Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia
Szczegóły |
Tytuł |
Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Quinn Anthony - Grzech pierworodny Autobiografia - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANTHONY QUINN
GRZECH PIERWORODNY
AUTOBIOGRAFIA
(PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KIERSZYS)
SCAN-DAL
Mamie,
która wybaczyła mi dzień,
kiedy się urodziłem
Mieszkałem w Nowym Jorku otoczony bogactwem, rodziną i chwałą. Trzy moje filmy
wyświetlano naraz na Times Sąuare i jednocześnie występowałem w sztuce
teatralnej.
Wszędzie, gdzie wzrokiem sięgnąć na Broadwayu, widniało w blasku neonów moje
nazwisko.
Kilka uroczych pań z jakiegoś klubu dramatycznego zorganizowało bankiet na moją
cześć. Żeby mi było jeszcze milej, zaprosiły wiele wybitnych osobistości z
różnych dziedzin.
Kiedy poproszono mnie o zabranie głosu, spróbowałem im podziękować. I raptem
zaniemówiłem. Rozejrzałem się po morzu tych twarzy przede mną, życzliwych i
wyczekujących. Po chwili usłyszałem własne mamrotanie, że jestem bankrutem
życiowym.
Wciąż jeszcze pamiętam, z jakim zgorszeniem i przerażeniem powitano moje słowa.
Wszyscy
przecież chcieli ode mnie lekkiej, pełnej wdzięku gadki, a ja tu im oświadczam,
że sukces nie
znaczy dla mnie nic.
Skończyłem mówić i moi gospodarze poklaskali mi grzecznie, ale sprawiłem im
przykrość. Popełniłem straszne faux pas, wykorzystując ich forum jako
konfesjonał.
Potem, kiedy wychodziłem, zatrzymał mnie pewien młody aktor. Myślałem, że
spośród wszystkich ludzi właśnie on zrozumie. Ale był wściekły.
- Gówniarz! W życiu nie wstydziłem się tak za nikogo jak dzisiaj za ciebie. Aż
mnie
mdliło od twojej fałszywej pokory. Jeżeli tobie się nie powiodło, to już nie
wiem komu!
Ten nieborak kiedyś zagrał główną rolę w filmie, ale jego kariera na tym
utknęła.
Usiłował wspinać się znowu i było mu ciężko. Przypuszczam, że porównywał się ze
mną i
ubolewał, że to nie on ma tę pozornie godną zawiści pozycję, do jakiej ja
doszedłem.
Zostawił mnie samego na ulicy i odmaszerował rozgniewany.
Ruszyłem do mojego domu, na rogu Siedemdziesiątej i Park Avenue. Majątek
zapłaciłem za ten dom pięciopiętrowy, w którym na każdym piętrze miałem piękne
stylowe
meble, obrazy, rzeźby i cenne książki. Ale myśl o posiadaniu tylu wspaniałych
rzeczy wcale
mnie nie pocieszała. Wędrowałem Piątą Aleją z uczuciem, że te wyniosłe budynki
przewracają się na mnie. Przeszedłem na drugą stronę do Central Parku. Zacząłem
biec. Z
każdym krokiem popłoch we mnie wzrastał. Myślałem, że płuca mi popękają.
Wyczerpany,
rzuciłem się na porosły trawą kopiec powyżej zbiornika.
Chciałem krzyczeć, ale krtań miałem zaciśniętą. Nigdy dotąd nie czułem tak
bezbrzeżnego smutku, a przecież nie mogłem wycisnąć z oczu ani jednej łzy. Na
kolanach
zawołałem do Boga o pomoc. Odpowiedzi nie było. Czekałem z oczami zamkniętymi.
Czekałem, ale Bóg najwidoczniej był czymś zajęty gdzie indziej.
Kiedy otworzyłem oczy, wszędzie wokół mnie migotały światła śródmieścia.
I właśnie wtedy zobaczyłem „chłopca”. Stał pod drzewem. Podniosłem się, z
wysiłkiem ruszyłem ku niemu. Odwrócił się i uciekł.
- Ty draniu mały, zmusiłeś mnie do tego! Niech ja cię tylko dostanę w swoje
ręce... -
Ale już zniknął.
W tamten wieczór przyszedłem do teatru okropnie zachrypnięty, mogłem mówić tylko
szeptem. Zadzwoniliśmy po lekarza. Przyjechał natychmiast i obejrzał mi gardło.
Nie
stwierdził żadnej dolegliwości.
- Więc dlaczego ja tak chrypię, do diabła?!
- Nie wiem - odpowiedział. - Albo ma pan na strunach głosowych jakąś narośl,
której
nie mogę zobaczyć, albo też jakieś kłamstwo ugrzęzło panu w krtani.
Kłamstwo ugrzęzło mi w krtani!!!
Kłamałem już tysiące razy! Dlaczego właśnie tym kłamstwem tak się zadławiłem?
Jakoś zdołałem grać w tamten wieczór. Usiłowałem widzieć prawdę, pełną prawdę
mojego życia, chociaż publiczność słyszała tylko ochrypły bełkot Quinna na
scenie.
Publiczność nie wiedziała, z jak wielkim to mi przychodziło trudem.
Dotychczas chmury .nadciągały, coraz groźniejsze - teraz ta burza rozpętała się
nade
mną. Byłem sam w głuszy, schronić się nie miałem gdzie.
Jaką korzyść daje człowiekowi cała jego praca na tym padole?
Widziałem, że ja dopracowałem się tylko próżności i udręczenia ducha.
Dlaczego nie mogę znaleźć spokoju wśród nocy?
Teraz, kiedy powinienem cieszyć się latem mojego życia, dlaczego nie mam przed
sobą żadnego celu?
Tonąłem.
Zagubiony.
- Chłopcze, pomóż mi! - krzyczałem. - Pomóż mi, bo obaj utoniemy!
1
Ten gabinet wyglądał jak milion podobnych gabinetów urządzonych według szablonu.
Na biurku schludnie leżały zwykłe bliźniacze pióra, którymi pisać jest
niemożliwością, i
bibularz z imitacji skóry. Stał okrętowy mosiężny zegar i kalendarz obrotowy.
Wylewny duży człowiek za biurkiem miał na sobie ubranie doskonale skrojone z
tweedu znanego ze świetnych reklam. Jedynym szczegółem indywidualnym był jego
uśmiech. Siedząc naprzeciw niego, usiłowałem określić ten uśmiech, ale bez
skutku. Nic
istotnego nie zostało powiedziane i odkąd wszedłem do jego gabinetu,
wymienialiśmy tylko
uprzejme żarciki. Ostatecznie zapytałem, czy mam się położyć na kozetce.
- Dlaczego? - doktor uśmiechnął się. - Jest pan zmęczony?
- Nie - odpowiedziałem. - Tylko myślałem, że...
- Nie wygląda mi pan na bardzo chorego, panie Quinn. Posiedźmy i porozmawiajmy.
Zgoła nie tak ja to sobie przedtem wyobrażałem.
- Parę dni temu widziałem pana w jakimś włoskim filmie. Ta ostatnia scena, kiedy
pan
płacze na plaży, była wzruszająca jak diabli.
Gówno! Płacę temu skurwysynowi pięćdziesiąt dolarów za godzinę, a on okazuje się
jeszcze jednym moim wielbicielem.
- Niewiele wiem o kinematografii - ciągnął doktor. - Pan jest pierwszym aktorem,
którego poznaję jako pacjenta, proszę mi więc wybaczyć, jeżeli zadaję głupie
pytania. Ale w
tej ostatniej scenie to były łzy prawdziwe czy wywołane wąchaniem cebuli albo
czymś takim?
Piętnaście minut kosztownej godziny już minęło, a myśmy rozmawiali o kinie!
- Nie, panie doktorze. Były prawdziwe.
- To znaczy, że pan naprawdę płakał?
Tu cię mam, pomyślałem.
- Owszem, naprawdę.
- W jaki sposób aktor płacze? To znaczy, musiał pan rozpamiętywać jakieś bolesne
przeżycia, żeby wywołać prawdziwe łzy?
Rany boskie!
- Musiał pan wnikać w siebie? - pytał.
O to się nie kłopocz, pomyślałem, wystarczy bólu w moim życiu, żeby było z czego
czerpać łzy.
- Chyba. - Wzruszyłem ramionami.
- A więc myślał pan o czymś w tamtej chwili na plaży?
- Tak.
- O czym?
- No, przede wszystkim o tym biednym draniu, którego grałem. Żył nieokrzesanie,
bez
sensu. Nigdy przedtem nie zaznał miłości. Kiedy w końcu miłość znalazł, nie
wiedział, co z
tym
robić... potrafił ją tylko zniszczyć. Tam na plaży odczuł ogrom przestrzeni.
Wieczność, wobec
której miał stanąć samotnie. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu rzeczywiście
zobaczył
gwiazdy, a to, co one dla niego przedstawiały, było wiecznością osamotnienia.
Ilekroć przypominałem sobie tę scenę, dławiło mnie w gardle.
- Czuł się pan bardzo bliski tej postaci?
- Muszę czuć się bliski wszystkim postaciom, które gram. Nie zawsze mi się to
udaje.
Nagle pojąłem, że doktor jest nie tylko kinomanem.
- Czy pan wierzy w miłość, panie Quinn?
To pytanie oszołomiło mnie. Chciałem wstać i wyjść. Cała ta myśl o
psychoanalizie
była przykra i kłopotliwa. Wydawało mi się, że jestem w zamknięciu, że mam
klaustrofobię.
Jeszcze nie nabrałem pewności, czy polubię tego człowieka. Zanadto był rumiany,
kwitnący
zdrowiem. Prawdopodobnie kołtun.
- Wierzy pan w miłość?
Otóż w tym właśnie sęk.
Dlatego właśnie siedziałem tam jak idiota.
Gdyby on zapytał: „Czy pan wierzy w Boga?”, mógłbym wygrzebać coś z mojego
worka argumentów teologicznych, powołać się na lekturę i doświadczenia osobiste.
Tyle razy
już ten temat obrabiałem, że mógłbym puścić się po takim torze z przeszkodami.
Ale „Czy
pan wierzy w miłość” - to było wielkie pytanie. Największe.
Pomyśłałem: Tak...
Kocham pierwsze dni wiosny, kiedy nowe liście się pokazują.
Kocham słońce i morze.
Kocham śmiech dziecięcy.
Kocham szelest drzew.
Kocham ostry zapach ziemi po deszczu.
Kocham niepokalany pierwszy śnieg.
Kocham muzykę meksykańską.
Kocham Pucciniego.
Kocham naukę.
Kocham mocny sen nocą.
Kocham odkrycia.
Kocham zapach kadzidła w kościele.
Kocham Thomasa Wolfe'a.
Kocham Rouaulta.
Kocham Michała Anioła.
Kocham moje dzieci.
Oczywiście wierzę w miłość, głoszoną przez Jezusa pełnego dobroci i przez
Gandhiego. Ale czy byłem kiedykolwiek zdolny do miłości bez zastrzeżeń? Na pewno
kocham moje dzieci, a przecież narzucam prawa nawet im. Z kobietami zawodzę na
całej
linii. Stawiam im warunki niewzruszone i archaiczne - rezultat wychowania
religijnego i
dziedzictwa. Indiańska krew we mnie jest zbyt silna, żebym pozwalał na
jakiekolwiek
krzykliwe nowoczesne koncepcje. O żadnej ustępliwości wobec kobiet mowy być nie
może.
„Dokąd ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, ja zamieszkam, twoi
ludzie
będą moimi ludźmi i twój Bóg moim Bogiem”.
Doktor tymczasem czekał cierpliwie.
- Miłość, w jaką wierzę - odpowiedziałem w końcu - jest za bardzo skomplikowana
na
to, bym odpowiedział tylko słowem „tak” albo „nie”. Ale chwilowo odpowiem „tak”,
rzeczywiście wierzę w miłość.
- W takim razie niech pan się nie martwi. Wszystko będzie doskonale. - Spróbował
zażartować. - Człowiek, który wierzy w miłość, nie może być ciężko chory.
Głupawym uśmiechem skwitowałem ten głupawy żart.
- Kiedy zadzwonił pan do mnie przedwczoraj, muszę przyznać, że byłem zaskoczony
-
mówił dalej. - Widzieliśmy z żoną mnóstwo pana filmów. Odrobiłem małą lekcję o
panu
przed dzisiejszą wizytą.
Położył na biurku teczkę. Miał w niej plik wycinków prasowych. Przejrzał je i
znalazł
ten, którego szukał.
- Proszę. Tutaj jest, że pan się urodził w Meksyku w czasie rewolucji.
- Tak. Dwudziestego pierwszego kwietnia, rok tysiąc dziewięćset piętnasty.
- I piszą tu, że pańscy rodzice walczyli po stronie Pancha Villi. Zgadza się?
- Tak, chyba tak.
- Dlaczego pan mówi: chyba?
- To był okres dosyć pomieszany... Przepraszam. Tak, rzeczywiście walczyli po
stronie
Pancha Villi.
Doktor pokiwał głową.
- Obawiam się, że o rewolucji meksykańskiej wiem tylko tyle, ile widziałem w
filmie
„Viva Villa” z Wallacem Beery. Czy Villa był właśnie taki?
- Sądzę, że Beery grał wspaniale, ale raczej nie uchwycił tego stężonego ognia w
Villi.
- Co pan przez to rozumie?
Wtedy opowiedziałem mu anegdotę, którą słyszałem od ojca, jak Villa wjechał na
szczyt
wzgórza i zobaczył Pacyfik po raz pierwszy. Wpatrywał się w ogrom oceanu przez
kilka
minut bez słowa. Potem powściągnął konia i zaczął zjeżdżać ze wzgórza z
powrotem. Jego
porucznik jadący za nim, powiedział: „To dopiero widok, co, Jefe?”
„Za mały, żeby ugasić moje pragnienie” - odpowiedział Pancho przez ramię.
- To dopiero wypowiedź - ucieszył się doktor. - Kiedy ojciec panu o tym
opowiadał?
- Byłem wtedy dzieckiem.
- I to pozostało panu w pamięci przez te wszystkie lata.
- Tak.
- Uważa pan, że ocean jest za mały, żeby ugasić pana pragnienie, panie Quinn?
- Tak.
Jeżeli doktor miał jakiekolwiek wątpliwości co do mojej choroby, czułem, że
rozproszyłem je tą odpowiedzią.
Do diabła z nim. Niech zarobi na swoje pieniądze, pomyślałem.
On jednak z miną dobrego pokerzysty dalej przeglądał wycinki prasowe.
- Tu piszą, że ojciec pana był Irlandczykiem, poszukiwaczem przygód, a pańska
matka
była aztecką księżniczką.
Musiałem roześmiać się w głos.
Podniósł oczy.
- Z czego pan się śmieje? To nie jest prawda?
- Mój ojciec był po części Irlandczykiem, to prawda. Ale śmiałem się z tej
bzdury o
azteckiej księżniczce.
- Uznaliśmy oboje z żoną, że to bardzo romantyczne, kiedyśmy to czytali.
- Właśnie o to chyba chodziło działowi reklamy Paramount. Oni tam uznali za nie
dość
romantyczny fakt, że moja matka to zwykła Meksykanka.
- Dlaczego?
- Co, do diabła, doktorze? Przecież mieszka pan w Los Angeles. Nie wie pan,
jakie
zdanie ma większość ludzi o Meksykanach?
- Nie wiem. Mieszkam tutaj zaledwie od dwóch lat, Tony. Czy mogę mówić panu po
imieniu?
Pytanie o Meksykanów zirytowało mnie. Facet już mi zaczął wyglądać na zażartego
Teksańczyka.
- Oczywiście. Jeżeli ja będę mógł po imieniu mówić panu.
Ryknął śmiechem.
- Bardzo proszę... i nie tylko moim imieniem będziesz mnie nazywał, zanim ze
sobą
skończymy.
- No, być Meksykaninem w południowej Kalifornii to niezupełnie „sezamie otwórz
się”.
Przez lata cale w lokalach nocnych i restauracjach wywieszano napisy:
„Meksykanom wstęp
wzbroniony”. Uważano, że wszyscy Meksykanie są leniwi, zatłuszczeni, jak nie
fircykowaci,
to Pachuco, i kradną, i palą marihuanę.
- Czy ty paliłeś kiedy marihuanę, Tony?
- Nie. Nigdy.
Zanotował coś na kartce. Zastanawiałem się, co on takiego pisze, do diabła.
Naprzeciwko w innym biurowcu widziałem przez okno gabinet dentysty. Grubas w
białym kitlu zaglądał w rozdziawione usta podstarzałej pani.
- Jaka była twoja matka w młodości?
Patrzyłem, jak dentysta bierze się do dzieła.
Doktor zobaczył, że patrzę w okno, wstał i spuścił żaluzję. Byłem rad, że nie
muszę
widzieć tego borowania.
- Zapytałem cię, Tony, jaka była twoja matka w młodości.
Rozpaczliwie próbowałem puścić jego pytanie mimo uszu. Uśmiechał się ze
zrozumieniem.
Rany boskie! Jaka była moja matka? Czy w ogóle była kiedykolwiek młoda?
Jeżeli zacznę mówić temu skurwysynowi prawdę, on pewnie powie, że mam kompleks
Edypa. To zbyt proste. Nie trzeba być psychiatrą, żeby tak to zobaczyć. Co mu
odpowiedzieć?
Że moja matka gotowała najlepszą chili con carne na świecie? Czy może o tym
głodzie, o
tych cierpieniach? Powiedzieć prawdę?
Owszem, ona była młoda kiedyś tam w Juarez. Oboje byliśmy bardzo młodzi, kiedy
żyliśmy sobie we dwoje. Rzeczywiście nie potrzebowaliśmy do szczęścia nikogo.
Mieliśmy
siebie nawzajem. Może tam właśnie zaczął się ten kłopot. Tylko, że to znowu zbyt
proste.
Sprawa bezsprzecznie skomplikowała się, odkąd on wrócił.
Miałem trzy lata a wiedziałem, że natrafiłem na godnego przeciwnika. Wiedziałem,
że
przegram z ojcem. Był stanowczo, do diabła, za duży, żebym mógł z nim
współzawodniczyć,
więc przestałem kochać się w matce i zakochałem się w nim. Ale on zajął moje
miejsce i
może właśnie dlatego już przez całe życie usiłowałem być taki jak on.
Jaka była moja matka? Zaledwie parę dni przedtem zapytałem ją o to. Bo nie
wątpiłem,
że rozwiązanie mojego problemu kryje się gdzieś w przeszłości.
- Mamo, pamiętam, jak chodziłem po dachu jakiejś chaty z cegły suszonej w
słońcu... W
El Paso czy może w Juarez? Pamiętam jakąś chatę i drabinę i jak mama na dole
wołała do
mnie, żebym był ostrożny i nie ruszał się. Potem ktoś przyszedł, miał wejść po
drabinie i
zabrać mnie z dachu. Pamiętam, że prawie cieszył mnie maminy lęk i gniew.
Czułem, że
mama naprawdę mnie kocha. Im więcej było krzyku tam na dole, tym bardziej byłem
zadowolony. I w końcu ten człowiek wszedł na dach i zniósł mnie i mama chwyciła
mnie w
objęcia i całowała, jak gdybym wrócił z tamtego świata. Kiedy to było, mamo?
- Nie możesz, synu, w żadnym razie tego pamiętać. Najwidoczniej opowiadałam ci o
tym.
- Nie, mamo. Pamiętam bardzo dobrze. Kiedy to było?
- Miałeś wtedy może z półtora roku.
- Pamiętam to. Wszystko jakby było wczoraj. Prawie mógłbym dotknąć jeszcze teraz
tej
drabiny.
- Dlaczego chcesz wracać do przeszłości, synu?
- Czy to nie było mniej więcej w tym czasie, kiedy mama pracowała u takiej
blondynki?
Pamiętam, jak mama prała i gotowała u niej, a ja bawiłem się w jej ogrodzie.
- I co z nią, synu?
- Chciała mnie adoptować czy coś?
- Ależ miałeś wtedy półtora roku zaledwie. Jakim cudem ty...
- Mamo, ja pamiętam.
- I co? Mówisz, że słyszałeś, jak myśmy rozmawiały?
- Tak. Słyszałem, jak ona proponowała mamie jakieś pieniądze za mnie.
Powiedziała, że
chce mnie adoptować i posyłać do szkoły. A mama jej odpowiedziała: „Zastanowię
się nad
tym...”
- Och, nie, synu. Nie będziesz mi mówił, że naprawdę myślałeś, że ja bym cię
oddała za
pieniądze czy za darmo. To była dla mnie zniewaga, ale nie mogłam tej kobiecie
powiedzieć:
„Za kogo pani mnie bierze?” Może zresztą masz rację. Może powinnam trzepnąc ją
po twarzy
czy zwymyślać, ale byłam zakłopotana. Ostatecznie pracowałam u niej. I wydawała
się
bardzo inteligentną panią i kiedy już zaczęła o tym rozmawiać, powiedziała:
„Ostatecznie,
Nellie, to uroczy smyk, a ja nie mam dzieci i mój mąż też bardzo go kocha”. Nam
było bardzo
ciężko, jak wiesz, i czasami nie miałam co dać ci jeść. Przykro mi było patrzeć,
jak chodzisz
głodny, i myślałam, że może trafia się dla ciebie jakaś cudowna sposobność. Och,
to byli
bardzo bogaci i przyzwoici Amerykanie, a ja rzeczywiście chciałam, żebyś
dorastał w
Ameryce. Ciągle bałam się, że mnie odeślą z powrotem do Meksyku. Nie myślałam o
sobie,
Tony. Myślałam o tobie. Zastanawiałam się, czy nie jestem samolubna, skoro cię
zatrzymuję.
Tak, rzeczywiście powiedziałam jej, że zastanowię się nad tym. Trapiło mnie to:
czy nie
jestem samolubna, skoro zatrzymuję tego małego? Byłeś bardzo inteligentnym,
pięknym
dzieckiem. Wszyscy cię kochali i ja wciąż sobie powtarzałam: może oni mają
rację, może ja
nie zasługuję na takiego syna. Byłeś bardzo podobny do waszego ojca. I myślałam,
że może
nie będę mogła zapewnić ci jutra, może skończysz jako jeszcze jeden Meksykanin,
którego
biorą tylko do zrywania owoców, jeżeli zostaniesz przy mnie. Rzeczywiście
biedziłam się
nad tym. Biedziłam się przez długi czas. Co noc zasypiałam z płaczem na myśl o
oddaniu
ciebie. Ale muszę wyznać, że myślałam o tym rzeczywiście, synu. No, czy to coś
złego?
- Nie, mamo, to nic złego, teraz, kiedy mi to mama tłumaczy. Ale ja wtedy chyba
nie
rozumiałem. Ostatecznie byłem dzieckiem i sam fakt, że mama brała pod uwagę
oddanie
mnie... To znaczy teraz, kiedy mi to mama tłumaczy, oczywiście. Mówi mama, że to
byłoby
dla mojego dobra, ale zdaje mi się, że musiało mnie to bardzo zaboleć, mamo.
Chyba
myślałem wtedy, że mama sprzeda mnie tym ludziom.
- O mój Boże, nie mogłeś tak myśleć. Nie wchodziły w grę żadne pieniądze, Tony.
Ta
blondynka tylko mówiła, że chciałaby cię wychowywać. I że zabrałaby cię do
Kansas City
czy do innego takiego miasta, i że dałaby ci wszystko na świecie, i że jej mąż
nie jest młody, i
kiedy umrze, zostawi cały majątek tobie. Oczywiście nie wolno by mi było ciebie
widzieć już
nigdy więcej. Zastanawiałam się, czy nie pozbawiam cię dobrej sposobności, ale
nawet mi
przez głowę nie przemknęły żadne pieniądze. O Boże! Tyś nie mógł tak myśleć
przez te
wszystkie lata.
- Nie wiem, czy myślałem o transakcji pieniężnej, mamo, ale chyba myślałem, że
jeżeli
mama bodaj rozważa sprawę oddania mnie, to mamie nie dosyć na mnie zależy.
- Tony, byłeś moim pierwszym dzieckiem. Byłeś jedyną istotą, jaką miałam na tym
świecie. Twój ojciec odjechał gdzieś daleko, nie widziałam go prawie od roku.
Matka
wyrzuciła mnie z domu. Nie miałam nikogo na świecie oprócz ciebie. Jak mogłeś
choćby
myśleć, że istniało dla mnie na tym świecie cokolwiek innego? Przeszliśmy razem
już tyle...
Odbyliśmy podróż z Chihuahua do Juarez. Oczywiście ty byłeś wtedy niemowlęciem,
ale
później, kiedy zacząłeś chodzić, mieliśmy wiele uciechy. Lubiłam być z tobą
wszędzie i
zabierałam cię, dokąd tylko szłam, czasami nawet traciłam pracę, bo nie chcieli,
żebym cię
przyprowadzała, myśleli,
że przy tobie będę gorzej robiła moją robotę, więc odchodziłam z takich domów.
Pracowałam
tylko tam, gdzie zgadzali się na ciebie, bo za nic bym się nie rozstała z tobą
bodaj na sekundę.
Jak możesz myśleć, że ja ciebie nie kochałam?
- W każdym razie, mamo, właśnie wtedy zaczęły się te wątpliwości.
- To niemądre. Nie chcę nawet słuchać takiego gadania, Tony. Naprawdę nie możesz
myśleć, że ja ciebie nie kochałam.
- Czy przyszło ci kiedykolwiek na myśl, Tony - mówił doktor - że twoja matka
rzeczywiście uważała, że wyrządza ci krzywdę nie rezygnując z ciebie na rzecz
tych państwa?
Ostatecznie miała ciężkie życie. Była młodziutką dziewczyną, prawda? I w obcym
kraju
wlokła cię ze sobą, nie miała czym cię nakarmić czasami. Więc kiedy ta kobieta
wyraziła
chęć adoptowania ciebie, musiało twojej matce przemknąć przez głowę, że a nuż to
mogłoby
być najlepsze wyjście. Teraz, w retrospekcji, czy nie możesz zrozumieć jej
punktu widzenia?
Ten człowiek świdrował tam, gdzie bolało.
- Cześć, Słoniu - usłyszałem czyjś gruby głos.
Mieszkałem z matką wówczas nad smrodliwym kanałem, w szałasie skleconym z
wyrzuconych skrzynek i kawałków blachy.
Deszcz padał przez całą tę noc, dach przeciekał, więc spaliśmy przy piecyku
otuleni
kocem tak, żeby nie zmoknąć.
Teraz był poranek i słońce wreszcie zaświeciło zza chmur. Matka powiedziała, że
mogę
wyjść i pobawić się na dworze, jeżeli chcę.
- Vayase a jugar- powiedziała.
Zawsze zwracała się do mnie w tej grzecznej formie, jak gdyby mówiła do
przełożonego.
Dopiero po latach, kiedy już byłem dorosłym mężczyzną, zaczęła mówić mi tu.
Wziąłem moją jedyną zabawkę - czerwony żeliwny tramwaj - i wyszedłem.
W kałużach wśród rudej gliny odbijały się sunące chmury. Z lewej strony
widziałem
ogromne zbiorniki gazu, które lśniły w słońcu.
Kiedy ciągnąłem swój tramwaj w zgubny dla takich tramwajów kurs po kałuży, nagle
zobaczyłem duży cień. Odwróciłem się i zobaczyłem parę butów. Wydawało mi się,
że
podnoszę oczy, podnoszę i podnoszę wiecznie, zanim sięgnąłem wzrokiem do
konturów
ramion na tle nieba i rozszalałych chmur i do tej twarzy, o której wiedziałem,
że to jest twarz
mojego ojca.
- Nigdy przedtem ojca nie widziałeś? - zapytał doktor.
- Nie tak, żebym go pamiętał. Matka mówi, że poprzednio widziałem go, kiedy
miałem
osiem miesięcy. Szukała go wtedy i przeszła ze mną na ręku przez całą północną
pustynię
Chihuahua. W końcu ich spotkała: ojca i jego matkę w restauracji na jakimś
dworcu, gdzie
jedli śniadanie. Ale pamiętam dopiero to spotkanie w dwa lata później.
- Cześć, Słoniu.. - .
- Cześć, tata - odpowiedziałem.
- Gdzie matka?
Wziął mnie za rękę i zaprowadziłem go do tego szałasu po drugiej stronie ulicy.
- Czy wiesz, gdzie myśmy ciebie znaleźli, Słoniu? – mówił ojciec. - W chlewie.
Prawda,
Nellie? Znaleźliśmy go między świniami i zlitowaliśmy się nad tobą i zabraliśmy
cię do
domu, prawda, Nellie?
Chyba w jego przekonaniu trzyletni chłopiec nie mógłby poważnie myśleć, że jest
dzieckiem niczyim, obcym znajdą, i że ta jasnowłosa dziewczyna, którą uważał za
matkę, to
wcale nie jest jego matka, a ten wielki olbrzym to wcale nie jest jego ojciec.
Tamtej nocy, kiedy owinięty kocem leżałem na podłodze przy piecyku, słyszałem
ich.
Zastanawiałem się, czy tak chichoczą dlatego, że wyśmiewają się ze mnie.
Zastanawiałem się,
czy to rzeczywiście moi rodzice. Szlochałem w ciemnościach.
Nazajutrz rano obudziłem się z gorączką. „Ojciec” poszedł z jednym z sąsiadów
szukać
pracy. „Matka” gotowała dla mnie kaszkę. Nie chciałem jeść. Odpychałem łyżkę. Aż
tą
kaszką zachlapałem jej sukienkę..
- Co ci jest, synku? Co ci jest?
Nagle to buchnęło ze mnie.
- Ty nie jesteś moją matką, a on nie jest moim ojcem. On powiedział, że
znaleźliście
mnie w chlewie.
Objęła mnie i przytuliła mocno.
- To cię tak strapiło, synku? Dlatego jesteś chory? To był głupi żart
twojego ojca. Głupi
żart, synku.
Zaczęła całować mnie jak zawsze. Całowała, dopóki nie usnąłem znowu.
Na pół we śnie słyszałem, jak ojciec wchodzi do szałasu i jak matka szepcze:
- Wiesz, dlaczego dzieciak jest chory? To przez ten twój głupi żart, że
znaleźliśmy go w
chlewie. On wszystko sobie bierze do serca. Nie można mówić takich rzeczy przy
nim.
Olbrzym podszedł i stanął nade mną, leżącym na kocu. Uśmiechnąłem się słabo w
nadziei, że mnie uspokoi. Parsknął śmiechem.
- Czy dlatego chorujesz? Dlatego, że ja tak mówiłem?
Czekałem, żeby wziął mnie na ręce, ale śmiał się coraz głośniej i w końcu rzekł:
- Ja nie żartowałem: naprawdę znaleźliśmy cię w chlewie.
Matka rozgniewana rzuciła się na niego z pięściami.
- Nie mów takich rzeczy. Daj mu spokój. Nie wierz tacie, synku. To tylko
niedobry żart
Wtedy zakipiał wściekłością.
- Ty go nie trzymaj pod kloszem - powiedział. - Chcę żartować z moim synem.
On nie
może brać sobie wszystkiego do serca tak, żebym ja nie mógł z nim pożartować.
Dość dziwne, ale te słowa - chociaż wypowiedziane w gniewie - zupełnie mi
wystarczyły. Nazwał mnie swoim synem. Ja jestem synem mojego ojca. Tamto było
rzeczywiście żartem.
Piętno i blizny zniknęły, kiedy podrastałem. Wiedziałem patrząc w lustro, że
zostałem
stworzony na podobieństwo ojca. Tamto było żartem.
Doktor bazgrał coś na kartce.
- Ciekawe, dlaczego on tak powiedział?
Zacząłem ojca bronić.
- Biedaczysko, miał swoje własne problemy. Pracował przedtem w Pensylwanii w
jakiejś
hucie. Kawałek stali wpadł mu do lewego oka. Źrenica szarzała. Wiedział od
lekarza, że
przestanie widzieć na to oko. Tyle jeszcze miał do zobaczenia. Bóg świadkiem,
dwoje oczu
mu było za mało, a tu czekała utrata jednego.
- W gruncie rzeczy kochałeś go, prawda?
- Tak. Myślę, że uczucie do niego i do moich dzieci jest najbliższe tego, co ja
nazywam
miłością.
Zobaczyłem, jak doktor spogląda na zegar stojący na biurku. Godzina przeznaczona
dla
mnie się skończyła. To spojrzenie miało później doprowadzać mnie do szału.
Po pewnym czasie nauczyłem się na tych posiedzeniach nie poruszać ważnych
tematów
zbyt późno. Nawet w połowie jakiegoś emocjonalnego odkrycia doktor odkładał swą
brunatną
teczkę i wiedziałem, że już przestał słuchać.
Idąc do windy tamtego pierwszego dnia, minąłem się z młodą przystojną
dziewczyną.
Przed drzwiami gabinetu doktora zaczęła grzebać w torebce.
Czego ona, do diabła, szukała? Na co odpowiedź spodziewała się znaleźć?
Nie myślałem, że jednak przyjdę do tego doktora znowu następnego dnia.
2
Wysiadłem z samochodu i rozejrzałem się. Poniżej jezioro migotało w słońcu
raczej
takie samo jak wówczas, kiedy byłem dzieckiem włóczącym się po okolicy. Prawie
jedynym
dowodem zmian w życiu był mój „Lincoln Continental” ze skórzaną tapicerką
wykonaną na
zamówienie i ze specjalnym urządzeniem stereofonicznym.
Pośrodku alejki przed domem matki odwróciłem się i zobaczyłem „chłopca”. Stał,
zagapiony w samochód. Pomyślałem: Teraz widzisz, ty skurwysynu, że mi się
powiodło!
Obszedł naokoło ten połyskliwy czarny samochód, ale bez wrażenia.
Kichać na ciebie, pomyślałem. Nigdy ci się nic nie podoba, draniu.
Stał tam i patrzył, jak idę do frontowych drzwi domu. Kiedy matka mi otworzyła,
obejrzałem się znowu. Jeszcze stał z tym urągliwym uśmiechem, którego już
zacząłem
strasznie się bać.
Pochyliłem się i pocałowałem matkę.
- Hijito! - Użyła zdrobnienia. Dla niej zawsze będę małym chłopcem.
Wszedłem do saloniku. Obraz przedstawiający Indianina na białym koniu nadal
wisiał
na ścianie. Indianin nie zmienił wyrazu twarzy od lat trzydziestu. Rzeczywiście
dojechał do
końca szlaku. Jedną z niewielu nowych rzeczy w tym pokoju był mój portret pędzla
mojego
przyjaciela, Johna Deckera. Dałem ten portret matce w którymś roku na Gwiazdkę.
Innym
dodatkiem był telewizor. Poza tym raczej wszystko wyglądało tak jak dawniej.
Czas tutaj
pomimo lat, które minęły, pozostawał w miejscu, nie inaczej niż to jezioro u
stóp wzgórza.
Matka podała kawę. W domu panowała cisza. Byliśmy sami, tylko my dwoje, oprócz
tych wszystkich duchów.
- Dlaczego chodzisz do doktora, synu? Co mogą ci przynieść... te jego pytania?
- Prawdę, mamo. Coś mnie dręczy i muszę to zbadać. – Już żywiłem pewne
podejrzenie.
- Co takiego chcesz wywlec z przeszłości? - zapytała. – Czy cierpienie i głód
mają ci
ukazać tę prawdę? Twoje pierwsze słowa były: „Jestem głodny”. Matka pragnie dać
swojemu
pierworodnemu gwiazdy z nieba i księżyc. Ja nie mogłam dać ci nic, tylko suszone
placki
kukurydziane. Życie karmi nas rzeczywistością. Ja karmiłam cię marzeniami. Czy
to było źle?
Właśnie to, synu?
- Nie, mamo. Mama tu nic nie winna. Po prostu życie mi się nie układa tak, jak
bym
chciał. Więc usiłuję się dowiedzieć; dlaczego.
- Coś ci dolega, synu?
- Tylko to, że nie jestem szczęśliwy, mamo.
- Ale ty taką już masz naturę. Twój ojciec nie był szczęśliwy. Jego krewniacy
nie byli
szczęśliwi. Oczywiście oni od czasu do czasu upijali się i chodzili do
nierządnych kobiet i
wtedy wydawało im się, że są szczęśliwi. Zresztą kto powiedział, że dostajemy
się na ten
świat po to, żeby zaznawać szczęścia?
Odpowiedziałem żartem.
- Telewizja.
Nie roześmiała się.
- Poważnie, synu, jesteś bogaty, masz cudowne dzieci. Powodzi ci się... pewnie,
że
powinieneś być szczęśliwy.
- Ale nie jestem! - wrzasnąłem nieomal.
Wstałem i wyjrzałem przez okno.
- Synu, co ten doktor robi z tobą? Hipnotyzuje cię, czy co?
Było mi przykro, że tak wybuchnąłem. Objąłem matkę ramieniem.
- Nie. Nie hipnotyzuje.
- Daje ci jakieś lekarstwo?
- Nie.
- Więc co tam się dzieje w tym jego gabinecie?
- Po prostu rozmawiamy.
- I za to płacisz mu tyle pieniędzy?
- Tak.
- Nie możesz porozmawiać z jakimś księdzem, z kimś, kto jest bliżej Boga? I to
kosztuje o wiele mniej.
Wróciłem do swojej filiżanki z kawą. Bałem się zranić tę dobroduszną, uroczą
kobietę. Ale ona musiała poprowadzić mnie w przeszłość. Musieliśmy cofnąć się w
przeszłość razem.
Zaczęła opowiadać:
- Twoi pradziadkowie z mojej strony byli Indianami. Juan Pallares i Pilar
Cano.
Ci Pallaresowie mieli siedmioro dzieci: synowie to byli Pedro, Hipolito, Paulino
i Braulio.
Córki: Guadelupa, Petra i Maria.
Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu.
- Mamo, proszę, darujmy sobie tych antenatów.
- Tych co?
- Ja chcę wiedzieć o mamie i o mnie, o facie, o babci i o Stelli.
- Nie chcesz wiedzieć o moich wujach i ciotkach?
- Chcę, mamo, ale to innym razem.
- Dobrze. Moi dziadkowie mieli trzy córki: Guadelupę, Petrę i Marię. Właśnie
Maria
to była moja matka, twoja babcia. Kiedy ukończyła siedem lat, dali ją do służby
u pewnej
pani, z rodziny Oaxaca, która posiadała kopalnie i dużo ziemi w okolicach
Chihuahua. Ta
pani miała bratanka i ten bratanek naturalnie przyjeżdżał w odwiedziny bardzo
często. I, z
woli Boga, moja matka w wieku czternastu lat zaszła z tym chłopcem w ciążę.
- Zrzucamy winę za naszą niedolę na słońce, księżyc, wszystkie gwiazdy
niebios...
podziwu godny to wybieg, gdy wolę człowiek ma wolną...
- Co?
- Ja cytuję, mamo.
- Nie słuchasz tego, co opowiadam?
- Przepraszam. Już słucham pilnie.
- Pierwsze bóle porodowe zaczęły się za kamieniem młyńskim, kiedy mełła
kukurydzę. Ta pani Oaxaca, ledwie się dowiedziała, że ona rodzi, okazała wiele
dobroci i
pomogła dziecku przyjść na świat. Tym dzieckiem byłam ja.
Matka wstała i dolała sobie kawy.
- Och, Tony, dlaczego ja muszę mówić ci to wszystko? Co ci z tego przyjdzie?
- Nic złego przecież w mamy opowiadaniu nie ma. Chcę tylko zrozumieć,, jak było.
- Nie brzydzi ciebie to, że urodziłam się przy piecu kuchennym?
- Nie, mamo.
- Wolałabym ci powiedzieć, jak rodziłam się na wielkim łożu z baldachimem,
otoczona przez śliczne pielęgniarki, całe w bieli. I że mój ojciec od razu tam
wziął mnie na
ręce i uśmiechał się do mnie.
- Lepsza jest ta prawdziwa historia, mamo. Właśnie takie bujanie w różowych
obłokach wpakowało mnie w zaburzenia psychiczne. Chcę zobaczyć przeszłość,
dotykać jej,
poczuć jej
zapach.
- Wydaje ci się, że ten smród był piękny?
- To przecież należy do życia. Kwiat nie może istnieć bez nawozu.
- Ale przyrzeknij mi, że mnie nie znienawidzisz, kiedy już wszystko ci opowiem.
- Przyrzekam.
- Ta pani Oaxaca, oczywiście, zapytała Marię, kto jest ojcem, i moja matka
musiała
wyznać, że to Jose, bratanek tej pani.
Rodzice Josego, kiedy dowiedzieli się o tym, wysłali go do Stanów Zjednoczonych,
żeby kształcił się na mechanika.
Parsknąłem śmiechem, tak ubawiła mnie ta niedorzeczność. Chciałem zapytać,
dlaczego nie na ogrodnika albo na rolnika, ale uznałem, że lepiej matce nie
przeszkadzać,
niech opowiada dalej po swojemu.
- Z drugiej strony Pallaresowie przyjechali, zabrali Marię od tych Oaxaca i dali
ją do
służby u innych państwa.
- Gdzie nie było żadnych bratanków, mam nadzieję.
- Nie bądź taki kąśliwy, synu. Moja biedna matka dosyć się nacierpiała wstydu,
kiedy
własna rodzina się jej wyparła. Ulitował się nad nią tylko jeden mój wuj,
ksiądz, i zawiózł nas
w Sierras, abyśmy zamieszkały u Indian Taraumares. Czasami myślę, że tamte
siedem lat to
były najszczęśliwsze lata w moim życiu. Przez cały dzień ludzie tam polowali i
łowili ryby.
Rozmawiali tylko wtedy, kiedy musieli. I nikt się nie uważał za lepszego od
innych,
jeżeli zabrakło mięsa, jedliśmy wszyscy fasolę ze wspólnego garnka.
Mnie, ponieważ byłam blondynką i miałam zielone oczy, cała ta wioska traktowała
jako coś specjalnego. Rzeczywiście czułam się kochana przez wszystkich.
Gdyby nie to, że zaraziłam się ospą, może byśmy mieszkali tam do końca życia.
Potem nigdy nie widziałam mojej matki szczęśliwej, odkąd wuj przyjechał i zabrał
nas z
powrotem do Chihuahua. Już zadomowiła się wśród Indian, więc było jej trudno żyć
w
dużym mieście. Poza tym wuj wkrótce potem umarł i zostałyśmy bez żadnej opieki.
Zawsze mieszkałyśmy na przedmieściu, bo matka czuła się tam bardziej swojsko. To
jej przypominało życie w górach. Czasami mówiła o powrocie do Indian, ale nigdy
do nich
nie wróciłyśmy. Wszystko wydawało nam się zupełnie inne niż w Sierras. Mówiłyśmy
indiańskim narzeczem i ludzi miejskich to śmieszyło. W tamtych czasach na Indian
patrzyli z
góry. Meksykanie przeważnie mówili z dumą o swojej krwi indiańskiej, ale w głębi
ducha
chcieli tyć Hiszpanami. Dopiero zmieniła to rewolucja.
- Czy właśnie wtedy rewolucja wybuchła?
- Nie, później. Och, ludzie narzekali, ale obalenie Diaza było nie do
pomyślenia. On
rządził krajem tak długo, że wszyscy zaczęli zgadzać się na niego, jak gdyby
należał do
rodziny. Był jak bogaty wuj. Ale jeżeli się myślało o ojcu dla kraju, to tylko o
Benicie
Juarezie. Bo Benito Juarez był jak jeden z nas.
- Jakim cudem udało się mamie i babci utrzymać się przy życiu?
- Jedyne, co matka umiała robić, to prać i prasować. Ja chodziłam od drzwi do
drzwi i
pytałam, czy jest coś do prania. Najbardziej lubiłam pomagać matce w pracy u
ludzi. Lubiłam
być między ludźmi.
Kiedy miałam czternaście czy piętnaście lat, pracowałyśmy u pewnej pani, która
miała
na imię Conchita. Ona nauczyła mnie czytać w ten sposób, że kazała mi haftować
litery na
powłoczce poduszki. Z początku matka bardzo się niepokoiła tą nauką Wpajała mi,
że książki
to jest zło. Ale po jakimś czasie, kiedy mogłam jej głośno czytać „Kopciuszka”,
przebaczyła
mi. Kopciuszek był jej ulubioną baśnią.
Nie potrafię ci powiedzieć, ile szczęścia mi dawało po latach to że nauczyłam
się
czytać. Książki stały się moimi najbliższyn przyjaciółmi i dzięki nim nie
wpadałam w zupełną
rozpacz. Tylk pod tym względem miałam z waszym ojcem coś wspólnego - oboje
kochaliśmy
książki. Tyś odziedziczył miłość do książek po nas: Mój Boże! Nazbierałeś ich
tak dużo.
Wszystkie je przeczytałeś!
- Większość, mamo.
- Tak, ja kocham książki, ale najbardziej kocham ludzi. Z książek czerpie się
wiedzę,
ale od ludzi nabywa się mądrość. Zawsze przyjemnie mi słuchać, jak ludzie się
śmieją.
Gdybym była mężczyzną, postarałabym się dostać do jakiegoś cyrku i zostałabym
klownem.
Lubisz klownów, synu?
- Żal mi ich, bo wiem, jak wiele muszą cierpieć, żeby rozśmieszać innych.
- Dlaczego ty zawsze we wszystkim widzisz złą stronę? Dlaczgo nie myślisz tylko
o
śmiechu, który oni wywołują?
- Dlatego, że nie może być dobrej strony, jeżeli nie ma złej.
- To za głębokie dla mnie. Ja po prostu lubię radosną stronę wszystkiego. Matka
zwykle mówiła, że jeżeli kiedyś jej zginę, będzie wiedziała, gdzie mnie znaleźć.
Rozejrzy się
za pierwszą lepszą gromadą śmiejących się ludzi i na pewno to ja będę stała tam
pośrodku i
robiła z siebie wariatkę.
No, ale tak czy inaczej ta pani, ta Conchita, miała kuzyna imieniem Victorio i
on
zakochał się we mnie...
Mimo woli okazałem zaniepokojenie.
- Nie chcesz słuchać o tym, że podobałam się innym chłopcom, nie tylko waszemu
ojcu?
- Nie chcę. To mnie irytuje.
- Ale, kochanie, to przecież normalne.
- Mamo, gdybym ja był normalny, przecież bym mamy nie zmuszał teraz, żeby mi
mama opowiedziała wszystko, i nie musiałbym chodzić do lekarza. Jestem
zwolennikiem
zasady: jeden mężczyzna dla jednej kobiety i na odwrót. Ale ponieważ tej zasady
nikt na
świecie nie stosuje, a już najmniej ja sam, nie znam uczucia miłości... a chcę
je znać.
- Ale miłość istnieje naprawdę, nie jest baśnią, synu.
- Mamo niech mi mama tylko opowie tę historię i pozwoli, że wyciągnę z niej
swoje
własne wnioski.
- Na czym to ja stanęłam?
- Na tym chłopcu imieniem Victorio, ale to może mama opuścić. Interesuje mnie
rewolucja.
- Jesteś taki jak wasz ojciec. Dla niego rewolucja była romantyczna. Myślał, że
rewolucja stworzy raj na ziemi. Dla mnie to był tylko zapach prochu i jęki
rannych. Nic
romantycznego. Byliśmy biedni i walczyliśmy tylko o swoje brzuchy. Prawili o
braterstwie i
powiewali flagami dopiero później ci, którzy mieli korzyści z naszego
cierpienia.
Koło roku tysiąc dziewięćset dziesiątego ludzie zaczęli mówić o obaleniu Diaza.
Wyskoczyły nagle takie nazwiska jak Orozco, Pancho Villa i Francisco Madero.
Nikt nie
wiedział, kto to właściwie jest Madero, ale uważaliśmy, że jeżeli on nie bał się
sprzeciwić
Diazowi, to musi być bardzo macho.
Mówiło się, że Madero jest na północy w Juarez i że nie zgadza się na wyniki
jakichś
wyborów. Nie wiem, czy miał rację, czy nie miał, bo nikt z nas nigdy nie
głosował. Głosowali
tylko wielcy ziemianie albo ludzie na ważnych stanowiskach. Takie było życie i
myśmy się
na to zgadzali.
Wiem, że mniej więcej w tym czasie mnóstwo żołnierzy federalnych przyjeżdżało do
Chihuahua. W mieście huczało od plotek i zamieszania.
Słyszeliśmy, że Pancho Villa z jakąś małą bandą zaatakował pociąg pełny
żołnierzy
Federales, których wysłano na północ, żeby aresztowali Madera. Pancho Villa
pokonał ich i
od razu został bohaterem. Widzieliśmy, jak wszystko w mieście się zmienia Nagle
każdy czuł
się odważny. Wszystkie urazy, tłumione prze długie lata, teraz znalazły ujście.
Zbudziła się
nadzieja, że będzji lepiej. Może to nie Bóg zrządził, że niektórzy mają umierać
z głodu, kiedy
inni żyją w dostatku. Może ten, kto sadzi sałatę powinien także ją jeść.
Wielu mężczyzn wyjechało i przyłączyło się do Pancha Villi. już była sprawa
macho
zrobić tak.
Moja matka, zawsze ze swoich osobistych powodów bardzo zawzięta na bogatych,
powiedziała: „Teraz on im pokaże. On ich usadzi tam, gdzie ich miejsce”.
Czekaliśmy, żeby zmieniło się na lepsze. Chyba każdy wierzył w to, że bogactwa
będą
rozdzielone pomiędzy wszystkich. Ale nic się nie działo, tyle że panowało coraz
większe
podniecenie.
Mówiło się, że Orozco i Villa nie są ze sobą w dobrych stosunkach. To ludzi
zbijało z
tropu, bo dla nich rewolucja była jedna. Ale najwidoczniej wewnątrz tej jednej
rewolucji
zaczęła, wybuchać druga. Ja mogę tylko powiedzieć, że muzyka stała się bardziej
skoczna.
Było jakoś więcej śpiewu. Każda strona miała swoje piosenki; i trzeba przyznać,
że ładniejsze
mieli ci po stronie Pancha Villi. :
Potem zaczęliśmy słyszeć nowe nazwisko - Zapata. On pochodził ze stanu Morelos.
Ludzie mówili o nim dobrze i przez jakiś czas myśleli, że może zostanie
przywódcą. Tylko co
będzie, kiedy on i Pancho Villa się spotkają? Może się znienawidzą i wtedy
będziemy musieli
walczyć z Emilianem Zapata? W roku tysiąc dziewięćset trzynastym, kiedy już ten
nieborak
Madero został skrytobójczo zamordowany, Villa i Zapata ostatecznie spotkali się
w Mexico
City. Ku zdumieniu wszystkich polubili się. Żaden z nich nie umiał czytać, więc
też żaden nie
czuł się mądrzejszy czy głupszy od drugiego.
Ale wszystko znowu się zmieniło. Teraz słyszeliśmy, że jest jakiś nowy wróg,
Victoriano Huerta. Zrobił się jeszcze gorszy zamęt. Tym właśnie była ta
rewolucja -
zamętem.
Jeden z braci mojego ojca, David, pokładał w rewolucji dużą wiarę. Chociaż
rodzina
Oaxaca utraciła większość kopalń i ziemi, był sprawiedliwy i kochał naród.
Przystąpił do
Pancha Villi.
W obozie Villi pewnego dnia ktoś przedstawił go Pancho i powiedział:
- Wodzu, on jest z tych bogatych zwolenników rewolucji. To młody Oaxaca. -
Myślał,
że oddaje Davidowi przysługę.
Pancho splunął na ziemię i powiedział:
- Ja nie ufam tym skurwysynom. Zastrzelcie go.
Zastrzelili Davida od razu.
Moja matka mnóstwo wycierpiała przez Oaxaców, ale ja nie mogłam napawać się ich
niedolą. W oczach Boga tamten człowiek był moim ojcem. Ubolewałam, że
przeznaczenie
zgotowało mu taką zmianę. Wtedy już uciekł do Stanów i w ich domu było pełno ,
„rewolucjonistów”'.
Miałam niecałe piętnaście lat, kiedy dowiedziałam się, że jacyś przyjezdni
wprowadzili się do jednego z lepszych barrios niedaleko katedry. Poszłam tam
zapytać, czy
nie mają czegoś do prania. Bo słyszałam, że są zamożni. Oni nazywali się Quinn.
Kiedy zastukałam do drzwi, otworzyła mi bardzo przystojna kobieta. Zaraz
poznałam,
że to jest wielka dama, tak była ładnie ubrana i tak się nosiła. Za nią stał
wysoki przystojny
chłopiec. Miał chyba siedemnaście lat. Był dużo wyższy od swojej matki.
- Tak? - zapytała ta kobieta.
- Nie potrzebuje pani oddać rzeczy do prania? - zapytałam.
- Nie, służąca pierze nam wszystko - odpowiedziała i chciała zamknąć drzwi.
- Ja prasuję koszule jak żadna. Proszę, może dałaby mi pani parę na próbę?
- Nie, dziękuję. Nasza służąca prasuje zupełnie dobrze jak na nasze wymagania.
Ten młody chłopiec zapytał:
- A może mama da jej do uprania parę moich koszul?
Ale ona wyraźnie nie chciała, żeby chłopiec się wtrącał, i zamknęła drzwi.
Słyszałam
ich sprzeczkę, kiedy odchodziłam.
W parę dni później przeszłam koło ich domu i ten młody wyszedł stamtąd i ruszył
za
mną. Udawałam, że w ogóle go nie widzę. W końcu dogonił mnie przed piekarnią.
- Słuchaj. Przykro mi, że matka tak cię odprawiła.
- W porządku - powiedziałam.
- Czy naprawdę dobrze prasujesz koszule?
- Tak mówią.
- Spróbuję jeszcze ją przekonać, żeby tobie dawała nasze pranie.
- Nie, dziękuję. Mogę pytać o pracę, ale błagać o pracę nie będę. -I odeszłam.
Potem widywałam go, jak stał to tu, to tam, na rogu ulicy. Rzucał się w oczy,
był taki
wysoki. Ale jakoś wcale nie miał towarzystwa. Zawsze stał sam.
Dowiedziałam się od sąsiadek, że oni są z Parral. I że dona Sabina, matka tego
chłopca, jest wdową po maszyniście kolejowym, który się nazywał Frank Quinn i
poniósł
śmierć w katastrofie pociągów trzy czy cztery lata temu. Bóg tylko raczy
wiedzieć, skąd
sąsiadki biorą tyle tych informacji, ale tak to już bywa z sąsiadkami. One nawet
wiedziały, że
dona Sabina ma po mężu sporo pieniędzy i w dodatku ta spółka kolejowa wypłaca
jej co
miesiąc rentę. Mówiły, że pan Quinn był bardzo urodziwym blondynem i że
pochodził z
Irlandii. Syn wdał się widać w ojca, bo wyglądał zupełnie inaczej niż my
wszyscy. Nie miał w
sobie nic indiańskiego.
Pewnego dnia ten chłopiec, Francisco, podszedł do mnie. To była sobota po
południu.
Powiedział:
- Idę do wojska i chcę, żebyś ty była moją soldadera.
Oczywiście ogarnęło mnie zdumienie. No, bo taka bezczelność...
- Dlaczego? - zapytałam.
- Dlatego, że jestem za rewolucją i za Panchem Villą.
- Nie - powiedziałam. - Dlaczego chcesz, żebym właśnie ja była twoją soldadera?
Prawie mnie nie znasz.
- Widuję cię tutaj i podobasz mi się i hmm... - Patrzył gdzieś w dal, jak gdybym
sprawiła mu przykrość tym, że żądam wyjaśnień. - W każdym razie już się
zdecydowałem i
skoro idę walczyć, chciałbym, żebyś była przy mnie. I koniec.
Dziwna rzecz, ale tak to powiedział, jakby mówił o wiele więcej... i był bardzo
urodziwy.
- Zastanowię się - powiedziałam.
I odeszłam.
Tamtej nocy wciąż i wciąż myślałam tylko o nim. Że jest jakiś samotny, dziki i
dziwny. W parę dni później, kiedy wychodziłam z piekarni, patrzę, a on stoi, jak
gdyby ciągle
jeszcze czekał na moją odpowiedź.
- No? - zapytał.
- Po prostu nie mogę się tak zdecydować: musimy porozmawiać - powiedziałam.
Chciałam, żeby mi wyjaśnił, dlaczego wybrał mnie. Chciałam usłyszeć coś o
miłości.
- Słuchaj - powiedział, jak gdyby odgadł moje myśli. – Nie spodziewaj się
pięknych
przemówień ode mnie. Nie cierpię wygłaszać przemówień.
Wahałam się długo. Chciałam uciec przed nim, ale czułam się jak związana. Nie
mogłabym zrobić ani kroku, choćbym nawet chciała.
- Jutro odjeżdża pociąg do Villi na południe. Ja pojadę. Podobno ma odjechać o
świcie.
I odszedł.
Tamtej nocy spakowałam trochę moich rzeczy w tobołek.
O świcie wyszłam z domu.
Na dworcu było pełno młodzieży. Panował nastrój prawie świąteczny, taki jak
byśmy
wszyscy jechali na piknik, a nie na wojnę.
Rozglądałam się, gdzie jest Francisco. W końcu zobaczyłam go w tym jego dużym
sombrero i z bandoleros na piersi. Górował wzrostem nad innymi. Podbiegłam do
niego.
Miałam nadzieję, że kiedy mnie zobaczy, przecież zmięknie i powie mi wreszcie
coś miłego,
coś romantycznego. Ale tylko zapytał:
- Więc się zdecydowałaś?
Cóż mogłam odpowiedzieć?
- Tak - powiedziałam. - Chcę walczyć za rewolucję.
Uśmiechnął się, jak gdyby to była nie najgorsza wymówka.
- Dobrze, chodź.
Poprowadził mnie do jednego z wagonów towarowych, które miały zawieźć nas na
południe do Durango. Szłam za nim tak, jakbym od dawna szła za nim wszędzie.
Nawet nie
trzymaliśmy się za ręce.
Kiedy pociąg sapał i turkotał i jechaliśmy przez te brązowe okolice, wszyscy w
wagonie śpiewali piosenki. Chłopcy siedzieli gromadkami przy tych, którzy grali
na gitarach.
Dziewczyny siedziały wokoło, czyściły karabiny albo szyły. Francisco i ja
siedzieliśmy pod
przednią ścianą wagonu. Dzięki temu mniej na nas wiało przez otwarte żaluzje w
oknach.
Nie rozmawialiśmy dużo. On przeważnie patrzył na te pędzące widoki.
Koło południa pociąg zatrzymał się wśród pustkowia. Wszystkim nam kazano
wysiąść. I powiedziano kobietom, żeby dały jeść swoim mężczyznom. Wsz