Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Re-ka u-ma-rla-ka PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
George R.R. Martin
Ręka Umarlaka [Dzikie karty t.7]
Tytuł oryginału
Wild Cards VII: Dead Man's Hand
ISBN 978-83-8116-247-0
Copyright © 1990 by George R.R. Martin and the Wild Cards Trust
All rights reserved
Copyright © 2017 for the Polish translation by Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.j., Poznań
Cover art copyright © Michael Komarck
Redaktor
Robert Cichowlas
Wydanie 1
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67
faks 61 852 63 26
dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90
[email protected]
www.zysk.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej lesiojot
Strona 4
Spis treści
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Dedykacja
Poniedziałek, 18 lipca 1988
Wtorek, 19 lipca 1988
Środa, 20 lipca 1988
Czwartek, 21 lipca 1988
Piątek, 22 lipca 1988
Sobota, 23 lipca 1988
Sobota, 24 lipca 1988
Poniedziałek, 25 lipca 1988
Lista postaci
Strona 5
Dla Mary Mertens
Strona 6
Poniedziałek, 18 lipca 1988
5:00
Drzewa się poruszały, chociaż nie było wiatru.
Nie wiedział, jak długo szedł ani w jaki sposób trafił w to miejsce. Był
sam. Bał się. Noc była dłuższa i ciemniejsza od wszystkich, które
przeżył. Blask księżyca malował krajobraz na czarno i szaro, ale sam
księżyc był straszliwie obrzękły i miał kolor gnijącego mięsa. Mężczyzna
zerknął raz na niego i przez krótką, przerażającą chwilę miał wrażenie, że
księżyc pulsuje. Wiedział, że nie może więcej na niego patrzeć.
Cokolwiek zrobi, nie może znowu spojrzeć.
Szedł. Cały czas szedł przed siebie. Miał wrażenie, że rzadka, szara
trawa przy każdym kroku łapie go za bose stopy, że jej śliskie źdźbła
wciskają się między palce jego nóg. A drzewa się poruszały. Poruszały
się, choć nie było wiatru. Długie, okrutne, bezlistne gałęzie wiły się
i wykręcały, kiedy przechodził, szepcząc do siebie tajemnice, których nie
chciał znać. Gdyby zatrzymał się choć na chwilę, dokładnie usłyszałby
i zrozumiał ich szepty. A wtedy by oszalał.
Szedł.
W mdłej, niezdrowej poświacie księżyca przebudziły się stworzenia,
o których lepiej nie myśleć. Ogromne skórzaste skrzydła łopotały
w powietrzu, wypełniając noc smrodem zepsucia. Chude, pająkowate
sylwetki, zgniłe i toczone trądem, przesuwały się za zasłoną drzew,
szeleszcząc odnóżami. Nie widział ich, ale zawsze były tuż za nim. Raz
usłyszał przeciągły, niski jęk, który nasilał się z każdą chwilą, aż wreszcie
nawet drzewa znieruchomiały i umilkły ze strachu.
I wtedy, gdy strach stał się tak silny, że mężczyzna bał się, iż może się
nim zadławić, zobaczył przed sobą wejście do metra.
Strona 7
Znajdowało się w samym środku lasu, skąpane w tej straszliwej
poświacie, lecz mimo to skądś wiedział, że powinno tam być. Zaczął
biec. Miał wrażenie, że porusza się bardzo ospale, że każdy krok trwa
cały eon. Wejście było coraz bliżej. Stopnie schodzące w ciemność,
wytarta poręcz, znajome znaki, wszystko to wzywało go do domu.
Wreszcie dotarł do szczytu schodów, w tej samej chwili, gdy poczuł, że
już nie zdoła biec dłużej. Słyszał za sobą jakieś dźwięki, ale nie odważył
się obejrzeć. Pobiegł na dół, trzymając się poręczy. Poczuł chwilową
ulgę, choć droga ciągnęła się bez końca. Daleko w dole dudniły pociągi,
przemierzające ciemne przestrzenie. Schodził w dół. Znowu poczuł
strach. Kręte schody opadały w mrok.
Nagle zobaczył drugiego pasażera, schodzącego daleko przed nim.
Przyśpieszył. Jego bose stopy ślizgały się po zimnym kamieniu. Schody
wiodły wciąż w dół, aż wreszcie zobaczył przed sobą nieznajomego,
potężnie zbudowanego mężczyznę w grubym, czarnym płaszczu.
Spróbował go zawołać, ale w tym miejscu nie miał głosu. Przyśpieszył
jeszcze bardziej. Biegł, aż stopy zaczęły mu krwawić. Stopnie zrobiły się
bardzo wąskie.
Nagle się skończyły i wybiegł na długi, wąski peron zawieszony nad
czarną czeluścią, pochłaniającą wszelkie światło. Drugi mężczyzna stał
na peronie. Jego proporcje były jakieś dziwne; w tym, jak tam stał,
milczący i zgarbiony, kryło się coś niepokojącego. Potem się odwrócił
i Jay zobaczył jego twarz ‒ biały, pozbawiony rysów stożek przechodzący
w wilgotną, czerwoną mackę. Stworzenie uniosło głowę i zaczęło wyć.
Jay krzyknął...
...i obudził się z drżeniem, w ciemnym, śmierdzącym szczynami
pokoju.
‒ Cholera ‒ mruknął. Serce waliło mu jak rockowy perkusista na
spidzie, a bielizna nasiąkła potem. Zlał się w łóżko. To był paskudny
sen.
Wymacał ręką stojącą przy łóżku lampę i postawił nogi na podłodze,
czekając, aż echa koszmaru miną.
Sen wydawał się bardzo realny. Ale tak było zawsze. Już od dzieciństwa
Strona 8
dręczył go ten sam cholerny koszmar. Kiedy zaczął budzić się z krzykiem
dwa razy w tygodniu, rodzice usunęli z jego półki książki H.P.
Lovecrafta i wyrzucili cenną kolekcję EC Comics. To jednak nie
pomogło. Sen go nie opuścił. Czasami znikał na kilka miesięcy, ale
potem ‒ gdy Jay był już przekonany, że na zawsze się od niego uwolnił
‒ wracał z gwałtowną furią i prześladował go co noc. W tym roku
skończy czterdzieści pięć lat, a sen wciąż był tak samo gwałtowny jak za
pierwszym razem.
Zawsze wyglądał identycznie: długi spacer przez koszmarny las,
staromodne wejście do nowojorskiego metra, niekończące się zejście pod
ziemię i wreszcie spotkanie na peronie ze stworzeniem o twarzy
w kształcie stożka. Czasami po przebudzeniu Jay myślał, że we śnie kryje
się coś więcej, że są jakieś jego fragmenty, które zapomina. Jeśli jednak
tak było, wolał o tym nie wiedzieć.
Jay Ackroyd zarabiał na życie jako prywatny detektyw. Miał zdrowy
stosunek do strachu, który parę razy uratował mu życie, ale nie był zbyt
lękliwy, przynajmniej na jawie. Jeden skrywany lęk towarzyszył mu
jednak przez całe życie. Bał się, że pewnej nocy znajdzie się na tym
peronie, stworzenie o stożkowatej twarzy odwróci się, uniesie głowę
i zawyje... a on się nie obudzi.
‒ Nie ma mowy, do chuja ‒ powiedział na głos.
Spojrzał na zegar. Kilka minut przed piątą rano. Nie było już sensu
kłaść się spać. Za niespełna dwie godziny miał się zjawić
w Kryształowym Pałacu. Zresztą po jednym z tych snów potrzebowałby
ataku serca, żeby znowu zamknąć oczy.
Wsadził pościel, narzuty i bieliznę do kosza na pranie, by przy okazji
zanieść je do pralni samoobsługowej. Przez najbliższy tydzień albo dwa,
w zależności od tego, jak długo utrzyma to zajęcie, będzie spał
w Kryształowym Pałacu. Nie sądził, by Poczwarka była zachwycona,
kiedy się dowie, że jej nowego ochroniarza regularnie dręczy koszmar,
który przeraża go do tego stopnia, że aż leje w łóżko. Zwłaszcza jeśli
sama będzie w tym łóżku, kiedy to zrobi. Od wielu lat Jay próbował ją
poderwać, ale nigdy nie uległa jego wdziękom. Miał nadzieję, że uda mu
Strona 9
się wykorzystać tę szansę. Jej ciało było tak pełne życia. Pod
przezroczystą skórą widać było krew płynącą w żyłach, widmowe
poruszenia ledwie dostrzegalnych mięśni oraz rytmiczną akcję płuc pod
żebrami. Miała też świetne cycki, choć prawie nie było ich widać.
Otworzył okno, by wpuścić powietrze do sypialni, chociaż zapachy
napływające przez brudny szyb do jego mieszkania na drugim piętrze
były prawie tak samo paskudne jak te, które wypełniały pokój. Moczył
się długo w wannie na nóżkach, a następnie wytarł się porządnie
ręcznikiem plażowym ozdobionym spranym już wizerunkiem pingwina
Opusa.
W górnej szufladzie komody znalazł czyste bokserki, w drugiej czarne
skarpetki. Następnie podszedł do szafki i przyjrzał się garniturom. Miał
trzy ‒ biały, elegancki i modnie zmięty; ciemnoszary, trzyczęściowy
kupiony w Brooks Brothers oraz hongkoński w prążki, uszyty dokładnie
na jego miarę. Wszystkie trzy dostał w prezencie od Hirama
Worchestera. Hiram zawsze mu powtarzał, że powinien się lepiej
ubierać. Zapewniał, że wtedy ludzie będą go bardziej szanować. Może
nawet spodoba się dziewczynom. Te słowa o dziewczynach go kusiły,
mimo to nie dał się przekonać.
‒ Hiram ‒ tłumaczył ‒ jestem prywatnym detektywem. Przesiaduję
w zaparkowanych samochodach i w cukierniach. Robię zdjęcia przez
okna w motelach. Przekupuję portierów i chowam się po krzakach. Nie
chcę przyciągać uwagi. Gdyby szyli garnitury z tapet Holiday Inn,
natychmiast nabyłbym sześć sztuk.
Mimo to na każde kolejne Boże Narodzenie Hiram kupował mu
cholerny garnitur.
Zanosiło się na upał. Jay włożył białą koszulę z krótkimi rękawami
i przypinanym kołnierzykiem, ciemnobrązowe spodnie pasujące do
koloru jego włosów oraz jasnobrązową marynarkę. Ale bez krawata. Nie
znosił krawatów.
Strona 10
7:00
Brennan obudził się z głębokiego, pozbawionego obrazów snu, gdy
promienie wschodzącego słońca wpadły przez okno i dotknęły jego
twarzy. Jennifer Maloy obróciła się z szeptem na drugi bok, a on
wysunął się bezszelestnie spod narzuty nakrywającej ich futon i podszedł
do krzesła, na którym rozłożył ubranie. Wciągnął szorty, koszulkę
i adidasy, a następnie równie cicho ruszył w kierunku tylnych drzwi
wyjściowych.
Słońce już wzeszło. Okolica się budziła, wilgotna od rosy i pełna
zapachów pogodnego wiejskiego poranka. Brennan wziął głęboki
wdech, wypełniając płuca świeżym powietrzem, i przeciągnął się przed
porannym biegiem.
Podbiegł do frontowego wejścia domu o spiczastym dachu,
przechodząc w powolny trucht, gdy dotarł do krętego, wysypanego
żwirem podjazdu. Skręcił w lewo, płosząc gromadkę królików na
trawniku, po czym minął szyld z napisem ARCHER ‒
OGRODNICTWO KRAJOBRAZOWE i OPIEKA NAD DZIEĆMI.
Czuł się żywy i czysty, pogodzony ze sobą i ze światem. Zaczynał się
kolejny piękny dzień.
♣
Gdy za trzecim razem nikt nie odpowiedział na jego pukanie, Jay
wszedł do środka Kryształowego Pałacu.
Drzwi nie były zamknięte. To go zaskoczyło. Poczwarka spodziewała
się go, to prawda, ale obawiała się też kłopotów. W przeciwnym razie po
co miałaby wynajmować ochroniarza? A kiedy ktoś spodziewa się
kłopotów, na ogół zamyka drzwi. Jay wsunął głowę do baru. Panowała
tu ciemność.
‒ Jest tu kto? ‒ zawołał cicho. ‒ Poczwarko? Elmo?
Nikt mu nie odpowiedział.
‒ Rewelacja ‒ mruknął pod nosem. Nic dziwnego, że potrzebowała
Strona 11
ochroniarza. Zastanowił się nad włączeniem świateł, ale doszedł do
wniosku, że lepiej tego nie robić. Czekał przez chwilę, aż oczy
przywykną mu do ciemności. Powoli z mroku wyłoniły się zarysy
znajomego pomieszczenia. Krzesła o wysokich oparciach leżały
odwrócone nogami do góry na małych stolikach. Wzdłuż jednej ściany
ciągnął się bar. Pod długim, srebrnym lustrem za nim ustawiono szeregi
butelek. Pod drugą ścianą ciągnęły się boksy, a z tyłu, z dala od reszty,
stał antyczny stolik ulokowany w prywatnej wnęce. Tam właśnie zwykła
siadać Poczwarka, popijając amaretto.
Przez chwilę, w bladym świetle poranka, Jayowi wydawało się, że widzi
ją tam, spowitą w cienie. W szkieletowych palcach trzymała smukłą
cygarniczkę z kości słoniowej, a dym opadał leniwie przez jej
przezroczyste gardło. Odrzuciła głowę, żeby się uśmiechnąć.
‒ Poczwarko? ‒ zapytał, idąc powoli ku niej. Ale gdy dotarł na miejsce,
krzesło było puste.
Przeszył go dziwny dreszcz.
W tej właśnie chwili Jay Ackroyd uświadomił sobie prawdę.
Zatrzymał się bez słowa przy stoliku i wytężył słuch, przypominając
sobie wszystko, co wiedział o Kryształowym Pałacu. Poczwarka
mieszkała na drugim piętrze. W jej pokojach było pełno drogich
antyków z epoki wiktoriańskiej.
Elmo, jej karłowaty bramkarz, mieszkał na pierwszym piętrze,
podobnie jak Sascha, bezoki telepata, który stał za barem. Wszystkie
toalety znajdowały się na piętrze, podobnie jak gabinet Poczwarki. Jay
postanowił, że zacznie od niego.
Gabinet był ulokowany na tyłach budynku, pod schodami. Miał
drewniane, zdobnie rzeźbione drzwi z kryształową gałką. Jay wyjął
z kieszeni zmiętą chusteczkę i ostrożnie obrócił gałkę dwoma palcami.
Drzwi otworzyły się.
W pokoju nie było okien i panowała w nim całkowita ciemność, ale
Jay nie potrzebował oczu, by wiedzieć, co znajdzie w środku. Śmierć
miała swój szczególny zapach. Ostra, miedziana woń krwi, odór potu
i przerażenia, smród gówna. Czuł to wszystko już nieraz. Znajome
Strona 12
miazmaty czekały tu na niego, a pod tym wszystkim kryły się jej
perfumy.
‒ Niech cię szlag ‒ mruknął Jay, nie zwracając się do nikogo
w szczególności. Wyciągnął rękę, nadal trzymając w niej chusteczkę,
i wymacał wyłącznik.
Kiedyś gabinet miał w sobie urok. Polerowany dębowy parkiet, piękny
wschodni dywan, ciągnące się od podłogi aż po sufit regały zastawione
pierwszymi wydaniami w twardych oprawach, solidne dębowe biurko
starsze od Jaya, wielkie, obite skórą fotele, wyglądające, jakby
pochodziły z najstarszego na świecie klubu dla mężczyzn.
Krzesła roztrzaskano, drewniane nogi połamano, miękką, skórzaną
tapicerkę rozszarpano i rozpruto. Trzy wysokie drewniane regały
przewrócono. Jeden z nich pękł na dwoje. Tam, gdzie obie połowy
stykały się ze sobą, sterczały jasne drzazgi, długie jak noże. Wszędzie na
podłodze walały się książki.
Poczwarka leżała na wznak na szczątkach fotela. Obite skórą poduszki
i połamane nogi mebla spoczywały pod jej ciałem. Na jego górną część
zwalono wielkie, dębowe biurko, zasłaniając jej twarz. Miała na sobie
niebieskie dżinsy i prostą, białą bluzkę, splamioną maleńkimi
kropelkami krwi. Lewa noga kobiety zginała się w kolanie pod
niewłaściwym kątem. Spod dżinsowej tkaniny sterczał ułamany,
zakrwawiony koniec piszczeli. Jay przykucnął przy jej lewej ręce.
Widział kości palców pod widmowymi zarysami ścięgien oraz gładką,
przezroczystą skórą. Krystaliczne ciało zmąciła różowa mgiełka
pochodząca z pękniętych naczyń włosowatych. Ujął w rękę jej połamane
palce. W ciele zachowała się jeszcze odrobina ciepła, które jednak
szybko odpływało.
Po chwili puścił jej dłoń i spróbował unieść biurko z ciała. Było
ciężkie. Skrzywił się, a potem naprężył mocniej mięśnie i podźwignął
mebel z głośnym stęknięciem. Dopiero gdy przesunął go z powrotem
pod ścianę, Jay spojrzał na Poczwarkę.
Twarz kobiety zniknęła.
Jej czaszkę rozbito na drobne kawałeczki. Oparcie krzesła było lepkie
Strona 13
od krzepnącej krwi. Kawałki mózgu sączyły się między odpryskami
kości. Wszystko było czerwone i wilgotne. Pod tym, co zostało z krzesła,
zebrała się niewielka kałuża krwi, szybko wsiąkającej we wschodni
dywan. Jay uniósł wzrok i zobaczył więcej krwi. Jej lekka mgiełka
pokryła przednią część biurka oraz dół ściany wokół gniazdka
elektrycznego. Antyczna, tłoczona tapeta miała posępną, fioletową
barwę i plamy krwi były na niej słabo widoczne, ale jeśli dobrze się
przyjrzeć, można było je zauważyć.
Jay wstał. Starał się nic nie czuć. Widywał już przedtem zwłoki, tak
często, że wolał o tym nie myśleć, a Poczwarka już od bardzo dawna
oddawała się niebezpiecznym grom. Znała zbyt wiele tajemnic. Prędzej
czy później coś takiego musiało się wydarzyć.
Przyjrzał się pozycji ciała, dokładnie ją zapamiętując. To już nie była
Poczwarka, tylko mięso. Dowód rzeczowy. Gdy już zobaczył wszystko,
co było do zobaczenia, przeniósł swoją uwagę na resztę pokoju. Dopiero
wtedy dostrzegł mały, tekturowy prostokąt leżący u lewego uda ofiary.
Okrążył ciało i przykucnął, by lepiej mu się przyjrzeć. Nie dotykał
przedmiotu. Nie musiał tego robić. Nie było na nim ani kropli krwi. To
była karta do gry, zwrócona awersem ku górze.
As pik.
‒ Niech to szlag ‒ mruknął Jay.
Gdy zamykał za sobą drzwi, usłyszał kroki na schodach. Wcisnął się
w ścianę i czekał. Po chwili w korytarzu pojawił się szczupły mężczyzna
z cienkimi wąsikami. Był ubrany w jedwabny szlafrok, na nogach miał
pantofle, a tam, gdzie powinny być oczy, ciągnęła się nieprzerwana,
blada skóra. Obrócił powoli głowę, zwracając ją ku ukrytemu w cieniu
Jayowi.
‒ Widzę twój umysł, Rzutnik ‒ oznajmił.
Jay wyszedł z ukrycia.
‒ Wezwij policję, Sascha. I nie mów na mnie Rzutnik, do cholery.
Strona 14
8:00
Brennan pochylił się, biegnąc pod górę. Poruszał miarowo nogami,
oddychając. Biegł przez lesiste wzgórza i wilgotne od rosy łąki.
Następnie pokonał sprintem stromy odcinek. Ciągle zmieniał trasę, ale
pod koniec zawsze dobiegał do polnej drogi, po której docierał ‒
spocony i miło zdyszany ‒ na żwirowy podjazd, przy którym widniał
napis archer ‒ ogrodnictwo krajobrazowe i opieka nad dziećmi.
Podjazd wił się między ogrodami będącymi znakomitą reklamą jego
talentów w tej dziedzinie. Pierwszy był miniaturowy japoński ogród
wzgórzowy, tsukiyama, następnie angielski żywopłot, a na koniec
tradycyjny kwietnik obsadzony kilkunastoma różnymi gatunkami
w kilkunastu rozmaitych barwach. Podjazd otaczał kwietnik łukiem,
a następnie biegł między dwiema szklarniami ‒ jedną wypełniał
tropikalny gąszcz, w drugiej były rośliny typowe dla pustyń ‒ a domem
ze spiczastym dachem.
Brennan zakończył bieg kolejnym gwałtownym sprintem i zatrzymał
się za domem. Zaczekał kilka minut, aby ochłonąć i uspokoić oddech,
a potem swobodnie przyjął pozycję medytacyjną i wbił spojrzenie
w karesansui, kompozycję z grabionego żwiru falującego na porannym
wietrze niczym zamarzająca woda. Pośród żwiru ulokowano trzy triady
kamieni. Brennan spędził bezczasową chwilę pogrążony w stanie zazen,
nie przyglądając się kamieniom, ich cieniom ani plamom porastającego
je mchu, po czym podniósł się płynnym ruchem, odprężony,
odświeżony i gotowy na spotkanie dnia.
Wrócił do skromnie umeblowanej sypialni. Był tu tylko futon leżący
na lśniącym parkiecie, wygodne krzesło z lampą do czytania i stolikiem
pełnym książek oraz wielki wiklinowy kosz na pranie. Jennifer już
wstała. Słyszał szum prysznica dobiegający z sąsiedniej łazienki. Zdjął
przepoconą koszulkę i wrzucił ją do kosza, a następnie poszedł do
pokoju stanowiącego połączenie salonu z gabinetem. Włączył telewizor,
by wysłuchać porannych wiadomości, usiadł za biurkiem i uruchomił
peceta, żeby sprawdzić plan na dzisiaj.
Strona 15
Oglądał telewizję, podczas gdy komputer wyszukiwał odpowiedni plik.
Większą część wiadomości poświęcono konwencji Partii
Demokratycznej, zaczynającej się dziś w Atlancie. Nie wydarzyło się
jeszcze nic ważnego, ale analizy i przewidywania już w tej chwili
wydawały się przesadzone.
Gregg Hartmann był faworytem, lecz trudno mu będzie odnieść
zwycięstwo, zwłaszcza nad rywalem o diametralnie przeciwnych
poglądach politycznych, wielebnym Leo Barnettem.
Brennan nie ufał żadnemu politykowi, ale gdyby mógł głosować,
oddałby swój głos na Hartmanna. Senator sprawiał wrażenie szczerego
i współczującego, szczególnie w porównaniu z tym demagogiem
Barnettem.
Większość dżokerów popierała Hartmanna. Kamery pokazywały teraz
obraz publicznych parków Atlanty. Zebrali się tam tysiącami, by głośno
zademonstrować wszystkim obywatelom siłę swego poparcia dla
senatora.
Brennan obejrzał kilka wywiadów przeprowadzonych z dżokerami na
ulicach Atlanty, po czym ściszył dźwięk i przeniósł swą uwagę na ekran
komputera. Dobrze życzył Hartmannowi i jego zwolennikom, ale robiło
się już późno, a on miał mnóstwo spraw na głowie.
Na ekranie pojawił się harmonogram. Czekał go dzień pełen zajęć.
Jego firma realizowała właśnie dwa zamówienia. Brennan budował
ogród wzgórzowy z tsutai-ochi, miniaturowym wodospadem
spływającym po skalnej powierzchni, dla bankiera japońskiego
pochodzenia, który właśnie wprowadził się do domu w tej okolicy,
a także tarasowy żywopłot ze stawem rybnym dla mieszkającego
nieopodal lekarza. Joachim Ortiz, brygadzista Brennana, pokieruje
ludźmi pracującymi w posiadłości lekarza, podczas gdy drugą robotą
Brennan zajmie się osobiście. Japońskie ogrody były jego specjalnością.
Oparł się wygodnie na krześle, nadal nieco zdziwiony tym, z jakim
zadowoleniem myśli o nadchodzącym dniu. Pozostawił za sobą śmierć
i zniszczenie i wrócił na wieś, by zająć się pracą na rzecz życia. To było
najlepsze, co mógł uczynić. Po raz pierwszy od wielu lat czuł się czysty,
Strona 16
spokojny i zadowolony. Czasami dręczyły go wyrzuty sumienia, że
porzucił myśl o zemście na Kienie i Towarzystwie Widmowej Pięści, ale
w ostatnich miesiącach te nawroty zdarzały się coraz rzadziej i ich
intensywność była mniejsza.
Zdjął z półki egzemplarz Sakuteiki, klasycznego traktatu Tachibany
Toshisuny na temat projektowania ogrodów, ale nim zaczął go
przeglądać w poszukiwaniu pomysłów na realizację nowego
zamówienia, wpatrzył się w ekran, na którym pojawił się obraz świetnie
mu znanej kobiety. Brennan zwiększył głośność.
‒ ...zagadkową kobietę znaną tylko jako Poczwarka znaleziono dziś
rano w gabinecie jej klubu nocnego, Kryształowego Pałacu. Policja
odmawia dotąd komentarzy, ale przy zwłokach znaleziono asa pik, co
sugeruje związek z tajemniczym, posługującym się łukiem zabójcą
zwanym Yeomanem, odpowiedzialnym za co najmniej pięćdziesiąt
zabójstw w roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym i na
początku osiemdziesiątego siódmego.
Brennan nadal gapił się na ekran, gdy przez ścianę przeszła Jennifer
Maloy, nadal mokra po prysznicu. Niosła dwa kubki herbaty.
‒ Co się stało? ‒ zapytała, ujrzawszy jego twarz.
Brennan zwrócił się ku niej. Jego oczy odzyskały zimny wyraz, a twarz
twarde rysy.
‒ Poczwarka nie żyje.
‒ Nie żyje? ‒ powtórzyła z niedowierzaniem Jennifer.
‒ Zamordowano ją.
‒ Jak? Kto? ‒ zapytała kobieta i osunęła się na krzesło obok niego.
Podała mu jeden z kubków. Przyjął go machinalnie i odstawił na bok.
‒ Nie powiedzieli tego. Ale zabójca próbował mnie wrobić. Zostawił
na jej ciele asa pik.
‒ Wrobić cię? Dlaczego?
Brennan spojrzał na nią.
‒ Nie wiem tego. Ale się dowiem...
‒ Policja...
‒ Policja myśli, że ja to zrobiłem.
Strona 17
‒ To szaleństwo ‒ sprzeciwiła się Jennifer. ‒ Nie byliśmy w mieście od
ponad roku.
Mieli tak wiele zajęć, że wydawało im się, iż upłynęło niewiele czasu,
odkąd Brennan odwołał swą wendetę przeciwko królowi zbrodni
zwanemu Kienem i opuścił z Jennifer Nowy Jork. Trochę podróżowali,
a potem przez pewien czas odpoczywali, wracali do zdrowia i uczyli się
kochać nawzajem, aż wreszcie osiedlili się w pobliżu Goshen, miasteczka
położonego niedaleko na północ od Nowego Jorku. Jennifer zaczęła
pisać biografię Roberta Tomlina. Miała nadzieję, że okaże się ona
ostateczna. Natomiast Brennan, który znużył się już zadawaniem
śmierci, postanowił, że będzie budował zamiast burzyć, i zajął się
ogrodnictwem krajobrazowym. Okazało się, że ma do tego autentyczny
talent, a Jennifer czuła się szczęśliwa, pracując nad książką. Ciche
i spokojne życie w izolacji dawało im zadowolenie.
‒ Ktoś mnie wrabia ‒ stwierdził cichym głosem Brennan.
‒ Kto?
Spojrzał na Jennifer.
‒ Kien.
Odchyliła się na krześle, zastanawiając się nad tym.
‒ Dlaczego on?
Brennan wzruszył ramionami.
‒ Może odkrył, iż Poczwarka wiedziała, że to on jest szefem
Widmowych Pięści. Mogło mu przyjść do głowy, że pozbędzie się nas
obojga za jednym zamachem.
‒ Jeśli zostaniesz tutaj, policja nigdy cię nie znajdzie.
‒ Niewykluczone ‒ przyznał Brennan. ‒ Ale mogą też nigdy nie złapać
prawdziwego zabójcy.
‒ Coś tutaj budujemy ‒ sprzeciwiła się Jennifer. ‒ Nie możemy po
prostu dać za wygraną.
Dać za wygraną. To powinno być łatwe, pomyślał Brennan.
Zapomnieć o przeszłości, myśleć tylko o teraźniejszości i o przyszłości.
Nie potrafił jednak tego zrobić. Ktoś zamordował jego byłą kochankę,
o tym nie mógł zapomnieć. W dodatku morderca próbował zrzucić
Strona 18
winę na niego. Tego nie zamierzał wybaczyć.
Wstał.
‒ Nie dam za wygraną. Nie mogę.
Jennifer popatrzyła tylko na niego. Po chwili odwrócił się, wyszedł na
zaplecze i otworzył szopę, w której trzymał łuki oraz broń palną.
Załadował furgonetkę i czekał przez kilka minut, zastanawiając się, czy
Jennifer przyjdzie.
Po pewnym czasie włączył silnik i odjechał sam.
12:00
Maseryk grał dobrego glinę, a Kant złego. Obaj zasługiwali na brawa,
ale Jay Ackroyd widział już to przedstawienie. Maseryk był szczupły,
ciemnowłosy i miał intensywnie fioletowe oczy, a Kant był bezwłosym,
pokrytym łuską dżokerem mającym trzecie powieki i ostro zakończone
zęby. Gdy Jay po raz siódmy powtarzał swoją relację, zaczął zadawać
sobie pytanie, czy zamieniają się rolami, jeśli podejrzany jest dżokerem.
Zerknął przelotnie na Kanta i postanowił, że o to nie zapyta.
Gdy nadeszła pora obiadowa, nawet obaj gliniarze mieli już dość tej
zabawy w kotka i myszkę.
‒ Jeśli próbuje nas pan oszukać, gorzko pan pożałuje ‒ ostrzegł go
Kant, odsłaniając ostre zęby.
Jay obrzucił go spojrzeniem mówiącym: „Że niby ja?”.
‒ Jestem pewien, że pan Ackroyd powiedział nam wszystko, co wie,
Harv ‒ odezwał się Maseryk. ‒ Gdyby przypomniał pan sobie coś
jeszcze, proszę do nas zadzwonić ‒ dodał i wręczył mu wizytówkę. Kant
powiedział Ackroydowi, żeby nie opuszczał miasta. Potem kazali mu
podpisać kopię zeznania.
Widział tu mnóstwo znajomych twarzy. Odźwierny z Kryształowego
Pałacu składał zeznania umundurowanemu gliniarzowi, a kelnerka
wylana przed miesiącem przez Poczwarkę łkała głośno w kącie. Inni
pracownicy Pałacu czekali na długich drewnianych ławkach pod oknem.
Strona 19
Ackroyd rozpoznał troje kelnerów, pomywacza oraz faceta, który
w czwartkowe wieczory grał ragtime na pianinie w Zielonym Pokoju.
Najważniejszych osób jednak tu nie było.
Lupo, drugi barman, siedział sam za wolnym biurkiem. Jay podszedł
do niego, gdy tylko uporał się z papierami.
‒ Potrafisz w to uwierzyć? ‒ zapytał dżoker. ‒ Co teraz z nami będzie?
‒ Lupo miał czerwone, głęboko osadzone oczy i twarz wilka. Gubił
włosy. Na ramionach drelichowej koszuli miał ich mnóstwo. Jay je
strzepnął. Lupo chyba nawet tego nie zauważył. ‒ Słyszałem, że to ty
znalazłeś ciało ‒ ciągnął. ‒ Czy to rzeczywiście był ten gość od asa pik?
‒ Przy zwłokach leżała karta ‒ odparł Jay.
‒ Yeoman ‒ mruknął ze złością Lupo. ‒ Myślałem, że skurwysyn
zniknął na dobre. Pił Tullamore Dew. Obsługiwałem go raz czy dwa.
‒ Widziałeś go kiedyś bez maski?
Dżoker potrząsnął głową.
‒ Nie. Mam nadzieję, że złapią skurwiela. ‒ Z kącika jego ust wysunął
się długi, czerwony jęzor.
Jay ponownie rozejrzał się po pomieszczeniu.
‒ Gdzie jest Elmo?
‒ Nikt go nie widział. Słyszałem, że gliny wysłały za nim list gończy.
Podszedł do nich Kant.
‒ Twoja kolej, Lupo. ‒ Wskazał na pokój przesłuchań. ‒ Jeszcze pan
tu siedzi? ‒ zapytał, gapiąc się na Jaya.
‒ Już sobie idę ‒ uspokoił go detektyw. ‒ Muszę tylko skorzystać
z kibelka.
Kant pokazał mu, gdzie go znaleźć. Gdy Jay wyszedł z ubikacji, Kant,
Maseryk i Lupo oddalili się już, by zająć się przesłuchaniem. Detektyw
poszedł prosto do pokoju kapitana i wszedł do środka bez pukania.
Kapitan Angela Ellis siedziała za biurkiem, paliła jednego papierosa za
drugim i studiowała akta, przerzucając strony jak mistrz szybkiego
czytania. Była drobną Azjatką o zielonych oczach i długich czarnych
włosach. Przypadła jej w udziale najtrudniejsza robota w całej
nowojorskiej policji. Jej poprzednika znaleziono martwego w tym
Strona 20
właśnie pomieszczeniu. Ponoć miał atak serca, ale nadal nie wszyscy
w to wierzyli. Poprzedniego kapitana również zamordowano.
‒ Wpadliście już na trop Elma? ‒ zapytał Jay.
Kapitan Ellis zaciągnęła się papierosem i zerknęła na detektywa.
Potrzebowała chwili, by sobie przypomnieć, kim jest.
‒ Ackroyd ‒ odezwała się wreszcie z niesmakiem. ‒ Właśnie czytałam
pańskie zeznanie. W tej historii są takie dziury, że mogłabym przejechać
przez nie ciężarówką.
‒ Nic na to nie poradzę, to jedyna historia, jaką mam. A jaką
opowiedział wam Sascha?
‒ Krótką. ‒ Ellis wstała i zaczęła spacerować po pokoju. ‒ Obudził się,
wyczuł w budynku obecność jakiegoś podejrzanego umysłu, zszedł na
dół i zobaczył, że próbuje się pan wykraść z gabinetu Poczwarki.
‒ Nie wykradałem się ‒ sprzeciwił się Jay. ‒ Potrafię to robić bardzo
dobrze. W szkole dla detektywów zdałem z wyróżnieniem egzamin
z wykradania się, ale tym razem tego nie robiłem. Poza tym w moim
umyśle nie ma nic podejrzanego. To znaczy, że nadal nic nie wiecie
o Elmie?
‒ A co pan o nim wie? ‒ zapytała kobieta.
‒ Jest niski.
‒ I silny ‒ dodała. ‒ Być może wystarczająco silny, by rozbić głowę
kobiety na miazgę.
‒ Niezła hipoteza ‒ stwierdził Jay. ‒ Tyle że błędna. Elmo był
bezgranicznie oddany Poczwarce. Nigdy by jej nie skrzywdził.
Kapitan Ellis wybuchła twardym, pozbawionym wesołości śmiechem.
‒ Ackroyd, być może jest pan czołowym autorytetem na świecie, jeśli
chodzi o niewiernych mężów, ale nie wie pan nic o zabójcach. Oni nie
zwykli dopuszczać się najgorszych okrucieństw wobec nieznajomych.
Zostawiają je dla rodziny i przyjaciół. ‒ Znowu zaczęła spacerować po
pomieszczeniu. Z jej papierosa spadł popiół. ‒ Może pański przyjaciel
Elmo był jej zbyt oddany. Słyszałam, że Poczwarka pieprzyła się
z mnóstwem facetów. Może zmęczyło go oglądanie parady mężczyzn
przechodzących przez jej sypialnię, a może sam spróbował się do niej