Reed Robert - Nodaway

Szczegóły
Tytuł Reed Robert - Nodaway
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Reed Robert - Nodaway PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Reed Robert - Nodaway PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Reed Robert - Nodaway - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROBERT REED Nodaway Joseph to bystry facet, zazwyczaj ponury i sceptyczny. Mawszystkie te cechy, które Emma sobie ceni, akceptuje i które ją intrygują - w tej właśnie kolejności. Często oddaje się czarnym nastrojom i pełnej złych spojrzeń ciszy, a w ciągu ostatnich dwudziestu lat dwa razy wpadł w ciężką depresję w najczystszej klinicznej postaci. Powiedział jej o tym już na pierwszej randce. Ponieważ tak właśnie należało postąpić, uśmiechnął się smutno i zwierzył się Emmie: - Muszę brać prozak. Było najzupełniej jasne, iż spodziewa się, że dziewczyna spanikuje. Że wypadnie pędem przez restauracyjne drzwi. Ale Joseph jeszcze jej nie znał. Emma nie porzuca ludzi. A już na pewno nie takich, których da się jeszcze wyleczyć. Zresztą jest on przyzwoitym mężczyzną, pod wieloma względami ujmującym, a nawet niezwykłym. W tych jego czarnych nastrojach kryje się nawet coś pociągającego. Kiedy mu się przygląda, Emma odnajduje w nim jakąś głęboką wewnętrzną wartość. A do tego lekkie oznaki rozkosznej bezbronności. Joseph uwielbia psioczyć, umniejszać i dokuczać. Ma ostre, kostyczne poczucie humoru i ogromnie bawi go niszczenie głupców, którzy mieli pecha napatoczyć mu się przed oczy. A mimo to nigdy nie umniejszał zalet Emmy, nigdy też nie opuścił jej w żadnych okolicznościach. Joseph chyba docenia cechy, jakie w niej odnajduje, a mimo że sama ich w sobie nie dostrzega, Emma czuje ogromną przyjemność na myśl, że w jej skądinąd rutynowym życiu znalazł się nagle taki mężczyzna. Spotykali się przez bite pół roku, zanim zdecydowała się poprosić Josepha, żeby pojechał z nią do domu na święta. Jako jedynak, którego rodzice już zmarli, nie miał dokąd wyjechać, a święta Bożego Narodzenia dla ludzi skłonnych do depresji nie są najodpowiedniejszą porą do samotnego wysiadywania w domu w mieście. A przecież, mimo że go zapraszała, w głębi ducha wcale nie spodziewała się, że on skinie głową i odpowie jej tak, jak odpowiedział: - Jasne, Emmo. Czemu nie? - Moja rodzina jest trochę inna - ostrzegła go. - Każdy jest trochę inny. - Chciałam powiedzieć, że właściwie są trochę dziwaczni. Klanowi. Mają dość szczególne poglądy, dziwne zwyczaje, rytuały i takie tam... - Jak każda rodzina. Pewnie tak, pomyślała. Ale to nic nie znaczy, ponieważ te wszystkie inne rodziny to nie są jej rodziny. - No to jak: zapraszasz mnie czy nie? - zapytał w końcu. - Zapraszam - zapewniła. - Ale pamiętaj: mówimy tu o okręgu Nodaway. - A to znaczy...? - Tamtejsi ludzie bywają bardzo podejrzliwi wobec obcych. - Pewnie mają powody. - Joseph wierzył, że rozumie w czym rzecz. - Nie mam na myśli ludzi w ogóle. - Masz na myśli swoją dziwaczną rodzinę... - Wcale nie, mam na myśli swego ojca - przerwała mu. - W stosunku do obcych potrafi się zachowywać naprawdę dziwnie, jeśli dadzą mu choć cień powodu. Joseph zamilkł i pogrążył się w rozmyślaniach. - To coś, o czym dotąd raczej ci nie opowiadałam... - odezwała się po chwili Emma. - Twój ojciec... Dlaczego rozmawiamy... o twoim ojcu...? - Na twarzy Josepha odmalowało się wyraźne zdziwienie. Emma nie odezwała się ani słowem. - Cholera! - zaklął Joseph. Z uśmiechem. I nie był to jakiś tam mizerny uśmiech. Ni z tego, ni z owego rozpromienił się cały. A taki wyraz twarzy był u niego czymś tak niecodziennym, tak nieoczekiwanym, że Emma potrzebowała całego dnia, żeby sobie przypomnieć, iż nie dokończyła swego wywodu. - Proszę cię - dorzuciła tylko - nie poruszaj przy moim ojcu tematu statków kosmicznych i kosmitów. Proszę. - Ty nie prosisz - sprostował Joseph - ty błagasz. - W porządku - zgodziła się. - Błagam. - Nie wspomnę ani słowem o katastrofie - obiecał niechętnie. I już za chwilę pytał: - To jak to właściwie było...? Jak bardzo Emma się martwi? Tak bardzo, że prawie dostaje mdłości. Ale kryje swój nastrój za stanowczym uśmiechem i okazjonalnymi zrywami nieistotnych rozmówek. Jest wigilia Bożego Narodzenia. Zaspy pozostałe po Dniu Dziękczynienia już prawie stajały - głęboka na stopę warstwa śniegu zrobiła się cieńsza, a miejscami wyzierał spod niej ponury brunatny grunt. To nigdy nie był raj dla farmerów. Szare zimowe niebo dobrze pasuje do mizernych obejść. W miarę jak wjeżdżają głębiej na południe, miasta i miasteczka zdają im się coraz mniejsze i biedniejsze. Wystawy sklepowe wyglądają jak spustoszone.Często widać domy na sprzedaż, czasem zdarzają się i opuszczone. Gdyby nie mijany od czasu do czasu supermarket, tłoczny od zapóźnionych zakupowiczów, można by przypuszczać, że okoliczną ludność zdziesiątkowała jakaś zaraza albo inwazja. Lunch jedzą u Hardeego w Cedar City. A przynajmniej Joseph zajada, narzekając jednocześnie na kanapkę z wołowiną, mimo że pożera ją z wilczym apetytem. Emma grzebie w talerzu z kurczakiem i udaje, że czyta zostawione przez kogoś "USA Today", potem znika w toalecie, żeby trochę wspomóc swą uśmiechniętą twarz. Dziesięć mil na południe i oto dojeżdżają do niewielkiego zielonego znaku, który obwieszcza im i światu, że właśnie zaczyna się okręg Nodaway. Kawałek dalej od starej dwupasmówki wznosi się jakiś pomnik. Pamiątkowy obelisk, uświadamia sobie Emma. Ktoś musiał go tu postawić w ciągu ostatnich sześciu czy ośmiu miesięcy. - Chcesz się zatrzymać? - pyta. Joseph ma niebrzydki profil. Kiedy bywa znudzony, ciemne oczy przybierają wyraz przyjemnego cierpienia, a drobne usta w urokliwy sposób zdają się szydzić ze wszystkiego, co te oczy widzą. - Czemu nie? - mówi. Emma za późno wciska hamulec i samochód wpada w poślizg na rozmiękłym żwirowanym podjeździe. Joseph patrzy gdzieś daleko przed siebie, potem parska śmiechem. Emma oblewa się rumieńcem, ale nie mówi ani słowa. Obelisk to gruba iglica z wapienia z przytwierdzoną do niej tabliczką z brązu, na której w dużym skrócie zdawano sprawę z jedynego istotnego wydarzenia, jakie kiedykolwiek miało miejsce w jej rodzinnym okręgu: Wieczorem dnia 4 lipca 1947 roku zastępca szeryfa nazwiskiem Travis Bins stał tu wypisując mandat za przekroczenie szybkości. Nagle uwagę jego przyciągnął niespodziewany błysk niebieskawego światła, a kiedy podniósł wzrok, ujrzał, że z nieba opuszcza się gwałtownie jakiś obiekt. Tajemniczy obiekt manewrował przez chwilę, a potem roztrzaskał się w odosobnionym skrawku lasu, o siedemnaście mil na południowy wschód. Zastępca szeryfa Bins dotarł na to miejsce trzydzieści minut później. Większość autorytetów uznaje, że to on pierwszy odkrył statek kosmiczny z Nodaway. Pomnik ten ufundowano dzięki pomocy Komitetu Historycznego Okręgu Nodaway. 4 lipca, 1997 r. Klan Lawsonów czeka na nich w kuchni, przyczajony niczym w zasadzce. Brace i Angel siedzą po przeciwnych stronach śniadaniowego stołu; grają w karty i odgryzają główki piernikowym ludzikom. Ich żony stoją przy piecu i pomagają przy gotowaniu obiadu, kiedy akurat nie krzątają się przy niemowlakach. Mama tworzy wir uradowanego hałasu i gwałtownych gestów. Ojciec siedzi przy stole z synami; starannie odkłada karty, zanim podniesie się i odwróci ku nim tę starą, rumianą twarz, nie całkiem uśmiechniętą, żeby wbić spojrzenie w nowego faceta w życiu swojej córki. Scena, którą Emma wyobrażała sobie od tygodni - i której tak się bała - mija w okamgnieniu, bez incydentów, nawet bez większego znaczenia. Półukłony i uprzejme uśmiechy zastępują uścisk dłoni. Wszyscy zachowują się jak należy. Z wyjątkiem starszych bratanic i bratanków, które wpadają znienacka do kuchni, drąc się radośnie i przeraźliwie na całe gardła. Przez ten ryk stara się przebić głos Josepha: - Miło mi państwa poznać. - Wolniej! - krzyczy Brace do pierworodnego. Ośmiolatek bierze to sobie do serca na jakieś pół minuty, ale kiedy uwaga dorosłych zaczyna przemieszczać się w inną stronę, pochyla się nisko i wypada pędem do jadalni. Emma czuje się szczęśliwa i zarazem spięta. Odczuwa jednocześnie urazę i ulgę, kiedy ojciec decyduje się usiąść z powrotem i nie chce się dołączyć do zwyczajowych wstępnych pogaduszek. Mama upiera się oprowadzić gościa po całym domu. Emma upiera się, że będzie im towarzyszyć. - Tutaj jest stara część domu - zaczyna mama. Teraz musi obowiązkowo zachichotać, zanim doda: - Jakby tu coś w ogóle można uznać za nowe. Joseph milczy. - Tę część gospodarstwazałożył praprapradziadek Emmy - objaśnia mama. - Tu, gdzie stoimy, postawił krytą darnią chałupę. Kiedy wrócił z wojska, zaraz po wojnie secesyjnej. - Aha - mruczy Joseph. Mama dotyka kuchennej ściany. - Ta darń ciągle jeszcze tu jest, ukryta pod tynkiem. Dobrze mówię, Tom? Ojciec wzrusza ramionami. - To właśnie dlatego tu jest tak cieplutko - dorzuca mama. Prawem kontrastu w jadalni jest lodowato. Dzieci zebrały się dookoła stołu, a nawet pod nim. Stół nie jest jeszcze rozłożony, brakuje zastawy i sztućców. Ale Emma nie ma czasu, żeby wziąć to na siebie. Przechodzą do pokoju dziennego. Babcia Lawson siedzi tam sama, okryta starą kołdrą, wydaje się maleńka w wielkim, solidnie wypchanym fotelu. Przymglone zielone oczy są półprzymknięte. Drzemie czy nie? Ale już po chwili oczy mrugają i słychać radosny głos: - Witaj, Emmo. Jak się miewasz, Stephen? Stephen to był jej ostatni chłopak. Chwila zakłopotania, krótka i do wytrzymania. Tylko mama niepotrzebnie rozgrzebuje sprawę, bo wymyka jej się: - Nie, matko Lawson. To jest Joseph. Joseph! Nowy przyjaciel Emmy! Babcia skinąwszy leciutko głową, udaje, że odpływa. Mama zwraca się do Josepha z wyjaśnieniami: - Ma już właściwie dziewięćdziesiątkę. - Jasne - uspokaja ją Joseph. - Rozumiem. Joseph nie bardzo przypomina Stephena. W każdym razie Emma nie zauważała żadnego podobieństwa. Aż do teraz... Nowy, nieoczekiwany lęk ścisnął jej gardło... Rodzice mamy siedzą w dziupli, telewizor włączyli na jedną z kansaskich stacji. Babcia przedstawia siebie i dziadka, który patrzy przez wszystkich jakby na wylot, bo jego słaby wzrok jest w stanie odnotować co najwyżej ruchliwe humanoidalne kształty. - Joseph Patterson? - powtarza. - Czy jesteś z tych Pattersonów z Cedar City? - Nie sądzę - mówi Joseph. - To dobrze - oznajmia dziadek. - Oni wszyscy to banda oszustów i snobów, tak uważam! Emma bierze głęboki wdech. Potem jeszcze jeden. Mama otwiera najbliższe drzwi. Schody są strome, a wysokie ściany pokrywają oprawione w ramki fotografie dzieci i wnuków. - Izba Wstydliwej Pamięci - mruczy Emma, próbując się roześmiać. Zdjęcia pokazują ją samą: pulchne, niepewne dziecko, które nie chciało patrzeć w obiektyw. Jej bracia, dla kontrastu, są pewni siebie, w tych swoich dżinsach, podkoszulkach, fryzurach na rekruta i z diabelskimi uśmieszkami na twarzach. Joseph zatrzymuje się dłużej przy zdjęciu, na którym Brace trzyma bezwładne ciało kojota, zaciskając obie dłonie na tylnych łapach zwierzęcia i już od dwudziestu lat uśmiecha się z tą samą radosną dumą. Joseph pewnie nie znosi zastawiania sideł. Najprawdopodobniej. Ale kiedy spotykasz się z kimś zaledwie od pół roku, a sypiacie ze sobą tylko w weekendy i od święta... No cóż, niewiele ma się wtedy okazji, żeby przedyskutować poglądy na temat stalowych sideł i przemysłu futrzarskiego... Joseph na chwilę przenosi wzrok na Emmę. Co może znaczyć ta mina? Chwała Bogu, mama popędza wszystkich na piętro. Co dziesięć stóp temperatura opada o dziesięć stopni. Stare wiejskie domy może i wyglądają niezwykle oryginalnie, kiedy przejeżdża się obok nich szosą, ale naprawdę jest tak, że wpuszczają do środka podmuchy wiatru, a wypuszczają dużo ciepła, przez co wszystkie sypialnie nabierają cech arktycznej wiecznej zmarzliny. - Tu był pokój Emmy - oznajmia mama. - Aha. - Joseph kiwa głową. Pokój pozostaje w zasadzie niezmieniony. To samo łóżko zwisa z sufitu na wielkich hakach. Ta sama stara komoda, postrzępione wyplatane chodniki i dziwny różowy kolor na ścianach tworzyły nastrój dorastania. - To był jej pomysł - informuje mama. - To znaczy: łóżko. Joseph dotyka jednego z grubych łańcuchów, potem popycha go lekko, a wtedy łóżko zaczyna kołysać się delikatnie w przód i w tył. - Zobaczyła to w jakimś magazynie - opowiada mama - i za wszelką cenę chciała mieć takie samo. W końcu ojciec zrobił jej takie na Gwiazdkę. Kiedy miała szesnaście lat. - Potrząsa głową, prawie ze śmiechem. - Emma do tego stopnia nie mogła znieść kołysania, że najczęściej sypiała na podłodze. Emma obserwuje Josepha. Ponieważ jest facetem, po którym wszystkiego można się spodziewać, zbiera się w sobie. Ale zanim Joseph zdąży wyrwać się z jakąś złośliwąuwagą, na schodach dają się słyszeć ciężkie kroki. - Muszę natychmiast jechać do domu - oświadcza Brace. - Skończyły nam się pieluchy. - Nie mówi tego do mamy ani do Emmy. Patrzy prosto na Josepha, a jego uśmiech może być albo zaciekawiony, albo wścibski. To zależy. - Chcesz pojechać? Moglibyśmy zawieźć bagaże. Mają nocować u jej brata. Z wielu powodów tak jest łatwiej niż spać pod dachem jej rodziców. - Jasne. - Joseph po raz ostatni lekko popycha łóżko. - Czemu nie? Emma siedzi z tyłu i czuje, że o niej zapomniano. Jest ledwie trzecia, ale niebo już pociemniało. Prószący z lekka śnieg ściele się nisko, a potem jakby się rozmyśla, kiedy podmuchy wiatru unoszą go z powrotem do chmur. U stóp długiego wzgórza Brace zwalnia, przepatrując wzrokiem zalesione pasmo wzdłuż drogi. - Polujesz na kojoty? - pyta Joseph. - Raczej nie - odpowiada Brace. - Dalej zastawiasz sidła? - naciska Joseph. - Dałem sobie spokój.Wieki temu, jak mi się wydaje. Brat mieszka o kilka mil na północ. I rzeczywiście nie zakłada już sideł. Ani nie poluje. Ani nawet nie łowi ryb. Pomaga ojcu na farmie, a to praca w pełnym wymiarze godzin, ma też własną działkę, o którą musi się martwić. Do relaksu, powiada, zupełnie wystarczy mu sen. Pięć bitych godzin snu co noc, czy tego potrzebuje, czy nie. Żwirowana droga wspina się na targany wiatrem grzbiet, potem schodzi w następną kotlinkę. Brace zmienia biegi i obserwując oba pobocza rzuca od niechcenia: - A więc jesteś naukowcem. Brace dokładnie wie, kim jest Joseph. - Biologiem. Wykładam na uniwersytecie. Brat zwalnia, kiedy wjeżdżają na mały drewniany mostek, a potem demonstracyjnie spogląda w dół strumienia, wypatruje czegoś na wschodzie. - To nie jest dobra pora, żeby je zobaczyć. - Kogo zobaczyć? - Joseph nie może nie zapytać. - Kuguary. Emma wpatruje się w rzadko sypiący śnieg, odczuwalekki niepokój, przypomina sobie rozmowę telefoniczną, w której opowiadała mamie o jakichś zabawnych uwagach Josepha. Przynajmniej jedną mama musiała powtórzyć ojcu. A on z kolei pewnie wspomniał o niej Brace'owi. - Kuguary? - powtarza Joseph. - A tak - potwierdza jej brat. Z przekonaniem. Joseph parska cicho, potem mówi: - Słyszałem już te historie. W zeszłym roku miałem studenta z tych stron. Przysięgał, że widział na polu samicę z dwójką młodych. - A, też ją widziałem. - Brace przygląda się Josephowi, potem zmienia biegi i przyspiesza. - To nie Kolorado. - Joseph kręci głową. - Tak, wiem, znam się na tablicach rejestracyjnych. - Brace chichocze. Joseph nie odzywa się przez dłuższą chwilę. Potem pyta: - Ile razy widziałeś te rysie? - Kuguary - poprawia go Brace. - Nie więcej jak tuzin razy. Joseph zerka na Emmę. "On cię sprawdza" - mówi jej wzrok. Brace wybucha gromkim śmiechem typu "gówno mnie to obchodzi". - Nie wierzysz w te wielkie koty, co? Czy to właśnie chcesz mi powiedzieć? - Ludzie widują różne rzeczy - orzeka Joseph. - To prawda - zgadza się Brace. - Jednak według mnie - konkluduje Joseph - to, że się w coś wierzy, nie oznacza, że automatycznie staje się to prawdą. - Przepraszam - mówi jej brat. Potem, głównie do siebie, dodaje: - Tak tylko patrzyłem. Tak tylko. Dla zabawy. Emma pamięta czasy, kiedy nie było czegoś takiego jak tamta katastrofa. Kiedy była mała, Nodaway pozostawało cichym, położonym z dala od głównych dróg światem, którego nikt nie potrafił znaleźć na mapie. To znaczy: z wyjątkiem tych, którzy akurat tutaj mieszkali. Potem nastąpił koniec roku sześćdziesiątego dziewiątego, a ona musiała mieć wtedy... ile? Osiem lat. Walter Cronkite mówił w telewizji o tajnych dokumentach, które jakiś pracownik biura prezydenta przekazał prasie. Ten ktoś nie aprobował wojny w Wietnamie albo nie znosił Nixona, albo był po prostu wściekły, bo pominięto go przy awansie. Zależy, w którą wersję chce się uwierzyć. Jednak bez względu na przyczynę treść tych tajnych dokumentów zaczęła przeciekać do mediów. Gazety twierdziły, że krótko po drugiej wojnie światowej w okręgu Nodaway uległ rozbiciu obcy statek kosmiczny. Pierwszy na miejscu zdarzenia znalazł się zastępca szeryfa. To właśnie Travis Bins zorientował się, że to nie żaden zabłąkany bombowiec. Przez radio, za pośrednictwem centrali okręgowej, skontaktował się z bazą sił powietrznych w Lincoln, mówiąc im, że spadło tu jakieś dziwne UFO. I był tam jeszcze, przyglądając się stygnącym szczątkom pojazdu i pilnując, by ludzie zbytnio się nie zbliżali, kiedy przyjechali wojskowi - kilka samochodów wypełnionych żołnierzami, a wśród nich dostateczna liczba bystrzaków, którzy potrafili pojąć, że to ani ich ptaszek, ani Sowietów, ani w ogóle ludzki i że lepiej będzie odizolować cały teren i poczekać na pomoc. Przez cały dzień królował chaos. Nie istniał przecież żaden podręcznik, który mówiłby, co robić z rozbitym pojazdem o nieznanych możliwościach i bliżej nieokreślonych zagrożeniach. Całą procedurę trzeba było wymyślić na pniu. Ponieważ była to pierwsza rzecz, jaka przyszła im na myśl, i to stosunkowo łatwa do przeprowadzenia, wojskowi zamknęli dla ruchu tę część okręgu. Ponieważ mogły się okazać przydatne, wykonano tysiące zdjęć rozbitego wraku. Potem załogę obcych, bez wyjątku nieżywą, popakowano w ponumerowane worki, a dziwna, najwyraźniej popsuta maszyneria została upchnięta na platformy ciężarówek i wywieziona gdzieś daleko. Dokąd - tego już nikt nie wiedział. Tajne dokumenty opisywały miejsce katastrofy bardzo pobieżnie, bo większość swoich nieoficjalnych stron poświęcały opisom działań ekip FBIz tego dnia oraz z kilku następnych lat - ekip, które zajęły się siedmioma cywilnymi świadkami wydarzenia. Rozbił się eksperymentalny bombowiec Sił Powietrznych. Taka była oficjalna, starannie zaaranżowana plotka, którą pozwolono podsłuchać Travisowi i innym świadkom. Bombowiec miał na pokładzie bombę atomową, istnieje więc problem skażenia. A to tłumaczyło z kolei, dlaczego miejsce to trzeba było spisać na straty i odizolować oraz dlaczego wykopano i wywieziono każdy najmniejszy fizyczny ślad po tym zdarzeniu. Świadków wciąż od nowa przestrzegano, by nie rozmawiali o niczym, co mogli tam zobaczyć albo co im się wydawało, że zobaczyli. Dla dobra kraju. Demokracji. A także ich własnych nieśmiertelnych dusz. Założono podsłuch na miejscowych liniach telefonicznych. W trzech kawiarniach i w Izbie Legionu Amerykańskiego zainstalowano ukryte mikrofony. Co najmniej dwukrotnie FBI składało świadkom później wizyty, żeby przypomnieć im raz jeszcze, jaki mają obowiązek wobec ojczyzny. Jedna zaszyfrowana notka ze stycznia pięćdziesiątego piątego wspominała o "problemach z T.B.". Potem w marcu, pewnego pogodnego suchego wieczoru Travis stracił panowanie nad swoim wozem patrolowym i przekoziołkował cztery razy, zanim jego rozbity samochód i zwłoki wylądowały na ogromnym wiązie. Ośmiolatki rzadko potrafią uchwycić subtelności spisku. A także jego mniej subtelne elementy. Dla Emmy jedynym dającym się pojąć faktem było to, że spadł na nich jakiś statek kosmiczny. Stało się to równie podniecające jak tańczący na Księżycu Armstrong, tyle że to wydarzyło się niemal tuż za progiem. To znaczy: według Waltera Cronkite'a. Lawsonowie posiadali wtedy potężny biało-czarny odbiornik telewizyjny. Emma zwykle leżała przed nim na podłodze, a ojciec rozsiadał się w swoim rozkładanym fotelu, zmęczony po długim dniu ciężkiej pracy. Obejrzał te wiadomości, nie wydając z siebie nawet najlżejszego dźwięku. W każdym razie ona sama nie pamięta żadnych komentarzy. Pamięta natomiast własne zakłopotanie i niezrozumienie, kiedy prezydent zwołał konferencję prasową, żeby głosem pełnym powagi i niesmaku obwieścić Ameryce: "Te dokumenty nic nie znaczą. To same kłamstwa. Nie rozbił się żaden pozaziemski statek. Projekt »Księżycowe Dziecko« był operacją, która miała służyć jedynie dezinformacji naszych przeciwników. Był i jest niczym więcej jak tylko starannie wyreżyserowanym przedstawieniem i został przeprowadzony tak, by wieści o nim dotarły do naszej konkurencji". "Mieliśmy nadzieję - mówił wtedy prezydent Nixon - że inne mocarstwa będą darzyć nasz naród większym respektem, kiedy uwierzą, że znajdujemy się w posiadaniu takiego pojazdu kosmicznego". Słysząc to Emma odwróciła się i zagadnęła pogrążonego w milczeniu ojca: "Czy to prawda?" Ojciec dalej się nie odzywał. Pamięta dobrze. Ale kiedy nalegała pytając: "Rozbiło się coś czy się nie rozbiło?", ojciec przyłożył do ust zwiniętą dłoń i odchrząknął. Pamięta doskonale. A potem powiedział do siebie i do niej: "Jeśli nasz prezydent mówi, że nic takiego się nie zdarzyło, to się nie zdarzyło. I tyle tylko potrzebujesz wiedzieć". Brace z rodziną mieszkali w domu starej pani Shoemaker. To był dom składany, zakupiony w czasie pierwszej wojny światowej, przewieziony do Nodaway pociągiem, potem przetransportowany na wzgórza wozami, wreszcie złożony w całość na tym miejscu. Na piętrze tego domu urodziła się stara panna Gertruda Shoemaker, która wśród jego ścian przeżyła każdy dzień ze swego siedemdziesięciosześcioletniego życia. Przeważnie w samotności. Trzy lata temu znaleziono ją martwą w pokoju dziennym, a Brace, który umiał się poznać na dobrej okazji, kupił zrujnowany dom za trzy tysiące dolarów i ciężarówkę z trzeciej ręki. Nikt nie wie dokładnie, kiedy biedna Gertruda postradała zmysły. Hodowała króliki dla pieniędzy i do jedzenia. W ciągu ostatnich lat jej życia króliki przejęły dom na własność. I pomimo energicznych zabiegów Brace'a oraz uporu jego żony króliki pozostały. Ich zapach wciąż błąka się w nozdrzach, słychać szelest niewidzialnych łapek. Stojąc w pokoju dziennym, o kilka cali od miejsca, gdzie wyzionęła ducha nieszczęsna stara panna, Emma składa na ziemi swoją podróżną torbę i czeka, podczas gdy jej brat poszukuje pieluch. - Patrz - mówi, wskazując na ciemne drewniane ramy okienne. Siekacze wygryzły w drewnie karby. Głębokie. Brzydkie. Nie do naprawienia. Emma opowiada Josephowi pokrótce o starej kobiecie, a w tej opowieści przerażenie miesza się z łatwą litością. Potem czuje, jak wzbiera w niej dziwny dreszcz, kiedy wyobraża sobie dziesiątki i setki białych królików, których różowe ślepka błyszczą, kiedy zęby próbują wygryźć drogę na wolność. Joseph dotyka pogryzionego drewna, potem spogląda za okno. - Czy on mówił poważnie? - pyta nieoczekiwanie. - O czym? - O tych kuguarach. - Zerka na nią, naprawdę nie wie, co ma myśleć. - Czy tak tylko się bawił? Jak w polowaniu na bekasy? - Te kuguary naprawdę istnieją. - Bekasy też. - Poważnie? - Bekasy to takie wodne ptaki - wyjaśnia Joseph. - Zresztą dość pospolite. - Prawie wszyscy w naszej rodzinie widzieli górskiego lwa. Przynajmniej raz. - A ty? - Ja nie. - Emma kręci głową i przyznaje się: - To wszystko, ta rozmowa o kuguarach, to chyba przeze mnie. Mówiłeś mi kiedyś o tym swoim studencie... tym z Cedar City... - Tak? - To było zabawne. Wszystko, co mi opowiadałeś o tym chłopaku, tak mnie rozśmieszyło. Wydaje mi się, że rozśmieszyło też mamę. Joseph wzdycha, wzrusza ramionami i nie odzywa się. Dokładnie nad ich głowami trzeszczą deski podłogi. Potem słychać jęk schodów i znów pojawia się przed nimi Brace z grubą paczką pampersów pod pachą. - Gotowi? - pyta. Idą za nim do auta. - Niezbyt imponujący ten dom - mówi jej brat. - Ale przyjedź go zobaczyć za jakieś dwadzieścia lat. - Może przyjadę - odpowiada Joseph. Powrotna jazda mija szybko i w milczeniu. Ani razu nie zwalniają w poszukiwaniu kuguara. Unoszone wiatrem płatki przeszły teraz w jednolicie sypiący gęsty śnieg, a krótka droga od samochodu do kuchni sprawia, że najpierw wszyscy troje są trochę biali, a potem trochę wilgotni. W kuchni jest tylko mama i żona Angela. Większość dorosłych tłoczy się w dziupli, obserwując, jak Jimmy Steward brnie przez sztuczny śnieg, podczas gdy dzieciom nakazano, lub je przekupiono, by pobawiły się w ciszy na górze. Emma powinna pomóc mamie, ale nie chce zostawiać Josepha. Postanawia więc załatwić to polubownie. Przez kilka minut miesza sos i oblewa indyka tłuszczem. Potem przenosi się na chwilę do dziupli, żeby policzyć, ilu chce mleko do kolacji, a ilu wodę. Nieszczęsny Joseph siedzi wciśnięty między rodziców mamy. Babcia zgłasza się ostatnia, wybiera wodę, a potem wręcza Josephowi miskę pełną orzechów włoskich. - Nasze własne - chwali się. Emma już-już ma go ostrzec. Ale jak to zrobić, żeby nie zranić niczyich uczuć? Wstrzymuje więc tylko oddech, kiedy Joseph bierze spory kawałek orzechowego jądra, gryzie i zaraz krzywi się z oczyma rozszerzonymi od bólu. Potem zerka na siwowłosą kobietę z wyrazem czystego przerażenia na swej nieszczęsnej twarzy. Wszyscy parskają wiele wiedzącym śmieszkiem. - Jak obierasz swoje orzechy? - podpuszcza Angel. - Co, dziadku? Ślepy starzec uśmiecha się i z zadowoleniem klepie po kolanie. - Rozkładam je na podjeździe - wyjaśnia z dumą - a potem jeżdżę po nich naszym buickiem. - I to działa? - pyta jej młodszy brat. - Elegancko - stwierdza starszy pan. Joseph wyciąga z ust kamyk - drobny fragment żwirowanego podjazdu - odstawia miskę i patrzy na Emmę z wyrzutem. A ona wycofuje się, żeby nakryć do stołu. Później, kiedy nadchodzi wreszcie pora posiłku, wraca i przekonuje się, że jej młodszy braciszek rozmawia z Josephem cichym, racjonalnym głosem. Przez krótką chwilę cieszy się. Już prawie wyobraża sobie, jak zostają przyjaciółmi. Ale potem docierają do niej słowa Angela i zaczyna ją opanowywać poczucie beznadziei. - Choroba szalonych krów - mówi Angel. - Wszystko zaczęło się jako broń biologiczna. Pentagon zbudował pierwsze priony jeszcze w latach sześćdziesiątych, potem przekazał je Brytyjczykom. - Którzy wykorzystali je przeciwko swoim? - pyta w zakłopotaniu Joseph. - Nie, nie! To akurat był przypadek - spieszy z wyjaśnieniem Angel. - Ale te priony to takie malutkie drobinki. - Wywrotowe proteiny - żartuje Joseph. - No właśnie! I to właśnie dlatego udało im się przedostać do łańcucha pokarmowego. Joseph odczekuje krótką chwilę, a potem zadaje nieuchronne pytanie: - Skąd to wiesz? - Kolacja gotowa - wtrąca się Emma. - Dowody są w sieci - twierdzi jej brat. - Znam kilka uczciwych adresów, jeśli chcesz sam sprawdzić. Joseph milczy. Nie rusza się. Inni powoli wstają z miejsc, przeciągają się i prostują. Ale nie Angel ani nie jej Joseph. - A ten odrzutowiec, który rozbił się niedaleko Long Island? - upiera się Angel. - To wcale nie była iskra w zbiorniku paliwa. To była bomba. Nie daj robić z siebie wariata. - Staram się - mówi Joseph. - A pamiętasz tych lekarzy od AIDS, co byli na pokładzie? - przypomina mu Angel. - To właśnie przez nich była ta bomba. Musieli zginąć. - Musieli? - Bo wiedzieli, czym jest AIDS. - A czym jest? - To broń masowego rażenia. Wycelowana prosto w Trzeci Świat. Joseph gapi się na Angela. Czy to kolejna gierka? - zapytuje sam siebie. Wzdycha i wzrusza ramionami. - Czyli tak to właśnie wyglądało? - pyta. - No tak - odpowiada Angel. - To dość powszechnie znane fakty. - Aha. - Joseph kiwa głową. Angel tylko się uśmiecha i uśmiecha. Emma sama nie potrafi ustalić, na ile jej młodszy braciszek sam w to wierzy, a na ile to tylko gaz rozweselający. - Kolacja gotowa - wyrywa się jeszcze raz. Joseph przenosi na nią wzrok. Ma koszmarną minę, którą podkreśla jeszcze koszmarny uśmieszek. Ale zaraz wybucha głośnym śmiechem, nadal siedząc, kiedy wszyscy już stoją, i mówi do Emmy: - Ten twój brat... chyba będzie musiał mi jeszcze to czy owo wyklarować... Kiedy Emma dorosła, to, co się nigdy nie zdarzyło w okręgu Nodaway, stopniowo i nieubłaganie stawało się coraz bardziej realne. Cywilni świadkowie nigdy nie rozmawiali z prasą. Travis Bins już nie żył, podobnie jak starzy farmerzy, którzy mieszkali niedaleko miejsca katastrofy. Tylko miejscowi łgarze i gaduły rozmawiali z falami reporterów, którzy przelecieli galopem przez Nodaway za tamtym pierwszym razem. Koniec końców, pierwsi przemówili starzy wojskowi, i bardzo dobrze. Z różnych przyczyn zdecydowali się wystąpić, zrywając dawne przysięgi i zaczęli opowiadać o tym, co widzieli, co zrobili i co było im wiadomo, przedstawiając całe wydarzenie w sieci gęstych, nieubłaganych faktów. Emerytowany generał Sił Powietrznych, który umierał na raka płuc, wyznał w "Sześćdziesięciu minutach", że dowodził operacją "Księżycowe Dziecko". Wywiad, którego udzielił, był długi i wyczerpujący, usiany wiele mówiącymi szczegółami, a co ważniejsze, mnóstwem istotnych i nudnych szczegółów. "Księżycowe Dziecko" przeprowadzono ad hoc, bardzo niezgrabnie - przyznał. Nie istniała wtedy żadna rządowa agenda gotowa na przyjęcie obcych, którzy spadli z nieba. Urywanym głosem nieboszczyka opowiadał, jak to z Waszyngtonu i z jego własnej bazy wciąż napływały sprzeczne rozkazy. W ciągu godziny nakazano mu ewakuację terenu i bezwzględne pozostanie na miejscu, ograniczenie personelu do niezbędnego minimum i wykorzystanie każdego żołnierza żandarmerii wojskowej, jakiego miał pod ręką, a także, by zakopał statek na miejscu i żeby pozbierał wszystkie fragmenty i przewiózł je do co najmniej tuzina różnych miejsc. Nawet na drugi dzień, kiedy wszystkie te odległe głosy zaczęły wreszcie śpiewać w jednej tonacji, i tak nie mogły się zgodzić, gdzie ostatecznie powinien wylądować ten statek. Siły Powietrzne, FBI, biuro prezydenta i nowo narodzone CIA walczyły między sobą o jakiś udział w tym skarbie. Przez trzy dni cztery załadowane po dach ciężarówki miotały się jak mucha po całej okolicy. Najpierw na wschód. Potem na południe, do Alabamy. Potem na zachód, do Teksasu, a potem znów na wschód. Wreszcie Truman, czy ktoś tam ostatecznie się zdecydował, generała zdjęto z dowództwa, nieoznaczone ciężarówki obsadzono nową załogą i ponownie wyekspediowano na zachód. Do Los Alamos, wyjaśnił mu ktoś w przelocie. Ale oczywiście równie dobrze mogła to być prawda, co oficjalne kłamstwo. "Gdziekolwiek podziewa się dzisiaj ten statek - wyrzęził stary generał - przetrzymują go idioci". "Skąd pan to wie?" "Bo jakoś nie latamy jeszcze statkami kosmicznymi, no nie?" - Z gniewu zaniósł się ostrym kaszlem, a potem wysapał z braku tchu: "Piiip się z niego dowiedzieliśmy. Co oznacza, że ten statek wciąż leży zapomniany w jakimś magazynie. A to w niczym nie pomoże mojemu krajowi!" "Czy to dlatego zdecydował się pan wystąpić, generale?" "Dla dobra Ameryki!" - zahuczał umierający. "Kraju, który kocham!" Audycja wywołała dobrą, staroświecką falę publicznego oburzenia, a każdy motelowy pokój w całym okręgu został natychmiast wynajęty przez reporterów i im podobnych. Trwało to jakiś tydzień. Prezydent Ford zdementował tę wypowiedź. Powtórzył historyjkę o tym, że operację "Księżycowe Dziecko" wymyślono po to, by zdezorientować Ruskich. Jednak nie był on urodzonym kłamcą jak Nixon, co więcej, zdawał się głęboko zdegustowany całą tą niepiękną sprawą. W rok później, kiedy Emma była w drugiej klasie szkoły średniej, trzej emerytowani fizycy zwołali konferencję prasową. Rząd usiłował założyć im kaganiec, grożąc karą za zdradę stanu i sprowadzając na tę konferencję całą brygadę FBI. Ale gdzieś w najwyższych władzach komuś zabrakło woli. Konferencja odbyła się zgodnie z planem, a po kolejnym chaotycznym tygodniu stopniowo ucichły wszelkie gadki o zdradzie stanu. Siwowłosi doktorzy zeznali, że przez całe lata pracowali nad fragmentami rozbitego statku kosmicznego. Niczego się nie dowiedzieli. Wrak okazał się zbyt skomplikowany lub za bardzo zniszczony, by ujawnić choć jeden ze swych sekretów. Emma oglądała tę konferencję w dziupli, a na podłodze przed nią leżała mocno zniszczona książka do algebry. "Dlaczego teraz występujecie?" - zapytał jeden z dziennikarzy. "Bo świat powinien się dowiedzieć" - odpowiedział każdy z nich własnymi słowami. "Gdzieś tam pozostaje reszta tego statku, razem ze szczątkami załogi, a nie możemy ufać wojskowym na tyle, by powierzyć ich całkowitej kontroli taki skarb!" Następne wybory wygrał Carter. Niektórzy twierdzili, że Ford przegrał, bo skłamał Amerykanom, inni - że nie miało to najmniejszego znaczenia. Bez względu na to, jak dostał się do Białego Domu, Carter już na samym początku swej działalności przyznał publicznie i oficjalnie, że Stany Zjednoczone znajdują się w posiadaniu rozbitego pozaziemskiego statku kosmicznego i szczątków jego załogi, a choć przez całe dziesięciolecia prowadzono nad nimi intensywne prace badawcze, niewiele zdołano się dowiedzieć. Żeby zaspokoić publiczną ciekawość, pozwolono na przeciek -do prasy przedostało się kilka pozamazywanych zdjęć z miejsca katastrofy. I znowu na okręg Nodaway najechały hordy reporterów i kamerzystów, razem z pochodem gapiów, którzy zjechali się nawet z samego Dallas, by oglądać lasek Louisa. Pochód ten doprowadzał do szału synów Louisa, ponieważ ostatnia rzecz, jakiej człowiek by sobie życzył, to setki obcych ludzi przełażących przez ogrodzenie i wciąż zostawiających pootwierane wszystkie bramy. Cały ten zgiełk w końcu stopniowo zamarł. W ciągu kilku następnych lat do prasy przedostawało się coraz więcej i coraz lepszych zdjęć, razem z wielką rozmaitością utajnionych raportów. Potem był Reagan i jego publiczne oświadczenie, że Ameryka otrzymała ten statek nie bez powodu. To bez wątpienia podarunek. "I jest świętym obowiązkiem Ameryki wykorzystać tę cudowną maszynę" - oznajmił w swoim expose. "Z tym darem od Boga - obiecywał - już niedługo, bardzo niedługo, otrzymamy złote klucze do wszechświata". Nikt nie wie, ile wydano na program "Gwiezdny Klucz". Przynajmniej ze sto miliardów dolarów. Pod koniec lat osiemdziesiątych przed Kongresem przeparadowały tuziny najróżniejszych agencji, które jedna po drugiej przyznały, że ta maszyneria przekracza jeszcze ludzkie pojmowanie... ale jeśli otrzymałyby kolejny miliard dolarów i następne dziesięć czy dwadzieścia lat... "Gwiezdny Klucz" zawsze pozostawał operacją ściśle wojskową. Sowieci, którzy aż nadto dobrze zdawali sobie sprawę, że to oni będą celem wszystkich tych cudów techniki, wydawali własne miliardy na przygotowania do inwazji latających spodków. Wynikiem było całkowite bankructwo kraju nagła śmierć Zimnej Wojny i początek nowego porządku świata... Badania ciągnęły się do połowy lat dziewięćdziesiątych, ale już z daleko mniejszym rozmachem. Aż wreszcie kilka lat temu, bez fanfar i rozgłosu, administracja Clintona odtajniła większość dawnych sekretów, łącznie z pełną listą kilku setek świadków, wśród których nie brakowało i siedmiorga świadków cywilnych. Jak zwykle, indyka kroił ojciec. Przyglądając mu się, obserwując wielkie farmerskie dłonie, ogorzałą od słońca twarz i wydłużoną, idealnie łysą głowę, Emma czuje przyjemne zdumienie, uświadamiając sobie, że jej ojciec stał się starym człowiekiem. Przy stole dla dorosłych jest trochę za tłoczno. Gorąco - w tym przyjemnym aspekcie i w tym nieco mniej przyjemnym. Dzieci jedzą w kuchni, co jednak nie stanowi wystarczającego oddalenia. Jeśli w tym domu kiedykolwiek panował większy hałas, to nie za pamięci Emmy. Siedzi przy stole, mając po lewej Josepha, a on z kolei ma po lewej jej ojca. W jakiś czas po tym, jak półmiski wykonują rundkę dookoła stołu, a indyk zostaje ogołocony z przeważającej części swego ciała, Emma zauważa, że Joseph obserwuje ojca. Po prostu mu się przygląda. Właściwie to aż widać, że nie pyta go o to, o co strasznie chce mu się zapytać. Kiedy ojciec się odzywa, zwraca się do Angela. - Jak tam twoja nowa praca? - zastanawia się na głos. - Może być - odpowiada Angel. - A co ty tam właściwie robisz? Angel mieszka w Kansas City i pracuje dla banków, które mają kłopoty ze swoimi komputerami. W obliczu takiej okazji radośnie pogrąża się w opisie swych obecnych zadań, a każde zdanie pełne jest technicznego żargonu, którego nie rozumie nikt z obecnych, wypowiadanepełnym samozadowolenia tonem, z jakim czarodziej opowiada, w jaki sposób sprawił, że ta miotła sama się rusza. Ojciec usiłuje słuchać. Ale kiedy tylko jego młodszy syn kończy, wyraźnie oddycha z ulgą i zwraca się z pytaniem do Brace'a: - Przyjrzałeś się już tej szlifierce? - Wczoraj - odpowiada Brace. - I już ją kupiłem. - Za ile? - Za tyle, ile mówiliśmy. Minus setka. Ojciec kiwa głową. Uśmiecha się leciutko. Potem rzuca Brace'owi jakieś mało przejrzyste pytanie na temat niesprawnego pasa transmisyjnego w kultywatorze. Farmerzy mają swoją własną zawodową paplaninę. Emma wyrosła przy tym stole, a mimo to ledwie się orientuje, o co im chodzi. Omawiane są różne rodzaje pasów transmisyjnych, potem nowy traktor, potem problemy pewnej jałówki i z tuzin innych nieprzejrzystych tematów, które w całości pochłaniają uwagę obu mężczyzn. Wreszcie dochodzą do końca i ojciec nie ma innego wyjścia. Z natury niezwykle nieśmiały, przekonuje się, iż patrzy teraz na nowego przyjaciela córki i na twarzy ma wyraz czystego poczucia obowiązku. Po niezręcznie długiej chwili przychodzi mu do głowy pierwsze pytanie. Jedna z ciężkich dłoni przykrywa na chwilę usta, ojciec kaszle z cicha, zanim zastanowi się na głos: - No to jakiej właściwie biologii pan uczy? - Przeważnie ogólnej - odpowiada Joseph. Ojciec czeka, skinąwszy leciusieńko głową. Joseph uśmiecha się z rzadką u niego nerwowością, a potem dodaje: - Większość z moich studentów to pierwszoroczni. - Lubi pan to, prawda? Lubi pan uczyć? - Tak - potwierdza Joseph. - Zazwyczaj tak, proszę pana. - No cóż, jeśli da się z tego opłacić rachunki... i za bardzo nie boli... - ojciec zawiesza głos. Obaj skończyli już jeść, więc wiercą się teraz niespokojnie na twardych krzesłach. To właśnie wtedy Joseph podejmuje decyzję. Pomimo błagań Emmy decyduje się zapytać o to, o co tak bardzo chce zapytać. Emma widzi to wypisane na jego twarzy - widzi, jak wysuwa się do przodu, lekko rozchyla usta, z których za chwilę wylecą słowa. Ale wtedy ona obrzuca spojrzeniem długi stół i w chwili rozkosznej inspiracji wypala: - Joseph! Czy nie zechciałbyś pomóc babci Lawson? Chce wrócić na swój fotel. Zrobisz to dla mnie? "Czy istnieją dwaj Thomasowie Lawson?" - zapytała Emma matkę. "Co masz na myśli, kochanie?" Było to dwa i pół roku temu. Rozmawiały przez telefon, a Emma czytała jej fragmenty artykułu z porannej gazety. Podano nazwiska siedmiu cywilnych świadków, a wśród nich kogoś o nazwisku Thomas Lawson. "Czy to pomyłka - dopytywała się - czy to może jakiś nasz kuzyn?" Milczenie. "Zawsze wiedziałaś" - stwierdziła Emma."Prawda?" Matka wzięła głęboki oddech, a potem tonem chętnego wyznania odparła: "Tak, od czasu naszej nocy poślubnej". Nie chodziło tylko o to, że na tej liście zobaczyła swego ojca. Nie, Emmę zaskoczyło raczej to, co sama w tej chwili odczuwała. A mianowicie czuła się w jakiś sposób oszukana. Oszukana, głupia i zaskakująco wściekła. "Czy mogę z nim pogadać?" - zapytała. "Nie. Jest już w polu, kochanie". "Z Brace'em?" "Jasne. Sadzą". "Czy mój brat wie o tym statku?" Mama usłyszała zazdrość w jej głosie i wzdychając ciężko odpowiedziała: "Do wieczora pewnie ktoś mu o tym powie". "Ojciec mnie okłamał" - syknęła Emma. "Nie" - zaprzeczyła twardo mama. "Chciał tylko chronić swoją rodzinę". "Przed czym?" "Kochanie..." "Przed rządem? Czy FBI mu groziło? Albo ktokolwiek inny?" Krótka pauza i mama wyszeptała cichutko: "Nie". "Czy ten zastępca szeryfa, Travis Bins... czy został zamordowany dlatego, że za dużo o tym opowiadał?" "Najpewniej nie". "Jesteś pewna?" "Travis pił. I szczerze mówiąc, nawet po trzeźwemu prowadził kiepsko". "A więc co właściwie myślał ojciec?" "To było tuż po drugiej wojnie światowej, a ojciec chciał być dobrym, lojalnym obywatelem". Matka powiedziała tak, jakby to wystarczyło za wszystko. Ale po chwili zamyślenia dodała: "A poza tym obiecał temu generałowi z Sił Powietrznych, że dotrzyma tajemnicy". "Czy to właśnie powiedział ci ojciec?" - warknęła Emma. "A ja dotrzymałam tajemnicy" - odparła mama, nie słysząc w jej słowach oskarżenia. Emma nie wiedziała, co mówić. "A zresztą, co by było, gdyby powiedział ci o wszystkim?" - ciągnęła mama. "Musiałby wtedy powiedzieć też twoim braciom. Żeby było sprawiedliwie. A jedno z was pochwaliłoby się pewnie przed przyjacielem albo którymś z kuzynów i zaraz mielibyśmy pełne podwórko reporterów i kamer i cały świat dowiedziałby się, że twój ojciec... człowiek, który jest taki dumny ze swojej reputacji... nie umie nawet dotrzymać słowa". Joseph trzyma babcię Lawson pod łokieć, a kiedy staruszka zasiada, usadawia się na sofie obok niej. Siedzą najbliżej jak się da i oboje zdają się pogrążeni w rozmowie. Babcia wciąż zwraca się do niego "Stephen". Emma jeży się cała, ale dochodzi do wniosku, że lepiej pójdzie pomóc posprzątać ze stołu. W końcu zostaje wyciągnięty ze schowka jeden ze starych rodzinnych albumów, a Joseph powoli i z lubością przewraca jego sztywne stronice, wskazując od czasu do czasu jakieś zdjęcie i zadając nieistotne pytania. Mama posyła Emmę, żeby się dowiedziała, kto chce ciasta, kto pije kawę. - Ten przystojny mężczyzna to mój ojciec - mówi babcia. - A to mój brat. A ta mała dziewczynka to ja. - Gdzie to jest? - pyta Joseph. - W Barrow - odpowiada babcia. - Na Alasce? - No tak. Joseph kiwa głową. - W czasie pierwszej wojny światowej - dodaje babcia. Emma uśmiecha się i zatrzymuje się przy nich na chwilę. - Mój ojciec był misjonarzem, nawracał tubylców - wyjaśnia babcia. - Mieszkaliśmy w Barrow przez trzy lata. Przypłynęliśmy łodzią z Anchorage, latem, kiedy nie ma takich okropnych lodów i tak właśnie potem wróciliśmy. Latem. Łodzią. - A to co? - Joseph wskazuje jakąś scenkę domową. - To nasz pokój dzienny - tłumaczy babcia. - Okno, o tutaj, miało potrójne szyby dla ochrony przed zimnem. Widzisz te twarze za oknem? - Ledwo, ledwo. - Tubylcom wydawaliśmy się tacy tajemniczy i fascynujący, że wystawali w ciemnościach, na tym przeraźliwym zimnie, tylko po to, żeby zobaczyć, jak sobie żyjemy. - Naprawdę? Babcia potwierdza skinieniem głowy, stuka palcem w zdjęcie z widoczną przyjemnością. - Nasze życie musiało im się chyba wydawać cudownie odmienne. A nam to wcale nie przeszkadzało. To znaczy: to, że mieliśmy publiczność. Kiedy przychodziła pora kłaść się do łóżka, ojciec wstawał i otwierał swój zegarek. To był sygnał. A nasi przyjaciele odwracali się i odmaszerowywali w noc. Joseph nie wie, co powiedzieć. Babcia przewraca stronę. Pokrzywiony, niemal kaleki palec wskazuje kolejny obrazek. - Tubylcy wypatrywali wielorybów i statków ze szczytu tego starego masztu. - Naprawdę? - Ja też kiedyś wspięłam się na ten słup - oświadcza z dumą staruszka. - Naprawdę? - Owszem, z pomocą brata. Emma przypomina sobie, że kiedy pierwszy raz wysłuchiwała tych opowieści i patrzyła na ten wysoki, szary słup na tle szarego, arktycznego nieba, próbowała sobie wyobrazić, jakby to było wspiąć się samej tak wysoko, kiedy jeden z braci towarzyszyłby jej na bardzo wąskiej drabinie i nalegał, żeby zignorowała strach, trzymała głowę pochyloną i nie przerywała wspinaczki. - Wciąż mi powtarzał, że już niedaleko - wspomina babcia. - Ciągle potarzał, że już prawie szczyt. - I udało się pani. - W końcu tak. Ale tylko dzięki bratu. - I jaki był widok? Babcia waha się przez chwilę, potem uśmiecha się z zakłopotaniem. - Nie mam pojęcia. Szczerze mówiąc, z tego wszystkiego pamiętam tylko wspinaczkę. Joseph parska cichym śmiechem, a ona dodaje: - Z mojego brata był kawał śmiałka. Zawsze. - Tak? - Kilka lat później, kiedy był młodym mężczyzną, został akrobatą lotniczym. Wiesz, czym oni się zajmowali, Stephen? - Tak, wiem - potwierdza Joseph. - I tak właśnie zginął - wyznaje babcia. - Leciał za nisko i zaczepił o kabel telefoniczny. Nie miał jeszcze dwudziestu pięciu lat, tyle czasu minęło, a ja nadal myślę o nim codziennie. Zadawnione cierpienie nabiera świeżości na jej twarzy. Joseph podnosi wzrok na Emmę, mówi do niej oczyma. Emma klepie babcię po ramieniu i zadaje pytanie o ciasto i kawę. Joseph i to, i to, bardzo proszę, a babcia jakby wcale nie słyszała pytania. Emma wraca do kuchni i pomaga rozłożyć na talerze wąskie kawałki dyniowego placka, potem roznosi po dwa talerzyki naraz. Kiedy wraca do Josepha, album już jest zamknięty. Babcia Lawson przechyla głowę na bok, przysłuchując się temu, co mówi do niej towarzysz. A może znów zasnęła. Kiedy jednak Emma podchodzi bliżej, babcia prostuje się na całą wysokość, rozjaśnia się na twarzy i mówi: - No, jeśli to cię interesuje, mój syn tam był. Tom to wszystko widział. Emmie nagle robi się słabo. - Wiedziałeś o tym? To Tom był tym chłopakiem w samochodzie - ciągnie babcia. - Tym, którego zastępca szeryfa Bins zatrzymał za przekroczenie szybkości. Joseph podnosi wzrok na Emmę i uśmiecha się w lekkim poczuciu winy. Babcia klepie go przyjacielsko po kolanie i mówi mu: - Każę mu wszystko opowiedzieć. Naturalnie, jeśli cię to interesuje. - Interesuje - przyznaje Joseph. I zaraz przychodzi mu na myśl, żeby zapytać: - A jeśli nie zechce o tym mówić? - Ależ Stephenie! Babcia podnosi wzrok i ujrzawszy w pobliżu Emmę, z promiennym uśmiechem prosi: - Kochanie, może pójdziesz i zawołasz do nas swego ojca, dobrze? W zeszłym roku, przy spóźnionych fanfarach, Smithsońskie Muzeum Lotnictwa i Kosmonautyki zaprezentowało skromną wystawę drobnych przedmiotów ze statku z Nodaway. Żyjący świadkowie tamtych zdarzeń zostali zaproszeni do Waszyngtonu na ceremonię otwarcia. Ale zaplanowano ją akurat w czasie żniw, co dla ojca stanowiło najlepszą możliwą wymówkę. "Będzie zbyt zajęty" - oświadczyła mama Emmie podczas jednej z długich rozmów telefonicznych w niedzielę rano. "I to nie byłaby dla nas darmowa wycieczka, jeśli tej jesieni on nie zdążyłby zebrać wszystkiego z pola..." O ceremonii wspominano w ogólnokrajowym serwisie informacyjnym, ale tylko C-Span transmitowała ją na żywo. Emma zaprosiła rodziców, żeby obejrzeli ją na kablówce. Ale mama w ostatniej chwili odwołała wszystko, mówiąc: "Dziękujemy, ale raczej nie. Spróbujemy to obejrzeć u siebie". "Przy tym parszywym odbiorze?" - żachnęła się Emma. "No cóż" - odparła mama. "Prawdę mówiąc, ojciec nie chce, żeby robić wokół tego jakiś szum. Zwłaszcza teraz. Po tylu latach".