3920

Szczegóły
Tytuł 3920
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

3920 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 3920 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

3920 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joan D. Vinge Kr�lowa Lata Zmiana (Prze�o�y� Janusz Pultyn) �Czy nie wiesz nic? Czy nie widzisz nic? Czy nic Nie pami�tasz� Pami�tam Gdzie by�y oczy per�a l�ni. �Czy jeste� �ywy, czy nie? Czy nie masz nic w g�owie?� T.S. Eliot Jest kto� w mej g�owie, ale to nie ja. Pink Floyd M�yny bo�e miel� powoli, co zwykle rodzi b�l. Georgio de Santillana i Hertha von Dechend ZMIANA Czy si� o�miel� Wszech�wiat niepokoi�? Oto jest czas w minucie Decyzji i poprawek, kt�re minuta odwr�ci T.S. Eliot TIAMAT: Wyspy Nawietrzne D�o� wypu�ci�a jaskraw� szarf�, wst�ga powoli opad�a. Setka rozradowanych g�os�w krzykn�a ch�rem i stadko m�odych dziewcz�t rozsypa�o si� po l�ni�cym piasku pla�y. Clavally Bluestone Letniaczka siedzia�a, wpatruj�c si� w wysokie urwisko, czuj�c, jak morska bryza bije jej w twarz, rozwiewa d�ugie czarne w�osy. U�miechn�a si�, zamykaj�c oczy i wyobra�aj�c sobie, �e sama wraz z innymi biegnie w dole pod wiatr. W m�odo�ci �ciga�a si� tak na wielu wyspach Morza Letniego, marz�c, �e zwyci�y, �e na trzy dni trwania �wi�ta klanu zostanie Wybrank� Matki Morza, �e otrzyma girlandy z klekocz�cych, g�adkich muszelek, najlepsze, najs�odsze potrawy, nowe stroje, �e b�dzie czczona przez starszych, adorowana przez wszystkich m�odych m�czyzn... Z t�sknym u�miechem dotkn�a b�yszcz�cego w s�o�cu wisiorka w kszta�cie koniczynki, spoczywaj�cego na koronkach lu�nej koszuli z samodzia�u. Min�o wiele czasu, odk�d biega�a w takich wy�cigach. Ju� niemal p� �ycia jest sybill�. Jak to mo�liwe...? Otworzy�a oczy, wch�ania�a nimi bezmiary lazuru morza i nieba, bezustannie zmiennych, a jednak zawsze takich samych; patrzy�a na c�tkowane chmury, migotliwe t�cze dalekich szkwa��w. Bli�ni�ta przyj�y �yczliwie dzisiejsze zgromadzenie, ogrzewa�y szczodrze jej ramiona. W powietrzu czu�o si� wiosn�, a� Clavally z �alem wspomnia�a czasy rozkwitu swego cia�a. Obejrza�a si� przez rami� na odg�os krok�w. U�miechn�a si� jeszcze promienniej, widz�c m�a nadchodz�cego �cie�k� z koszem pe�nym chleba i rybich ciastek, trzymaj�cego w drugiej r�ce dzban piwa. Patrzy�a na jego przypr�szone siwizn� br�zowe w�osy i b�yszcz�c� w s�o�cu koniczynk�. Przesta�a si� u�miecha�, gdy rozpocz�� wspinaczk� po stromym stoku. Z roku na rok coraz bardziej sztywnia�y mu stawy - wynik zbyt wielu lat sp�dzonych w pe�nych przeci�g�w kamiennych izbach lub na zimnych, wilgotnych, trwaj�cych tygodnie rejsach mi�dzy wyspami. Danaquil Lu by� Zimakiem, brakowa�o mu wrodzonej twardo�ci Letniak�w i jego cia�o buntowa�o si� przeciw ich �yciu. Rzadko jednak pozwala� sobie na s�owo skargi czy �alu, wiedzia� bowiem, �e to jego miejsce, �e jako sybilla mo�e tu �y� swobodnie... i �e odda� jej swe serce. By�o coraz cieplej, Letnia Gwiazda jarzy�a si� na niebie, nadesz�o Lato. Mo�e upa�y z�agodz� jego b�le. Clavally u�miechn�a si� ponownie na widok jego oczu, jasnych, niebieskozielonych niby morze, witaj�cych j� z rado�ci�. Usiad� z koszem �ywno�ci, staraj�c si� nie krzywi�. Chwyci�a go za ramiona, �agodnie masuj�c i wskazuj�c na pla��. - Patrz, ju� prawie po wszystkim! Obserwatorzy na pla�y krzykn�li znowu, gdy biegaczki dotar�y do wyrysowanej na mokrym piasku linii mety. Clavally i Danaquil zobaczyli, jak pierwsza przekraczaj� dziewczyna z powiewaj�cymi ��tymi w�osami, jak inni �ciskaj� j�, ozdabiaj� wie�cami i odprowadzaj�. - To by� dobry bieg - powiedzia�a, s�ysz�c w swym g�osie wspomnienia przesz�o�ci. Danaquil Lu westchn�� i kiwn�� g�ow�, ale co� w tym ruchu wywo�a�o wra�enie, �e ni� raczej pokr�ci�. - Tak kr�tko trwa�a nasza m�odo�� - mrukn�� - a staro�� ci�gnie si� tak d�ugo. Clavally obr�ci�a si� ku niemu. - Daj spok�j - powiedzia�a zbyt beztrosko, bo czu�a to samo. - Jak mo�esz to m�wi� w takim dniu jak dzisiaj? - I poca�owa�a go, by nie m�g� odpowiedzie�. Zaskoczony Danaquil wybuchn�� �miechem. Zjedli razem, ciesz�c si� pogod� i swoim towarzystwem, radzi z godziny samotno�ci, skradzionej ludziom �wi�tuj�cym w wiosce. W ko�cu zeszli ze wzg�rza. Zgromadzenia klanu by�y zawsze radosne, bo spotykali si� wtedy krewni i przyjaciele zamieszkuj�cy porozrzucane wyspy Lata, wsp�lnie wspominali Matk� Morza, sk�adali Pani nale�ny jej ho�d. Teraz odbywa�o si� doroczne zebranie klanu Goodventure, jednego z najwi�kszych na wyspach. Przed ostatni� Zmian� cz�onkowie klanu byli religijnymi przyw�dcami Letniak�w - to z nich wywodzi�y si� poprzednie Kr�lowe Lata - i ci�gle dysponowali pot�nymi wp�ywami. Pod kamiennym murem nabrze�a zwyci�czyni biegu, �miej�ca si� piegowata dziewczyna w wieku najwy�ej czternastu lat, na rozfalowan�, zielon� wod� wrzuca�a obrz�dowe ofiary dzi�kczynne i b�agalne. Z zatoki przygl�da�o si� temu kilka mer�w ze stada zamieszkuj�cego brzegi tej wyspy, niezawodny znak b�ogos�awie�stwa Morza. Clavally popatrzy�a na twarz dziewczyny, na s�o�ce b�yszcz�ce w jej w�osach i poczu�a nag��, niespodziewan� t�sknot�. Zostaj�c sybilla, dokona�a wyboru. Zdecydowa�a si� na ci�kie, twarde �ycie, ci�g�e podr�e z wyspy na wysp�, przekazywanie m�dro�ci Pani wszystkim, kt�rzy jej potrzebowali, wyszukiwanie i uczenie tych, kt�rzy chcieliby p�j�� w jej �lady, s�u�y� nast�pnym pokoleniom Letniak�w. Powiada si�: ��mier� za zabicie sybilli, �mier� za pokochanie sybilli, �mier� za bycie sybilla�... Bardzo trudno by�o znale�� m�czyzn�, kt�ry odwa�y�by si� po�lubi� sybill�, nie b�d�c ni� sam. Ale nawet po spotkaniu Danaquila Lu nie przesta�a bra� dzieciozguba, bo prowadzi�a zbyt ci�kie �ycie, by mie� potomstwo, zw�aszcza �e nie mia�a �adnych bliskich krewnych, kt�rzy pomogliby w jego wychowywaniu. A Danaquilowi Lu, z jego przygarbionymi plecami i bol�cymi stawami, coraz bardziej potrzebna by�a jej opieka. Mocno chwyci�a go za r�k� i nakaza�a odpoczynek swemu niespokojnemu cia�u. Wkr�tce b�dzie ju� za stara na dzieci, pytania w jej sercu uzyskaj� odpowied� raz na zawsze. - Pytanie, sybillo...? - Ch�opiec podszed� do nich niepewnie, jego br�zowe warkoczyki podskakiwa�y na lnianej tunice bez r�kaw�w. Patrzy� prosz�co na Danaquila Lu; prawdopodobnie chcia� zapyta� o dziewczyny. - Pytaj, a ci odpowiem. - Danaquil Lu wyg�osi� zwyczajow� odpowied�, u�miechaj�c si� �agodnie. Clavally pu�ci�a jego d�o� z po�egnalnym spojrzeniem, nie chcia�a kr�powa� zarumienionego ch�opca. Wmiesza�a si� w t�um. ledwo s�ysz�c za sob�, jak Danaquil Lu wymrucza�: Wej�cie... i wpad� w Przekaz, s�uchaj�c mamrocz�cego pytanie ch�opca. - Sybilla? - Obok wsta�a jedna z klanu Goodventure, siwiej�ca kobieta w �rednim wieku. Clavally przystan�a, spodziewaj�c si� nast�pnego pytania, nim jednak zd��y�a odpowiedzie�, kobieta doda�a: - Czy pop�yniesz do Krwawnika? Clavally spojrza�a na ni� ze zdziwieniem. - Do Krwawnika? Dlaczego? - Nie s�ysza�a�? - Kobieta patrzy�a z dra�ni�c� wynios�o�ci�. - Nowa Kr�lowa Lata poprosi�a wszystkie sybille Lata, by wyruszy�y z pielgrzymk� do Miasta na P�nocy. Twierdzi, �e taka jest wola Pani. Clavally pokr�ci�a g�ow�, wyra�aj�c zar�wno sw� w�tpliwo��, jak i niewiedz�. Krwawnik by� jedynym prawdziwym miastem na ca�ej planecie, le�a� daleko na p�nocy, otoczony posiad�o�ciami Zimak�w. Jego nazwa oznacza�a jednocze�nie �klejnot� i �ropie�. Znajduj�c si� blisko portu gwiezdnego pozaziemc�w, przez trwaj�ce sto pi��dziesi�t lat rz�dy dalekiej Hegemonii nad Tiamat kipia� od cud�w i zepsucia obcych. Podczas panowania Kr�lowej �niegu Zimacy ro�cili sobie prawa do miasta i otaczaj�cych go ziem, zabraniaj�c sybillom wst�pu do Krwawnika. Pozaziemcy gardzili takimi jak Clavally, a Zimacy darzyli nienawi�ci� i strachem. Danaquil Lu urodzi� si� w mie�cie, lecz go wygnano, gdy tylko zosta� sybill�. Teraz jednak dosz�o do Zmiany. Zamkn�y si� Czarne Wrota, kt�rymi pozaziemcy przybywali na Tiamat; obcy odlecieli, zabieraj�c z sob� technik�. Morza ju� si� ogrzewa�y. Stopniowo b�d� si� stawa�y za cieple dla hodowanych przez Letniak�w klee i wielu innych �owionych w oceanie ryb. Mery, b�d�ce jak i oni dzie�mi Matki Morza, przesuwaj� si� na p�noc. Letniacy przygotowuj� si� do p�j�cia w ich �lady. Ich zwyczaje stan� si� znowu zwyczajami �wiata, a Zimacy poznaj� na nowo dawne zasady przetrwania i harmonii z Morzem, korzystaj�c z tego, �e Kr�lowe Lata ukazuj� im ludzk� twarz m�dro�ci Pani. - Ale dlaczego Kr�lowa Lata - albo Pani - chce, by sybille przebywa�y w mie�cie - spyta�a Clavally - nie za� w�r�d ludzi, pomagaj�c im w rozpoczynaniu nowego �ycia? - Powiedzia�a, �e chce objawi� wszystkim sybillom ich wa�niejsze zadanie, prawdziwe zadanie, zdradzone jej przez Matk� Morza. - Goodventure wzruszy�a ramionami i otar�a spocon� twarz. - Niekt�rzy jednak pytaj�, jakie� to mo�e by� zadanie wa�niejsze od tego, kt�re spe�niaj� teraz? - Tak - mrukn�a Clavally niepewnie. - To dziwna pro�ba. - Jaka? - Danaquil Lu stan�� obok, unosz�c brwi. - Kr�lowa Lata poprosi�a wszystkie sybille o przybycie do Krwawnika, by tam do nich przem�wi� - wyja�ni�a. Ujrza�a, jak blednie twarz jej m�a. Blizny na jego policzku - okrutny dow�d wygnania z miasta - nagle sta�y si� wyra�ne, jakby dopiero co si� zagoi�y. Szukaj�c oparcia, wzi�� j� pod rami�. - Och - tylko tyle odpowiedzia� i odetchn�� g��boko, wype�niaj�c p�uca �wie�ym morskim powietrzem. - Nie musimy wyrusza� - powiedzia�a �agodnie przygl�daj�ca mu si� Clavally. - I bez nas b�dzie t�ok. - M�dra decyzja. Ale dlaczego ta wie�� nie sprawia ci rado�ci, Clavally Bluestone? - Do��czy�a do nich mocno zbudowana, ogorza�a kobieta. Clavally rozpozna�a w niej przyw�dczyni� klanu, Capell� Goodventure. Sybill� nie odpowiedzia�a, patrz�c na Danaquila Lu, kt�ry zatopi� wzrok w morzu, jakby nagle znalaz� si� na pla�y sam. - Ani te� pochlebia - doda�a Capella, w�cibiaj�c sw�j g�os niby palce. - Z jakiego on jest klanu? - Clavally pozna�a po tonie, �e pytaj�ca zna odpowied�, cho� Danaquil Lu nie ma haftu na koszuli ani innej oznaki przynale�no�ci rodowej. - Wayaway�w - odpar� Danaquil Lu bezbarwnym g�osem, patrz�c na Capell�. Jego mina zdradza�a, �e tak�e rozpozna� �w ton w jej g�osie. - Wayaway�w? Czy to nie klan Zimak�w? - Zapyta�a Capella ze zgry�liw� aluzj�. Zdziwienie w jej s�owach zabrzmia�o r�wnie fa�szywie, co p�kni�ty dzwon. - Wydaje si�, �e powiniene� by� rad z powrotu do domu. - To nie jest m�j dom - rzuci�. - Jestem sybill�. - No oczywi�cie. - Spojrza�a na jego koniczynk�. - Zimak czcz�cy Pani�. Jakie to niezwyk�e. - Potar�a r�ce, patrz�c na morze. Danaquil Lu z wyra�n� irytacj� znowu odwr�ci� wzrok. Nie wierzy� w Pani�, nie wierzy� w nic poza swym powo�aniem. Ale Pani wierzy�a w niego. Skrzywiona Clavally spojrza�a na Capell�. Nigdy nie lubi�a starszej klanu Goodventure, a z ka�dym nowym uderzeniem serca jej niech�� si� pog��bia�a. Otworzy�a usta, by zapyta�, czy przyw�dczyni szuka jakiej� odpowiedzi, czy nie. - B�d�c sybill�, nie zbli�y�abym si� nawet do Miasta - powiedzia�a Capella. - By�am tam podczas ostatniego �wi�ta. Do moich obowi�zk�w nale�a�o dogl�danie koronacji Kr�lowej Lata... i utopienia Kr�lowej �niegu. - U�miechn�a si� lekko; Clavally zacisn�a z�by i milcza�a. - I po tym, co zobaczy�am, zacz�am si� zastanawia�, czy Pani nie porzuci�a Krwawnika na zawsze. - Co masz na my�li? - zapyta�a Clavally, ciekawo�� przemog�a w niej postanowienie milczenia. - Nowa kr�lowa podaje si� za sybill�. Clavally rozszerzy�a oczy i dotkn�a wisz�cej na piersi koniczynki. - Czy to nie jest dobra... - Ale - ci�gn�a bezlito�nie Capella Goodventure - jest bia�a jak �nieg; wygl�da zupe�nie tak samo jak stara kr�lowa, Arienrhod. - Jej g�os ocieka� kwasem. - Zaniecha�a w�a�ciwych obrz�d�w Zmiany; wyg�osi�a blu�nierstwa o woli Pani. Postanowi�a zamieszka� w pa�acu Kr�lowej �niegu - posun�a si� nawet do tego, �e mnie odes�a�a, gdy usi�owa�am jej wyt�umaczy�, jak bardzo nam zaszkodzi swoj� samowol�. Aha - pomy�la�a Clavally. - Zimacy szepcz�, �e jest nielegalnym klonem starej Kr�lowej, nienaturaln� kopi� samej siebie, wytworzon� przez pozaziemc�w na nasz� zgub� - m�wi�a dalej Capella Goodventure. - Nie mo�e by� Letniaczk�, cho� utrzymuje, �e pochodzi z klanu Dawntreader�w. - Dawntreader�w? - zapyta�a zaskoczona Clavally. - Pi�� lat temu pozna�am sybill� z tego klanu. Mia�a na imi� Moon... Tym razem zaskoczona zosta�a przyw�dczyni rodu. - Czy to ona jest now� Kr�low�? - zapyta�a z niedowierzaniem Clavally. Odczyta�a odpowied� w oczach swej rozm�wczyni. - Znasz j�? - domaga�a si� odpowiedzi Capella Goodventure. - Jak wygl�da? - Powinna by� m�oda i bardzo jasna - w�osy mia�a niemal bia�e, a oczy dziwnej, zmiennej barwy, niby dymne agaty... - Z wyrazu twarzy starszej klanu odczyta�a ponownie, �e opisa�a now� Kr�low�. - Jest sybill� - doda� nagle Danaquil Lu. - Sami j� wyszkolili�my. I jest Letniaczk�. Wiedzia�bym, gdyby by�o inaczej. Capella Goodventure spojrza�a na niego spod zmru�onych powiek; odwzajemni� to spojrzenie, a� to ona w ko�cu odwr�ci�a wzrok. - Nie jest w�a�ciwa - powiedzia�a wreszcie, patrz�c znowu na Clavally. - Powiem wam to, co m�wi� wszystkim innym sybillom - ja musz� wr�ci� do miasta, ale nie wy. Nie jed�cie do Krwawnika. - Odwr�ci�a si� i odesz�a, rozszczepiaj�c gniewem t�um, niby okr�t fale. Clavally spojrza�a na Danaquila Lu, natrafiaj�c na jego wzrok. - By� mo�e jedyn� niew�a�ciw� rzecz� w nowej Kr�lowej jest brak przynale�no�ci do klanu Goodventure - mrukn�a. Danaquil Lu skrzywi� usta w przelotnym ironicznym u�miechu. - Co naprawd� my�lisz? - zapyta�. Odegna�a w�tpliwo�� niby brz�cz�c� przy uchu much� i poczu�a, jak znowu krzywi twarz. - Pami�tam dziewczyn� imieniem Moon Dawntreader. By�a inna... by�o w niej co�... ale zawsze wyczuwa�am w tym dobro. My�l�, Dana, �e chc� osobi�cie pozna� prawd�. Przytakn�� ze �ci�gni�t� twarz�. - Chcesz wyruszy� do Krwawnika. Powoli kiwn�a g�ow�. - A co ty my�lisz? Co czujesz?... Co chcesz zrobi�? Znowu spojrza� w morze, mru��c oczy o�lepione blaskiem fal, zwr�ci� oczy na p�noc. Ujrza�a go prze�ykaj�cego, jakby co� u - tkn�o mu w gardle. W ko�cu powiedzia�: - Chc� pojecha� do domu. ONDINEE: Razuma - St�j. Kim jeste�? Na widok broni w d�oniach otaczaj�cych go m�czyzn o zimnych oczach wypytywany zatrzyma� si� w mrocznym korytarzu. - Kowalem. - Przychodz�c w takich sprawach, przedstawia� si� jedynie tym imieniem. Ukazywa� w�wczas otwarcie noszony zwykle pod koszul� wisiorek ze srebrzystego metalu. Dzi�ki tajemniczemu wizerunkowi gwiazdy i kompasu, oznaczaj�cemu r�ne rzeczy dla r�nych ludzi, m�g� bez zatrzymywania przekracza� �miertelne dla innych przeszkody. Gwiazd� w tym szczeg�lnym wisiorze by�a solia, rzadki i tajemniczy, cenniejszy od diamentu klejnot, rodz�cy si� w sercach umieraj�cych gwiazd, kt�ry wed�ug niekt�rych mistyk�w kry� w sobie moce o�wiecenia. W takiej oprawie oznacza� to i znacznie wi�cej. - Wezwa� mnie Najwy�szy Kap�an. Otaczaj�cy Kowala ludzie nosili mundury Policji Ko�cielnej z krwistoczerwonymi naszywkami gwardii przybocznej Najwy�szego Kap�ana. Z pow�tpiewaniem przygl�dali si� jego twarzy i m�odo�ci; bacznie wpatrywali si� w oznak�. Lekko opu�cili bro�. Zamiast u�ywanych przez wi�kszo�� policji og�uszaczy pos�ugiwali si� karabinami plazmowymi, znacznie ta�szymi i o wiele bardziej humanitarnymi. Czerwone naszywki Najwy�szego Kap�ana oznacza�y Groz�, a nazwa ta nie by�a jedynie pustym d�wi�kiem. - Chod� z nami - powiedzia� wreszcie jeden z gwardzist�w i kiwn�� g�ow�. - Czeka na ciebie. Kowal ruszy� za nimi ciemnym, pe�nym ech korytarzem, zszed� po wyci�tych w skale schodach. Stopnie by�y a� wkl�s�e od bezlitosnych krok�w st�p w ci�kich butach id�cych w g�r� i d� oraz od zmierzaj�cych jedynie w d� n�g niezliczonych ofiar Inkwizycji. Po dotarciu na d� us�yszeli dobiegaj�ce sk�d� czyje� krzyki. Prowadzony zmyli� krok, �ci�gaj�c na siebie badawcze spojrzenia gwardzist�w. Niewierny, szepta�y ich oczy. Przest�pca. Pozaziemski �mie�. Sta� nieugi�cie, pozwalaj�c im zag��bia� si� wzrokiem w jego oczy, sprawdza�, co tam na nich czeka. - Idziemy - szepn��. Gwardzi�ci odwr�cili spojrzenia i ruszyli w g��b wn�trzno�ci inkwizycji. Mijali liczne zamkni�te drzwi, s�yszeli nowe krzyki, j�ki i modlitwy w niejednym j�zyku. Pra��cy upa� ulic przeszed� w chorobliw� gor�czk�. Prowadzony poczu�, �e si� poci, nie tylko od cuchn�cego �aru. Jeden ze stra�nik�w otworzy� drzwi i Kowal nie m�g� ju� zignorowa� g�os�w, kt�rych do tej pory stara� si� nie s�ysze�. Gwardzi�ci poprowadzili go przez izb�. Nie patrzy� na boki, wbijaj�c wzrok w plecy id�cego przed nim m�czyzny, ale k�cikiem oka dostrzeg� wisz�ce na �a�cuchach nagie, krwawi�ce cia�o, rozgniewanego za przerwanie tortur inkwizytora, szeroki zakres narz�dzi m�czarni, od prymitywnych po najbardziej wyrafinowane. W tym interesie nic nigdy nie staje si� przestarza�e. Smr�d by� wszechobecny, podobnie gor�co i d�wi�ki... W g�owie czu� zam�t, kr�ci�o mu si� przed oczyma; zakl�� pod nosem i bior�c si� w gar��, zmusi� si� do medytacji. Dotar� do ko�ca izby. Za nast�pnymi drzwiami ci�gn�� si� nowy korytarz zako�czony kolejn� izb�: tym razem by�o to laboratorium. Powietrze sta�o si� nagle zaskakuj�co ch�odne. Zrozumia�, �e to tu musz� si� mie�ci� rz�dowe urz�dzenia badawcze, o kt�rych dobiega�y go s�uchy. Nic dziwnego, �e tajemnica ich po�o�enia jest tak dobrze strze�ona. Wci�gn�� g��boko powietrze, wypu�ci� je na widok nadchodz�cego z powitaniem Irduza, Najwy�szego Kap�ana Zachodniego Kontynentu. Irduz zjawi� si� osobi�cie, sprawa jest wi�c powa�niejsza, ni� si� spodziewa�. - Chwa�a Shibahowi, �e� przyby� tak szybko... Kowal zni�s� dotkni�cie d�oni Irduza. Najwy�szy Kap�an musia� z�o�y� w ofiarnej misie w�asne wn�trzno�ci, skoro wita niewiernego jak przyjaciela. - O co chodzi? - zapyta� szorstko przyby�y. Irduz cofn�� si� o krok. - O to - powiedzia�, wskazuj�c r�k�. Za nim sta�o kilku m�czyzn w strojach laboratoryjnych, nie wszyscy byli Ondy�czykami. - Nasi badacze pr�bowali procesu replikowania. Co� im nie wysz�o. Uczeni rozst�pili si� przed id�cym Kowalem, dopuszczaj�c go za swoje plecy. Zatrzyma� si� i przypatrzy�. Za elektromagnetyczn� zapor� tarczy bezpiecze�stwa zobaczy� pojemnik z kipi�c� mas� b�yszcz�cego, mglistego materia�u. Kowal spojrza� na odczyt na �cianie akurat w chwili, gdy kolejny poduk�ad osi�gn�� stan krytyczny, a nowy wska�nik zab�ysn�� czerwieni� w rozszerzaj�cej si� epidemii kryzysu. - Co u diab�a...? - mrukn��. Odwr�ci� si� do grupy badaczy. - Co to jest? Naukowcy popatrzyli po sobie, rzucaj�c ukradkowe spojrzenia Najwy�szemu Kap�anowi. - Usi�owali�my otrzyma� proces replikacji, kt�ry przebudowa�by w�gie� w diament, potrzebny jako surowiec... - Kowal wybuchn�� sardonicznym �miechem. - Na Odp�at�! - Spojrza� na Irduza, spostrzeg�, �e ledwo powstrzymywany niepok�j Najwy�szego Kap�ana pod wp�ywem tego blu�nierstwa, kpiny przeszed� w ledwo powstrzymywany gniew. - Mo�e Shibah i U�wi�cony Calavre nie zgadzaj� si� na wasze nienaturalne metody. - Nasze plany nowej �wi�tyni wymagaj� znacznych ilo�ci materia�u, kt�ry by�by jednocze�nie przezroczysty i wyj�tkowo silny. Diamentowa ok�adzina nie wystarczy. �wi�te �wi�tych wie, �e wszystko, co tu czynimy, s�u�y wi�kszemu wywy�szeniu Imienia - warkn�� Irduz. Jego ci�kie szaty zazgrzyta�y niby stalowe blachy. Kowal zerkn�� na drzwi, kt�rymi tu wszed�, wspomnia�, co le�y za nimi. U�miechn�� si� gorzko. - Czemu po prostu si� st�d nie wyniesiecie i nie rzucicie j�dr�wki na to miejsce? To rozwi�za�oby wasz problem. - Takie rozwi�zanie jest nie do przyj�cia - powiedzia� skrzywiony Irduz. - Nie uwa�acie go za oczywiste? - Kowal pokr�ci� g�ow� i powr�ci� wzrokiem do wska�nik�w. Pr�bowali tu zbudowa� prymitywny replikator, w por�wnaniu ze sprytmateri� Starego Imperium maj�cy r�wnie ograniczone mo�liwo�ci, co ameba wobec cz�owieka. Potrzebuj� czego�, co bezmy�lnie przebudowa�oby budow� molekularn� w�gla, zmieniaj�c go w diament. Usi�owali stworzy� imitacj� �ycia i niezbyt si� to im uda�o. Zamiast armii mechanicznych niewolnik�w wielko�ci kom�rek, maj�cych bez ko�ca replikowa� molekularny wzorzec diamentu, otrzymali armi� bezrozumnych automat�w potrafi�cych jedynie odtwarza� siebie. Aby si� ich pozby�, trzeba czego� znacznie bardziej wyrafinowanego i gro�nego ani�eli dawka �rodka odka�aj�cego. Zgodnie z projektem replikatory w��cza�y diament i inne materia�y w sw� analogiczn� do bakterii budow�, staj�c si� przez to silniejsze, znacznie czynniejsze i o wiele bardziej odporne na atak ni� ka�dy organizm naturalny. W milczeniu przypatrywa� si� wska�nikom, znalezienie najwa�niejszej z b��dnych sekwencji programu wywo�a�o w nim wzrost zdumienia i wstr�tu. Zerkn�� ponownie na monitory ukazuj�ce stan uk�adu, jedno spojrzenie potwierdzi�o jego najgorsze oczekiwania. - To przegryza si� przez tarcz�. - Odwr�ci� si� plecami. - Karmi si� produkowan� przez siebie energi�. Za jakie� p� godziny za�amie si� ca�y system. Moje gratulacje, panowie. Uzyskali�cie uniwersalny rozpuszczalnik. Wyraz twarzy badaczy przeszed� w r�wnie krytyczny, co wy�wietlane w tyle dane. Kowal zrozumia�, �e ca�y czas to podejrzewali, ale nie o�mielali si� nawet wymieni� tego s�owa, liczyli wbrew wszelkiej nadziei, �e zdarzy si� tu cud i wszyscy si� omyl�... - Uniwersalny rozpuszczalnik? - Irduz cofn�� si� o krok, przyciskaj�c hebanow� d�o� do skrz�cego si� klejnotami ryngrafu. - To niemo�liwe. - Ba� si� wyrwania na wolno�� najgro�niejszego demona Starego Imperium. - Wch�ania wszystko, z czym si� styka. Wszystko. Nic go nie utrzyma. Nic nie powstrzyma. To koniec �wiata... - Indygowe oczy wype�nione �mierci� spojrza�y na skamienia�ych ze zgrozy naukowc�w. - Na �wi�te... Niecierpliwym gestem Kowal przerwa� jego s�owa. - Powiedzcie - zwr�ci� si� oboj�tnie do grona badaczy - dlaczego tego nie zatrzymali�cie? - Nie mogli�my... - kto� zaprotestowa�. - Jak to? - zapyta� gniewnie Kowal. - Znacie si� na ty m. Ka�dy specjalista od bakteriologii i analog�w m�g� to zabi�. Macie tu urz�dzenia do przetwarzania i przypuszczalnie co najmniej tyle odczynnik�w chemicznych, co przeci�tny handlarz narkotyk�w. Tak czy nie? - Tak, ale... - Ale co, na mi�o�� bog�w? - Chwyci� badacza i szarpn�� nim do przodu. - Na co, do cholery, czekali�cie? - Ale - ale - nie mogli�my si� tam dosta�. - Naukowiec wskaza� na mas� roj�c� si� za przezroczyst� �cian�. - Co takiego? - szepn�� Kowal. - Nie mogli�my si� do tego dosta�. - Badacz otar� spocon� twarz. - Przy ustawionej tarczy bezpiecze�stwa nie ma �adnego dost�pu do tego, co jest wewn�trz, a po usuni�ciu os�ony rozpuszczalnik wydosta�by si� na... Kowal roze�mia� si� z niedowierzaniem. - Chyba nie m�wi pan tego powa�nie. - Spojrza� na twarze naukowc�w, a potem znowu na wska�niki tarczy. - W imi� wszystkich bog�w, jak mogli�cie zbudowa� system pozbawiony awaryjnego doj�cia? - Och, wy �a�osni g�upcy. - Zacisn�� d�onie. - Czy nic nie mo�na zrobi�? - zapyta� kto� g�osem patetycznie wysokim. - Musi by� jakie� wyj�cie. Jest pan specjalist�! - Naprawd� nie wiem. Tak dobrze to zrobili�cie - odpowiedzia� mi�kko, grzebi�c no�em w ranie, niemal rozkoszuj�c si� widokiem otaczaj�cych go twarzy. - A je�li si� panu nie uda? - wtr�ci� si� szybko Irduz. - Co si� stanie z naszym �wiatem? Kowal zerkn�� na dane pokazywane na ekranach za jego plecami. - Mo�e by� jeszcze gorzej. - Wzruszy� ramionami. Wszyscy spojrzeli na niego. - O czym pan m�wi? - zapyta� gwa�townie Irduz. - Nazwa �uniwersalny rozpuszczalnik� jest tak naprawd� niew�a�ciwa. Tym mianem mo�na okre�li� wiele r�nych zwi�zk�w biotechnicznych. Ich w�a�ciwo�ci r�ni� si� zale�nie od sk�adu. Gdyby to wymkn�o si� z pojemnika, ma�o co przetrwa�oby... - Co na przyk�ad? - zapyta� Irduz. - Co? Kowal spojrza� na swe stopy i potar� twarz, usuwaj�c wraz z potem wszelkie �lady sardonicznego u�mieszku. W ko�cu znowu podni�s� oczy. - Druty tytanowe w niekt�rych waszych pomnikach. - Co jeszcze? Ponownie wzruszy� ramionami. - Potrafi� sobie wyobrazi� wiele rzeczy, kt�re by zachowa�y sw� posta�... ale �adna z nich pana nie zainteresuje, je�li nie liczy� diament�w. Ca�kowicie uszczelnione statki o tytanowych kad�ubach zdo�aj� mo�e oderwa� si� od portu gwiezdnego... Na pierwszy ogie� p�jd� jednak formy �ycia opartego na w�glu; replikanty na pewno potrzebuj� tego pierwiastka do tworzenia diament�w. Wszyscy staniemy si� tymi klejnotami, a w�a�ciwie w��kienkami diamentowego szronu na powierzchni stawu; ludzkie cia�o sk�ada si� g��wnie z wody, niepotrzebnej temu. - Spojrza� na l�ni�c� mgie�k� przeznaczenia. - To rozejdzie si� jak zaraza... Rozpuszczalnik nie wszystko zniszczy tak szybko jak tkanki cia�a cz�owieka; na pokonanie niekt�rych rzeczy potrzebowa� b�dzie tygodni. Min� pewnie miesi�ce, nim przekszta�ci ca�� planet�... - Przerwij to! - Powiedzia� Irduz i Kowal dopiero po chwili zrozumia�, �e chodzi mu o rozpuszczalnik. - Niech pan to przerwie, a dostanie pan wszystko, czego zapragnie... Kowal skrzywi� usta. - To nie takie proste. By� mo�e udaje si� panu przekupywa� swych bog�w i kap�an�w, ale ze mn� to nie przejdzie. - Wskaza� na rozpadaj�ce si� pola, pozwoli� opa�� r�ce. - Pewnie zdo�am to powstrzyma�... - mrukn�� w ko�cu, z niech�ci� patrz�c na przera�one twarze. - Osobi�cie wola�bym wcze�niej zobaczy� was wszystkich w piekle, a siebie w najbli�szym odlatuj�cym st�d statku, jednak�e nasi wsp�lni przyjaciele pragn�, by pana ty�ek, Irduz, zasiada� jeszcze troch� na Najwy�szym Miejscu. - Dotkn�� wisiorka na koszuli. - Przy nast�pnych modlitwach b�dziecie wiedzie�, komu macie dzi�kowa�. Je�li jednak ocal� wasz �wiat, to zechc� ujrze�, jak ci niedouczeni ba�wani trafiaj� do w�asnych urz�dze�. - Wskaza� g�ow� na drzwi do piek�a. - To nie by�a nasza wina! - powiedzia� stoj�cy obok badacz. - Fakl by� w Przekazie! Ca�y czas kontaktowali�my si� z sieci� sybilli, dok�adnie przestrzegali�my wszystkich etap�w procesu! W naszym programie nie by�o b��d�w, przysi�gam! Kowal obr�ci� si� gwa�townie. - Uzyskali�cie te dane poprzez Przekaz sybilli? Nie wierz�. To niemo�liwe. Wyst�pi� inny cz�owiek, nosz�cy koniczynk� sybilli. - Przez ca�y proces by�em w Przekazie - powiedzia�. - Z naszej strony nie by�o b��du. Wszystko czynili�my dok�adnie. Pomyli�a si� sie� sybilli. To �le. To �le... - M�wi�cy ucich� powoli. Kowal dojrza� strach w jego oczach - nie przed kar� Ko�cio�a ani nawet, w tej chwili, przed ko�cem �wiata - lecz l�k cz�owieka, kt�ry dozna� g��bokiego wstrz�su swej wiary w co� pewniejszego, ani�eli wszelcy bogowie. - To niemo�liwe - stwierdzi� Irduz. - Nie - mrukn�� Kowal. - To mo�e by� prawd�. - Mo�e dlatego tu jestem. - Pokr�ci� g�ow�, osza�amiaj�ce obrazy rzeczywistego koszmaru nagle wype�ni�y mu g�ow�, przesyci�y go niepoj�t� trwog�. Gor�czkowo wci�gn�� powietrze. Dlaczego? - My�li pan, �e co� si� sta�o z ca�� sieci� sybilli? - zapyta� stanowczo Irduz. - Jak mog�o doj�� do czego� takiego? - Zamilcz - nakaza� Kowal - dajcie mi pracowa�, chyba �e chcecie jako pierwsi przekona� si�, co si� czuje, gdy cia�o p�ka i si� kurczy, a ca�a woda wycieka z krystalizuj�cego organizmu... - O�mieli�e� si� odezwa� do mnie jak do... Spojrza� na niego. Irduz zacisn�� w�skie wargi i Kowal odwr�ci� od niego wzrok. Zacz�� wydawa� polecenia systemowi sterowania, cofaj�c si� do b��dnych danych sybilli. Analizy dokonywa� cz�ciowo w maszynie, cz�ciowo w g�owie. Czysto�� rozwa�a� uspokoi�a go, wype�ni�a, pozwalaj�c zapomnie� o ludzkich l�kach. Replikatory by�y w zasadzie analogami bakterii, zbudowanymi na zasadzie mocy. Mo�na je by�o powstrzyma� podaniem odpowiedniego analogu trucizny. Gdy tylko dostatecznie pozna ich budow�, b�dzie wiedzia�, czym mo�na je zniszczy�. Ale potrzebuje tak�e ciep�a - mn�stwa ciep�a dla rozerwania w diamencie wi�za� w�giel - w�giel, czyni�cych replikatory odpornymi na ka�dy niemal atak. A potem musi jako� znale�� spos�b zadania ciosu... Przeszed� do drugiego zestawu procesor�w, kln�c pod nosem na niewiarygodnie b��dny projekt laboratorium. Przekszta�ci� wyniki i wprowadzi� dalsze dane, jego mruczane polecenia rozbrzmiewa�y g�o�no w nag�ym, ca�kowitym milczeniu, wype�niaj�cym zamkni�te pomieszczenie. - Potrzebuj� dost�pu do spisu waszych sk�adnik�w trucizn. - Pokaza� na wska�niki. Wyst�pi� jeden z badaczy i szybko przesun�wszy r�koma po p�ytce dotykowej, cofn�� si� na poprzednie miejsce. - Wolne doj�cie. Po uzyskaniu dost�pu Kowal wr�ci� do pracy, szukaj�c najszybszego sposobu odlania srebrnej kuli przy wykorzystaniu osi�galnego, prostego zestawu analog�w trucizn. Rozwi�zanie tego problemu by�o bole�nie oczywiste, ale musia�o by� dokonane szybko, dok�adnie i za pierwszym razem... Wy��czy� si� teraz na wszystko, poza zachwytem nad w�asnymi dzia�aniami - to ekstatyczne uniesienie bli�sze by�o modlitwie, bardziej ani�eli m�g� si� domy�la� ktokolwiek z tego pokoju. Po zaprojektowaniu prototypowej trucizny ustawi� proces, kt�ry wytworzy du�e jej ilo�ci w postaci aerozolu i podgrzeje do trzech lub czterech tysi�cy stopni. Oceni�, �e po�owa tego ciep�a, w po��czeniu z trucizn�, wystarczy do przetworzenia kipi�cej masy szlamu replikanta w nieszkodliwy, ca�kowicie bezu�yteczny �u�el. Spowoduje tak�e zniszczenie wszystkich urz�dze�. Ich likwidacja nie by�a ca�kowicie konieczna, ale maj�c do czynienia z ko�cem �wiata, lepiej jest przedobrzy� w zabezpieczeniach, ni� czego� po�a�owa�. A ponadto pragn�� to uczyni�. - W porz�dku... - powiedzia� do milcz�cych �wiadk�w. - Wy��czcie tarcze bezpiecze�stwa. - Co...? - zdumia� si� kt�ry�. - Wy��czcie! - warkn��. - Musz� dostarczy� tam mieszank�, je�li mam zatrzyma� to wszystko, a nie ma innego sposobu. - Je�li jednak rozpuszczalnik ucieknie... - Odci�cie p�l go zwolni, bo karmi si� ich energi� - wyja�ni� z tak� cierpliwo�ci�, jakby m�wi� do kogo� z uszkodzonym m�zgiem. - To powinno da� mojemu �rodkowi do�� czasu na dzia�anie. To wasza jedyna szansa... Cholerni g�upcy, zosta�o wam tylko pi�� minut, nim masa replikanta i tak prze�amie zapory. A wtedy nic jej nie zatrzyma. Wy��czcie to cholerne pole! - Wr�ci� na swoje miejsce przed wska�nikami systemu, nie odrywaj�c oczu od patrz�cych na Irduza badaczy. Najwy�szy Kap�an powoli kiwn�� g�ow� i kto� wyda� konieczne polecenie. Kowal wpatrywa� si� w dane na ekranach. Ledwo oddychaj�c, wylicza� czas w�asnych dzia�a�, por� umieszczenia przegrzanego gazu dok�adnie w tej chwili, kiedy opadn� tarcze. Jakie� wydarzenie przed ochronnym oknem - �cian� sali obserwacyjnej uderzy�o go w oczy o�lepiaj�cym b�lem; zamkn�� je, gdy pozornie niezniszczalny materia� szyby, pokoju i ca�ego budynku wyda� d�wi�ki niespodziewane dla wszystkich obecnych. Kowal poczu�, �e niby poca�unek s�o�ca dochodzi go nawet tutaj niemo�liwy �ar. Sta� bez ruchu, a� wraz z wygaszeniem reakcji min�o to odczucie. Otworzy� oczy. Przezroczyste poprzednio okno przes�ania� teraz opar metalicznego, srebrzystoszarego blasku. Niczego za nim nie dostrzega�. Spojrza� na wska�niki, z ulg� dostrzeg� na nich nowy, ca�kowicie odmienny uk�ad ostrze�e� przed katastrof�, dostarczaj�cy odpowiedzi, kt�rych potrzebowa�. Dane pochodz�ce z czarnej skrzynki znajduj�cej si� w �rodku niewidocznej teraz komory powiedzia�y mu, �e dopi�� swego celu. Masa replikanta zosta�a powstrzymana. Wyczerpany, odwr�ci� si� znowu do badaczy. Po ich oczach pozna�, �e wszyscy - nawet Irduz - wiedz� o jego sukcesie. S� bezpieczni, m�wi�y ich ospa�e twarze. Jakby ktokolwiek kiedykolwiek m�g� czu� si� bezpiecznie. - Nie ba� si� pan - mrukn�� jeden z m�czyzn, jakby to by�o najbardziej niepoj�te. - Jak m�g� si� pan nie ba�? Kowal spojrza� na Irduza. - Nie boj� si� rzeczy, kt�re rozumiem - odpowiedzia� cierpko. - Wy��cznie takich, kt�rych nie pojmuj�. Irduz r�wnie� spojrza� na niego, niczego nie rozumiej�c. - A wi�c ju� po wszystkim? Wszystko w porz�dku? Rozpuszczalnik zosta� ca�kowicie zniszczony? Kowal kiwn�� g�ow�. - Jest pan ca�kowicie pewien? - Ca�kowicie - Kowal pozwoli� sobie na skrzywienie ust. - Cho� na pana miejscu - doda� �agodnie - zachowa�bym pod r�k� par� butelek mego piwka, tak na wszelki wypadek. - Uwa�a wi�c pan, �e to zadzia�a? - zapyta� kt�ry� z pozosta�ych na wp� z oporem, na wp� z zachwytem. - Szans� na powodzenie wynosz� dziewi��dziesi�t osiem procent - je�li kto� si� nie wpierniczy - powiedzia� Kowal z nie oszcz�dzaj�cy m nikogo u�miechem. - �ycz� mi�ego dnia... I na mi�o�� bog�w, rozbudowuj�c to miejsce, wynajmijcie Kharemoughi, a wszystko zrobi� porz�dnie. - Podszed� do Najwy�szego Kap�ana. - Wychodz� - powiedzia�. - Tylnymi drzwiami; nie zamierzam i�� tamt�dy. Za panem... - skin�� r�k�, wiedz�c, �e do tej ukrytej budowli musz� prowadzi� inne drogi, i zmuszaj�c Irduza, by je zdradzi�. Krzywi�c si�, lecz nie wa��c si� sprzeciwi�, Irduz kiwn�� g�ow�. Poprowadzi� do wyj�cia. Kowal opu�ci� ko�cielne wi�zienie g��wn� bram�, �egnany czczymi b�ogos�awie�stwami Najwy�szego Kap�ana i wieloma nie skrywaj�cymi zdumienia oczami. Schodz�c szerokimi stopniami, schowa� pod ubranie wisiorek z soli�. Ruszy� przez rozleg�y plac, po raz pierwszy od wielu godzin oddycha� g��boko, mijaj�c ruchliwe grupy handluj�cych t�um�w. Suche, czyste, pachn�ce korzeniami powietrze od�wie�y�o mu p�uca, lecz nawet wypalaj�cy wszystko �ar s�o�ca nie by� w stanie przegna� migaj�cych obraz�w katastrofy, znacznie bardziej rozleg�ej i g��bszej ni� ta, kt�r� w�a�nie odwr�ci�. Sie� sybilli pope�ni�a b��d. Co� si� z ni� sta�o. Ta przera�aj�ca �wiadomo�� prze�ladowa�a jego niespokojny umys�, jakby by�a w tym jego wina, jego odpowiedzialno��... - Panie, przepowiedzie� ci los? Zdradzi� przeznaczenie za ledwo jeden sisk? - Podczas przechodzenia przez kolejn� sklepion� galeri� jaka� d�o� z�apa�a go za rami�. Stan��, czuj�c przesuwaj�c� si� ciemn� d�o�, spojrza� w g��bokie, granatowofio�kowe oczy wpatruj�cej si� w niego kobiety. - Co? - zapyta�. - Twa przysz�o��, obcy panie, tylko za sisk. Czuj�, �e z pana szcz�ciarz... Jak i ona, obejrza� si� za siebie. Wyszed� ca�o zza bramy wi�zienia �ledczego, krocz�c na w�asnych nogach. Szcz�ciarz. Mia� ju� odm�wi�, z cynizmem dor�wnuj�cym jej cynizmowi, gdy zauwa�y� na kolanach kobiety okr�g�� tabliczk� tan. Wi�kszo�� wr�biarzy u�ywa�a pa�eczek albo po prostu czyta�a z d�oni. Cierpliwie wyryte na wypolerowanej powierzchni tabliczki zawi�e, geometryczne wzory symbolizowa�y wiele rzeczy, podobnie jak jego ukryty wisiorek: ruchy w grze starszej pewnie ni� czas; tajemne ruchy Wielkiej Gry, w kt�rej skrycie uczestniczy�. Nigdy nie widzia�, by tabliczki tan u�ywano do wr�enia. - Jasne - mrukn�� z gorzkim u�miechem. - Powiedz mi moj� przysz�o��. Usiad� naprzeciwko kobiety na skrytych w cieniu poduszkach, bod�a go nieoczekiwana ciekawo��. Pochylony do przodu przygl�da� si� bacznie rzucanym na tabliczk� tan g�adkim pionkom. Toczy�y si�, zderza�y, odbija�y od brzegu w przypadkowych, losowych ruchach, a� wreszcie nieruchomia�y w wygl�daj�cych na r�wnie przypadkowe uk�adach. Przyjrza�a si� im i wci�gn�a z sykiem powietrze. Jej czarne ni - by noc d�onie przykry�y tabliczk� rozstawionymi palcami, jakby zas�aniaj�c j� przed wzrokiem Kowala. Znowu na niego spojrza�a, tym razem z niezrozumieniem i l�kiem. - �mier�... - mrukn�a, wpatruj�c si� tak mocno w jego oczy, jakby ujrza�a tam sam czas. Niemal si� roze�mia�. Wszyscy umr�... - �mier� od wody. Zamar�, czuj�c, jak z twarzy odp�ywa mu krew. Niepewnie wsta� i zachwia� si� przez chwil�, oszo�omiony niewiar�. Si�gn�� do kieszeni i wrzuci� monet� na tabliczk� kobiety, nie patrz�c nawet, co jej daje, ani o to nie dbaj�c. Odwr�ci� si� bez s�owa i znikn�� w t�umie. TIAMAT: Krwawnik Bogowie, co tu robi�? Jerusha PalaThion pochyli�a g�ow�, przyciskaj�c palce do oczu. Znowu opanowa�o j� wra�enie, �e jest uwi�ziona w �nie kogo� innego, za� widziana przez ni� scena nagle sta�a si� nierzeczywista. Gdy min�o oszo�omienie, unios�a g�ow� i otworzy�a oczy. Tak, naprawd� tu jest, stoi w Sali Wiatr�w, czeka na Kr�low� Lata, spogl�da na t�umy oczekuj�ce wraz z ni�. Ci�gle jednak wydawa�o si� jej, �e s�yszy sp�ywaj�c� z bardzo wysoka pie�� bogini, czuje mro��cy krew w �y�ach �ywy oddech Matki Morza. Ponadczasowa izba by�a Jej tchnieniem; �kaj�cy za�piew wiatru przynosi� Jej g�os do Jerushy i ma�ej grupki wiernych z czci� i groz� czekaj�cych u skraju Otch�ani na przyj�cie przez Kr�low�. Na dnie Otch�ani, trzysta metr�w ni�ej, czeka�o samo Morze. Przyprawiaj�c� o zawroty g�owy przepa�� przecina�o jedno kruche prz�s�o mostu, prowadz�c po drugiej stronie do pa�acu. Wysoko nad nim nigdy nie spoczywaj�cy wiatr wydyma� i wype�nia� paj�cze zas�ony tworz�ce zdradzieckie pr�dy powietrzne, kt�re z przera�aj�c� �atwo�ci� mog� ka�dego zdmuchn�� z mostu. Pani daje, powiadaj�, i Pani zabiera. - Pani. - Pani... Przyciszone g�osy mrucza�y imi� Kr�lowej Lata, kt�ra nagle pojawi�a si� na odleg�ym, drugim ko�cu przepa�ci. Jerusha odetchn�a g��boko i przechyli�a g�ow� na bok, skupiaj�c wzrok na Kr�lowej, Wcielonej Bogini, ostro�nie wchodz�cej na most. Patrzy�a, jak zbli�a si� powoli, w�adczo, otoczona niby l�ni�c� chmur� mlecznie bia�ymi w�osami, faluj�cymi jak trawa czy morze szatami barwy letniej zieleni. Kr�lowa nosi�a koron� z kwiat�w i ptasich skrzyde�, skrz�c� si� od �wiate� rzucanych przez klejnoty, a tak�e koniczynk� sybilli. Pani. Do licha! Jerusha pokr�ci�a g�ow�: otrz�sn�a si� z my�li, zaprzeczy�a im. Znowu spojrza�a na Kr�low�, tym razem widz�c wyra�nie nie wcielon� bogini�, lecz osiemnastoletni� dziewczyn� imieniem Moon. Na jej twarzy wyryte by�o napi�cie i znu�enie, cia�o porusza�o si� powoli i niezgrabnie, przyt�oczone niespodziewan� ci���, dobiegaj�c� ju� do ko�ca, trudn� do ukrycia nawet pod powiewaj�cymi szatami. Dla niej nie by�a tajemnic�, nie bardziej ni� to, �e w sali nie ma �adnego b�stwa. Oczy Jerushy przypomina�y jej uparcie, �e Kr�lowa nosi twarz innej kobiety; pami�� m�wi�a, �e Moon Dawntreader dzier�y w my�lach i sercu obce ambicje. Nie potrafi�a oderwa� od niej wzroku, nie zastanawia� nad dziwnymi ruchami losu, kt�rego tan z�apa� je obie... S�ucha�a nast�puj�cych po sobie wysokich, piskliwych nut, kt�re wype�ni�y izb�, gdy Kr�lowa dotkn�a trzymanego w d�oni puzdra ton�w; d�wi�ki sterowa�y ruchami wisz�cych bardzo wysoko przegr�d wiatru, tworzy�y w ten spos�b sfer� spokojnego powietrza, kt�r� mog�a si� przesuwa� wraz z trzema innymi towarzysz�cymi jej osobami. Puzdro ton�w by�o wytworem Starego Imperium, podobnie jak Sala, Otch�a�, wznosz�cy si� nad ni� pa�ac i staro�ytne w�owate miasto, kt�rego by� zwie�czeniem. Jedynym naprawd� obecnym tu bogiem by�a technika, Kr�lowa wiedzia�a o tym r�wnie dobrze jak i Jerusha. Przyby�a tu dzisiaj, by do tej prawdy przekona� najwa�niejszych przedstawicieli jej ludu, je�li to tylko mo�liwe. Jerusha poczu�a nag�e wsp�czucie dla kruchej postaci zbli�aj�cej si� ku niej mostem. Moon Dawntreader sprzeciwi�a si� pozaziemskiej w�adzy, kt�rej przedstawicielk� by�a PalaThion, zosta�a now� Kr�low�. Jerusha uwierzy�a w s�uszno�� jej prawdy, uwierzy�a w ni� i zamiast deportowa� dziewczyn�, pozwoli�a jej obj�� tron. Na koniec zrezygnowa�a nawet ze swego stanowiska Komendanta Policji, przesta�a s�u�y� Hegemonii, kt�ra jej i temu �wiatu przynios�a jedynie smutek. Podczas Ostatecznego Odej�cia wybra�a pozostanie na Tiamat i prac� dla nowej Kr�lowej. Jednak�e odlatuj�cy st�d podczas Zmiany pozaziemcy czynili to na zawsze, przynajmniej by�o tak dla Jerushy PalaThion. Nie do�yje ich powrotu; sama skaza�a si� na wygnanie i cho�by nawet si� rozmy�li�a, to ju� tego nie zmieni. A czy si� rozmy�li�a ? - skrzywi�a twarz. Potar�a ramiona, czuj�c na sk�rze drapi�cy, szorstki samodzia� ubrania. Bogowie, ostatnio ca�y czas jest taka zm�czona... Zastanowi�a si�, czy zachorowa�a, czy po prostu prze�ywa depresj�. Ubiera�a si� jak Tiamatanka, cho� nadal �atwo by�o o stroje pozaziemc�w; usi�owa�a w ten spos�b dokona� niemo�liwego, wtopi� si� w t�um, cho� ciemne kr�cone w�osy, sko�ne oczy i sk�ra barwy cynamonu od razu zdradza�y obce pochodzenie. Na tej planecie nigdy w czasie swej s�u�by nie czu�a si� dobrze. Tego pradawnego, st�ch�ego, tajemniczego miasta nienawidzi�a z r�wn� si��, co poprzedniej Kr�lowej. Ale w ko�cu... w ko�cu wymusi�o na niej sw� wol�. W ko�cu okaza�o si� mniejszym z�em. Kto� dotkn�� jej ramienia. Zaskoczona, wytr�cona z rozmy�la�, unios�a r�k� w obronnym ge�cie wpojonym w jej odruchy przez policyjne szkolenie. Powstrzyma�a si� zasmucona, poznaj�c, �e dotkn�� jej m��. - Miroe - szepn�a, czuj�c mijaj�ce w niej napi�cie. Niemal si� roze�mia�. - A kogo� si� spodziewa�a? Przygl�da�a mu si� d�u�sz� chwil�. Jego pozaziemska twarz by�a tu r�wnie nie na miejscu, co i jej. A jednak by� st�d, mieszka na Tiamat od urodzenia. Mo�na si� nauczy� kocha� nowy �wiat... W odpowiedzi pokr�ci�a tylko g�ow� i wzi�wszy go za r�k�, spojrza�a na Kr�low�. - Jak si� czuje? - zapyta�a, patrz�c na wypuk�y brzuch w�adczyni. Miroe przeszed� pozaziemskie szkolenie medyczne i Moon wybra�a go na swego lekarza, ufaj�c mu bardziej ni� wszystkim miejscowym doktorom czy uzdrawiaczom, tak samo jak zdecydowa�a, �e to Jerusha b�dzie strzec jej plec�w. - Chyba wyczu�em dzisiaj dwa bij�ce serca. My�l�, �e urodzi bli�ni�ta. - Bogowie - mrukn�a Jerusha. Przest�pi�a z nogi na nog�, zastanawiaj�c si�, czemu jej stopy i d�onie tak �atwo ostatnio zapadaj� w sen. Przytakn�� z ci�kim westchnieniem. - Nie powinna by�a do tego dopu�ci�. M�wi�em jej, �e - �e powinna zapobiec temu, pozwoli� traktowa� si� przez Letniak�w jak bogini. Wszyscy si� tego po niej spodziewaj�... lub pragn�, by tak by�o. Jerusha spojrza�a na m�a z niespodziewanym rozdra�nieniem. - Nie chce by� marionetk�, Miroe. Chce by� kr�low�. Tylko dlatego, �e to kobiety zachodz� w ci���... - Nag�a my�l wype�ni�a jej g�ow� niby dziwny aromat: Czy jestem w ci��y? Spojrza� na ni� z grymasem. - Psiakrew, wiesz, �e nie to mia�em na my�li. Opu�ci�a wzrok. Czy jestem...? Czu�a zalewaj�ce j� jak deszcz zdumienie. - Po prostu prze zbyt mocno. Chce wszystko zmieni� od razu. Powinna poczeka�, a� urodzi. To wszystko. - Grymas nie opuszcza� jego twarzy, cho� wyra�a� teraz trosk�, a nie zdenerwowanie. - Ci��a bli�niacza jest du�o trudniejsza, sama wiesz. Jerusha zmusi�a si� do skupienia na jego s�owach, do niezdradzania si� z tym, co teraz czu�a, my�la�a, wyobra�a�a sobie. Nie jest pewna, nie ma powodu, by o tym m�wi�. Znowu spojrza�a na Moon, na kr�g�� lini� jej brzucha. - Gdyby zaczeka�a tak d�ugo, Letniacy zadusiliby j� sw� �czci�� - powiedzia�a z gorycz�. Klan Goodventure, z kt�rego podczas poprzedniego cyklu wywodzi�y si� Kr�lowe Lata, zasmakowa� w rz�dzeniu, t�skni� za nim poprzez sto pi��dziesi�t lat trwania na Tiamat niemal wiecznej Zimy. Jego cz�onkowie nadal wierzyli w dawne, konserwatywne i zacofane zwyczaje Letniak�w, nadal uwa�ali, i� ciesz� si� �ask� Bogini, wi�ksz� ni� ta przyby�a znik�d heretyczka, usi�uj�ca narzuci� im nienaturalne, pozaziemskie, popieraj�ce technik� obyczaje. - Ju� teraz naciskaj�c zbyt mocno na Goodventure, uczyni�a z nich wrog�w. Ale gdyby tego nie uczyni�a, oni by j� przycisn�li. Jest skazana, cokolwiek by nie uczyni�a. - Ma�� sob� sie� sybilli... - Kto wie, co naprawd� od niej s�yszy? Miroe, nikt nie rozumie, jak dzia�a, ani po�owy z tego, co m�wi. - Pokr�ci�a g�ow�. - Kto wie, czy naprawd� s�yszy cokolwiek... poza szepcz�cym jej do ucha duchem Kr�lowej �niegu. Miroe milcza� d�ugo. - S�yszy - powiedzia� wreszcie. Jerusha odwr�ci�a si�, poprawiaj�c pasek wisz�cej na ramieniu strzelby na strza�ki, czuj�c narastaj�ce mi�dzy nimi oddalenie. Te s�owa przypomnia�y jej, �e znajduje si� poza ��cz�c� Miroe i Kr�low� tego �wiata histori� i wiar�. Znowu skupi�a si� na Moon Dawntreader, bo w�a�nie rozpocz�a mow�. Ma�a grupka wyspiarzy, z�o�ona niemal wy��cznie z sybilli, przesun�a si� do przodu i schyli�a g�owy przed witaj�c� ich Kr�low�. Wida� by�o wyra�nie, �e l�kaj� si� noszonej przez ni� koniczynki i ca�ego otoczenia, cho� mi�kki, niepewny g�os w�adczyni z trudem przebija� si� przez szum wiatru. Tu� obok Moon sta� jej m��, Sparks Dawntreader, rudow�osy i m�ody. Spogl�daj�c na t�um, obj�� j� obronnie r�k�. Z ty�u sta�a kobieta w �rednim wieku z ciemnymi, siwiej�cymi w�osami splecionymi nad ramieniem w gruby warkocz. Nosi�a tak� sam� koniczynk� jak Kr�lowa i kierowa�a na ludzi oczy przypominaj�ce rozbite szyby, podczas gdy czwarta osoba, prosta, kr�pa kobieta, szepta�a jej co� do ucha - pewnie opisywa�a scen�. - Dzi�kuj� wam za przybycie - wymamrota�a Moon, nerwowo zaciskaj�c na szacie blade d�onie. S�owa by�y banalne, lecz wdzi�czno�� p�on�a w jej oczach jak ho�d z�o�ony stoj�cym przed ni� ludziom. Ich spok�j i szacunek zaciera�y �lady d�ugiej i ci�kiej drogi, kt�r� pokonali, by przyby� na to spotkanie. - Po... - zawaha�a si�, jakby przypominaj�c sobie s�owa, i Jerusha wyczu�a w niej przelotne przera�enie. - Po... zostaniu Kr�low� zaprosi�am do Miasta wszystkie sybille, bo... - opu�ci�a wzrok, znowu podnios�a i nagle w jej oczach odbi�a si� bolesna wiedza, zrozumia�a jedynie dla obojga pozaziemc�w. - Bo Pani przem�wi�a do mnie i ukaza�a prawd�, kt�r� musz� przekaza� wam wszystkim. Morze b�ogos�awi nasz lud Sw� hojno�ci� i Sw� m�dro�ci�, a my�my zawsze..: zawsze wierzyli, �e wypowiada Sw� wol� poprzez tych z nas, kt�rzy nosz� znak sybilli. - Nie�wiadomie dotkn�a znowu koniczynki. - Teraz jednak nadesz�a wreszcie chwila, kt�r� Pani wybra�a do zdradzenia nam wi�kszej prawdy. - Moon przygryz�a warg�, odsun�a kosmyk w�os�w. Och, bogowie, pomy�la�a Jerusha. Powiedzia�a to. Teraz nie ma ju� odwrotu. - Nie jeste�my jedynymi sybillami - powiedzia�a Kr�lowa, jej g�os zabrzmia� nagle si�� wiary. - Sybille s� wsz�dzie - na wszystkich planetach Hegemonii. By�am poza naszym �wiatem, widzia�am je. Skupione milczenie s�uchaczy za�ama�o si� jak fala; zala�o ich zaskoczenie. - Widzia�am je! - Unios�a r�ce i wszyscy znowu umilkli. - By�am na innej planecie, zwanej Kharemough, nosz� tam ten sam znak, wchodz�c w Przekaz, wypowiadaj� te same s�owa, posiadaj� t� sam� wiedz�. Tam tak�e m�wi�... - spojrza�a na m�a, obdarzaj�c go kr�tkim, prywatnym u�miechem, i przycisn�a d�onie do brzucha - ��mier� za zabicie sybilli, �mier� za kochanie sybilli, �mier� za bycie sybill�.�... Ale wykazali mi te�, �e nie musi to by� prawd�. - Odwr�ci�a si� znowu, tym razem dotkn�a ramienia niewidomej kobiety, poci�gn�a j� do przodu. - Fate Ravenglass jest sybill�, tak samo jak wy i ja. Ale jest tak�e Zimaczk�. - Jak to?... Niemo�liwe... - Znowu rozleg�y si� zdumione szepty, Kr�lowa zaczeka�a, a� przemin�, przyciskaj�c r�ce do wyd�tego brzucha. - To prawda - powiedzia�a powoli Fate, gdy umilk�y g�osy. - �Zapytaj, a odpowiem� - wypowiedzia�a z uczuciem obrz�dowe s�owa. - Przez ponad po�ow� �ycia skrywa�am sw� tajemnic� przed pozaziemcami i w�asnymi ziomkami. Pozaziemcy k�amali nam o prawdziwej naturze tego, co robimy. - Stanowimy cz�stk� czego� znacznie wi�kszego, ni� mo�emy marzy� - powiedzia�a Moon, wyst�puj�c naprz�d, pozby�a si� ju� wszelkich waha�. - Cz�stk� sieci stworzonej przez naszych przodk�w, zanim jeszcze przybyli oni na t� planet�. Znajduj�ce si� w t�umie sybille owin�y si� mocniej tkanymi w domu ubraniami i kurtkami ze sk�r klee, ka�da z wpatruj�cych si� w Kr�low� twarzy wyra�a�a inne uczucie. - Ale Pani... - kto� zacz�� i umilk�. - Ale jak Pani mo�e... - Opu�ci� oczy i niezdolny do dalszego m�wienia potrz�sn�� g�ow�. - Matka Morza jest nadal z wami, w was, wok� was - odpowiedzia�a Kr�lowa, zmuszaj�c si� do przekonania, kt�rego, jak wiedzia�a Jerusha, ju� nie podziela�a. Podczas pobytu poza planet� pozna�a wi�cej ni� jedn� prawd�, to nauczy�o j�, �e �adna prawda nie jest prosta. - B�ogos�awi�a wasze zwyczaje, poniewa� s�u�yli�cie Jej bezinteresownie, tak jak sybille wsz�dzie... - Do�� tych blu�nierstw! Wszystkie g�owy odwr�ci�y si� naraz, gdy tylko z sieni wej�ciowej dobieg� �w g�os. Jerusha zesztywnia�a na widok wchodz�cej do Sali Wiatr�w Capelli Goodventure. - Jakim cudem si� tu dosta�a? - mrukn�a pod nosem. Po ostatniej twardej sprzeczce teologicznej Kr�lowa zakaza�a wst�pu do pa�acu wszystkim cz�onkom tego rodu, zw�aszcza starszy�nie. Jerusha poleci�a gwardzistom, by tego dopilnowali, ale niekt�rzy z nich byli Letniakami i tylko bogowie - albo ich Bogini - wiedz�, komu tak naprawd� s� lojalni. Kto� j� przepu�ci�. Jerusha wyst�pi�a krok ze stwardnia�� twarz� i zdj�a z ramienia pas strzelby. Miroe z�apa� j� za r�k� i z