Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Schmandt Piotr - Sprawy inspektora Brauna (1) - Pruska zagadka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Copyright © Oficynka & Piotr Schmandt, Gdańsk 2014
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub
odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie trzecie w języku polskim, Gdańsk 2014
Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl
Skład: Piotr Geisler
Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz | www.damasiewicz.idesigner.pl
Zdjęcia na okładce © Narodowe Archiwum Cyfrowe
© Thinkstockphotos.com
ISBN 978-83-64307-30-0
www.oficynka.pl
email:
[email protected]
Konwersja do formatu EPUB/MOBI:
Więcej darmowych ebooków i audiobooków na chomiku JamaNiamy
Strona 5
Spis treści
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
1 Podróż inspektora Brauna
2 Niespokojne miasto
3 Przewodnicy
4 Piekarz i jego żona
5 Anna
6 Lewe udo
7 Akta policyjne i to, czego w nich nie było
8 Oskarżenie i kontroskarżenie
9 Sklep mięsny Augusta Richtera
10 Wrzenie
11 Niedziela palmowa
12 Odezwa
13 W ogrodzie
14 Głowa
15 Gimnazjum i jego dyrektor.
16 Lekcja języka niemieckiego
17 Mała pocztówka i wielki cesarz
18 Z wizytą u hrabiego
19 Konkurencja.
20 Przygotowania do świąt
21 Pamiątka ostatniej wieczerzy
Strona 6
22 Pani Irmgarda
23 Świat widziany z drugiej strony
24 Droga krzyżowa
25 Wyznanie murarza
26 Czas paschalny
27 Na spacerze i u cioci
28 Kontrasty Wielkanocnego Poniedziałku
29 Młyn
30 Gospodarstwo Heinricha Berga
31 Dzień pogrzebu
32 Asesor
33 Pouczająca rozmowa z zaniedbywaną żoną
34 Cafe Putzig
35 Wieczór, noc i poranek
36 Pamiętnik
37 Uczciwi obywatele
38 Nóż i tępe narzędzie
39 Dwa dni do odjazdu
40 W bukowym lesie
41 Drzewo, które nie wydało dobrego owocu
42 Pożegnanie
Strona 7
Mojej Mamie Janinie
Strona 8
1
Podróż inspektora Brauna
nspektor Ignaz Braun przetarł miękką chusteczką okrągłe szkiełka
I okularów. Bez nich czuł się jak bez ręki.
Szybkim ruchem nałożył na nos cudowny wynalazek, dzięki
któremu najważniejszy ze zmysłów mógł z całą ostrością rejestrować i
oceniać błahe z pozoru elementy układanki tworzącej rzeczywistość. Pociąg
miarowo turkotał, rytmiczne odgłosy toczących się kół wprawiały
inspektora w doskonały nastrój. Wprawdzie Ignaz Braun najlepiej czuł się
w swojej przytulnej berlińskiej garsonierze przy Dürenergasse, jednak i on
od czasu do czasu odczuwał właściwą młodemu jeszcze człowiekowi
potrzebę wyrwania się w świat, chociażby miało ono oznaczać chwilowe
zaszycie się na prowincji.
W przedziale drugiej klasy oprócz inspektora siedziało troje ludzi.
Starszy pan o kościstej twarzy i siwym wąsiku czytał z namaszczeniem
gazetę, której nie wypuścił z rąk od chwili wejścia do pociągu na stacji w
Szczecinie.
„Urzędnik podatkowy średniej rangi, może powiatowy inspektor
szkolny, luteranin, przykładny ojciec kilkorga dzieci, głosuje na prawicę od
co najmniej trzydziestu lat i kocha cesarza jak siebie samego. Nie miewa
ekstrawagancji i nie chodzi do kabaretu” – ocenił inspektor towarzysza
Strona 9
podróży. Znacznie częściej wzrok Ignaza Brauna wędrował w stronę
eleganckiej młodej kobiety siedzącej naprzeciwko i trzymającej na krągłych
kolanach wiercącą się dwuletnią dziewczynkę.
Inspektor należał do tych mężczyzn, którzy nie przejawiają
wyzywającej śmiałości w kontaktach z kobietami.
Lubił wzbudzać zainteresowanie u szykownych dam, schlebiało mu,
jeżeli zostawał obdarowany czarownym uśmiechem lub dyskretnym gestem
świadczącym o życzliwości rozmówczyni. Za nic w świecie inspektor
Braun nie odważyłby się jednak na zalecanie się do kobiet; nie leżało w
jego naturze wdzięczenie przejawiające się przybieraniem póz widywanych
w trakcie spaceru po ogrodzie zoologicznym w okolicach klatek z
makakami czy pawianami.
Tego dnia policjant mógł bez obawy narażenia się na podejrzenia
ponętnej kobiety kierować w jej stronę aksamitne spojrzenia, udając, że
przypatruje się z życzliwością jedynie żywotnemu maleństwu.
Zwięźle oceniwszy nudnego urzędnika podatkowego, Braun z zapałem
chłonął każdą cząstkę aury roztaczanej przez młodą damę. Subtelny
kapelusz z jasnożółtymi czereśniami okrywał czarne włosy wychylające się
niekiedy na policzki zaróżowione lekko od wysiłku, nieuniknionego przy
opiece nad dzieckiem ciekawym świata. Wyszukana i skromna elegancja
pasażerki nie uszła uwadze Ignaza.
Kobieta nie należała do osób przesadnie szczupłych, jej kształty
uśmiechały się do młodego policjanta każdym ruchem, oszczędnym i
kontrolowanym. Dama niekiedy karciła dziecko i sadowiła je na kolanach z
takim wdziękiem, jakby sięgała po czekoladkę firmy Sarotti albo filiżankę
kawy ze śmietanką. Uroku towarzyszce podróży inspektora dodawały
rzadko przez kobiety używane okulary, przedmiot łączący Ignaza z
nieznajomą. Braun wiedział, że gdyby ujrzał damę na ulicy, byłaby ona
Strona 10
dumna i wyniosła, może nawet sprawiałaby wrażenie obrażonej na cały
świat.
Starczył drobny gest, ciepłe słowo, zainteresowanie okazane dziecku, i
znikała gdzieś jej rezerwa i chłód.
Policjant zdawał sobie sprawę, że nie zamieni z kobietą ani jednego
znaczącego słowa, że najpóźniej u celu własnej podróży ostatni raz spojrzy
na jej postać, ale starał się o tym nie myśleć. Chwytał zachłannie każdą
okazję i spoglądał naprzeciwko pogodnie, ciesząc się z tak miłych
okoliczności podróży. Ignaz Braun nie oczekiwał od życia wiele i należał
do rzadkiej kategorii ludzi radujących się promykiem słońca pośród
ciemności świata, z którymi miał do czynienia na co dzień.
Niski i przyjemny głos kobiety nie zdziwił inspektora.
Uderzająca była jedynie melancholijna nuta przebijająca się w każdym
słowie damy, do dziecka mówiącej po polsku. Starszy pan nie wychylał
nosa spoza swojej gazety, Braun natomiast kilka razy odezwał się do
towarzyszki podróży i był przez nią pytany o rozmaite błahostki.
Niestety, nie wypadało biednemu inspektorowi wpatrywać się
nieustannie w świeże oblicze powabnej istoty.
Ignaz Braun, jako człowiek interesujący się wieloma dziedzinami życia
i obarczony zawodową niejako ciekawością, tak potrzebną w stołecznym
Wydziale Zabójstw, uważnie analizował mijane krajobrazy. Pociąg odjechał
przed chwilą ze stacji Słupsk i spiesznie podążał na wschód ku dalszym
celom. Słotny marcowy dzień widać zatrzymywał ludzi w ciepłych domach,
skoro w przedziale inspektora nie zaszła żadna zmiana. Podróżowali
jedynie ci, których zmuszały do tego okoliczności. Monotonny krajobraz
pełen nagich jeszcze drzew i szarych, umęczonych długą zimą płaskich pól
pozwalał Ignazowi skupić się na celu podróży. Brunatne punkciki
widocznych w oddali zabudowań tylko na moment rozpraszały policjanta.
Strona 11
Bardziej zajmowały go ciemne oczy sąsiadki, ale ich blask inspektor w
umiejętny sposób potrafił umieścić w myślach obok układanki obrazującej
zadziwiające wydarzenia, których miał stać się kolejnym uczestnikiem.
Ignaz oparł wygodnie plecy o pluszową tkaninę miękkiego fotela i raz
jeszcze pogrążył się w myślach dotykających najmroczniejszych
zakamarków ludzkiej duszy.
O wszystkim dowiedział się z prasy. „Berliner Beobachter” szeroko
rozpisywał się na temat wydarzenia, które wstrząsnęło mieszkańcami
spokojnego miasteczka w Prusach Zachodnich należącego do regencji
gdańskiej. Śladem gazety na miejsce podążyli dziennikarze
konkurencyjnych tytułów, ale tamten pierwszy artykuł zrobił na Ignazu
największe wrażenie. Krótkie zdania jak cięcia lancetu rzeźbiły kształty
kolejnych faktów i domysłów. „Jakież ona ma piękne policzki...” – po raz
kolejny zauważył inspektor Braun I wrócił pamięcią do rzędów drobnych
gotyckich literek pochłanianych chciwie przed miesiącem.
Kiedyś, dawno temu, policjant przejazdem gościł w Wejherowie.
Niewiele pamiętał z tamtego czasu. Pochodził z okolic Poznania i takich
miasteczek w całej monarchii widział wiele. Teraz wiedza inspektora,
uzupełniona lekturą, zaczynała przekładać się na obrazy pojawiające się
uporczywie i z fotograficzną ostrością.
W połowie lutego 1901 roku mieszkańcy Prus cieszyli się niemal
wiosenną pogodą. Krótkie dni zimowe napełniały okolicę jaskrawym
słońcem, ciemności nadchodziły coraz później, śnieg zdawał się nie tak
zimny i nawet starsi, poważni ludzie uśmiechali się częściej niż wypadało.
Od kilku dni tę aurę nadchodzącego przedwiośnia zakłócał Johannes
Wenders. Rozsądny i stateczny piekarz zupełnie stracił głowę, chociaż
wszyscy przyznawali, że na jego miejscu zachowywaliby się tak samo.
Kiedy dzieci ślizgały się na łyżwach po kruszejącym lodzie, gospodynie
Strona 12
robiły codzienne zakupy, a z kominów ulatywał do nieba gryzący dym, pan
Wenders z kilkoma pomocnikami dzień i noc przetrząsał każdy zakątek
miasta. Pukał do drzwi, prosił o pokazanie podwórek, chlewików i
drewutni, zajrzał do wszystkich kalwaryjskich kapliczek. Poszukiwania nie
przynosiły rezultatów. Syn Johannesa, osiemnastoletni gimnazjalista
Johann, we wtorek 15 lutego jakby zapadł się pod ziemię. Piekarz, jak
donosiły gazety, zachodził w głowę, co takiego mogło spowodować
zniknięcie jedynaka. Johann nie miał zatargów z rówieśnikami, należał do
kilku kółek szkolnych, pomagał słabszym uczniom. Był łubiany przez
nauczycieli i sąsiadów. Z wolna całe miasto zaczynało huczeć od plotek i
domysłów, ale nie brakowało też przejawów życzliwości w stosunku do
zrozpaczonego ojca i jego żony Irmgardy, kobiety słusznej postawy i
statecznych obyczajów. Pana Wendersa nie odstępował na krok największy
konkurent, piekarz Werner Lange. Obchodził z Johannesem wszystkie
ciemne zaułki i miejsca, w których ojciec spodziewał się znaleźć
jakikolwiek trop.
Lange pocieszał rywala jak mógł, pewnego dnia o późnej porze wyznał
nawet, że jego pieczywo nie może równać się z wypiekami firmy „Wenders
Backerei” Stary Johannes musiał dziwić się, że dopiero tak dramatyczne
okoliczności potrafią wydobyć z człowieka jego prawdziwe oblicze, i
zarazem cieszył się z nagłej poprawy stosunków ze śmiertelnym dotąd
wrogiem.
Po czterech dniach poszukiwań, kiedy nieszczęśliwy ojciec razem z
kilkoma pomocnikami przeniósł się na leśne obrzeża miasta, Werner Lange
odkrył coś, co każdy z poszukujących odsuwał dotąd w najciemniejszy kąt
wyobraźni.
Młyn nad rzeczką Cedron, stojący nad płytkim rozlewiskiem, a
należący do rodziny Biangów, miał stać się kolejnym miejscem
Strona 13
drobiazgowo przeszukanym przez mężczyzn.
Lange zmęczonym krokiem przyczłapał w okolice młyna, spojrzał na
rozlewisko i jego wzrok spoczął na bezkształtnej szarej bryle wystającej
kilka centymetrów ponad powierzchnię wody, w miejscu ukrytym przed
mniej uważnym obserwatorem.
Piekarz pobiegł po brodzącego nieopodal w śniegu Johannesa. Obaj
mężczyźni, zaopatrzeni w bosaki i otoczeni wianuszkiem pracowników
młyna, wchodzili do lodowatej wody. Johannes z bijącym mocno sercem
przybliżał się do celu. Kilka metrów dzieliło go od zamokniętego papieru
starannie owiniętego mocnym sznurkiem. Każdy krok stawał się coraz
krótszy. W końcu oblany lodowatym potem Wenders doszedł do paczki.
Przystanął. Wtedy dobiegł do niego Lange z dwoma pomocnikami.
Spróbowali podnieść pakunek. Piekarz śledził błędnym wzrokiem
czynności trzech mężczyzn, podążał za wlokącymi ciemnoszary ciężar w
stronę brzegu. Tragarze znaleźli się wreszcie na zaśnieżonym skrawku
ziemi. Werner Lange szybko przeciął ostrym jak brzytwa nożykiem sznurek
i rozchylił rwące się miękkie warstwy grubego papieru. On pierwszy ujrzał
górną część męskiego torsu pozbawioną głowy i rąk.
Nie wszyscy z obecnych odważyli się zajrzeć w głąb otwartego
pakunku.
Nadludzkim wysiłkiem Johannes Wenders obejrzał fragment ciała i,
mimo zniekształceń właściwych wstępnym stadiom rozkładu, rozpoznał po
charakterystycznej bliźnie biegnącej poniżej lewej piersi tors syna.
Skąpe resztki ubrania należały do gimnazjalisty. Nie mogło być
wątpliwości. Ojciec osunął się miękko na śnieg i dopiero łyk mocnej wódki
przywrócił mu świadomość.
Wieść o znalezieniu części ciała młodego Wendersa lotem błyskawicy
rozeszła się po mieście. Kiedy przy użyciu bosaków szukano pozostałych
Strona 14
szczątków, nad rozlewisko nieustannie nadbiegały tłumy ludzi ciekawych
makabrycznego znaleziska. Po dwóch kwadransach wyłowiono drugi
pakunek. Tym razem Werner Lange nie znalazł dość siły, aby powtórzyć
swój heroiczny czyn, i odsunął się na bok. W zamokniętym papierze
pakowym ukryta była dolna część korpusu. Bez nóg. Przybyły na miejsce
doktor Leo Gessler beznamiętnym głosem i kilkoma szybkimi gestami
wykazał fachowość cięć. „Chirurg lub rzeźnik” – zawyrokował.
„Nawet w Berlinie była to sensacja” – refleksyjnie podsumował lutowe
wydarzenia inspektor Braun i na dłuższy moment zatrzymał wzrok na
towarzyszce podróży podającej dziewczynce ciasteczko migdałowe
(wcześniej obie zjadły po jajku na twardo i maślanej bułeczce z serem).
Mała ochoczo sięgnęła po smakołyk i dopiero wtedy Ignaz zauważył, że
karmiąca dziewczynkę dama nie ma na palcu obrączki. Ożywił się na
moment, ale zaraz uświadomił sobie, że wcale nie musiało oznaczać to
wolnego stanu kobiety.
Wejherowem wstrząsnął monstrualnych rozmiarów zbiorowy dreszcz
przerażenia. Zgroza mieszała się w umysłach mieszkańców miasteczka z
rozkoszą płynącą z poczucia odmiany sennego do tej pory życia. Domysły i
plotki przetaczały się przez ulice i domostwa szeroką falą i jak kapryśne
strumyki zmieniały nurt, doznawały metamorfoz, drążyły nowe koleiny.
Miejscowa policja wszczęła śledztwo, szukano pozostałych części ciała
osiemnastolatka.
Kilka dni po pierwszych znaleziskach gromadka dzieci lepiących
bałwana natknęła się na lewe ramię Wendersa. Z zachowanym rękawem
szarej marynarki i pokrytej runatnymi zaciekami koszuli leżało tuż za
bramą cmentarza ewangelickiego na świeżo spadłym śniegu. Znowu
fachowe cięcie. Dlaczego podrzucono ramię dopiero wtedy, w miejscu tak
widocznym? Inspektorowi Braunowi pytanie to zadał nadkomisarz Arnold
Strona 15
von Marburg, bardzo ważna figura w stołecznym Wydziale Zabójstw.
Berlin domyślał się, że wykrycie sprawcy przerasta możliwości
wejherowskiej policji i potrzebna będzie interwencja fachowych sił z
centrali.
Ignaz Braun zakończył właśnie sprawę handlującego końmi porywacza
dzieci z północnej Turyngii i w chwale wytrawnego detektywa pojawił się
w olbrzymim i surowym gmachu siedziby policji, witany przez znajomych
z największą atencją. Zapukał do drzwi gabinetu von Marburga,
spodziewając się decyzji o przyznaniu zasłużonego urlopu, tymczasem
olbrzymi mężczyzna z sumiastym wąsem i łysą czaszką bez słowa podał
inspektorowi artykuł o zbrodni w Wejherowie. Ignaz znał już treść i w
sekundę odgadł, że czeka go podróż do Prus Zachodnich. Niejednokrotnie
komplementowany był mianem wschodzącej gwiazdy cesarskiej policji i
liczył się z kosztami takiej opinii.
Przyznawał w duszy, że pochlebiało mu zainteresowanie prasy i cieszył
podziw okazywany przez przełożonych.
Ojciec Ignaza Brauna był Polakiem i inspektor mówił po polsku jak
mieszkaniec Warszawy lub Wilna. W warunkach Prus Zachodnich
umiejętność ta mogła się okazać bezcenna przy pozyskaniu zaufania
miejscowej ludności.
Von Marburg był czcicielem kanclerza Bismarcka, ale należał do ludzi
inteligentnych i potrafiących szerzej niż jego autorytet patrzeć na
skomplikowane sprawy narodowościowe. Już dawno pogodził się z faktem,
że nie wszyscy poddani Najjaśniejszego Pana są Niemcami z dziada
pradziada i z radością, chociaż okazywaną na sposób pruski, dostrzegał w
siedzącym naprzeciwko młodym człowieku dojrzewającego z każdym
dniem rasowego detektywa.
Strona 16
Służba nie zna sentymentów i słabości. Inspektor Braun zapakował do
walizki parę koszul i zapas kołnierzyków, trzy krawaty, koszulę nocną i na
stacji Tiergarten wsiadł do pociągu kolei żelaznej. W walizce Ignaza nie
zabrakło też kilku prac naukowych z zakresu geografii i historii Prus
Zachodnich. Publikacje wydawały się policjantowi nieodzowne w
teoretycznym przygotowaniu do prowadzenia śledztwa; na przykład taki
Karl Perlin w swojej pracy
„Wanderungen durch die Sogen” w plastyczny sposób odmalował
wszystko, co mogło być przydatne dla osoby przyjeżdżającej do
Wejherowa. Wiedza humanistyczna zawsze przynosiła Braunowi wymierne
korzyści.
Zbrodnia w Wejherowie szerokim echem odbiła się po całych
Niemczech, chociaż sprawa podniesiona przez żurnalistów zgasła dla ogółu
dość szybko. Wydarzeniem żyli nadal mieszkańcy miasteczka i
najbliższych okolic. Policjanci kryminalni fascynowali się makabrycznym
znaleziskiem, analizowali fragmentaryczne informacje, nad kufelkiem
złocistego piwa i talerzem dymiących parówek dyskutowali, snując
najrozmaitsze przypuszczenia. Centrala w Berlinie, dbając o prestiż
praworządnego państwa, nie mogła pozwolić sobie na bezsilność i
przegraną. Efektem narady w gronie bardzo ważnych osób była konkretna
decyzja, w wyniku której Ignaz Braun dojeżdżał właśnie do Lęborka.
Cel podróży miał się ukazać oczom inspektora za niespełna trzy
kwadranse.
Policjant wrażliwy na kobiece wdzięki doznał zawodu. Spodziewał się,
a raczej miał nadzieję, że piękna nieznajoma będzie towarzyszyć mu do
samego Wejherowa, tymczasem los zamierzał ukraść mężczyźnie
kilkadziesiąt minut rozkosznej kontemplacji. Dama poprawiła dziewczynce
zsuwające się od nieustannego wiercenia pantalony, zapięła na ruchliwym
Strona 17
ciałku bordowy paltocik, opatuliła główkę perkalowym czepkiem i przez
dziecięce ramię przełożyła szydełkowaną portmonetkę; sama sięgnęła po
błękitnoszary płaszcz, ale w tym momencie inspektor nadludzkim
wysiłkiem woli przełamał nieśmiałość, poderwał się i po sekundzie tulił w
dłoniach miękką, ciepłą wełnę, w którą otulała się nieznajoma.
– Bardzo pan miły, łaskawy panie – szepnęła z uśmiechem kobieta.
– To nic takiego, moim obowiązkiem i przyjemnością będzie zapytać
szanowną panią, czy nie zechciałaby wyświadczyć mi łaski i pozwolić
wynieść jej bagaże z pociągu? – wyrzucił z siebie jednym tchem policjant.
– Zechciałby pan... Doprawdy?
– Ależ łaskawa pani! – Braun doświadczył ponownie przypływu
odwagi.
Wzajemnym uprzejmościom nie było końca. Urzędnik podatkowy ze
Szczecina, odziany w czarny surdut o niemodnym kroju, na moment
podniósł głowę znad gazety i nieco zdziwiony niepotrzebnym
zamieszaniem powrócił zaraz do zajmującej lektury. Zaledwie kilka osób
wysiadało w Lęborku. Ignaz dość swobodnie przecisnął się do wyjścia z
olbrzymią skórzaną walizką i pudłem na kapelusze.
Jeszcze chwila i straci z oczu kobietę, która zaintrygowała go jak nikt
dotąd. Nieznajoma musiała wreszcie dostrzec uporczywe spojrzenia Brauna
i spuściła oczy. Wybawienie z niezręcznej sytuacji przyniosło zatrzymanie
się pociągu.
Inspektor otworzył drzwi, przepuścił damę i dziewczynkę, potem zaś,
niosąc przed sobą bagaż, wytoczył się na zewnątrz.
Trzymając dziecko za rękę, błękitnoszara istota podeszła szybkim
krokiem do dwóch kobiet, starszej i młodej.
Inspektor nieśmiało przy dreptał do witającej się gromadki, postawił
obok kobiet walizkę i pudło na kapelusze, skłonił grzecznie głowę i
Strona 18
zamierzał się oddalić. Nagle nieznajoma wyciągnęła w jego stronę dłoń.
Mimo że cienka jedwabna rękawiczka dzieliła Ignaza od szczęścia, gorąco
przywar! ustami do mgiełki materii.
Sygnał z lokomotywy, krótka zapowiedź odjazdu pociągu i oczarowany
mężczyzna pobiegł do swojego wagonu. Przytulił się do okiennej szyby i
odprowadzał tęsknym wzrokiem kobietę.
Miał żal do siebie, że nie odważył się zadać nieznajomej kilku istotnych
pytań. Gdyby to była jedna z podejrzanych! Podstępne i zawiłe pytania
rodziły się wtedy w głowie inspektora jak gdyby pod wpływem
szczególnego rodzaju natchnienia. Albo pytania krótkie i wymagające
natychmiastowej odpowiedzi, demaskujące misterny plan ukrycia
przestępstwa... Tutaj nieznajoma była władczynią, Ignaz natomiast
pokornym sługą gotowym dać się poćwiartować dla jednego spojrzenia. Na
myśl o ćwiartowaniu Braunowi przypomniał się cel podróży i policjant
porzucił marzenie o tak szczególnym rodzaju oddania.
Nie znał nawet imienia tajemniczej damy, nie wiedział o niej nic i miał
tylko nadzieję, że tęsknota po niespodziewanym zauroczeniu nie zakłóci
trzeźwego myślenia, a ono w najbliższych dniach miało być najważniejsze.
Policjant wpadł całym ciężarem ciała w fotel, czym wystraszył
szczecińskiego urzędnika podatkowego pragnącego spokoju, i wpatrywał
się w budynek dworca, w którego wnętrzu właśnie znikła postać kobiety.
Brauna nie interesowały teraz widoki wzgórz i nagich jeszcze konarów
drzew, rdzawożółtych pól i małych domków. Zapomniał nawet o Johannie
Wendersie. W nastroju smutku i zniechęcenia oddał się dręczącym, ale i
słodkim wspomnieniom sprzed godziny, kiedy wydawało się, że ulotne
szczęście będzie trwało wiecznie.
Kiedy pociąg dojeżdżał punktualnie do Wejherowa, Ignaz stał ponownie
przed drzwiczkami wyjściowymi.
Strona 19
Szczeciński urzędnik z wyraźną ulgą przyjął fakt opuszczenia
przedziału przez współpasażera i ziewnął przeciągle, na co nie chciał
pozwolić sobie w towarzystwie. Inspektor natomiast wychodził z pociągu
wyprostowany, starannie ważąc każdy ruch i starając się nie wzbudzić sobą
zainteresowania przechodniów. Dworzec wejherowski, schludny i
niepozbawiony małomiasteczkowego uroku, zrobił na policjancie
wrażliwym na estetykę architektury dobre wrażenie. Braun opanował już
emocje, kamienna twarz wyrażała obojętną uprzejmość dla całego świata.
Nieznajoma musiała ustąpić przed zbrodnią. Obowiązkiem cesarskiego
policjanta miało być całkowite oddanie się przywróceniu społeczeństwu
wiary w praworządne państwo i Ignaz Braun miał świadomość wagi swojej
misji. Nie honor Rzeszy interesował go jednak najbardziej. Myśliwy
pragnął znaleźć trop zwierzyny. Czuł, że zbrodniarz jest blisko, że może
przechodzić właśnie obok brukowaną drogą albo stać przed sklepową
witryną. Inspektor berlińskiej policji wciągnął całą piersią rześkie powietrze
i przyspieszył kroku.
Strona 20
2
Niespokojne miasto
iedziba szefa policji wejherowskiej mieściła się w dolnej części
S budynku ratusza przy Rynku. Inspektor stanął przed frontem ratusza,
spojrzał na kolumny strzegące wejścia do siedziby władz miejskich i
pomyślał, że za jakiś czas właśnie tutaj będzie musiał zdać pierwszą
oficjalną relację z wyników śledztwa. Wyobraził sobie burmistrza, który z
wyrazem twarzy Bardzo Ważnej Osoby będzie się wsłuchiwał w końcowe
konkluzje. Braun porzucił jednak szybko żartobliwe myśli i w postawie
właściwej swojej funkcji przekroczył próg ratusza.
– Witam, witam uniżenie gościa z Berlina! – wykrzyknął niski
szpakowaty mężczyzna o twarzy zapaśnika. – Jakże się cieszę, że pan
inspektor przybył do naszego zacnego miasta! Szczęśliwy ten wtorek!
– Mam nadzieję, że jeszcze bardziej ucieszy się pan z mojego wyjazdu.
– Dlaczegóż to, jeśli wolno zapytać? – szepnął zbity z tropu komisarz
Rudiger Rensch, szef wejherowskiej policji.
– Ponieważ będzie to znaczyło, że zbrodniarz został ujęty... – ze szczerą
prostotą odpowiedział Braun i usiadł we wskazanym sobie fotelu.
– Widzi pan – zaczął nieco uspokojony komisarz – tutaj rzeczy mają się
coraz gorzej. Interwencję z Berlina, powiem panu szczerze,
traktowalibyśmy w każdym innym wypadku jako brak zaufania oraz dowód