Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia

Szczegóły
Tytuł Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ANTHONY QUINN GRZECH PIERWORODNY AUTOBIOGRAFIA (PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KIERSZYS) SCAN-DAL Mamie, która wybaczyła mi dzień, kiedy się urodziłem Mieszkałem w Nowym Jorku otoczony bogactwem, rodziną i chwałą. Trzy moje filmy wyświetlano naraz na Times Sąuare i jednocześnie występowałem w sztuce teatralnej. Wszędzie, gdzie wzrokiem sięgnąć na Broadwayu, widniało w blasku neonów moje nazwisko. Kilka uroczych pań z jakiegoś klubu dramatycznego zorganizowało bankiet na moją cześć. Żeby mi było jeszcze milej, zaprosiły wiele wybitnych osobistości z różnych dziedzin. Kiedy poproszono mnie o zabranie głosu, spróbowałem im podziękować. I raptem zaniemówiłem. Rozejrzałem się po morzu tych twarzy przede mną, życzliwych i wyczekujących. Po chwili usłyszałem własne mamrotanie, że jestem bankrutem życiowym. Wciąż jeszcze pamiętam, z jakim zgorszeniem i przerażeniem powitano moje słowa. Wszyscy przecież chcieli ode mnie lekkiej, pełnej wdzięku gadki, a ja tu im oświadczam, że sukces nie znaczy dla mnie nic. Skończyłem mówić i moi gospodarze poklaskali mi grzecznie, ale sprawiłem im przykrość. Popełniłem straszne faux pas, wykorzystując ich forum jako konfesjonał. Potem, kiedy wychodziłem, zatrzymał mnie pewien młody aktor. Myślałem, że spośród wszystkich ludzi właśnie on zrozumie. Ale był wściekły. - Gówniarz! W życiu nie wstydziłem się tak za nikogo jak dzisiaj za ciebie. Aż mnie mdliło od twojej fałszywej pokory. Jeżeli tobie się nie powiodło, to już nie wiem komu! Ten nieborak kiedyś zagrał główną rolę w filmie, ale jego kariera na tym utknęła. Usiłował wspinać się znowu i było mu ciężko. Przypuszczam, że porównywał się ze mną i ubolewał, że to nie on ma tę pozornie godną zawiści pozycję, do jakiej ja doszedłem. Zostawił mnie samego na ulicy i odmaszerował rozgniewany. Ruszyłem do mojego domu, na rogu Siedemdziesiątej i Park Avenue. Majątek zapłaciłem za ten dom pięciopiętrowy, w którym na każdym piętrze miałem piękne stylowe meble, obrazy, rzeźby i cenne książki. Ale myśl o posiadaniu tylu wspaniałych rzeczy wcale mnie nie pocieszała. Wędrowałem Piątą Aleją z uczuciem, że te wyniosłe budynki przewracają się na mnie. Przeszedłem na drugą stronę do Central Parku. Zacząłem biec. Z każdym krokiem popłoch we mnie wzrastał. Myślałem, że płuca mi popękają. Wyczerpany, rzuciłem się na porosły trawą kopiec powyżej zbiornika. Chciałem krzyczeć, ale krtań miałem zaciśniętą. Nigdy dotąd nie czułem tak bezbrzeżnego smutku, a przecież nie mogłem wycisnąć z oczu ani jednej łzy. Na kolanach zawołałem do Boga o pomoc. Odpowiedzi nie było. Czekałem z oczami zamkniętymi. Czekałem, ale Bóg najwidoczniej był czymś zajęty gdzie indziej. Kiedy otworzyłem oczy, wszędzie wokół mnie migotały światła śródmieścia. I właśnie wtedy zobaczyłem „chłopca”. Stał pod drzewem. Podniosłem się, z wysiłkiem ruszyłem ku niemu. Odwrócił się i uciekł. - Ty draniu mały, zmusiłeś mnie do tego! Niech ja cię tylko dostanę w swoje ręce... - Ale już zniknął. W tamten wieczór przyszedłem do teatru okropnie zachrypnięty, mogłem mówić tylko szeptem. Zadzwoniliśmy po lekarza. Przyjechał natychmiast i obejrzał mi gardło. Nie stwierdził żadnej dolegliwości. - Więc dlaczego ja tak chrypię, do diabła?! - Nie wiem - odpowiedział. - Albo ma pan na strunach głosowych jakąś narośl, której nie mogę zobaczyć, albo też jakieś kłamstwo ugrzęzło panu w krtani. Kłamstwo ugrzęzło mi w krtani!!! Kłamałem już tysiące razy! Dlaczego właśnie tym kłamstwem tak się zadławiłem? Jakoś zdołałem grać w tamten wieczór. Usiłowałem widzieć prawdę, pełną prawdę mojego życia, chociaż publiczność słyszała tylko ochrypły bełkot Quinna na scenie. Publiczność nie wiedziała, z jak wielkim to mi przychodziło trudem. Dotychczas chmury .nadciągały, coraz groźniejsze - teraz ta burza rozpętała się nade mną. Byłem sam w głuszy, schronić się nie miałem gdzie. Jaką korzyść daje człowiekowi cała jego praca na tym padole? Widziałem, że ja dopracowałem się tylko próżności i udręczenia ducha. Dlaczego nie mogę znaleźć spokoju wśród nocy? Teraz, kiedy powinienem cieszyć się latem mojego życia, dlaczego nie mam przed sobą żadnego celu? Tonąłem. Zagubiony. - Chłopcze, pomóż mi! - krzyczałem. - Pomóż mi, bo obaj utoniemy! 1 Ten gabinet wyglądał jak milion podobnych gabinetów urządzonych według szablonu. Na biurku schludnie leżały zwykłe bliźniacze pióra, którymi pisać jest niemożliwością, i bibularz z imitacji skóry. Stał okrętowy mosiężny zegar i kalendarz obrotowy. Wylewny duży człowiek za biurkiem miał na sobie ubranie doskonale skrojone z tweedu znanego ze świetnych reklam. Jedynym szczegółem indywidualnym był jego uśmiech. Siedząc naprzeciw niego, usiłowałem określić ten uśmiech, ale bez skutku. Nic istotnego nie zostało powiedziane i odkąd wszedłem do jego gabinetu, wymienialiśmy tylko uprzejme żarciki. Ostatecznie zapytałem, czy mam się położyć na kozetce. - Dlaczego? - doktor uśmiechnął się. - Jest pan zmęczony? - Nie - odpowiedziałem. - Tylko myślałem, że... - Nie wygląda mi pan na bardzo chorego, panie Quinn. Posiedźmy i porozmawiajmy. Zgoła nie tak ja to sobie przedtem wyobrażałem. - Parę dni temu widziałem pana w jakimś włoskim filmie. Ta ostatnia scena, kiedy pan płacze na plaży, była wzruszająca jak diabli. Gówno! Płacę temu skurwysynowi pięćdziesiąt dolarów za godzinę, a on okazuje się jeszcze jednym moim wielbicielem. - Niewiele wiem o kinematografii - ciągnął doktor. - Pan jest pierwszym aktorem, którego poznaję jako pacjenta, proszę mi więc wybaczyć, jeżeli zadaję głupie pytania. Ale w tej ostatniej scenie to były łzy prawdziwe czy wywołane wąchaniem cebuli albo czymś takim? Piętnaście minut kosztownej godziny już minęło, a myśmy rozmawiali o kinie! - Nie, panie doktorze. Były prawdziwe. - To znaczy, że pan naprawdę płakał? Tu cię mam, pomyślałem. - Owszem, naprawdę. - W jaki sposób aktor płacze? To znaczy, musiał pan rozpamiętywać jakieś bolesne przeżycia, żeby wywołać prawdziwe łzy? Rany boskie! - Musiał pan wnikać w siebie? - pytał. O to się nie kłopocz, pomyślałem, wystarczy bólu w moim życiu, żeby było z czego czerpać łzy. - Chyba. - Wzruszyłem ramionami. - A więc myślał pan o czymś w tamtej chwili na plaży? - Tak. - O czym? - No, przede wszystkim o tym biednym draniu, którego grałem. Żył nieokrzesanie, bez sensu. Nigdy przedtem nie zaznał miłości. Kiedy w końcu miłość znalazł, nie wiedział, co z tym robić... potrafił ją tylko zniszczyć. Tam na plaży odczuł ogrom przestrzeni. Wieczność, wobec której miał stanąć samotnie. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu rzeczywiście zobaczył gwiazdy, a to, co one dla niego przedstawiały, było wiecznością osamotnienia. Ilekroć przypominałem sobie tę scenę, dławiło mnie w gardle. - Czuł się pan bardzo bliski tej postaci? - Muszę czuć się bliski wszystkim postaciom, które gram. Nie zawsze mi się to udaje. Nagle pojąłem, że doktor jest nie tylko kinomanem. - Czy pan wierzy w miłość, panie Quinn? To pytanie oszołomiło mnie. Chciałem wstać i wyjść. Cała ta myśl o psychoanalizie była przykra i kłopotliwa. Wydawało mi się, że jestem w zamknięciu, że mam klaustrofobię. Jeszcze nie nabrałem pewności, czy polubię tego człowieka. Zanadto był rumiany, kwitnący zdrowiem. Prawdopodobnie kołtun. - Wierzy pan w miłość? Otóż w tym właśnie sęk. Dlatego właśnie siedziałem tam jak idiota. Gdyby on zapytał: „Czy pan wierzy w Boga?”, mógłbym wygrzebać coś z mojego worka argumentów teologicznych, powołać się na lekturę i doświadczenia osobiste. Tyle razy już ten temat obrabiałem, że mógłbym puścić się po takim torze z przeszkodami. Ale „Czy pan wierzy w miłość” - to było wielkie pytanie. Największe. Pomyśłałem: Tak... Kocham pierwsze dni wiosny, kiedy nowe liście się pokazują. Kocham słońce i morze. Kocham śmiech dziecięcy. Kocham szelest drzew. Kocham ostry zapach ziemi po deszczu. Kocham niepokalany pierwszy śnieg. Kocham muzykę meksykańską. Kocham Pucciniego. Kocham naukę. Kocham mocny sen nocą. Kocham odkrycia. Kocham zapach kadzidła w kościele. Kocham Thomasa Wolfe'a. Kocham Rouaulta. Kocham Michała Anioła. Kocham moje dzieci. Oczywiście wierzę w miłość, głoszoną przez Jezusa pełnego dobroci i przez Gandhiego. Ale czy byłem kiedykolwiek zdolny do miłości bez zastrzeżeń? Na pewno kocham moje dzieci, a przecież narzucam prawa nawet im. Z kobietami zawodzę na całej linii. Stawiam im warunki niewzruszone i archaiczne - rezultat wychowania religijnego i dziedzictwa. Indiańska krew we mnie jest zbyt silna, żebym pozwalał na jakiekolwiek krzykliwe nowoczesne koncepcje. O żadnej ustępliwości wobec kobiet mowy być nie może. „Dokąd ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, ja zamieszkam, twoi ludzie będą moimi ludźmi i twój Bóg moim Bogiem”. Doktor tymczasem czekał cierpliwie. - Miłość, w jaką wierzę - odpowiedziałem w końcu - jest za bardzo skomplikowana na to, bym odpowiedział tylko słowem „tak” albo „nie”. Ale chwilowo odpowiem „tak”, rzeczywiście wierzę w miłość. - W takim razie niech pan się nie martwi. Wszystko będzie doskonale. - Spróbował zażartować. - Człowiek, który wierzy w miłość, nie może być ciężko chory. Głupawym uśmiechem skwitowałem ten głupawy żart. - Kiedy zadzwonił pan do mnie przedwczoraj, muszę przyznać, że byłem zaskoczony - mówił dalej. - Widzieliśmy z żoną mnóstwo pana filmów. Odrobiłem małą lekcję o panu przed dzisiejszą wizytą. Położył na biurku teczkę. Miał w niej plik wycinków prasowych. Przejrzał je i znalazł ten, którego szukał. - Proszę. Tutaj jest, że pan się urodził w Meksyku w czasie rewolucji. - Tak. Dwudziestego pierwszego kwietnia, rok tysiąc dziewięćset piętnasty. - I piszą tu, że pańscy rodzice walczyli po stronie Pancha Villi. Zgadza się? - Tak, chyba tak. - Dlaczego pan mówi: chyba? - To był okres dosyć pomieszany... Przepraszam. Tak, rzeczywiście walczyli po stronie Pancha Villi. Doktor pokiwał głową. - Obawiam się, że o rewolucji meksykańskiej wiem tylko tyle, ile widziałem w filmie „Viva Villa” z Wallacem Beery. Czy Villa był właśnie taki? - Sądzę, że Beery grał wspaniale, ale raczej nie uchwycił tego stężonego ognia w Villi. - Co pan przez to rozumie? Wtedy opowiedziałem mu anegdotę, którą słyszałem od ojca, jak Villa wjechał na szczyt wzgórza i zobaczył Pacyfik po raz pierwszy. Wpatrywał się w ogrom oceanu przez kilka minut bez słowa. Potem powściągnął konia i zaczął zjeżdżać ze wzgórza z powrotem. Jego porucznik jadący za nim, powiedział: „To dopiero widok, co, Jefe?” „Za mały, żeby ugasić moje pragnienie” - odpowiedział Pancho przez ramię. - To dopiero wypowiedź - ucieszył się doktor. - Kiedy ojciec panu o tym opowiadał? - Byłem wtedy dzieckiem. - I to pozostało panu w pamięci przez te wszystkie lata. - Tak. - Uważa pan, że ocean jest za mały, żeby ugasić pana pragnienie, panie Quinn? - Tak. Jeżeli doktor miał jakiekolwiek wątpliwości co do mojej choroby, czułem, że rozproszyłem je tą odpowiedzią. Do diabła z nim. Niech zarobi na swoje pieniądze, pomyślałem. On jednak z miną dobrego pokerzysty dalej przeglądał wycinki prasowe. - Tu piszą, że ojciec pana był Irlandczykiem, poszukiwaczem przygód, a pańska matka była aztecką księżniczką. Musiałem roześmiać się w głos. Podniósł oczy. - Z czego pan się śmieje? To nie jest prawda? - Mój ojciec był po części Irlandczykiem, to prawda. Ale śmiałem się z tej bzdury o azteckiej księżniczce. - Uznaliśmy oboje z żoną, że to bardzo romantyczne, kiedyśmy to czytali. - Właśnie o to chyba chodziło działowi reklamy Paramount. Oni tam uznali za nie dość romantyczny fakt, że moja matka to zwykła Meksykanka. - Dlaczego? - Co, do diabła, doktorze? Przecież mieszka pan w Los Angeles. Nie wie pan, jakie zdanie ma większość ludzi o Meksykanach? - Nie wiem. Mieszkam tutaj zaledwie od dwóch lat, Tony. Czy mogę mówić panu po imieniu? Pytanie o Meksykanów zirytowało mnie. Facet już mi zaczął wyglądać na zażartego Teksańczyka. - Oczywiście. Jeżeli ja będę mógł po imieniu mówić panu. Ryknął śmiechem. - Bardzo proszę... i nie tylko moim imieniem będziesz mnie nazywał, zanim ze sobą skończymy. - No, być Meksykaninem w południowej Kalifornii to niezupełnie „sezamie otwórz się”. Przez lata cale w lokalach nocnych i restauracjach wywieszano napisy: „Meksykanom wstęp wzbroniony”. Uważano, że wszyscy Meksykanie są leniwi, zatłuszczeni, jak nie fircykowaci, to Pachuco, i kradną, i palą marihuanę. - Czy ty paliłeś kiedy marihuanę, Tony? - Nie. Nigdy. Zanotował coś na kartce. Zastanawiałem się, co on takiego pisze, do diabła. Naprzeciwko w innym biurowcu widziałem przez okno gabinet dentysty. Grubas w białym kitlu zaglądał w rozdziawione usta podstarzałej pani. - Jaka była twoja matka w młodości? Patrzyłem, jak dentysta bierze się do dzieła. Doktor zobaczył, że patrzę w okno, wstał i spuścił żaluzję. Byłem rad, że nie muszę widzieć tego borowania. - Zapytałem cię, Tony, jaka była twoja matka w młodości. Rozpaczliwie próbowałem puścić jego pytanie mimo uszu. Uśmiechał się ze zrozumieniem. Rany boskie! Jaka była moja matka? Czy w ogóle była kiedykolwiek młoda? Jeżeli zacznę mówić temu skurwysynowi prawdę, on pewnie powie, że mam kompleks Edypa. To zbyt proste. Nie trzeba być psychiatrą, żeby tak to zobaczyć. Co mu odpowiedzieć? Że moja matka gotowała najlepszą chili con carne na świecie? Czy może o tym głodzie, o tych cierpieniach? Powiedzieć prawdę? Owszem, ona była młoda kiedyś tam w Juarez. Oboje byliśmy bardzo młodzi, kiedy żyliśmy sobie we dwoje. Rzeczywiście nie potrzebowaliśmy do szczęścia nikogo. Mieliśmy siebie nawzajem. Może tam właśnie zaczął się ten kłopot. Tylko, że to znowu zbyt proste. Sprawa bezsprzecznie skomplikowała się, odkąd on wrócił. Miałem trzy lata a wiedziałem, że natrafiłem na godnego przeciwnika. Wiedziałem, że przegram z ojcem. Był stanowczo, do diabła, za duży, żebym mógł z nim współzawodniczyć, więc przestałem kochać się w matce i zakochałem się w nim. Ale on zajął moje miejsce i może właśnie dlatego już przez całe życie usiłowałem być taki jak on. Jaka była moja matka? Zaledwie parę dni przedtem zapytałem ją o to. Bo nie wątpiłem, że rozwiązanie mojego problemu kryje się gdzieś w przeszłości. - Mamo, pamiętam, jak chodziłem po dachu jakiejś chaty z cegły suszonej w słońcu... W El Paso czy może w Juarez? Pamiętam jakąś chatę i drabinę i jak mama na dole wołała do mnie, żebym był ostrożny i nie ruszał się. Potem ktoś przyszedł, miał wejść po drabinie i zabrać mnie z dachu. Pamiętam, że prawie cieszył mnie maminy lęk i gniew. Czułem, że mama naprawdę mnie kocha. Im więcej było krzyku tam na dole, tym bardziej byłem zadowolony. I w końcu ten człowiek wszedł na dach i zniósł mnie i mama chwyciła mnie w objęcia i całowała, jak gdybym wrócił z tamtego świata. Kiedy to było, mamo? - Nie możesz, synu, w żadnym razie tego pamiętać. Najwidoczniej opowiadałam ci o tym. - Nie, mamo. Pamiętam bardzo dobrze. Kiedy to było? - Miałeś wtedy może z półtora roku. - Pamiętam to. Wszystko jakby było wczoraj. Prawie mógłbym dotknąć jeszcze teraz tej drabiny. - Dlaczego chcesz wracać do przeszłości, synu? - Czy to nie było mniej więcej w tym czasie, kiedy mama pracowała u takiej blondynki? Pamiętam, jak mama prała i gotowała u niej, a ja bawiłem się w jej ogrodzie. - I co z nią, synu? - Chciała mnie adoptować czy coś? - Ależ miałeś wtedy półtora roku zaledwie. Jakim cudem ty... - Mamo, ja pamiętam. - I co? Mówisz, że słyszałeś, jak myśmy rozmawiały? - Tak. Słyszałem, jak ona proponowała mamie jakieś pieniądze za mnie. Powiedziała, że chce mnie adoptować i posyłać do szkoły. A mama jej odpowiedziała: „Zastanowię się nad tym...” - Och, nie, synu. Nie będziesz mi mówił, że naprawdę myślałeś, że ja bym cię oddała za pieniądze czy za darmo. To była dla mnie zniewaga, ale nie mogłam tej kobiecie powiedzieć: „Za kogo pani mnie bierze?” Może zresztą masz rację. Może powinnam trzepnąc ją po twarzy czy zwymyślać, ale byłam zakłopotana. Ostatecznie pracowałam u niej. I wydawała się bardzo inteligentną panią i kiedy już zaczęła o tym rozmawiać, powiedziała: „Ostatecznie, Nellie, to uroczy smyk, a ja nie mam dzieci i mój mąż też bardzo go kocha”. Nam było bardzo ciężko, jak wiesz, i czasami nie miałam co dać ci jeść. Przykro mi było patrzeć, jak chodzisz głodny, i myślałam, że może trafia się dla ciebie jakaś cudowna sposobność. Och, to byli bardzo bogaci i przyzwoici Amerykanie, a ja rzeczywiście chciałam, żebyś dorastał w Ameryce. Ciągle bałam się, że mnie odeślą z powrotem do Meksyku. Nie myślałam o sobie, Tony. Myślałam o tobie. Zastanawiałam się, czy nie jestem samolubna, skoro cię zatrzymuję. Tak, rzeczywiście powiedziałam jej, że zastanowię się nad tym. Trapiło mnie to: czy nie jestem samolubna, skoro zatrzymuję tego małego? Byłeś bardzo inteligentnym, pięknym dzieckiem. Wszyscy cię kochali i ja wciąż sobie powtarzałam: może oni mają rację, może ja nie zasługuję na takiego syna. Byłeś bardzo podobny do waszego ojca. I myślałam, że może nie będę mogła zapewnić ci jutra, może skończysz jako jeszcze jeden Meksykanin, którego biorą tylko do zrywania owoców, jeżeli zostaniesz przy mnie. Rzeczywiście biedziłam się nad tym. Biedziłam się przez długi czas. Co noc zasypiałam z płaczem na myśl o oddaniu ciebie. Ale muszę wyznać, że myślałam o tym rzeczywiście, synu. No, czy to coś złego? - Nie, mamo, to nic złego, teraz, kiedy mi to mama tłumaczy. Ale ja wtedy chyba nie rozumiałem. Ostatecznie byłem dzieckiem i sam fakt, że mama brała pod uwagę oddanie mnie... To znaczy teraz, kiedy mi to mama tłumaczy, oczywiście. Mówi mama, że to byłoby dla mojego dobra, ale zdaje mi się, że musiało mnie to bardzo zaboleć, mamo. Chyba myślałem wtedy, że mama sprzeda mnie tym ludziom. - O mój Boże, nie mogłeś tak myśleć. Nie wchodziły w grę żadne pieniądze, Tony. Ta blondynka tylko mówiła, że chciałaby cię wychowywać. I że zabrałaby cię do Kansas City czy do innego takiego miasta, i że dałaby ci wszystko na świecie, i że jej mąż nie jest młody, i kiedy umrze, zostawi cały majątek tobie. Oczywiście nie wolno by mi było ciebie widzieć już nigdy więcej. Zastanawiałam się, czy nie pozbawiam cię dobrej sposobności, ale nawet mi przez głowę nie przemknęły żadne pieniądze. O Boże! Tyś nie mógł tak myśleć przez te wszystkie lata. - Nie wiem, czy myślałem o transakcji pieniężnej, mamo, ale chyba myślałem, że jeżeli mama bodaj rozważa sprawę oddania mnie, to mamie nie dosyć na mnie zależy. - Tony, byłeś moim pierwszym dzieckiem. Byłeś jedyną istotą, jaką miałam na tym świecie. Twój ojciec odjechał gdzieś daleko, nie widziałam go prawie od roku. Matka wyrzuciła mnie z domu. Nie miałam nikogo na świecie oprócz ciebie. Jak mogłeś choćby myśleć, że istniało dla mnie na tym świecie cokolwiek innego? Przeszliśmy razem już tyle... Odbyliśmy podróż z Chihuahua do Juarez. Oczywiście ty byłeś wtedy niemowlęciem, ale później, kiedy zacząłeś chodzić, mieliśmy wiele uciechy. Lubiłam być z tobą wszędzie i zabierałam cię, dokąd tylko szłam, czasami nawet traciłam pracę, bo nie chcieli, żebym cię przyprowadzała, myśleli, że przy tobie będę gorzej robiła moją robotę, więc odchodziłam z takich domów. Pracowałam tylko tam, gdzie zgadzali się na ciebie, bo za nic bym się nie rozstała z tobą bodaj na sekundę. Jak możesz myśleć, że ja ciebie nie kochałam? - W każdym razie, mamo, właśnie wtedy zaczęły się te wątpliwości. - To niemądre. Nie chcę nawet słuchać takiego gadania, Tony. Naprawdę nie możesz myśleć, że ja ciebie nie kochałam. - Czy przyszło ci kiedykolwiek na myśl, Tony - mówił doktor - że twoja matka rzeczywiście uważała, że wyrządza ci krzywdę nie rezygnując z ciebie na rzecz tych państwa? Ostatecznie miała ciężkie życie. Była młodziutką dziewczyną, prawda? I w obcym kraju wlokła cię ze sobą, nie miała czym cię nakarmić czasami. Więc kiedy ta kobieta wyraziła chęć adoptowania ciebie, musiało twojej matce przemknąć przez głowę, że a nuż to mogłoby być najlepsze wyjście. Teraz, w retrospekcji, czy nie możesz zrozumieć jej punktu widzenia? Ten człowiek świdrował tam, gdzie bolało. - Cześć, Słoniu - usłyszałem czyjś gruby głos. Mieszkałem z matką wówczas nad smrodliwym kanałem, w szałasie skleconym z wyrzuconych skrzynek i kawałków blachy. Deszcz padał przez całą tę noc, dach przeciekał, więc spaliśmy przy piecyku otuleni kocem tak, żeby nie zmoknąć. Teraz był poranek i słońce wreszcie zaświeciło zza chmur. Matka powiedziała, że mogę wyjść i pobawić się na dworze, jeżeli chcę. - Vayase a jugar- powiedziała. Zawsze zwracała się do mnie w tej grzecznej formie, jak gdyby mówiła do przełożonego. Dopiero po latach, kiedy już byłem dorosłym mężczyzną, zaczęła mówić mi tu. Wziąłem moją jedyną zabawkę - czerwony żeliwny tramwaj - i wyszedłem. W kałużach wśród rudej gliny odbijały się sunące chmury. Z lewej strony widziałem ogromne zbiorniki gazu, które lśniły w słońcu. Kiedy ciągnąłem swój tramwaj w zgubny dla takich tramwajów kurs po kałuży, nagle zobaczyłem duży cień. Odwróciłem się i zobaczyłem parę butów. Wydawało mi się, że podnoszę oczy, podnoszę i podnoszę wiecznie, zanim sięgnąłem wzrokiem do konturów ramion na tle nieba i rozszalałych chmur i do tej twarzy, o której wiedziałem, że to jest twarz mojego ojca. - Nigdy przedtem ojca nie widziałeś? - zapytał doktor. - Nie tak, żebym go pamiętał. Matka mówi, że poprzednio widziałem go, kiedy miałem osiem miesięcy. Szukała go wtedy i przeszła ze mną na ręku przez całą północną pustynię Chihuahua. W końcu ich spotkała: ojca i jego matkę w restauracji na jakimś dworcu, gdzie jedli śniadanie. Ale pamiętam dopiero to spotkanie w dwa lata później. - Cześć, Słoniu.. - . - Cześć, tata - odpowiedziałem. - Gdzie matka? Wziął mnie za rękę i zaprowadziłem go do tego szałasu po drugiej stronie ulicy. - Czy wiesz, gdzie myśmy ciebie znaleźli, Słoniu? – mówił ojciec. - W chlewie. Prawda, Nellie? Znaleźliśmy go między świniami i zlitowaliśmy się nad tobą i zabraliśmy cię do domu, prawda, Nellie? Chyba w jego przekonaniu trzyletni chłopiec nie mógłby poważnie myśleć, że jest dzieckiem niczyim, obcym znajdą, i że ta jasnowłosa dziewczyna, którą uważał za matkę, to wcale nie jest jego matka, a ten wielki olbrzym to wcale nie jest jego ojciec. Tamtej nocy, kiedy owinięty kocem leżałem na podłodze przy piecyku, słyszałem ich. Zastanawiałem się, czy tak chichoczą dlatego, że wyśmiewają się ze mnie. Zastanawiałem się, czy to rzeczywiście moi rodzice. Szlochałem w ciemnościach. Nazajutrz rano obudziłem się z gorączką. „Ojciec” poszedł z jednym z sąsiadów szukać pracy. „Matka” gotowała dla mnie kaszkę. Nie chciałem jeść. Odpychałem łyżkę. Aż tą kaszką zachlapałem jej sukienkę.. - Co ci jest, synku? Co ci jest? Nagle to buchnęło ze mnie. - Ty nie jesteś moją matką, a on nie jest moim ojcem. On powiedział, że znaleźliście mnie w chlewie. Objęła mnie i przytuliła mocno. - To cię tak strapiło, synku? Dlatego jesteś chory? To był głupi żart twojego ojca. Głupi żart, synku. Zaczęła całować mnie jak zawsze. Całowała, dopóki nie usnąłem znowu. Na pół we śnie słyszałem, jak ojciec wchodzi do szałasu i jak matka szepcze: - Wiesz, dlaczego dzieciak jest chory? To przez ten twój głupi żart, że znaleźliśmy go w chlewie. On wszystko sobie bierze do serca. Nie można mówić takich rzeczy przy nim. Olbrzym podszedł i stanął nade mną, leżącym na kocu. Uśmiechnąłem się słabo w nadziei, że mnie uspokoi. Parsknął śmiechem. - Czy dlatego chorujesz? Dlatego, że ja tak mówiłem? Czekałem, żeby wziął mnie na ręce, ale śmiał się coraz głośniej i w końcu rzekł: - Ja nie żartowałem: naprawdę znaleźliśmy cię w chlewie. Matka rozgniewana rzuciła się na niego z pięściami. - Nie mów takich rzeczy. Daj mu spokój. Nie wierz tacie, synku. To tylko niedobry żart Wtedy zakipiał wściekłością. - Ty go nie trzymaj pod kloszem - powiedział. - Chcę żartować z moim synem. On nie może brać sobie wszystkiego do serca tak, żebym ja nie mógł z nim pożartować. Dość dziwne, ale te słowa - chociaż wypowiedziane w gniewie - zupełnie mi wystarczyły. Nazwał mnie swoim synem. Ja jestem synem mojego ojca. Tamto było rzeczywiście żartem. Piętno i blizny zniknęły, kiedy podrastałem. Wiedziałem patrząc w lustro, że zostałem stworzony na podobieństwo ojca. Tamto było żartem. Doktor bazgrał coś na kartce. - Ciekawe, dlaczego on tak powiedział? Zacząłem ojca bronić. - Biedaczysko, miał swoje własne problemy. Pracował przedtem w Pensylwanii w jakiejś hucie. Kawałek stali wpadł mu do lewego oka. Źrenica szarzała. Wiedział od lekarza, że przestanie widzieć na to oko. Tyle jeszcze miał do zobaczenia. Bóg świadkiem, dwoje oczu mu było za mało, a tu czekała utrata jednego. - W gruncie rzeczy kochałeś go, prawda? - Tak. Myślę, że uczucie do niego i do moich dzieci jest najbliższe tego, co ja nazywam miłością. Zobaczyłem, jak doktor spogląda na zegar stojący na biurku. Godzina przeznaczona dla mnie się skończyła. To spojrzenie miało później doprowadzać mnie do szału. Po pewnym czasie nauczyłem się na tych posiedzeniach nie poruszać ważnych tematów zbyt późno. Nawet w połowie jakiegoś emocjonalnego odkrycia doktor odkładał swą brunatną teczkę i wiedziałem, że już przestał słuchać. Idąc do windy tamtego pierwszego dnia, minąłem się z młodą przystojną dziewczyną. Przed drzwiami gabinetu doktora zaczęła grzebać w torebce. Czego ona, do diabła, szukała? Na co odpowiedź spodziewała się znaleźć? Nie myślałem, że jednak przyjdę do tego doktora znowu następnego dnia. 2 Wysiadłem z samochodu i rozejrzałem się. Poniżej jezioro migotało w słońcu raczej takie samo jak wówczas, kiedy byłem dzieckiem włóczącym się po okolicy. Prawie jedynym dowodem zmian w życiu był mój „Lincoln Continental” ze skórzaną tapicerką wykonaną na zamówienie i ze specjalnym urządzeniem stereofonicznym. Pośrodku alejki przed domem matki odwróciłem się i zobaczyłem „chłopca”. Stał, zagapiony w samochód. Pomyślałem: Teraz widzisz, ty skurwysynu, że mi się powiodło! Obszedł naokoło ten połyskliwy czarny samochód, ale bez wrażenia. Kichać na ciebie, pomyślałem. Nigdy ci się nic nie podoba, draniu. Stał tam i patrzył, jak idę do frontowych drzwi domu. Kiedy matka mi otworzyła, obejrzałem się znowu. Jeszcze stał z tym urągliwym uśmiechem, którego już zacząłem strasznie się bać. Pochyliłem się i pocałowałem matkę. - Hijito! - Użyła zdrobnienia. Dla niej zawsze będę małym chłopcem. Wszedłem do saloniku. Obraz przedstawiający Indianina na białym koniu nadal wisiał na ścianie. Indianin nie zmienił wyrazu twarzy od lat trzydziestu. Rzeczywiście dojechał do końca szlaku. Jedną z niewielu nowych rzeczy w tym pokoju był mój portret pędzla mojego przyjaciela, Johna Deckera. Dałem ten portret matce w którymś roku na Gwiazdkę. Innym dodatkiem był telewizor. Poza tym raczej wszystko wyglądało tak jak dawniej. Czas tutaj pomimo lat, które minęły, pozostawał w miejscu, nie inaczej niż to jezioro u stóp wzgórza. Matka podała kawę. W domu panowała cisza. Byliśmy sami, tylko my dwoje, oprócz tych wszystkich duchów. - Dlaczego chodzisz do doktora, synu? Co mogą ci przynieść... te jego pytania? - Prawdę, mamo. Coś mnie dręczy i muszę to zbadać. – Już żywiłem pewne podejrzenie. - Co takiego chcesz wywlec z przeszłości? - zapytała. – Czy cierpienie i głód mają ci ukazać tę prawdę? Twoje pierwsze słowa były: „Jestem głodny”. Matka pragnie dać swojemu pierworodnemu gwiazdy z nieba i księżyc. Ja nie mogłam dać ci nic, tylko suszone placki kukurydziane. Życie karmi nas rzeczywistością. Ja karmiłam cię marzeniami. Czy to było źle? Właśnie to, synu? - Nie, mamo. Mama tu nic nie winna. Po prostu życie mi się nie układa tak, jak bym chciał. Więc usiłuję się dowiedzieć; dlaczego. - Coś ci dolega, synu? - Tylko to, że nie jestem szczęśliwy, mamo. - Ale ty taką już masz naturę. Twój ojciec nie był szczęśliwy. Jego krewniacy nie byli szczęśliwi. Oczywiście oni od czasu do czasu upijali się i chodzili do nierządnych kobiet i wtedy wydawało im się, że są szczęśliwi. Zresztą kto powiedział, że dostajemy się na ten świat po to, żeby zaznawać szczęścia? Odpowiedziałem żartem. - Telewizja. Nie roześmiała się. - Poważnie, synu, jesteś bogaty, masz cudowne dzieci. Powodzi ci się... pewnie, że powinieneś być szczęśliwy. - Ale nie jestem! - wrzasnąłem nieomal. Wstałem i wyjrzałem przez okno. - Synu, co ten doktor robi z tobą? Hipnotyzuje cię, czy co? Było mi przykro, że tak wybuchnąłem. Objąłem matkę ramieniem. - Nie. Nie hipnotyzuje. - Daje ci jakieś lekarstwo? - Nie. - Więc co tam się dzieje w tym jego gabinecie? - Po prostu rozmawiamy. - I za to płacisz mu tyle pieniędzy? - Tak. - Nie możesz porozmawiać z jakimś księdzem, z kimś, kto jest bliżej Boga? I to kosztuje o wiele mniej. Wróciłem do swojej filiżanki z kawą. Bałem się zranić tę dobroduszną, uroczą kobietę. Ale ona musiała poprowadzić mnie w przeszłość. Musieliśmy cofnąć się w przeszłość razem. Zaczęła opowiadać: - Twoi pradziadkowie z mojej strony byli Indianami. Juan Pallares i Pilar Cano. Ci Pallaresowie mieli siedmioro dzieci: synowie to byli Pedro, Hipolito, Paulino i Braulio. Córki: Guadelupa, Petra i Maria. Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. - Mamo, proszę, darujmy sobie tych antenatów. - Tych co? - Ja chcę wiedzieć o mamie i o mnie, o facie, o babci i o Stelli. - Nie chcesz wiedzieć o moich wujach i ciotkach? - Chcę, mamo, ale to innym razem. - Dobrze. Moi dziadkowie mieli trzy córki: Guadelupę, Petrę i Marię. Właśnie Maria to była moja matka, twoja babcia. Kiedy ukończyła siedem lat, dali ją do służby u pewnej pani, z rodziny Oaxaca, która posiadała kopalnie i dużo ziemi w okolicach Chihuahua. Ta pani miała bratanka i ten bratanek naturalnie przyjeżdżał w odwiedziny bardzo często. I, z woli Boga, moja matka w wieku czternastu lat zaszła z tym chłopcem w ciążę. - Zrzucamy winę za naszą niedolę na słońce, księżyc, wszystkie gwiazdy niebios... podziwu godny to wybieg, gdy wolę człowiek ma wolną... - Co? - Ja cytuję, mamo. - Nie słuchasz tego, co opowiadam? - Przepraszam. Już słucham pilnie. - Pierwsze bóle porodowe zaczęły się za kamieniem młyńskim, kiedy mełła kukurydzę. Ta pani Oaxaca, ledwie się dowiedziała, że ona rodzi, okazała wiele dobroci i pomogła dziecku przyjść na świat. Tym dzieckiem byłam ja. Matka wstała i dolała sobie kawy. - Och, Tony, dlaczego ja muszę mówić ci to wszystko? Co ci z tego przyjdzie? - Nic złego przecież w mamy opowiadaniu nie ma. Chcę tylko zrozumieć,, jak było. - Nie brzydzi ciebie to, że urodziłam się przy piecu kuchennym? - Nie, mamo. - Wolałabym ci powiedzieć, jak rodziłam się na wielkim łożu z baldachimem, otoczona przez śliczne pielęgniarki, całe w bieli. I że mój ojciec od razu tam wziął mnie na ręce i uśmiechał się do mnie. - Lepsza jest ta prawdziwa historia, mamo. Właśnie takie bujanie w różowych obłokach wpakowało mnie w zaburzenia psychiczne. Chcę zobaczyć przeszłość, dotykać jej, poczuć jej zapach. - Wydaje ci się, że ten smród był piękny? - To przecież należy do życia. Kwiat nie może istnieć bez nawozu. - Ale przyrzeknij mi, że mnie nie znienawidzisz, kiedy już wszystko ci opowiem. - Przyrzekam. - Ta pani Oaxaca, oczywiście, zapytała Marię, kto jest ojcem, i moja matka musiała wyznać, że to Jose, bratanek tej pani. Rodzice Josego, kiedy dowiedzieli się o tym, wysłali go do Stanów Zjednoczonych, żeby kształcił się na mechanika. Parsknąłem śmiechem, tak ubawiła mnie ta niedorzeczność. Chciałem zapytać, dlaczego nie na ogrodnika albo na rolnika, ale uznałem, że lepiej matce nie przeszkadzać, niech opowiada dalej po swojemu. - Z drugiej strony Pallaresowie przyjechali, zabrali Marię od tych Oaxaca i dali ją do służby u innych państwa. - Gdzie nie było żadnych bratanków, mam nadzieję. - Nie bądź taki kąśliwy, synu. Moja biedna matka dosyć się nacierpiała wstydu, kiedy własna rodzina się jej wyparła. Ulitował się nad nią tylko jeden mój wuj, ksiądz, i zawiózł nas w Sierras, abyśmy zamieszkały u Indian Taraumares. Czasami myślę, że tamte siedem lat to były najszczęśliwsze lata w moim życiu. Przez cały dzień ludzie tam polowali i łowili ryby. Rozmawiali tylko wtedy, kiedy musieli. I nikt się nie uważał za lepszego od innych, jeżeli zabrakło mięsa, jedliśmy wszyscy fasolę ze wspólnego garnka. Mnie, ponieważ byłam blondynką i miałam zielone oczy, cała ta wioska traktowała jako coś specjalnego. Rzeczywiście czułam się kochana przez wszystkich. Gdyby nie to, że zaraziłam się ospą, może byśmy mieszkali tam do końca życia. Potem nigdy nie widziałam mojej matki szczęśliwej, odkąd wuj przyjechał i zabrał nas z powrotem do Chihuahua. Już zadomowiła się wśród Indian, więc było jej trudno żyć w dużym mieście. Poza tym wuj wkrótce potem umarł i zostałyśmy bez żadnej opieki. Zawsze mieszkałyśmy na przedmieściu, bo matka czuła się tam bardziej swojsko. To jej przypominało życie w górach. Czasami mówiła o powrocie do Indian, ale nigdy do nich nie wróciłyśmy. Wszystko wydawało nam się zupełnie inne niż w Sierras. Mówiłyśmy indiańskim narzeczem i ludzi miejskich to śmieszyło. W tamtych czasach na Indian patrzyli z góry. Meksykanie przeważnie mówili z dumą o swojej krwi indiańskiej, ale w głębi ducha chcieli tyć Hiszpanami. Dopiero zmieniła to rewolucja. - Czy właśnie wtedy rewolucja wybuchła? - Nie, później. Och, ludzie narzekali, ale obalenie Diaza było nie do pomyślenia. On rządził krajem tak długo, że wszyscy zaczęli zgadzać się na niego, jak gdyby należał do rodziny. Był jak bogaty wuj. Ale jeżeli się myślało o ojcu dla kraju, to tylko o Benicie Juarezie. Bo Benito Juarez był jak jeden z nas. - Jakim cudem udało się mamie i babci utrzymać się przy życiu? - Jedyne, co matka umiała robić, to prać i prasować. Ja chodziłam od drzwi do drzwi i pytałam, czy jest coś do prania. Najbardziej lubiłam pomagać matce w pracy u ludzi. Lubiłam być między ludźmi. Kiedy miałam czternaście czy piętnaście lat, pracowałyśmy u pewnej pani, która miała na imię Conchita. Ona nauczyła mnie czytać w ten sposób, że kazała mi haftować litery na powłoczce poduszki. Z początku matka bardzo się niepokoiła tą nauką Wpajała mi, że książki to jest zło. Ale po jakimś czasie, kiedy mogłam jej głośno czytać „Kopciuszka”, przebaczyła mi. Kopciuszek był jej ulubioną baśnią. Nie potrafię ci powiedzieć, ile szczęścia mi dawało po latach to że nauczyłam się czytać. Książki stały się moimi najbliższyn przyjaciółmi i dzięki nim nie wpadałam w zupełną rozpacz. Tylk pod tym względem miałam z waszym ojcem coś wspólnego - oboje kochaliśmy książki. Tyś odziedziczył miłość do książek po nas: Mój Boże! Nazbierałeś ich tak dużo. Wszystkie je przeczytałeś! - Większość, mamo. - Tak, ja kocham książki, ale najbardziej kocham ludzi. Z książek czerpie się wiedzę, ale od ludzi nabywa się mądrość. Zawsze przyjemnie mi słuchać, jak ludzie się śmieją. Gdybym była mężczyzną, postarałabym się dostać do jakiegoś cyrku i zostałabym klownem. Lubisz klownów, synu? - Żal mi ich, bo wiem, jak wiele muszą cierpieć, żeby rozśmieszać innych. - Dlaczego ty zawsze we wszystkim widzisz złą stronę? Dlaczgo nie myślisz tylko o śmiechu, który oni wywołują? - Dlatego, że nie może być dobrej strony, jeżeli nie ma złej. - To za głębokie dla mnie. Ja po prostu lubię radosną stronę wszystkiego. Matka zwykle mówiła, że jeżeli kiedyś jej zginę, będzie wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Rozejrzy się za pierwszą lepszą gromadą śmiejących się ludzi i na pewno to ja będę stała tam pośrodku i robiła z siebie wariatkę. No, ale tak czy inaczej ta pani, ta Conchita, miała kuzyna imieniem Victorio i on zakochał się we mnie... Mimo woli okazałem zaniepokojenie. - Nie chcesz słuchać o tym, że podobałam się innym chłopcom, nie tylko waszemu ojcu? - Nie chcę. To mnie irytuje. - Ale, kochanie, to przecież normalne. - Mamo, gdybym ja był normalny, przecież bym mamy nie zmuszał teraz, żeby mi mama opowiedziała wszystko, i nie musiałbym chodzić do lekarza. Jestem zwolennikiem zasady: jeden mężczyzna dla jednej kobiety i na odwrót. Ale ponieważ tej zasady nikt na świecie nie stosuje, a już najmniej ja sam, nie znam uczucia miłości... a chcę je znać. - Ale miłość istnieje naprawdę, nie jest baśnią, synu. - Mamo niech mi mama tylko opowie tę historię i pozwoli, że wyciągnę z niej swoje własne wnioski. - Na czym to ja stanęłam? - Na tym chłopcu imieniem Victorio, ale to może mama opuścić. Interesuje mnie rewolucja. - Jesteś taki jak wasz ojciec. Dla niego rewolucja była romantyczna. Myślał, że rewolucja stworzy raj na ziemi. Dla mnie to był tylko zapach prochu i jęki rannych. Nic romantycznego. Byliśmy biedni i walczyliśmy tylko o swoje brzuchy. Prawili o braterstwie i powiewali flagami dopiero później ci, którzy mieli korzyści z naszego cierpienia. Koło roku tysiąc dziewięćset dziesiątego ludzie zaczęli mówić o obaleniu Diaza. Wyskoczyły nagle takie nazwiska jak Orozco, Pancho Villa i Francisco Madero. Nikt nie wiedział, kto to właściwie jest Madero, ale uważaliśmy, że jeżeli on nie bał się sprzeciwić Diazowi, to musi być bardzo macho. Mówiło się, że Madero jest na północy w Juarez i że nie zgadza się na wyniki jakichś wyborów. Nie wiem, czy miał rację, czy nie miał, bo nikt z nas nigdy nie głosował. Głosowali tylko wielcy ziemianie albo ludzie na ważnych stanowiskach. Takie było życie i myśmy się na to zgadzali. Wiem, że mniej więcej w tym czasie mnóstwo żołnierzy federalnych przyjeżdżało do Chihuahua. W mieście huczało od plotek i zamieszania. Słyszeliśmy, że Pancho Villa z jakąś małą bandą zaatakował pociąg pełny żołnierzy Federales, których wysłano na północ, żeby aresztowali Madera. Pancho Villa pokonał ich i od razu został bohaterem. Widzieliśmy, jak wszystko w mieście się zmienia Nagle każdy czuł się odważny. Wszystkie urazy, tłumione prze długie lata, teraz znalazły ujście. Zbudziła się nadzieja, że będzji lepiej. Może to nie Bóg zrządził, że niektórzy mają umierać z głodu, kiedy inni żyją w dostatku. Może ten, kto sadzi sałatę powinien także ją jeść. Wielu mężczyzn wyjechało i przyłączyło się do Pancha Villi. już była sprawa macho zrobić tak. Moja matka, zawsze ze swoich osobistych powodów bardzo zawzięta na bogatych, powiedziała: „Teraz on im pokaże. On ich usadzi tam, gdzie ich miejsce”. Czekaliśmy, żeby zmieniło się na lepsze. Chyba każdy wierzył w to, że bogactwa będą rozdzielone pomiędzy wszystkich. Ale nic się nie działo, tyle że panowało coraz większe podniecenie. Mówiło się, że Orozco i Villa nie są ze sobą w dobrych stosunkach. To ludzi zbijało z tropu, bo dla nich rewolucja była jedna. Ale najwidoczniej wewnątrz tej jednej rewolucji zaczęła, wybuchać druga. Ja mogę tylko powiedzieć, że muzyka stała się bardziej skoczna. Było jakoś więcej śpiewu. Każda strona miała swoje piosenki; i trzeba przyznać, że ładniejsze mieli ci po stronie Pancha Villi. : Potem zaczęliśmy słyszeć nowe nazwisko - Zapata. On pochodził ze stanu Morelos. Ludzie mówili o nim dobrze i przez jakiś czas myśleli, że może zostanie przywódcą. Tylko co będzie, kiedy on i Pancho Villa się spotkają? Może się znienawidzą i wtedy będziemy musieli walczyć z Emilianem Zapata? W roku tysiąc dziewięćset trzynastym, kiedy już ten nieborak Madero został skrytobójczo zamordowany, Villa i Zapata ostatecznie spotkali się w Mexico City. Ku zdumieniu wszystkich polubili się. Żaden z nich nie umiał czytać, więc też żaden nie czuł się mądrzejszy czy głupszy od drugiego. Ale wszystko znowu się zmieniło. Teraz słyszeliśmy, że jest jakiś nowy wróg, Victoriano Huerta. Zrobił się jeszcze gorszy zamęt. Tym właśnie była ta rewolucja - zamętem. Jeden z braci mojego ojca, David, pokładał w rewolucji dużą wiarę. Chociaż rodzina Oaxaca utraciła większość kopalń i ziemi, był sprawiedliwy i kochał naród. Przystąpił do Pancha Villi. W obozie Villi pewnego dnia ktoś przedstawił go Pancho i powiedział: - Wodzu, on jest z tych bogatych zwolenników rewolucji. To młody Oaxaca. - Myślał, że oddaje Davidowi przysługę. Pancho splunął na ziemię i powiedział: - Ja nie ufam tym skurwysynom. Zastrzelcie go. Zastrzelili Davida od razu. Moja matka mnóstwo wycierpiała przez Oaxaców, ale ja nie mogłam napawać się ich niedolą. W oczach Boga tamten człowiek był moim ojcem. Ubolewałam, że przeznaczenie zgotowało mu taką zmianę. Wtedy już uciekł do Stanów i w ich domu było pełno , „rewolucjonistów”'. Miałam niecałe piętnaście lat, kiedy dowiedziałam się, że jacyś przyjezdni wprowadzili się do jednego z lepszych barrios niedaleko katedry. Poszłam tam zapytać, czy nie mają czegoś do prania. Bo słyszałam, że są zamożni. Oni nazywali się Quinn. Kiedy zastukałam do drzwi, otworzyła mi bardzo przystojna kobieta. Zaraz poznałam, że to jest wielka dama, tak była ładnie ubrana i tak się nosiła. Za nią stał wysoki przystojny chłopiec. Miał chyba siedemnaście lat. Był dużo wyższy od swojej matki. - Tak? - zapytała ta kobieta. - Nie potrzebuje pani oddać rzeczy do prania? - zapytałam. - Nie, służąca pierze nam wszystko - odpowiedziała i chciała zamknąć drzwi. - Ja prasuję koszule jak żadna. Proszę, może dałaby mi pani parę na próbę? - Nie, dziękuję. Nasza służąca prasuje zupełnie dobrze jak na nasze wymagania. Ten młody chłopiec zapytał: - A może mama da jej do uprania parę moich koszul? Ale ona wyraźnie nie chciała, żeby chłopiec się wtrącał, i zamknęła drzwi. Słyszałam ich sprzeczkę, kiedy odchodziłam. W parę dni później przeszłam koło ich domu i ten młody wyszedł stamtąd i ruszył za mną. Udawałam, że w ogóle go nie widzę. W końcu dogonił mnie przed piekarnią. - Słuchaj. Przykro mi, że matka tak cię odprawiła. - W porządku - powiedziałam. - Czy naprawdę dobrze prasujesz koszule? - Tak mówią. - Spróbuję jeszcze ją przekonać, żeby tobie dawała nasze pranie. - Nie, dziękuję. Mogę pytać o pracę, ale błagać o pracę nie będę. -I odeszłam. Potem widywałam go, jak stał to tu, to tam, na rogu ulicy. Rzucał się w oczy, był taki wysoki. Ale jakoś wcale nie miał towarzystwa. Zawsze stał sam. Dowiedziałam się od sąsiadek, że oni są z Parral. I że dona Sabina, matka tego chłopca, jest wdową po maszyniście kolejowym, który się nazywał Frank Quinn i poniósł śmierć w katastrofie pociągów trzy czy cztery lata temu. Bóg tylko raczy wiedzieć, skąd sąsiadki biorą tyle tych informacji, ale tak to już bywa z sąsiadkami. One nawet wiedziały, że dona Sabina ma po mężu sporo pieniędzy i w dodatku ta spółka kolejowa wypłaca jej co miesiąc rentę. Mówiły, że pan Quinn był bardzo urodziwym blondynem i że pochodził z Irlandii. Syn wdał się widać w ojca, bo wyglądał zupełnie inaczej niż my wszyscy. Nie miał w sobie nic indiańskiego. Pewnego dnia ten chłopiec, Francisco, podszedł do mnie. To była sobota po południu. Powiedział: - Idę do wojska i chcę, żebyś ty była moją soldadera. Oczywiście ogarnęło mnie zdumienie. No, bo taka bezczelność... - Dlaczego? - zapytałam. - Dlatego, że jestem za rewolucją i za Panchem Villą. - Nie - powiedziałam. - Dlaczego chcesz, żebym właśnie ja była twoją soldadera? Prawie mnie nie znasz. - Widuję cię tutaj i podobasz mi się i hmm... - Patrzył gdzieś w dal, jak gdybym sprawiła mu przykrość tym, że żądam wyjaśnień. - W każdym razie już się zdecydowałem i skoro idę walczyć, chciałbym, żebyś była przy mnie. I koniec. Dziwna rzecz, ale tak to powiedział, jakby mówił o wiele więcej... i był bardzo urodziwy. - Zastanowię się - powiedziałam. I odeszłam. Tamtej nocy wciąż i wciąż myślałam tylko o nim. Że jest jakiś samotny, dziki i dziwny. W parę dni później, kiedy wychodziłam z piekarni, patrzę, a on stoi, jak gdyby ciągle jeszcze czekał na moją odpowiedź. - No? - zapytał. - Po prostu nie mogę się tak zdecydować: musimy porozmawiać - powiedziałam. Chciałam, żeby mi wyjaśnił, dlaczego wybrał mnie. Chciałam usłyszeć coś o miłości. - Słuchaj - powiedział, jak gdyby odgadł moje myśli. – Nie spodziewaj się pięknych przemówień ode mnie. Nie cierpię wygłaszać przemówień. Wahałam się długo. Chciałam uciec przed nim, ale czułam się jak związana. Nie mogłabym zrobić ani kroku, choćbym nawet chciała. - Jutro odjeżdża pociąg do Villi na południe. Ja pojadę. Podobno ma odjechać o świcie. I odszedł. Tamtej nocy spakowałam trochę moich rzeczy w tobołek. O świcie wyszłam z domu. Na dworcu było pełno młodzieży. Panował nastrój prawie świąteczny, taki jak byśmy wszyscy jechali na piknik, a nie na wojnę. Rozglądałam się, gdzie jest Francisco. W końcu zobaczyłam go w tym jego dużym sombrero i z bandoleros na piersi. Górował wzrostem nad innymi. Podbiegłam do niego. Miałam nadzieję, że kiedy mnie zobaczy, przecież zmięknie i powie mi wreszcie coś miłego, coś romantycznego. Ale tylko zapytał: - Więc się zdecydowałaś? Cóż mogłam odpowiedzieć? - Tak - powiedziałam. - Chcę walczyć za rewolucję. Uśmiechnął się, jak gdyby to była nie najgorsza wymówka. - Dobrze, chodź. Poprowadził mnie do jednego z wagonów towarowych, które miały zawieźć nas na południe do Durango. Szłam za nim tak, jakbym od dawna szła za nim wszędzie. Nawet nie trzymaliśmy się za ręce. Kiedy pociąg sapał i turkotał i jechaliśmy przez te brązowe okolice, wszyscy w wagonie śpiewali piosenki. Chłopcy siedzieli gromadkami przy tych, którzy grali na gitarach. Dziewczyny siedziały wokoło, czyściły karabiny albo szyły. Francisco i ja siedzieliśmy pod przednią ścianą wagonu. Dzięki temu mniej na nas wiało przez otwarte żaluzje w oknach. Nie rozmawialiśmy dużo. On przeważnie patrzył na te pędzące widoki. Koło południa pociąg zatrzymał się wśród pustkowia. Wszystkim nam kazano wysiąść. I powiedziano kobietom, żeby dały jeść swoim mężczyznom. Wsz