakopal skarb pod koniec. Morley z usmiechem wzruszyl ramionami. Biedny, tepy Garrett nie widzial spraw oczywistych. Chastity obrzucila nas dziwnym spojrzeniem. Wiedziala, ze cos sie dzieje, ale nie byla pewna, co. -W sumie mozesz miec racje - powoli odparl Morley. Podejrzewam, ze chcial tylko zamieszac w glowach wszystkim obecnym. Wiedzial cos, o czym nie chcial mowic. Jak wszyscy ostatnimi czasy. Wzruszylem ramionami. -Ide odwiedzic Maggie. Chcesz przejsc sie ze mna? - Jego zloty nerw zareaguje i na to, jak znam zycie. -Dlaczego nie? - zapytal. Saucerhead tez zalapal. Obrzucil mnie pelnym powatpiewania wzrokiem, ale nie zadawal pytan. Nie ma sensu wtajemniczac Chastity we wszystko. Zwlaszcza, ze ma kumpli w Strazy. Zorientowala sie, ze mamy przed nia tajemnice. Nie spodobalo jej sie to, ale chyba miala przeczucie, ze nie bardzo chce wiedziec. -Znasz Grange'a Cleavera? Pojawia sie czasem w Bledsoe? -Widywalam go. Ostatnio wiecej niz kiedys. Wydaje sie, ze mieszka w miescie. Jest w Radzie. A Rada przez caly czas gdzies tu sie kreci. Reszta zwraca uwage tylko wtedy, kiedy zaczynaja cos knuc. -Rozumiem. Co on tam robi? -Nie wiem, jestem tylko lekarzem. Nie latam tak wysoko. Morley byl gotow do drogi. -Jak on teraz wyglada? - zapytal. - Kiedys lubil sie przebierac. Tylko najblizsi wiedzieli, jak wyglada naprawde. Zaskoczona Chastity mruknela: -A co mu pomoze przebranie? Niewielu jest tak niskich ludzi. -Nie zawsze udawal czlowieka - wyjasnil Morley. - Czasem karla, jesli chcial. -Albo elfa? - podsunalem. -Garrett, takich brzydkich elfow po prostu nie ma! - warknal Morley. - Nie zdazyliby wyrosnac z pieluch! Pomyslalem o ksieciu z magazynu. Zniewiescialy, ale nie brzydki. Nieszczesliwa dziewczynka, ktorej paskudny los przykleil siurek. -Mozesz go opisac, Chastity? Poza tym, ze jest niski. Zrobila, co mogla. -Dla mnie wystarczy. To ten facet, Morleyu. Morley burknal cos ze zloscia. Chastity znowu zrobila zaskoczona minke. -Wyjasnie ci pozniej - obiecalem. Zastanawialem sie, co laczy Dotesa i Deszczolapa. Morley mial swoj swiat. Ja staralem sie pozostawac poza nim. Moze nawet lepiej, ze nie znalem zadnych szczegolow. Mialem nadzieje, ze wyjasni, gdyby sie to okazalo potrzebne. Bede mial oczy otwarte. W przeszlosci znany byl z tego, ze potrafil czekac zbyt dlugo. -Idziesz czy nie? - burknal. -Spotkamy sie pozniej - obiecalem Chastity. -Obiecanki-cacanki. Saucerhead obdarzyl mnie spojrzeniem swiadczacym o tym, ze tak, bedzie jej pilnowal. Nie prosilem go o to, bo wiedzialem, ze to jego wrazliwy punkt. Pewnego dnia poprosilem go, zeby pilnowal pewnej kobiety, a on nie dopilnowal. Zginela. Zarznal za to cala bande opryszkow, sam znalazl sie o krok od smierci, ale wiedzial tylko tyle, ze zawiodl. I nie mozna bylo go od te-20 odwiesc. O Chastity byla tak bezpieczna, jak to tylko mozliwe. -Hej, Garrett! Moze tak zwiniesz z geby ten durny wyszczerz i szklane spojrzenie chocby na chwile, zeby mnie wprowadzic w sprawe? -Zazdrosnik. - Przez chwile zmagalem sie z wyszczerzeni, pokonalem go. - Skorzystamy z Podejscia Dotesa. Bylismy blisko Gory. Wkrotce spotkamy pierwsze patrole. Musialem okielznac wyszczerz, przestac marzyc o pieknych blondynkach, bo usmiechniety od ucha do ucha obcy nie jest mile widziany w tym rejonie. -Podejscie Dotesa? A co to takiego? -Powinienes wiedziec. Sam go wymysliles. Prosto przed siebie i furda swiadkowie - wchodzimy i tyle. -Nie ma sprawy, ale w srodku nocy i w czasie burzy. Nie przesadzasz czasami? Nie raczylem oprotestowac tej odpowiedzi. -Za tymi domami biegnie waska alejka. Wykorzystuja ja dostawcy i ludzie-szczury, ktorzy wywoza smieci. -Wywoza smieci? -Nowosc, musze przyznac. Ale to prawda. Ta alejka jest czystsza niz ulica od frontu. Nigdy czegos podobnego nie widzialem. -Prawie niepatriotyczne, no nie? -Niekarentynskie z pewnoscia. Ciezki przypadek dziwactwa. -Konspiracja. Dokuczal mi. Chyba czul, ze w srodku wciaz jestem z Chastity. -To z zona i dziecmi bylo z twojej strony paskudne. - Obejrzal sie niedbale. -Bylo, bylo. Jestes przewrazliwiony, bo sam nie zdazyles zrobic tego numeru ze mna. Wciaz tam sa? -Przypuszczalnie. Byc moze. Warta jest paru sztuczek. Sa tam caly czas. Cala parada potencjalnych swiadkow. To dama pierwszej klasy, Garrett. Nie spieprz sprawy, jak z Tinnie i Maya. Zanim zdazylem zaprotestowac, dodalem: -Przyciagasz to, czy jak? -Sam powiedziales. Ciezki przypadek dziwactwa. -Z tym sie zgodze. Choc tym razem dziwnosc polega na tym, ze brak w tym sensu. Przynajmniej zaden facet nie spaceruje po niebie, ani nie odmawia rezygnacji z morderstwa tylko dlatego, ze wczesniej zostal zabity i skremowany. Nie widzialem jeszcze zadnych zmiennoksztaltnych i chyba jeszcze nikt nikomu nie zatopil klow w szyi. -Ale jest w tym cos z okultyzmu. -Sadze, ze to zmylka Cleavera. Sadze, ze to on ma dziewczyne. Te okultystyczne bzdety sa po to, zeby zmylic Maggie. -Ciagniesz to dalej? Wlasnie nad tym myslalem. -Na razie. Przynajmniej dla nich. Moze byc ciekawie, kiedy sie zorientuja, co robimy. Zobaczymy, kto jak sie zachowa. Bylismy juz na Gorze, maszerujac jak calkiem uczciwi ludzie. Zachowuj sie, jakbys byl stad, a wtedy nikt na ciebie nie zwroci uwagi. Nawet na Gorze duzo uczciwych ludzi legalnie chodzi po ulicach. Lokalni straznicy nie maja odwagi zaczepiac wszystkich po kolei. -Pewnego dnia te blazny przypomna sobie o szkoleniach, ustawia rogatki i zaczna sprawdzac przepustki - zauwazylem. -Nic z tego - prychnal Morley. Nie mial wysokiego mniemania o brunach z Gory. - Tutejsi mieszkancy nie wytrzymaja takiej niedogodnosci. -Pewnie masz racje - i to jest najwiekszy problem z bezpieczenstwem publicznym. Cholernie niedogodne. -Liczysz na to, ze ci z tylu sa rownie zboczeni, jak ty? To chyba jeszcze gorsze, niz liczyc, ze kazdy jest uczciwy. -Zboczeni? - zaprotestowalem, ale wiedzialem, co ma na mysli. -Wiesz, co mam na mysli. Przynajmniej jeden moze byc tajniakiem. Tajna policja to nowy problem dla polswiatka TunFaire. Tylko zawsze elastyczny Morley nie mial problemu z przystosowaniem sie. -Moze byc. - Nie wierzylem w to i on chyba tez nie. Straz byla mniej niesmiala niz ci ludzie. Nawet szpiedzy Relwaya. Morley musial wreszcie to powiedziec: -Winger moglaby miec takie powiazania. Kurde! -Tak, jesli ma w tym zysk - zaczalem sie zastawiac. Czy Winger moglaby zdradzic czlowieka, ktory byl dla niej najlepszym przyblizeniem slowa "przyjaciel" dla samej forsy? Straszne, ale nie umialem odpowiedziec na to pytanie. -Kiedys mi dales rade: nigdy nie wdawac sie w stosunki z kobieta bardziej stuknieta ode mnie - mruknalem. -I chyba mialem racje, co? -Tak. O, tak. Skrecilismy w alejke, ktora przechodzila za domem Maggie Jenn. Mielismy szczescie i wolna droge - przynajmniej do tej pory. Nawet patrole sie tu nie krecily. Dla strozow prawa bylismy niewidzialni jak duchy. -Uwazaj na Winger, Garrett. Jest bardziej stuknieta od ciebie. - Zapuscil wzrok w te nieprawdopodobnie czysta alejke. - Choc niewiele. Ta droga jest otwarta. Kazdy moze tu wejsc. Zachichotal nerwowo, prawie nie wierzac w te demonstracje aroganckiej pewnosci siebie. Nikt nie mieszka tak wysoko na Gorze, zeby byc poza zasiegiem. Nawet najwieksze wiedzmy i czarownicy, straznicy burz i lordowie wojenni, ktorzy kaza ksiazetom i diukom pucowac sobie buty... nawet oni moga zostac obrabowani. -O Winger bede sie martwil pozniej. Teraz musimy zrobic swoje, zanim zjawia sie nasi fani. Tedy. - Wskazalem balkon z kutej stali, ktory zwykle sluzyl do zrzucania smieci. Ludzie szczury przejezdzali pod spodem i sluzba zrzucala, co trzeba. Podobne balkony zdobily wszystkie ponure kamienne sciany wzdluz calej alejki. -Poza sprzataniem chyba nic specjalnego tu nie widac, co? - mruknal Morley. -Chcialbys, zeby zdobili fasady fikusnymi rzezbami dla takich jak my? Morley zachichotal i ruszyl przed siebie. Znalazl uchwyt dla rak na szorstkim kamieniu, wspial sie, zaopiekowal symbolicznej grubosci drzwiami i przewiesil sie przez porecz, zeby mi pomoc. W chwile pozniej bylismy juz w srodku. Wyjrzelismy przez waskie okienko, szukajac swiadkow. W chwile pozniej w alejce pojawily sie nasze ogonki. Morley zachichotal, a ja westchnalem: -Tylko Winger. -Skad ona bierze takie ciuchy? -Gdybym wiedzial, udusilbym krawcowa. To sprzeczne z boskim prawem, a moze i z ludzkim. -Jestesmy w srodku. Czego szukamy? -Kurde, nie wiem. Czegokolwiek. Dzieja sie rzeczy calkiem bez sensu. Skoro szukam zaginionej dziewczyny, powinienem tkwic po uszy w piraterii. Jestem prawie pewien, ze Maggie Jenn nie wynajela mnie wylacznie po to, zeby znalezc Emerald. -He? -Moze sobie przypominasz, ze sie w to wpakowalem, poniewaz Winger chciala, zebym pilnowal Maggie Jenn. Myslala, ze Maggie chce, zebym kogos zalatwil. -A teraz ci sie wydaje, ze moze Maggie miala racje. Ze cala sprawa mogla byc ukartowana tylko po to, zebys sie strzelil glowami z Deszczolapem. -Moze byc. Sadzilem, ze znajde tu jakies wskazowki. -No to do roboty. Zanim Winger sie zorientuje, co tu robimy i wyjdzie ze sciany. -Absolutnie. Ale najpierw sprawdzimy, kto pierwszy wejdzie w alejke. Minela nas cala parada, zanim znow opustoszalo. Morley dobrze im sie przyjrzal. -To ten - szepnalem. - Ten zawodowiec. -Widze. Czuje to. To szycha. -Znasz go? -I w tym problem - mruknal Morley - Nie znam. Tez mnie to martwilo. Moglem sobie wyobrazic, ze Wlnger pracuje dla Winger i kazdego, od kogo moze wydusic kase. Pirat musial byc na wikcie Cleavera. Ale co z tym zawodowcem? Wydawalo sie, ze o sobie wiedza. Podchody zwrocily uwage zlosliwych oczu. Pojawili sie opryszkowie ze Strazy. Nawet Winger sie ulotnila, zeby blaznow nie kusic. -Koniec zabawy i do roboty - poradzil Morley. - Chlopaki z plaskimi nosami nie beda sie tu krecic przez caly dzien. Zaczelismy od tego samego pokoju. Mowilismy szeptem. Po chwili zaczalem sie zastanawiac, dlaczego. Ani sladu Maggie i jej cudownej zalogi. Zdaje sie, ze Morley wyrazil to pierwszy: -Garrett, tu nikt nie mieszka i nie mieszkal od lat. - Zaden z pokoi, w ktorych ostatnio bywalem, nie byl uslany naftalina i kotami z kurzu. Po chwili zaczalem kaslac i chrzakac. -Taaak... To tylko dekoracje do sztuki, jaka odegrali na moj uzytek. -Zgadnij, po co? -Nie musze zgadywac. Po to tu jestem, zeby sie dowiedziec, czy Winger przypadkiem nie miala racji. Kazde z kolejno odkrywanych pomieszczen pysznilo sie meblami w pokrowcach i warstwa kurzu. -Hmmm.. calkiem niezle antyki - zauwazyl Morley. Udawal obojetnosc, ale czulem, ze jest rozczarowany. Zadnych latwych w transporcie drogocennosci. Chyba juz sie zastanawial, jak wynosic meble. Po pewnym czasie, poniewaz mielismy mnostwo czasu, natrafilismy na sypialnie na pietrze. Byla uzywana, ale jej nie pamietalem. -Dama, ktora tu mieszkala, nie miala zwyczaju sprzatac po sobie - zauwazyl Morley. I chyba nikogo, kto by po niej sprzatal. Resztki jedzenia na talerzach pysznily sie jedwabistym, blekitnym futerkiem. -Sadze, ze opuszczono ten pokoj jeszcze przed twoja wizyta - mruknal Morley. - Sprawdzmy go bardzo dokladnie. Sieknalem z podziwu. Co za geniusz. W chwile pozniej: -Garrett? -Co? -Popatrz na to. "To" wstrzasnelo mna z lekka. "To" okazalo sie damska peruka. "To" bylo ogromna czupryna wijacych sie dziko rudych wlosow, bardzo podobnych do wlosow Maggie Jenn, ktorych siecia tak chetnie dalbym sie oplatac. Siecia, z ktorej wyzieralo teraz paskudne podejrzenie. -A to co bylo? - rzucil Morley. -Niby co? -Ten dzwiek. Jakby ktos cie dzgnal goracym pogrzebaczem. -Probowalem sobie wyobrazic lysa Maggie. - Podnioslem peruke, jakby to byla scieta glowa wroga. -Wydus to wreszcie. No, juz. -Wiesz, o co chodzi? No to posluchaj. Bierzesz taka peruke, wsadzasz na leb komus takiemu jak Deszczolap i masz juz sobowtora slicznotki, ktora mnie wynajela, zeby znalezc jej dzieciaka. Jesli jeszcze ubierzesz go w dziewczece szmatki. Sobowtora slicznotki, ktora mnie zaprosila na nic innego, tylko... Morley wyszczerzyl zeby. Potem prychnal. Wreszcie ryknal smiechem. -Och! Och! To by byla historyjka o Garretcie jak zadna inna! Ludzie zapomnieliby o staruszce i jej kocie... - Strzelil palcami i znowu sie wyszczerzyl. - Zaloze sie, ze Winger wiedziala. No zaloze sie po prostu. A przynajmniej cos podejrzewala... i moze wlasnie to chciala sprawdzic. Napuscic Garretta. On luuubi rude. Poleci, kiedy mu ja posadzisz na kolanach. - Cholerny konus omal sie nie zlal w gacie ze szczescia. - Och, Garrett, zaimponowala mi. Naprawde. Sam bym nie wpadl na cos takiego. -Chyba ci sie cos pomylilo - zaprotestowalem. - To nie jest tok myslenia Winger. Gadalem i gadalem, sam nie wiedzac, z kim sie sprzeczam. Podnosilem glos coraz wyzej, wyobrazajac sobie miliardy potwornosci, ktore mogly mi sie przytrafic wylacznie z powodu mojej sklonnosci konesera do plci przeciwnej. I to tylko dlatego, ze Maggie Jenn, ktora rozgrzala mnie jak gardziel wulkanu, mogla nosic te peruke. Utkwilem w niej wzrok. Nawet sie nie rozprostowala pod wplywem mojego morderczego spojrzenia. Pozostala dokladna kopia fryzury Maggie. -Chwytasz? - Upieral sie Morley, jakby to nie byl moj osobisty pomysl. - Grange Cleaver wlozyl peruke i oszukal cie na tysiac procent. Poczulem, ze policzki mi plona. -Moze tak, a moze nie. No, zalozmy, niech bedzie. Przypuscmy na chwile, ze to on byl Maggie Jenn, ktora mnie wynajela. Pominmy kwestie, ze to ma jeszcze mniej sensu niz przedtem. Cleaver nie skierowalby ostrza przeciwko samemu sobie. Szukajmy zatem podwojnego dna. Zastanowmy sie, czego moj pracodawca chcial naprawde, kimkolwiek byl, byla, lub bylo. -Nie skacz tak, Garrett. - Probowal powstrzymac sprosny chichot. -Dobra, Morley. Jedno pytanie. Za co mi zaplacil przyzwoita zaliczke? -Mozna by przypuszczac, ze miales zrobic to, po co cie wynajeli. Znalezc dziewczyne. Ale jesli lepiej pomyslisz, sam dojdziesz, ze Maggie Jenn, ktora nie jest Maggie Jenn rzeczywiscie ma sens. -Jaki? -Widzisz, gdyby okazalo sie, ze to Cleaver w przebraniu, nie byloby sprzecznosci z tym, co eksperci mowia o kobiecie. -Sam do tego doszedlem, zanim jeszcze zaczales mi wiac przed nosem ta pieprzona peruka. Prawdziwa Maggie Jenn pewnie lezy na swojej wysepce tylkiem do gory i nie podejrzewa, ze jej kumpel Grange Cleaver psuje jej reputacje, udajac... -Powinienes sie raczej zastanowic, ile razy juz to robil wczesniej. Kiedy jeszcze sypiala z ksieciem krwi. No nie, w obliczu ksiecia pewnie by sie nie wazyl. Ksiaze zdecydowanie wolal panie i nie mial cierpliwosci do cnotek. Znal prawdziwa Maggie Jenn. -Ale falszywa Maggie mogla sie wloczyc gdzie chciala, albo tam, gdzie tego chcial Deszczolap. -Ktos mi mowil, ze Cleaver mogl byc jej bratem. Moze byli bliznietami. -I byl alfonsem wlasnej siostry? -A bo to pierwszy raz facet streczy wlasna siostre? -Masz racje. Chyba o tym zapomnialem. Pobozne zyczenia. A myslalem, ze juz z nich wyroslem. Nie powinienem ani na chwile zapominac, jakimi sukinsynami potrafia byc ludzie... -Wciaz mamy jeszcze kilka pokoi do przeszukania - nie chcialem sie wdawac w dyskusje o wyzszej koniecznosci - Choc Morley musialby chyba wlezc pod weza, zeby znalezc tam nizsze mniemanie o rodzaju ludzkim, niz moje. Wyzsza koniecznosc jestem w stanie zrozumiec. Wyzszej koniecznosci nie potepie. Pogardzam tymi tylko, ktorzy sprzedaja swoje siostry, corki i zony, poniewaz to im pozwala migac sie od pracy. -Musisz mnie jakos trawic, Morley. -Trawie, Garrett. I wszystkich innych tez. Chcecie czy nie, jestescie terazniejszoscia i przyszloscia swiata. Reszta z nas bedzie musiala sobie znalezc jakies dziury, inaczej nasz czas przeminie. -Brawo! - zaklaskalem. - Masz wizje. Zglos sie na czlonka rady miejskiej. -Nie mam w sobie dosc z czlowieka, a poza tym nie mam czasu. Zatkalo mnie. Moja zartobliwa uwaga zostala przyjeta z cala powaga. Ciekawe. Morley Dotes, zabojca i lamignat, czlonkiem mojej i twojej rady miejskiej? Faktycznie, wyglada na to, ze nadeszly dobre czasy dla polglowkow. Rzadzic moga wariaci, dyletanci, sklerotycy, a moze i Cholerny Papagaj. TunFaire jest miastem ludzi w krolestwie ludzi, Karencie. Tak stanowia liczne traktaty. Oznacza to, ze prawodawstwo ludzi ma priorytet, z wyjatkiem sytuacji, kiedy zostalo zmienione traktatem obejmujacym jedynie konkretne obszary. Jest rowniez miastem "otwartym" co oznacza, ze kazda rasa, ktora podpisala traktat, moze sie tu swobodnie poruszac, cieszac sie mniej wiecej takimi samymi prawami, jak obywatele Karenty. I, teoretycznie, posiada te same obowiazki. W praktyce kreca sie tu rozne rasy, z traktatami i bez, wielu nie-ludzi wykreca sie od swoich obywatelskich obowiazkow. Doskonalym przykladem sa centaury. Wszystkie traktaty z centaurami szlag trafil, kiedy ich plemiona przylaczyly sie do Glory'ego Mooncalleda. Z prawnego punktu widzenia sa obcymi o wrogich zamiarach. Ale ostatnio, odkad republika Mooncalleda upadla, zalewaja miasto i krolestwo i nikomu to nie przeszkadza, moze z wyjatkiem ekstremistow. Polowe populacji TunFaire stanowia gastarbeiterzy i rezydenci nie-ludzie. Wojna stracila juz na impecie i teraz coraz wiecej osob zdaje sobie sprawe z dramatycznych zmian, jakie wkrotce nastapia w spoleczenstwie. Zaczynaja sie kwasy. Wkrotce sprawa nie-ludzi zacznie w polityce zajmowac centralne miejsce. Juz jest, dla takich odlamow jak Wezwanie. W ich statucie nie znajdziesz eufemizmow i niedomowien. Zabijac nieludzi tak dlugo, az zywi sami uciekna. Bogowie, nie chcialem, zeby moja awantura skonczyla sie w klebowisku politycznych zmij. Panowie w Niebiosach i w Glebinach, strzezcie mnie przed polityka... Ruszylismy dalej. Szukalismy na gorze i na dole, na prawo i lewo, na poludnie, na polnoc, wschod i zachod. Szczegolnie starannie przegrzebalismy apartament, ktory podobno nalezal do Justine Jenn. -Garrett, tutaj nikt nie mieszkal - stwierdzil wreszcie Morley. - Dekoracje. Zgodzilem sie z nim. -Myslisz, ze jeszcze cos tu znajdziemy? - zapytal. -Watpie. Chcesz zajrzec do piwnicy? - A ty? -Pamietam nasza ostatnia wyprawe do piwnic. Juz wole isc na zakupy. -Wixon i White. Handlarze od siedmiu bolesci. Rzeczywiscie znali te dziewczyne? -Jakas dziewczyne pewnie znali - przyznalem, tym razem bardzo ostrozny z identyfikacja. -Racja. Ale to jakis poczatek. Moge sie z toba przejsc? Dawno mnie tam nie bylo. -Kurde, odbilo mi - wiedzialem, ze bedzie chcial isc. - Gdyby nie ci piraci, nie dalbym za istnienie tej dziewczyny zlamanego grosza. -Jakiejs dziewczyny. Sam to powiedziales. No to moze wrocimy sobie na ulice? -Niezly pomysl. - Rozejrzelismy sie za ewentualnymi obserwatorami. Winger i wsciekly pirat pilnowali alejki, udajac, ze sie wzajemnie nie widza. - Patrz, jak sie ladnie dogadali. -Swiat sie robi przez to lepszy. Uchyl troche okienka od frontu i sprawdz, co robi tamten geniusz. Frontowa sciana domu nie byla az tak nijaka, jak sie wydawala z dolu. Wyjrzalem. Zawodowiec uznal, ze wyjdziemy frontowymi drzwiami, jak gdybysmy tam mieszkali. On pewnie by tak zrobil. Odstawil kawal dobrej roboty, wtapiajac sie tlo. Ale jesli ktos wiedzial, gdzie patrzec, nigdy by go nie przeoczyl. Niezdary ani sladu. Ciekawe. Morley zachichotal. -Ciekawe, jak dlugo beda czekac, jesli nie wyjdziemy? -Co masz na mysli? -Dachy. Zachichotalem i ja. -Chyba warto sie pokusic o taki eksperyment. Do roboty. -A jak juz sie dobrze ulotnimy, naslemy na nich chlopakow z kijami. -O, nie, nie. To by bylo nieladnie. Nie mam ochoty juz do smierci ogladac sie za siebie w oczekiwaniu na rewanz Winger. -Niby racja. Dajemy noge. Poszlismy. Latwo bylo. Dach okazal sie plaski i pojawil sie tylko jeden problem - jak zejsc. Wyprobowalismy ze trzy rynny. Zadna by mnie nie utrzymala. -Chyba trzeba im przyslac hydraulika - burknalem. - Ludzie powinni sie troche szanowac. Zeby ani jedna rynna nie byla w przyzwoitym stanie. -Albo Garrett powinien sie odchudzic, zeby miec lzejszy tylek. - Morley, ta mala lasica, mogl zlezc nawet po najgorszej. Co gorsza, nasze proby sciagnely uwage jakichs przedwczesnie dojrzalych bachorow, ktore uznaly widocznie, ze kombinujemy cos niedobrego. I to tylko dlatego, ze lazilismy po dachu. Przeciez moglismy byc dekarzami. No to koniec zabawy. Zaraz zjawi sie patrol. Morley zerknal za krawedz, sprobowal kolejnej rynny. Banda wyrostkow obserwowala nas z dolu. Wykrzywialem sie do nich, ale jakos sie nie wystraszyli. -Musi wystarczyc - mruknal Morley. Potrzasnalem rynna. Nie to, ze mu nie wierzylem. Mial racje. Bedzie musiala wystarczyc. Wydawala sie solidna, chociaz... -Musimy sie dostac na dol i to juz, Garrett. -Nie boje sie schodzic na dol. Martwie sie tylko, w ilu bede kawalkach, kiedy juz sie tam znajde. Morley ruszyl w dol, pozostawiajac mnie wlasnemu losowi. Pozwolilem mu oddalic sie troche, ruszylem za nim, rozkladajac ciezar na kolejne wsporniki. Zszedlem juz osiem stop, kiedy z dolu dobiegla mnie imponujaca wiacha elfickich bluznierstw. Przez sekunde sadzilem, ze nadepnalem mu na ucho. -Co jest? - zapytalem. - Wisze. Wychylilem sie troche, zeby sprawdzic. Faktycznie. Koszula wyszla mu z portek i zaczepila sie o jeden z hakow, ktorymi rynna byla przymocowana do budynku. Probowal wspiac sie troche, zeby sie uwolnic. Nie wiem, kto wymyslil te haki, ale to tylko pogorszylo sprawe. Uslyszalem odglos dracego sie materialu. Morley znow zaczal klac jak szewc. Puscil sie jedna reka, probujac uwolnic koszule. Nie puszczala. Tyle tylko, ze on obchodzil sie z nia cholernie ostroznie. Ktorys z gowniarzy na ulicy uznal, ze fajnie byloby troche w nas porzucac kamieniami. Pierwszy pocisk trafil Morleya w kostki palcow, ktorymi trzymal sie rynny. Uratowala go tylko zaczepiona koszula. Bogowie daja i bogowie odbieraja. Koszula rozdarla sie jeszcze bardziej. Morleyowi puscily nerwy. Zaczal wymyslac nowe przeklenstwa. -Rozetnij ja! - wrzasnalem. -Nowa koszula! Pierwszy raz ja wlozylem! - Nie przestawal z nia walczyc. Kamienie zabebnily w sciane. Harmider dochodzacy z ulicy ostrzegl nas, ze zbliza sie patrol. -Zrob z tym cos lepiej. Za chwile zaczna w ciebie rzucac czyms wiecej, niz tylko kamieniami -We mnie? -Tak, w ciebie. Ja cie zaraz wymine i zostawie. Chcial powiedziec cos brzydkiego, ale oberwal kamieniem w tyl glowy. Stalowa plama. Piekna tkanina az zafurczala. Morley pomknal po rynnie jak wiewiorka, a dzieciaki rozbiegly sie z wrzaskiem. Dogonilem go, kiedy sie zastanawial, ktorego gowniarza zabic. -Idziemy. - Bylismy juz w zasiegu cholernych wloczni. Morley wygladal tak, jakby wolal zostac i kogos zabic. Dyszal zadza krwi. Potarl dlonia guza i zjezyl sie caly. -Wiejemy! - ryknalem mu w ucho i zagonilem do roboty piety i kolana. Morley uznal, ze sam ze swiatem nie wygra. XXXIII Zanim zgubilismy poscig, nawet Morleyowi zabraklo tchu.-I tak byla podarta - wydyszalem, zataczajac sie ze zmeczenia. - A ty przeciez masz druga. Sam widzialem. Nie odpowiedzial. Za bardzo byl zajety wlasnym ubraniem, choc i tak trudno bylo cos zauwazyc, dopoki mial koszule w spodniach. -Te chlopaki musialy niezle trenowac. - Ledwie mowilem, a nogi mialem jak z gumy. -Dobrze, ze ruszyles, zanim sie obejrzeli. - Nie zipal tak ciezko jak ja, w ogole nie mam pojecia, co on robi, ze jest taki wysportowany. Rzadko widze, zeby uprawial inne sporty niz bieg na przelaj za warzywami. Moze po prostu mial wiecej szczescia z wyborem przodkow. -Moze przycupniemy na chwilke? - zaproponowalem. Moglismy sobie na to pozwolic. Potrzebowalem tego, zeby nie wywinac sie na lewa strone. Udalo nam sie ostatecznie zniknac w malym przybytku grzechu, ktore oblepiaja podnoze Wzgorza, zywiac sie i ciagnac zyski z bezczynnosci bogaczy. Nikt nas tutaj nie wysledzi. Patrole nie sa mile widziane. Usiedlismy sobie na schodku, gdzie ruch nie byl za duzy. Zaledwie nabralem dosc powietrza, aby moje poczucie humoru zaplonelo swiezym plomieniem, zaczelismy kombinowac, jak to Winger robi rozne rzeczy w stylu Winger po to, zeby sie dowiedziec, co robilismy w domu Maggie. Myslalby kto, ze mamy po jedenascie lat. Chichotalismy jak glupki. -O, kurka! - nie moglem przestac chichotac, pomimo zlych wiesci. - Popatrz, kogo ja widze! Niezdara omal sie o nas nie potknal, zanim zajarzyl, ze nas znalazl. Wywalil galy. Geba mu zbladla. Z trudem chwytal powietrze. -Ten blazen to chyba jakis jasnowidz - wykrztusilem. -Masz ochote go dorwac? On tez sie zorientowal, ze mozemy probowac szczescia. Smignal za rog, zanim zdazylismy otrzepac tylki z kurzu. -Kurde! Gdzie on sie podzial? -Tak sadzilem. - Co? -To duch. Albo poroniony plod naszej wyobrazni. -Nie, to nie duch. Ma kupe szczescia i tyle. -Slyszalem, jak szczescie nazywali talentem wizjonerskim. -Morley, odpusc sobie. Co przypadkowe wyniki moga miec wspolnego z talentem? -Gdyby szczescie bylo dzielem przypadku, wszystko by sie wyrownywalo, no nie? -Tak sadze. -Wiec chyba ty tez od czasu do czasu powinienes miec troche szczescia, co? O ile nim jakos nie kierujesz? -Czekaj no... - Nasze przekomarzanki wywiodly nas daleko na manowce. Swietnie sie bawilismy przez cala droge do West Endu. Czysto dla jaj zastawilismy po drodze kilka pulapek. Nasz ogon wyminal wszystkie dzieki szczesciu glupiego. Morley krzywil sie niemilosiernie. -Chyba zaczynam dostrzegac, o co ci chodzi - pocieszylem go. -Mowiles, ze sklep Wixona i White'a ma cienkie tylne drzwi? -Kiepski zart. Albo pulapka. - Sa pajaki, ktore specjalizuja sie w lapaniu innych pajakow. -Pokaz mi to. Musze sie przyzwyczaic do twoich ekscesow. Wlasnie. Przeciez Morley jest tu tylko dla rozrywki. Wixon i White mieli otwarte. Krecilismy sie wokol, obserwujac klientow. -Lepiej wezmy sie do roboty - mruknalem. - Ich lokalna gwardia jak na moj gust za powaznie podchodzi do obowiazkow. Morley ledwo odburknal. Przedstawilem go tylnemu wejsciu. Przyjrzal sie uwaznie i westchnal. -Daj mi dziesiec minut - zaproponowal. -Dziesiec? Zamierzasz wyluskac je razem z oscieznica? -Nie. Zamierzalem zalatwic to po cichu. Chciales szybko, trzeba bylo wziac ze soba Saucerheada Tharpe'a. Troche delikatnosci, Garrett. Z zaskoczenia. Nie lubie trabic o swoim wejsciu. -Jasne - pozostawilem artyste z jego dzielem. Moj stary kumpel znowu cos kombinowal po swojemu. Mialem pewne podejrzenia. I wcale mi to nie przeszkadzalo. Chcialem jedynie zrobic swoje - to znaczy to, co za "swoje" uwazalem. Zastanawialem sie, czy wciaz jeszcze mam pracodawce. Bo w sumie nie bylem pewien. Czekalem w zaulku, az Morley zrobi swoje. A robil to naprawde po cichu. Nie slyszalem ani szmeru, a i lobuzy w orzechowych laszkach nie pokazaly sie, zeby nam przeszkadzac. Probowalem sie wczuc w role. No, juz czas. Ruszylem w kierunku wejscia i zaprosilem sie do srodka. -Hejka - wyszczerzylem zeby. Poki co, tylko oni i ja. Zamknalem drzwi i wywiesilem w oknie tabliczke z napisem "ZAMKNIETE". Jeden z dzielnych korsarzy zapytal: -Co tu robisz? - Chcial udawac twardziela, ale glos mu sie posliznal ze strachu i wyszedl jak zalosny skrzek. Drugi milczal. Po dziesieciu sekundach paralizu, jak legendarny ptak na widok weza, kwiknal i rzucil sie na zaplecze. W chwile pozniej kwiczal, jakby dostal od Morleya golym babskim tylkiem w pysk. Uzylem tonu "radosnego patalacha". Jesli nad nim dobrze popracowac, sprawia wyjatkowo posepne wrazenie. -Czesc, Robin - Przez chwile mialem problem z okresleniem, ktory jest ktory. - Wpadlismy na chwile, zeby dowiedziec sie czegos o Emerald Jenn. - Przyodzialem sie w moj najlepszy usmiech sales-mana. Robin kwiknal znowu i zdecydowal, ze pogada z Pennym. Obaj wspaniali bukanierzy byli wyzsi od Morleya. Dosc zabawnie wygladali, kiedy ich trzymal z tylu za kolnierze twarzami do mnie. Trzesli sie jak galareta. Zamknalem drzwi skladziku. Zabarykadowalem. Oparlem sie o nie i rzucilem: -No i co? Wybieracie rzecznika prasowego? Pomieszczenie wygladalo jak po huraganie. Jestem pewien, ze nigdy nie panowal w nim porzadek, ale teraz wydawalo sie, ze pospiesznie przerzucil je jakis koneser, moze bibliofil w poszukiwaniu cennego pierwszego wydania. -No, dajcie spokoj, chlopaki. Obie glowy zaczely sie pracowicie krecic. -No, nie badzcie glupi. Morley zmusil ich do uklekniecia. Wyciagnal noz, o wiele za dlugi, zeby byl zgodny z prawem. Przeciagnal nim po kamieniu, az ostrze zaspiewalo. -Chlopcy, chce dostac Emerald Jenn. Znana rowniez jako Justina Jenn. Powiecie mi wszystko na jej temat i zaraz poczujecie sie lepiej. Zacznijmy od poczatku: -Skad ja znacie? Wixon i White skowytali i skamleli cichutko, usilujac pozegnac sie czule. Niech mnie, dobry jestem. Co za dramacik. Morley tez swietnie sobie radzil, kiedy sprawdzil ostrze na wasach Penny'ego. Wielki kedzior spadl na podloge. Morley wzruszyl ramionami i znow przejechal po oselce. -Nie bedziemy nikogo zabijac - zapewnilem ich. - Najwyzej obedrzemy jednego z was ze skory. Tracilem koncem buta kedziorek na podlodze. -Imigranci - zauwazyl Morley. -Pewnie tak. - Karentynczycy nielatwo pekaja, bo przezyli Kantard. Przy nich musielibysmy sie niezle napracowac. - No, gadac, cudzoziemcy. -To bylo prawie rok temu - wyrzezil Robin. Penny zgromil go wzrokiem. -Co bylo prawie rok temu? -Kiedy ta dziewczyna po raz pierwszy przyszla do sklepu. Wydawala sie zagubiona. Szukala punktu zaczepienia. -Tak sobie przyszla, pozyczyc filizanke zabiego futerka? -Nie. Szukala czegos. Ogolnie rzecz biorac. -To znaczy? -Byla zagubiona, zrozpaczona, szukala brzytwy, ktorej moglaby sie chwycic. Byl z nia mlody chlopak, nazywala go chyba Czerya. Byl jasnowlosy, mlody i piekny, i wtedy pojawil sie ostatni raz. -Biedactwo, musial calkiem zlamac ci serduszko. Ale na mnie nie licz. Penny'emu nie spodobal sie rozmarzony ton Robina, ale tylko dalej smazyl go wzrokiem. -Czeryke? - zapytalem z takim samym naciskiem, jak on. -Quince Czterya? - w zadumie podsunal Morley. -Quince - Tez sie zaczalem zastanawiac. Quincy Quentin Q. Quintillas wystarczylby, zeby skompletowac flote tysiaca statkow i napelnic ich wscieklymi piratami. Byl pokatnym oszustem, tak drobnym, ze ledwie go bylo widac i zbyt glupim, zeby odroznic gore od dolu. Mial w sobie kilka kropel elfickiej krwi, co sprawialo, ze wydawal sie mlodszy i nie wzieli go do wojska. Impreza z falszywym straszydlem bylaby w sam raz na jego miare. Zaledwie go znalem, ale nie mialem ochoty poznac go lepiej. Opisalem go. Robin skwapliwie pokiwal glowa, jakby chcial mi sie przypodobac. Zastanawialem sie, czy przypadkiem nie mowi mi tego, co jego zdaniem chce uslyszec. -Dziekuje, Robinku. Widzisz? Jakos sie dogadujemy. To co kombinowal Czterya? Tepe spojrzenie. -Chyba nic. Po prostu byl z dziewczyna. Ona tez nie wyrozniala sie niczym szczegolnym. Oczywiscie, ze nie. Sliniles sie na kogo innego. -Nie rozumiem, wyjasnij, prosze. -Chciala szybkiej odpowiedzi. Szukala szybkich odpowiedzi. -Myslalem, ze byla zdesperowana. -Zdesperowana jak na swoj wiek. Dzieciaki zadaja efektow bez pracy. Uwazaja, ze naleza im sie magiczne odpowiedzi. Nie chca slyszec, ze prawdziwa magia to ciezka praca. Wasi straznicy burz i lordowie ognia ucza sie i praktykuja po dwadziescia lat. A dzieciaki mysla, ze wystarczy pokiwac palcami... Magiczne palce Morleya wystrzelily i trzepnely dlon Robina, ktory zaczal kiwac palcami tak, jakby chcial zademonstrowac, o co mu chodzi. Moglby nas nabrac, gdybysmy sie nie znajdowali na zapleczu sklepiku z magia i czarami. -Nie zapominaj o Emerald Jenn. Jesli nabiore ochoty na ploteczki, pojde sobie na schody Chancery. - Tam wlasnie prowadza wyklady najznamienitsi lunatycy i wariaci. - Emerald, Robinie. Czterya nie wrocil, ale ona tak. Opowiedz mi. -Nie musisz byc taki brutalny. Emmy byla na gigancie. Przyjechala z daleka. Tyle wiedzielismy, ale nie wiecej. Reszty dowiedzielismy sie kilka tygodni temu. -Na gigancie - mruknalem, usilujac kazde slowo zabarwic czystym i nieskazonym zlem. Morley wywrocil oczy. - Przez rok zdana sama na siebie. Przerazajaca mysl. Na ulicach TunFaire dziewczyna w ciagu roku moze przezyc cale zycie. -Od kogo uciekla? -Od matki. Ktora sie martwila, ze jej coruchny nie ma od tygodnia. -Dalej. -Nie wchodzila w szczegoly, ale podobno ta baba byla chodzacym horrorem. -Spedzala tu duzo czasu? -Pomagala. Nieraz spala tam - Pokazal rozklekotana prycze. Nie przeprosilem za to, co sobie pomyslalem. - Byla jak zraniony ptaszek. Dalismy jej bezpieczne schronienie. Czy dobrze wyczulem odcien dumy? Rozumialem, ze dziewczyna mogla sie czuc bezpieczniej z Pennym i Robinem, niz na ulicy. Mialem tylko jeden problem: nie umialem wyobrazic ich sobie w roli filantropow. Jestem na to zbyt cyniczny. Robin okazal sie prawdziwa trajkotka, skoro juz sie rozluznil. Ciezko sie napracowalem, zeby skierowac jego elokwencje na wlasciwe tory. -Widywales ja ostatnio? -Nie. Uslyszala, ze jej matka zjawila sie w miescie. - I to ja odstraszylo? -Myslala, ze matka jej bedzie szukac. I szuka, no nie? Jestes tu. A ona nie chce byc znaleziona. Ludzie, ktorzy nie wiedza, gdzie ona jest, nie moga jej zdradzic. Wymienilismy spojrzenia z Morleyem. -Czego sie boi? Robin i Penny tez wdali sie w przyspieszona wzrokowa konferencje. Mieli pewne perspektywy, gdyby sie tylko tak nie dziwili. -Nie wiecie. - Zatrudnilem moja intuicje. - Opowiedziala wam bajeczke, ktorej nie kupiliscie. Uwazacie, ze ja znacie? Czy jest taka, zeby was wystawic na zer swoim przesladowcom? -Co? -Zna swoja matke. Wie, jakich ludzi wysle na poszukiwanie corki. Kolejne sygnaly wzrokowe. Gniewni piraci tego swiata sa paranoikami. A swoja droga, wiedzac kim jestesmy, nic dziwnego, ze sie boja. Penny przez caly czas nie przestawal gniewnie lypac na Robina. Nagle chyba ogarnal go przyplyw pesymizmu, bo warknal: -Marengo North English. -Co? - powiedzcie, ze sie przeslyszalem. -Marengo North English. A wiec dobrze slyszalem. Tylko po co on to powiedzial? I tak wszystko wydawalo sie dosc szalone. Udalem, ze nie wiem o co chodzi. -Co to? Robin podskoczyl. -Nie co, tylko kto. Jeden z naszych najwiekszych klientow. Bardzo potezny adept podziemia. Przykre, niepokojace wiesci, ale uzyteczne, nawet gdyby mialy oznaczac, ze mam do czynienia z wariackim marginesem. -Spotkal tu Emmy - mowil Penny. - Zaprosil ja do siebie. Poszla kilka razy, ale chyba nie spodobali jej sie albo ludzie, albo to, co robili. -Myslelismy, ze moze do niego uciekla. -Moglby ja ochronic - podsunalem. Morley spojrzal na mnie z ukosa. -Znam faceta - wyjasnilem. - Ale nie wiedzialem, ze zajmuje sie czarna magia. North English koncentrowal sie glownie na jadowitej formie rasizmu. Penny i Robin wydawali sie zaskoczeni, jakby nie wiedzieli, ze moglby sie zajmowac czym innym. Gluptaski. Facet mial w sercu cieply kacik rowniez dla takich jak oni. Morley ruszyl nagle jak blyskawica, przyprawiajac nas o krotki zawal. Otwarl drzwi zaplecza, wyjrzal, rozgladal sie przez chwile, pokrecil glowa i zamknal. -Wiesz, kto? -Jakis facet, ktory omal sie nie zabil, tak pilnie wial. -Masz pierwsza nagrode. Czas sie wynosic. -Mam jeszcze kilka pytan. -Ten facet to piorunochron dla prawa. Wlasnie. I nie udalo mi sie zrobic nic wiecej, choc mialem nadzieje, ze uda mi sie sklonic ich do pomocy Emerald. Mialem nazwiska trojki ludzi, ktorzy rozmawiali z dziewczyna. Nie przyjaciol. Nie uzytecznych ludzi. Emerald widocznie nie miala zadnych przyjaciol. Wyszlismy rownie nagle, jak sie zjawilismy. Nie bylo nas, zanim piekni bukanierzy zorientowali sie, co sie dzieje. W chwile pozniej maszerowalismy West Endem i ulotnilismy sie, zanim chlopcy w orzechowych kostiumach trafili na nasz slad. Wlasciwie to byl cytat z Truposza, ale dlaczego mialbym rozczarowywac mloda dame? Chyba sie starzeje. Zbudzilem sie z poczuciem winy, ze nie zrobilem niczego uzytecznego w temacie Emerald Jenn. Obserwowalem spiaca Chaz. Przypomnialem sobie komentarz Morleya na temat jej klasy. Przypomnialem sobie widziana wczoraj Maye i poczulem uklucie bolu. Chaz uchylila jedna powieke, zobaczyla, ze na nia patrze i przeciagnela sie z usmiechem. Koc zsunal sie z niej i znow mnie zamurowalo. Dokladnie. Doszedlem do siebie mniej wiecej w godzine pozniej, a moje szanowne wyrzuty sumienia jakos nie zabieraly glosu. -Co teraz zamierzasz zrobic? - zapytala Chaz po wysluchaniu wszystkich szczegolow sprawy. -To wlasnie moj problem. Zdrowy rozsadek kaze wiac co sil w nogach. Powiedziec sobie, ze ktos probowal mnie wykorzystac, zarobilem troche grosza i jestesmy kwita. -A czesc chce wiedziec, co sie dzieje. I jeszcze czesc boi sie o dziewczyne. Nic nie zeznalem. -Waldo opowiadal mi o sprawie, w ktorej ci pomagal. Naturalnie. Nie bylby w stanie przegapic okazji odegrania swej wielkiej sceny To Nie Moja Wina. -Waldo? - Juz po imieniu? -Waldo Tharpe. -Saucerhead. Czasem zapominam, ze ma jeszcze wlasne imie -A twoj kumpel Morley opowiadal mi o sprawie, w ktora byla zaangazowana dziewczyna imieniem Maya i cos, co sie chyba nazywalo Siostry Potepienia. -Serio? - To mnie troche zdumialo. -To prawie oczywiste, Garrett. Jestes romantykiem i idealista. O wielkich drewnianych nogach, fakt, ale jednym z ostatnich porzadnych facetow. -Hej! Czekaj no chwile! Zaraz sie zaczerwienie. W kazdym razie nie znam lepszego pragmatyka niz najmlodszy synek mamci Garrett. -Sam siebie nie potrafisz przekonac, twardzielku. Idz. Znajdz Emmy Jenn. Pomoz jej, skoro tego potrzebuje, a ja juz uciekam. Nie potrzebujesz, zeby cie ktos rozpraszal. -I tu sie z toba nie zgadzam. -Siad, chlopcze. Kiedy wszystko pozalatwiasz, przeslij mi liscik do domu taty, a ja zapukam do twoich drzwi, zanim zdazysz powiedziec, ze Chastity to niedobra dziewczyna. -U-a - tylko nie to. - Co? -Nie zlosc sie. Nie wiem, kim jest twoj ojciec. -Nie sprawdziles mnie? -Nie widzialem potrzeby. -Moj ojciec to Lord Ognia Fox Direheart. O, nie. Wydalem z siebie cos w rodzaju kwikniecia. -Nie pamietasz? Kwik. Nie pieprze sie z corkami szlachty magicznej. Wolalbym, zeby moja skora nie zdobila czyjegos biurka, to dla mnie zaden zaszczyt. -Niech cie ten tytul nie oniesmiela. W domu jest po prostu staruszkiem, Fredem Blaine. Jaaaasne. Wierzcie mi, o niczym innym nie marzylem od chwili poczecia. Dziewczyna, ktorej tatko jest dowodca na froncie, ale chcialby, zebym go klepal po ramieniu i nazywal Fredem. -Skontaktujesz sie? -Wiesz, ze tak, diabelska kobieto. - Nie oparlbym sie. -No to wracaj do swojej misji. Sama trafie do domu. - Zmarszczyla sie slicznie. - A potem papcio wyglosi mi kazanie na temat pracy w szpitalu "Wiedzialem, ze tak bedzie". Nienawidze, kiedy ma racje, on ma zawsze racje, ze ludzie sa okrutni, samolubni i zli. Zainkasowalem pozegnalnego buziaka i ruszylem do domu, zastanawiajac sie, dlaczego jeden z glownych czarownikow Karenty jest tu, w TunFaire, zamiast sprzatac w Kantardzie. XXXV Wsliznalem sie przez tylne drzwi. Slizgacz i Ivy siedzieli w kuchni, jeden schlany, drugi zajety gotowaniem.-Hej, Garrett - rzucil przez ramie. - W spizarni jest pusto. -Antalek tez ci bedzie potrzebny nowy - wybelkotal Ivy. -Spiewaj, papugo... tfu! - warknalem. Jak im sie nie podoba, to niech cos z tym zrobia. O wilku mowa - od frontu Cholerny Papagaj darl sie, ze go zaniedbuja. Zaczalem sie zastanawiac, czy Slizgacz lubi zupe z papug. Jesli Truposz sie obudzi, pomysli, ze go przenioslem do cholernego zoo. -Zdaje sie, ze nadeszla chwila, zebyscie sie przeniesli na obfitsze pastwiska. -He? -Szukaliscie chociaz pracy? A moze mieszkania? Chyba ja juz swoje zrobilem. -Uhhhh! -On ma racje - mruknal Ivy. Jezyk mu sie platal, ale poza tym PO pijaku mowil wyrazniej, niz jego kumpel po trzezwemu. - Nic mu nie pomoglismy. Mozliwe, ze nie jestesmy w stanie, ale to jego dom. Kurde. Ten facet wzbudzil we mnie poczucie winy, choc mowil prawde i tylko prawde. -Umylem te pierdzielone gary, Ivy. Zrobilem pranie. Umylem podlogi. Nawet spryskalem sokiem z bagna to miecho w bibliotece, bo juz je mole zarly. To nie gadaj, ze nic nie zrobilem, Ivy. A w ogole po co trzymasz w domu te mumie, Garrett? A jesli juz musisz, to po co ci takie robaczywe paskudztwo? -Swietnie sie z nim rozmawia. Wszystkie dziewczyny twierdza, ze jest sliczny. O, nie obudzil sie. Ciekawe. Slizgacz nawet nie sluchal. -A co z toba, Ivy? Co ty zrobiles? Jesli nie liczyc wysysania tych konskich szczochow, rzecz jasna, bo sie zastanawiam, gdzie ty to wszystko miescisz? Glodny jestes, Garrett? -Tak. -No to pomemlaj sobie te sucharki. Sos juz idzie. - Okrazyl Ivy'ego, ale ten tez juz wstal mozolnie wlokac nogi i ruszyl do frontowego pokoju. Zamknalem za nimi drzwi, zjadlem szybko, zastanawiajac sie, czy juz wzieli slub, czy jeszcze nie. Nagle Slizgacz zaczal wrzeszczec na caly dom. -Dosyc! - ryknalem. - Byl ktos? -Kurka, Garrett, jestes jednym z najpopularniejszych ludzi w miescie. Ciagle ktos wali do drzwi. -I? -I co? Jak sie ich nie wpuszcza, to odchodza. -To moja filozofia. Ivy wsadzil glowe przez drzwi. -Byla ta slicznotka. Podnioslem brew. Szkoda takiego talentu na te pare. -Tak - wtracil Slizgacz. - To pies na baby. Ivy wzruszyl ramionami, ale mial zaklopotana minke. -No i co, chlopaki? -Nie wiem - odparl Ivy. - Nie zrozumialem. No, nie mozna powiedziec, ze mu sie to zdarzylo pierwszy raz. -Niewiele powiedziala. Cos na temat ksiazki, ktora miales dla niej czy co... Ksiazka? -Linda Lee? - He? -Powiedziala, jak sie nazywa? Linda Lee? Ivy wzruszyl ramionami. Zaden dobry uczynek nie pozostaje bez kary, Garrett. Polknalem ostatni kes, wlalem w siebie kubek slabej herbaty i ruszylem do drzwi. T.Ch. Papagaj wydawal sie z kazda godzina coraz bardziej nie do zniesienia. Wszystko jest wzgledne. Wyjrzalem przez wziernik. Ulica Macunado. Na razie sie zgadza. Rojaca sie od quasi-inteligentnego zycia. Szkoda czasu na jego badanie przez dziure. Otwarlem i wyszedlem na ganek. Nie zauwazylem nikogo, ale poczulem na sobie czyjs wzrok. Usiadlem na gornym schodku, obserwujac ruch. Jak zawsze zaczalem sie zastanawiac, gdzie im sie wszystkim tak spieszy. Kiwalem glowa znajomym, glownie sasiadom. Niektorzy nawet mi odpowiedzieli. Inni zadarli nosy zyczac mi, zebym sie zapadl pod ziemie w klebach dymu. Staruszek Stuckle, ktory podnajmowal pokoj u Cardonlosow, byl jednym z tych przyjazniejszych. -Jak sie masz, synu? -Nieraz dobrze, ojczulku. Nieraz zle. Ale kazdy nowy dzien jest blogoslawienstwem. -Slyszalem. Gert az sie zdenerwowala, wiesz. -Znowu? Czy dalej? Wyszczerzyl sie w usmiechu podpartym dwoma rozchwianymi zebami. -No wlasnie. Gert Cardonlos zawsze stawala w obronie drugiej strony, kiedy moi sasiedzi sie buntowali. Zastanawialem sie, czy gdyby zmienila imie na Brittany albo Misty, zestarzalaby sie bez skwasnienia. Pewnie nie. Przez chwil? obserwowalem, jak Stuckle zanurza, sie w morzu cial, ale w tej samej chwili przypaletala sie dziewczynka od sasiadow. -Jacys ludzie obserwuja twoj dom - oznajmila. - Nie zartuj! Becky Frierka wyobraza sobie, ze jest moja asystentka. Nie mam nic przeciwko partnerce plci zenskiej, ale wole, kiedy ma troche wiecej, niz osiem lat. -Opowiedz mi. Nigdy nie wiadomo, kiedy sie dowiesz czegos uzytecznego. A Becky poczuje sie lepiej. Niezbyt dobrze pamietam ojca. Mama zawsze mowila, ze mial pewna zasade: kazdego dnia postaraj sie zrobic cos takiego, zeby ktos poczul sie lepiej. Pewnie ja wymyslila sama. Ludzie tacy jak Piekna przyznali, ze mama lubila koloryzowac i byla bardzo pomyslowa. Ale zasada mi sie podobala. -Dzieki, Becky. Bardzo mi sie to przyda. - wcisnalem jej garsc miedziakow. - Zmykaj juz. -Zabrales te pania na kolacje. - Co? -No, wczoraj. - I co z tego? -Nie chce pieniedzy. Wez i mnie. Och. Pewnie. Ciekawe, kiedy one z tym skoncza. -A skad ty wiesz, co ja robilem wczoraj wieczorem? -Widzialam, jak wychodziliscie. Poszlam za wami. - Usmiechnela sie jak maly diablik. - Wiem, co robiliscie. -Jestes przebrana karlica? Chcesz mnie szantazowac? -No co ty. Ale moge ci powiedziec, kto jeszcze cie sledzil. Ohoho! Nie zauwazylem nikogo. Nawet jej. -Slucham cie bardzo uwaznie, Becky. -Zaprosisz mnie na kolacje? Tam, gdzie te jasnowlosa pania? -Jasne. - Nie ma sprawy. Jej mama mi to wyperswaduje. - Jak tylko skoncze te sprawe. Zgoda? Spojrzala na mnie podejrzliwie. Chyba za szybko sie zgodzilem. Ale.. -Zgoda. I nie mysl, ze sie wywiniesz. -Dobrze. Opowiedz mi o tym, ktory mnie sledzil, smarkulo. -To byl mezczyzna. Dziwny bardzo. Niezbyt wysoki, ale i tak ogromniasty. - Rozpostarla ramiona. - I dziwnie chodzil. Pokazala mi, jak. -Mugwump. - Domyslilem sie. Nigdy nie widzialem, jak Mugwump chodzi, ale musialo to wygladac podobnie. -Mugwump? -Tak sie nazywa. Pewnie to byl on. Mial takie ogromne lapy? -Nie wiem. - Niezle. -I co robil? -Po prostu poszedl tam, gdzie wy. A potem sie wyniosl. Wygladal naprawde dziwnie, Garrett. Przez caly czas do siebie mowil. -Pewnie mieszka w takim otoczeniu, jak ja - zauwazylem zeglujacego w moja strone Saucerheada Tharpe'a. Nie widzialem powodu, zeby mial maszerowac w moja strone tak stanowczym krokiem. -Dzieki, Becky. Ale teraz juz zmykaj. -Nie zapominaj. Obiecales. -Kto? Ja? No, juz cie nie ma. - Mialem nadzieje, ze zapomni, ale nigdy jeszcze mi sie az tak nie poszczescilo. -No to kto umarl? - zapytalem Tharpe'a. Wielkolud cholerny, nawet sie nie zadyszal. -He? -Gnales tu, jak facet obladowany wiesciami najgorszymi z mozliwych. -Serio? Myslalem o Letycji. -Letycja? Czy to cos z menu u Morleya? -Moja dama. Jeszcze jej nie znasz. - Saucerhead mial coraz to nowe przyjaciolki. Nie dojrzalem kolejnych siniakow - byc moze ta byla milsza od poprzednich. -Przyszedles po milosna porade? -Od ciebie? - Ten ton wcale nie byl przyjemny. -Od Jego Koscistosci. Najwiekszego autorytetu wszech czasow. W kazdej dziedzinie. To on tak sadzi. -A skoro o nim mowa, opowiedziales mu najswiezsze nowiny z poludnia? -A co, cos sie stalo? - na ulicy nie wyczuwalo sie tego szczegolnego podniecenia, jakie zwykle towarzyszy wielkim nowinom z Kantardu. -Jeszcze sie nie roznioslo, bo to niby wielka tajemnica wojskowa, ale od mojego szwagra, ktory pracuje dla straznika burz Bumera Skullspite'a, slyszalem, ze pierwszy oddzial kawalerii do zadan specjalnych zaatakowal kwatere glowna Glory'ego Mooncalleda. -Nasi chlopcy znalezli jego nore juz dosc dawno, ty glupi dreptaku. - Saucerhead, poczciwiec, nie do konca mial wlasciwy kontakt z rzeczywistoscia. W wojsku byl zwyklym, malo-madrym piechurem i cierpial na popularna w armii manie, ze kawaleria to jakis rodzaj elity. No dajcie spokoj, ludzie! Toz to nawet nie Marines. Juz nie wspomne, ze sa zbyt ciemni, zeby z wlasnej woli wsiadac na konie... -To jego prawdziwa kwatera glowna. Stare gniazdo wampirow. Cos w jego glosie... -Tylko mi nie mow... -Alez wlasnie tak. -Dziwne to zycie. Jedna z poprzednich spraw zmusila mnie do ponownego wkroczenia w strefe wojny. Razem z Morleyem i grupka innych chwatow zaatakowalismy podziemne gniazdo wampirow, twierdze zgrozy. Mielismy szczescie. Udalo nam sie zwiac. Przekazalismy informacje Armii. Zolnierze zrobili sobie urlop od wojny. Wojna z wampirami ma priorytet. A to bylo przed buntem Glory'ego Mooncalleda. Tuz przed. W moje bandzie byl jeden centaur. -Co cie jeszcze gryzie? - Tharpe zachowywal sie jak zapchlony. Cos jeszcze mial w zanadrzu. -No. Atak byl prawdziwym zaskoczeniem. Ledwie sie polapali, co w nich walnelo. Nie zdazyli zniszczyc wszystkich dokumentow. Zdaje sie, ze gleboka studnia szczescia Mooncalleda zaczynala wysychac. -Streszczaj sie troche, co? -Dokumenty wskazywaly, ze jego juz nie ma w Kantardzie. Nasi chlopcy gonili za cieniem. Oswiecilo mnie. -To znaczy, ze zdazyli zniszczyc jedynie te dokumenty, ktore mowily, dokad szef sobie pojechal? -Skad wiedziales? -Glowka pracuje. To mogloby zainteresowac Truposza. Jego hobby polegalo na sledzeniu i przewidywaniu ruchow Glory'ego Mooncalleda. -Wyciagneli cos z wiezniow. -Nie bylo wiezniow, Garrett. -Zawsze bierzecie wiezniow. -Nie tym razem, tamci nie mieli szans, ale sie nie poddawali. Nie moglem w to uwierzyc. Chocby grupa byla nie wiem jak fanatyczna, zawsze znajdzie sie jeden taki, ktory nie chce umierac. -Ale nie po to tu przyszedlem, Garrett. - O? -Winger chciala, zebym... -Winger! Gdzie ta przerosnieta...? -Jak przestaniesz klapac jadaczka, moze cos ci powiem. Najlepsza rada, jaka kiedykolwiek dostalem. Slyszalem ja juz i od matki i od Truposza. Ciezko sluchac z pracujaca geba. Zamknalem sie. -Winger kazala ci powiedziec, ze juz razem z toba nie pracuje, ale powinienes wiedziec, ze te stokrotki z West Endu spiewaly wyuczona piosenke. Miales odbic w nowym kierunku. Spojrzal na mnie, jakby sie spodziewal, ze mu cos wyjasnie. Zamyslilem sie, Myslalem, ze Robin i Penny mowia prawde. Moze przemilczeli jedno czy drugie, ale nie odeszli daleko od prawdy. Po co mnie napuszczac na Marengo North Englisha? Dlaczego Winger mialaby naprowadzac mnie na inna droge? Cos mi sie kurde zdaje, ze ktos zamiata za soba slady zdechlym skunksem. Ktos wielki, jasnowlosy, kto za bardzo wierzy w moja naiwnosc. -Skad niby mialaby cos wiedziec? -Zdaje sie, ze wyciagnela cos od swojego chlopaka. -Czego? Chlopaka? Odkad to? Saucerhead wzruszyl ramionami. -Krecil sie tu troche. Nigdy sie nim nie chwalila, pewnie nie chciala, zebysmy wiedzieli. Gdybys wyszedl z dziury i troche polazil, to bys wiedzial. Mial racje. Informacja byla krwia mojej profesji, a powiazania kosccem. A ja nie dbalem ani o jedno, ani o drugie. Inaczej bywalo, zanim zamieszkalem z Truposzem. -Co dalej? -Chciala cie ostrzec. Nie chciala, zebys wdepnal w cos nieoczekiwanego. -Dobra dziewczyna. Zawsze o mnie mysli, A co, sama nie mogla wpasc? Saucerhead wyszczerzyl zeby. -Wiesz, jak tak sobie mysle, ze ona sie bala, zebys jej nie dolozyl. -Ciekawe, wiesz? - Obejrzalem sie przez ramie. Chlopcy i ptaszysko nie patrzyli. - Chyba przelece sie do Morleya. Chodz, cos ci postawie. Morley nie wygladal na zachwyconego widokiem Saucerheada. Spojrzal na mnie jak piorun w kaluze. Nie wiedzialem, dlaczego. Tharpe to dobry klient. Dotes przysiadl sie mimo wszystko. Od razu bylo widac, ze ma cos z glowa. Sluchal jednym uchem, jedno oko mial caly czas skierowane na drzwi. -Zdaje sie, ze wiem, co jest grane - powiedzialem. -Uhm? - Jak on mogl zmiescic tyle niedowierzania w jednym chrzaknieciu? -Kiedy Maggie Jenn wyjechala z miasta, byla tak rozgoryczona, ze nie chciala tu wracac. Zamordowali jej kochanka, jego ludzie ja znienawidzili, a ona musiala robic wszystko, co trzeba, zeby zachowac to, co jej ofiarowal. Dla dziecka i dla siebie. Jej stary kumpel i moze brat Grange Cleaver przebieral sie za nia, zeby dostac sie do domow na Gorze, ktore pozniej okradal, dlatego kazala mu przebierac sie rowniez za kazdym razem, kiedy musiala sie pokazac w miescie. Cleaver chetnie jej pomagal. Dzieki temu mogl wjezdzac i wyjezdzac z TunFaire nie nadziewajac sie na Choda Contague'a. W miedzyczasie spiknal sie z imperialnymi, sprzedal im jakies barachlo i zaangazowal sie w sprawe Bledsoe. Zaloze sie, ze kradl i ze szpitala, i z domu na Gorze. A teraz sluchaj. Pewnego dnia Crask i Sadler zjawili sie ze swoja opowiastka o Chodo i jego coruni. Cleaver dal sie nabrac. Na to czekal. Teraz ma szanse wrocic do miasta w wielkim stylu. Zostal tylko jeden problem: Emerald Jenn. Jest w miescie. Uciekla. Zna prawde o Maggie Jenn i Grange'u Cleaverze. I bedzie mowic. Morley i Saucerhead wygladali, jakby mieli problem zalapac. Dlaczego? Nic trudnego przeciez. -Dlatego Cleaver probowal tutaj cos zmontowac, ale nikt sie na to nie pisal. Z wyjatkiem Winger. A ona tez zaczyna sie zastanawiac, ale weszy szanse na kase. Kiedy Cleaver wspomina, ze chce odszukac dziewczyne, ale tak po cichu, zeby nie bylo wiadomo, ze to on szuka, Winger wspomina mu o mnie. Uwaza, ze mnie wykorzysta. Cleaver przebiera sie za Maggie Jenn i wynajmuje mnie. A ja wszystko pomieszalem, kiedy wspomnialem, ze zostalem uprzedzony o przyjsciu Maggie. Cleaver cos zweszyl, ale jeszcze nie do konca wie, co. Poniewaz jest dobrym aktorem, bez trudu odgrywa role tak dlugo, ze w koncu ma mnie na Gorze. Skoro tylko jednak opuszczam dom, on pryska do swojej nory i zalatwia, zebym znikl. Ktos inny poszuka mu dziewczyny. Winger dowiedziala sie, ze wyslal ludzi i zdala sobie sprawe, ze wkrotce Cleaver sie dowie, kto mi powiedzial. Lapie tyle, ile zdola uniesc i pryska. Pomaga mi uciec z Bledsoe. Kiedy chce sie dowiedziec, co sie naprawde dzieje, funduje mi podwojna porcje gownoprawdy. Ciagle mysli, ze moze zarobic, wiec teraz trzyma sie ode mnie z daleka. Zanim skonczylem snuc swoja teorie, Sierzant przyniosl herbate. Morley nalal, pociagnal lyk, skrzywil sie. Widocznie roslina, z ktorej ja zaparzono, nie miala nic wspolnego z krzewem herbacianym. Tez mi nowina. Przeciez oni tu nie serwuja nic normalnego. Dotes byl roztargniony. Sluchal, ale rozpraszal sie za kazdym razem, kiedy drzwi sie otwieraly. Zachowal jednak na tyle uwagi, zeby stwierdzic: -Coz, twoja hipoteza nie przeczy zadnemu ze znanych faktow. -Wiem o tym, sam ja wymyslilem. Ale... wiem, ze masz jakies ale. -Nawet kilka. Nie podwazasz zadnego ze znanych faktow, ale nie wyjasniasz wszystkiego, co sie wokol ciebie dzialo. I nie postarales sie, zeby dobrze wyjasnic motywy Cleavera. -Co? Czekaj. Hejze. Wlasnie zamieszales mi w glowie. -Czy mala Choda cofnela sie przed jakimkolwiek obowiazkiem kacyka? -Nie. Lod i stal. - Sam mialem blizny po cieciach i odmrozeniach na dowod. -Wlasnie. Cokolwiek zatem twierdza Crask i Sadler, Cleaver bardzo ryzykuje siedzac tutaj. Zidentyfikowalem zawodowca, ktory za toba lazil. Niejaki Cleland Justin Carlyle. Specjalista przypisany, zeby cie sledzil. Zgadujesz do trzech razy, po co. Pierwsza odpowiedz sie liczy. Kiwnalem glowa. -I cud nad cudami, C.J. nigdy nie bywal w tych okolicach, dopoki nie wspomnialem nazwiska Grange Cleaver mojemu przyjacielowi Morleyowi Dotesowi, kiedy tenze przyjaciel nie zdolal osobiscie spotkac sie z Cleaverem. Morley wzruszyl ramionami. Jakby przyznal sie wlasnymi slowami. Nie udawal, ze zaluje. Nigdy nie ogladal sie wstecz i rzadko przepraszal. Teraz tez nie widzial potrzeby, zeby przepraszac. -A co na to Winger? - zapytal -Nie wiem i chyba to nie ma znaczenia. Pewnie sama nie wie, co robi. Chce tylko, zeby sie wszystko kielbasilo, dopoki nie znajdzie sposobu, zeby zarobic. Morley zarznal w powijakach usmiech politowania. -Wiesz cos, czego ja nie wiem? -Nie. Ty wiesz wiecej. Ale chyba ciut za wolno myslisz. Nie chwytasz najwazniejszego. -Serio? Czego? -Ze Winger klamie jak z nut. Od samego poczatku. Ani jednego slowa nie mozna zaliczyc jako prawdy. Wszystko, co pochodzi z jej ust, nadaje sie na smietnik. -O, tak. Tyle to i ja wiem. Teraz wiedzialem. Jak juz sie temu przyjrzalem. Zapomniec o wszystkim, co powiedziala Winger. Pewnie. -Namowilem Kaluze, zeby ci oddal przysluge, Garrett - stwierdzil Morley. Nie pytalem. Czekalem na nieunikniona drwine. Znowu mnie wystawil. Nie mial zamiaru ze mnie kpic. -Uhm? -Mialem wrazenie, ze nie wybierasz sie do Czterya. -Kaluza go przegonil? Morley kiwna glowa. -Szkoda czasu, co? -Kaluza jeszcze sie dasa. -O co poszlo? -Czterya nie widzial dziewczyny od osmiu miesiecy. To on zerwal. Nie chciala robic tego, co jej kazal. Zdaje sie, ze byla dla niego za porzadna. -A Czterya nie ma zielonozoltego pojecia, gdzie ja teraz znalezc, zgadza sie? -Nie zgadza. -Co? - Zawsze bylem dobry w szybkich i blyskotliwych ripostach. -Powiedzial, ze trzeba poweszyc wsrod czarownikow. Dziewczyna czegos szuka. Proponowal, zebys zaczal od najczarniejszych z czarnoksieznikow. Tam sie wlasnie wybierala, kiedy sie rozstali - dodal Dotes z paskudnym usmiechem. -Twierdzisz, ze Cleaver wrobil ja mowiac prawde? -Moze tylko cie naprowadzil na wlasciwy trop - znowu te zeby. Ma ich pewnie ze dwie setki. I chyba znow je ostrzyl. - Myslalem, ze zlapiesz kopa. -Kopa w dupe, jasne - pomieszalo mi sie kompletnie. Podnioslem sie z miejsca. -Hej! - warknal Saucerhead. - Powiedziales, ze... -Nakarm tego zwierzaka, Morley. Cos taniego. Lucerna z rzepakiem, na przyklad. -A ty dokad? Juz mu chcialem powiedziec, ale zorientowalem sie, ze sam nie wiem. -To takie buty? A moze pojdziesz w koncu do domu? Zamkniesz drzwi, polozysz sie do gory pepkiem. Poczytasz. Zaczekasz na Deana. Zapomnij o Grange'u Cleaverze i Emerald Jenn. Odpowiedzialem najbardziej podejrzliwym spojrzeniem, na jakie bylo mnie stac. -Dostales zaliczke, nie? Wydaje sie, ze ta mala potrafi o siebie zadbac. -Wiesz, Morley, odpowiedz mi na jedno pytanie. Dlaczego uciekla z domu? - Moze to wazne, skoro wszystko i tak ma sie skonczyc na dzieciaku na gigancie. -Powodow pewnie jest tyle, ile uciekajacych dzieci. -Ale najczesciej wszystko sie konczy na potrzebie ucieczki spod kontroli rodzicow. Nie wiem tyle o Emerald. Nie wiem tyle o jej matce. Ich stosunki to wielka tajemnica. -A co ja ci radzilem? Przestan sie tym gryzc, Garrett. Nie masz najmniejszego powodu. Po co ci dodatkowe klopoty. Daj se luz. Wydaj troche kasy. Pobaraszkuj z Chastity. -Co? -Niech nas bogowie bronia - wymamrotal Saucerhead. Przestal walczyc z kolacja na chwile, zeby wyszczerzyc zeby. - Ona ma w oczach to cos. -Jakie cos? -To uparte spojrzenie, ktorego dostajesz, kiedy chcesz sie w cos wpakowac i sam jeszcze nie wiesz, dlaczego - wyjasnil Morley. -A, o to chodzi? Mam to ze cztery dni, czy cos... -A teraz ci glupio, bo wiesz, ze nie wyszlo. Pomiotales sie jak zwykle, poobijales, podstawiales nogi ludziom, a teraz koniec. Jestes poza tym. Bedziesz bezpieczny, jesli nikogo nie zdenerwujesz. Mozna to uznac za fenomen. Nie rzucasz sie przed siebie jak glupi, zeby sie dowiedziec, dlaczego w Landing lecialy z nieba zywe zaby, co? -Ale... - Ale to bylo cos innego. -Nie musisz juz szukac dziewczyny. Nie dla niej samej, a o to przeciez ci chodzi. -Garrett! Podskoczylem. Nie spodziewalem sie, ze Saucerhead tak ryknie. Wszyscy sie obejrzeli na nasz stolik. -On ma racje. Sluchaj. Nic z tego, co slyszalem, nie wskazuje na to, ze ci ludzie naprawde martwia sie o bachora. -Mowi z sensem - przyznalem. - Morley zawsze mowi z sensem. Dotes spojrzal na mnie twardo. - Ale? -Nie ma zadnych ale. Mowie szczerze. Masz swieta absolutnie racje. Nie ma cienia powodu, zebym sie w tym dalej babral. Morley wgapil sie we mnie, jakby uwierzyl mi tak kompletnie, ze gotow byl owinac mnie znowu w mokre przescieradlo. -Ja naprawde tak uwazam - jeknalem zalosnie. - Ide do domciu, zaleje sie z Eleanor, przespie sie troche. A od jutra znowu zaczne odganiac gosci. Wszystkich, Tylko jedna rzecz mnie nurtuje. -To znaczy? - Morley wyraznie nie byl przekonany. Nie moglem uwierzyc - on naprawde byl swiecie przekonany, ze jestem ciezkim przypadkiem syndromu blednego rycerza. -Czy Emerald nie moze byc kolejnym wcieleniem Cleavera? Jak sadzisz, moglby sie tak umalowac, zeby ujsc za osiemnastolatke? Morley i Saucerhead otwarli usta, zeby spytac, po co Cleaver mialby to robic, ale zaden sie nie odezwal. Zaden z nich nie chcial mi podac powodu do wystartowania za czyms, co moze zabijac. -Jestem tylko ciekaw. Ma opinie mistrza charakteryzacji. A Koles twierdzi, ze zawsze byl pewien, iz corka nie zyje. Zaczalem sie zastanawiac, czy cala impreza nie byla bardziej skomplikowana, niz sadzilismy. Moze Cleaver nie tylko rozpuszczal wici na Gorze. Moze stworzyl calkiem nowa postac. -Jestes psychiczny, Garrett - warknal Morley. -Pewnie - zgodzil sie Saucerhead. Mowil tak powaznie, ze az odlozyl widelec. - Wiem, ze nie jestem takim geniuszem jak wy, chlopaki, ale moim zdaniem trzeba przyjac najprostsze wyjasnienie, bo to dziewiecset dziewiecdziesiat dziewiec na tysiac, ze tak jest naprawde. Do czego to dochodzi na tym swiecie, ze Saucerhead zaczyna madrze gadac? -A czy ja sie kloce? Jasne. Nieraz sadze, ze ten moj mozg to przeklenstwo. Dzieki, Morley. Za wszystko. Nawet za to, czego nie chciales mi dac. Zostawilem tyle pieniedzy, zeby starczylo na kolacje Saucerheada. Pomyslalem sobie, ze wlasciwie moglem nie placic i nikt by sie nie polapal. Uznalem jednak, ze Saucerhead na to zasluzyl. Mial jeszcze bardziej zasrane szczescie niz ja. Rzadko starczalo mu na wiecej, niz jeden posilek dziennie. A, ja, Garrett, wypadlem z gry. Czymkolwiek by ona nie byla. Moglem sobie isc do domu, zorganizowac sie, urznac piwem, wykapac, ulozyc plan zajec, w ktorym duzo miejsca poswiecilbym spotkaniom z Chastity Blaine. Ale wyszedlem od Morleya caly nabuzowany, jakby jakis atawistyczny instynkt mi podpowiadal, ze zaraz zjawia sie starzy znajomi i z powrotem zainstaluja mnie w Bledsoe. Szedlem do domu jak na szpilkach. Mowia, ze Bledsoe ciekawie wyglada. Podobno pokrywaja go coraz wyzsze rusztowania. Zmarnowane nerwy. Nikt nawet sie za mna nie obejrzal. Nikt mnie nawet nie sledzil. Poczulem sie zaniedbany. Nigdy w zyciu mi sie nie zdarzylo, zeby taka ciekawa sprawa po prostu zaskwierczala i zgasla. Ale czasem tak bywa. Wtedy zwykle moge sobie tylko pomarzyc o kasie. Z duma przypomnialem sobie, ze tym razem wzialem zaliczke. Truposz mi pewnie za to nie podziekuje, ale bedzie musial przyznac, ze potrafie miec glowe do interesow nawet w obliczu napalonej rudej laski. Spalem dobrze, ale zbudzilem sie niespokojny. Zlozylem to na karb tego, ze zwloklem sie z betow przed poludniem, choc Ivy nie zawracal mi glowy. Znowu sie zaczalem zastanawiac, czemu Truposz jeszcze sie nie zbudzil. Zajrzalem, ale nie stwierdzilem zadnego ruchu. Truposz, czy spi, czy nie, zmienia sie tylko pod wplywem czasu. Slizgacz i Ivy byli dziwnie pokorni. Wyczuli, ze planuje ich ewakuowac. Wiedzialem nawet, dokad ich wyslac. Starsza pani Cordonlos nie uwierzy ani w jedno slowo, chocbym sie zaklinal, ze beda dobrymi lokatorami. A chrzanic to. Po lunchu skontaktowalem sie z jedyna osoba, ktorej moglo choc odrobine zalezec na ich dobrym samopoczuciu. Cud nad cudami, Koles mial pewien pomysl. Wkrotce moi kumple z kampanii dostali prace i mieszkanie na okres probny, a ja znalazlem sie nagle, cud nad cudami, sam we wlasnym, rozkosznie pustym domu. Jesli nie liczyc Truposza i Cholernego Papagaja. Przeklete ptaszysko ukrylo sie, zanim Ivy zdolal je dorwac i zabrac ze soba. Taka hojnosc i poswiecenie na marne. Mialem nadzieje, ze minie jeszcze troche czasu, zanim znow zobacze Deana. W sumie ja i Chaz i tak dalej... Przegadalem to z Eleanor. Nie miala nic przeciwko, wiec napisalem listy i wsunalem pare miedziakow w garsc dzieciaka od sasiadow, zeby go zaniosl do Chastity. Gowniarz zazadal premii za zblizenie sie do domu czarownika. Sprawdzalem ulice co kilka minut, jednoczesnie udzielajac instrukcji malemu najemnikowi. Nie dostrzeglem nikogo nawet odrobine zainteresowanego domostwem Garretta. Ignorowali mnie nawet sasiedzi, ale i tak fatalnie sie czulem. Poklocilem sie z Papagajem, az go zmeczylem. Potem pomarzylem sobie z Eleanor. Czulem sie samotnie. Nieszczegolnie sie czlowiek czuje, majac za towarzystwo gadajace ptaszysko, obraz i typa, ktory nie tylko spi od kilku tygodni i jest martwy od czterech stuleci, ale jeszcze nie wychodzil z domu od dnia, kiedy sie wprowadzil. Moi przyjaciele mieli racje. To nie jest zycie. Rozleglo sie stukanie do drzwi. Nie reagowalbym, gdybym nie czekal na odpowiedz od Chaz. I tak wyjrzalem najpierw przez judasza. Dzieciak. Mial ze soba list. Otwarlem drzwi, dolozylem mu jeszcze pare miedziakow, sprawdzilem raz jeszcze czy wszystko w porzadku i nie zauwazylem nic niezwyklego. To mi sie podoba. Usiadlem za biurkiem, przeczytalem, podzielilem sie nowina z Eleanor. -Chaz pisze, ze mnie wezmie. Jak ci sie to podoba? Odwazna kobitka, nie? Po chwili dodalem: -W porzadku. Niech bedzie. Wyszla z roli, a nie jest odwazna kobitka. I dalej nie bedzie przestrzegac tradycji. Zabiera mnie gdzies, gdzie jej sie podoba. I swojego tate tez. To tylko obraz, upomnialem sie. Te ploteczki to tylko sympatia. Eleanor nie moze potraktowac mnie widmowym drwiacym usmiechem. Nie mialem wielkiej ochoty na spotkanie z tatusiem Chaz, skoro byl jednym z pierwszej dwudziestki podwojnie paskudnych czarownikow, zatruwajacych te czesc swiata. Mialem nadzieje, ze nie jest staromodny. Nie idzie mi dobrze ze spienionymi obroncami skalanej czci. Kolejny upiorny chichotek? -Mowi, ze on chcialby tylko porozmawiac o Maggie Jenn i Grange'u Cleaverze. Jasne. To mnie zdenerwowalo bardziej, niz gdyby powiedziala, ze tatus dyszy zemsta. Coz, nie ma co teraz sie rzucac. Eleanor uznala, ze to doskonala okazja, aby nawiazac odpowiednie znajomosci wsrod wysoko postawionych. -Racja, kotku. Wiesz, jak bardzo cenie sobie moje kontakty z bogatymi i nieslawnymi. Wlasnie tego nigdy nie chcialem. Poszedlem zmajstrowac sobie jakis lunch. Goscie zostawili mi buty i pol dzbanka wody. Wyszedlem w noc, mocno trzymajac sie mej zyciowej filozofii: podejrzewac najgorsze i nie dac sie rozczarowac. Staruszek Chastity to gigant. Jesli zechce, rozplaszczy mnie jak krowi placek i bedzie mna puszczal kaczki na wodzie. Zaskoczyl mnie. Nie wygladal jak stuletni gargulec. Wydawal sie zwyczajnym facetem po gorszej stronie piecdziesiatki. Czarne wlosy mial gesto poprzetykanie siwizna, nad pasem maly brzuszek i cztery cale wzrostu mniej ode mnie. Byl wymyty do blasku i az promieniowal zdrowiem. I to byla ta oznaka wladzy i potegi, bo ubieral sie nie lepiej, niz ja. I mial spalona sloncem i stwardniala skore, jak facet, ktory duzo przebywa na powietrzu. I nie wydawal sie az tak zapatrzony w siebie. Okazal sie jednym z tych typow, ktorzy tak dobrze umieja sluchac, ze mowisz im rzeczy, o ktorych sam nie wiedziales, ze je wiesz. Na pewno nieraz mu sie to przydalo podczas dzialan wojennych. Najlepsi dowodcy to ci z uszami. Przerwal mi tylko dwa razy, zadajac bardzo przenikliwe pytania. Zanim skonczylem, przyjalem taka sama postawe, jak w przypadku Truposza i Eleanor. Mowilem do siebie, a wlasciwie glosno myslalem. Kiedy skonczylem, Chaz spojrzala na ojca. Milczal. -Dlaczego sie pan tym zainteresowal? - spytalem. - Z powodu Chaz i szpitala? -Kiedy wybuchla fala przestepstw w okresie romansu Teodorika z Maggie Jenn, nasz dom zostal spladrowany. Leciutko wybaluszylem oczy na Chaz. Nic mi o tym nie wspomniala. -Odzyskano kilka przedmiotow. Doszlismy po nich do Grange'a Cleavera, ale jego samego nie udalo sie schwytac -I nie powiazal go pan z Cleaverem ze szpitala? -Nie bylo mnie tutaj, kiedy Chaz nabrala ochoty na dobroczynnosc. I nie szukalbym zlodzieja na tak wysokim stanowisku. -Nie? A ja chyba tak... - Opanowalem durny ozor, kiedy Chaz kopnela mnie pod stolem. Wyraz twarzy lorda ognia powiedzial mi, ze nikogo nie oszukam. Wlasciwie mial racje. Zwykle mrocznych postaci szuka sie w mroku. O ile nie jestes cynikiem. -Zawsze sadzilem, ze Jenn byla w to zamieszania, Garrett. Ten napad byl zorganizowany z wojskowa precyzja. Nikt z zewnatrz nie znal trybu zycia rodziny. Ale nie mozna oskarzyc o kradziez kochanki krolewskiej. -Rozumiem - no, mniej wiecej. - Chaz obdarzyla mnie usmiechem, ktory mial mi dodac otuchy. Nic z tego, Przez skore czulem, gdzie zdaza jej tatus. I nie pomylilem sie. -Jestem msciwy, jak kazdy czlowiek - wyznal Blaine. - Nawet teraz nie dobiore sie do Jenn, choc rodzina krolewska jej nie znosi. Potrafia pilnowac swoich czarnych owiec. Ale Cleaver nie ma przyjaciol, ktorzy by sie liczyli, ani aniolow strozow. Chaz mowila, ze znasz pulkownika Blocka. Pociagam za sznurki calej Gwardii i wszedzie indziej, ale chcialbym, zebys to ty znalazl Cleavera. Jesli zrobi to Block, bydle skonczy przed sadem, a ja chcialbym sie nim zajac osobiscie. Badabuch! Tatus wszystkich najtlustszych portfeli wyladowal na stole z gluchym plasnieciem. -Ladna robota - zauwazylem. Blady usmiech. -Chaz wystawia ci zarliwe recenzje, Garrett. Westman Block podejrzewa jednak, ze nie potrafisz tanczyc na wodzie. - Spojrzalem na Chaz z ukosa. Zarumienila sie. - Ale znam Blocka, wiec zasiegnalem innych opinii. A co, mialem sie nogami nakryc z wrazenia? Blaine zaczal gadac z pompa. Moze mialem juz klopoty ze sluchem. Dalem mu okazje, aby docenil sztuczke z uniesiona brwia. Podzialalo. -Powiedzieli, ze jestes najlepszy, ale sam nie zaczniesz. - Pogladzil portfel, jakby to byla jego pani. - Niech cie diabli, chlopie! Nie masz nic do Cleavera? Mogles dokonac zywota w oddziale dla czubkow! - Przysunal portfel o pol stopy blizej. Chaz usmiechnela sie, skinela glowka zachecajaco. Moze jej tatko tez potrafi tanczyc na wodzie. -Rozmawialem z Blockiem, Garrett. Tu jest cos wiecej, niz forsa. - Glask, glask. - Jest tu list wprowadzajacy z moim podpisem. Mozesz go uzyc, gdzie zechcesz. Mowi, ze jestes moim agentem i kazdy, kto nie udzieli ci pomocy, moze nagle stwierdzic, ze zycie jest bardzo ciezkie. Jest tu rowniez list zelazny od pulkownika, zebys mogl zazadac pomocy od strazy miejskiej. Sa akredytywy, ktore pokryja twoje wydatki i wszystkie oplaty. Och? A ten cholerny portfel brzeczal, jakby byl wypchany taka iloscia kasy, ze zalamalby sie pod nia stary troll. Papcio Chastity przyszedl przygotowany. Nie spodziewal sie, ze moze wrocic do domu z kwitkiem. No coz, nie bede sie sprzeczal. I tak by mi nie pozwolil. Byl jak cala jego klasa - choc mial sklonnosci do uczciwej gry. Chaz uparcie milczala i usmiechala sie, jakby juz mnie widziala u bram raju. -Nie jestem pewien, czego pan chce. - Probowalem grac na zwloke. -Znajdz dla mnie Grange'a Cleavera. Przywiez mi go, albo zaprowadz mnie do niego. Kiedy staniemy twarza w twarz, twoja rola dobiegnie konca. Niechetnie, jakby w portfelu faktycznie siedzial troll, przyciagnalem go do siebie. Zajrzalem. Zobaczylem ladna kaligrafie, eleganckie pieczatki, slodziutki widok dwoch garsci lsniacego zlota. I - kostke kurczaka? -Kosc smierci? -Co? A, tak. Faktycznie, sluzyles na wyspach. - Gdzie tubylcy maja wlasna paskudna magie. Reakcja Karenty i Yenagety byla calkowita eksterminacja praktykujacych te magie, gdziekolwiek sie zaplatali. -Tak - mruknalem, krzywiac sie lekko. -Nie, to nie to. Zwykly trik. Gdybys naprawde wlazl w klopoty, zlam ja po prostu. Przestaniesz byc wyraznym celem dla kazdego, kto bedzie sie na tobie skupial. Nie zainteresowany obserwator bedzie cie widzial, ale ktos, kto zechce cie zabic, nie zdola skupic na tobie uwagi. Cwane, nie? Moze. Nic nie powiedzialem. Nie powiedzialem, ze podobni mu byli zwykle tak cwani, ze nawet udawalo im sie oszukac samych siebie. -Jasne To niewiele, Moj talent idzie raczej w kierunku zmiatania miast z powierzchni ziemi. A Chaz usmiechala sie tak, jakby chciala mnie roztopic. Wladca ognia wstal i przeprosil. -Musze pedzic. Myslalby kto, ze teraz, kiedy wygralismy wojne, moglbym sie wycofac i odpoczac. A poza tym, chyba wy dwoje nie potrzebujecie mojego towarzystwa. Ten facet nie moze byc prawdziwy. Pomachalem mu na pozegnanie. Moj nowy szef, czy mi sie to podoba, czy nie. Dreszczyk nie trwal tyle, co niegdys... -Czy to nie cudowne - zapiszczala Chaz. Byla tak podniecona, ze zaczalem sie zastanawiac, czy ktos jej nie walnal oglupiajacym" czarem. -Co? Zdziwila sie troszke. -Co sie stalo? -Twoj tato. - Mocno trzymalem portfel. -Nic nie rozumiem. - Chyba myslala, ze sie uciesze. -Martwie sie jego rozkladem zajec na ten wieczor. -A co, nie wyrazil sie jasno? Zniknal w chmurze dymu? -Nie. - Nie moglem zaprzeczyc. - Co pamietasz z tego napadu? -Nic. Nie bylo mnie tutaj. -Co? - Siegnalem gleboko do mojego worka cudow i obdarzylem ja najpiekniejsza uniesiona brwia, na jaka bylo mnie stac. To je doprowadza do szalenstwa. -Bylam w szkole. Konczylam ja wlasnie. Chlopcy jada do Kantardu jako mlodsi oficerowie. - Chodzilo jej o klase. - Dziewczyny wracaja do nauki. -Nie klocmy sie. - Skoro juz przezylem spotkanie twarza w twarz z ojcem, ktory nie byl dziedzicznie obciazony zwyklymi rodzicielskimi przesadami. -Rodzina taty to prosci ludzie, skarbie. On nie udaje. Zapomnij o jego talencie z ogniem. On to nazywa przeklenstwem. - Zaczela ostroznie przesuwac swoj pyszny ogonek coraz blizej mnie. Chyba miala juz dosc gadania o tatusiu. Ale ja musialem zapytac. -Czy to w jego stylu? - Co? -Wynajac kogos, zeby dorwac kogos innego i zalatwic stare porachunki? -Moze. Tylko raz nas okradli. Wiem, ze nigdy nie przestal sie o to wsciekac. Musial zawsze cos spalic, skoro tylko sobie o tym przypomnial. Interesujace. Nawet ciekawe. Ani przez chwile nie przyszlo mi do glowy, zeby byl opetany. -Dobrze juz, Garrett. Zapomnij o nim - kusila Chaz. -Tak? A uwazasz, ze powinienem? -Chyba powinienes myslec o tym, co chce ci zapisac pani doktor. Jeszcze jedna uniesiona brew. -O niczym innym nie mysle. Odpowiedziala mi starym kobiecym trikiem po ktorym caly sie zaslinilem. Spokojnym, chlodnym, calkowicie rzeczowym glosem stwierdzila: -Tata funduje. No, badz swinia. -Kwi, kwi. Ale nie tutaj. -Ooooch! Obiecankicacanki. Uwazaj lepiej. Dzisiaj nie musze pracowac. Byl to najlepszy pomysl, jaki uslyszalem od dluzszego czasu, ale poniewaz byla taka piekna, pozwolilem jej miec ostatnie slowo. Kilku bywalcow podnioslo lapy na moj widok, kiedy wkroczylem do Morleya. Zarzad nie podzielal ich entuzjazmu. Kaluza zrobil mine, jakby sie zastanawial, gdzie u cholery wsadzil te trutke na szczury. Za to Morley byl w swietnym humorze. Galopkiem zbiegl po schodach, ledwie dostalem herbate. -Znam to spojrzenie - stwierdzilem. - Wlasnie wygrales w wyscigach wodnych pajakow. Albo czyjas zona sie potknela, a ty ja przeleciales, zanim zdazyla wstac. Wyszczerzyl do mnie uzebienie mlodego rekina. -Zdaje sie, ze sam kogos tez przeleciales. - Co? -Widziano cie z oszalamiajaca blondyna w miejscu, gdzie ludzie twojego pokroju raczej nie bywaja. -Winien. Skad wiesz? -Odpowiedz ci sie nie spodoba. -Tak? Zwal mnie z nog zlymi wiesciami. Za dobrze mi bylo. -Wczoraj wieczorem zjawila sie tu pewna parka. On byl panem Super. Ona sie nazywa Roza Tate. Widziala cie przedtem. -Ale miala na gebie sprosny usmiech - Roza Tate byla kuzynka moje bylej, Tinnie Tate. I miala do mnie uraze. -Oj, tak. Bedziesz glownym bohaterem ciekawych babskich plotek. -Bez watpienia. Ale Tinnie zna Roze. Czy Roza wspomniala, z kim jeszcze bylem? -A co, masz harem? -Chaz przyprowadzila tatusia. - Opowiedzialem mu wszystko. - Widziales kiedy Blaine'a? -Nie. Dlaczego? -Znowu zaczalem sie zastanawiac nad sobowtorami. -Myslisz, ze teraz Chastity cie wrabia? -To paranoja, wiem, Morley. Moj swiat przestal sie zachowywac z sensem. -Jesli dobrze ci placa, sens nie musi stanowic czesci rownania. Zgadza sie? -Ale pomaga. -Martwisz sie tym zbiegiem okolicznosci. -Jakie jest prawdopodobienstwo, ze Chaz bedzie pracowac u faceta, ktory obrabowal jej ojca? -Jakie sa szanse, ze wrzuca cie tam, gdzie bedziesz mogl na nia wpasc? Powiedzialbym, ze o wiele wieksze. -Jak to? -A gdzie kobieta lekarz znajdzie lepsze warunki do startu? Gdzie imperialni ustawiliby Cleavera, zeby mogl pozostac w TunFaire? -Myslisz, ze on cos z nimi kombinuje? -Wydaje mi sie, ze im sie wydaje, ze tak, ale on ich tylko wykorzystuje, zeby mogl wslizgiwac sie i wyslizgiwac z miasta niezauwazony przez ludzi, ktorzy go znaja. Przypominasz sobie, ze na poczatku Chastity nic o nim nie wiedziala? -A jej ojciec? -No, nad tym bedziesz musial popracowac. -Juz zaczalem. Jego dom zostal wysprzatany do czysta. Byl to jeden z najwiekszych skokow w tym okresie. Wrocil do miasta dopiero przedwczoraj. -Kiedy to sie juz zaczelo. -Nie bylo go przez wiele lat. Wraca do domu tylko na kilka dni kazdej zimy - zima to sezon ogorkowy dla strefy wojennej. Morley spojrzal na mnie twardo, pokrecil glowa. -Wiesz, twoj najwiekszy problem to zdrowy rozsadek, ktory cie molestuje. -Co? -Nie mozesz sobie dac spokoju. Musisz weszyc, skubac, dziobac kazdy pretekst jest dobry. A skoro juz ci sie udalo, teraz zdrowy rozsadek kaze ci wracac. Zapomnij o Deszczolapie, Garrett. Podrzucilem jedna brew bardzo wysoko. -O? - Czyzby mial cos do powiedzenia na temat Cleavera? - On jest teraz ruchomym celem, Garrett. Nie moim. Jesli podejdziesz za blisko, sam tez mozesz przy okazji oberwac. - Wykonal gest, jakby chcial mnie odepchnac. - Idz. Dowiem sie, co sie da, na temat tatusia tej pani. XLI To chyba czary. Zanim dotarlem do domu, zahaczajac po drodze o kilku kumpli z wojny, obecnie dzialajacych w ekstremistycznych ruchach praw czlowieka, zastalem budynek calkowicie otoczony. O wygodne wegla opierali sie grozni piraci. Facet z ferajny czail sie znowu, tym razem w towarzystwie kolesiow. Niezgula tez tam byl i tez nie sam, choc Winger dostrzeglem jedynie katem oka, zanim zwiala.Przyciagnalem nawet kilku nowych. Ciekawe, ilu przyjaciol i wrogow ma Deszczolap? Powinienem chyba zebrac ten tlumek, zaproponowac polaczenie sil, jakies oszczedne gospodarowanie zasobami ludzkimi, ale w pewnym momencie stracilem koncentracje. Na schodach przed drzwiami frontowymi siedzieli Slizgacz i Ivy. Ivy mial chociaz na tyle przyzwoitosci, zeby sie zaczerwienic. -Wylali nas - miauknal. - Chcialem jednemu gosciowi cos wyjasnic i wtedy powiedzialem przypadkiem to slowo na P. -Co? Jakie znowu slowo na P? - Spojrzalem na Slizgacza. Wygladal potwornie. -No wiesz. To, po ktorym mu odbija. Powziffle. Wlasnie. -Tak z ciekawosci, czy on moze pamieta, co pozniej robi? Odpowiedz chyba nieco przerastala nadwerezone zdolnosci intelektualne Ivy'ego. Wzruszyl ramionami. Ale sam pomysl chyba byl niezly. Z pewnoscia wyjasnial co nieco problemy Slizgacza. Gdzies, kiedys, jakis czas temu, ktos musial grzebac mu w umysle, probujac z niego zrobic ludzka bron. Nonsensowne slowa mialy wyzwalac agresje. Kto i kiedy - to juz nie mialo znaczenia, ale spieprzyl robote. Slizgacz wymknal sie spod kontroli. Trafil do Bledsoe na lewo, ale tam bylo jego miejsce. Po wyjsciu bedzie tylko gorzej, chyba, ze ktos go wczesniej zabije. Polowa ludzi wedrujacych po TunFaire powinna siedziec pod kluczem. Niewielu jest normalnych, a przynajmniej ja niewielu spotykam. Wszedlem do srodka. Chlopcy poszli za mna. Ivy od razu potuptal do pokoiku od frontu. Cholerny Papagaj zaczal swoje jeremiady. Zatrzymalem sie, zeby spojrzec przez judasz. Morley chyba przelecial sie po miescie wrzeszczac, ze wracam do roboty. Ciekawe bylo jedno: ze kumple Deszczolapa wy lezli rownie szybko, jak jego wrogowie. Byc moze paru z nich pracowalo dla tatusia Chastity. W koncu bylo tak gesto, ze nie mogli sie nie widziec wzajemnie. To mi dawalo do myslenia. Gdybym to ja pracowal dla organizacji i myslal, ze ktos obok robi dla Cleavera, wzialbym go za kolnierz i szybciutko zapomnial o Garretcie. Czy ta banda byla az tak leniwa, ze chciala, zebym zalatwil to za nich? E, nie. Chyba wiedzieli, ze jestem odarty z ambicji. Slizgacz musial zapomniec charakterystyczne punkty terenu, bo nie umial trafic do kuchni. Wlokl sie tylko za Ivy'ym. Zanim zdazyli sie przywitac z T. Ch. Papagajem, sam popedzilem do kuchni i starannie ukrylem skromne zapasy. Jakis pieprzony debil znowu zaczal walic w drzwi i to tak niesmialo, ze omal go nie przeoczylem. Cholerny Papagaj wyspiewywal sprosne peany, wychwalajace kolejne generacje Garrettow. -Udus te kure z dzungli, ja sprzedam piora - wrzasnalem i wrocilem do judasza. Skad oni biora tych facetow? Chude to, klata jak dol z wapnem, walcza o zycie przewalajac sterty papierzysk. Wielkie czachy pelne mozgu, niezdolne do wojaczki. Utopia sie we wlasnym nocniku, jesli tylko zdaza do niego dojsc. Ciekawe. Tacy rzadko sie tu kreca. Ulica Macunado to nie Bustee, ale i tak jajoglowi niechetnie odwiedzaja te okolice. Boja sie. A moze to od Blainesa? Otwarlem. Blad. Moze cos wyczulem, bo w rece wciaz trzymalem moja lamiglowke. Przydalo sie. Z dwoch stron, z miejsc, ktorych nie bylo widac zza drzwi, zmaterializowalo sie dwoch gosci rozmiaru Saucerheada Tharpe, wyskoczylo na mnie i probowalo podeptac. Zdumiony, odskoczylem w tyl i dobylem paly. Ten blizej probowal mnie dostac, ale sie usunalem i przeciagnalem mu kijaszkiem po czaszce. Te blazny musialy byc chyba z innego wymiaru. Nikt z miasta nie probowalby dopasc mnie w domu. Truposz nie lubi, jak mu sie przeszkadza. No, zwykle nie lubi. Gdybym nie byl taki zajety, poszedlbym sprawdzic, co mu teraz tak blogo. Nie kiwnal nawet myslowym palcem. Pierwszy gosc zwinal sie w klebek i zdrzemnal. Jego koles zalapal, ze to nie zarty i podszedl do sprawy mniej pochopnie. Ale sie nie przestraszyl. Mial jeszcze dzielnych urzedasow, ktorzy beda go kryli. Slizgacz wystawil glowe z pokoiku od frontu. Nie wygladal na osobe, ktora moglaby mi pomoc, ale stal za tlumem napastnikow. -Hej, Slizgacz. Powziffle pheez. Chyba dobrze to wymowilem. Wrzaski o pomoc ucichly. Nie slyszalem jekow ani odglosow lamania mebli. Ostroznie, zeby nie narobic halasu, odsunalem stol spod kuchennych drzwi i wyjrzalem na korytarz. Ivy przyparl Slizgacza do sciany, grozac mu palcem przed nosem. Cholerny Papagaj siedzial mu na ramieniu i spiewal. O ile moglem sie zorientowac, wiekszosc napastnikow jeszcze zyla. Wyszedlem do holu. -I po cos ty to zrobil - piszczal Ivy. -Bo ci chlopcy chcieli mnie zoperowac bez zgody pacjenta. - Nawet ten, ktorego sam polozylem, mial posiniaczone since. Slizgacz pewnie znow cwiczyl swoj dziwaczny taniec. - Nic mu nie bedzie? -Nic specjalnego. Nie dzieki tobie. -Przestan sie klocic. Mamy tu jencow wojennych. Kapewu? Zrob im przesluchanie. - Otworzylem drzwi pokoju Truposza - chcialem sprawdzic, co on sobie u diabla mysli, ze przesypia pol mojego zycia. Zajrzalem i zobaczylem to, na co zasluzylem - trupa tlustego Loghyra rozwalonego w zakurzonym fotelu. Moi chlopcy potrzebowali jedynie kogos, kto by nimi pokierowal. Zanim sprawdzilem, co sie dzieje z moim bylym partnerem, napastnicy zostali zebrani i powiazani jak swinie na pieczen. Slizgacz tez sie zjawil, zwabiony nowymi odglosami. -Chlopaki, przesluchiwaliscie kiedys kogos? - zapytalem. Ivy kiwnal glowa, ale niezbyt chetnie. Slizgacz tylko sie tepo gapil. Dobrze mu to szlo. Wrodzony talent, albo co. -Moj styl polega na tym, zeby ich przestraszyc, ale nie uszkodzic, jak dlugo sie da. Mamy tu czterech ludzi. Ktorys powinien byc tym najslabszym. Zgadza sie? Tepe spojrzenia. -Sprobujemy sprawdzic, ktory to. Niech nam wszystko powie, to reszta tez przezyje. -Potraficie? I po co ja chce byc taki mily? Nawet ci, ktorzy sa po stronie aniolow, to znaczy mojej, nie calkiem to rozumieja. Zabralem chlopcow do kuchni. W oczekiwaniu, az tamci sie ockna, przygotowalismy sobie naprawde prosty posilek. Wreszcie jeden po drugim zaczeli sie budzic. Nie wydawali sie zachwyceni. Zawrocilem do holu z filizanka herbaty w rece i wspolnikami u boku, z Cholernym Papagajem sypiacym brudem tak, jakby to on wymyslil ten gatunek literacki. -Dobrze, chlopcy. Zagramy teraz w gre. Zwyciezcy ida do domu, unoszac w komplecie palce rak i nog. Skoro nic nie wiedzieli o Truposzu, pewnie sie nie orientuja, ze rzadko przysmazam przeciwnikom paluchy. Slizgacz mial wlasne pomysly. Zlamal ramie jednemu. Niedbale, bez urazy, rzeczowo i bez wspolczucia. Kiedy ofiara przestala wrzeszczec, dorzucilem swoje: -Przede wszystkim chce wiedziec, coscie za jedni. I po co zlozyliscie mi wizyte, rzecz jasna. Urzedas z para zdrowych ramion zglosil sie na ochotnika. -Mielismy cie zniechecic. Ostrzec, zebys sie odczepil. -No, zaczynamy sie rozumiec. A teraz szczegoly. Odczepil, ale od czego? Po co? I kto ci kazal? Spojrzal na mnie, jakbym byl opozniony w rozwoju. Moze i mial racje. -Nie mam pojecia, przyjacielu. -Masz zostawic to, co teraz robisz. -Mozesz sie troche zaglebic w szczegoly...? Reakcja byla niewielka. -Wladcy Mroku - mruknalem i skinalem na Slizgacza. Ten zblizyl sie o krok. -Zaraz! Zaraz! Pan Davenport kazal nam przekonac cie, ze szkoda twojego czasu na szukanie panny Jenn. -Swietnie. Tylko, ze ja nie znam zadnego Davenporta. Nigdy w zyciu nie slyszalem o Davenportach. Kto to jest, u diabla? Moj podopieczny zrobil taka mine, jakby chcial powiedziec "No wiesz!". Oznaczalo to, ze nie ma na tyle szarej masy, zeby znalezc powiazanie, jesli mial wlac gosciowi, ktory nigdy nie slyszal o tym, ktory kazal mu wlac. Obaj mielismy nietegie miny. Ale ja mialem jeszcze Slizgacza, a to oznaczalo pewien potencjal. Slizgacz zmarszczyl brwi. Slizgacz pochylil sie groznie. -On lubi robic krzywde - zauwazylem niedbale. - Nie chcesz wrocic do domu w postaci mielonego, lepiej zacznij mi szeptac w uszko i niech to nie beda slodkie klamstewka. Co jest we mnie takiego, co denerwuje niejakiego Davenporta? -Probujesz znalezc panne Jenn. Panne Jenn, tak? -Szczegoly, prosze o szczegoly. Lubie szczegoly, jestem skrupulatny chlopak. Urzedasek zaczal sypac, jakby dostal biegunki ustami. Przycupnalem obok na podlodze, zeby odsiac plewy od ziarna. Twierdzil, ze facet nazwiskiem Davenport, dobry kumpel niejakiego Marengo North Englisha, nie jest zachwycony tym, ze szukam Emerald Jenn, dlatego poprosil kilku swoich kumpli, zeby mi to odradzili. Oczywiscie, kumple nie mieli pojecia, dlaczego Davenportowi zalezy, zebym znalazl Emerald albo nie. Za kazdym razem, kiedy zatrzymywal sie, zeby nabrac tchu, wtracalem pytanie. Odpowiadal na wszystkie. Po jakims czasie zrozumialem, ze nie zadarlem z Marengo North Englishem, ze to sprawa wylacznie niejakiego Davenporta. Swietnie. Nie mialem ochoty wpasc w oko zadnym lunatykom. -Wiecie co, panowie - oznajmilem. - Bedzie mi bardzo przykro zlamac wam serduszka, ale guzik mnie obchodzi ta dziewczyna. Ta sprawa juz mnie nie dotyczy. Obecnie szukam sukinsyna nazwiskiem Grange Cleaver. Pomozcie mi, a zapomne, ze zniszczyliscie mi hol. Nawet nie polamie gnatow Davenportowi. Zebralem kolejna porcje tepych spojrzen. Zaden z tych chlopcow nawet nie slyszal o Grange'u Cleaverze. -No dobrze. Z osobistej ciekawosci i tak ogolnie chcialbym sobie pogadac z Emerald. Wypytac ja o matke i Cleavera. Przekazcie jej to. Skinalem reka. Slizgacz i Ivy nie czekali na dalsze instrukcje. Ivy otwarl drzwi, Slizgacz zagnal gosci na wlasciwa sciezke. Cholerny Papagaj wlaczyl sie do rozmowy, dopingujac ich do wyjscia. -Hej, chlopcy! A moze chcecie gadajaca kure? - Nieraz ludzie po prostu za szybko sie poruszaja. Ci wybiegli i nawet sie nie obejrzeli, a co dopiero mowic o odpowiadaniu. Pomyslalby kto, ze gadajacy ptak to prawdziwa gratka, nie? No, chyba ze go lepiej poznacie i nie dacie sie nabrac. Obserwowalem, jak obserwatorzy obserwuja ucieczke czterech przerazonych aktywistow praw czlowieka. Ich odejscie nie wzbudzilo szczegolnego entuzjazmu. Ciekawe, czy zdolalbym dorwac jednego z tych dzielnych piratow. Gdyby mi sie udalo zmusic go do gadania, moj Wladca Ognia dostalby piorunem to, czego chce. Moze. Cleaver spedzil cale zycie na ucieczkach. Pewnie teraz tez nie bedzie chcial sie nikomu przysluzyc. Wrocilem do kuchni, skonstruowalem kolejna kanapke. Sprawdzilem Truposza. Wciaz wylaczony. Wrocilem do judasza. Noc zaczela opuszczac spodnice. Nie szkodzi. Na ulicy tlum jak zawsze. Moj fanklub jeszcze nie zakonczyl dniowki. Przesliznalem sie wzrokiem po zakolczykowanych aniolkach - i przezylem potezny atak intuicji. Wiedzialem juz, gdzie znalezc Grange'a Cleavera. Nie wyniosl swojego bukanierskiego zadka poza TunFaire. Wciaz sie tu krecil i smial sie w nos kazdemu, kto probowal go wytropic. Dla niego to gra. Paskudna gra. Gdyby bal sie przegrac, zawsze mogl zwiac. Wezwalem Ivy'ego i Slizgacza. -Przyznaje, ze chcialem sie was pozbyc, chlopaki. Nie udalo sie, ale zamiast pecha chyba mam szczescie. - Cholerny Papagaj nie lubi zostawac sam. Zaczal znowu drzec glupi dziob. Podszedlem tak, zeby mogl mnie widziec i spojrzalem na niego takim wzrokiem, ze sie zatkal i zaczal przemysliwac swoja sytuacje. - Bedziecie trzymac fort. Ivy wytrzeszczyl oczy. -He? - wymamrotal Slizgacz. Swietnie. -Jeszcze raz, duzymi literami - zaczalem mowic powoli i wyraznie. - Zostajecie na gospodarstwie. Jesli ktos bedzie stukal, nie wpuszczac, albo nic nie mowic. - Wykrzywilem sie najbrzydziej, jak umialem i stanalem przed drzwiami pokoju Truposza. Kupa Gnatow tym razem zaspal. Hej, a moze za bardzo sie od niego uzaleznilem. Przypomnialem sobie, ze w rzeczywistym swiecie nie mozesz liczyc na nikogo, tylko na siebie. I jeszcze na siebie. No, i moze jeszcze na siebie. -Dobrze, Garrett - pisnal Ivy. Czyzby znowu odchodzil? Moglo byc gorzej. Truposz twierdzi, ze zawsze moze byc gorzej. Ale nie pytajcie, jak zle. Wymknalem sie tylnymi drzwiami. -Co jest? - ryknal Sierzant. - Mam cie teraz znosic trzy razy dziennie? -Rozkoszuj sie ta mysla, czlowiecze. Morley to moj numer jeden. Jest na gorze? Pewnie uczy jakas mezatke sciegu krzyzykowego? Mam mu do powiedzenia cos, co pewnie zechce uslyszec. -Tak? A niby co? - Sierzant nie kupi byle czego. -Na przyklad, gdzie znalezc zakopany skarb. Sierzant ruszyl na gore. Wszyscy znamy sie juz tak dlugo, ze wiemy, kiedy nawet glupie gadki cos znacza, a kiedy sa tylko smetna skarga znudzonego macho. Sierzant domyslil sie, ze cos mam i natychmiast wszedl w blizszy kontakt z mowiaca tuba. Nie slyszalem, co mowil, ale Morley zjawil sie na schodach juz po trzech minutach. Jakas zdumiewajaco piekna kobieta wyjrzala zza jego plecow, jakby sie zastanawiala, jakie niesamowite zdarzenie jest w stanie oderwac od niej Morleya Dotesa. Z tego, co mi sie udalo zobaczyc, bylo to dobre pytanie. -Przepraszam. - Kobieta cofnela sie, ale scigalem ja wyobraznia. Nie lubilem Morleya za to, ze wynalazl ja pierwszy. Jak on to robi? -Kto to byl? Wyszczerzyl zeby. -Wytrzyj sobie sline z klapy, chlopie. Ktos moglby cie wziac za wscieklego wilkolaka. -Kto to jest? -Nie, nic z tego. Ja bylem dzentelmenem, jesli chodzi o Chaz. Cierpialem w milczeniu, kiedy zmarnowales Tinnie Tate. Nie pyskowalem, kiedy sie popsulo, bo mam nadzieje, ze znow sie zejdziecie. Wiec ty tez zapomnij o mojej Julci, dobrze? -Daje ci pol minuty. -Hojny jestes, Garrett. Bardzo hojny. Co sie stalo, ze znowu przyszedles zatruwac mi zycie? Dziwne, ale wydawal sie niespokojny. Ukrywal to zerkajac co chwila na gore, jakby mial ochote dac komus w tylek za pochopne ujawnienie sie tlumom, a potem znow przygladal mi sie, jakby sie spodziewal, ze rzeczywiscie zaraz powiem mu o ukrytym skarbie. -Chwile temu odnioslem wrazenie, ze chetnie stanalbys twarza w twarz z Deszczolapem? Znow spojrzal na schody. Piekna, przepyszna Julia pozostawala z nami, choc poza zasiegiem wzroku. -Powiedz, o co chodzi - mruknal wreszcie. Ciekawe. Znam hierarchie Morleya. Tylko w wyjatkowych przypadkach uznalby Julie za mniej interesujaca od zemsty. -Chyba wiem, gdzie go znalezc. Jeszcze jedno teskne spojrzenie na gore. -Jak ci sie to udalo? Stales sie jasnowidzem? A moze telepata? Albo Truposz sie zbudzil? -Uzylem rozumu, chlopie, Czystego rozumu i nic wiecej. Morley obdarzyl mnie jednym z tych szczegolnych spojrzen -ot, tak tylko, zeby mnie poinformowac, ze nie oszukalbym nawet bardzo tepego kamienia. -Wchodze w to, Garrett. Gdzie? -Na Gorze. W domu Maggie Jenn. Udal, ze ciezko mysli, po czym usmiechnal sie nieprzyjemnie. -Kurde, jak tys to zrobil, zeby wlezc w gowno i pachniec perfumami? Powinienem byl o tym pomyslec. Idziemy. -Kto? Ja? Nie ma mowy. Zrobilem swoje. Wez chlopcow. Sierzant i Kaluza powinni sie przeleciec. Zostane i bede pilnowal dobytku. -Ha. To znaczy "cha". Jak polowa od cha-cha. -Niektorzy nie maja poczucia humoru. -Mowisz o mnie? Przeciez ci dalem papuge, no nie? -No wlasnie. -Co zrobic? Ludzie juz nie umieja okazywac wdziecznosci. Dobrze. Chodzmy do faceta. Skrzywilem sie. Za plecami Morleya. Nie musi wiedziec, kto tu kim manipuluje. Jeszcze nie. XLIV Zaczalem sie zastanawiac, czy nie rozwiesili listow gonczych z moim nazwiskiem. Trzy razy probowalismy wejsc na Gore i trzy razy patrole zagrodzily nam droge. Niewiarygodny pech.-Nie badz taki radosny - warknal Morley. Otworzylem usta. -I nie probuj mi wpierac ciemnoty, ze nigdy sie nie rozczarujesz, jesli spodziewasz sie najgorszego. -Masz swietny nastroj, wiesz? - zamyslilem sie na chwile - Chyba jednak troche za dlugo sie znamy, no nie? -Powiedz to jeszcze raz. -Dobrze. Znamy sie od... -I z kazdym dniem bardziej medrkujesz, jesli juz o tym mowa. Garrett, jakiego znalem... - Zaczal rozprawiac o przeszlosci z mina znawcy. Zyjemy w roznych swiatach. Nasze wspomnienia zupelnie sie nie zgadzaja. Pewnie to kwestia wychowania. Stara, dobra etyka pracy przyniosla wreszcie skutek. Za czwartym razem zdolalismy sie przedrzec. Wspinajac sie pod gorke, mruknalem pod nosem: -Zaczynam sadzic, ze ten magiczny bibelocik dziala wstecz. -Co niby? -Uhm... no, taki amulet. Jesli ktos nalozyl na mnie czar sledzenia, moge go oszukac. - Morley spojrzal na mnie podejrzliwie. Nie mowie mu wszystkiego. On mi tez nie. Przyjaciel, czy nie, nie dziel sie wszystkim. Zblizylismy sie do szarego, posepnego kanionu ulicy na szczycie Gory ze zdwojona ostroznoscia. Stwierdzilem, ze naprawde sie denerwuje. -Mam dziwne przeczucia - mruknal Morley. -Cicho. Ale tu jest zawsze cicho. Ci ludzie to lubia. -Tez to czujesz. -Cos czuje. Ale nie zobaczylismy nikogo, nie zweszylismy zadnej pulapki zastawionej przez patrol. Dotarlismy do domu Jenn na koncu alejki. I minelismy go, udajac, ze szukamy ludzi szczurow i smieciarzy. Ktos skorzystal z drogi przez balkon, zeby sie dostac do srodka. Ktos niezbyt ostrozny. Uznalismy, ze to musialo sie stac niedawno, bo zaden patrol sie tu nie krecil. -Musze tam wejsc - rzucilem Morleyowi. Dotes nie zaoponowal, ale chyba nie byl zachwycony. -Wlaz w dachu jest otwarty... jesli nikt sie tym nie zajal od naszej poprzedniej wizyty. Pozostawilismy go bez zamykania, bo nie dal sie zamknac od zewnatrz. -Akurat o tym dzisiaj marzylem. O lazeniu po dachach. -To ty nie potrafisz dac sobie spokoju, nie ja. -Wladca ognia placi mi za to, zebym nie dawal sobie spokoju. -Dobra. Nie ma co sie sprzeczac. - Morley rozejrzal sie wokolo. Ja tez. Moglibysmy rownie dobrze znajdowac sie posrodku miasta upiorow. Poza budynkami ani sladu ludzkiej obecnosci. -Upiorne - mruknalem. Morley juz pial sie po rynnie jak spiczastoucha malpa. Powloklem sie za nim, sieknalem, kiedy wreszcie wciagnal mnie na plaski dach. - A ja myslalem, ze odzyskuje forme. Uff. -Przechylanie antalka piwa naprawde nie daje wystarczajacego napiecia dla miesni nog. Chodz. Antalek piwa? I to ja mialem byc tym od medrkowania? Ojoj-ojoj. Idac za Morleyem spojrzalem w alejke i spostrzeglem na balkonie jednego z domow pokojowke. Gapila sie na nas. Wyszla, kiedy sie wspinalismy. -Klopoty - powiedzialem do Morleya. - Mamy swiadka. -To sie schyl. Jesli nie bedzie wiedziala, dokad idziemy, bedziemy miec wiecej czasu. Na co czasu? Teraz naprawde zwatpilem, czy dobrze robie. Zanim dotarlismy do klapy w dachu, stwierdzilem, ze Morley tez jakby stracil pewnosc siebie. Ale on czesciowo byl czarnym elfem, wiec chyba nie wycofa sie tylko na podstawie niejasnego przeczucia. XLV Nasluchiwalismy uwaznie, ale po drugiej stronie klapy panowala cisza. Z ponura mina podnioslem ja o cal. Morley wytezyl sluch. - Byl w tym lepszy ode mnie. Zajrzal w mrok - oczy tez mial lepsze. Pociagnal nosem, lekko zmarszczyl brwi.-Co? - zapytalem szeptem. -Nie wiem. -Ktos tam jest? -To nie to. Otwieraj. Musimy sie spieszyc. Podnioslem. Na ulicy poki co bylo cicho, ale nie bylem pewien, jak dlugo jeszcze. Do klatki schodowej wpadal promien swiatla. Zaden bandyta ani potwor nie wstal na nasze powitanie. Morley schodzil szybko. Ruszylem za nim nieco wolniej, bo po zamknieciu klapy zrobilo sie ciemno jak w kalamarzu. Weszlismy na gorne pietro bez przeszkod. Morley przez caly czas weszyl jak pies. Ja tez. Wciagnalem dosc kurzu, zeby sie zakichac na smierc. Ale cos tu bylo nie tak... Z dolu rozlegl sie odlegly dzwiek, jak przedsmiertny okrzyk zblakanej duszy. -Upiory - szepnalem znowu. -Nie. Nie. Mial racje. Ktos mocno cierpial. Po prostu wolalbym, zeby to byl upior. Stalismy sie ostrozniejsi. Bylismy pewni, ze pietro jest opuszczone, wiec zeszlismy nizej. -Idziemy za wolno - mruknalem. Morley przytaknal. -Ale co zrobisz? Jeszcze dwukrotnie uslyszelismy krzyk bolu i rozpaczy. Moglismy tylko wiac, zanim nas dopadna. Kolejne pietro nosilo slady ludzkiej bytnosci. Morley i ja w milczeniu zastanawialismy sie nad liczba mieszkancow. Co najmniej pol tuzina i moze jeszcze ten caly tlum z magazynu. Kolejny wrzask. Ze szczytu schodow wiodacych na drugie pietro slyszelismy odlegle glosy. Morley podniosl trzy palce, potem cztery. Potwierdzilem skinieniem glowy. Czterech. Plus ten, ktory wrzeszczal. Przypomnialem sobie, ze Deszczolap wczesniej juz slynal z ciekawych miejsc zamieszkania. Zapach w powietrzu byl coraz silniejszy, ale jeszcze nie potrafilismy go zidentyfikowac. Morley wahal sie, czy isc w dol. Ja juz nawet nie chcialem ryzykowac szeptu, wiec musial ufac instynktowi. Kiedy ruszyl w dol, cos z okropnym brzekiem spadlo na podloge. Pietro nizej. Zamarlismy. Niespodzianka, niespodzianka. Trzy bardzo duze egzemplarze meskiego rodu przyodziane w ciezka i ostra stal przegalopowaly przez nasze pole widzenia i ruszyly w kierunku schodow na parter. Patrol. Pewnie wlezli przez drzwi balkonowe. Spieszyli sie, bo ktorys z nich potknal sie o wlasna sznurowke i zdradzil ich obecnosc. -Kryc sie! - z naciskiem wyszeptal Morley, pokazujac kciukiem w gore. Kiwnalem glowa. Uznalem, ze co zwinniejsi i mlodsi gwardzisci pojda w nasze slady. Mielismy fantastyczny refleks. Zaledwie wsunelismy sie pod pokrowce oslaniajace najblizsze antyki, kiedy uslyszelismy odglos zbiegajacych w dol kilku par butow. Obawialem sie, ze zaraz zaczne kichac. Potem zaczalem sie martwic odciskami stop w kurzu. Nie moglem sobie przypomniec, czy juz wczesniej ktos tam chodzil, czy nie. Na dole rozpetalo sie pieklo. Wygladalo to na duza bitwe: duzo metalu uderzajacego o metal, krzyki i wycia ludzi, trzask rozbijanych mebli. Podejrzewalem, ze ludzie z patrolu weszli rowniez od strony parteru. Klab walczacych ruszyl w gore po schodach. Banda z dachu zeszla na dol i przylaczyla sie do zabawy. Przeklenstwa i wrzaski przybraly ogluszajace natezenie, ale i tak sciskalem sobie nos. Przy moim szczesciu, uslyszeliby najcichsze nawet kichniecie. Zaczelo byc goraco. Przez chwile, pomimo przewagi liczebnej, wydawalo sie, ze gwardzisci przegraja. Brak im bylo motywacji. Nie zostali zatrudnieni, zeby dac sie zabic przy obronie cudzej wlasnosci. Nie watpilem, ze tu umieraja ludzie. Chlopcy na schodach przypuscili ostry kontratak. Teraz bitwa trwala tylko kilka minut. Wkrotce przeniosla sie z domu na ulice. Patrol z wrzaskiem rzucil sie za tymi, ktorych udalo im sie namierzyc. Uslyszalem skrobanie w pokrowiec, pod ktorym sie ukrylem. Chwycilem pale, gotow do zadania poteznego, dwurecznego ciosu. -Wiejemy - szepnal Morley. - Zanim wroca, zeby sie rozejrzec. Oczywiscie, mial racje. Zaraz wroca. Na razie jednak bylismy niewidzialni. O ile patrol uznal, ze pokojowka widziala tych z dolu. Cisza nie trwala dlugo. Uslyszalem jek, a po nim cos, czego nie mialem okazji slyszec od lat - chrapliwy oddech czlowieka z przebitym plucem, desperacko walczacego o powietrze. Razem z Morleyem zbieglismy po dwa schodki, gotowi, aby w kazdej chwili brac nogi za pas. Znalezlismy kilka ofiar. Wszystkie sturlaly sie ze schodow na drugie pietro. Zaden z czworki juz nigdy z nikim nie zadrze. Poznalem juz zapach - teraz byl swiezy i silny. Krew. Trojka zabitych miala na sobie prymitywne mundury strazy. Czwarty byl ich przeciwnikiem. -Znasz go? - zapytalem Morleya. Bylem pewien, ze lepiej zna zawodowych zbirow ode mnie. Rozpoznalem Grzmocacego Nicka, zabijake wagi sredniej ze Strazy. -Tak - Dotes byl coraz czujniejszy i bardziej nerwowy. -Schodze - oznajmilem, choc nie mialem najmniejszej ochoty. Zmusilem nogi do pracy. Glowa wolalaby nic nie wiedziec. Odor smierci byl juz nie do zniesienia. Trzech kolejnych gosci z patrolu na podlodze parteru u stop schodow. Martwi. Wszedzie pelno skrwawionej stali. Kolejny gosc z syndykatu, jeszcze ciut zywy. Kiwnalem na Morleya. -Gerichl Lungsmark? Skinal glowa. -A tam Wenden Tobar. Jeszcze paru ze Strazy. Lingsmark jeknal. Odsunalem sie. Wolalem, zeby mnie nie zobaczyl, gdyby otworzyl oczy. -Wpadla na to przede mna. -Moze - Dotes przesunal sie w kierunku kolejnego pomieszczenia, skad dobiegaly odglosy ciezkiej walki czlowieka z wlasnym oddechem. - Albo miala pomoc. -Co? -Duzo uszu w mojej knajpie. - Zaczal wymieniac jakies nazwisko, ale urwal, bo sobie przypomnial, ze to nienajlepsze miejsce. - Ktos komus cos powie, ktos inny bedzie szybszy... Moze, ale pokrecilem glowa. Raczej Straz cos pokombinowala, zeby sklonic patrol do pomocy, ale... -Oni... Morley uciszyl mnie gestem. Nie. Patrol nie wszedlby w to nawet ze straza, gdyby wiedzial, ze beda walczyc z chlopcami z syndykatu. A jak tak sie lepiej zastanowic, zakapturzeni prawdopodobnie zrobili jedyna logiczna rzecz i poczestowali sie piratem z mojej ulicy. Morley znow skinal na mnie i przemknal przez drzwi. Przycupnalem z drugiej strony. Znalezlismy goscia, ktory mial problemy z oddychaniem. Niejaki Barclay Blue, wedrowny lamacz kosci. -Chyba ktos tu awansuje, nie sadzisz? Morley skrzywil sie lekko. On byl w gorszej sytuacji ode mnie. Poza tym zawsze pozostawalo pytanie, dlaczego wspolnicy Contague'a wdali sie w mordercza walke tak wysoko na Gorze. Na pewni nie chodzilo o polityke. Kolejny pokoj byl zapewne swiadkiem glownej czesci bitwy. Chlopcy ze Strazy weszli od tylu i tu natkneli sie na nieproszonych gosci. Co najmniej jeden z patrolu mial kusze. Naliczylem osiem cial. Czterech ze Strazy. Kilka niezlych antykow zredukowanych do stanu podpalki. Wszedzie pelno krwi. Nie podobaly mi sie implikacje. Sprawy zdecydowanie wymknely sie spod kontroli. Weszlismy do jadalni, w ktorej przyjmowala mnie Maggie Jenn teraz zrozumialem, czemu ci ze Strazy nie chcieli sie poddac. Tu odor smierci mozna bylo kroic nozem. Wiekszosc krzesel wokol stolu zajmowaly przywiazane trupy, lub ludzie, ktorzy niedlugo sie nimi stana. Rozpoznalem dziadkow z magazynu, Zeke'a, kobiete, ktora obslugiwala Maggie i mnie, innych, ktorych znalem z ulicy. Zadne z nich nie oddychalo zbyt pewnie. -Ukrywali sie tu - mruknalem. -Byly dwie bitwy. Jedna wygrala Belinda Contague. Do krzesel przywiazano czternascie osob. Zeke i Mugwump oddychali jeszcze. Poza kilku facetami, ktorzy chyba dali sie zabic na samym poczatku, wszyscy byli poddawani torturom. Ci, ktorzy przezyli, byli nieprzytomni. -Widzisz tu jakiegos Deszczolapa? - zapytal Morley. - Bo ja nie? Maggie Jenn tez nie widze. -Znany jest z tego, ze znika, skoro tylko gowno zaczyna lac sie z nieba. - Sprawdzilem Mugwumpa. Chyba mial sie najlepiej ze wszystkich. -O, tak. Na pewno. Co robisz? -Uwalniam goscia. Czasem cos robie, bo po prostu czuje, ze tak trzeba. -Myslisz, ze cos tu jeszcze znajdziemy? -Prawdopodobnie nie - zauwazylem, ze slowo "my" jakby troche zmienilo znaczenie. - Lepiej sie juz wynosmy. Ci z patrolu zaraz tu wroca, a Gwardia bedzie im deptala po pietach. Na podlodze lezal zakrwawiony noz, pewnie narzedzie tortur. Polozylem go przed Mugwumpem. -Wiejemy. XLVI -Stac, lajdaku!Co? Zawsze bylem buntownikiem. Ani mi sie snilo stac. Nawet nie sprawdzilem, ilu ich tam jest. Morley tez nie. A on byl tam, gdzie gosc nie mogl go zobaczyc. Zanurkowalem, przekoziolkowalem, stanalem na nogi poza zasiegiem jego wzroku i zaatakowalem. Morley skoczyl z drugiej strony drzwi, wyjac jak opetany. Jeden samotny ciezarowiec myslal, ze mnie przechytrzy. Nie zdzierzyl. Morley walnal i kopnal go pewnie z dziewietnascie razy. Wywijalem moja lamiglowka, ktora dzieki magii byla niezniszczalna. Facet padl z taka mina, jakby uwazal, ze to niesprawiedliwe. Biedactwo. Wiedzialem o co mu chodzi. Juz myslales, ze masz kogos w garsci, a tu wpada ci taki blazen z jeszcze wieksza pala. Nie mielismy czasu sobie pogratulowac. Pojawily sie kolejne patrole. -Co sie tu dzieje? - zapytal jeden z bardziej inteligentnych przedstawicieli podgatunku. Bippety-bappety-buch! Doskonale sobie zdawalem sprawe z tego, ze prawdziwi bohaterowie wymachuja mieczem, az powietrze spiewa, a ja mam tylko zaczarowany konar debczaka. Morley hukal i wyl, walac gosci po lbach i rozrzucajac na wszystkie strony. Bawil sie wysmienicie. Przy odrobinie motywacji potrafi sie swietnie znalezc. Wyrwalismy sie. Ruszylismy pedem na gore, gardzac frontowym wejsciem, gdzie zgromadzili sie juz pewnie wszyscy durnie z calej Gory, przypatrujac sie liczeniu cial, przeklinajac bandziorow i znecajac sie nad jencami. Moj zazwyczaj bezdenny pech tym razem znalazl sie w sytuacji i pozwolil mi zwiac, glownie dlatego, ze ci z patrolu halasowali jak najeci. Nie mieli szans uslyszec, jak sie oddalamy z Morleyem. -Najpierw sprobujmy przez balkon - zaproponowal Morley. - I to szybko. Nie spodziewalem sie latwej ucieczki. Kazdy, kto ma w glowie ze trzy szare komorki na krzyz, obstawilby straznikami wszystkie mozliwe wyjscia. Z lamignatami z TunFaire nigdy nic nie wiadomo. Wiekszosc nie potrafi wybiec mysla poza kolejne ramie, ktore zamierza zlamac. Sa skuteczni i doskonali technicznie w ramach swojej specjalnosci, ale kiepsko im idzie planowanie i podejmowanie decyzji. Na pietrze, kolo balkonu, musialo byc goraco. Bylo mnostwo krwi, ale zadnych cial. Krwawe smugi wskazywaly, gdzie wywlekano trupy. O ile pamietam, do niedawna tu byl skladzik. Teraz odnioslem wrazenie, ze to wlasnie tu inwazja Strazy napotkala na pierwszy silny opor. Zastanawialem sie, dlaczego. Ten pokoj nie nadawal sie na fortece. Poswiecilem chwilke czasu, zeby go sobie dokladniej obejrzec. Co u diabla? W chwile pozniej Morley zawolal na mnie z balkonu. -Co ty tam robisz? Chodz! Tu nikogo nie ma. Skonczylem wlasnie ogladac kawalek welinu, jedna z kilku stron, ktore najwyrazniej wypadly z ksiazki uszkodzonej podczas walki. Reszta ksiazki dostala nog. Pojedyncze stronice mgly wypasc podczas pospiesznej ucieczki. -Zaraz cie tu zostawie - ostrzegl Morley. Zlozylem welin, wsunalem za koszule. Lepiej sie pospieszyc i nie wzbudzac podejrzen Morleya. I tak juz to czytalem. Cala ksiazke, nie te jedna strone. Dotarlem na balkon, doszedlem do wniosku, ze Morley mnie olal i skoczyl w alejke. Rozejrzalem sie uwaznie dookola, stwierdzilem, ze nic sie nie dzieje i skoczylem. Wyladowalem tuz obok Dotesa. -Chyba powinnismy sie teraz rozdzielic. Przyjrzal mi sie uwaznie. Jakos zawsze sie orientuje, ze kiedy wiem, czego chce, na pewno nie skonczy sie to dla niego dobrze. Nie mam pojecia, dlaczego tak sadzi. -Wyswiadcz mi przysluge - poprosilem. - Za kilka godzin od teraz przyprowadze w twoje okolice tego niezgule. Pomoz mi go zlapac. -Po co? -Chce pogadac z Winger. On bedzie wiedzial, gdzie ja znalezc. Znowu ujrzalem przeblysk jego podejrzliwej natury, wreszcie mruknal. -Uwazaj. Wszyscy tutaj sa dziwnie nerwowi. Beda skakac na wszystko, co sie rusza. Kiwnalem glowa. Mniej sie martwilem o siebie, niz o niego. Nie bylem w najlepszym humorze. Nawet mi sie nie chcialo tanczyc na glowie, kiedy pulkownik Block odpedzil swoich blaznow. -Usmiechnij sie, Garrett. Wszystko juz w porzadku. -Jak mozesz wypuszczac na ulice takich dupkow, ktorzy nie potrafia rozpoznac listu wydanego przez wlasnego ukochanego dowodce? - Co, ja mialbym sie martwic, jak zejsc z Gory? Z przepustkami i listami od wszystkich swietych? -Facet, ktory umie czytac i pisac, raczej nie wybiera kariery w sluzbie prawa. A ty musisz przyznac, ze odmowiles wszelkich wyjasnien, skad sie wziales tam, gdzie cie znaleziono. -Gdzie mnie znaleziono? Alez ja... -No to zatrzymano. -Ze zdecydowanym nadmiarem entuzjazmu. Probowalem byc grzeczny. Nie chcieli dac mi dojsc do slowa. -Ja ci dam. - Co? -Pozwole ci wyjasnic. Ile tylko zechcesz. Madry gosc. Nakazalem sobie daleko idaca ostroznosc. Cicho i juz. -Probowalem tylko zrobic to, do czego wynajal mnie Wladca Ognia. Slyszalem plotki, ze Deszczolap ukrywa sie na Gorze. Block spojrzal na mnie tak, jakby chcial mi zaproponowac, zebym sprobowal jeszcze raz. Nie pasowalo mu. Agenci juz by mu doniesli o takich wiesciach. -Co sie stalo w tym domu, Garrett? -Przypierasz mnie do muru, kapitanie. -Pulkowniku, jesli juz. Wiesz przeciez. I to prawda, rzeczywiscie przypieram cie do muru. Gdybym zechcial, moglbym cie wyslac do Al-Khar na przesluchanie. Zdarza sie, ze ludzie sie tam gubia, tak samo jak i w Bledsoe. Al-Khar to miejskie wiezienie TunFaire. -Dlaczego jestes taki niedobry? -Pewnie dlatego, ze nie lubie, kiedy mnie gonia z kata w kat. Mam swiadka, ktory widzial dwoch ludzi wspinajacych sie po rynnie. Jeden byl ubrany dokladnie tak, jak ty. -Ale minus wszystkie rozdarcia i ciecia, nie? Bez watpienia jakis maly odwazniak, ktory chce wydebic kilka miedziakow. Dziwny zbieg okolicznosci. -Swiadek wezwal lokalny patrol. Patrol zaczal sie rozgladac i znalazl dom, wykazujacy liczne slady wlaman. Wewnatrz trafili na stosy trupow i grupke ludzi gotowych do walki. Nie oskarzylbym cie o naciaganie przepisow. Nie ciebie, Garrett. Ty nie jestes taki. Ale gdybym chcial sie zabawic w jasnowidza za trzy grosze, pewnie powiedzialbym, zes tam byl. Mam racje? Nic nie powiedzialem. -Podpowiedz mi cos, Garrett. Kim byli ci ludzie. Nie widzialem zadnej korzysci w dalszym trzymaniu geby na klodke i pograzaniu sie w nielasce wladzy. -Czesc z nich byla ludzmi Deszczolapa. - I co, tak ciezko bylo? Jasne, ze tak. Ludzie mojego pokroju nie powinni wspolpracowac z ludzmi jego pokroju. Zwlaszcza, jesli to mialoby mu zaoszczedzic bolu glowy. W moim zawodzie powinienes byc uparty jak troll. I, jak widac, troche tepoty tez by sie przydalo. -Pozostali przyznaliby sie do Wspolnoty. Slyszalem, ze dawno temu Cleaver przylozyl reke do smierci brata Choda. -Rozumiem. Chodo splaca dlugi. -Zawsze. Block siedzial dalej za szancem swojego biurka. Siegnal do papierow i wyciagnal zlozony dokument, opatrzony wymyslna pieczecia. Postukal nim o kant blatu. -Jak to wyglada, Garrett? Bedzie wojna gangow? - To by mu popsulo kartoteke. -Watpie. Znasz Choda. Cleaver musial wynajac miesniakow spoza miasta. Po tej klesce nie zostalo mu wielu przyjaciol. Jego najdrozszy przyjaciel zaraz zapyta,Jaki Grange?". Block nie przestawal stukac dokumentem. Z kazda minuta papier wygladal bardziej oficjalnie. -Tyle osob interesuje sie Grange Cleaverem - mruknal i machnal papierem. - Ja tez. Jakby dopiero teraz sie zorientowal, co trzyma w reku, dodal: -O, to wlasnie przyszlo. Niejaki Grange Cleaver winien zostac odnaleziony i sprowadzony przed oblicze Sadu Honorowego Magistratu Pozyskiwania Zasobow Ludzkich. Nic nie wskazuje na to, zeby odbyl swoja zaszczytna obowiazkowa sluzbe dla krolestwa. Trzeba by tam byc, zeby w pelni docenic ironie usmiechu i sarkastyczny ton glosu Blocka. Sieknalem. A ja nie pomyslalem, ze Cleaver mogl sie migac od sluzby? -Nie bede sie meczyl szukaniem tchorzy. Wynos sie stad, Garrett. Poklepalem sie po kieszeniach. Tak, dostalem wszystko, co bylo moje. Chlopcy Blocka okazali sie niemal uczciwi. Zamierzalem zastosowac sie do jego rady. -Czekaj! Kurka! Wiedzialem, ze zmieni zdanie. -Slucham? -Wciaz sie spotykasz z Belinda Contague? Za duzo o mnie wie. -Nie. -Szkoda. Myslalem, ze jej przypomnisz, ze umowa z jej tatusiem obejmowala trzymanie sie z dala od Gory. -Och - cos wiecej, niz delikatna sugestia, ze wszystko trzeba zatuszowac. - Nie sadze, zeby jeszcze pojawily sie jakies problemy. Skoro wszyscy zboje Belindy wystarczajaco glupi, aby sie tam zjawic, oddali dusze, gdzie trzeba... Wyszedlem. XLVIII To byl dlugi i ciezki dzien.I dopiero sie zaczynal. Obolaly, zdecydowanie zbyt wyraznie naznaczony sklonnoscia do jednostronnych burd z przedstawicielami prawa i porzadku, wsliznalem sie przez tylne drzwi Biblioteki Krolewskiej. Co okazalo sie znacznie latwiejsze, niz mogloby sie wydawac. Stary Jake mial pilnowac tych drzwi, ale kiedy sie do tego przykladal, jego kumple z frontu nie mieli szans przesliznac sie z plynnym prowiantem. Stary Jake byl jedynym straznikiem biblioteki. Nie poruszal sie zbyt sprawnie na drewnianej nodze, ale serce mial tam, gdzie trzeba. Linda Lee miala paskudny zwyczaj powtarzania mi, ze tak bede wygladal w jego wieku. Jake spal. Co u licha. W bibliotece niewiele bylo rzeczy, na ktore moglby sie polaszczyc przecietny zlodziejaszek. Przesliznalem sie obok starego, siwego capa. Chrapal. Rzadko widzialem go w innym stanie. Trudno uwierzyc, ze dali mu te robote do konca zycia, poniewaz stracil noge jako jeden z bohaterow wszechczasow w krolewskich Marines. Czasem lepiej, kiedy zywe legendy umieraja. Udalem sie na poszukiwanie Lindy Lee. Mialem nadzieje, ze nie przestrasze wczesniej na smierc jej wspolpracownikow. Latwo ich przerazic. To ona mnie znalazla. Wygladalem zza konca regalu - polek, jak sie tutaj mowilo - kiedy przemowila do mnie od tylu. -Co ty tu u diabla robisz? Zlapalem oddech, wsadzilem tam, gdzie nalezy, sprawdzilem, czy juz opadlem na podloge i obejrzalem sie za siebie. -Ja tez sie ciesze. Jestes sliczna jak zawsze. Zmierzyla mnie wzrokiem od gory do dolu. Zadarla sliczna gorna warge. -Stoj tu, gdzie stoisz. I odpowiedz na pytanie. Otwarlem usta, ale ona jeszcze nie skonczyla. -Naprawde powinienes bardziej dbac o swoj wyglad. Czystosc to wazna rzecz. Chodz. Co tu robisz? Znow otworzylem usta. -Narobisz mi okropnych klopotow. Zdenerwowalem sie. Zakrylem jej usta dlonia. Wyrywala sie troszke... wcale nie takie znow nieprzyjemne doswiadczenie. -Chce porozmawiac o ksiazce, ktora ktos ci ukradl. Czy to bylo pierwsze wydanie Rozszalalych Mieczy"? Przestala sie wyrywac i zaczela sluchac. Pokrecila glowa. Zdziwiony mruknalem: -Cholera! Bylem pewien, ze jestem na tropie. - Wypuscilem ja z objec. -To byl pierwszy tom Gry Stali. Biblioteka miala ja od czasow imperialnych - zaczela opowiadac o jakims starozytnym imperatorze, ktory chcial zebrac caly komplet, zeby odnalezc bajeczna horde Orla. Podobno nikt z zewnatrz o niej nie wiedzial. Zglosilem pare wlasnych uwag. -Ha! Mialem racje. Nie ta ksiazka, ale wlasciwy slad. - Wyjalem kawalek welinu, ktory zebralem w domu Maggie Jenn, pojedyncza stronice,.Metalowej Burzy", wydanie nieznane, ale zgineli ludzie, ktorzy probowali ja ochronic przed innymi ludzmi, calkowicie nie zainteresowanymi ksiazka. Gwaltownosc tego spotkania wplynela na wszystkie inne okropnosci, ktore nastapily pozniej. -A co z,.Rozszalalymi Mieczami"? - zapytala Linda Lee. Nigdy nie mielismy pierwszego wydania. -Wtedy widzialem jeden egzemplatz. W miejscu, gdzie go nie powinno byc. Ale nie zdalem sobie sprawy z tego az do dzis. A potem pomyslalem, ze rozwiaze twoje klopoty. A teraz mialem juz wlasny klopot. Linda nie chciala stac spokojnie, a ja nie moglem sie skoncentrowac. Byla za blisko i zaczela mruczec, jakby rzeczywiscie spodobalo jej sie to, co o niej mysle. -No chodz tu, Jack! Chodz, pokaze ci! Nie uwierzysz mi, a ja ci pokaze. -Nie uwierzylbym ci, kobieto, nawet gdybys powiedziala, ze niebo jest w gorze - wymamrotal jakis glos. -Zasnales. Mozesz sobie lgac ile chcesz, a ja ci mowie, ze zasnales na posterunku i wpusciles tu obcego. Jestes za stary. Nienawidzilem glosu tej baby prawie tak samo, jak nienawidzilem glosu Cholernego Papagaja, choc slyszalem go tylko kilka razy. I o tych kilka razy za duzo. Jak gwozdzie po szkle, nosowy, zawodzacy, zawsze w pretensjach. -I kto tu mowi o starosci. Sama bylas martwa juz trzy razy, ale tego nawet nie zauwazylas, taka jestes glupia. A upierdliwa jak malo kto. - Stary Jack nie bal sie zranic jej uczuc, pewnie i tak by mu sie nie udalo. Byla glucha jak pien. -Spales jak zabity, kiedy tu przyszlam po ciebie. -Leczylem oczy, ty cholerna wiedzmo - Lup! Stary Jack upadl. Nie mial juz tak zrecznych palcow i kiedy sie spieszyl, nieraz mial problemy z porzadnym przypieciem drewnianej nogi. Cmoknalem Linde Lee w czolo. -Lepiej juz pojde. -Do zobaczenia - mrugnela zalotnie. Zawsze mialem miekkie serce dla mrugajacych kobietek. Dodala szeptem: -Obiecuje - i pobiegla pomoc Jackowi. Zignorowala staruche, ktora nawet jej nie zauwazyla. Swietnie sobie radzila, ciagnac obie strony klotni. Usunalem sie z widoku. Stary mnie nie widzial, wiec zaczal znow marudzic na temat starych, sfrustrowanych panien, ktore sobie wyobrazaja chlopow przyczajonych za kazdym regalem. Dlugi, ciezki dzien i jeszcze sie nie skonczyl. Bolaly mnie nawet te miejsca, ktorych wiekszosc ludzi nie miewa. Przeszedlem zbyt wiele mil i oberwalem zbyt wiele razy. Do licha, jak za dawnych dobrych czasow, kiedy Truposz pilnowal, zebym sie przypadkiem nie rozleniwil. Obiecalem sobie, ze to juz ostatni przystanek, a potem koniec na dzis. I jeknalem bolesnie. Przypomniala mi sie umowa z Morleyem. Tylko nie Winger! Wszystko, tylko nie ona! Po co ja to zrobilem? Jak dobry zolnierz pomaszerowalem dalej. Zastanawialem sie, co za bezmozgi cywil to wymyslil. Kazdy zolnierz, jakiego znalem, oszczedzal miesni, dopoki nie bylo innego wyjscia. Wyczulem klopoty na dlugo, zanim znalazlem sie w sasiedztwie Wixona i White'a. Ta czesc miasta byla cicha. Cisza, jaka zwykle panuje wokol pecherza niewiarygodnie okrutnego gwaltu. Minela chwila. Kiedy stanalem przed wejsciem do sklepu, hieny juz sie zbieraly, podziwiajac krwawa jatke. Jedno spojrzenie wystarczylo, zeby sie przekonac, ze kazdy madry osobnik postawilby szybko jedna stope przed druga i powtarzal ten proces szybko i skwapliwie. W moim przypadku powinien jeszcze zwrocic sie w kierunku poludniowo-wschodnim. No, ale ja po prostu musialem rozejrzec sie wokolo. Pulkownik Block odgonil swoich ludzi jednym gestem. -Usmiechnij sie, Garrett. Wszystko juz w porzadku. -Echo jakies, czy co? - ze nie wspomne o zbyt ostrym swietle slonecznym. Wlewalo sie przez otwarte wschodnie okno z sila cyklonu. Bylo o wiele za wczesnie dla normalnych ludzi. Block najwyrazniej rozsadny nie byl. Mowiac szczerze, sam tez sie nie czulem przy zdrowych zmyslach. - Musimy przestac sie tak spotykac. -To nie byl moj pomysl, Garrett. Podobala ci sie kwatera? Spedzilem o wiele za krotka noc na sienniku w cuchnacej celi Al-Khar, oskarzony o to, ze moglem byc swiadkiem. -Pchly, wszy i pluskwy byly bardzo zadowolone z mojej wizyty - powinny czuc sie jak w domu. Block to brudny pies. -To jest ten moment, kiedy mi mowisz, dlaczego moi ludzie znalezli cie w srodku kolejnej masakry. -Ktos zaczal wolac o pomoc i twoja banda naprawde przybiegla. Bylem zaskoczony - dawna Straz skierowala by sie w dokladnie odwrotnym kierunku, aby na pewno nikomu, komu nie trzeba, nie stala sie krzywda. - Podobno mowiles, ze wszystko jest juz w porzadku. -To znaczy, ze wiem, ze nikogo nie pokroiles na kotlety. Swiadkowie twierdzili, ze zjawiles sie, kiedy krzyki juz ustaly. Chce wiedziec dlaczego zdarzylo sie to, co sie zdarzylo. I jakim cudem znowu tu sie znalazles. -Grange Cleaver. -Tylko tyle? - Czekal, czy nie powiem czegos wiecej. Nic z tego. -Nie widze zwiazku. Moze mnie oswiecisz. Tymczasem wiedz, ze wyglada na to, ze zabito ich za pomoca wyjatkowo paskudnej magii. Skinalem glowa, ale nie uwierzylem. -To nie ma najmniejszego sensu. Ktos upozorowal magiczny mord. Mialem ochote sie zalozyc, ze Robin i Penny zaaranzowali swoja randke ze smiercia przez agencje diabla imieniem Cleaver, raz jeszcze probujac skierowac podejrzenia na Marengo North Englisha. Pomyslalem od razu, ze Emerald Jenn zaszyla sie gdzies z Marengo i teraz Cleaver probowal ja zmusic do wyjscia z ukrycia. -Dlaczego mam wrazenie, ze jestes az zanadto pomocny, Garrett? -Co? A czego ty jeszcze u diabla chcesz ode mnie? Odpowiadam na twoje pytania, wsciekasz sie. Nie odpowiadam, tez sie wsciekasz. Jak bede chcial podyskutowac z zawodowym zlosnikiem, pokloce sie w domu z Truposzem. -Odpowiadasz na pytania, ale cos mi sie zdaje, ze nie mowisz mi tego, co chce uslyszec. Odetchnalem gleboko. Bylismy gotowi, aby wdac sie w jedna z tych gwaltownych dyskusji, ktore przynosza tyle pozytku ludziom w naszym zawodzie. Wypuscilem powietrze. Do biura wpadl jakis maly, paskudny mieszaniec. Skrzywil sie na moj widok, jakbym nie mial prawa zasmiecac biura Blocka. -O, Relway. - Skinalem mu glowa. Nie odpowiedzial -Zaczelo sie - oznajmil Blockowi. -Niech ich pokreci. - Block nagle stracil zainteresowanie insektami mojego pokroju. Zdaje sie, ze mial gdzies na oku tlusciejsze ofiary. Zaszczycil mnie przynajmniej spojrzeniem. -Powolanie. Wyszedl za szefem swej tajnej policji, ktory zdazyl juz sie ulotnic. -Wynos sie stad. I postaraj sie nie wdepnac w kolejne trupy. Dobra rada. I jedna, i druga. Moze nie byl kompletnym oslem. Co z tym Powolaniem? Niedlugo mi zajelo, zeby sie przekonac. Wyszedlem na ulice. Od wschodu, na oko calkiem niedaleko mojego domu, wznosil sie potezny slup dymu. Wyrywalem strzepki wiesci od kolejnych przechodniow. Barowa sprzeczka przeistoczyla sie w zamieszki na tle rasowym. Ludzie ruszyli na centaurow. Wygladalo na to, ze wszystko pozostawalo pod kontrola, dopoki ktos z Powolania nie zaczal podzegac, a ludzie odpowiedzieli podpalaniem domow centaurow. Wmieszaly sie inne rasy. Na rusztowaniach oplatajacych Bledsoe pochowali sie jacys partyzanci z mordem w oczach. Szybko tracili grunt, wchodzili juz do szpitala. Szalenstwo wybuchlo. Moglem miec tylko nadzieje, ze Block i Relway zdolaja je opanowac. Przynajmniej tym razem. Beda nastepne. I to jeszcze gorsze, dopoki sytuacja nie ulegnie poprawie. Wkrotce i to naprawde szybko, ludzie sie podziela. Szedlem ostroznie, nie kryjac sie przed nikim, kto moglby mnie udekorowac zakleciem sledzenia. Slizgacz i Ivy dobrali sie do mnie, zanim jeszcze zdazylem dobrze wejsc do domu. -Chlopaki! Chlopaki! Po to sie nie zenie, zeby nikt mi tak nie suszyl glowy, jak wy. Chce jesc. Chce spac. Chce sie wykapac. Chce udusic tego bluznierczego flaminga, zebym mogl przystapic do pozostalych zajec bez koniecznosci mordowania bliznich. To ptaszysko musialo przygotowywac sie specjalnie na moj powrot. Wzialem troche pieniedzy z pokoju Truposza, przyjrzalem mu sie podejrzliwie. Czy mi sie zdawalo, czy przez chwile wyczuwalem jego skrywane rozbawienie? Poslalem Slizgacza po zakupy. Kazalem Ivy'emu dac mi trzy godziny snu. Kiedy wstane, zazyczylem sobie jedzenia i wody na kapiel. Potem powloklem sie na gore i rozsmarowalem na lozku. Truposz wyprowadzi swoje karaluchy pozniej. Lezalem, przewracajac sie z boku na bok i sluchalem Cholernego Papagaja prawie do polowy zdania, a potem trzeba bylo wstawac. Ivy przejal sie swoja rola, jakby od niej zalezalo jego zycie. Wstalem na czas, wyszorowalem sie w mojej miedzianej wannie. Na dole czekalo na mnie porzadne sniadanie, Ivy byl pijany jak swinia, z Cholernym Papagajem na ramieniu. Rak milczal. Cala uwage poswiecal temu, zeby nie spasc. Z dzioba jechalo mu jak z gorzelni. Moze Slizgacz dal mu butelke na wlasnosc. Dobry, stary Slizgacz, o kazdym pamieta. Napakowalem sie, po czym oznajmilem: -Chcialem was znowu wygonic, ale nie bede mial na to czasu. Spedzcie mile popoludnie na szukaniu roboty. Nie bede was utrzymywal do konca zycia. Slizgacz kiwnal glowa, Ivy mruknal: -Masz tu kilka listow. -Listow? -Nikogo nie wpuszczalismy - wyjasnil Slizgacz. - Nie bylo cie w domu, wiec po co? No i kilka osob napisalo do ciebie listy. Polozylismy ci je na biurku. Byly trzy listy. Dwa nie nosily sladow pochodzenia. Trzeci nosil podpis Morleya. Pytal, gdzie do cholery sie wloczylem po nocy? Nie bedzie tracil cennego czasu na moje glupie zagrywki, jesli sie zaraz nie pokaze. Do tej pory juz chyba wie, dlaczego sie nie zjawilem. Pewnie sie z tego niezle usmiali z reszta lobuzow. Otwarlem list, ktory twierdzil, ze pochodzi od Maggie Jenn. Chciala sie ze mna spotkac. O? Naprawde? -Slizgacz! Pamietasz, kto to przyniosl? Wielgas zajrzal przez drzwi. -Ten przyniesla jakas pani. Mala, ladna, z rudymi wlosami. Ciekawe, ciekawe... Bezczelna mala wiedzma... Och, straszna mysl! A moze to byla prawdziwa Maggie Jenn, ktora opuscila wyspiarska kryjowke? Nie. Ja sobie tego nie zycze. -Ten, ktory otwarles, jest od twojego kumpla ze smiesznymi uszami. -Morley Dotes. Wiem - wzialem ostatni z nich. - A ten? -Przyniosl go jeden z tych gosciow, co tu byli, kiedy mialem atak. -Jeden z tych lunatykow od Powolania? -Z tych gosciow, co to probowali cie pobic. To nie mialo sensu. Trzeba bedzie otworzyc list, zeby sprawdzic. Pochodzil od Emerald Jenn. Chce ze mna porozmawiac, jesli sie z nia spotkam w posiadlosci na poludnie od TunFaire. Nie znalem posiadlosci, ale znalem miejsce. Tam sie poznalem z Eleanor. Ludzie tam byli podobni do tych z Gory, ale bardziej radykalni. Ich bogactwo skladalo sie bardziej z ziemi, niz potegi. Trudno sobie wyobrazic bardziej zadufana bande bigoterii. Emerald Jenn zaproponowala miejsce spotkania, ktore znajdowalo sie nie opodal posiadlosci Marengo North Englisha. Ciekawe. -Jak tam z twoja pamiecia, Slizgacz? -Dziej calkiem niezle, Garrett. Nie brzmialo to najlepiej, ale musialem mu wierzyc na slowo. -Musze cie pogonic do Morleya. Powiedz mu, ze ide do niego, jesli chce ciagnac dalej to, o czym mowilismy zeszlej nocy. Dasz rade powtorzyc? Zamyslil sie ciezko. -Moge to zrobic. Nie ma sprawy, Teraz? -Im szybciej, tym lepiej. -Garrett, tam jest dosc paskudnie. Zabijaja sie na ulicach. -Wez Ivy'ego, bedzie wam razniej. Myslalem raczej o sobie. -Mam co robic - madrala. Czy ja mam na sobie znak, ktory widza tylko inni? "Tu sie miesci ego Garretta. Kopnij sobie". Przez chwile stalem na ganku, obserwujac wymarsz Slizgacza. Sprawdzilem przy okazji i ulice. -Teraz wiem, jak sie czuje konskie lajno - mruknalem pod adresem Ivy'ego, ktory stal w drzwiach i ktoremu trzeba bylo wyjasnic aluzje. - Chodzi o muchy. Wszyscy moi fani wrocili. Z wyjatkiem groznych piratow. Grono kumpli Grange'a Cleavera mocno sie przerzedzilo. Przepowiedzialem to, no nie? Wzruszylem ramionami, zawrocilem do domu i skreslilem kartke do Maggie Jenn. Ivy bedzie mogl ja przekazac kazdemu, kto sie zjawi po odpowiedz. -Na starosc robisz sie przewidywalny - powiedzialem do Dotesowi, siadajac obok niego na dokladnie tych schodkach, na ktorych sie go spodziewalem. -Ja? Jestem tutaj, poniewaz wiem, ze wlasnie tu bedziesz mnie szukal. Nie chcialem tracic czasu, zanim mnie znajdziesz. Niewidzialny znak. Bez dwoch zdan. -Mozemy go dorwac? -Juz jest nasz. Nikt nie ma tyle szczescia, zeby wymknac sie z pulapki, ktora ja zastawilem. - Obejrzal sie na lewo, na wznoszacy sie w oddali slup dymu. Na ulicy powinno bylo byc glosniej. Na wszystkich ulicach powinno bylo byc glosniej. Slizgacz mial racje. Tam sie zabijali, choc wszystko nie poszlo tak zle, jak moglo. Ciezkozbrojni Blocka szybko sie pozbierali. No i garnizon wojskowy tez nie zachecal do rozrob. Problemy nie mialy okazji, zeby sie rozrosnac. Pojawily sie tez plotki, ze Marengo North English tego nie pochwala. Twierdzi, ze jeszcze nie czas. Przywodcy siostrzanych grup wariatow przytakneli. Prosili o spokoj, obiecujac pozniej pelny wypas. -Ciekawe czasy - mrugnalem do Morleya. -Jak zawsze. - Jakby go to kompletnie nie obchodzilo. - Prosze, oto i nasz gosc. Niezgula smierdzial jak szczur. Poruszal sie ostroznie. Problem polegal na tym, ze nos juz nie ten. Zanim dobrze sie zaciagnal, bylo za pozno. -Chodz, chodz. - Zamachal Morley. Facio rozejrzal sie dokola. Z samych ruchow mozna bylo wywnioskowac, ze byl pewien swojego szczescia. Nieraz wpadal po uszy, ale zawsze sie wydostawal. Moze i tym razem zdola upasc i uniesc sie z wiatrem. Prawdziwy nosek klonowy. Przyjaciele, krewni i pracownicy Morleya zaciesnili krag. Szczescie odmowilo gosciowi posluszenstwa. Grawitacja sie nie odwraca. Pogladzilem drewienko, a Morley obserwowal, jak gosc zmaga sie ze swoim rozczarowaniem. -Chodz no tu, Asie - polecilem. Podszedl, ale chyba sie bal. Wciaz sie rozgladal za droga ucieczki. -Nie obchodzisz mnie nic a nic - oznajmilem. - Ale przydalaby mi sie Winger, a nie moge sie z nia skontaktowac. Nie mozna powiedziec, zebym sie zmeczyl probujac. -Co? Kogo? -Twojej psiapsiolki. Wielkiej, glupiej blondyny bez cienia rozumu. Zawsze ma swoj pomysl na zycie, nigdy nie powie prawdy tam, gdzie wystarczy sklamac. Cala ona. -Czesc tego opisu pasuje do wszystkich w tym bigosie - zauwazyl Morley. - Nawet na Gorze nauczyli sie przerabiac prawde na rtec. -Nieprawde tez. -Rteciowe klamstwa. Ladnie brzmi. -Zabojcze rteciowe klamstwa - spostrzeglem przyjaciela CJ. Carlyle'a. - Patrz, kto sie nie zalapal na jatke w domu Maggie Jenn. Nasz gosc obserwowal nas takim wzrokiem, jakby byl przekonany, ze nam odbilo. Winger musiala mu wspomniec o moim wyczynie w Bledsoe. Nie zauwazyl C. J. -Nie obchodzi mnie, co ci powiedziala Winger - wyjasnilem mu. - Potrafi zmyslac jak malo kto. Znam ja, odkad przybyla do miasta. Nie pamietam, zeby kiedykolwiek powiedziala prawde za darmo. Facet nie odpowiedzial, ale jego umiejetnosc ukrywania mysli w niczym nie przewyzszala umiejetnosci sledzenia. Byl niezdarny, ale lojalny. Milczal jak grob. -Chcialbym sie z nia rozmowic jak przyjaciel. Zeszlej nocy nie bylem tego taki pewien. Kilka godzin znacznie zmienilo moj poglad na zycie. -Nie sadze, zeby mi powiedziala cos, czego juz nie wiem. Jestem pewien nawet, ze wiem pare rzeczy, o ktorych ona nie ma pojecia. Od ktorych ona moze zginac. Moze nawet zaraz po tobie. Nie tylko udalo mi sie zmusic go do myslenia, ale nawet zaczal sluchac, co mowie. Nie mial zamiaru umrzec z milosci. Chlopcy juz nie sa takimi romantykami. Cos kombinowal z Winger - i naprawde dobrze wiedzial, ile to wszystko jest warte. Ale nic nie powiedzial. -Ona nie dostanie tych ksiazek - poinformowalem go. Nie ma szans. Nie doprowadzisz do tego, chocbys sie wsciekl. Gosc zamknal sie jak malz. Morley tez, choc wyraznie widac bylo, ze chcialby uslyszec cos wiecej. Powiedzialem mu: -Jesli spojrzysz poprzez te zaslone dymna, Winger i Cleaver szukaja kompletu pierwszych wydan "Kruki Nie Bywaja Glodne". Winger ubzdurala sobie, ze zdola je wydebic od Deszczolapa. - Miala jeszcze glupszy pomysl, ze skoro tylko ich dopadnie, zdola odczytac wskazowki, ktore sa w nich zawarte. -Ta kobieta nie cierpi na brak pewnosci siebie. -Problem w tym, ze szuka igly nie w tym stogu siana. Deszczolap nie ma pierwszej edycji. Mogl ja dorwac, ale popelnil blad i ten, kto je dostal, zdolal ujsc w jednym kawalku. Morley obdarowal mnie paskudnym, szerokim usmiechem czarnego elfa. -Dlaczego odnosze wrazenie, ze znowu bedziesz wszystko wyjasnial od poczatku? Dlaczego mi sie zdaje, ze powinienem postawic przeciwko tobie akt wlasnosci Domu Radosci? -Powiedz Winger, ze traci czas na mrzonki - warknalem do naszego wieznia. - Cleaver nie moze polozyc lapska na wiecej niz dwoch tomach. Wynocha. Zabieraj sie stad. Mezczyzna wyszedl, calkowicie zbity z tropu. Moze sobie pomyslal, ze jednak ma wiecej szczescia niz rozumu. -A to co? To ja tu planuje szeroko zakrojone dzialania, a ty mamroczesz do faceta pare tajemniczych slow i puszczasz go wolno. -Kogo chcesz bujac? Sam wiesz, ze wszystko sie kreci wokol skarbu Orla. -Moze. Tak jakby. Odczulem przemijajace zainteresowanie, kiedy mi sie zdawalo, ze natrafilem na cos na West Endzie. -To, co mi powiedziales, stanowilo klucz do calosci - oczywiscie, przesadzilem, choc nie klamalem. No, nie calkiem. Nie do konca. Prawda byla taka, ze znowu snulem domysly, bawiac sie otrzymanymi informacjami. Przemyslalem sprawe, ale tak, jak mowil wczesniej Dotes, mylilem sie. Wrzasnalem za przyjacielem Winger: -Powtorz Winger to, co powiedzialem! - A do Morleya: -Zignoruje mnie i zrobi cos glupiego, ale dzieki temu mam czyste sumienie. Myslalem, ze jeszcze pozaluje, ze wypuscilem chlopaka Winger. Ale po jednej uszczypliwej uwadze Morley nagle dal mi spokoj, odchylil sie i widocznie zaczal myslec o czyms innym. Zaczalem go podpuszczac... -Paluj sie, Garrett. Kiedys tam cos mi wpadlo do glowy, ale zmienilem zdanie. - Obdarowalem go za to prababka wszystkich uniesionych brwi. -Zeszlej nocy Julia nie przyszla tu po to, zeby odwrocic moja uwage. Musialem przemyslec sobie sage o Orle. I wiesz, do czego doszedlem? Nigdzie nie jest napisane, ze ten blazen byl naprawde bogaty. - Wedlug naszych standardow. Pozwolilem sobie na zadowolony z siebie grymasik. Moj kumpel potwierdzal, ze dobrze wyciagnalem wnioski. -Nie zastanawiales sie nigdy, jak Orzel mordowal tych niewolnikow? Jesli byl taki slaby i slepy, ze potrzebowal ich do przetransportowania i zakopania skarbu, jak zdolal zajsc ich wszystkich od tylu i pozabijac? Widac, ze Morley sie nad tym nie zastanawial. -Nieraz naprawde podoba mi sie twoj tok myslenia, Garrett. -Pozwol, ze ci powiem cos, o czym pewnie nie wiesz. - Sam o tym nie wiedzialem, dopoki Linda Lee mi nie powiedziala, kiedy jeszcze czytywalem sagi. - Wiekszosc sag zostala skomponowana na zamowienie tych gosci, o ktorych opowiadaja. Ta o krukach zostala stworzona przez wnuka siostry Orla, czesciowo przy wspolpracy samego staruszka. I zaczeli o wiele wczesniej, niz pojawily sie drwiace kobiety, skarb i zamordowani niewolnicy. -Jestem pewien, ze w koncu przejdziesz do sedna sprawy. -Sam zobaczysz. Chyba, ze jestes bardziej tepy, niz twierdzisz. Powiedzmy, ze gosc placi ludziom za pisanie o sobie nadetych bajeczek. Nie tylko decyduje, co ma sie w nich znalezc i co uwypuklic, lecz rowniez i to, co pominac i stonowac. -Chcesz powiedziec, ze moze Orzel nie mial powodzenia nie tylko dlatego, ze byl zdradziecki i lubil machac mieczem? Moze mial taki malutki wrodzony talencik do czarow? -Bingo! Zostal przez kogos oskarzony, ale pewnie o nic wielkiego, nic, co mogloby swiadczyc o formalnym szkoleniu. Pewnie by nie milczal na ten temat, ale jakis baran stwierdzil, ze to zabijaka wagi ciezkiej. Musialo jednak byc cos, co mu pomagalo w trudniejszych chwilach. -No to nalezy sie spodziewac, ze skarb jest oblozony zakleciami. -Aha, tak to sie robi w tej profesji. -A w sasiedztwie bedzie pelno duchow w zlym humorze... -A po co sa morderstwa? Orzel nie nalezal do wyjatkow. Zazwyczaj probuje szczesliwa kombinacje genow przerobic na wielka, szybka fortune. Manipulacja rzutami kosci to jego ulubiona rozrywka. Kolejna to kustykanie o kulach, kiedy juz zostanie wykryty. -Jesli mnie spytasz, to ten skarb nie mogl byc az taki duzy, nawet, jesli go nie znalezli. Kiedys forsa miala inna wartosc. -Istotnie. A to calkiem ciekawy pomysl. - Nie znizyl sie do wyjasnienia, o co chodzi. -No? - warknalem. -Sprawdzalem tylko, czy zaraziles sie od partnera zwyczajem czytania w myslach. Albo zaczales wyciagac wnioski na podstawie dostepnych dowodow. -Nie, to nie w moim stylu. -Srebro, Garrett. Srebro. Sam to powiedziales. W dawnych czasach inaczej wyobrazali sobie bogactwo. Srebro nie bylo wiele warte. A teraz i owszem. Nawet w tej chwili, kiedy wojna jakby sie uspokoila, a kopalnie znajdowaly sie w pewnych karentynskich rekach, braki srebra byly odczuwalne. Znikniecie srebrnych monet oznaczaloby smierc biznesu. Srebro napedza co potezniejsza magie. Ostatnio jego wartosc dorownala zlotu. Krolewska Mennica z trudem nadazala z produkcja alternatywnych srodkow wymiany, czasem wybitnie niewygodnych. Srebro. Pozorna mozliwosc wydobycia skarbu z dawnej kryjowki mogla podniecic apetyty. -Niech mnie Diabel Harry - bluznalem jednym z ulubionych przeklenstw mojej prababki. - Moze wlasnie trafiles w samo sedno sprawy. - Moglo to nawet wyjasnic dlaczego nawet taki dupek jak Marengo North English interesuje sie corka slawetnej Maggie Jenn. Moze nawet wyjasniloby, dlaczego to wariactwo musialo podniesc leb akurat teraz. Niepredko przestanie brakowac srebra. Moze nawet nigdy, jesli kopalnie wpadna w rece niewlasciwych osob. -Ale co ja moge z tym zrobic? - wymamrotalem. Morley poslal w moim kierunku smetny usmiech. -Co przepraszam? -Mysle, ze masz racje. Wszyscy nagle zainteresowali sie skarbem Orla, poniewaz rynek metali dostal krecka. Ludzie w normalnych czasach nawet by o nim nie pomysleli. Pewnie wlacznie z tatusiem mojej pani. -Otoz i wyjasnienie. - Powalil mnie na lopatki, unoszac brew. -Cwiczyles, czy co? - spytalem, kiedy juz odzyskalem dech. -Od zawsze. Co z ojcem Chaz? -Nazwij tg intuicja, ale zaloze sie o twoj akt wlasnosci Domu Radosci, ze w istocie w aferze z Deszczolapem i Maggie najbardziej zalowal utraty pierwszego wydania drugiego tomu "Krukow". Emerald zabrala go, kiedy uciekla z domu. Dala go Wixonowi i White'owi na przechowanie, albo jakos go od niej wycyganili. Dlatego wlasnie zostalem wynajety. Dlatego Emerald wrobiono w czarna magie. Cleaver wiedzial, gdzie ona jest, ale nie mogl jej dopasc. Pomyslal, ze rzuci mnie na pozarcie tym od praw czlowieka i moze uda mi sie ja odbic. I tak sobie gadalem, dopoki nie zauwazylem dziwnie lagodnego usmiechu Morleya. Spogladal w przestrzen, sluchajac jednym uchem. -Co jest? -Mialem racje. Kolejne wyjasnienie. Wiesz, ze obie twoje teorie sa sprzeczne? -Ale nie wykluczaja sie wzajemnie, co? Ludzie kieruja sie tajemnymi motywami. Nie pomagasz mi z samego powodu, dla ktorego ja pomagam tatusiowi Chaz. -Z tym sie sprzeczal nie bede, choc moze chcialbym. Zdecydowales sie juz? -He? -Co masz teraz zrobic. -Zamierzam sie tam przejsc. Zobacze, co powie Emerald. -Garrett, jak zwykle, wiecej jaj niz mozgu. Skaczesz na glowke w wielkie kaka. Zasmialem sie. Prawie nie wypada, aby profesjonalny zabojca wypowiadal slowa, ktore zwykle padaja z ust niegrzecznych szesciolatkow. -Z otwartymi oczami. -Bawisz sie ze mna w Winger? -Cos w tym jest. -Nie jestem takim paranoikiem, jak ty. Wiem, jak rozmawiac z tymi ludzmi. Uglaskac ich ego i udawac, ze uwielbiasz kazda nierownosc pod ich sufitem. Przyjma cie jak krola. Dotes nie przytaknal, ale tez nie zaprotestowal. -Moze wezmiesz Saucerheada? - zaproponowal. Nie wzialem Saucerheada. Nie potrzebowalem pomocy. Mialem tylko pogadac z nastolatka. Nie zabralem nikogo, procz wlasnej osoby, poniewaz uznalem, ze Marengo North English ma zwyczaj zalatwiac sprawy w staroswiecki, sztywny i honorowy sposob. No i chyba sam sie nabralem. Tak sie spieszylem, zeby pogadac z Emerald Jenn, ze nawet nie zauwazylem, jak daleko od Marengo North Englisha zaszedlem. Posiadlosc nalezala do typa, ktory wyslal swoich chlopcow, zeby mnie zalatwili. Byl to fakt, do ktorego moglbym dojsc sam, gdybym chwilke pomyslal w domu, zanim ruszylem w droge. Szczyty nalezaly do niejakiego Eliasa Davenporta. Elias Davenport myslal, ze Marengo North English to lalus, ktory tylko udaje, ze walczy o prawa czlowieka. Elias za to byl gotow walczyc. Nie sluchalem, kiedy Slizgacz powiedzial mi, kto przyniosl zaproszenie Emerald. Wejscie na teren Szczytow nie nastreczylo mi najmniejszej trudnosci. Troche bardziej klopotliwe bylo zaaranzowanie spotkania z Emerald. Alez jestem glupi. Myslalem, ze mi pozwola sie z nia zobaczyc, odwalic sprawe i o wszystkim zapomniec. Nie mialem pojecia, ze ich spuszczono ze smyczy. Ale szybko sie o tym przekonalem. Chlopcy, ktorzy usmiechali sie do mnie poprzez brame posiadlosci dziwnie stracili poczucie humoru, kiedy brama zatrzasnela sie za moimi plecami. Oczy zrobily im sie zlosliwe. Smiali sie dalej, ale najbardziej chyba bawily ich kuksance. Najlepiej na wysokosci nerek. Z krzakow wyszli nagle ci, ktorzy odwiedzili mnie w domu. Zdaje sie, ze maniery im sie wcale nie poprawily. Zdenerwowali mnie tak bardzo, ze najpierw im oddawalem spod oslony czaru, ktory nie pozwalal nikomu skoncentrowac na mnie wzroku. Kurde, niezle! Podskakiwali, wymachiwali lapami, walili na oslep, kleli i chybiali jak banda pijakow. Tymczasem ja ciezko pracowalem moja mistyczna lamiglowka, pozostawiajac po sobie nieprzytomne ciala. Ogrodnicy Davenporta beda po kolana brodzic w nawozie. Sam siebie zadziwialem. No, ale kazdy z nas ma w sobie to cos, jesli tylko otrzyma odpowiednia motywacje. Dom Davenporta byl niewidoczny od strony bramy. Ruszylem zatem poprzez ogromna przestrzen wymuskanego trawnika, manewrujac pomiedzy wymyslnie przycietymi krzewami i drzewami. Omal sie nie zgubilem w labiryncie zywoplotow. Ze zwisajaca szczeka minalem niewiarygodnie sztywny ogrod kwiatowy. Chyba pol Bustee (mowie oczywiscie o ludziach) mogloby sie tu utrzymac z uprawy ziemi. Samo domostwo moglo wywolac rewolucyjny odruch u kamiennego posagu. Bylo w nim cos, co glosilo pogarde dla wszystkich ras. Nie udalem sie do wejscia, aby wpasc w troskliwe lapy kolejnego Ichaboda. Skoro tylko zauwazylem glowny budynek, wlaczyl sie we mnie stary i uspiony instynkt zwiadowcy. Skradalem sie, czailem, przemykalem i bawilem w podchody na paluszkach, az znalazlem sie pod domem. Wokol pelno bylo ludzi i wielu mnie widzialo, ale byly to zalosne manekiny w podartych mundurach Yenagetich. Zatrudnieni byli przy tak spolecznie uzytecznych pracach jak przycinanie trawy nozyczkami. Odwzajemnilem im sie tym samym, udajac, ze nie widze ich ponizenia. Nigdy nie przypuszczalem, ze jency wojenni moga upasc tak nisko. Nie, zebym specjalnie kochal Yenagetich. Jesli ktos cie goni po bagnach, probuje zabic, jesli musisz przez niego jesc weze i robaki, zeby przezyc, nielatwo przychodzi uronic choc jedna lze, kiedy mu sie noga powinie. W ich sytuacji jednak bylo cos elementarnie niewlasciwego. Sadze, ze byla to swiadomosc, iz Elias Davenport prawdopodobnie nie robil wiekszej roznicy pomiedzy pokonanym nieprzyjacielem a "nizsza ranga" Karentynczykow. Elias musial sobie zalatwic cieplutka posadke biurowa w czasie sluzby. Z dala od zgielku i walki. Wiekszosc przedstawicieli klasy rzadzacej, kiedy juz trafi przypadkiem na pole walki, odkrywa, ze przy cieciu krwawi tak samo, jak syn farmera lub gowniarz z Bustee. "Ostrze nie zna szacunku" mawial jeden z moich sierzantow i szczerzyl zeby z satysfakcja. Znalazlem tylne wejscie, ktore nie bylo ani zamkniete, ani strzezone. Ktozby sie wlamywal do tego fikusnego gniazda? Kto osmielilby sie niepokoic Eliasa Davenporta? (Wedy jeszcze to nazwisko bylo dla mnie tylko inicjalem). Nie mam nic przeciwko bezwstydnie bogatym ludziom. Sam tez chcialbym kiedys byc bezwstydnie bogaty, miec stupokojowa chatynke na tysiacu akrow, z cieplymi i zimnymi rudzielcami w lazience, a moze nawet z rurociagiem wprost do browaru Weidera. Ale sadze, ze kazdy chcialby dojsc do tego, tak, jak ja, urabiajac sobie lokcie, nie zas otrzymujac wszystko w spadku. A potem juz mozna zadzierac nosa. Wiem. To bardzo prostackie podejscie. Jestem prostym facetem. Pracuje tylko tak ciezko, jak musze, dbam o przyjaciol, tu i tam zrobie jakis dobry uczynek. I staram sie nikogo niepotrzebnie nie krzywdzic. Ten dom byl domem cierpienia. Nie mozna sie bylo pozbyc tego uczucia juz od progu. Sciany tchnely smutkiem i bolem. Dom ksztaltowal swoich mieszkancow, a oni jego. Sa takie domy, nawiedzane przez wlasne duchy, dobre lub zle, szczesliwe lub smutne. Ten dom nawiedzony byl przez niepokojace milczenie. Powinien wlasciwie posiadac wlasny puls, jak zywa istota, rozbrzmiewac echem krokow, skrzypieniem, pobrzekiwaniem i gluchym dudnieniem zamykanych drzwi. Ale nie. Cisza. Dom zdawal sie pusty, jak stary but - albo dom Maggie Jenn na Gorze. Upiorne! Zaczalem spodziewac sie zasadzki. To znaczy, ci chlopcy przy bramie czekali na mnie. Chwilka zwloki, ktos popedzi do domu niby zaanonsowac i wszyscy huzia na mnie. Czy mialem ich wyminac? Czy mialem wejsc w... co? Usmiechnalem sie do siebie. Saucerhead twierdzi, ze za duzo mysle. Saucerhead ma racje. Skoro juz sie czegos podejmujesz, lepiej porzucic wszelkie "a co by bylo, gdyby..." i rozterki duszy, zrobic swoje i pryskac. Ostroznie poruszalem sie w kompletniej ciszy, szczerzac zeby jak kto glupi. Jesli kiedykolwiek zaczne tytulowac swoje sprawy, ta bedzie O Wlamywaczu, Ktory Byl Porzadnym Facetem. Zakradalem sie do kazdego domu, ktory chcialem odwiedzic. Nie chcialem, zeby tak bylo. To wszystko wina ludzi. UV Nie mialem sily podniesc oczu, zeby sprawdzic, skad dochodzi glos, ktory przemowil:-Zdolny z pana czlowiek, panie Garrett. I wyjatkowo sprawnie posluguje sie pan palka. - Glos mial nosowy, rozwlekly akcent dawnej arystokracji. Galaz starego rodu, zwisajaca w nasze czasy z ery imperium. Zaledwie zachowalem przytomnosc, zeby sie zastanowic, co sie wlasciwie stalo. W jednej chwili probuje znalezc rozsadny powod dla moich ciaglych wlaman, a za chwile jestem w zimnym, czerwonym pokoju pelnym ech, przywiazany do twardego krzesla i bezwladny jak mokra szmata. Zaden wysilek umyslowy nie byl w stanie wypelnic luki pomiedzy jednym a drugim. -Prosze sluchac, panie Garrett. Otto. Poczulem, jak niecierpliwe palce wbijaja mi sie we wlosy. Usluzny do bolu Otto szarpnal moja glowa w tyl, wystawiajac na widok publiczny zalzawione oczy i polotwarte usta. Publicznoscia byl jakis gosc, siedzacy na podwyzszeniu. Przerazajaca, czarna sylwetka na szkarlatnym tle. Bylem zbyt oszolomiony, zeby sie bac. Staralem sie jednak odzyskac panowanie nad glowa na tyle, by poczuc strach. Teraz juz poznawalem moje otoczenie - wedlug opisow zaslyszanych od nie calkiem zdrowych na umysle znajomych powiazanych z Powolaniem, znajdowalem sie w gwiezdnej komnacie Swietego Wehma, honorowej sali sadowej Powolania. Nie bedac aktywnym czlonkiem, moglem przypuszczac, ze pelnie role zdrajcy rasy ludzkiej. Tyle tylko... Z tego, co slyszalem, mialo byc podobno trzech sedziow. Upior na podwyzszeniu powinien stanowic miesko w wariackiej kanapce. Skoncentrowalem cala swoja osobowosc na jezyku. -Co sie u diabla dzieje? - Nie wiem, po co sobie w ogole zawracalem glowe pierwszymi slowami. Wszystko wychodzilo w jezyku, ktorego sam nie rozumialem. Ale jestem optymista. Probowalem dalej. - Przyszedlem porozmawiac z Emerald Jenn. Ciekawe, czy kiedy bylem nieprzytomny, podmienili mi jezyk, albo co? -Zaklecie ustepuje powoli, moj panie - oznajmil glos za moimi plecami. -Czy sylwetka moze zmarszczyc brwi? Tej sie udalo. -Wiem o tym, Otah. - Otah? Niby Otto z obcym akcentem? Oklaplem znowu. Solidne szarpniecie za wlosy zmusilo mnie do spogladania na postac. Ktos zaczal mnie klepac po twarzy. To tez pomoglo. O, nieba. Jeszcze jeden. Pomaga poprzedniemu, jest identyczny. Blizniaki zboje, czy jak? Ten pomysl byl zbyt bezsensowny, nawet jak na mnie. Czas sie zbudzic. Zbudzilem sie, ale tylko po to, zeby stwierdzic, ze dwoch identycznych kretynow oklada mnie po gebie. Moj jezyk stracil sklonnosci do jezyka karlow. Zaczalem wyrazac sie po karentynsku, z lekkim tylko obcym akcentem. A umysl pedzil naprzod, nie czekajac na ospaly organ mowy. -Czy wiesz, do kogo mowisz? - zapytala postac. Gosc wydawal sie nieco urazony. -Gdybym wiedzial, moglbym nieco bardziej szczegolowo okreslic kat podejscia i predkosc wchodzenia. -Prosze opanowac swoja wulgarnosc, panie Garrett - przerwal tamten. - Wlamal sie pan do mojego domu. -Zostalem zaproszony, zeby sie spotkac z Emerald Jenn. -Obawiam sie, ze to nie bedzie mozliwe. -Nie ma jej tu? To ja moze juz sobie pojde. Davenport zachichotal. Pewnie dobrze mu szlo w szkole dla stuknietych potworow. On to mial w sobie. Wrodzony, obiecujacy talent do zla. -Nonsens, panie Garrett. Doprawdy. Obdarzyl mnie kolejnym chichotem, rownie przyjemnym jak poprzedni. -Gdzie sa ksiazki? - Co? -Gdzie sa ksiazki? Oho-ho. -O czym pan mowi, do licha? - Nigdy nie przypuszczalem, ze ktos bedzie mnie o to pytal. -Uwaza mnie pan za naiwnego, panie Garrett? -Nie, za majaczacego wariata! - Lup! W sama jadaczke. Chaz bedzie musiala sie obejsc bez calusa, kiedy sie znow spotkamy. Sadze, ze Otto czy tam Otah nie podzielal mojej opinii. Pomyslalem tez, ze Davenport to cholerny duren. Popelnil ten sam blad, co lobuzy Deszczolapa kiedys, dawno temu, kiedy nie oproznili mi kieszeni. Jego chlopcy tez byli dupkami, poniewaz nie zawracali sobie glowy sprawdzaniem, a Davenport nie ryzykowalby polamania sobie paznokci, zeby mnie dotknac. Mialem wszystko przy sobie. Musialem sie tylko do tego dostac. Zaden problem. Musialem tylko najpierw pozbyc sie dwunastu mil morskich sznura wokol mojej osoby. -Gdzie ksiazki? -Prosze o inny zestaw pytan, Bonzo. O czym u licha pan mowi? - Otto. Lup! Konstelacje rozpierzchly sie powoli, a ja wpadlem na pomysl. Nie najlepszy ze wszystkich. Bedzie bolalo. Jak to bywa z pomyslami Garretta. -Ksiazki, panie Garrett. Niezmieniona pierwsza edycja,.Kruki nie bywaja glodne". Gdzie one sa? -Ach. Te ksiazki... Nie mam bladego pojecia. - Czy to mozliwe, ze wlasnie on stal za zamordowaniem Penny'ego i Robina. -Nie wierze ci. -Chce mi pan wmowic, ze tak bezwstydnie nadziany facet jak pan musi torturowac i zabijac, krasc stare ksiazki i tak dalej, zeby dorwac sie do tak nedznego skarbu jak skarb Orla? -Zapisy powiadaja, ze skarb w calosci sklada sie ze srebra, panie Garrett. Powolanie potrzebuje srebra, aby osiagnac cel. Stracilem koncentracje, probujac odgadnac nature jego zainteresowania. Chcial sie stac wielkim mistrzem domu wariatow. Srebro to paliwo dla czarow. Powolanie az pelzalo od czarnej magii. Moze brak srebra byl jedyna przyczyna, ktora je powstrzymywala, a nie nadmiar rozsadku, humanitaryzmu, czy zwyklej przyzwoitosci. Moze gosc, ktory wniesie srebro, stanie sie wlascicielem Powolania. A moze ten, kto poprowadzi Powolanie, bedzie wladal krolestwem, jesli ta banda lunatykow zdola wzniecic rasistowska rewolucje. -Marengo North English kazal panu je odnalezc? Elias Davenport milczal przez chwile, tym samym potwierdzajac moje domysly. A potem, wciaz nic nie mowiac zblizyl sie do mnie. To znaczy - nie dokladnie do mnie, a kiedy wszedl w smuge swiatla, zrozumialem, dlaczego. Musial byc nie pierwszej mlodosci juz wtedy, kiedy Orzel wymykal sie ze swoimi niewolnikami. Na lewej skroni mial wypukla, pulsujaca zyle. -Nie ryzykuj udaru, staruszku - zasugerowalem. Kurde. Nie mial nawet zamiaru. Po prostu sie wsciekl. Skinal reka, co mialo znaczyc, walcie w Garretta tak, az sie zwinie i wynicuje. Blizniacy zabrali sie do pracy. Sumiennie. Poczulem sie wspaniale, kiedy sobie zrobili przerwe. Wyplulem krew i moglem zaczerpnac troche tchu. -Gdzie sa brakujace stronice, Garrett? - wrzeszczal Davenport. No coz, to faktycznie nie byl moj najsprytniejszy pomysl i naprawde bolesny. Uznalem, ze juz dosc ich trzymalem w napieciu. -Koszula. Kieszen - wygulgotalem. - Pudelko. Klucz. Dom. Davenport skoczyl na mnie, dlawiac cuchnacym oddechem. Popsute zeby. Byl taki napalony, ze nie czekal na opowiesc, ktora chcialem mu zaserwowac. Obmacal mi koszule, znalazl pudelko, ktore mial znalezc, wyrwal i pokustykal w kierunku swojego fotela. Czy czego tam innego do siedzenia. W uszach dzwonily mi dzwony wszystkich kosciolow miasta, ale i tak slyszalem brzeczenie tego czegos, co zbudzilo sie po otwarciu pudelka. Blizniacy tez je uslyszeli. -Ostroznie, panie! - zawolal jeden. - Cos jest nie w porzadku. Davenport niecierpliwie otworzyl pudelko. Wiedzialem kiedy, bo poinformowal mnie o tym dzikim wrzaskiem. Gdybym nie byl taki obolaly, moglbym go nawet pozalowac, tyle w tym okrzyku bylo bolu i rozpaczy. Jeden z blizniakow chwycil mnie za gardlo. -Lepiej to powstrzymaj... - Ale zanim dokonczyl, sam zaczal wrzeszczec. To chyba zdenerwowalo jego braciszka, ktory podszedl, zeby mi dolozyc, ale zaledwie wyciagnal lapsko, zrobil ogromnie zaskoczona mine i sam zaczal wrzeszczec. Nie sprawdzalem, co ich dopadlo. Zwiazali mnie bardzo dokladnie. Wiedzialem, ze halas zaraz sciagnie tu ludzi - juz sciagnal. Slyszalem nowe glosy, pytajace, co sie tu do cholery dzieje. A potem oni tez zaczeli wrzeszczec. Ich krzyki opuscily komnate i znikly w oddali. W tych okolicznosciach, nie pozostalo mi wlasciwie nic innego, jak tylko siedziec i kombinowac, co dalej. Pomimo niewygody udalo mi sie nawet przysnac (jestem za twardy, zeby zemdlec) na kilka chwil. Pewnie bardzo dlugich chwil, choc w takich sytuacjach chwile zawsze wydaja sie dosc dlugie, dluzsze, niz w rzeczywistosci. Sadze jednak, ze na zewnatrz nie minelo wiecej, niz kilka miesiecy. Martwilem sie troche, ze morderczy robak wroci po mnie, ale kiedy przez drzemke uslyszalem jakies odglosy, stwierdzilem, ze moje klopoty maja bardziej bezposredni charakter. -No to tym razem sie naprawde wkopales, Garrett. - Winger okrazyla mnie powoli, podczas, gdy jej chlopak obserwowal mnie z pewnej odleglosci. Moja wina. Pozwolilem, zeby mnie znowu sledzil. Ale mialem swoje powody, choc nie mialy one teraz wiekszego znaczenia. Winger nie odczuwala jakiejs szczegolnej ciagoty, zeby mnie uwolnic. Udawalem zatem mniej przytomnego, niz bylem w istocie. Czulem, ze Otto i Otah zostawili mnie w stanie wskazujacym na zuzycie. Wydalem z siebie jek, ktory nie do konca byl udawany. -Myslisz, ze im cos powiedzial? - zatroskal sie chloptas. -Co? A jak? Przeciez on nic nie wie. Chloptas sieknal, ale nie wydawal sie do konca przekonany. Dluzej jednak siedzial mi na ogonie, niz ona. Winger zlapala mnie za wlosy, poddarla mi glowe do gory. -Jestes tam, Garrett? Gdzie oni wszyscy poszli? Gdzie ich poslales? -Kotku, to nie to pytanie - wtracil chlopczyk. Podszedl do foteli sedziowskich. - Spytaj lepiej, co on im zrobil. Winger podeszla, zeby sprawdzic, ile zostalo z Eliasa Davenporta. -Jak to sie moglo stac? - mruknela, ogladajac sie na mnie nerwowo. -Chyba nie chce wiedziec - stwierdzil jej chlopak. - Patrz, tu jest tego wiecej, Czterech, moze pieciu chlopa. Wszyscy porozrywani w ten sam sposob. -Co im zrobiles, Garrett? - Winger naprawde wydawala sie zatroskana. - Moze sie bala, ze zrobie to znowu. Chyba sie starzeje. Zauwazylem, ze jakos nikt sie nie kwapi, zeby mnie uwolnic, ale Winger pytala dalej: -Czy oni maja wszystkie trzy ksiegi, Garrett? Czy tylko te, ktora dziewczyna zabrala matce? Zastanawialem sie, czy zdolam ja zwabic tak blisko, zeby jej dosiegnac zebami. -Kotku! Nie moglem sie obrocic, ale slyszalem, jak wchodza do pokoju. Co najmniej czterech ludzi. Moze wiecej. Wszystko zamarlo w bezruchu. Winger nie wiedziala, co robic. Zastanawialem sie, dlaczego. -Swiete swistaki! Patrzcie no na te dupcie! Cholerny Papagaj! A ten co tu robi? W polu mojego widzenia nagle pojawil sie Slizgacz. Z sobie tylko znanych powodow ciagnal za soba saperke do okopow. Podsunal ja Winger pod nos, ale nic nie powiedzial. Nastepna rzecza, jaka do mnie dotarla, byla twarz Morleya, kiedy podnosil mi glowe i zagladal w to, co pozostalo z moich oczu pod opuchlizna. -Zyje. Rozwiazcie go. W chwile pozniej Ivy i Karpiel zajeli sie krepujacymi mnie sznurami. Jakos sie, kurka, nie spieszyli. -Saucerhead. Obstawiaj te drzwi. Sierzant, ty tamte. Zdaje sie, ze wlasnie tedy uciekli - Podniosl mi glowe. - Co tu sie stalo? -Mimble sif cubby bunka snot! - O kurde! Znowu mowilem po karlemu. Dzieki spuchnietej twarzy i jezykowi. Ale tym razem wiedzialem, co chce powiedziec. Cholerny Papagaj bez watpienia mial gust robola, jesli chodzi o kobiety. I nie mial zamiaru Winger popuscic, dopoki nie powie jej wszystkiego. Zarowno ona, jak i jej chlopak bardzo sie starali, zeby nikogo nie zdenerwowac. Ivy i Karpiel jeszcze kombinowali przy wezlach, a ja daremnie probowalem im wytlumaczyc, zeby sie tak bardzo nie piescili z tymi linami. Noz, ciach i po krzyku. Ale oni nie rozumieli. Rozsuplywali, snuli, az wreszcie Morley syknal: -Nikt nam nie kaze szanowac cudzej wlasnosci, Narcisio. Wlasciciel lezy tam i ma w sobie pelno dziur. Prokurator nie bedzie sie martwil o pociety sznur. Saucerhead ochrzanial Winger. Karpiel i Ivy probowali postawic mnie na nogi. Morley udawal, ze moje samopoczucie jest jedyna rzecza na swiecie, ktora go interesuje. Slizgacz wedrowal wokolo, mamroczac pod nosem i wywijal lopata. Sierzant obserwowal swoj brzuch, jakby sie zastanawial, czy nie narysowac na nim mapy. Nagle gdzies z oddali rozlegl sie wrzask bolu, nie tu, w pomieszczeniu, ale nie tak znowu bardzo daleko. Potem jeszcze ktos zaczal krzyczec i rozleglo sie wsciekle bzyczenie. Zdaje sie, ze to moj pupil wracal. Ten glupek Slizgacz zachichotal, jakby czekal na to przez cale swoje zycie, jakby wreszcie wrocil do niego ten morderca sprzed czternastu lat. -Lepiej sie odsun - polecil Sierzantowi. - Chyba, ze chcesz tym oberwac. Sierzant spojrzal na ciala, wybral dyskrecje i elegancko ulotnil sie przez najblizsze drzwi. W chwile pozniej cos wlecialo do pokoju tak szybko, ze wydawalo sie tylko plama i skierowalo wprost na mnie. Slizgacz machnal lopata. Zrobil krok, wyciagnal ramiona i wlozyl w uderzenie cala sile ramion i barkow. Splang! Opuscil ostrze lopaty na podloge i zaczal je czyscic koncem podeszwy buta. Usmiechal sie od ucha do ucha. -Tak sie postepuje z tymi zarazami. Sa szybkie i zlosliwe, ale jesli nie spuscic ich z oka, mozna je pokonac. Sadze, ze nikt tu ich wczesniej nie widzial. -Mozesz chodzic? - zapytal Morley, pozostawiajac innym peany pochwalne pod adresem Slizgacza. Probowalem go zapytac, gdzie wczesniej natknal sie na te szatanskie osy, ale znowu gadalem tylko po karlemu. Morley pomyslal, ze mowie do niego. -Dobrze - rzekl. - Jestes twardszy, niz sie to z pozoru wydaje. Wynosmy sie stad. Dobra mysl. Trzeba tylko sprawdzic, czy nie zostalo nic, co mogloby zdradzic nasza tozsamosc. Choc z drugiej strony nie wyobrazam sobie, ze ktos z nas i tak nie zostalby w to zamieszany. W domu wciaz jeszcze byli zywi ludzie, a jency wojenni w ogrodzie mogli zostac zmuszeni do mowienia. Winger i jej kumpel usilowali stanac bokiem, zeby byc mniej widoczni, ale - jak to nam od czasu do czasu przypomina T.Ch. Papagaj, profilu Winger trudno nie zauwazyc. -Mozemy cie tu zostawic - stwierdzil Morley. - Mamy dosc sznura. Wskazal na kokon, ktory po sobie zostawilem. -Nie. Nie ma sprawy - Winger nie chciala zostawac. Wydawalo sie, ze pogoda sie zaraz zepsuje. Powolanie dowie sie, ze Davenport wyzional ducha. Beda zadali krwi za krew. Wszystko moja wina, musialem to przyznac. Gdybym szybciej przebieral nogami, moze nie trzeba byloby rozegrac ostatniej czesci gry. LV Nie opuscilismy gwiazdzistej komnaty. To znaczy przebieralem nogami tak szybko, jak dawaly sie na to namowic moje palce i piety, ale nie odeszlismy daleko.Morley schylil sie nagle. Reszta z nas zamarla, przestraszona. Kolejny robak? - pomyslalem. Ale skad? Dotes skoczyl w gore. Kiedy byl w najwyzszym punkcie, do pomieszczenia wszedl facet i podstawil mu podbrodek do kopniaka. Padl, jakby mu podcieli nogi, ale po nim przelecialo cale stado brunow. Bedzie mial siniaki na siniakach i kosci w proszku, jesli w ogole wstanie. Wszyscy, z wyjatkiem mnie, znalezli sie nagle w wirze walki. Ivy i Karpiel oparli mnie o sciane i zanurkowali w sam srodek, a ja stalem tam, tak skoncentrowany na tym, zeby nie upasc, ze nie moglem sobie pozwolic, by kibicowac moim kumplom. Probowalem wylowic z kieszeni cos uzytecznego, ale wysilek byl zbyt wielki, jak na skromny zasob srodkow, ktory mi pozostal. Nie zorientowalem sie, co to za banda, dopoki nie zobaczylem Mugwumpa, ktory unosil sie na drugiej fali. W tym momencie sprawy zaszly za daleko, jak na polubowne rozwiazanie sprawy. Wszedzie bylo pelno trupow i rannych, glownie po stronie Deszczolapa, ale biedak Ivy nagle zrobil falszywy ruch i ktos przypadkiem dziabnal go w plecy tak ze czterdziesci cztery razy. Cholerny Papagaj oskalpowal odpowiedzialnego typa do golej kosci, ale czlowiek szczur byl tak przejety robota, ze nie mogl przestac dzgac nawet na tyle dlugo, zeby strzasnac ptaszysko z glowy. Slizgacz chwycil Mugwumpa i rzucil nim na czterdziesci jardow, po czym skierowal sie w strone Deszczolapa, ktory wlasnie sie pojawil. Spostrzegl, ze Saucerhead tez idzie w tamta strone i probowal zrobic unik. Wtedy zobaczyl Slizgacza, pisnal i skoczyl pomiedzy obu olbrzymow. Ciekaw bylem, skad wzial tylu brunow dosc glupich, zeby dlan pracowali, zwlaszcza, ze pol TunFaire uganialo sie za jego glowa. Moze przebral sie za panienke i kazal biedakom myslec, ze pracuja dla damy? Ale jego chlopcy troche sie zmieszali, kiedy rozpoznali moich przyjaciol. Slizgacz byl zdecydowanie zbyt mocno zdeterminowany, by odplacic Cleaverowi za Ivy'ego i stare swary. Rzucil sie za nim, rozrzucajac na prawo i lewo kawalki przeciwnikow, ale nie dopadl go od razu i zapomnial wysunac jedno oko w tyl. Probowalem krzyknac, ale mialem zepsuta krzykaczke. Wlasnie chwycil uciekajacego dziada, kiedy ktos wsadzil mu noz w plecy. Plakalbym, gdybym mogl, ale zamiast tego, uruchomilem ostatnie rezerwy sil, krzyczac. -Pwziffle pheez! Slizgacz wlasciwie juz nie zyl, ale to go nie spowolnilo. Nikt, kogo dorwal, nie mogl powiedziec, ze to przyjemne doswiadczenie. Zlamal Morleyowi reke tylko dlatego, ze ten probowal mu sie usunac z drogi. Probowalem zmusic moje nogi do udania sie w kierunku drzwi, ale nie chcialy wspolpracowac. Opryszki Davenporta musieli poczestowac mnie czyms wiecej, niz tylko laniem. Mialem przykre wrazenie, ze nie zdolam sie tak gladko wymigac, jak w Bledsoe, nawet gdyby Slizgacz zdolal zdemolowac ten niechetny tlum, ktory sprowadzil tu Cleaver. Wydawalo mi sie, ze wszyscy, ktorzy kiedykolwiek za mna lazili, teraz zebrali sie tu, w Szczytach. I chyba wszyscy mysleli, ze przyszedlem tu po te nieszczesna mistyczna trylogie. Mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy Slizgacz padal, ktos wsadzil noz pod zebro chlopakowi Winger. Dostala lekkiej apopleksji, skoczyla na paru chlopakow, ktorzy probowali dac noge, ale nie zdazyli. Rozejrzalem sie wokolo. Zdaje sie, ze tylko Winger i Grange Cleaver nie oberwali. Saucerhead stal oparty o sciane, dziwnie blady. Sierzant lezal, ale nie potrafilem powiedziec, co mu jest. Karpiel, z T.Ch. Papagajem na grzbiecie, kleczal, podpierajac sie rekami, i jakos nie mogl sie dzwignac. Morley, pomimo rany, robil, co mogl, zeby zaden z chlopcow Cleavera juz nigdy mu nie zawracal glowy. Wydawalo mi sie, ze to wielka, krwawa, ale daremna ofiara. Nikt nie zyskal, a wielu duzo stracilo. Bylem z siebie dumny. Przy odrobinie pomocy mojej kumpelki sciany zdolalem wreszcie ruszyc w kierunku drzwi. Poswiecilem tej skomplikowanej czynnosci cala swoja uwage. Musialem sie zatrzymac, zeby sprawdzic, co sie dzieje na polu bitwy. Nie dzialo sie najlepiej. Podloga zaslana byla czarnymi charakterami, ale ci dobrzy znikli. Jesli nie liczyc Cholernego Papagaja, ktory zataczal kregi pod sufitem, cwiczac najpaskudniejszy repertuar ze swego slownika. Chcialem zawolac Morleya, Winger, albo kogokolwiek, ale moj glos znowu twierdzil, ze nie wie, o co mi chodzi. Cleaver wciaz stal, Mugwump tez, glownie dlatego, ze byl tak szeroki, iz tylko sie turlal w pionie za kazdym razem, kiedy ktos go uderzyl. Slizgacz mial najlepszy pomysl - wbic go w sciane i tyle. A gdzie moi kumple? Uciekali przed kumplami kogos innego, albo co? Ruszylem znowu, kiedy Cleaver i Mugwump skierowali sie w moja strone, ale w tym samym momencie kolejna grupa graczy zanurzyla sie w to bagno szalenstwa. Rozpoznalem jednego ze specow Belindy. Cleland Justin Carlyle. Przyjalem, ze jego kumple to waga ciezka Strazy Obywatelskiej. Teraz wiedzialem, dlaczego moi przyjaciele dali noge. Carlyle i jego kolesie mieli mord w oczach. Trzeba bylo pomscic wydarzenia w domu Jenn. Jesli ktos zadziera z chlopcami z syndykatu, musi sie liczyc z zaplata. A wtedy juz nie jest najwazniejsze, kto to bedzie. Mugwump chwycil mnie za koszule. Druga reka szarpnal Cleavera i powlokl nas obu w kierunku drzwi. Nie wiem, o czym myslal, ale chyba byl nieco zdenerwowany. Wcisnal Cleavera w jakas dziure, podniosl mnie sobie do oczu, wydyszal: -Kwita, brachu - I wcisnal mnie obok. Nie w drzwi, tylko w jakas cholerna dziure za tronami stuknietych sedziow z Powolania. Mugwump z wielkim halasem negocjowal z chlopakami ze strazy, kiedy nagle debata dobiegla konca. Wszechswiat wypelnila kompletna cisza, jesli nie liczyc kurwujacego pod sufitem Cholernego Papagaja, ale ten by sie nie zamknal nawet pod woda. Wszyscy go zostawili. Moze i mnie sie uda. Cholernie malo prawdopodobne. Nie przy moim szczesciu. Bogowie uznali widocznie, ze nie jestem godzien, aby pozbyc sie tej gadajacej miotelki do kurzu. W dziurze bylo faktycznie ciasno. Nie byla przeznaczona dla dwoch ludzi. Nie byla przeznaczona dla dwoch takich ludzi, jak my. Mugwump umiescil mnie dosc blisko Cleavera, zebym mogl go udusic, czego zyczylem sobie zreszta z calego serca. Coz, kiedy nie mialem dosc sil. Sprzeczka papugi z rozumem nie ustawala. Wreszcie syknalem: -Zabierz ze mnie te lapy! Podejrzewam, ze gdyby ktos byl niedaleko i mial dobry sluch, moglby to uslyszec. A nawet zrozumiec, bo moja dykcja znacznie sie poprawila. -Nie gram w twoja gre - zachichotal Cleaver. Zaczerwienilem sie tak, ze prawie swiecilem w ciemnosci, poniewaz ruchy Cleavera nie mialy nic wspolnego ze mna. Nieraz czlowiek robi rozne glupie rzeczy, ale tylko calkowity duren dobieralby sie do kogos, kiedy wokol kraza spragnieni krwi mordercy, w kazdej chwili gotowi pociac go na gulasz. -Garrett, jestes niesamowity - odezwal sie glosem Maggie Jenn, syczacym jak goracy pogrzebacz. - Moze zaczne cie obmacywac, jesli stad wyjdziemy. -Zabieraj sie! - warknalem. Cofnal sie poslusznie, ale jego glos Maggie nie przestawal zlosliwie chichotac. Zly, zly czlowiek. W chwile pozniej jednak stal sie powazny i rzeczowy. -Odzyskales juz sily? -Dali mi cos. Nie bede sie nadawal do niczego jeszcze przez dluzszy czas. -Kiedys bedziemy musieli sie stad wydostac, a ja nie mam przy sobie nawet pilniczka do paznokci. -Fooey! - prychnalem, co po karlemu mialo znaczyc "Cholera!". Wyjscie z ukrycia bylo smialym zamierzeniem. Wyjsc z tej szafy... wyjsc z tej szafy, kurde! Wyjsc ze Szczytow, moze nawet opuscic na chwile prowincje, wszystkie te cele wydawaly mi sie dziwnie pociagajace. Tego bajzlu nie uda sie zatuszowac, chocby nie wiem, co. Drzwi szafki otwarly sie raptownie. Zalalo nas swiatlo, prawie mnie oslepiajac. Z trudem rozroznialem sylwetke kogos niskiego i mocno zniecierpliwionego. Cholerny Papagaj przelecial nad nami, oblewajac nas stekiem bluznierstw. LVI -Wylazic! - polecil czyjs twardy glos. Zadygotalem i... rozpoznalem go.-Relway? -Tak - Maly mieszaniec-tajniak zawsze byl oschly, a jeszcze czesciej niecierpliwy. - Ruszaj sie. -A juz sie zastanawialem, czy ty albo ten twoj Wladca Ognia wreszcie sie pojawicie. -Najpierw zjawil sie tu czlowiek Direhearta: ty. A teraz znajduje cie w szafie z jakas lala. Bede potrzebowal kilku wozow, zeby wywiezc stad tych wszystkich sztywniakow. Ludzie Relawya pomogli nam wyjsc z szafy. Lale traktowali ze szczegolna atencja. Z trudem ukrylem zaskoczenie. Powiadali, ze Cleaver to mistrz przebieranek. Oto dowod. W ciagu tej krotkiej chwili, kiedy wiercil sie w mroku, zdazyl sie przebrac i wlozyc czarna peruke. Wygladal jak diablica, ktora wyszla wprost z fantazji jakiegos biedaka. -Nie byloby mnie tu, gdyby nie chodzilo o wlasciciela tego domu. Block przymila sie grubym rybom, ale ja. -Grube ryby. Nikt ich tak nie nazywal od czasu, kiedy bylem dzieckiem. -Powiedzmy, ze jestem staroswiecki. Co powiesz, Garrett? -Dziewczyna, ktorej szukam, miala sie tutaj ukrywac. Dostalem list, ktory podobno ona napisala. Chciala, zebym przyszedl ja pogadac. Przyszedlem. Zlapali mnie jacys bandyci. Obudzilem sie nacpany po czubek glowy. Zaczeli zadawac mi jakies bezsensowne pytania. Potem wpadla grupa ludzi, wywiazala sie bojka, ktos mnie uwolnil. Pewnie mysleli, ze jestem jednym z nich. Ukrylem sie, bo nie bylem w stanie nawet uciekac. Zdaje sie, ze nie byl pewien, czy funduje mu cala historie. Nie wiem, dlaczego. Nie wykazywal zainteresowania Cleaverem i nie zadawal pytan o znanych wspolnikach niejakiego Garretta, ktorych mogl widziec w poblizu. -Dlaczego tak was interesuje Elias Davenport? -To zwariowana gruba ryba, przy ktorej reszta Powolania to kolko gospodyn wiejskich. To on jest inicjatorem wiekszosci zamieszek. Jakiego rodzaju magii uzywaja? -Magii? -Cos wyprodukowalo cale mnostwo trupow. Podziurawilo je, jak ser. Zadna bron tego nie dokona. -I nie patrzylo na obozy, poruczniku - zauwazyl jeden z ludzi Relwaya. Ten steknal tylko. -Nie przyjrzalem sie dobrze - oznajmilem. - To chyba byl jakis ogromny owad. Ktorys z chlopcow walnal go lopata - wspomniany chlopiec i jego narzedzie lezeli nieopodal. Relway podszedl blizej, skrzywil sie niemilosiernie. -Dostales to, po co przyszedles? - zapytal. -Do licha, nie! Nie widzialem jej nawet. Przyszedlem prosto tutaj. Gdziekolwiek to jest... nie pamietam niczego wiecej. I znow spojrzenie Relwaya powiedzialo mi, ze nie ma przekonania co do prawdziwosci mojej bajeczki. Ludzie po prostu juz nie wierza nikomu na slowo. -Tak to wyglada? Bede teraz zajety sprzataniem tej jatki. Pogadamy pozniej. Tymczasem mozesz porozmawiac z Wladca Ognia. Mam wrazenie, ze nie poczuje sie dobrze, widzac rozlew krwi, jaki ci towarzyszy. -Moge isc? -Byle nie tak daleko, zebym nie mogl cie znalezc. -Zapomnij o tym. - Usilowalem sobie przypomniec, czy mam jakichs kumpli z wojaczki na wsi, ktorzy mogliby mnie przechowac. -Garrett. Przestalem splywac w kierunku drzwi. -Taaak? -Dziwna mieszanka sztywniakow. Nie widziales przypadkiem, kto ich tu sprowadzil? - Jego ton i wyraz twarzy swiadczyly o tym, ze myslal calkowicie innym torem, niz ja. -Nie, raczej nie. Nie rozpoznalem nikogo. -A centaury? Ktos z dziwnym akcentem? -Czy ktos tu wyglada na uchodzce z Kantardu? -Nic o tym nie wiem. Dlaczego? Co sie dzieje? -Sa powody, zeby uwazac, ze uchodzcy zorganizowali sie dla wlasnego bezpieczenstwa. Kieruja nimi dezerterzy sposrod oficerow Mooncalleda. -Och, a czy to nie jest juz szczyt wszystkiego? TunFaire ukrywa ocalalych od Mooncalleda. - Ciekawy pomysl. Relway zrezygnuje, skoro tylko zidentyfikuje pierwsze ciala. Podjalem mozolna wedrowke, nie wypuszczajac mojej laluni ze smiertelnego uscisku. I nie spuszczajac oka z jej wolnej reki, zeby przypadkiem nie zawedrowala za pazuche w poszukiwaniu jakiegos remedium. Cleaver zawsze ma asa w rekawie. LVH Wygladalo na to, ze Relway sprowadzil sobie kawalerie tajnej policji. Na zewnatrz musialo byc z tysiac koni. A kazdy z nich uznawal za stosowne przerwac pozeranie trawnika na rzecz zlosliwych spojrzen, ktore rzucal w moja strone. Kulalem i kustykalem pomiedzy wozami ze sprzetem tak dlugo, az im ucieklem, zanim zdazyly sie zorganizowac.Nie sa takie bystre. Jesli je wziac z zaskoczenia, mozna je nawet przechytrzyc. Kiedy wychodzilem z piwnicy Davenporta, minal mnie jakis gosc, ale chyba uslyszal juz, ze moge sobie pojsc, bo mnie nie zatrzymal. W ogole malo kto mnie zauwazal, z wyjatkiem kilku znajomych, ktorzy pozdrowili mnie skinieniem glowy. Cleaver trzymal gebe na klodke, dopoki nie znalezlismy sie poza zasiegiem czyjegokolwiek sluchu. -To bylo mile, Garrett. Mogles mnie wydac. -Nie wyswiadczylem ci zadnej przyslugi. -Tak sadzilem, ale wolalem sprawdzic. - Podjal niepewna probe wyrwania sie na wolnosc. Kombinowal tak pilnie, ze prawie slyszalem, jak mu mozg pracuje. Obejrzalem sie. Konie chyba postanowily, ze pozwola mi odejsc. Przynajmniej tym razem. Wydawaly sie nerwowe, przejete. Dziwne, biorac pod uwage, ze mialy szanse przylozyc kopyto do mojej zguby. Cleaver wyczul moj niepokoj. -Co jest? -Cos dziwnego sie tu dzieje. -Zauwazyles to - znow ten glos Maggie. -Jesli nie liczyc nas. Pospiesz sie. Czulem polityke. Relway krazyl. Jego swiat nie dzielil sie na dobrych i zlych facetow. Glowy lecialy nie dla zysku, lecz po to, aby zmusic ludzi do robienia tego, czego sie od nich wymaga, zamiast tego, co by chcieli. Stracilem koncentracje. Cleaver probowal wyrwac mi ramie z korzeniami i w koncu sie uwolnil. Ruszylem za nim, kustykajac jak oferma. Brama byla juz w zasiegu wzroku. Maly lotrzyk byl coraz dalej, minal ja, a ja lomotalem swoja droga. Moglem go przetrzymac. Bylem przyzwyczajony do biegow. Galop, galop. Skrecilem w alejke. I patrzcie, moj kumpel Grange Cleaver, smigly jak strzala, prysnal miedzy Morleyem, Sierzantem i Karpielem, ktorzy probowali go okrazyc. Sierzant i Karpiel wydawali sie w jeszcze gorszych humorach, niz ja. Za to Morley szczerzyl zeby, jak krokodyl, ktory zamierza rzucic sie na niezbyt inteligentna dzika swinie. Cleaver walnal go w zlamane skrzydelko. Morley kwiknal. Cleaver wyminal go i dal noge. -Hej - wydyszalem. Morley powiedzial kilka slow. Zaskoczyl mnie. Nigdy nie przypuszczalem, ze tak plynnie wlada bluzgami. -Nie masz szczescia do dziewczyn - zauwazyl wreszcie. - Nawet takie od ciebie uciekaja. -Zalozylismy sie, ze pierwszy bedzie w miescie. Juz go doganialem. - Nie bylo nadziei, zeby go teraz dopasc. -Gdzie Pan Pyskaty, panie Garrett? - wykrztusil Karpiel. Chlopak dzielnie udawal, ze nic go nie obchodzi bol, jaki odczuwal. -Kurde! Czas karmienia! - spojrzalem na brame. - Jesli mamy szczescie, Relway juz pozbieral wszystko, co ma dzioby i poukrecal lby. Mlody spojrzal na mnie lodowato. -Nic ci nie bedzie? -Na razie nie zrobie gwiazdy na trawie. Sluchaj, ktos nadjezdza. Cale mnostwo ktosiow. Wtopilismy sie w zagajnik po drugiej stronie drogi, zanim zjawil sie kolejny oddzial Strazy. Ich wierzchowce dziwnie sie zachowywaly. -Wygladaja jak normalna kawaleria - szepnal Morley. Mnie tez sie tak wydawalo. -Relway odstawia wielka pompe. - Zaczalem sie zastanawiac, czy w jego paranoi nie ma jakiejs metody. -Lepiej spadajmy - zaproponowal Sierzant. - Zanim zrobi sie taki tlok, ze nie damy rady sie ruszyc. Dobry pomysl. -Jeszcze nie - mruknal Morley. -Po co tu sie chcesz dalej krecic? - zapytal zdumiony Sierzant. Dobre pytanie. Nic nam to nie pomoze. -Czekam na Tharpe'a. -Nic mu nie jest? - zapytalem. -Nie bylo. -Jak dlugo...? -Powiem ci, Sierzant. Garrett! Zaczalem sie trzasc, stracilem koncentracje. Opadl ze mnie czas terazniejszy i mialem czas pomyslec, przez co przeszedlem. I dotarlo do mnie, ze dwoch nie calkiem zdrowych na umysle chlopakow nie delo rady... -Co? -Jestes najzdrowszy z nas. Idz, przypilnuj Saucerheada. Westchnalem. Chcialem juz isc do domu. Chcialem sie polozyc do lozka i przespac caly tydzien, dopoki nie znikna bol i poczucie winy. A potem zapomne o tym zyciu, pojde do Weidera, powiem, ze jestem gotow na prace ochroniarza na pelnym etacie. W browarze nie odurzaja cie, nie torturuja i nie zabijaja twoich kumpli. I nigdy nie jestes daleko od piwa. Znalazlem sobie wygodne miejsce w zagajniku i rozsiadlem sie, obserwujac brame. Bylem tam tylko kilka sekund, kiedy moja uwage zwrocily brzeczace muchy i dziwny odor. No coz, swieze konskie gowno. I konskie wlosie na korze najblizszego drzewa. Rozejrzalem sie. Liscie sciolki zostaly poruszone. Znalazlem odcisk podkutego kopyta. Mniejszego, niz u normalnego konia wierzchowego. Ksztalt podkowy rozpozna kazdy, kto sluzyl w Kantardzie. Podkowa centaura. Odcisk nie byl dosc wyrazny, zebym mogl sie zorientowac, co to za plemie, ale to nie mialo znaczenia. Wazne bylo tylko to, ze centaur obserwowal brame posesji z tego samego miejsca, co ja. I to calkiem niedawno. Paskudne podejrzenia stawaly sie paskudniejsze z kazda minuta. Chcialem sobie stad isc. To absolutnie nie mialo nic wspolnego ani ze mna, ani z tym, co robilem. Ten cholerny Saucerhead. Nie pofatygowal sie, zeby uzyc bramy, choc nikogo tam nie bylo. Przeszedl przez mur, a potem alejka. Zauwazylem, kiedy wielka galaz uderzyla z rozmachem w kurz drogi. Rozbujala sie, gdy Tharpe ja puscil. Niosl kogos. Jak ten facet wywija takie numery? To chyba nie czlowiek. Pokustykalem do niego. -Co tam masz? Jakbym nie wiedzial od pierwszego spojrzenia. Jej matka powiedziala mi, ze wyglada tak samo, tylko mlodziej. Moge zaswiadczyc, ze Maggie Jenn musiala obracac facetow w kamien, kiedy byla mloda. Z samego wygladu dzieciaka mozna bylo sie domyslic, dlaczego Teddy tak zglupial swego czasu. -Zauwazylem ja, kiedy sie wymykalismy. Uznalem, ze to nie w porzadku, zebysmy sobie tyle trudu zadali, tylu ludzi zginelo i wszystko na darmo. W koncu nie wiesz, od czego to sie zaczelo. Jego koszula zafalowala nagle, zapulsowala. Cos wydalo z siebie brzydki odglos. Mialem zle przeczucia. Saucerhead natychmiast je pogorszyl. -O, racja. Przynioslem twojego ptaka. Wsadzilem go pod koszule, zeby zamknal dzioba. Pogrozilem niebiosom zwinieta piescia. Wietrzyk w krzewach zabrzmial jak boski chichot. -Chcesz ptaka czy dziewke? - zapytal Saucerhead. -Ptaka to ja juz mam i tak. -Do niesienia. - Ale i tak zrozumial. - Ta gowniara wcale nie chciala isc. -Nie. A ty pyskujesz jak najety. Nie odezwala sie do tej pory. Teraz tez nic nie powiedziala, ale zimne spojrzenie starczylo za wszystkie slowa. Ucieszylem sie, ze nie moze zrobic tego, o czym mysli. -Daj mi te gadajaca miotle do kurzu. Nie uniose niczego wiekszego. -Jak se zyczysz. - Saucerhead przytrzymal dziewczyne na ramieniu jak worek ziarna. Zapytal tylko: -Chcesz isc? Czy mam cie dalej niesc? Nie odpowiedziala. Saucerhead wzruszyl ramionami. I tak prawie nie czul jej ciezaru. Pozostali dolaczyli do nas, zwabieni naszymi glosami. Karpiel natychmiast zajal sie ptaszyskiem. Morley zrobil sobie prymitywne lubki. -Moj kumpel wyswiadczyl mi przysluge. Morley probowal chichotac, ale przeszkodzil mu bol. -Dasz rade? - zapytalem. -Nie bede gral w kregle w tym tygodniu. -Biedna Julia. -Cos wymyslimy. - Przez twarz przemknal mu cien zlosliwego usmiechu. - Turlamy sie. Zanim Relway sie zorientuje, ze gra nie w te karty i zazada wyjasnien. -A co z Winger? Wie ktos? Nikt nic nie wiedzial, ale Morley stwierdzil: -Uciekla. Ma wlasnego aniola stroza. -Pociagnie za soba Relwaya, jesli bedzie go potrzebowac. Szlismy tak szybko, jak sie dalo, biorac pod uwage rany i ladunek. Cholerny Papagaj oskarzal caly pieprzony swiat o wszystkie ponizenia, jakie przezyl. Nawet cierpliwosc Karpiela byla na wyczerpaniu. -Przynajmniej juz nie zwala wszystkiego na ciebie, Garrett - zadrwil Sierzant. Morley zezowal na te tropikalna kure, jakby rozwazal mozliwosc zarzucenia wegetarianizmu. -Podziekuj Saucerheadowi - mruknalem. - Ja go zostawilem Relwayowi. Pasuja do siebie jak ulal. Nikt sie nie rozesmial. Sztywniaki. -Czy to Deszczolapa tak goniles? - Zainteresowal sie Saucerhead. Wyplul zdzblo trawy, ktore zul. Ciezar Emerald dalej mu nie przeszkadzal. -No. -Ta wy wloka? Hej! - Dziewczyna zaczela sie wiercic. - Spokoj tam! Trzepnal ja w tylek. -Zawsze myslalem, ze Deszczolap ma z dziewiec stop wzrostu. -Z kopytami i rogami. Wiem. Tez bylem rozczarowany. -Pewnie, ze byl - zachichotal Morley. Obdarzylem go ponurym spojrzeniem. Nigdy sobie nie odpuszcza. Przegralem wybory. Moj dom przemienil sie w sztab generalny i szpital. Morley twierdzil, ze nie chce, zeby wiesc o jego ranie od razu sie rozniosla. Nie chcial, aby wilki wyczuly krew, zanim bedzie gotow. Kupilem. Mial swoich wrogow. Trudno mi bylo sie przyzwyczaic. Moj dom zachowal zbyt wiele wspomnien o Slizgaczu i Ivy'ym. -To niesprawiedliwe - zwierzylem sie Eleanor. - Nie zasluzyli na to. Nasluchiwalem przez chwile. Kuchnia stala sie punktem sanitarnym. Saucerhead sprowadzil jakiegos lekarza bez pracy, ktory uwazal sie za wyjadacza polswiatka. Smierdzial woda i nie potknal sie o mydlo i brzytwe przez kilka ostatnich tygodni. Sadze, ze sie nadawal. -Tak, wiem - mowilem dalej do Eleanor. - Zycie nie ma sensu, nie jest uczciwe, a ja juz nawet nie prosze bogow o spojnosc dramatyczna. Ale to nie znaczy, ze musi mi sie podobac. Jak sadzisz, co powinienem zrobic z dziewczyna? Emerald zostala zamknieta w pokoju Deana. Jeszcze nie odezwala sie ani slowem. Nie uwierzylaby mi, gdybym powiedzial, ze jestem na zoldzie jej mamusi. A moze nawet by jej to nie obeszlo. Niektorzy ludzie po prostu nigdy nie staja sie wylewni. Eleanor nie miala pomyslu. -Wypuscilbym ja, gdybym nie wiedzial, ze sa ludzie, ktorzy natychmiast ja dopadna - wyjasnilem Eleanor, ktora nie miala nic przeciwko temu. - A skoro juz o tym mowa, ciekawe, kiedy pojawi sie Winger i jej historie z dreszczykiem? Juz sie nie moglem doczekac. Morley zawyl. Rozlegl sie trzask. Ruszylem w strone kuchni. Dotes grozil krwawa zemsta. -Nie w mojej kuchni! - wrzasnalem. Zatrzymalem sie, zeby zajrzec do Truposza. Po policzku spacerowal mu robak. Smymal i schowal sie za trabe. Jesli Dean szybko nie wroci do domu, bede musial sam go posprzatac. Moze nawet przyniose mu kwiatki. Truposz kiedys lubil bukiety. Cholerny Papagaj zaczal sie drzec glosniej od Morleya. -Nie zarabiasz na swoje utrzymanie - zganilem Truposza. W kuchni wygladalo jak po bitwie. Wszyscy piszczeli i skamleli, ale doktorek zrobil juz swoje. Znajdowal sie aktualnie pod odwrocona do gory dnem butelka wina, splukujac podniebienie struzka plynu, ktorego nie tknalby nawet czlowiek-szczur. Skrzywilem sie. -Bedziecie zyc? -Nie dzieki temu rzeznikowi. - Skrzywil sie Morley. -Widziales kiedys, zeby tak sie mazal? - zapytal Saucerhead. -Ty przerosniety... Gdyby mozg byl z ognia, nie podpalilbys nawet wlasnego domu. - Skoczyl na krzeslo i zaczal wyc, niczym jakis lowca dusz od Swietego Wala. -Co mu dal doktor? - spytalem Sierzanta. Ten wzruszyl ramionami. -Daj spokoj, szefie. Niech Doktorek troche odpocznie. Nastawil ci ramie. A nie ma za duzo roboty, odkad go wylali z Bledsoe. Nic dziwnego, ze pije z samego dna beczki. Sam byl na dnie den. Obejrzalem sie na Saucerheada. Doktorek chyba byl jakims kuzynkiem jego ostatniej damy serca. Nadasany, ale juz spokojny Morley zaplacil, ile trzeba. Karpiel tez nie wygladal na szczesliwego. Stwierdzilem, ze najwyzszy czas wyprowadzic staruszka, poki Morley nie zmieni zdania. Zlapalem go za ramie i pociagnalem. -Naprawde wykopali cie z Bledsoe? - Trudno to bylo sobie wyobrazic, ale to juz drugi w ciagu kilku dni. -Troche pije, synu. - Nie. -Kiedy bylem mlody, mialem spokojne rece. Cialem rece i nogi w Kantardzie, ale to bylo wieki temu. Teraz juz nie pracuje. Jeczmien leczy rany. Wyszedl na zewnatrz, otulil sie plaszczem z resztka godnosci i ruszyl schodami na ulice. Potknal sie, spadl z dwoch ostatnich schodkow. Pani Cardonlos na swoim ganku przystanela, spojrzala srogo i skinela glowa. Poslalem jej calusa i rozejrzalem sie po ulicy. Trudno bylo powiedziec cos konkretnego, ale mialem wrazenie, ze widze paru ludzi, ktorzy mi nie pasuja. Znowu? A moze dalej? Jeszcze raz spojrzalem na pania Cardonlos. Jej pojawienie sie na zewnatrz moglo rownie dobrze oznaczac, ze czeka na kolejne dowody wysokiej szkodliwosci Garretta dla sasiadow. W zadumie zamknalem drzwi. Mialem pomysl. Ruszylem do kuchni. -Saucerhead, chcesz sie przeleciec? - pokazalem mu lsniacego miedziaka. -Przekonales mnie, mydlku. Czego? -Daj mi minute. Chce napisac list. Wreszcie sie uspokoilo. Tlum poszedl sobie. Cholerny Papagaj mial pelny brzuch i drzemal, a ja siedzialem w gabinecie, pograzony w milczeniu z Eleanor. Naturalnie, od razu ktos sie musial przypetac do drzwi. -Moja odpowiedz od Chaz. - A moze Winger, jesli jej kreatywna czesc akurat dzialala. Mialem nadzieje, ze dostala blokady. Wyjrzalem przez judasz. Pierwsza odpowiedz byla prawidlowa. Pan W. Tharpe z listem. Zajrzalem w polmrok pokoju Truposza. Robactwo rozbieglo sie po katach. -Wychodze - oznajmilem. - A ona jest najpiekniejsza blondynka, jaka kiedykolwiek widziales. Nie czekaj na mnie z kolacja. Nie zyczyl mi szczescia. Wyszedlem z domu nie poswiecajac ani jednej mysli przepysznemu rudzielcowi upchanemu na gorze. Stolik byl najlepszy w lokalu, ale i tak byl to tylko Dom Radosci. Jesli chcesz robic interesy ze swiatowej slawy czarownikiem, mozesz czuc sie odrobine lepiej na znanym gruncie. Morley i jego lobuzy dwoili sie i troili, chcac pokazac, jaka to maja klase. Kaluza wlozyl nawet czysta koszule i wsadzil ja do spodni. Wladca Ognia nie przesadzil ze strojem. Swietnie. Nie chcialem, aby przygodni klienci stali sie nerwowi z powodu jego obecnosci. Wygladal jak wielki ladowacz z dokow. On byl ubrany jak robotnik, Chaz jak dama i dzieki temu nikt go nawet nie zauwazyl. Nawet ja mialem klopoty z koncentracja. -Slucham? -Powiedzialem, ze pilnuja wlasnych interesow. Teraz sobie przypomnialem. Podziekowalem mu, ze zjawil sie dyskretnie. -Och, tak. -Wierz mi, sa ludzie, ktorzy mogliby zrobic mi krzywde, gdyby mnie dopadli poza moim normalnym kregiem znajomosci. -Naprawde? - Powedrowalem wzrokiem w kierunku Chaz. Byla zabojczo elegancka i miala na ustach usmiech zawodowej morderczyni. -Trudno uwierzyc, co? Taki wielki mis jak ja? - Zwrocil sie ku Morleyowi, ktory stal na czele plutonu gotowych na wszystko kelnerow. - Nie jestem dzisiaj bardzo glodny. Zjem tylko pol funta pieczonej krwistej wolowiny, baranie zeberka i kotlet wieprzowy. Zadnych owocow i warzyw. Morley zrobil sie bledszy niz anemiczny wampir. Skinal glowa raz, ostro, jak w przedsmiertnym spazmie. W oczach mial piekielne ognie. Uznalem, ze lepiej nie przeginac. Zamowilem co bardziej zjadliwe specjalnosci zakladu. Chaz poszla w moje slady. Morley pomaszerowal w kierunku kuchni, zlapal Kaluze za leb, mamroczac polecenia. Zastanawialem sie, do ktorej z sasiednich knajp poleci zamowienie Direhearta. Walczylem z chichotem, skladajac raport Wladcy Ognia. -Pozwoliles mu uciec? -Nie pozwolilem. Pozwolenie nie wchodzilo w gre. Odszedl. Chce pan, pojdziemy sie z nim zobaczyc po kolacji. Poczciwy stary Fred podniosl obie brwi, ale zaraz zaczal mnie wypytywac o slady centaura w poblizu Szczytow. Jego zainteresowanie potwierdzilo moje podejrzenia. Mial powazne powody, zeby wczesniej wrocic z Kantardu. W swoim czasie sprowadzilem rozmowe z powrotem na Deszczolapa. Zmarszczyl brwi. -Jestem hojny do szalenstwa, Garrett. Wszyscy ci to powiedza. Zwlaszcza, kiedy chodzi o moja dziewczynke. Ale nie pozwole ci doic mnie bez konca. -Dobrze to slyszec. Mam juz dosc tego wszystkiego. Oberwalem o jeden siniec za duzo, i to za nic. Morley zdazyl wrocic, zeby uslyszec te czesc rozmowy. Uniosl brew. -Zamykam sprawe zaraz po kolacji - oznajmilem. Morley zesztywnial z zaskoczenia, ale Chaz i jej tatko jednoczesnie krzykneli: -Co? -Zjemy, zaprowadze was do Cleavera i tu konczy sie moja rola. Reszta to wasza sprawa. Wracam do domu na piwo i do lozka. Direheart zaczal sie podnosic. Byl gotow. Morley ruszyl poleczka w kierunku kuchni. Moze chcial sie okopac. Chaz usmiechnela sie, jakby jej mozg zmrozilo. Zaczynalem sie nad nia zastanawiac. Kiedy tatus byl w poblizu, grala sliczna a glupia. -Prosze usiasc - powiedzialem. - Morley zadal sobie wiele trudu, zeby przygotowac panskie danie. A Cleaver bedzie tam, gdzie jest, kiedy wrocimy. Kolacji jeszcze nie podano. Morley byc moze oddalil sie, zeby sprawdzic, jak ida przygotowania, ale nie postawilbym na to dwoch zdechlych much. Milo, ze jest taki przewidywalny. Po Szczytach nie zostal mi juz zaden trik. Tego, czego nie zuzylem, zgubilem albo mi zabrali. Moze trzeba bylo sie spotkac z Piekna przed kolacja. Teraz juz za pozno. Na stol wjechala kolacja. Slinilem sie nad daniem Direhearta, dlawiac sie wlasnym. Byl to rodzaj sufletu, ktorego probowalem wczesniej i nie dostalem odruchow wymiotnych. Tym razem jednak ktos naladowal tam zielonego pieprzu. Morley wygladal tak niewinnie, ze chetnie bym go udusil, gdyby nie byl mi potrzebny. -Nie dostanie pan z powrotem swojej ksiazki - wyjasnilem Direheartowi. - Juz dawno przestala istniec. Gosc mial jaja. Okazal tylko lekkie zaskoczenie i tylko przez chwile. - Tak? -O ile wiem, corka Maggie Jenn zwinela ja Cleaverowi okolo roku temu, przywiozla do TunFaire, pokazala niewlasciwym ludziom, a potem porwali ja ci od praw czlowieka. - Do tego punktu mowilem cala prawde. Wladca Ognia usmiechnal sie, calkiem opanowany. -Watpilem, ze ja jeszcze kiedykolwiek zobacze, zwlaszcza kiedy dowiedzialem sie o krwawym sladzie, jaki po sobie pozostawia. -Chcialem tylko, zeby pan zrozumial. -Odzyskalbys ja, gdybym cie wynajal? -Nie chce tej roboty. Zbyt wielu ludzi gotowych jest, zeby za nia zabijac. Direheartowi nie spodobalo sie to, co uslyszal, To juz nie byl dobry star Fred, kiedy spojrzal na mnie zlym okiem, zastanawiajac sie, co kombinuje. Zdalem sobie wreszcie sprawe, ze uznal mnie za zbyt leniwego, zeby szukac ksiazki na wlasny rachunek. Wladca Ognia jadl niczym maly piesek, usilujacy pozrec swoje, zanim nadejda duze psy. Ja jadlem powoli, glownie wpatrujac sie w Chaz, ktora starala sie jesc rowno ze mna i gapila sie na mnie. Brzydkie intencje az splywaly jej z oczu. LXI Po kilku krokach zawahalem sie. Na ulicy powinno byc wiecej ludzi. Prawdopodobnie wiesci z Domu Radosci juz sie rozniosly.Jesli nawet Wladca Ognia to zauwazyl, nie dal tego po sobie znac. Ale moze i nie. Od zawsze siedzial w Kantardzie i nie wiedzial nic o ulicach. Za to Chaz byla dziwnie niespokojna. Poczula natychmiast, ze cos nie pasuje. Glupia blondynka znikala w oczach. Biorac pod uwage moje ostatnie przygody, nie moglem miec sobie za zle, ze pozostawalem czujny do granic wytrzymalosci nerwowej. Oczywiscie, nic sie nie wydarzylo. Jesli nie liczyc... Lopot skrzydel w chlodnym wieczornym powietrzu. Sprezylem sie na przyjecie jakiegos skrzydlatego demona wprost z czelusci piekielnych jednego z tysiaca jeden kultow religijnych Tun-Faire. Mityczne znaczy mozliwe do opanowania. Rzeczywistosc jest znacznie brzydsza. Na ramieniu wyladowal mi Cholerny Papagaj. Trzepnalem go. -Cholerny Dean! Wraca do domu w srodku nocy i wypuszcza tego potwora! Jak ten dran mnie znalazl? Ptaszysko w milczeniu przeprowadzilo sie na ramie Chaz. -Co sie z toba dzieje, ptaku? Chaz, uwazaj, na pewno na ciebie narobi. Ta przygoda nie szla w tym kierunku, w jakim sie spodziewalem. Nie probowalem nikogo zwodzic. Ruszylem prosto przed siebie. Bylismy juz w polowie drogi, kiedy Chaz zaswiergotala: -Bledsoe? Odpowiedzialem - glownie dla Morleya, ktory chyba czail sie juz w mroku gdzies w okolicy. -A gdziezby indziej? Wykorzystal juz wszystkie kryjowki. A oni nie wiedza, jak wyglada naprawde. Moze. Juz sarn zwatpilem we wlasna intuicje. I zaczalem watpic we wlasny rozsadek. Pakowac sie w niebezpieczenstwo z czarownikiem u boku? Nie mialem powodu, aby ufac Direheartowi. Jego gatunek nalezal do urodzonych zdrajcow. A moim jedynym ubezpieczeniem byl czarny elf ze zlamanym ramieniem, ktory moze nie pozostac wierny mojej druzynie, kiedy zobaczy Deszczolapa. Ludzie mowia, ze za duzo mysle. Pewnie tak... Dlaczego uwazam, ze Cleaver po ostatniej historii bedzie dalej siedzial w Tun-Faire? Dlaczego, ze wszystkich miejsc, mialby sie ukryc wlasnie w Bledsoe? Kiedy wszedlem do izby przyjec Bledsoe, bylem chodzaca galareta. Ale szybko odzyskalem wiare w siebie. Po dwoch krokach zobaczylem damska polowe pary staruszkow, ktorych uwiezilem w tym paskudnym magazynie. Ona tez mnie zauwazyla i podreptala na najwyzszych obrotach. Ruszyla w kierunku klatki schodowej, ktora ucieklem kilka wiekow temu. Wygralem wyscig. -Witam znowu. Direheart dolaczyl do mnie. -Znasz ja? Opowiedzialem mu pokrotce, o co chodzi. Wladca Ognia obserwowal okolice. Nasze przybycie nie pozostalo niezauwazone. Personel zbieral sie dyskretnie, Zauwazylem nieznajome, nieprzyjazne twarze. -Ci chlopcy nie znaja sie na zartach, Fred - zdazylem mu opowiedziec o moim uwiezieniu. A oni widocznie uznali, ze nadszedl czas zaplaty. Wladca Ognia zrobil te jedna rzecz, ktora sprawia, ze normalni ludzie czuja sie niepewnie w towarzystwie jemu podobnych. Mamrotanie, przebieranie palcami i nagla ciemnosc niczym serce prawnika. W chwile pozniej wszedzie pojawily sie kolumny ognia. A kazdy obejmowal jednego glosno protestujacego osobnika. Jeden zreszta mial nieszczescie zrobic krok w naszym kierunku. Direheart zalatwil to tak, zebysmy nie musieli slyszec jego wrzaskow, ale gosc probowal dalej. Stal sie ludzka pochodnia, ktora oswietlala nam droge. Chaz nie byla zszokowana. Tatus wyraznie jej nie rozczarowal. Staruszka ruszyla pedem po schodach, usilujac nas wyprzedzic. Nie dala rady. Minelismy oddzial, gdzie narozrabialem. Naprawy i remonty juz sie rozpoczely. Uronilem lze za Ivy'ego i Slizgacza. Staruszka nagle okrecila sie, jakby wpadla na pomysl, ze nas zatrzyma wlasna piersia. Wygladala okropnie, oswietlona blaskiem padajacym od plonacego czlowieka. Byla smiertelnie przerazona i rownie mocno zdeterminowana. W oczach miala smierc. Byla niczym niedzwiedzica pomiedzy lowczym a malym miskiem. Bingo. Wlasnie ja poznalem. Nos w nos i te plonace oczy. Minus kilka dziesiecioleci cierpien i ubostwa i dostaniesz druga Maggie Jenn. Maggie nie powiedziala, co sie stalo z jej matka. Najwyzsze pietro Bledsoe zarezerwowane bylo dla tych, ktorych jedyny kontakt z bieda mial miejsce podczas akcji dobroczynnych. Bylo to wydzielone srodowisko, uznawane za niezbedne i odpowiednie minimum, zeby swobodnie decydowac o losie Waldo'ow Tharpe w TunFaire. Tu plonacy czlowiek przestal nam byc potrzebny i poczciwy stary Fred uwolnil go z czaru. Upadl, zmieniajac sie w kupe zweglonego miesa i kosci. Direheart zignorowal staruche. Nie potrzebowalismy jej. Probowalem ja przegonic, ale sie nie dala. Chaz nie byla przestraszona, ale wydawala sie dziwnie oderwana od rzeczywistosci. W trakcie moich okazjonalnych spotkan ze zdrowym rozsadkiem zaczalem sie zastanawiac, czy to rzeczywiscie dziewczyna dla mnie. Jej zalety byly oczywiste, ale czegos brakowalo. Kiedy Poczciwy Stary Fred byl w poblizu, zmieniala sie w zombie. Zielono-czerwono-zolta miotelka z pior na jej ramieniu tez nie okazywala wiele charakteru. Dziwne. A potem bylo jeszcze dziwniej. Najpierw zmaterializowal sie Ichabod. Przepraszam. Skreslam - Zeke. Moze wrocil z grobu, bo wydawalo mi sie, ze na Gorze byl calkiem porzadnie zabity. Ale teraz stal tu caly, skora, kosci i biale wlosy, probujac podniesc wielki czarny miecz o wiele dla niego za ciezki. Poczciwy Stary Fred zrobil pare brzydkich rzeczy i miecz zaatakowal Zeke'a. Staruszek nawet porzadnie nie krzyknal. Z mroku wychynal Mugwump. Ten zywy pniak nie byl w najlepszym humorze (pewnie juz uodpornil sie na katastrofy). Cieszylem sie, ze Fred jest z nami. Direheart nie byl przygotowany na Mugwumpa. Mugwump zamierzal go pociac na szczapy, zanim ten zdazyl wykrzesac bodaj blyskawice. Ostatecznie Mugwump stracil wzrok i skore. Direheart kulal na jedna noge i nie mogl uzywac lewego ramienia. Chaz nie okazywala zdenerwowania. Plynela sobie, piekna, pusta i stale pod reka. Jej tepota martwila mnie coraz bardziej. Podobnie jak milczenie Cholernego Papagaja. Wreszcie trafilismy na zaspanego Grange'a Cleavera, ktory probowal sie pozbierac do kupy. Dzielilo nas od niego dwadziescia stop. Fred stracil kontrole nad soba. Zaklal, prychnal, wyciagnal noz i rzucil sie na niego. Cleaver wyplatal sie z betow i otrzasnal z zaskoczenia. Wyciagnal dwa noze. Na szczescie nie byl jednym z tych wieloramiennych bostw. Rzucil oba ostrza. Jedno przeszylo prawe ramie Direhearta. Cios nie byl mocny, ale wylaczyl z uzytku zdrowe ramie Wladcy Ognia. Czarownicy nie czuja sie zdrowo, jesli nie moga przemawiac rekami. Zblizalem sie do Cleavera. Mial jeszcze jeden noz. Przycupnal jak do walki wrecz, zrobil krok w bok. Oczy mial twarde, zwezone i bardzo powazne. Ale nie wydawal sie przestraszony. Chaz szepnela cos pod nosem. -Zajmij sie ojcem - polecilem jej. - Ale najpierw zarygluj drzwi. Bledsoe roilo sie od gosci, ktorzy jeszcze nie wybaczyli mi sprytnej ucieczki. Direheart strzepnal Chaz z siebie. Powoli i spokojnie wyjasnil Deszczolapowi, ze nakarmi jego parszywym trupem szczury. Byl wciaz okropnie i strasznie wsciekly za tamto wlamanie. Cleaver poruszal nozem od niego do mnie i z powrotem. Posuwal sie w kierunku zewnetrznej sciany i wydawalo sie, ze zmierza do kolejnego kata. A ja zalapalem o wiele za pozno. Direheart probowal skierowac na mnie uwage Cleavera, sam zas przygotowywal sie do rzucenia jakiegos smiercionosnego czaru. Cleaver rzucil sie na mnie. Cofnalem sie, potknalem. Deszczolap, szybki jak magik, wydobyl skads noz i rzucil. Ostrze utkwilo w gardle Direherata. Zamarlem. Chaz krzyknela. Cleaver zachichotal dziko, okrecil sie na piecie i wyskoczyl przez okno. Chaz zlapala mnie jedna reka, ojca druga i ciagnela, jakbym mogl cos poradzic. Jako urodzony dzentelmen, zlapalem ja za wlosy i oderwalem od siebie. -Ty jestes lekarzem. Rob, czego cie nauczyli. Rzucilem wsciekle spojrzenie starusze, ale pozwolilem jej poszurac w swoja strone. O tak, teraz byla juz gotowa, zeby sie wyniesc. Ruszylem za Cleaverem. Nie przepadam za harcami na wysokosciach - zwlaszcza, jesli mlody Garrett moze z nich spasc i to z duzym prawdopodobienstwem. Zatrzymalem sie, mierzac wzrokiem rusztowania pode mna. Drwiacy chichot zelektryzowal mnie. Zeskoczylem z wysokosci osmiu stop na najwyzszy poziom, jaki zdazyli ustawic robotnicy. Udalo mi sie zlapac czegos i nie spadlem na bruk szescdziesiat stop nizej, gdzie klebily sie jakies cienie. Bylem zbyt wysoko, aby kogokolwiek rozpoznac - szczerze mowiac, nawet nie probowalem. Cholerny Papagaj zanurkowal nade mna i na wskros poprzez rusztowania. Lecial zygzakiem jak gacek, wydal z siebie jeden powazny wrzask i lotem koszacym przemknal obok Deszczolapa, ktory zaklal szpetnie, acz cicho. Skoncentrowalem sie na tym, aby nie przejsc przyspieszonego kursu latania. Trzymalem sie czego sie da i czym sie da. Wszystkie moje stopy uparcie utrzymywaly kontakt z kazda solidniejsza powierzchnia. Powoli doganialem Deszczolapa, wystawianego mi przez dziki wrzask Cholernego Papagaja. Cleaver zaklal znowu. Spojrzal w dol, w mroczna przyszlosc. Klopoty tylko czekaly. Duze klopoty. Sam tez sprawdzilem ulice. W cieniu kryli sie ludzie, ktorzy chcieli pogadac z Deszczolapem w cztery oczy i do tego osobiscie. Z pewnoscia dostali cynk od stalych bywalcow Domu Radosci. Zamiast uciekac w dol, Cleaver zaczal okrazac Bledsoe. Przez jedno otwarte okno ujrzalem czajacych sie w poblizu chlopcow ze Strazy. Belinda musiala miec ekipe w pelnej gotowosci. Nie do konca rozumiem powiazania Morleya z tymi ludzmi. Nie jest od nich zalezny, a jednak oddaje im wiecej przyslug, niz nalezaloby oczekiwac. Cholerny Papagaj nadawal kolejne informacje o Cleaverze. Ciekawe ptaszysko. To bylo calkowicie nie w jego stylu. Normalnie zdradzilby mnie juz z dziesiec razy na sekunde. Zbiry ponizej jeszcze nas nie spostrzegli, ale i oni probowali orientowac sie na ptaka. Ten niedorobiony sokol spieprzyl sprawe. Cleaver zastawil pulapke, a on pozwolil mi w nia wlezc. Bylem dwa razy ciezszy i dwa raz silniejszy od Cleavera i tylko dzieki temu nie spotkal mnie trzypietrowy grymas losu. Rzucil sie na mnie. Zlapalem sie jakiejs rury i przyjalem na siebie uderzenie. Probowalem sie na niego rzucic, skoro juz bylem tak blisko, ale nie calkiem mi wyszlo. Odbil sie ode mnie rykoszetem, walnal w pionowy slup, odskoczyl z powrotem w kierunku kamiennej fasady Bledsoe, wydal z siebie jeden, jedyny szloch wscieklosci, po czym spadl w szczeline pomiedzy rusztowaniem a budynkiem. Chwytal sie, darl palcami, obijal o rury, ale sie nie odzywal. Ruszylem za nim ostroznie. Cholerny Papagaj lopotal wokol mojej glowy, ale jakos nie otwieral przebrzydlego dzioba. Wreszcie go dogonilem. Cleaver zdolal powstrzymac upadek i wciagnal sie na platforme jakies dziesiec stop nad ziemia. Nie byl w najlepszej formie, ale staral sie opanowac bol. Caly kwas z niego wyparowal, ale i tak poruszalem sie ostroznie. Facet z reputacja Deszczolapa to przeciwnik, z ktorym trzeba uwazac nawet wtedy, kiedy jest martwy. Opadlem na jedno kolano. Jego dlon powedrowala do mojej. Uwolnilem sie szarpnieciem, przestraszony. Dlon byla miekka i ciepla. -Moglo byc cos... miedzy nami.. Ale jestes... taki tepy... Garrett. I uparty. Nie wiem, czy uparty, ale tepy bylem na pewno. Nie zalapalem od razu. Cleaver odchodzil. Nie wydawalo sie to mozliwe, biorac pod uwage jego kartoteke. Bardziej pasowalby mu dlugi, bolesny nowotwor, a nie takie odplywanie w niebyt. Uwiezil mi rece, a ja nawet nie probowalem ich uwolnic. Mialem w sobie dosc empatii, zeby wiedziec, co sie dzieje w umysle Cleavera. Pomimo licznych zlaman przyciagal mnie ku sobie, blizej, blizej... Oswiecilo mnie powoli, jakby z boku, bez wielkiego zdumienia. Ta istota, w obliczu smierci desperacko szukajaca kontaktu z innym czlowiekiem, nie byla mezczyzna. Kiedy znow zaczela majaczyc o tym, co moglo miedzy nami byc, objalem ja, szepczac: -Tak, kochanie. Od poczatku sie mylilem. Podobnie, jak cale TunFaire. Dawni i obecni, wysokich i niskich rodow, widzimy tylko to, co spoleczenstwo nauczylo nas ogladac. A ona, w swym szalenstwie, korzystala z naszej slepoty. Paskudny lotr imieniem Grange Cleaver nigdy nie istnial. Nigdy, przenigdy. Uronilem lze. Musialem, jesli mialem w sercu dosc ludzkich uczuc, zeby rozpoznac pieklo, przez jakie trzeba bylo przejsc, by stworzyc Grange'a Cleavera. Mozesz plakac nad cierpiacym dzieckiem, ale wiesz, ze musisz zniszczyc potwora, ktorym sie stalo. W Bledsoe stracilem Chaz. Nie wiem, dlaczego. Moze winila mnie o to, co sie stalo z jej ojcem. Jej umiejetnosci medyczne okazaly sie niewystarczajace. Nie wiem, dlaczego, ale magia zawiodla nas tej nocy. I dla mnie nie byla to dobra noc. Zmarnowalem jej reszte na udzielanie wyjasnien. Wydawaloby sie, ze wszyscy, ktorzy kiedykolwiek znali Grange'a Cleavera, ustawili sie w kolejce, zeby uslyszec moja opowiesc. Naprawde sie ucieszylem, kiedy Relway wreszcie sie zmaterializowal. -Wszystko zalatwione, Garrett - powiedzial wreszcie pulkownik Block. Znowu zlozylem mu wizyte. Pozwolili mi skruszec w celi przez kolejne dziesiec godzin. Musialem odbebnic odsiadke w towarzystwie Cholernego Papagaja. - Tym razem nie bylo az tylu trupow - zauwazyl, spogladajac na mnie wyczekujaco. Staralem sie go nie rozczarowac, ale streszczalem sie, zeby jak najszybciej wyjsc. On i tak nie byl za bardzo zainteresowany. Nawet o Szczyty nie pytal zbyt dokladnie. Byl zbyt przejety walkami na tle rasowym. Ruszylem w kierunku domu, Nie zdolalem pozostawic w wiezieniu ptaka zaglady. Z jakiegos nieznanego mi powodu ta zywa miotelka do kurzu nie miala wiele do powiedzenia. Nawet zamkniety w celi siedzial cicho przez wiekszosc czasu. A moze jest chory? Moze cierpi na jakas smiertelna ptasia chorobe? Nie, na tyle szczescia nie moglbym liczyc. Den nie odpowiedzial, kiedy zaczalem walic w drzwi frontowe. Wsciekly uzylem wlasnego klucza, wszedlem tupiac i ruszylem w obchod po domu, klnac i wrzeszczac tak dlugo, dopoki sie nie upewnilem, ze starego naprawde tu nie ma. Zadnych sladow, ze wrocil. Co? No to jak sie wydostalo to cholerne ptaszysko? I jeszcze jedna zagadka: dlaczego Emerald nie skorzystala z mojej przedluzajacej sie nieobecnosci? Wyglad kuchni sugerowal, ze byla tu co najmniej kilka razy i nie pofatygowala sie posprzatac po sobie. Ale nie probowala wyjsc. Dziwne. I jeszcze dziwniejsze: T.Ch. Papagaj polecial na swoja grzede i ani pisnal. Wiecej, niz dziwne. Wrecz podejrzane. -Justina? Musze ci cos powiedziec - nie bedzie to latwe. Siedziala na lozku Deana. Spojrzala na mnie beznamietnie, ale w jej oczach byla gleboka, posepna madrosc. Prosto z mostu wydawalo sie najlepsza metoda. Powiedzialem. Nie spuszczala ze mnie oczu i nie wydawala sie zaskoczona. Ale kochala matke - pomimo tego, co wiedziala o Maggie Jenn i Grange'u Cleaverze. Zalamala sie. Przytulilem ja, podstawilem rekaw. Pozwolila na to, ale juz na nic wiecej i nie odezwala sie ani slowem. Nawet wtedy, kiedy odprowadzilem ja do drzwi frontowych i powiedzialem, ze jest wolna. -Niedaleko pada jablko od jabloni - mruknalem nieco zdegustowany, obserwujac, jak znika w tlumie. - No coz, i tak byla przepiekna... Nie bylem zadowolony z tej sprawy. Nie lubie smutnych zakonczen, choc wlasnie one przytrafiaja mi sie najczesciej. I wcale nie bylem pewien, czy wszystko zostalo zalatwione i dopiete na ostatni guzik. LXV Zamknalem sie na klucz. Nie odpowiadalem na pukanie. Zagladalem tylko przez judasz, kiedy kolejny socjopata kompulswnie uzywal piesci. Klocilem sie z Cholernym Papagajem. Skrzeczacy potwor byl nieco powolniejszy, niz zazwyczaj, ale i tak za czesto przygwazdzal mnie okazjonalnym dowcipem kiepskiej marki.Podejrzane i jeszcze raz podejrzane. Jak zwykle nieustraszony w obliczu rozpaczy, poslalem list na Gore. Nie dostalem zadnej odpowiedzi, nawet lakonicznego "Pieprz sie!". A wlasnie stwierdzilem, ze Chaz jest w sam raz dla mnie. No coz, poki zycia, poty nauki. -Nie wie, co traci, no nie? - zapytalem Eleanor. Troche pomoglo, ale nieduzo. Przysiaglbym, ze usmiechnela sie ironicznie. Prawie slyszalem jej szept: "A moze wlasnie wie". Mialem dziwne uczucie, ze Eleanor uwaza, iz czas mojego uporu wobec Tinnie Tate dobiegl konca i najwyzszy czas, abym ja przeprosil za cos, czego nie zrobilem, albo nie wiedzialem, ze zrobilem. -O, moge jeszcze zajrzec do Mayi. Ladnie wtedy wygladala. Ta przynajmniej wie, z czego zyje. - Usmiech Eleanor mial wszelkie szanse przerodzic sie w wyszczerz. Raz tylko zlamalem sluby i wpuscilem jednego goscia. Nie mozna odmowic kacykowi zbrodniarzy. Belinda Contague spedzila enigmatyczne pol godziny przy moim stole kuchennym. Nie wyprowadzilem jej z blednego mniemania, ze dzieki nieocenionej pomocy mojego przyjaciela, Morleya Dotesa, zalatwilem George'a Cleavera tylko i wylacznie dla niej. W imie starej przyjazni. Piekna jest, ale upiorna, jak czarna wdowa o lodowych kosciach. Dobrze chyba, ze postanowila, iz zostaniemy "tylko przyjaciolmi". Kazda inna relacja moglaby okazac sie zabojcza. Belinda wyrazila swoja wdziecznosc w jedyny sposob, ktorego nauczyla sie od tatusia Choda. Podarowala mi maly woreczek zlota. Przekazalem go szybko pod opieke Truposza. Sprawa z Deszczolapem okazala sie przynajmniej zyskowna. I tak mijaly dni. Wychodzilem na krotkie sprawunku, za kazdym razem odkrywajac, ze wciaz ktos mnie obserwuje. Becky Frierka byla zdecydowana upomniec sie o swoja kolacje. Nie zauwazylem, aby jej mama miala cos przeciwko kontaktom corki ze starszymi mezczyznami. Glownie jednak spedzalem czas z ptaszyskiem i Eleanor, potem nawet czytalem z czolem tak zmarszczonym, ze grozilo mi to rozciagnieciem skory czaszki w innym miejscu. Uznalem, ze Dean nie ma zamiaru wrocic do domu, a Winger byc moze zmadrzala na tyle, zeby trzymac sie z dala ode mnie. A moze po prostu miala pecha. -Zrobilo sie potwornie i cholernie spokojnie - zwierzylem sie Eleanor. - Jak w tych opowiesciach, kiedy jakis dupek stwierdza "Tu jest za cicho". Ktos zastukal. Rzucilem sie do drzwi, spragniony prawdziwej rozmowy. Do licha, w tej chwili nawet kolacja z Becky nie wydawala sie tak przerazajaca. Wyjrzalem. -No-no-no! - sprawy zaczynaly przybierac przyjemny obrot. Szeroko otwarlem drzwi. - Linda Lee Luther. Sliczna moja. Wlasnie o tobie myslalem. Usmiechnela sie niepewnie. Za to ja wyszczerzylem zeby. -Mam cos dla ciebie. -Na pewno. -Jestes zbyt mloda i piekna, zeby byc tak cyniczna. -A czyja to wina. -Na pewno nie moja. Niemozliwe. Mam ci cos do opowiedzenia. Linda Lee weszla, ale pilnowala, zebym dobrze widzial jej cyniczna mine. A przeciez pofatygowala sie tak daleko, zeby sie ze mna spotkac. Cholerny Papagaj wrzasnal jak opetany: -Hej, mama! Pokrec dupcia! -Zatkaj sie, rosole. - Zamknalem drzwi do pokoiku od frontu. - Nie chcialabys jeszcze jednego zwierzaczka? Wiedzialem przypadkiem, ze ma kota. -Gdybym chciala miec gadajace bydle, wyszlabym za marynarza. -Marines sa ciekawsi. - Wprowadzilem ja do kuchni, ktora przypadkiem byla czysta. Tak wolno toczylo sie to zycie. Nalalem jej brandy. Ogrzewala ja w dloniach, a ja opowiadalem jej o Deszczolapie. Jednym z bardziej porazajacych urokow Lindy Lee jest jej umiejetnosc sluchania. Nie przerywa i uwaza, co sie mowi. Nie odezwala sie, dopoki nie przerwalem, aby dolac sobie piwa, a jej kropelke brandy. Wtedy od razu przeszla do rzeczy. -I co znalazles, kiedy tam wrociles? -Ruine. Straz zrownala Szczyty z ziemia. Przeslala informacje Powolaniu. Wiekszosc Yenagetich wciaz tam byla. Nie mieli dokad uciekac. Tacy, jak oni, potrafia byc prawdziwa zmora. Chodz ze mna do biura. Spojrzala na mnie z pewnym zdziwieniem, jak gdyby sadzila, ze biuro jest ostatnim miejscem, gdzie zechce ja zwabic. Przeciagnela sie ja kot i wstala. Auuuuu! Z trudem opanowalem oddech. -Siadaj sobie. - Pokazalem jej fotel, a sam okrazylem biurko i zapadlem sie w moje siedzisko. Wsunalem reke pod biurko, wyciagnalem jedno z tych arcydziel, od ktorych omal nie wylysialem. - Popatrz. -Och, Garrett! - pisnela. Podskoczyla jak pileczka. Popiszczala jeszcze przez chwile, rozkosznie przy tym podskakujac. - Znalazles ja! Okrazyla biurko i skoczyla wprost na moje kolana. -Och, ty wielki, cudowny bohaterze. Kimze jestem, zeby sie skarzyc? Od tego mam to pieprzniete ptaszysko za sciana. Darl sie, jakby go zarzynali tepym nozem. Skrzywilem sie lekko i poddalem bez reszty entuzjazmowi Lindy. Kiedy przerwala, zeby zaczerpnac tchu, pochylilem sie i wyjalem z ukrycia druga ksiazke. -Prawdopodobnie w Szczytach nie przezyl nikt, kto je znal. W kazdym razie zadna z zainteresowanych stron nie zglosila sie po nie - a przynajmniej nie zrobili tego, zanim ja wpadlem na ten pomysl. -To tez prawdziwa pierwsza edycja! Nigdy wczesniej nie widzialam "Rozszalalych Mieczy". Skad je wzieli? -To ksiazka, ktora Emerald ukradla matce. Jej matka ukradla ja Wladcy Ognia Direheartowi. A on... nie wiem juz, komu. Chlopcy od Wixona i White'a wycyganili ja od Emerald, ale ona za to poskarzyla sie kolesiom z Powolania. Nie bylo to szczegolnie odkrywcze, ale odkad to takie zmanierowane dzieciaki wiedza, co jest dla nich dobre? Linda Lee czule rozsiadla mi sie na kolanach i otwarla ksiazke. -Chcialbym, zebys mnie tez traktowala z taka czuloscia - zauwazylem. -O nie. Mam byc czula? Jeszcze czego - zamruczala i odwrocila stronice. Wychylilem sie i wyciagnalem trzecia ksiazke. -"Burza Wojenna!" Garrett! Nikt nie mial kompletu od trzystu lat! - Polozyla sobie, JAozszalale Ostrza na" kolanach i chwycila Burze. Odchylilem sie w tyl, odprezony i bardzo z siebie zadowolony. Odprezylem sie tak, ze przysnalem w akompaniamencie zachwyconych westchnien Lindy. Nagly okizyk zlosci wyrwal mnie ze snu, w ktorym stalem obojetnie, a moja przyjaciolka Winger odbierala lanie swego zycia. -Co? - ale jestem glupi, przez chwile sadzilem, ze wpadla na trop skarbu Orla. -To falszerstwo! Garrett, spojrz na te strone. Jest na niej znak wodny, ktory pojawil sie dopiero w dwiescie lat po zapisaniu sagi o Orle - wydawala sie calkowicie zalamana. -Fruwalas na jard nad podloga, kiedy ci sie wydawalo, ze masz z powrotem Gre Stali. Teraz masz dwa oryginaly i kopie... -Grrr! Aha, masz racje. Ale to mnie doprowadza do szalu. To nie jest dokladnie tak, ze ona jest w calosci kopia lub falszywka. Czesc jest oryginalna. Widzisz, co zrobili? Wyjeli kilka stronic i zastapili podrobkami. Dopiero wtedy zainteresowalem sie bardziej. Pochylilem sie nad nia. Ogladala wlasnie ksiazke, ktora widzialem u Wixona i White'a, a nie, jak sie spodziewalem,,3urze Wojenna". -Ksiazka Emerald. Jak sadzisz, jak dawno ja przerobiono? -Papier jest stary. Po prostu nie tak stary, jak powinien byc. A jesli sie dobrze przyjrzec tuszowi, mozna zobaczyc, ze nie jest tak splowialy, jak powinien byc. -Nie przejmuj sie papierem, skarbie. Gdybym potrzebowal starego papieru, ukradlbym jakas stara ksiazke i wyjal z niej kilka stronic. - Wlasnie tak robia mistrzowie falszerstwa, jesli dokument ma wygladac na stary. -Och, masz racje! - Dokladnie przyjrzala sie ksiazce. - Wydaje mi sie, ze to zrobiono calkiem niedawno. Ktos ja rozebral, a potem zlozyl na nowo z nowymi stronicami, ale nie byl w stanie dopasowac sie do oryginalnego szwu. Wyglada to jak standardowa nic introligatorska, ktorej uzywamy do oprawy. - Zajela sie pozostalymi dwoma ksiazkami. - Do licha! A to nawet nie jest pierwsze wydanie,3urzy Wojennej". Ale wczesne, wczesne... Moze jakas uczniowska kopia iluminacji Weisdala. O, patrz! Ktos kombinowal tez przy "Grze Stali". Cala sygnatura zostala podmieniona. Chyba mnie powiesza, Garrett. Zanim ukradli te ksiazke, byla w porzadku. Ciekawe. Zaczalem sie zastanawiac, czy Emerald Jenn nie jest rownie sprytna i przebiegla jak kobieta, ktora ja urodzila. -Na pewno masz kopie, zgadza sie? Zachomikowalas, na wszelki wypadek? -Moze - skrzywila sie. -Alez oczywiscie. Moze ciekawe byloby porownanie tekstow. Cholerny Papagaj w pokoiku od frontu dostal chyba jakiegos ataku. Mialem wrazenie, ze sie smieje. Linda Lee przyciskala ksiazke do piersi jedna reka, a druga wychylila resztke brandy. -Musisz mnie odprowadzic do biblioteki. -Teraz? - Chlopie, tylko sie nie rozbecz. -Nikogo tam nie ma. - Wyjela z kieszeni spodnicy ogromny klucz. - Wyjechali na weekend. Moj charakter rycerza w lsniacej zbroi wzial gore. -Oczywiscie, ze cie odprowadze. Dla tych ksiazek juz gineli ludzie. Zamknalem drzwi i w podskokach zbieglem na ulice. Pomachalem pani Cardolnos. Zadarla nosa tak pospiesznie, ze omal nie zwichnela sobie szyi. A potem pokazalem jezyk wlasnemu domowi. Bj(lem pewien, ze to nie daremny gest. LXVI Minely dwa dni.Wracajac do domu bylem mocno roztargniony. Po drodze rozwazalem tylko jedna nienostalgiczna mysl - czy bylem jedynym matolem, ktory wiedzial o podmianie stronic? A moze wlasnie dlatego nikt nie pofatygowal sie do Szczytow, kiedy Straz sie stamtad zabrala? Zanim zdazylem wygrzebac klucz, drzwi otwarly mi sie przed nosem. Znalazlem sie twarza w twarz z imponujacym gosciem mniej wiecej postury Ivy'ego. -No, najwyzszy czas, zebys sie wreszcie pojawil. Przewrociles dom do gory nogami. Szafki sa pusciutenkie. I nie zostawiles mi grosza na zakupy. Zza jego plecow odezwal sie Cholerny Papagaj. On tez musial sobie na mnie uzyc. -Wiedzialem, ze moje szczescie nie potrwa wiecznie. - Co? -Wrociles. - Wydawalo mi sie, ze sie postarzal. Pewnie mial ciezka prace, zeby utrzymac mloda pare w kupie. - Wiesz, gdzie sa pieniadze. Nie lubi sie zblizac do Truposza, wiec powycieral dookola, myslac, ze mnie oszuka. Ale nic nie powiedzial. - I pozwoliles komus spac w moim lozku. -Niejednemu. I dobrze, ze sie nie spieszyles z powrotem. Serce by ci nie wytrzymalo, szczegolnie przy tej ostatniej. Pozwolisz mi wejsc do mojego wlasnego domu, czy nie? Za wczesnie tak stac na ulicy. - Moj plan obejmowal dwanascie godzin we wlasnym lozku. Musialem opuscic biblioteke o takiej godzinie, ze tylko ranne ptaszki, takie jak Dean, kreca sie w postawie pionowej. -Pan Tharpe przyszedl. -Saucerhead? Tutaj? - Postawa Tharpe'a jest bardziej elastyczna od mojej, ale tez nie przepada za wstawaniem w porze, kiedy rosa jeszcze wisi na listkach. -Przyszedl przed chwila. Pomyslalem, ze wkrotce wrocisz, wiec posadzilem go w kuchni z filizanka herbaty - jak sie za chwile przekonalem, nie wspomnial o wiekszej czesci skapych racji, jakie niedawno przynioslem. Saucerhead rzadko pozwala, aby grzeczna odmowa stanela pomiedzy nim a darmowym posilkiem. Rozsiadlem sie wygodnie. Dean nalal herbaty. -Co jest? - spytalem Tharpe'a. -Wiadomosc od Winger. -Serio? -Potrzebuje pomocy. - Trudno mu bylo utrzymac powage. -O, z pewnoscia. Co jej jest? I dlaczego mialby mnie o to rog tylka zabolec? Tharpe zachichotal. -Pilnie potrzebuje kogos, kto ja wykupi z Al-Khar. Zdaje sie, ze zlapali ja na kopaniu dolkow wokol pewnego domu wiejskiego i nie zdolala przekonac Strazy, ze tam mieszka. W istocie to oni szukali wielkiej blondyny, ktora moglaby im powiedziec, co sie tam naprawde wydarzylo. -Podoba mi sie. Ale skad ty sie o tym dowiedziales? Mowisz jak Pulkowinik Block. -Block przyszedl do lokalu Morleya. Myslal, ze cie tam znajdzie. -A po co ja mu jestem? - moglem sie domyslic. Pare pytanek na temat tego co sie stalo w Szczytach. -Mowil, ze chodzi o Winger, ktora twierdzi, ze jestes jej krewniakiem. Tak powiedziala, gdy ja zapytali, kogo poinformowac, ze jest w kiciu i skad moglaby wziac kase na kaucje, albo co. -Rozumiem. - Nie, ja w to nie uwierze. Nigdy. -Bylem tam, widzialem sie z nia. Juz sie wdala w bojke z jakims typem, ktory uwazal, ze nalezy mu sie specjalne traktowanie. Zlamala mu reke. -Oskarzyli ja o cos? Tharpe pokrecil glowa. -Relway probuje tylko wycisnac z niej informacje, co sie tam wlasciwie stalo. Ale znasz Winger. Bedzie sie upierac. -Znam Winger. Ma szczescie, ze Relway ostatnio jest w dobrym humorze. Wszystko idzie po jego mysli. - Paskudna pogoda i stanowcza postawa Strazy i tajnej policji pohamowaly zamieszki. Na razie. Beda kolejne. Z Kantardu nie nadchodzily dobre wiesci, nawet o podjeciu od nowa dzialan wojennych. -Tak, powiedzialem jej to. Jak ja znam, to jej wisi. -No to niech siedzi. Nie. Czekaj. Masz tu. Zanies wiadomosc. Zapytaj Blocka, czy mnie powiadomi, kiedy ja wypusci. -Sukinsyn z ciebie, Garrett. -To przez towarzystwo, w jaki sie obracam. Ucze sie od mistrza. - Kciukiem wskazalem na pokoj Truposza. Zamknalem drzwi za Tharpe'em, zasunalem rygiel i pomaszerowalem do pokoju Truposza. Zajrzalem do srodka. Wygladal jak zwykle: wielki i paskudny. -Niezle mi poszlo, jak na faceta leniwego do szpiku kosci. Caly czas cie pilnowalem. Ryzyko bylo mniejsze, niz sie wydaje. On wklada czlowiekowi mysli wprost do glowy. -Moze, zwlaszcza, kiedy mnie poszczules ptakiem. Ale do tej pory juz mialem za soba najgorsza czesc. Rozumiesz, ze to stworzenie imieniem Winger od samego poczatku wiedzialo, ze Maggie Jenn i Cleaver to jedna i ta sama osoba? -Pewnie. I wiedziala, ze chrapiesz smacznie, bo inaczej nigdy by sie nie odwazyla zapuscic wedki. Wciaz ma przewage. Mysli, ze ma. Tylko Emerald naprawde wszystkich wyprzedzila, prawdopodobnie jeszcze przed ucieczka z domu. W istocie. Samica waszego gatunku, jesli jest troche ladniejsza od ropuchy, potrafi wymanipulowac nawet najinteligentniejszego z was. -Jesli to sobie zaplanuje. Belindy, Maggie i Emerald nie sa na szczescie az tak popularne. Na szczescie. Daleki jestem od przypuszczen, ze takie zachowania cie podniecaja. -Jasne. Ale moze nie dosc daleki. - W drugim pokoju Cholerny Papagaj zaczal glosic prawdy, kryjace sie w jednym z umyslow Truposza. - Musze cos z tym zrobic. Ktos puka. Znowu masz szanse dotrzymac slowa. Becky Frierka. I oczywiscie, jej mamuska. -Dlaczego ja do jasnej cholery musze byc jedynym prawdomownym facetem w calym miescie? Zanim doszedlem do drzwi, Truposz przekazal mi jeszcze: Poszukiwania skarbu Orla sa daremne. Kurhan znajdowal sie kiedys na zboczu nad fiordem Pjesemberdal. Cala sciana gory zapadla sie do fiordu w czasie trzesienia ziemi na jakies trzysta lat przed moim wypadkiem. -Serio? - Jesli w ogole ktos dzisiaj cos wie na ten temat, to tylko on. - Szkoda, ze nie wiedzialem tego wczesniej. Skoro tak mnie pilnowales... Kazdy poszukiwacz przygod, ktory rozszyfruje sage, w koncu do tego dojdzie. Ale rozlano juz tyle krwi, ze winni nie maja odwagi ostrzec reszty swiata. Wlozyl w te mysl ogromny ladunek rozbawienia nad dziwactwami ludzkiego gatunku. Przy okazji przesaczylo sie jednak cos jeszcze: obawial sie mocno o klimat polityczny. W tolerancyjnym TunFaire czekal go stos. Szczegoly wyluskane z mojego umyslu dziwnie go wytracily z rownowagi. Przykleilem sobie na usta chlopiecy usmieszek i ruszylem do roboty. Trzeba sie bylo mocno napracowac, zeby go nie zgubic. Matka Becky nie ma meza i prowadzi aktywny odsiew kandydatow. Nie ma lepszej chwili, zeby moj ptak zwariowal, sluzacy pokazywal humory, a moj stary partner wrocil do siebie. Nikt jakos nie chce mi pomoc. Jestem naprawde dzielny i bardzo mocno sie staram. Becky dostala swoja randke i to dokladnie wedlug umowy. Koles byl ze mna i z czystej uprzejmosci staral sie srogo wygladac. Podobnie Saucerhead i Winger, ktora wyciagnelismy z kicia. Dwa tygodnie w puszce nie nauczyly jej niczego - to zreszta kryterium, wedlug ktorego dobieram sobie przyjaciol. Potrzebowalem pomocy, aby wypchnac Winger w pozadanym przeze mnie kierunku. Kilka tygodni odmienilo Strefe Bezpieczenstwa nie do poznania. Knajpa Morleya otrzymala nowa nazwe "Pod Palmami". Przed wejsciem ustawiono doniczki z rachitycznymi palmiszczami, ktore i tak juz wiedly w tlustym miejskim powietrzu TunFa-ire. Pojawily sie lampy uliczne. Mlodziency o wyraznej domieszce krwi elfickiej odstawieni jak pulkownicy Yenagetich pilnowali koni i powozow pomimo wczesnej pory dnia. -O, ja sie juz tu chyba nie bede dobrze czul - mruknal Koles. -Przeciez o to chodzi - syknal Tharpe. - Dotesowi nagle odbilo i dostal ataku wielkich ambicji. To juz nie miejsce dla takich jak my. Spojrzalem na Winger. Byla nadasana i nie miala ochoty wyrazic wlasnej opinii na ten temat. Wnetrze Domu Radosci zostalo zmienione. Teraz mialo przedstawiac tropikalny gaszcz, oczywiscie zgodnie z wyobrazeniem jakiegos durnia, ktory nigdy tam nie byl. Ja bylem na wyspach, wiec wiem. Morley blyskawicznie upchnal nas na pietro, zebysmy nie wystraszyli klienteli, gdyby sie raczyla pojawic. -Wiesz co, stary, brakuje tu robactwa - stwierdzilem. -Czego? Robactwa? -W tropiku sa robaki i owady. Robaki tak duze, ze musisz z nimi walczyc o miejsce przy stole. Muchy i komary, ktore zamiast zjesc zywcem, wieszaja cie na drzewie na pozniej. Duzo ich jest. Bardzo duzo. -Garrett, wiesz, ze nie mozna przesadzac z realizmem. -Robactwo slabo sie sprzedaje na Gorze - domyslil sie Saucerhead. Dotes zmarszczyl sie lekko. Nasza obecnosc wyraznie go denerwowala. Nienawidze, kiedy normalni ludzie nagle awansuja w hierarchii spolecznej. -Czego chcecie? - zapytal w koncu. -Nic takiego, tylko zakonczyc sprawe Deszczolapa. Winger juz wyszla, pewnie zreszta sam zauwazyles. Wszystkie tomy trylogii znalazly sie i zostaly policzone, choc ktos zdazyl je uszkodzic. I tak nic to nie da - krotko zrelacjonowalem mu to, co opowiedzial mi Truposz. Wiedzialem, ze wiesc sie rozniesie. Za dobrze znam moich przyjaciol i ich przyjaciol. Wreszcie ludzie przestana za mna lazic, bo wlasnie stwierdzilem, ze znowu cale tlumy snuja sie moim sladem. Zdaje sie, ze Yenageti w Szczytach wspomnieli o mojej wizycie, komu trzeba. -A dziewczyna? - z bolem zapytal Morley. -Znikla bez sladu. Pewnie wyruszyla na poszukiwanie skarbow. - Nawet nie probowalem jej odszukac. -To wszystko? - Byl zdziwiony. Chyba sie nie zrozumielismy. -To wszystko - odparlem. Nie mialem zamiaru mowic nic wiecej. -No coz, to was juz nie zatrzymuje. Mam jeszcze do zrobienia miliony rzeczy, zanim otworze wieczorem. Tylko jedna sprawa, zanim pojdziecie. Wyswiadczcie mi pewna uprzejmosc, blagam. -Zaczynasz mowic jak ci grozni piraci. O co chodzi? Udal urazonego. -Moi przyjaciele sa zawsze mile widziani "Pod Palmami". Staramy sie jednak pokazac sie z najlepszej strony, wiec, gdybyscie mogli ubrac sie ciut bardziej elegancko... Nie mialem szansy odpowiedziec, bo Winger eksplodowala pierwsza. -Chlopaki, wdepneliscie juz kiedys w wieksze krowie gowno? Slyszycie tego oslizlego pedala? Nie do wiary, ty pieprzony mieszancu, ja dobrze wiem, kim jestes. Dama potrafi wyrazic swoje uczucia, jesli sie przylozy. Winger i ja wreszcie doszlismy do porozumienia. Mniej wiecej. Koles i Tharpe poszli sobie, a ja ruszylem w kierunku domu. Winger powlokla sie za mna. Jakos nie wykazywala szczegolnej checi, zeby sie odlaczyc. -Garrett? Czy to prawda, co mowiles o skarbie Orla? -Absolutnie tak. Truposz mi powiedzial. Nie chciala mi wierzyc, ale nie miala wyboru. Bylem cholernie bezposredni i szczery do bolu. -Toto znow sie obudzilo? -A Dean wrocil ze wsi. Znow jestem chlopcem na posylki we wlasnym domu. Strzelila palcami. -Kurde! Wyschlam na wior. Pokrecilem glowa. Od tego sie zaczelo. -Nigdy nie przestaniesz mnie zaskakiwac, Winger. -Co? - Zlapala mnie za ramie, odciagnela z drogi brzeczacej jak roj os chmary rusalek, goniacych kilku mlodych centaurow, ktorych przylapaly na kradziezy. Polprzytomnie odnotowalem obecnosc osobnika, ktory wygladal mi na widmo od Relwaya. Nadzorowal calosc poscigu. -Ostatnio, kiedy tak powiedzialas, dowiedzialem sie, ze masz chlopaka, o ktorym nigdy nikomu nie wspominalas i ze ten chlopak lazi za mna jak przywiazany. Nie odwazyla sie bezczelnie sklamac -Hightower? Ja bym go nie nazwala chlopakiem... -Nie. Raczej dupkiem, ktory myslal, ze nim jest. I za fatyge dostal w leb. -Hej! Przestan juz mnie wychowywac! Nieraz cie widzialam bez portek! -Ja ci tylko przypominam, ze ludzie, ktorych lubisz, czesto gina, Winger. Klamstwa moga zabijac. Jesli, aby dopiac celu, musisz oklamywac przyjaciol i kochankow, moze lepiej daj sobie spokoj i dobrze sie zastanow, czy aby na pewno o to ci w zyciu chodzi. -Wsadz sobie te gadki w swoj dobroczynny tylek. To ja musze ze soba zyc. Ty nie. Byla to jedyna forma przyznania sie do bledu czy przeprosin, do jakiej zdolna byla Winger. -Kiedy przyszlas, zeby mnie dokonczyc, wiedzialas, ze Maggie Jenn to Deszczolap. Myslalas, ze masz nade mna przewage jako jedyna osoba z zewnatrz, ktora o tym wiedziala. Nie zapomne ci tego, badz spokojna. Winger nigdy nie przeprasza w normalny sposob. -Dowiedzialam sie przypadkiem. Glupi ma szczescie. A na pewno nie wiedzial nikt, moze tylko jej mala. Staruszka i Mu-gwump i moze jeszcze kilka osob mieli wszystkie informacje podane na talerzu, ale nie chcieli uwierzyc... Ale co ja gadam? Przeciez juz po wszystkim. Zapomnij temat. Idziemy naprzod. Wiesz co, te bzdury, od ktorych az trzesie sie miasto, rasistowskie pierdoly, nie sadzisz, ze to moze byc znakomita okazja? Musze to dokladniej sprawdzic. A wiesz co, moze wpadniesz do mne? Kusilo mnie, chocby po to, zeby sie dowiedziec, gdzie mieszka, ale pokrecilem glowa. -Nie tym razem, Winger. Truposz chcial, zebym mu opowiedzial o kolejnych dokonaniach Glory'ego Mooncalleda, wydarzeniach z Kantardu i w ogole o wszystkim, co sie dzieje na miescie. Wiem, bo wyslal w slad za mna Cholernego Papagaja, ktory paplal mi nad uchem bez ladu i sensu. Cos mu sie chyba zagotowalo w mozgownicy. Moj najgorszy koszmar stal sie rzeczywistoscia. Nie bylem w stanie sie od niego oddalic nawet wtedy, kiedy bylem daleko. Musialem tez pogadac z Eleanor o ewentualnej zmianie pracy. Mam pare pomyslow. U ich podstaw leza glownie ciarki, ktorych dostaje na mysl, ze moglbym znow trafic do oddzialu dla wariatow w Bledsoe. Gdybym wszystko sobie wlasciwie rozplanowal, urodzilbym sie bogaczem i prowadzil bezuzyteczne zycie jako playboy. A jeszcze gdyby to bylo gdzies poza TunFaire, tez bym sie chyba nie uskarzal. W koncu zycie nie moze byc calkiem do niczego, jak dlugo spedzam je gdzies w poblizu miejsca, gdzie warza piwo. ?? ?? ?? ?? 145 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2009-11-30 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/