ANTHONY QUINN GRZECH PIERWORODNY AUTOBIOGRAFIA (PRZEŁOŻYŁA ZOFIA KIERSZYS) SCAN-DAL Mamie, która wybaczyła mi dzień, kiedy się urodziłem Mieszkałem w Nowym Jorku otoczony bogactwem, rodziną i chwałą. Trzy moje filmy wyświetlano naraz na Times Sąuare i jednocześnie występowałem w sztuce teatralnej. Wszędzie, gdzie wzrokiem sięgnąć na Broadwayu, widniało w blasku neonów moje nazwisko. Kilka uroczych pań z jakiegoś klubu dramatycznego zorganizowało bankiet na moją cześć. Żeby mi było jeszcze milej, zaprosiły wiele wybitnych osobistości z różnych dziedzin. Kiedy poproszono mnie o zabranie głosu, spróbowałem im podziękować. I raptem zaniemówiłem. Rozejrzałem się po morzu tych twarzy przede mną, życzliwych i wyczekujących. Po chwili usłyszałem własne mamrotanie, że jestem bankrutem życiowym. Wciąż jeszcze pamiętam, z jakim zgorszeniem i przerażeniem powitano moje słowa. Wszyscy przecież chcieli ode mnie lekkiej, pełnej wdzięku gadki, a ja tu im oświadczam, że sukces nie znaczy dla mnie nic. Skończyłem mówić i moi gospodarze poklaskali mi grzecznie, ale sprawiłem im przykrość. Popełniłem straszne faux pas, wykorzystując ich forum jako konfesjonał. Potem, kiedy wychodziłem, zatrzymał mnie pewien młody aktor. Myślałem, że spośród wszystkich ludzi właśnie on zrozumie. Ale był wściekły. - Gówniarz! W życiu nie wstydziłem się tak za nikogo jak dzisiaj za ciebie. Aż mnie mdliło od twojej fałszywej pokory. Jeżeli tobie się nie powiodło, to już nie wiem komu! Ten nieborak kiedyś zagrał główną rolę w filmie, ale jego kariera na tym utknęła. Usiłował wspinać się znowu i było mu ciężko. Przypuszczam, że porównywał się ze mną i ubolewał, że to nie on ma tę pozornie godną zawiści pozycję, do jakiej ja doszedłem. Zostawił mnie samego na ulicy i odmaszerował rozgniewany. Ruszyłem do mojego domu, na rogu Siedemdziesiątej i Park Avenue. Majątek zapłaciłem za ten dom pięciopiętrowy, w którym na każdym piętrze miałem piękne stylowe meble, obrazy, rzeźby i cenne książki. Ale myśl o posiadaniu tylu wspaniałych rzeczy wcale mnie nie pocieszała. Wędrowałem Piątą Aleją z uczuciem, że te wyniosłe budynki przewracają się na mnie. Przeszedłem na drugą stronę do Central Parku. Zacząłem biec. Z każdym krokiem popłoch we mnie wzrastał. Myślałem, że płuca mi popękają. Wyczerpany, rzuciłem się na porosły trawą kopiec powyżej zbiornika. Chciałem krzyczeć, ale krtań miałem zaciśniętą. Nigdy dotąd nie czułem tak bezbrzeżnego smutku, a przecież nie mogłem wycisnąć z oczu ani jednej łzy. Na kolanach zawołałem do Boga o pomoc. Odpowiedzi nie było. Czekałem z oczami zamkniętymi. Czekałem, ale Bóg najwidoczniej był czymś zajęty gdzie indziej. Kiedy otworzyłem oczy, wszędzie wokół mnie migotały światła śródmieścia. I właśnie wtedy zobaczyłem „chłopca”. Stał pod drzewem. Podniosłem się, z wysiłkiem ruszyłem ku niemu. Odwrócił się i uciekł. - Ty draniu mały, zmusiłeś mnie do tego! Niech ja cię tylko dostanę w swoje ręce... - Ale już zniknął. W tamten wieczór przyszedłem do teatru okropnie zachrypnięty, mogłem mówić tylko szeptem. Zadzwoniliśmy po lekarza. Przyjechał natychmiast i obejrzał mi gardło. Nie stwierdził żadnej dolegliwości. - Więc dlaczego ja tak chrypię, do diabła?! - Nie wiem - odpowiedział. - Albo ma pan na strunach głosowych jakąś narośl, której nie mogę zobaczyć, albo też jakieś kłamstwo ugrzęzło panu w krtani. Kłamstwo ugrzęzło mi w krtani!!! Kłamałem już tysiące razy! Dlaczego właśnie tym kłamstwem tak się zadławiłem? Jakoś zdołałem grać w tamten wieczór. Usiłowałem widzieć prawdę, pełną prawdę mojego życia, chociaż publiczność słyszała tylko ochrypły bełkot Quinna na scenie. Publiczność nie wiedziała, z jak wielkim to mi przychodziło trudem. Dotychczas chmury .nadciągały, coraz groźniejsze - teraz ta burza rozpętała się nade mną. Byłem sam w głuszy, schronić się nie miałem gdzie. Jaką korzyść daje człowiekowi cała jego praca na tym padole? Widziałem, że ja dopracowałem się tylko próżności i udręczenia ducha. Dlaczego nie mogę znaleźć spokoju wśród nocy? Teraz, kiedy powinienem cieszyć się latem mojego życia, dlaczego nie mam przed sobą żadnego celu? Tonąłem. Zagubiony. - Chłopcze, pomóż mi! - krzyczałem. - Pomóż mi, bo obaj utoniemy! 1 Ten gabinet wyglądał jak milion podobnych gabinetów urządzonych według szablonu. Na biurku schludnie leżały zwykłe bliźniacze pióra, którymi pisać jest niemożliwością, i bibularz z imitacji skóry. Stał okrętowy mosiężny zegar i kalendarz obrotowy. Wylewny duży człowiek za biurkiem miał na sobie ubranie doskonale skrojone z tweedu znanego ze świetnych reklam. Jedynym szczegółem indywidualnym był jego uśmiech. Siedząc naprzeciw niego, usiłowałem określić ten uśmiech, ale bez skutku. Nic istotnego nie zostało powiedziane i odkąd wszedłem do jego gabinetu, wymienialiśmy tylko uprzejme żarciki. Ostatecznie zapytałem, czy mam się położyć na kozetce. - Dlaczego? - doktor uśmiechnął się. - Jest pan zmęczony? - Nie - odpowiedziałem. - Tylko myślałem, że... - Nie wygląda mi pan na bardzo chorego, panie Quinn. Posiedźmy i porozmawiajmy. Zgoła nie tak ja to sobie przedtem wyobrażałem. - Parę dni temu widziałem pana w jakimś włoskim filmie. Ta ostatnia scena, kiedy pan płacze na plaży, była wzruszająca jak diabli. Gówno! Płacę temu skurwysynowi pięćdziesiąt dolarów za godzinę, a on okazuje się jeszcze jednym moim wielbicielem. - Niewiele wiem o kinematografii - ciągnął doktor. - Pan jest pierwszym aktorem, którego poznaję jako pacjenta, proszę mi więc wybaczyć, jeżeli zadaję głupie pytania. Ale w tej ostatniej scenie to były łzy prawdziwe czy wywołane wąchaniem cebuli albo czymś takim? Piętnaście minut kosztownej godziny już minęło, a myśmy rozmawiali o kinie! - Nie, panie doktorze. Były prawdziwe. - To znaczy, że pan naprawdę płakał? Tu cię mam, pomyślałem. - Owszem, naprawdę. - W jaki sposób aktor płacze? To znaczy, musiał pan rozpamiętywać jakieś bolesne przeżycia, żeby wywołać prawdziwe łzy? Rany boskie! - Musiał pan wnikać w siebie? - pytał. O to się nie kłopocz, pomyślałem, wystarczy bólu w moim życiu, żeby było z czego czerpać łzy. - Chyba. - Wzruszyłem ramionami. - A więc myślał pan o czymś w tamtej chwili na plaży? - Tak. - O czym? - No, przede wszystkim o tym biednym draniu, którego grałem. Żył nieokrzesanie, bez sensu. Nigdy przedtem nie zaznał miłości. Kiedy w końcu miłość znalazł, nie wiedział, co z tym robić... potrafił ją tylko zniszczyć. Tam na plaży odczuł ogrom przestrzeni. Wieczność, wobec której miał stanąć samotnie. Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu rzeczywiście zobaczył gwiazdy, a to, co one dla niego przedstawiały, było wiecznością osamotnienia. Ilekroć przypominałem sobie tę scenę, dławiło mnie w gardle. - Czuł się pan bardzo bliski tej postaci? - Muszę czuć się bliski wszystkim postaciom, które gram. Nie zawsze mi się to udaje. Nagle pojąłem, że doktor jest nie tylko kinomanem. - Czy pan wierzy w miłość, panie Quinn? To pytanie oszołomiło mnie. Chciałem wstać i wyjść. Cała ta myśl o psychoanalizie była przykra i kłopotliwa. Wydawało mi się, że jestem w zamknięciu, że mam klaustrofobię. Jeszcze nie nabrałem pewności, czy polubię tego człowieka. Zanadto był rumiany, kwitnący zdrowiem. Prawdopodobnie kołtun. - Wierzy pan w miłość? Otóż w tym właśnie sęk. Dlatego właśnie siedziałem tam jak idiota. Gdyby on zapytał: „Czy pan wierzy w Boga?”, mógłbym wygrzebać coś z mojego worka argumentów teologicznych, powołać się na lekturę i doświadczenia osobiste. Tyle razy już ten temat obrabiałem, że mógłbym puścić się po takim torze z przeszkodami. Ale „Czy pan wierzy w miłość” - to było wielkie pytanie. Największe. Pomyśłałem: Tak... Kocham pierwsze dni wiosny, kiedy nowe liście się pokazują. Kocham słońce i morze. Kocham śmiech dziecięcy. Kocham szelest drzew. Kocham ostry zapach ziemi po deszczu. Kocham niepokalany pierwszy śnieg. Kocham muzykę meksykańską. Kocham Pucciniego. Kocham naukę. Kocham mocny sen nocą. Kocham odkrycia. Kocham zapach kadzidła w kościele. Kocham Thomasa Wolfe'a. Kocham Rouaulta. Kocham Michała Anioła. Kocham moje dzieci. Oczywiście wierzę w miłość, głoszoną przez Jezusa pełnego dobroci i przez Gandhiego. Ale czy byłem kiedykolwiek zdolny do miłości bez zastrzeżeń? Na pewno kocham moje dzieci, a przecież narzucam prawa nawet im. Z kobietami zawodzę na całej linii. Stawiam im warunki niewzruszone i archaiczne - rezultat wychowania religijnego i dziedzictwa. Indiańska krew we mnie jest zbyt silna, żebym pozwalał na jakiekolwiek krzykliwe nowoczesne koncepcje. O żadnej ustępliwości wobec kobiet mowy być nie może. „Dokąd ty pójdziesz, tam ja pójdę, gdzie ty zamieszkasz, ja zamieszkam, twoi ludzie będą moimi ludźmi i twój Bóg moim Bogiem”. Doktor tymczasem czekał cierpliwie. - Miłość, w jaką wierzę - odpowiedziałem w końcu - jest za bardzo skomplikowana na to, bym odpowiedział tylko słowem „tak” albo „nie”. Ale chwilowo odpowiem „tak”, rzeczywiście wierzę w miłość. - W takim razie niech pan się nie martwi. Wszystko będzie doskonale. - Spróbował zażartować. - Człowiek, który wierzy w miłość, nie może być ciężko chory. Głupawym uśmiechem skwitowałem ten głupawy żart. - Kiedy zadzwonił pan do mnie przedwczoraj, muszę przyznać, że byłem zaskoczony - mówił dalej. - Widzieliśmy z żoną mnóstwo pana filmów. Odrobiłem małą lekcję o panu przed dzisiejszą wizytą. Położył na biurku teczkę. Miał w niej plik wycinków prasowych. Przejrzał je i znalazł ten, którego szukał. - Proszę. Tutaj jest, że pan się urodził w Meksyku w czasie rewolucji. - Tak. Dwudziestego pierwszego kwietnia, rok tysiąc dziewięćset piętnasty. - I piszą tu, że pańscy rodzice walczyli po stronie Pancha Villi. Zgadza się? - Tak, chyba tak. - Dlaczego pan mówi: chyba? - To był okres dosyć pomieszany... Przepraszam. Tak, rzeczywiście walczyli po stronie Pancha Villi. Doktor pokiwał głową. - Obawiam się, że o rewolucji meksykańskiej wiem tylko tyle, ile widziałem w filmie „Viva Villa” z Wallacem Beery. Czy Villa był właśnie taki? - Sądzę, że Beery grał wspaniale, ale raczej nie uchwycił tego stężonego ognia w Villi. - Co pan przez to rozumie? Wtedy opowiedziałem mu anegdotę, którą słyszałem od ojca, jak Villa wjechał na szczyt wzgórza i zobaczył Pacyfik po raz pierwszy. Wpatrywał się w ogrom oceanu przez kilka minut bez słowa. Potem powściągnął konia i zaczął zjeżdżać ze wzgórza z powrotem. Jego porucznik jadący za nim, powiedział: „To dopiero widok, co, Jefe?” „Za mały, żeby ugasić moje pragnienie” - odpowiedział Pancho przez ramię. - To dopiero wypowiedź - ucieszył się doktor. - Kiedy ojciec panu o tym opowiadał? - Byłem wtedy dzieckiem. - I to pozostało panu w pamięci przez te wszystkie lata. - Tak. - Uważa pan, że ocean jest za mały, żeby ugasić pana pragnienie, panie Quinn? - Tak. Jeżeli doktor miał jakiekolwiek wątpliwości co do mojej choroby, czułem, że rozproszyłem je tą odpowiedzią. Do diabła z nim. Niech zarobi na swoje pieniądze, pomyślałem. On jednak z miną dobrego pokerzysty dalej przeglądał wycinki prasowe. - Tu piszą, że ojciec pana był Irlandczykiem, poszukiwaczem przygód, a pańska matka była aztecką księżniczką. Musiałem roześmiać się w głos. Podniósł oczy. - Z czego pan się śmieje? To nie jest prawda? - Mój ojciec był po części Irlandczykiem, to prawda. Ale śmiałem się z tej bzdury o azteckiej księżniczce. - Uznaliśmy oboje z żoną, że to bardzo romantyczne, kiedyśmy to czytali. - Właśnie o to chyba chodziło działowi reklamy Paramount. Oni tam uznali za nie dość romantyczny fakt, że moja matka to zwykła Meksykanka. - Dlaczego? - Co, do diabła, doktorze? Przecież mieszka pan w Los Angeles. Nie wie pan, jakie zdanie ma większość ludzi o Meksykanach? - Nie wiem. Mieszkam tutaj zaledwie od dwóch lat, Tony. Czy mogę mówić panu po imieniu? Pytanie o Meksykanów zirytowało mnie. Facet już mi zaczął wyglądać na zażartego Teksańczyka. - Oczywiście. Jeżeli ja będę mógł po imieniu mówić panu. Ryknął śmiechem. - Bardzo proszę... i nie tylko moim imieniem będziesz mnie nazywał, zanim ze sobą skończymy. - No, być Meksykaninem w południowej Kalifornii to niezupełnie „sezamie otwórz się”. Przez lata cale w lokalach nocnych i restauracjach wywieszano napisy: „Meksykanom wstęp wzbroniony”. Uważano, że wszyscy Meksykanie są leniwi, zatłuszczeni, jak nie fircykowaci, to Pachuco, i kradną, i palą marihuanę. - Czy ty paliłeś kiedy marihuanę, Tony? - Nie. Nigdy. Zanotował coś na kartce. Zastanawiałem się, co on takiego pisze, do diabła. Naprzeciwko w innym biurowcu widziałem przez okno gabinet dentysty. Grubas w białym kitlu zaglądał w rozdziawione usta podstarzałej pani. - Jaka była twoja matka w młodości? Patrzyłem, jak dentysta bierze się do dzieła. Doktor zobaczył, że patrzę w okno, wstał i spuścił żaluzję. Byłem rad, że nie muszę widzieć tego borowania. - Zapytałem cię, Tony, jaka była twoja matka w młodości. Rozpaczliwie próbowałem puścić jego pytanie mimo uszu. Uśmiechał się ze zrozumieniem. Rany boskie! Jaka była moja matka? Czy w ogóle była kiedykolwiek młoda? Jeżeli zacznę mówić temu skurwysynowi prawdę, on pewnie powie, że mam kompleks Edypa. To zbyt proste. Nie trzeba być psychiatrą, żeby tak to zobaczyć. Co mu odpowiedzieć? Że moja matka gotowała najlepszą chili con carne na świecie? Czy może o tym głodzie, o tych cierpieniach? Powiedzieć prawdę? Owszem, ona była młoda kiedyś tam w Juarez. Oboje byliśmy bardzo młodzi, kiedy żyliśmy sobie we dwoje. Rzeczywiście nie potrzebowaliśmy do szczęścia nikogo. Mieliśmy siebie nawzajem. Może tam właśnie zaczął się ten kłopot. Tylko, że to znowu zbyt proste. Sprawa bezsprzecznie skomplikowała się, odkąd on wrócił. Miałem trzy lata a wiedziałem, że natrafiłem na godnego przeciwnika. Wiedziałem, że przegram z ojcem. Był stanowczo, do diabła, za duży, żebym mógł z nim współzawodniczyć, więc przestałem kochać się w matce i zakochałem się w nim. Ale on zajął moje miejsce i może właśnie dlatego już przez całe życie usiłowałem być taki jak on. Jaka była moja matka? Zaledwie parę dni przedtem zapytałem ją o to. Bo nie wątpiłem, że rozwiązanie mojego problemu kryje się gdzieś w przeszłości. - Mamo, pamiętam, jak chodziłem po dachu jakiejś chaty z cegły suszonej w słońcu... W El Paso czy może w Juarez? Pamiętam jakąś chatę i drabinę i jak mama na dole wołała do mnie, żebym był ostrożny i nie ruszał się. Potem ktoś przyszedł, miał wejść po drabinie i zabrać mnie z dachu. Pamiętam, że prawie cieszył mnie maminy lęk i gniew. Czułem, że mama naprawdę mnie kocha. Im więcej było krzyku tam na dole, tym bardziej byłem zadowolony. I w końcu ten człowiek wszedł na dach i zniósł mnie i mama chwyciła mnie w objęcia i całowała, jak gdybym wrócił z tamtego świata. Kiedy to było, mamo? - Nie możesz, synu, w żadnym razie tego pamiętać. Najwidoczniej opowiadałam ci o tym. - Nie, mamo. Pamiętam bardzo dobrze. Kiedy to było? - Miałeś wtedy może z półtora roku. - Pamiętam to. Wszystko jakby było wczoraj. Prawie mógłbym dotknąć jeszcze teraz tej drabiny. - Dlaczego chcesz wracać do przeszłości, synu? - Czy to nie było mniej więcej w tym czasie, kiedy mama pracowała u takiej blondynki? Pamiętam, jak mama prała i gotowała u niej, a ja bawiłem się w jej ogrodzie. - I co z nią, synu? - Chciała mnie adoptować czy coś? - Ależ miałeś wtedy półtora roku zaledwie. Jakim cudem ty... - Mamo, ja pamiętam. - I co? Mówisz, że słyszałeś, jak myśmy rozmawiały? - Tak. Słyszałem, jak ona proponowała mamie jakieś pieniądze za mnie. Powiedziała, że chce mnie adoptować i posyłać do szkoły. A mama jej odpowiedziała: „Zastanowię się nad tym...” - Och, nie, synu. Nie będziesz mi mówił, że naprawdę myślałeś, że ja bym cię oddała za pieniądze czy za darmo. To była dla mnie zniewaga, ale nie mogłam tej kobiecie powiedzieć: „Za kogo pani mnie bierze?” Może zresztą masz rację. Może powinnam trzepnąc ją po twarzy czy zwymyślać, ale byłam zakłopotana. Ostatecznie pracowałam u niej. I wydawała się bardzo inteligentną panią i kiedy już zaczęła o tym rozmawiać, powiedziała: „Ostatecznie, Nellie, to uroczy smyk, a ja nie mam dzieci i mój mąż też bardzo go kocha”. Nam było bardzo ciężko, jak wiesz, i czasami nie miałam co dać ci jeść. Przykro mi było patrzeć, jak chodzisz głodny, i myślałam, że może trafia się dla ciebie jakaś cudowna sposobność. Och, to byli bardzo bogaci i przyzwoici Amerykanie, a ja rzeczywiście chciałam, żebyś dorastał w Ameryce. Ciągle bałam się, że mnie odeślą z powrotem do Meksyku. Nie myślałam o sobie, Tony. Myślałam o tobie. Zastanawiałam się, czy nie jestem samolubna, skoro cię zatrzymuję. Tak, rzeczywiście powiedziałam jej, że zastanowię się nad tym. Trapiło mnie to: czy nie jestem samolubna, skoro zatrzymuję tego małego? Byłeś bardzo inteligentnym, pięknym dzieckiem. Wszyscy cię kochali i ja wciąż sobie powtarzałam: może oni mają rację, może ja nie zasługuję na takiego syna. Byłeś bardzo podobny do waszego ojca. I myślałam, że może nie będę mogła zapewnić ci jutra, może skończysz jako jeszcze jeden Meksykanin, którego biorą tylko do zrywania owoców, jeżeli zostaniesz przy mnie. Rzeczywiście biedziłam się nad tym. Biedziłam się przez długi czas. Co noc zasypiałam z płaczem na myśl o oddaniu ciebie. Ale muszę wyznać, że myślałam o tym rzeczywiście, synu. No, czy to coś złego? - Nie, mamo, to nic złego, teraz, kiedy mi to mama tłumaczy. Ale ja wtedy chyba nie rozumiałem. Ostatecznie byłem dzieckiem i sam fakt, że mama brała pod uwagę oddanie mnie... To znaczy teraz, kiedy mi to mama tłumaczy, oczywiście. Mówi mama, że to byłoby dla mojego dobra, ale zdaje mi się, że musiało mnie to bardzo zaboleć, mamo. Chyba myślałem wtedy, że mama sprzeda mnie tym ludziom. - O mój Boże, nie mogłeś tak myśleć. Nie wchodziły w grę żadne pieniądze, Tony. Ta blondynka tylko mówiła, że chciałaby cię wychowywać. I że zabrałaby cię do Kansas City czy do innego takiego miasta, i że dałaby ci wszystko na świecie, i że jej mąż nie jest młody, i kiedy umrze, zostawi cały majątek tobie. Oczywiście nie wolno by mi było ciebie widzieć już nigdy więcej. Zastanawiałam się, czy nie pozbawiam cię dobrej sposobności, ale nawet mi przez głowę nie przemknęły żadne pieniądze. O Boże! Tyś nie mógł tak myśleć przez te wszystkie lata. - Nie wiem, czy myślałem o transakcji pieniężnej, mamo, ale chyba myślałem, że jeżeli mama bodaj rozważa sprawę oddania mnie, to mamie nie dosyć na mnie zależy. - Tony, byłeś moim pierwszym dzieckiem. Byłeś jedyną istotą, jaką miałam na tym świecie. Twój ojciec odjechał gdzieś daleko, nie widziałam go prawie od roku. Matka wyrzuciła mnie z domu. Nie miałam nikogo na świecie oprócz ciebie. Jak mogłeś choćby myśleć, że istniało dla mnie na tym świecie cokolwiek innego? Przeszliśmy razem już tyle... Odbyliśmy podróż z Chihuahua do Juarez. Oczywiście ty byłeś wtedy niemowlęciem, ale później, kiedy zacząłeś chodzić, mieliśmy wiele uciechy. Lubiłam być z tobą wszędzie i zabierałam cię, dokąd tylko szłam, czasami nawet traciłam pracę, bo nie chcieli, żebym cię przyprowadzała, myśleli, że przy tobie będę gorzej robiła moją robotę, więc odchodziłam z takich domów. Pracowałam tylko tam, gdzie zgadzali się na ciebie, bo za nic bym się nie rozstała z tobą bodaj na sekundę. Jak możesz myśleć, że ja ciebie nie kochałam? - W każdym razie, mamo, właśnie wtedy zaczęły się te wątpliwości. - To niemądre. Nie chcę nawet słuchać takiego gadania, Tony. Naprawdę nie możesz myśleć, że ja ciebie nie kochałam. - Czy przyszło ci kiedykolwiek na myśl, Tony - mówił doktor - że twoja matka rzeczywiście uważała, że wyrządza ci krzywdę nie rezygnując z ciebie na rzecz tych państwa? Ostatecznie miała ciężkie życie. Była młodziutką dziewczyną, prawda? I w obcym kraju wlokła cię ze sobą, nie miała czym cię nakarmić czasami. Więc kiedy ta kobieta wyraziła chęć adoptowania ciebie, musiało twojej matce przemknąć przez głowę, że a nuż to mogłoby być najlepsze wyjście. Teraz, w retrospekcji, czy nie możesz zrozumieć jej punktu widzenia? Ten człowiek świdrował tam, gdzie bolało. - Cześć, Słoniu - usłyszałem czyjś gruby głos. Mieszkałem z matką wówczas nad smrodliwym kanałem, w szałasie skleconym z wyrzuconych skrzynek i kawałków blachy. Deszcz padał przez całą tę noc, dach przeciekał, więc spaliśmy przy piecyku otuleni kocem tak, żeby nie zmoknąć. Teraz był poranek i słońce wreszcie zaświeciło zza chmur. Matka powiedziała, że mogę wyjść i pobawić się na dworze, jeżeli chcę. - Vayase a jugar- powiedziała. Zawsze zwracała się do mnie w tej grzecznej formie, jak gdyby mówiła do przełożonego. Dopiero po latach, kiedy już byłem dorosłym mężczyzną, zaczęła mówić mi tu. Wziąłem moją jedyną zabawkę - czerwony żeliwny tramwaj - i wyszedłem. W kałużach wśród rudej gliny odbijały się sunące chmury. Z lewej strony widziałem ogromne zbiorniki gazu, które lśniły w słońcu. Kiedy ciągnąłem swój tramwaj w zgubny dla takich tramwajów kurs po kałuży, nagle zobaczyłem duży cień. Odwróciłem się i zobaczyłem parę butów. Wydawało mi się, że podnoszę oczy, podnoszę i podnoszę wiecznie, zanim sięgnąłem wzrokiem do konturów ramion na tle nieba i rozszalałych chmur i do tej twarzy, o której wiedziałem, że to jest twarz mojego ojca. - Nigdy przedtem ojca nie widziałeś? - zapytał doktor. - Nie tak, żebym go pamiętał. Matka mówi, że poprzednio widziałem go, kiedy miałem osiem miesięcy. Szukała go wtedy i przeszła ze mną na ręku przez całą północną pustynię Chihuahua. W końcu ich spotkała: ojca i jego matkę w restauracji na jakimś dworcu, gdzie jedli śniadanie. Ale pamiętam dopiero to spotkanie w dwa lata później. - Cześć, Słoniu.. - . - Cześć, tata - odpowiedziałem. - Gdzie matka? Wziął mnie za rękę i zaprowadziłem go do tego szałasu po drugiej stronie ulicy. - Czy wiesz, gdzie myśmy ciebie znaleźli, Słoniu? – mówił ojciec. - W chlewie. Prawda, Nellie? Znaleźliśmy go między świniami i zlitowaliśmy się nad tobą i zabraliśmy cię do domu, prawda, Nellie? Chyba w jego przekonaniu trzyletni chłopiec nie mógłby poważnie myśleć, że jest dzieckiem niczyim, obcym znajdą, i że ta jasnowłosa dziewczyna, którą uważał za matkę, to wcale nie jest jego matka, a ten wielki olbrzym to wcale nie jest jego ojciec. Tamtej nocy, kiedy owinięty kocem leżałem na podłodze przy piecyku, słyszałem ich. Zastanawiałem się, czy tak chichoczą dlatego, że wyśmiewają się ze mnie. Zastanawiałem się, czy to rzeczywiście moi rodzice. Szlochałem w ciemnościach. Nazajutrz rano obudziłem się z gorączką. „Ojciec” poszedł z jednym z sąsiadów szukać pracy. „Matka” gotowała dla mnie kaszkę. Nie chciałem jeść. Odpychałem łyżkę. Aż tą kaszką zachlapałem jej sukienkę.. - Co ci jest, synku? Co ci jest? Nagle to buchnęło ze mnie. - Ty nie jesteś moją matką, a on nie jest moim ojcem. On powiedział, że znaleźliście mnie w chlewie. Objęła mnie i przytuliła mocno. - To cię tak strapiło, synku? Dlatego jesteś chory? To był głupi żart twojego ojca. Głupi żart, synku. Zaczęła całować mnie jak zawsze. Całowała, dopóki nie usnąłem znowu. Na pół we śnie słyszałem, jak ojciec wchodzi do szałasu i jak matka szepcze: - Wiesz, dlaczego dzieciak jest chory? To przez ten twój głupi żart, że znaleźliśmy go w chlewie. On wszystko sobie bierze do serca. Nie można mówić takich rzeczy przy nim. Olbrzym podszedł i stanął nade mną, leżącym na kocu. Uśmiechnąłem się słabo w nadziei, że mnie uspokoi. Parsknął śmiechem. - Czy dlatego chorujesz? Dlatego, że ja tak mówiłem? Czekałem, żeby wziął mnie na ręce, ale śmiał się coraz głośniej i w końcu rzekł: - Ja nie żartowałem: naprawdę znaleźliśmy cię w chlewie. Matka rozgniewana rzuciła się na niego z pięściami. - Nie mów takich rzeczy. Daj mu spokój. Nie wierz tacie, synku. To tylko niedobry żart Wtedy zakipiał wściekłością. - Ty go nie trzymaj pod kloszem - powiedział. - Chcę żartować z moim synem. On nie może brać sobie wszystkiego do serca tak, żebym ja nie mógł z nim pożartować. Dość dziwne, ale te słowa - chociaż wypowiedziane w gniewie - zupełnie mi wystarczyły. Nazwał mnie swoim synem. Ja jestem synem mojego ojca. Tamto było rzeczywiście żartem. Piętno i blizny zniknęły, kiedy podrastałem. Wiedziałem patrząc w lustro, że zostałem stworzony na podobieństwo ojca. Tamto było żartem. Doktor bazgrał coś na kartce. - Ciekawe, dlaczego on tak powiedział? Zacząłem ojca bronić. - Biedaczysko, miał swoje własne problemy. Pracował przedtem w Pensylwanii w jakiejś hucie. Kawałek stali wpadł mu do lewego oka. Źrenica szarzała. Wiedział od lekarza, że przestanie widzieć na to oko. Tyle jeszcze miał do zobaczenia. Bóg świadkiem, dwoje oczu mu było za mało, a tu czekała utrata jednego. - W gruncie rzeczy kochałeś go, prawda? - Tak. Myślę, że uczucie do niego i do moich dzieci jest najbliższe tego, co ja nazywam miłością. Zobaczyłem, jak doktor spogląda na zegar stojący na biurku. Godzina przeznaczona dla mnie się skończyła. To spojrzenie miało później doprowadzać mnie do szału. Po pewnym czasie nauczyłem się na tych posiedzeniach nie poruszać ważnych tematów zbyt późno. Nawet w połowie jakiegoś emocjonalnego odkrycia doktor odkładał swą brunatną teczkę i wiedziałem, że już przestał słuchać. Idąc do windy tamtego pierwszego dnia, minąłem się z młodą przystojną dziewczyną. Przed drzwiami gabinetu doktora zaczęła grzebać w torebce. Czego ona, do diabła, szukała? Na co odpowiedź spodziewała się znaleźć? Nie myślałem, że jednak przyjdę do tego doktora znowu następnego dnia. 2 Wysiadłem z samochodu i rozejrzałem się. Poniżej jezioro migotało w słońcu raczej takie samo jak wówczas, kiedy byłem dzieckiem włóczącym się po okolicy. Prawie jedynym dowodem zmian w życiu był mój „Lincoln Continental” ze skórzaną tapicerką wykonaną na zamówienie i ze specjalnym urządzeniem stereofonicznym. Pośrodku alejki przed domem matki odwróciłem się i zobaczyłem „chłopca”. Stał, zagapiony w samochód. Pomyślałem: Teraz widzisz, ty skurwysynu, że mi się powiodło! Obszedł naokoło ten połyskliwy czarny samochód, ale bez wrażenia. Kichać na ciebie, pomyślałem. Nigdy ci się nic nie podoba, draniu. Stał tam i patrzył, jak idę do frontowych drzwi domu. Kiedy matka mi otworzyła, obejrzałem się znowu. Jeszcze stał z tym urągliwym uśmiechem, którego już zacząłem strasznie się bać. Pochyliłem się i pocałowałem matkę. - Hijito! - Użyła zdrobnienia. Dla niej zawsze będę małym chłopcem. Wszedłem do saloniku. Obraz przedstawiający Indianina na białym koniu nadal wisiał na ścianie. Indianin nie zmienił wyrazu twarzy od lat trzydziestu. Rzeczywiście dojechał do końca szlaku. Jedną z niewielu nowych rzeczy w tym pokoju był mój portret pędzla mojego przyjaciela, Johna Deckera. Dałem ten portret matce w którymś roku na Gwiazdkę. Innym dodatkiem był telewizor. Poza tym raczej wszystko wyglądało tak jak dawniej. Czas tutaj pomimo lat, które minęły, pozostawał w miejscu, nie inaczej niż to jezioro u stóp wzgórza. Matka podała kawę. W domu panowała cisza. Byliśmy sami, tylko my dwoje, oprócz tych wszystkich duchów. - Dlaczego chodzisz do doktora, synu? Co mogą ci przynieść... te jego pytania? - Prawdę, mamo. Coś mnie dręczy i muszę to zbadać. – Już żywiłem pewne podejrzenie. - Co takiego chcesz wywlec z przeszłości? - zapytała. – Czy cierpienie i głód mają ci ukazać tę prawdę? Twoje pierwsze słowa były: „Jestem głodny”. Matka pragnie dać swojemu pierworodnemu gwiazdy z nieba i księżyc. Ja nie mogłam dać ci nic, tylko suszone placki kukurydziane. Życie karmi nas rzeczywistością. Ja karmiłam cię marzeniami. Czy to było źle? Właśnie to, synu? - Nie, mamo. Mama tu nic nie winna. Po prostu życie mi się nie układa tak, jak bym chciał. Więc usiłuję się dowiedzieć; dlaczego. - Coś ci dolega, synu? - Tylko to, że nie jestem szczęśliwy, mamo. - Ale ty taką już masz naturę. Twój ojciec nie był szczęśliwy. Jego krewniacy nie byli szczęśliwi. Oczywiście oni od czasu do czasu upijali się i chodzili do nierządnych kobiet i wtedy wydawało im się, że są szczęśliwi. Zresztą kto powiedział, że dostajemy się na ten świat po to, żeby zaznawać szczęścia? Odpowiedziałem żartem. - Telewizja. Nie roześmiała się. - Poważnie, synu, jesteś bogaty, masz cudowne dzieci. Powodzi ci się... pewnie, że powinieneś być szczęśliwy. - Ale nie jestem! - wrzasnąłem nieomal. Wstałem i wyjrzałem przez okno. - Synu, co ten doktor robi z tobą? Hipnotyzuje cię, czy co? Było mi przykro, że tak wybuchnąłem. Objąłem matkę ramieniem. - Nie. Nie hipnotyzuje. - Daje ci jakieś lekarstwo? - Nie. - Więc co tam się dzieje w tym jego gabinecie? - Po prostu rozmawiamy. - I za to płacisz mu tyle pieniędzy? - Tak. - Nie możesz porozmawiać z jakimś księdzem, z kimś, kto jest bliżej Boga? I to kosztuje o wiele mniej. Wróciłem do swojej filiżanki z kawą. Bałem się zranić tę dobroduszną, uroczą kobietę. Ale ona musiała poprowadzić mnie w przeszłość. Musieliśmy cofnąć się w przeszłość razem. Zaczęła opowiadać: - Twoi pradziadkowie z mojej strony byli Indianami. Juan Pallares i Pilar Cano. Ci Pallaresowie mieli siedmioro dzieci: synowie to byli Pedro, Hipolito, Paulino i Braulio. Córki: Guadelupa, Petra i Maria. Nie zdołałem powstrzymać uśmiechu. - Mamo, proszę, darujmy sobie tych antenatów. - Tych co? - Ja chcę wiedzieć o mamie i o mnie, o facie, o babci i o Stelli. - Nie chcesz wiedzieć o moich wujach i ciotkach? - Chcę, mamo, ale to innym razem. - Dobrze. Moi dziadkowie mieli trzy córki: Guadelupę, Petrę i Marię. Właśnie Maria to była moja matka, twoja babcia. Kiedy ukończyła siedem lat, dali ją do służby u pewnej pani, z rodziny Oaxaca, która posiadała kopalnie i dużo ziemi w okolicach Chihuahua. Ta pani miała bratanka i ten bratanek naturalnie przyjeżdżał w odwiedziny bardzo często. I, z woli Boga, moja matka w wieku czternastu lat zaszła z tym chłopcem w ciążę. - Zrzucamy winę za naszą niedolę na słońce, księżyc, wszystkie gwiazdy niebios... podziwu godny to wybieg, gdy wolę człowiek ma wolną... - Co? - Ja cytuję, mamo. - Nie słuchasz tego, co opowiadam? - Przepraszam. Już słucham pilnie. - Pierwsze bóle porodowe zaczęły się za kamieniem młyńskim, kiedy mełła kukurydzę. Ta pani Oaxaca, ledwie się dowiedziała, że ona rodzi, okazała wiele dobroci i pomogła dziecku przyjść na świat. Tym dzieckiem byłam ja. Matka wstała i dolała sobie kawy. - Och, Tony, dlaczego ja muszę mówić ci to wszystko? Co ci z tego przyjdzie? - Nic złego przecież w mamy opowiadaniu nie ma. Chcę tylko zrozumieć,, jak było. - Nie brzydzi ciebie to, że urodziłam się przy piecu kuchennym? - Nie, mamo. - Wolałabym ci powiedzieć, jak rodziłam się na wielkim łożu z baldachimem, otoczona przez śliczne pielęgniarki, całe w bieli. I że mój ojciec od razu tam wziął mnie na ręce i uśmiechał się do mnie. - Lepsza jest ta prawdziwa historia, mamo. Właśnie takie bujanie w różowych obłokach wpakowało mnie w zaburzenia psychiczne. Chcę zobaczyć przeszłość, dotykać jej, poczuć jej zapach. - Wydaje ci się, że ten smród był piękny? - To przecież należy do życia. Kwiat nie może istnieć bez nawozu. - Ale przyrzeknij mi, że mnie nie znienawidzisz, kiedy już wszystko ci opowiem. - Przyrzekam. - Ta pani Oaxaca, oczywiście, zapytała Marię, kto jest ojcem, i moja matka musiała wyznać, że to Jose, bratanek tej pani. Rodzice Josego, kiedy dowiedzieli się o tym, wysłali go do Stanów Zjednoczonych, żeby kształcił się na mechanika. Parsknąłem śmiechem, tak ubawiła mnie ta niedorzeczność. Chciałem zapytać, dlaczego nie na ogrodnika albo na rolnika, ale uznałem, że lepiej matce nie przeszkadzać, niech opowiada dalej po swojemu. - Z drugiej strony Pallaresowie przyjechali, zabrali Marię od tych Oaxaca i dali ją do służby u innych państwa. - Gdzie nie było żadnych bratanków, mam nadzieję. - Nie bądź taki kąśliwy, synu. Moja biedna matka dosyć się nacierpiała wstydu, kiedy własna rodzina się jej wyparła. Ulitował się nad nią tylko jeden mój wuj, ksiądz, i zawiózł nas w Sierras, abyśmy zamieszkały u Indian Taraumares. Czasami myślę, że tamte siedem lat to były najszczęśliwsze lata w moim życiu. Przez cały dzień ludzie tam polowali i łowili ryby. Rozmawiali tylko wtedy, kiedy musieli. I nikt się nie uważał za lepszego od innych, jeżeli zabrakło mięsa, jedliśmy wszyscy fasolę ze wspólnego garnka. Mnie, ponieważ byłam blondynką i miałam zielone oczy, cała ta wioska traktowała jako coś specjalnego. Rzeczywiście czułam się kochana przez wszystkich. Gdyby nie to, że zaraziłam się ospą, może byśmy mieszkali tam do końca życia. Potem nigdy nie widziałam mojej matki szczęśliwej, odkąd wuj przyjechał i zabrał nas z powrotem do Chihuahua. Już zadomowiła się wśród Indian, więc było jej trudno żyć w dużym mieście. Poza tym wuj wkrótce potem umarł i zostałyśmy bez żadnej opieki. Zawsze mieszkałyśmy na przedmieściu, bo matka czuła się tam bardziej swojsko. To jej przypominało życie w górach. Czasami mówiła o powrocie do Indian, ale nigdy do nich nie wróciłyśmy. Wszystko wydawało nam się zupełnie inne niż w Sierras. Mówiłyśmy indiańskim narzeczem i ludzi miejskich to śmieszyło. W tamtych czasach na Indian patrzyli z góry. Meksykanie przeważnie mówili z dumą o swojej krwi indiańskiej, ale w głębi ducha chcieli tyć Hiszpanami. Dopiero zmieniła to rewolucja. - Czy właśnie wtedy rewolucja wybuchła? - Nie, później. Och, ludzie narzekali, ale obalenie Diaza było nie do pomyślenia. On rządził krajem tak długo, że wszyscy zaczęli zgadzać się na niego, jak gdyby należał do rodziny. Był jak bogaty wuj. Ale jeżeli się myślało o ojcu dla kraju, to tylko o Benicie Juarezie. Bo Benito Juarez był jak jeden z nas. - Jakim cudem udało się mamie i babci utrzymać się przy życiu? - Jedyne, co matka umiała robić, to prać i prasować. Ja chodziłam od drzwi do drzwi i pytałam, czy jest coś do prania. Najbardziej lubiłam pomagać matce w pracy u ludzi. Lubiłam być między ludźmi. Kiedy miałam czternaście czy piętnaście lat, pracowałyśmy u pewnej pani, która miała na imię Conchita. Ona nauczyła mnie czytać w ten sposób, że kazała mi haftować litery na powłoczce poduszki. Z początku matka bardzo się niepokoiła tą nauką Wpajała mi, że książki to jest zło. Ale po jakimś czasie, kiedy mogłam jej głośno czytać „Kopciuszka”, przebaczyła mi. Kopciuszek był jej ulubioną baśnią. Nie potrafię ci powiedzieć, ile szczęścia mi dawało po latach to że nauczyłam się czytać. Książki stały się moimi najbliższyn przyjaciółmi i dzięki nim nie wpadałam w zupełną rozpacz. Tylk pod tym względem miałam z waszym ojcem coś wspólnego - oboje kochaliśmy książki. Tyś odziedziczył miłość do książek po nas: Mój Boże! Nazbierałeś ich tak dużo. Wszystkie je przeczytałeś! - Większość, mamo. - Tak, ja kocham książki, ale najbardziej kocham ludzi. Z książek czerpie się wiedzę, ale od ludzi nabywa się mądrość. Zawsze przyjemnie mi słuchać, jak ludzie się śmieją. Gdybym była mężczyzną, postarałabym się dostać do jakiegoś cyrku i zostałabym klownem. Lubisz klownów, synu? - Żal mi ich, bo wiem, jak wiele muszą cierpieć, żeby rozśmieszać innych. - Dlaczego ty zawsze we wszystkim widzisz złą stronę? Dlaczgo nie myślisz tylko o śmiechu, który oni wywołują? - Dlatego, że nie może być dobrej strony, jeżeli nie ma złej. - To za głębokie dla mnie. Ja po prostu lubię radosną stronę wszystkiego. Matka zwykle mówiła, że jeżeli kiedyś jej zginę, będzie wiedziała, gdzie mnie znaleźć. Rozejrzy się za pierwszą lepszą gromadą śmiejących się ludzi i na pewno to ja będę stała tam pośrodku i robiła z siebie wariatkę. No, ale tak czy inaczej ta pani, ta Conchita, miała kuzyna imieniem Victorio i on zakochał się we mnie... Mimo woli okazałem zaniepokojenie. - Nie chcesz słuchać o tym, że podobałam się innym chłopcom, nie tylko waszemu ojcu? - Nie chcę. To mnie irytuje. - Ale, kochanie, to przecież normalne. - Mamo, gdybym ja był normalny, przecież bym mamy nie zmuszał teraz, żeby mi mama opowiedziała wszystko, i nie musiałbym chodzić do lekarza. Jestem zwolennikiem zasady: jeden mężczyzna dla jednej kobiety i na odwrót. Ale ponieważ tej zasady nikt na świecie nie stosuje, a już najmniej ja sam, nie znam uczucia miłości... a chcę je znać. - Ale miłość istnieje naprawdę, nie jest baśnią, synu. - Mamo niech mi mama tylko opowie tę historię i pozwoli, że wyciągnę z niej swoje własne wnioski. - Na czym to ja stanęłam? - Na tym chłopcu imieniem Victorio, ale to może mama opuścić. Interesuje mnie rewolucja. - Jesteś taki jak wasz ojciec. Dla niego rewolucja była romantyczna. Myślał, że rewolucja stworzy raj na ziemi. Dla mnie to był tylko zapach prochu i jęki rannych. Nic romantycznego. Byliśmy biedni i walczyliśmy tylko o swoje brzuchy. Prawili o braterstwie i powiewali flagami dopiero później ci, którzy mieli korzyści z naszego cierpienia. Koło roku tysiąc dziewięćset dziesiątego ludzie zaczęli mówić o obaleniu Diaza. Wyskoczyły nagle takie nazwiska jak Orozco, Pancho Villa i Francisco Madero. Nikt nie wiedział, kto to właściwie jest Madero, ale uważaliśmy, że jeżeli on nie bał się sprzeciwić Diazowi, to musi być bardzo macho. Mówiło się, że Madero jest na północy w Juarez i że nie zgadza się na wyniki jakichś wyborów. Nie wiem, czy miał rację, czy nie miał, bo nikt z nas nigdy nie głosował. Głosowali tylko wielcy ziemianie albo ludzie na ważnych stanowiskach. Takie było życie i myśmy się na to zgadzali. Wiem, że mniej więcej w tym czasie mnóstwo żołnierzy federalnych przyjeżdżało do Chihuahua. W mieście huczało od plotek i zamieszania. Słyszeliśmy, że Pancho Villa z jakąś małą bandą zaatakował pociąg pełny żołnierzy Federales, których wysłano na północ, żeby aresztowali Madera. Pancho Villa pokonał ich i od razu został bohaterem. Widzieliśmy, jak wszystko w mieście się zmienia Nagle każdy czuł się odważny. Wszystkie urazy, tłumione prze długie lata, teraz znalazły ujście. Zbudziła się nadzieja, że będzji lepiej. Może to nie Bóg zrządził, że niektórzy mają umierać z głodu, kiedy inni żyją w dostatku. Może ten, kto sadzi sałatę powinien także ją jeść. Wielu mężczyzn wyjechało i przyłączyło się do Pancha Villi. już była sprawa macho zrobić tak. Moja matka, zawsze ze swoich osobistych powodów bardzo zawzięta na bogatych, powiedziała: „Teraz on im pokaże. On ich usadzi tam, gdzie ich miejsce”. Czekaliśmy, żeby zmieniło się na lepsze. Chyba każdy wierzył w to, że bogactwa będą rozdzielone pomiędzy wszystkich. Ale nic się nie działo, tyle że panowało coraz większe podniecenie. Mówiło się, że Orozco i Villa nie są ze sobą w dobrych stosunkach. To ludzi zbijało z tropu, bo dla nich rewolucja była jedna. Ale najwidoczniej wewnątrz tej jednej rewolucji zaczęła, wybuchać druga. Ja mogę tylko powiedzieć, że muzyka stała się bardziej skoczna. Było jakoś więcej śpiewu. Każda strona miała swoje piosenki; i trzeba przyznać, że ładniejsze mieli ci po stronie Pancha Villi. : Potem zaczęliśmy słyszeć nowe nazwisko - Zapata. On pochodził ze stanu Morelos. Ludzie mówili o nim dobrze i przez jakiś czas myśleli, że może zostanie przywódcą. Tylko co będzie, kiedy on i Pancho Villa się spotkają? Może się znienawidzą i wtedy będziemy musieli walczyć z Emilianem Zapata? W roku tysiąc dziewięćset trzynastym, kiedy już ten nieborak Madero został skrytobójczo zamordowany, Villa i Zapata ostatecznie spotkali się w Mexico City. Ku zdumieniu wszystkich polubili się. Żaden z nich nie umiał czytać, więc też żaden nie czuł się mądrzejszy czy głupszy od drugiego. Ale wszystko znowu się zmieniło. Teraz słyszeliśmy, że jest jakiś nowy wróg, Victoriano Huerta. Zrobił się jeszcze gorszy zamęt. Tym właśnie była ta rewolucja - zamętem. Jeden z braci mojego ojca, David, pokładał w rewolucji dużą wiarę. Chociaż rodzina Oaxaca utraciła większość kopalń i ziemi, był sprawiedliwy i kochał naród. Przystąpił do Pancha Villi. W obozie Villi pewnego dnia ktoś przedstawił go Pancho i powiedział: - Wodzu, on jest z tych bogatych zwolenników rewolucji. To młody Oaxaca. - Myślał, że oddaje Davidowi przysługę. Pancho splunął na ziemię i powiedział: - Ja nie ufam tym skurwysynom. Zastrzelcie go. Zastrzelili Davida od razu. Moja matka mnóstwo wycierpiała przez Oaxaców, ale ja nie mogłam napawać się ich niedolą. W oczach Boga tamten człowiek był moim ojcem. Ubolewałam, że przeznaczenie zgotowało mu taką zmianę. Wtedy już uciekł do Stanów i w ich domu było pełno , „rewolucjonistów”'. Miałam niecałe piętnaście lat, kiedy dowiedziałam się, że jacyś przyjezdni wprowadzili się do jednego z lepszych barrios niedaleko katedry. Poszłam tam zapytać, czy nie mają czegoś do prania. Bo słyszałam, że są zamożni. Oni nazywali się Quinn. Kiedy zastukałam do drzwi, otworzyła mi bardzo przystojna kobieta. Zaraz poznałam, że to jest wielka dama, tak była ładnie ubrana i tak się nosiła. Za nią stał wysoki przystojny chłopiec. Miał chyba siedemnaście lat. Był dużo wyższy od swojej matki. - Tak? - zapytała ta kobieta. - Nie potrzebuje pani oddać rzeczy do prania? - zapytałam. - Nie, służąca pierze nam wszystko - odpowiedziała i chciała zamknąć drzwi. - Ja prasuję koszule jak żadna. Proszę, może dałaby mi pani parę na próbę? - Nie, dziękuję. Nasza służąca prasuje zupełnie dobrze jak na nasze wymagania. Ten młody chłopiec zapytał: - A może mama da jej do uprania parę moich koszul? Ale ona wyraźnie nie chciała, żeby chłopiec się wtrącał, i zamknęła drzwi. Słyszałam ich sprzeczkę, kiedy odchodziłam. W parę dni później przeszłam koło ich domu i ten młody wyszedł stamtąd i ruszył za mną. Udawałam, że w ogóle go nie widzę. W końcu dogonił mnie przed piekarnią. - Słuchaj. Przykro mi, że matka tak cię odprawiła. - W porządku - powiedziałam. - Czy naprawdę dobrze prasujesz koszule? - Tak mówią. - Spróbuję jeszcze ją przekonać, żeby tobie dawała nasze pranie. - Nie, dziękuję. Mogę pytać o pracę, ale błagać o pracę nie będę. -I odeszłam. Potem widywałam go, jak stał to tu, to tam, na rogu ulicy. Rzucał się w oczy, był taki wysoki. Ale jakoś wcale nie miał towarzystwa. Zawsze stał sam. Dowiedziałam się od sąsiadek, że oni są z Parral. I że dona Sabina, matka tego chłopca, jest wdową po maszyniście kolejowym, który się nazywał Frank Quinn i poniósł śmierć w katastrofie pociągów trzy czy cztery lata temu. Bóg tylko raczy wiedzieć, skąd sąsiadki biorą tyle tych informacji, ale tak to już bywa z sąsiadkami. One nawet wiedziały, że dona Sabina ma po mężu sporo pieniędzy i w dodatku ta spółka kolejowa wypłaca jej co miesiąc rentę. Mówiły, że pan Quinn był bardzo urodziwym blondynem i że pochodził z Irlandii. Syn wdał się widać w ojca, bo wyglądał zupełnie inaczej niż my wszyscy. Nie miał w sobie nic indiańskiego. Pewnego dnia ten chłopiec, Francisco, podszedł do mnie. To była sobota po południu. Powiedział: - Idę do wojska i chcę, żebyś ty była moją soldadera. Oczywiście ogarnęło mnie zdumienie. No, bo taka bezczelność... - Dlaczego? - zapytałam. - Dlatego, że jestem za rewolucją i za Panchem Villą. - Nie - powiedziałam. - Dlaczego chcesz, żebym właśnie ja była twoją soldadera? Prawie mnie nie znasz. - Widuję cię tutaj i podobasz mi się i hmm... - Patrzył gdzieś w dal, jak gdybym sprawiła mu przykrość tym, że żądam wyjaśnień. - W każdym razie już się zdecydowałem i skoro idę walczyć, chciałbym, żebyś była przy mnie. I koniec. Dziwna rzecz, ale tak to powiedział, jakby mówił o wiele więcej... i był bardzo urodziwy. - Zastanowię się - powiedziałam. I odeszłam. Tamtej nocy wciąż i wciąż myślałam tylko o nim. Że jest jakiś samotny, dziki i dziwny. W parę dni później, kiedy wychodziłam z piekarni, patrzę, a on stoi, jak gdyby ciągle jeszcze czekał na moją odpowiedź. - No? - zapytał. - Po prostu nie mogę się tak zdecydować: musimy porozmawiać - powiedziałam. Chciałam, żeby mi wyjaśnił, dlaczego wybrał mnie. Chciałam usłyszeć coś o miłości. - Słuchaj - powiedział, jak gdyby odgadł moje myśli. – Nie spodziewaj się pięknych przemówień ode mnie. Nie cierpię wygłaszać przemówień. Wahałam się długo. Chciałam uciec przed nim, ale czułam się jak związana. Nie mogłabym zrobić ani kroku, choćbym nawet chciała. - Jutro odjeżdża pociąg do Villi na południe. Ja pojadę. Podobno ma odjechać o świcie. I odszedł. Tamtej nocy spakowałam trochę moich rzeczy w tobołek. O świcie wyszłam z domu. Na dworcu było pełno młodzieży. Panował nastrój prawie świąteczny, taki jak byśmy wszyscy jechali na piknik, a nie na wojnę. Rozglądałam się, gdzie jest Francisco. W końcu zobaczyłam go w tym jego dużym sombrero i z bandoleros na piersi. Górował wzrostem nad innymi. Podbiegłam do niego. Miałam nadzieję, że kiedy mnie zobaczy, przecież zmięknie i powie mi wreszcie coś miłego, coś romantycznego. Ale tylko zapytał: - Więc się zdecydowałaś? Cóż mogłam odpowiedzieć? - Tak - powiedziałam. - Chcę walczyć za rewolucję. Uśmiechnął się, jak gdyby to była nie najgorsza wymówka. - Dobrze, chodź. Poprowadził mnie do jednego z wagonów towarowych, które miały zawieźć nas na południe do Durango. Szłam za nim tak, jakbym od dawna szła za nim wszędzie. Nawet nie trzymaliśmy się za ręce. Kiedy pociąg sapał i turkotał i jechaliśmy przez te brązowe okolice, wszyscy w wagonie śpiewali piosenki. Chłopcy siedzieli gromadkami przy tych, którzy grali na gitarach. Dziewczyny siedziały wokoło, czyściły karabiny albo szyły. Francisco i ja siedzieliśmy pod przednią ścianą wagonu. Dzięki temu mniej na nas wiało przez otwarte żaluzje w oknach. Nie rozmawialiśmy dużo. On przeważnie patrzył na te pędzące widoki. Koło południa pociąg zatrzymał się wśród pustkowia. Wszystkim nam kazano wysiąść. I powiedziano kobietom, żeby dały jeść swoim mężczyznom. Wszystkie zaraz pobiegłyśmy nazbierać wyschłej mesquite na rozpalenie ognisk. Matka, chwała Bogu, nau- czyła mnie gotować, więc nie narobiłam sobie wstydu. Francisco powiedział, że moje tacos są bardzo smaczne. Nawet zaprosił dwóch, którzy nie mieli ze sobą kobiet. Winszowali mu, że jego kobieta tak świetnie gotuje, a on tylko kiwał głową. Potem znów jechaliśmy dalej na południe. Słońce zachodziło za góry i było coraz zimniej. Wszyscy zaczęli się otulać swoimi rebozos i serapes. Kilku zapaliło lampy naftowe. Ktoś w wagonie śpiewał cicho, większość pokładła się spać. Przyszło mi na myśl, że wkrótce też będę musiała się położyć i zasnąć przy tym chłopcu, którego prawie nie znałam, przy tym chłopcu, który nie mówił mi nic ładnego i miłego, tylko po prostu był ze mną, jakby to było zupełnie zrozumiałe. Zobaczył, że trzęsę się z zimna. - No, właź pod ten koc. Powiedziałam: - Przecież nie mogę spać z tobą. - Wariatka. Nie tknę ciebie. Właź pod koc. Jest zimno. Potrząsnęłam głową. Roześmiał się. - Myślisz, że ludzie mogą ze sobą sypiać tylko wtedy, kiedy są małżeństwem? - Oczywiście - odrzekłam, chociaż wiedziałam, że to nieprawda. Na drugim końcu wagonu był jakiś ksiądz. Francisco zawołał go: - Proszę księdza, niech ksiądz tu przyjdzie. Ta dziewczyna i ja chcemy się pobrać. To był ksiądz bardzo młody. Chyba nigdy przedtem nikomu nie dawał ślubu. - No, ja nie wiem... - powiedział. Francisco się zirytował. - Proszę księdza, jesteśmy na wojnie i lada chwila możemy razem z pociągiem wylecieć w powietrze. Ta dziewczyna i ja chcemy się pobrać, zanim umrzemy. Po ślubie, takim prościutkim, pierwsze słowa Francisca były: - W porządku, właź pod koc. W parę dni później dojechaliśmy do Durango, wysiedliśmy z pociągu i rozbiliśmy obóz. Nazajutrz przyszedł jakiś sierżant i kazał wszystkim mężczyznom wziąć karabiny i iść za nim. Francisco też zabrał swój ekwipunek i wszyscy oni odeszli na wzgórze, skąd dolatywała strzelanina. My, kobiety, tylko stałyśmy tam i patrzyłyśmy, jak nasi chłopcy maszerują w ogień pierwszej bitwy. Niejeden z nich odwracał się i machał ręką do swojej. Francisco tego nie zrobił. Dla mnie grozą tej wojny było czekanie. Czekałyśmy tam wtedy przez całą noc i tylko słuchałyśmy strzelaniny. Raptem przyłapałam się na tym, że klęczę i modlę się: Boże niech on wróci ze swojej pierwszej bitwy szczęśliwie. Nazajutrz o świcie przyjechał konno jakiś żołnierz i powiedział, żebyśmy zabrały koce i poszły ugotować posiłek dla naszych mężczyzn. Ze szczytu wzgórza zobaczyłam, co to była za bitwa. Wszędzie na równinie leżały zwłoki. Wielu nie żyło, ale niektórzy byli tylko ranni. I wielu po prostu spało ze zmęczenia. Słyszałam wrzaski kobiet, które widziały, że ich chłopcy polegli albo są ranni. W końcu usłyszałam jego głos: - Manuela! Siedział tam za głazem. Pierwszy raz wtedy zawołał mnie po imieniu. Kiedy podeszłam, zobaczyłam w jego oczach jakiś nowy wyraz. - Manuela, to było wspaniałe. Jeszcze lepsze, niż myślałem. - Bałem się, że będę miał stracha, ale zaczęliśmy strzelać i w ogóle przestałem się bać. - Nie powiedział, że cieszy się, że jest znów ze mną. Uklękłam przy nim i ugotowałam mu śniadanie. Prawie nie mógł jeść, taki był podniecony tym, co przeżywał w nocy. Zrozumiałam dużo tamtego dnia. Zrozumiałam, że on się różni od wszystkich. Dla nich on był gringo, bo nazywał się Quinn. A zawsze chciał udowodnić, że jest Meksykaninem jak oni. Nieraz później widziałam w obozie, jak bił się z tymi, którzy popełnili ten błąd, że mówili na niego gringo. Jakże to? On walczył w sprawie rewolucji a tu jego towarzysze broni nie przyjmują go za jednego z nich! Po tamtej bitwie każda już była taka sama. Taki sam zapach prochu i takie same dźwięki trąbki, i strzelanina, i krzyki rannych. Taki sam lęk, że on nie wróci. Nie wiem, czy zakochałam się w nim. Nie miałam czasu na zadawanie sobie pytań tego rodzaju. Kilka pierwszych bitew zmieniło moje dziewczęce pojęcie o miłości. Nie byliśmy postaciami z baśni. Ja nie czekałam na mojego rycerza, żeby przyjechał na białym rumaku. Ciągle bałam się, że ten następny rumak będzie czarny i zabierze mi męża. Miłość to były szpetne godziny czekania i lęku. Miłość gotowała posiłki dla mężczyzny, kiedy on szedł w ogień walki, cerowała i łatała jego odzież, kiedy wracał. Miłość dziękowała Bogu, że mąż jeszcze żyje. Pewnej nocy w kilka miesięcy później jechaliśmy wszyscy zatłoczonym pociągiem jeszcze dalej na południe, do Zacatecas, i wtedy mu powiedziałam, że poczułam, jak zaczynasz mi się ruszać w brzuchu. Parsknął śmiechem. Parę dni minęło i prałyśmy odzież na brzegu rzeki, kiedy podjechał do nas konno jakiś sierżant. - Czy któraś z was jest w ciąży? Kilka nas podniosło ręce. Powiedział, żebyśmy poszły do obozu i spakowały nasze rzeczy. Mają nas odesłać do domów, ponieważ uważa się, że żołnierz nie walczy tak dobrze jak powinien, jeżeli musi się troszczyć o swoją brzemienną żonę. Chociaż błagałyśmy tego sierżanta, nie pozwolił nam pożegnać się z naszymi chłopcami. Ani rusz nie chciał pozwolić. Zabrali nas, niektóre siłą, i wsadzili do pociągu, który jechał do Chihuahua. Pierwszy raz płakałam właśnie wtedy, kiedy stamtąd odjeżdżałam. Bo wtedy pojęłam, że Francisco to mój mężczyzna, że jestem jego kobietą. Zastanawiałam się, kto mu będzie dawać jeść, kto będzie dbał o niego. W Chihuahua poszłam od razu do mojej matki. Powiedzieli mi, że się wyprowadziła. Nikt nie wiedział, dokąd. Poszłam do doni Sabiny. Chciałam jej powiedzieć, żeby się nie martwiła o swojego syna, bo on czuje się doskonale. Ale ona ledwie zobaczyła ten mój brzuch, postarała się pozbyć mnie czym prędzej. Jedna z sąsiadek odstąpiła mi małą izdebkę i powiedziała, że przynajmniej będę miała gdzie urodzić dziecko. Była tam tylko nieduża mata na twardej, glinianej podłodze. Ta kobieta przynosiła mi od czasu do czasu jakieś rzeczy do szycia na zarobek, kiedy jeszcze czekałam na poród. Pragnęłam, żeby to był syn. Po tym wszystkim, co moja matka wycierpiała i czego ja doświadczyłam, uważałam, że synowi zawsze jest lepiej na świecie. Co noc modliłam się do Boga, żeby to był syn. Pewnego dnia przyszła do mnie pewna biedaczka obłąkana. Ludzie przeważnie traktowali ją lekceważąco i nazywali wiedźmą, ale mnie było jej żal, więc zawsze byłam dla niej miła. Teraz ona przyniosła mi jakąś roślinę w doniczce do towarzystwa. Zapytała, czy ja chcę mieć chłopca, czy dziewczynkę. Odpowiedziałam: - Chciałabym, żeby to był chłopiec. A ona na to: - Wszystko jest tutaj - i wskazała pąk tej rośliny. Nie zrozumiałam. Wtedy mi wytłumaczyła, że któregoś dnia pąk się otworzy. Jeżeli dziecko w moim brzuchu jest dziewczynką, kwiat będzie biały, a jeżeli to chłopiec, będzie czerwony. Podlewałam tę roślinę co dzień z nadzieją, że przyspieszę jej zakwitnięcie. A brzuch miałam ogromny i czułam w nim niecierpliwość. Pierwszy straszny ból obudził mnie w nocy. Wiedziałam, że nadeszła ta chwila. Za oknem na ulicy panowała głucha cisza. Bałam się, że bóle będą nie do zniesienia i wtedy całą okolicę obudzę wrzaskiem. Wychyliłam się z maty i zapaliłam świecę. Chciałam zobaczyć, czy ta roślina już zakwitła. Ale pąk był jeszcze ciasno zamknięty. Pierwszy ból minął. Leżałam tam przy świecy i czekałam na następny. Kiedy znów mnie zaczęło skręcać, gryzłam się w rękę, żeby stłumić wrzask. Błagałam Boga, żeby moje dziecko nie urodziło się w środku nocy. Chciałam mieć dziecko urodzone w blasku słońca z nieba. Chciałam mieć dziecko nadziei, a nie ciemności. Za oknem nastał świt. Uspokoiłam się wreszcie. Teraz moje dziecko może się urodzić, kiedy tylko Bóg chce. Bóg najwidoczniej mnie usłyszał, bo poczułam w sobie potężne, gwałtowne szarpnięcie. I już nie wytrzymałam. Wyciągnęłam rękę, żeby otworzyć ten uparty pąk. Już musiałam zobaczyć, czy to kwiat biały, czy czerwony. Dotknęłam pąka i nagle, jak gdyby wszystkie rzeki wylały we mnie. Wrzasnęłam. Zacisnęłam pąk w garści. Był czerwony jak krew. Kiedy się obudziłam, sąsiadka już cię piastowała. Byłeś ogromnym dzieckiem, synu. Od początku wyglądałeś jak przystało na Quinna. Byłeś taki biały. Dopiero z czasem ściemniałeś. Miałeś dwa miesiące, kiedy Francisco wrócił. Przyszła na niego kolej, żeby zejść z frontu. Kula raniła go w ramię w czasie ostatniej bitwy na wzgórzach Santa Rosa, niedaleko cmentarza. Zaraz po powrocie odnalazł mnie. Mieszkałam wtedy nadal w tej starej okolicy, w tej izdebce. My wszyscy, którzy walczyliśmy po stronie Villi, dostaliśmy bilinbiques, kupony pieniężne. Takie były pieniądze Villi. Nie dostawaliśmy dużo, około dwudziestu pesos, ale i tak nie było co kupić. Trzeba było stać w ogonku na Via Yuma, gdzie wydzielali żywność. Czasami stałam do czwartej albo piątej rano, żeby zdobyć parę uncji mąki kukurydzianej i fasoli. Pewna pani chciała mi pomóc, więc dawała mi rzeczy do prania. Piękną konfekcję damską. Później dowiedziałam się, że to są rzeczy z miejscowego bordello. Kiedy Francisco odnalazł mnie i zobaczył tę stertę eleganckiej bielizny, zapytał, czym ja się zajmuję. Wyjaśniłam mu, że piorę dla miejscowego bordello. Wpadł we wściekłość. - Chcesz powiedzieć, że pierzesz dla kurew? Powiedziałam: - Proszę, cię, nie mów takich wyrazów. Ostatecznie jest wojna i one też służą jak wszyscy. Ale on nie dał sobie przemówić do rozumu. Zaczął rozrzucać to moje pranie i prasowanie po całym pokoju. Powiedział, że nie pozwoli mi prasować dla żadnych dziwek. Więc, jak widzisz, nasze pierwsze spotkanie po jego powrocie wcale nie było romantyczne. Francisco zamieszkał znowu u swojej matki. Potem rana mu się wygoiła i poszedł do pracy w hucie. Widywałam go tylko w południe, kiedy mu tam przynosiłam obiad, i wieczorem, kiedy wstępował do mnie, żeby zobaczyć swojego syna, i tyś nigdy nie przestawał być radością dla niego. Ale pewnego dnia powiedział, że już mam nie przynosić mu obiadów, bo jego matce to się nie podoba i że teraz ona będzie mu przysyłała obiady przez służącą. Ale nadal przychodził wieczorem i bawił się z tobą. Kładł się przy tobie i mówił do ciebie, jak gdybyś był zupełnie dorosły i wszystko rozumiał. Śmiać mi się chciało, kiedy słuchałam tych waszych długich rozmów i wcale w dodatku nie zwracaliście uwagi na mnie. Jakże on lubił się z tobą bawić. Pamiętam, przyszedł kiedyś i powiedział, żebym cię ubrała w najlepsze twoje rzeczy. Miałeś wtedy zaledwie parę miesięcy. - Biorę go, niech zobaczy walkę byków - powiedział. Pamiętam, jak szłam za wami, a on niósł ciebie na ramieniu. W tamto popołudnie oglądaliśmy walki byków po raz pierwszy jako rodzina. On trzymał cię przez cały czas na kolanach. Pierwszy raz w życiu wtedy poczułam, że naprawdę mam rodzinę. Kiedy wyszliśmy stamtąd, powiedział: - Manuela, wrócę za kilka minut. Nie obchodzi mnie, co matka powie, ale ja jej przedstawię mojego syna. Jeżeli zechce mnie uderzyć, będzie musiała uderzyć nas obu. - Parsknął tym swoim głośnym śmiechem. - Nie bój się. Jeżeli zacznie strzelać, to ja mojego syna zasłonię. Będzie musiała zabić najpierw mnie. No, to było takie miłe popołudnie i tak bardzo się cieszyłam, kiedy widziałam was obu szczęśliwych, że mu pozwoliłam iść z tobą. I poszłam sama do tej mojej izdebki, żeby czekać. Godzina minęła, a potem dwie godziny, a potem trzy i zaczęłam się denerwować. Przychodziły mi na myśl najróżniejsze okropności. Im dłużej myślałam, tym większa ogarniała mnie rozpacz. Bałam się wyjść, bo gdyby on wrócił, nie zastałby mnie. Nie wiedziałam, co robić. Siedziałam tam na progu i patrzyłam to w jedną, to w drugą stronę ulicy. Siedziałam tak przez całe godziny i modliłam się: „Błagam Cię, Boże, nie odbieraj mi mojego syna. Wszystko, wszystko, byle nie mojego syna. Nie daj im ukraść mojego syna”. W.reszcie zobaczyłam na ulicy tę wielką postać Francisca. Ty spałeś mocno w jego objęciach. Nie powiedział ani słowa, wszedł po cichu i położył cię na twoim posłaniu na podłodze. Ukląkł przy tobie i patrzył, jak śpisz. Kiedy się odwrócił, zobaczyłam, że oczy ma podpuchnięte. On płakał... Pierwszy raz wtedy i ostatni zobaczyłam łzy w jego oczach. Miał piękne oczy. Wprost bolał mnie widok tych oczu wezbranych łzami. - Matka nie chce ciebie przyjąć - powiedział Francisco. - Stanowczo nie chce. Co mogę zrobić? Wciąż mi powtarza, że jest moją matką i że mam obowiązki przede wszystkim wobec niej, a nie wobec ciebie. Powiedziałam: - Tak jest, Była przede mną, więc rzeczywiście jej się należy pierwszeństwo. Odszedł wtedy. Nie było nic więcej do powiedzenia. Nazajutrz jego matka przysłała przez służącą, Marię, jedzenie. Pieniędzy nie przysłała, tylko to jedzenie już ugotowane. Odtąd przysyłała mi tak co dzień: zupę, garnek fasoli, tortillas - raz dziennie, to, co oni tam jedli w domu. Pewnego dnia Maria przyszła i powiedziała: - Manuela, przykro mi, że ci przynoszę taką straszną wiadomość, ale dona Sabina i Francisco wyjechali do Stanów Zjednoczonych. Ona wszystko sprzedała i wyjechali na północ. Rewolucja przyjęła niedobry obrót, więc dona Sabina bała się, że Federales powołają Francisca do wojska. - Dokąd, do jakiego miasta wyjechali? - zapytałam. Maria wahała się. Miała zakazane przez donę Sabinę mówić mi dokąd, ale ostatecznie widziała ciebie i nie zdołała utrzymać tego w sekrecie. - Do Juarez - powiedziała i wyszła. Kiedy zostałam sama, czułam się tak, jakby ściany na mnie runęły. Czułam się tak, jakby ziemia osypała się wokół mnie. To był koniec świata, ale od razu wtedy sobie postanowiłam, że mój syn nie będzie bez ojca. Udało mi się sprzedać kilka szmat, materac, stół i figurkę świętą. Dostałam za to niedużo pieniędzy, ale dosyć, żeby wyjechać. Poszłam na dworzec. Wiedziałam, że pociągi jeżdżą, przeważnie pełne żołnierzy albo bydła. Czekałam na tym zimnym dworcu trzy dni i trzy noce. Kiedy wyszłam na peron, stał tam jakiś człowiek. Zobaczyłam, że co chwila spogląda na mnie. Nie podszedł ani nie starał się mnie zagadnąć. Z początku myślałam, że to jest ktoś, kto mnie znał, kiedy byłam soldadera, więc zapytałam go: - Senor, dlaczego pan tak wciąż na mnie patrzy? Czy my się znamy? Odpowiedział: - Nie, ale zastanawiałem się, co pani tu robi. Ja czekam na pociąg, którym jadę na północ. Jestem maszynistą. - Maszynistą od czego? - zapytałam. - Kolejowym. - Roześmiał się. - Och - powiedziałam - więc może pan mógłby mi pomóc. Też jadę na północ, ale nie wystarczy mi na cały przejazd. Mam tylko trochę bilinbiques. Dałabym je panu. Machnął ręką, że nie trzeba. - Te świstki są zupełnie bez wartości. - Ale ja poza tym nie mam nic - powiedziałam. Myślał dosyć długo. - Jutro poprowadzę na północ pociąg z wojskiem. Może nas będą atakować w drodze. Może będziemy musieli walczyć. To bardzo niebezpieczne. Zaryzykowałaby pani? Muszę przyznać, że tknęła mnie myśl: a nuż śmierć byłaby najlepszym rozwiązaniem moich wszystkich trudności. Martwiłam się tylko o syna. Jaki los go czeka? Ale zdecydowałam się pozostawić to w rękach Boga. Kiedy pociąg podstawili, ten dobry człowiek przemycił mnie do wagonu z węglem za lokomotywą. Ukrył nas pod węglem, żeby sierżant nie zobaczył. Ojej... ależ tam było gorąco. W nocy jedyne światło padało od ognia, kiedy palił w kotle lokomotywy. Reszta pociągu tonęła w ciemnościach, tyle że od czasu do czasu błyskała zapałka, kiedy któryś z żołnierzy zapalał papierosa. Pociąg jechał powoli przez linie nieprzyjaciela. Wydawało mi się, że ta podróż trwa wiecznie. Obudziłam się tamtej pierwszej nocy. Maszynista akurat jadł placek kukurydziany. Zobaczył, że patrzę na niego, i dał mi ugryźć kawałek. Potem tyś się obudził i zacząłeś płakać. Było tak gorąco przy lokomotywie, że. już nie mogłeś zasnąć. Wyciągnęłam pierś i nakarmiłam ciebie. Pociągiem z Chihuahua do Juarez zwykle jedzie się wiele godzin. Wtedy jechaliśmy wiele dni. Którejś nocy otoczyli nas żołnierze na koniach i zaczęli ostrzeliwać pociąg. Słyszeliśmy, jak wrzeszczą: - Viva Orozco! Maszynista odwrócił się do mnie i powiedział: - Mówiłem, że może być niedobrze. A ja sobie tylko powtarzałam w duchu: jeżeli tak ma być, niech tak będzie. Może śmierć jest jedynym rozwiązaniem dla mojego syna i dla mnie. Żołnierze z pociągu też zaczęli strzelać. I wkrótce potem usłyszeliśmy, jak ci, którzy napadli, wołają: - Nie strzelajcie! My tylko żartujemy. Nas nie obchodzi, czy jesteście Vilistas czy Orozquistas... w każdym wypadku jesteście skurwysyny. Myślę, że ludzie już mieli trochę dosyć tej rewolucji. W końcu dojechaliśmy do Juarez. Nie znałam tam nikogo, żywej duszy. Przyjechaliśmy o świcie. Pogoda była brzydka i brzydkie było to miasteczko. Żołnierze już wyskakiwali z pociągu, kiedy wjeżdżaliśmy na stację. Maszynista doradził mi, żebym zaczekała. Sam wyskoczył i poszedł porozmawiać z kimś. Po jakimś czasie wrócił i powiedział, żebym wysiadła. Rozejrzał się po peronie, jakiś przerażony. Lepiej, powiedział, żebym uciekła, zanim mnie ktoś zobaczy. Podał mi koce, w które były zapakowane nasze rzeczy, i pożegnał się ze mną. - Prędzej i wszystkiego dobrego! Żałuję, że nie mogę pani bardziej pomóc, ale nie mogę. Mam nadzieję, że pani odnajdzie swojego męża. Odbiegłam, bo czułam, że gdyby ktoś mnie zobaczył, on miałby wielkie kłopoty. To był najporządniejszy człowiek, jakiego w życiu swoim spotkałam, rzeczywiście szlachetny człowiek. Zawsze pamiętam, co zrobił dla mnie, a przecież nawet nie wiedziałam, jak się nazywa. Błądziłam po tych brudnych ulicach Juarez i pojęcia nie miałam, gdzie iść. Potem nagle przypomniałam sobie, że mój wuj Braulio przeniósł się na północ. Pomyślałam, że może jest w Juarez. Ale nie próbowałam szukać wuja, nie wiem, dlaczego. Nie dlatego, żebym była zbyt nieśmiała albo zbyt samodzielna. Chyba powstrzymywała mnie po prostu duma. Ja nie lubię nikomu zawracać głowy moimi trudnościami. Nie lubię prosić o pomoc. Bo to zobowiązuje. Wszystko jest łatwiej zwrócić niż przysługę. Chodziłam tak z tobą i z tobołkiem bardzo długo. Bałam się, że zasłabnę. W oczach mi się ćmiło, więc zapukałam do czyichś drzwi. Jakaś pani mi otworzyła. Miała bardzo miłosierną twarz. Powiedziałam jej, że właśnie wysiadłam z pociągu. Musiałam wyglądać jak straszydło i widziałam, że ty jesteś cały czarny od węgla. Ta kobieta patrzyła na mnie i na ciebie, ale uśmiechała się ze zrozumieniem. Zaprosiła nas do domu. Opowiedziałam jej o sobie dokładnie. Słuchała i wzdychała. Kazała jednej z córek podać mi coś do jedzenia i zaproponowała gościnę pod swoim dachem. Podziękowałam jej, ale powiedziałam, że muszę dalej szukać Francisca. Poprosiłam, żeby mi pozwoliła zostawić u niej tobołek, i wyszłam na poszukiwanie. Wyszedł ze mną Che Che, jej młodszy syn, któremu kazała oprowadzać mnie po mieście. Wskazał mi on kilka małych ponurych hoteli. W każdym wypytywałam, czy mieszkają tam Sabina i Frank Quinnowie, i w każdym mi odpowiadano, że nie. Potem Che Che zaprowadził mnie na jakiś plac targowy i powiedział, że wszyscy tam przychodzą na lemoniadę albo pulque. Zaczęłam chodzić po tym smutnym i bardzo nędznym targowisku, gdzie rzeczywiście roiło się od ludzi. Wciąż patrzyłam wokoło z nadzieją, że zobaczę gdzieś Francisca i Sabinę, ale ich nie zobaczyłam. Więc wróciłam do doni Florencji - tak było na imię tej miłej pani. Zapytałam ją, jak można przedostać się do El Paso. Przeczucie mi mówiło, że znajdę Francisco w El Paso. Odpowiedziała: - Potrzebne są tylko dwa centy, żeby przejść przez ten most. Masz pieniądze? - Nie, ale mam trochę bilinbiques. - One tutaj nic niewarte, a co dopiero w Ameryce. Dam ci te dwa centy. Znów wysłała Che Che ze mną, żeby mnie odprowadził do mostu. Doszliśmy do mostu, zabrałam od Che Che mój tobołek i poprosiłam go, żeby podziękował swojej matce ode mnie. Przeszłam przez most do El Paso. Nikt po amerykańskiej stronie nie pytał mnie o nic. Ten człowiek pobrał dwa centy i machnął ręką, na znak, że pozwala mi wejść do Stanów Zjednoczonych. I na tym koniec - nie pytali nawet o imię i nazwisko ani po co się tam idzie. O nic. Wystarczyło zapłacić dwa centy. Dzięki Bogu mogłam uprać nasze rzeczy. Mój synek i ja wyglądaliśmy bardzo czysto, kiedyśmy weszli do Ameryki. To było drugiego sierpnia tysiąc dziewięćset piętnastego roku. Miałeś wtedy niecałe cztery miesiące. El Paso wydawało mi się największym miastem na świecie. Nie wyobrażałam sobie, że może być jakieś miasto jeszcze większe. Pierwszą moją myślą po przekroczeniu granicy było pójść do kościoła. Chciałam podziękować Bogu za to, że zesłał mi syna i dał nam zdrowo i cało dotrzeć tak daleko, a także chciałam prosić Go, żeby mi pomógł odnaleźć Francisca. Chodziłam i chodziłam, dopóki nie trafiłam do jakiegoś kościoła. Miałam naprawdę szczęście, że w kościele było pusto, tylko ksiądz ustawiał świece na ołtarzu. Podeszłam do niego i zapytałam, czy może ze mną porozmawiać. Zabrał mnie na plebanię. Wziął ode mnie tobołek i położył na podłodze. Wstydziłam się tego tobołka, bo nie miałam czasu uprać koca. Ksiądz wysłuchał mojej długiej historii bardzo cierpliwie. Kiedy skończyłam opowiadać, powiedział: - Nie martw się, córko. Bóg ci pomoże. Tymczasem zapytam donę Julię, czy nie przydałabyś się jej w kuchni do gotowania studentom tutejszego seminarium. To dziwaczka i mało kto jej się podoba, ale myślę, że ty jej się będziesz podobała. W każdym razie jestem pewny, że będzie jej się podobał twój dzidziuś. Przez cały czas mojego opowiadania, Tony, ten ksiądz trzymał ciebie na kolanach. Zasnąłeś w jego objęciach. Widziałam, że mu przyjemnie tak trzymać dziecko. Przeszliśmy przez podwórze do kuchni i przedstawił mnie dońi Julii. Była to bardzo wysoka kobieta i dosyć tęga. Powiedział jej, że ja chcę pracować za samo utrzymanie i miejsce do spania. I zaraz odszedł. Dona Julia ani słowem się nie odezwała. Podeszła do pieca kuchennego i nałożyła chochlą jedzenie na talerz. Skinęła, żebym usiadła przy stole. To był pierwszy posiłek, jaki jadłam od wielu dni. Dzięki Bogu nie brakowało mi w piersiach pokarmu dla ciebie, ale tyś już zaczynał potrzebować czegoś więcej niż mleko. Tak szybko rosłeś. Wszyscy myśleli, że masz sześć albo nawet siedem miesięcy. A apetyt miałeś dziecka rocznego. Kiedy zjadłam, wstałam i umyłam po sobie talerze, a potem pomogłam doni Julii posprzątać w kuchni. Powiedziałam jej, że jeżeli ma coś do prania, to ja chętnie jej przepiorę. Odpowiedziała, że nie ma i że teraz powinnam się przespać. Rozłożyłam swój koc przy piecu i położyłam się przy tobie. Byliśmy tacy zmęczeni, że zasnęliśmy od razu. Od dawna, bardzo dawna nie czułam się tak bezpieczna. To był dobry dzień i Bóg był blisko, tylko o parę kroków. Obudziłam się o świcie i nakarmiłam cię. Kiedy już miałeś dosyć, położyłam cię owiniętego z powrotem, żebyś spał. Wstałam i znalazłam szczotkę do zamiatania. Zamiotłam kuchnię, porządnie posprzątałam. Potem zamiotłam podwórze. Słońce świeciło i wszystko wyglądało spokojnie i ładnie. Bardzo chciałam tam zostać na zawsze. Myślałam sobie, że to byłoby cudownie, gdyby mój syn dorastał w takim spokoju. Potem przyszła dona Julia, żeby ugotować śniadanie, i zdumiała się, że wszędzie jest tak czysto. Nic nie powiedziała, ale mogłam poznać, że nie przywykła do tego, by ludzie przy niej ciężko pracowali. No, a ja zawsze lubiłam pracować i jeszcze bardziej lubiłam robić niespodzianki. Zaparzyła mi kawę i dała trochę odgrzanej fasoli. Wciąż jeszcze byłam głodna, więc zjadłam wszystko bardzo prędko. Wtedy powiedziała: - Myślę, że powinnaś zebrać swoje rzeczy i odejść stąd. - Czy zrobiłam coś nie tak jak trzeba? - Nie. Jesteś pracowitą i porządną dziewczyną. Ja to widzę. Ale jesteś bardzo młoda. My tu w seminarium duchownym mamy wielu młodych mężczyzn. Myślę, że gdybyś została tutaj, twoja obecność by ich niepokoiła. Przeszła przez podwórze na plebanię. Po chwili wróciła z księdzem. Ksiądz był wyraźnie zasmucony. Siedziałam w kuchni nadal przy stole. Nie poruszyłam się, odkąd dońa Julia tak mi powiedziała. Bardzo mnie to oszołomiło. Ksiądz powiedział, żebym zabrała dziecko i tobołek i poszła za nim. W kościele sięgnął do kieszeni i wyciągnął monetę pięćdziesięciocentową. - Przykro mi, córko... chyba dona Julia ma rację. Weź to i niech Bóg cię błogosławi. Zawsze zastaniesz mnie tutaj, jeżeli będę ci potrzebny. No i znowu znalazłam się na bruku. Ale tym razem nie czułam się taka zagubiona... Miałam w garści pięćdziesiąt centów. Przynajmniej mogliśmy jeść. Błąkałam się po mieście, zaglądałam do sklepów. Nie wiedziałam, że może być tyle różnych rzeczy - ubrań, lekarstw, butelek, maszyn i słodyczy. Nigdy przedtem nie wyobrażałam sobie, że może być tyle najróżniejszych rzeczy na świecie. Przystanęłam i kupiłam cukierka od ulicznej przekupki z wózkiem. Zapytałam ją: - Ile kosztuje jeden pokój? - To zależy, o jaki pokój chodzi. - Chodzi o pokój dla mojego syna i dla mnie. - Ile możesz zapłacić? - Niedużo. Gdzie mieszkają ci biedniejsi? Mój syn i ja potrzebujemy pokoju, tylko żeby wypocząć i przespać się. Powiedziała mi, dokąd pójść. - Idź tą ulicą prosto, aż dojdziesz nad kanał, i skręć w prawo. I dalej idź nad kanałem, aż dojdziesz do baraków. Będziesz wiedziała, kiedy do nich dojdziesz. Tam mieszka dużo biednych, którzy chętnie przyjmą cię z twoim synem za parę groszy dziennie. Poszłam nad kanał i od razu zaczęłam pytać, czy są pokoje do wynajęcia. Były, ale wszystkie bardzo kosztowne. Więc szłam dalej i dalej w prawo i te domy stawały się coraz gorsze. W końcu okolica wyglądała po prostu nędznie. Zapytałam jakąś kobietę, ile tutaj kosztuje wynajęcie pokoju, a ona mi odpowiedziała, że nie taniej niż dwa dolary miesięcznie. No, miałam tylko czterdzieści dziewięć centów. Jednego centa wydałam już na cukierka, jak głupia. Powiedziałam tej kobiecie, że na pewno znajdę pracę i będę mogła zapłacić jej resztę za parę dni. Okazała zrozumienie. Powiedziała, że nic nie muszę jej płacić z góry i że przede wszystkim potrzeba mi pieniędzy na jedzenie dla dziecka. Zaprowadziła nas do tego pokoju. To nie był specjalny pokój, ale z dachem, i przynajmniej osłaniał przed wiatrem. Podłoga była z uklepanej ziemi, ale czysto zamieciona. Cieszyłam się, że mam wreszcie własne mieszkanie. Nazajutrz zaczęłam pytać w sąsiedztwie o pracę dla mnie. Niektórzy dobrzy ludzie dawali mi rzeczy do prania, więc prałam je nad kanałem tak jak inne kobiety. Zarabiałam dwadzieścia albo i trzydzieści centów dziennie. Kiedy tylko miałam możliwość i kończyłam pracę wcześniej, ubierałam ciebie i szłam z tobą do Juarez szukać Francisco. Przechodziłam przez ten most tam i z powrotem chyba z piętnaście albo dwadzieścia razy. Ci, którzy pobierali te dwa centy na moście, znali już nas. Witali się z nami jak starzy przyjaciele. Dwa razy nawet przepuścili nas bez płacenia. Pewnego dnia rano, kiedy przeszłam przez most i szłam do doni Florencji, zobaczyłam ich w restauracji. To byli oni! Francisco i Sabina siedzieli przy oknie i jedli! Ale myśmy przecież już o tym mówili poprzedniego dnia, Tony. - Ja wiem. Ale niech mi mama opowie znowu, tak jak mama to pamięta. - No, zupełnie jak gdyby chmury we mnie pękły i wybuchło słońce... Weszłam do tej restauracji i ruszyłam prosto do ich stolika. Nie widzieli mnie, dopóki przy nich nie stanęłam. Oboje byli bardzo dobrze ubrani. Sabina w ogóle była bardzo elegancka. Francisco wyglądał pięknie w ciemnym garniturze i w białej koszuli. Ale chyba zeszczuplał, pomyślałam. Ale nigdy przedtem nie widziałam go tak przystojnego. On pierwszy nas zauważył. Szkoda, że nie możesz pamiętać jego twarzy wtedy. Wstał i wziął cię na ręce. Przytulił cię mocno, aż zlękłam się, że ci skręci ten twój mały karczek. Ale ty jakoś nie miałeś nic przeciwko temu. Pewnie, że pasowaliście do siebie: jak ulepieni z tej samej gliny. To właśnie dlatego ja tyle przeszłam, żebyście znowu byli razem - bo wyście należeli jeden do drugiego. Francisco odwrócił się do mnie i zapytał, jakim sposobem dostałam się do Juarez. Powiedziałam mu tylko najważniejsze rzeczy. Nie zawracałam sobie ani jemu głowy drobnymi szczegółami. Sabina prawie wcale się nie odzywała, nie patrzyła na nas. - Mieszkasz tutaj, w Juarez? - zapytał Francisco. - Nie, w El Paso - odpowiedziałam. -Myślałam, że może jesteś tutaj ..Szukałam cię wszędzie. - Przyjechałaś taki kawał drogi z Chihuahua sama z nim? - zapytał wskazując ciebie. Nie poprosił, żebym usiadła. Wydawało się nawet, że zapomniał o obecności swojej matki. Mógł tylko myśleć o tej zabawce, którą trzymał. Zapytał mnie, gdzie w El Paso mieszkamy. Powiedziałam mu. - Nigdy bym tam nie trafił - powiedział. - Kiedy tu przyjdziesz znowu? - Kiedy tylko każesz. Tak mu palnęłam. I rzeczywiście to znaczyło, że należę do niego, jak ten syn, i że on ma decydować. On jest tym mężczyzną. Cokolwiek powie, ja usłucham. Musiałam mieć mnóstwo odwagi, żeby mówić o tym przy jego matce, ale uważałam, że jego matka powinna wiedzieć, jak to ze mną jest. - Jadę teraz z mamą obejrzeć jeden dom. Ale jeżeli przyjdziesz tu jutro, pójdę z tobą do El Paso. Potem już będę mógł tam trafić. Powiedziałam: - Świetnie. Wzięłam cię od niego i wyszłam. Nazajutrz kupiłam dla ciebie nowy śpioszek. Czekałam przed sklepem, aż otworzą. To był skromniutki śpioszek, ale najlepszy, jaki tam mieli. I na wymiar dziecka rocznego. Ten subiekt nie wierzył, że ty masz dopiero pół roku. Ubrałam cię całego na biało. Ja też wyglądałam dosyć dobrze. Włożyłam sukienkę, na której była tylko jedna mała łatka. Prawie niewidoczna, bo pod pachą. Kiedy przeszliśmy przez most do Juarez, Francisco już czekał na nas. Podbiegł i wziął cię ode mnie. Zawróciłam z nim do El Paso i niósł cię na barana. Chciałam zapłacić - z przyzwyczajenia - ale odepchnął moją rękę. W końcu doszliśmy do naszego domu. Nie wstydziłam się ubóstwa. Było bardzo czysto. Nawet miałam przy posłaniu roślinę w doniczce. Roślina kwitła i dzięki temu było ładnie. Francisco rozglądał się. Nie wiedziałam, co myśli. - Gdzie śpi ten Słoń? Pierwszy raz wtedy nazwał cię tak. Duma go rozpierała, że ma takiego dużego syna. On sam, wasz ojciec, miał ponad sześć stóp wzrostu, ale zawsze mówił: „Słoń będzie większy niż ja”. Chciał, żeby jego syn był większy, silniejszy, przystojniejszy niż on. Martwiłarn się, że taką odpowiedzialnością obarczył niemowlę. Ale tacy już są mężczyźni. Strasznie dużo chcą od swoich synów. W każdym razie powiedziałam wtedy: - Śpi tutaj przy mnie. - Na podłodze? - Przywykliśmy do tego. Nic na to nie powiedział. Może uznał to za wyrzut. - Czy dużo mężczyzn jest w sąsiedztwie? - Owszem. Jest także mnóstwo kobiet i mnóstwo dzieci. Dlaczego pytasz? - Tak sobie. Ale wiedziałam, że on ma powód. Był nadzwyczaj zazdrosny. Na tym skończył rozmowę. W ogóle nie mówił dużo. Przynajmniej przy mnie. Został i długo bawił się z tobą. Łaskotał cię i opowiadał ci różne historyjki. Musiałam się śmiać, bo to idiotycznie opowiadać coś niemowlęciu jak dorosłemu, a przecież tyś jeszcze bardziej idiotycznie udawał, że rozumiesz. Ale kiedy wy dwaj byliście razem, mieliście jakiś swój własny język i nikt inny dla was nie istniał. O zmierzchu wstał, żeby odejść. - Wkrótce przyjdę tu znowu. Już nie będziesz chodziła i szukała mnie. Przyjdę sam. Zabronił mi chodzić do Juarez i nie sprzeciwiłam się. On był mężczyzną, on rozkazywał. Pewnego dnia siedziałam z tobą w restauracji i jedliśmy, a tu raptem czuję, że ktoś stoi za mną. Odwróciłam się i zobaczyłam, że to mój wuj Braulio. Patrzył na mnie przeciągle. - Nie wiedziałem, że masz dziecko. - Mam, to jest mój syn. - Co robisz tutaj w Juarez, tak daleko od rodzinnych stron? - Mieszkam w El Paso - odpowiedziałam. - Przychodzę do tej restauracji, bo tu podają dobre flaki. - Gdzie ojciec tego małego? - Tutaj, w Juarez. - Gdzie on mieszka? - A bo co? - Nieważne. Gdzie on mieszka? - nastawał. Powiedziałam, gdzie. Wuj Braulio był bardzo energiczny i wykształcony. Poza tym był pełen godności. Nie zganił mnie ani słowem. Poszedł z restauracji do Francisco. Później dowiedziałam się, jak przyszedł do doni Sabiny i zastał Francisco w domu. Poprosił, żeby Francisco z nim wyszedł. Sabina chciała wiedzieć, kto to jest i czego chce od jej syna. Francisco widocznie wyczuł coś, bo powiedział matce, żeby się nie wtrącała. Wyszedł z moim wujem na ulicę. Ci dwaj mieli ze sobą sporo wspólnego. Obaj byli bardzo wysocy i nosili się w taki sam sposób - dumnie. I nawet podobnie mówili. Kiedy wyszli, Francisco był przygotowany na wszystko. Prawdopodobnie spodziewał się wyzwania do bójki. Ale Braulio objął go ramieniem i zapytał: „Kocha pan swojego syna?” Francisco, chociaż rozgniewany tym pytaniem, przytaknął, że kocha. „Więc dlaczego pan nie jest z nim?” Rzeczywiście to go uraziło. Już by wolał, żeby Braulio wszczął bójkę zamiast wtykać nos w jego życie prywatne. „Tego się nie da powiedzieć w paru słowach”. „Więc gdzie możemy się spotkać i porozmawiać? Myślę, że porozmawiać musimy”. Umówili się na spotkanie jeszcze tego dnia. Braulio wrócił do mnie do restauracji i powiedział mi o tym. - Błagam...- zaczęłam. - Nie martw się. Ja go nie zwymyślałem. Jestem mężczyzną... rozumiem. Ale on jeszcze musi się nauczyć być mężczyzną. Porozmawiam z nim. A ty teraz powinnaś pójść do nas i poznać swoją ciotkę. Pierwszy raz wtedy ktoś z rodziny mojej matki uznał mnie. Bardzo się ucieszyłam, że znalazłam rodzinę. Poszliśmy do niego i poznałam jego żonę, Otilę. Potem on wyszedł. W kilka minut później przyszli obaj: on i Francisco. Teraz muszę ci się przyznać: coś opuściłam w tym opowiadaniu. Nie myślałam, że to ma znaczenie, dlatego nie powiedziałam ci przedtem. Opowiadam przecież tylko pewne wydarzenia. Ale musisz zrozumieć, że ja uważałam Francisco za mojego męża i mojego mężczyznę. Normalnie pomija się te chwile miłości. Ich miejsce jest w romansach, a nie w opowiadaniach o kolejach swojego życia. Więc myśmy byli ze sobą jako mąż i żona. Po prostu. No i ja znowu zaszłam w ciążę. Zaczynało to już być widoczne. Więc wuj powiedział do waszego ojca: „No, panie Quinn, ma pan pięknego syna i zdaje się, że jeszcze jeden jest w drodze. Mojej żonie i mnie będzie miło pójść z wami zaraz do kościoła i być dla was druhną i drużbą”. Powiedział to tak przyzwoicie, że Francisco nie mógł się rozgniewać. „Myśmy już wzięli ślub” - zaprotestował tylko. Braulio przytaknął. „Ale tym razem będziecie mieli świadków”. Więc poszliśmy do kościoła z tobą na ręku u ojca i wzięliśmy ślub po raz drugi. Po tym szybkim obrzędzie Francisco odszedł z powrotem do swojej matki. Ja poszłam z Otilą i wujem do nich. Czułam się od razu inaczej, kiedy wiedziałam, że jesteśmy rzeczywiście małżeństwem. Mogłam oddychać spokojniej. Jeżeli on nie będzie chciał widywać się z nami, to jego sprawa. Ale przynajmniej moje dzieci są teraz rzeczywiście ślubnie także jego dziećmi. Wróciłam do El Paso pogodzona z losem, z tym, że pisane mi jest żyć samotnie. Chęci mi nie brakowało, żeby pracować dla ciebie i dla dziecka, które rosło we mnie. Widziałam przed sobą jeszcze jeden cel. Moja rodzina miała się powiększyć. Te dwie istoty stały się teraz całym moim życiem. Tygodnie mijały, a Francisco się nie pokazywał. Postanowiłam zapomnieć o nim. Po miesiącu mniej więcej przyszedł pewnego dnia, kiedy najmniej się tego spodziewałam. Przyszedł zobaczyć swojego syna i zapytać o dziecko w moim brzuchu. - Zaczyna się ruszać - powiedziałam mu. - Czujesz, że się rusza? Jak czujesz? Boli cię? - Tylko wtedy, kiedy ono kopie albo się przesuwa. To wiercipięta. Śmiał się, ale powiedział poważnie: - Nie tylko w brzuchu matki trudno usiedzieć. - Właśnie rusza się teraz - powiedziałam i przyciągnęłam do brzucha jego rękę. Ty pomyślałeś, że to jakaś zabawa, i też położyłeś mi swoją małą rączkę na brzuchu. Siedzieliśmy tak we troje i czekaliśmy, żeby zaczęło kopać. Żal mi było Francisca. On po prostu nie potrafił żyć zwyczajnie. Rozumiałam, dlaczego powiedział, że trudno usiedzieć. Nauczyłam się wyczekiwać tego wyrazu na jego twarzy. To był wyraz takiego popłochu, w jaki się wpada w windzie stojącej między piętrami albo w pokoju zamkniętym na klucz. Wtedy Francisco wstawał i chodził od ściany do ściany. Zawsze spodziewał się cudów. Wierzył, że cud na pewno się zdarzy gdzieś tam kiedyś jutro. Czasami przychodził i mieszkał z nami przez wiele dni poć rząd. Miałam nadzieję, że zostanie na dobre. I zaczął już ze mną rozmawiać. Mówił mi o różnych swoich planach i o czym marzy dla dzieci i dla mnie. Zasypiałam wtedy szczęśliwa, pewna, że zdecydował się założyć rodzinę, ale nazajutrz wstawał z tym samym wyrazem twarzy. Z wyrazem twarzy kogoś, kto chce rzucić się do ucieczki. - Muszę już iść. - Dokąd? - pytałam. - Nie wiem. Nie mogę zostać. I odchodził. Ale kiedy był zadowolony, potrafiłby wilka zmienić w owcę. Jakże on lubił śpiewać. Doprawdy zapominał, że nie mamy co jeść. Jak gdybyśmy wszyscy mogli żyć samymi piosenkami. Nieraz też miewał przypływy energii i chodził na targowisko wyładowywać wozy. Taki duży i silny i potrafił przenosić na plecach ogromne worki ryżu, cukru, fasoli. Pracował jak demon przez parę dni, przynosił mi trochę pieniędzy, a potem już do końca tygodnia tylko bawił się ze swoim synem i śpiewał. I kobiety... jakże one się w nim kochały! Wszystkie mi go zazdrościły. Bo takiego nie widuje się na ulicy codziennie, to muszę przyznać. Och, miał ładne usta. Wargi miał piękne, widzi się takie czasem na obrazach. Ale nigdy z tych ust nie słyszałam: „Kocham cię”. Przykro mi to powiedzieć tobie, jego synowi, ale to jest prawda. Nigdy nie słyszałam: „Kocham cię” z ust waszego ojca. Raz tylko na samym początku napisał mi te słowa na kartce. Pierwszy i ostatni raz. Twój ojciec był bardzo dziwnym człowiekiem. Pewnego dnia przyniósł do domu polędwicę. Już przeprowadziliśmy się i mieszkaliśmy o parę przecznic bliżej śródmieścia. Wciąż jeszcze na tej samej ulicy nad kanałem, ale już w lepszym miejscu. Twoja siostra, Stella, już się urodziła. Ojca nie byto, kiedy przyszła na świat. Prawie nie miałam pieniędzy, żeby kupić pieluszki. Ostatnie trzy dolary musiałam dać położnej za pomoc przy porodzie. W każdym razie wtedy wieczorem on przyszedł z mięsem w papierze i zaczął bawić się z wami, a ja je usmażyłam. Wyszły z tego trzy befsztyczki. Jeden dla niego, drugi dla ciebie, trzeci dla mnie. Ledwieśmy zjedli parę kęsów, ty, biedny dzieciak, zdawałoby się, ciągle niesyty, powiedziałeś: - Ja chcę więcej. - Masz jeszcze dużo na talerzu - powiedział Francisco. - Ja chcę więcej - upierałeś się. Na to Francisco chwycił mój talerz i przerzucił całą moją porcję na talerz tobie. - Dobrze, możesz zjeść to wszystko. Ty nie zrozumiałeś. Cieszyłeś się, że dostałeś tyle, i zacząłeś jeść. Francisco pił kawę powoli. Po chwili najadłeś się i odsunąłeś talerz od siebie. Większość mięsa została. Francisco pchnął ci talerz pod nos i powiedział: - Zjedz do końca, Słoniu. - Już nie jestem głodny - krzyknąłeś. - To mnie nie obchodzi - upierał się Francisco. - Powiedziałeś, że chcesz to wszystko, więc teraz masz to wszystko zjeść. Płakałeś, ale starałeś się zmusić do jedzenia. Zjadłeś jeszcze trochę i zakrztusiłeś się. Złapałeś się za szyję. Wyciągnęłam rękę, żeby ci pomóc, ale Francisco mnie powstrzymał. Siedział tam i pił kawę, kiedy ty się dławiłeś prawie na śmierć. Aż zsiniałeś. Nie mogłeś oddychać, bo kawałek mięsa tkwił ci w tchawicy. Błagałam Francisco, żeby coś zrobił. Wreszcie wstał bardzo powoli, podniósł cię, odwrócił do góry nogami i potrząsnął tobą jak starym workiem po mące. Zrzuciłeś ten kawałek mięsa razem z całą resztą kolacji. Byłeś tylko o parę sekund od śmierci. Francisco wyraźnie się nie przejął. Posadził cię na krześle z powrotem i zapytał, czy chcesz jeszcze jeść. Byłeś chory ze strachu. - Nie, tato. - Następnym razem bądź przedtem pewny, że masz miejsce na to, czego chcesz, synu. - Tak, tato. - Nie płacz. Przyjmij tę nauczkę jak mężczyzna. Bądź wdzięczny, że się czegoś nauczyłeś. No, łyknij kawy, Słoniu. Wyobraź sobie tylko... jego syn prawie umiera, a on mówi, że powinien być mu za to wdzięczny! Nigdy nie rozumiałam tej logiki. Ale taki był Francisco. Bardzo dziwny. Nigdy nie wiedziałam, jak się zachowywać przy nim. Jeżeli śpiewałam, mówił, żebym siedziała cicho, bo mu przeszkadzam myśleć. Jeżeli siedziałam cicho, mówił, że ja go przygnębiam, bo zawsze jestem smutna. Po prostu chyba nie byliśmy zgrani. Szczególna rzecz, synu, ty pamiętasz to zdarzenie z mięsem i widzisz je inaczej. Nadal uważasz, że ojciec miał rację. Cóż, kiedy ty jesteś taki sam jak on. Nie pamiętasz, że potem przez wiele dni chorowałeś. Nie pamiętasz, że byłeś o krok od śmierci. Mogłoby się wydawać, że ja nie mówię o waszym ojcu dobrze, że przedstawiam go w kiepskim świetle. Ale to z pewnością mylne wrażenie. Kiedy Stella się urodziła, on był bardzo z niej dumny. Jako ojciec kochał swoje dzieci do szaleństwa. Gdyby bodaj raz mi powiedział: „Kocham cię”, dałby mi w tych słowach cały świat. Ale i tak zawdzięczam mu dwoje moich dzieci. I to był jedyny ,niężczyzna, jakiego kochałam.. Moje dzieci oprócz innych cech, odziedziczonych po ojcu, wielu zalet i wielu wad, odziedziczyły dobroć dla matki. Mogę umrzeć w spokoju, bo wiem, że moje dzieci zawsze były dla mnie dobre. Jednego tylko nigdy w was nie rozumiałam: dlaczego nie czujecie się najwspanialsi i najszczęśliwsi pod słońcem? Oboje macie pieniądze, oboje jesteście zdrowi, inteligentni, oboje umiecie czytać i pisać - czegóż więcej może chcieć ktokolwiek ze wszystkimi klepkami w porządku? Po tym ślubie w kościele już się nie bałam doni Sabiny. Poszłam do niej z tobą i ze Stella. Przyjęła nas dosyć zaskoczona. Ty byłeś tak bardzo podobny do jej syna. Oboje byliście wyraźnie Ouinnami. I tyś już chodził jak ojciec i patrzyłeś tak chmurnie jak na Ouinna przystało. Dona Sabina prawie nie rozmawiała ze mną, ale wprost nie mogła oderwać oczu od dzieci. Widziałam, że kocha was ogromnie. To była wielka pani i szanowałam ją, chociaż traktowała mnie tak zimno. Potem ją pokochałam. Stała mi się bliższa niż moja własna matka. To było już wtedy, kiedy ona przeprowadziła się do El Paso. Utraciła wszystkie swoje pieniądze i musiała pracować. Znalazła posadę w delikatesach. Wyobraź sobie, ta dumna pani, która nigdy przedtem nic nie robiła, teraz musiała sprzedawać w jakimś sklepie serdelki i pikle. Ale pomimo to zachowywała dumę. Pewnego dnia... pamiętam, padał śnieg... przyszła i zapytała, czy może zabrać ciebie ze sobą do pracy. Powiedziała, że tam są różne przysmaki i wolno jeść je na miejscu. Otuliłam cię i dałam. Ja w tamtym czasie miałam pracę u kobiety imieniem Carmen. Prałam i prasowałam u niej. Wyście mogli być przy mnie. Karmiła nas dobrze. Była hojna. Twój ojciec wtedy znów się nie pokazywał. Przykro mi wciąż powtarzać, że nigdy nie wiedziałam, kiedy on przyjdzie, kiedy odejdzie. Ale tym razem wyjechał. Zgłosił się do wojska amerykańskiego i wysłano go do obozu rekrutów gdzieś w stanie Pensylwania. Dona Sabina często przychodziła i jadła u mnie kolację, a w niedzielę zabierała ciebie na cały dzień do kina i gdzie indziej, żebyś miał rozrywki. To mi dawało możliwość posprzątania porządnie. Nadal mieszkaliśmy we troje w jednym pokoju. Wuj Braulio także odwiedzał mnie. Pewnego dnia powiedział, że jest ze mnie bardzo dumny, bo uważa, że jestem dobrą żoną i dobrą matką. Najmilsza rzecz, jaką w życiu od kogokolwiek usłyszałam. Wszyscy inni z rodziny traktowali mnie tak, jakbym przynosiła im wstyd. A wuj Braulio w dodatku był najbardziej wykształcony z nich wszystkich. Ogromnie mnie wzruszył. Aż się popłakałam. Tak bardzo starałam się nie przynosić im wstydu i oto wuj dał mi swoje błogosławieństwo. Miałam z czego cieszyć się w tamtych czasach. Jedyną chmurą na horyzoncie była nieobecność waszego ojca. Z wojska wysłali go do pracy w fabryce amunicji w stanie Pensylwania. Tam w fabryce zakaził sobie lewe oko. Chyba proch mu wpadł do oka, biedakowi, i wysłali go do szpitala. Był w szpitalu przez cały miesiąc i nikomu nie napisał o tym ani słowa. Za nic by się nie przyznał, że jest chory. Kiedy wyszedł ze szpitala, zwolnili go z wojska. Nie wracał do El Paso jeszcze przez trzy miesiące. Bóg raczy wiedzieć, gdzie on był przez ten czas i co robił. Nigdy mi nie powiedział. Później znalazłam w jego portfelu fotografię. Na tej fotografii stał pod olbrzymim drzewem. To mi wyglądało na jakiś obóz drwali. Pewnego dnia patrzę, on jest. Ty go wprowadziłeś do domu. Jak gdyby w ogóle nie wyjeżdżał. Stella spała w kufrze. Dostałam ten kufer i to było świetne łóżeczko dla niej. Wysokie boki osłaniały ją przed chłodem. Stella wciąż się przeziębiała albo miała odrę czy koklusz, czy coś innego, więc wymyśliłam takie łóżeczko z wysokimi bokami, żeby jej było ciepło. No, Francisco nagle już stał w drzwiach. Wyglądał tamtego dnia pięknie, taki barczysty i wysoki, wyglądał tak, jakby mógł głową przebić sufit. - To jest moja lalka - cieszył się Stellą. Potem chwycił ciebie i tańczył z wami obojgiem. - Co słychać, Słoniu? Mój wielki Słoniu. Całował was oboje i całował. W końcu odwrócił się do mnie. -Nellie - powiedział - wychodzimy. Ubierz się ładnie. Nawet nie widział się ze swoją matką. Pierwszy raz wtedy po powrocie przyszedł najpierw do nas. Powiedziałam mu, że powinniśmy wstąpić do mej do delikatesów. Tak wcześnie po południu ona prawdopodobnie jeszcze pracuje. Zgodził się i wstąpiliśmy do delikatesów. Sabina przejęła się na jego widok oczywiście. Dziwna rzecz, ale nie uściskali się ani nie pocałowali. Oni nigdy nie lubili zbytnio okazywać uczuć. A przecież kochali się szalenie. Byli z pewnością inni niż ja. Kiedy ja kogoś kocham, muszę to okazywać. Czasami zdaję sobie sprawę, że okazuję za bardzo. Wiem, że to bywa dla was krępujące, ale po prostu nie mogę trzymać rąk z daleka. Już taka jestem. Sabina poprosiła, żebyśmy usiedli i zjedli tam w delikatesach obiad, ale Francisco odmówił. Powiedział, że teraz zabiera żonę i dzieci do restauracji i że przyjdzie do niej później. Myślę, że była trochę zaskoczona tą jego nową niezależnością. Zabrał nas do małej restauracji z czystymi obrusami. Ciebie posadził tuż przy sobie. Siedziałeś tam jak mały mężczyzna przy swoim ojcu. Stellę ja trzymałam na kolanach. Przez cały czas obiadu przekomarzał się ze mną na temat tego, co robił, kiedy go nie było. Powiedział mi, że poznał w stanie Pensylwania jedną przepiękną dziewczynę. Ja tylko słuchałam. Nigdy nie wiedziałam, kiedy on żartuje. Nie było go tak długo, z pewnością spotykał inne kobiety. Miał wielkie powodzenie u kobiet. Wszystkie młode w sąsiedztwie wdzięczyły się, ilekroć do mnie przychodził. Nie rozumiałam, po co chciał mi imponować mówieniem o tej w stanie Pensylwania. Wiedział, jak o nim myślę. Lepszego mężczyzny niż on nie mogło być dla mnie pod słońcem. Nie potrzebował się chwalić. Zresztą wiedziałam, ze musi przeżywać swoje życie po swojemu. Nawet nie śniłoby mi się starać, żeby się zmienił. - W każdym razie - powiedział - zacząłem myśleć o tobie i o dzieciach i pomyślałem: co, do diabła?... przecież ja już mam rodzinę. - Popatrzył na ciebie i na Stellę i parsknął śmiechem. - Oni są jeszcze ładniejsi, niż ich zapamiętałem. W taki sposób przeszedł nam ten obiad. Francisco przekomarzał się ze mną i opowiadał mi różne przygody. Nie wspomniał o wojsku ani o oku, ani o szpitalu. Może to było za bardzo osobiste. Jednak powiedział, że odjeżdża znowu. Zapytałam go, kiedy wróci. Spojrzał na mnie z wielką powagą. - Nie wiem, czy wrócę. Ale jeżeli wrócę, to na dobre. Co mogłam powiedzieć? Tylko kiwnęłam głową. W kilka dni potem przyjechali na naszą ulicę jacyś inspektorzy i zaczęło się zabijanie deskami wielu z tych szałasów, bo uznali, że są niesanitarne i niebezpieczne. Kobiety i dzieci płakały, dosłownie wyrzucane na bruk, ale ci inspektorzy tłumaczyli, że jest straszna epidemia ospy dalej nad kanałem, więc cały ten obszar trzeba oczyścić albo spalić. Władze rzeczywiście, jeśli chodzi o nas, miały anielską cierpliwość. To znaczy pozwalały nam wszystkim przekraczać granicę, żebyśmy uciekali przed rewolucją, i pozwalały nam budować te mieszkania nad kanałem. Naprawdę myślę, że nadużywaliśmy ich gościnności, ale byliśmy bardzo biedni. Prawie nie mieliśmy co jeść. Jak więc byśmy mogli wybrukować tę ulicę, założyć kanalizację i elektryczność. Musieliśmy pić brudną wodę z kanału. Oczywiście przegotowaną, ale ci inspektorzy mieli rację: wiele osób chorowało. Cały odcinek od przecznicy do przecznicy, gdzie ja mieszkałam z wami, został skazany na rozbiórkę. Nie było gdzie się przeprowadzić. Ludzie w El Paso bali się przyjąć do siebie kogokolwiek z tej zarażonej okolicy. Więc zabrałam was, dzieci, za miasto i zamieszkaliśmy pod jednym z drzew. Pogoda była ładna w tym czasie. I drzew nie brakowało, dzięki Bogu, bo inni też wpadli na taki pomysł. Całe rodziny po prostu wychodziły z miasta i znajdowały sobie schronienie pod drzewami. Mieszkaliśmy tam chyba ze trzy albo i cztery miesiące. Kiedy nastały nocne chłody, zaczęłam szukać jakiegoś nowego miejsca dla nas. W końcu znalazłam ładny pokój. Bóg zawsze się mną opiekował. Nie jestem religijna, ale wierzę w Boga. Bóg jest wszechmocny i pełen dobroci. Wiem, że się mną opiekuje. To dlatego życie nigdy mnie nie przerażało. Mogę chodzić bez strachu, bo Bóg jest przy mnie, ale religijna nie jestem. Życie trudno ułożyć w opowieść. Nie ma jednego tylko początku: „Kiedyś, dawno temu”; raz po raz trzeba by od tego zaczynać. Bo w życiu czas jest pomieszany. Ledwie jedna rzecz się dzieje, już następuje coś nowego. O moim życiu, pomimo że ja sama je przeżywałam, nie mogę powiedzieć po kolei, że działo się tak czy tak. Tylko zgony i narodziny pamięta się dokładnie, a i nawet o nich czasami się zapomina. Nie wiedziałam, gdzie jest wasz ojciec. Po prostu zniknął. Chyba widywałam się z Sabiną wtedy. Sabina musiała wiedzieć, że ja mieszkam pod drzewem. Nawet na pewno się z nią widywałam. Dlaczego nie zamieszkaliśmy u niej? Nie wiem. Może duma mi nie pozwalała. Ona miała swoje życie, ja chciałam żyć swoim. Nieprzyjemnie by mi było przyznać, że potrzebuję pomocy od kogokolwiek, nie wyłączając świekry i waszego ojca. W każdym razie ostatecznie znalazłam ładny, czysty pokój i to nie kosztowało zbyt drogo. Trzy dolary miesięcznie. O parę domów dalej na tej ulicy była piekarnia. Don Fernando zwykle zostawiał nam chleb z poprzedniego dnia. Moczyłam bochenek i odgrzewałam i był jeszcze lepszy niż świeży chleb. Mniej więcej w tym czasie wasz ojciec wrócił. Znajdował pracę to tu, to tam. Pewnego wieczora powiedział mi, że do El Paso ma przyjechać Inez, młodsza siostra doni Sabiny, ze swoim mężem Glafirem. Powiedział, że jego matka zaprosiła ich. Widziałam przedtem Inez parę razy w Chihuahua. Miała z Glafirem dwóch synów. Mały Glafiro był o cztery lata starszy od ciebie, a Sorocco był w twoim wieku. Potem Francisco powiedział, że oni przyjechali i nie mogą znaleźć mieszkania. Czy zgadzam się, żeby zamieszkali u mnie? Wyobraź sobie tylko, całe to plemię z nami razem w małym pokoiku! Ale ja nigdy nie potrafiłam odmówić jemu, więc się zgodziłam. Biedny Glafiro szukał pracy, ale na próżno. Inez mogłaby zabrać się do prania, ale nie chciała nawet myśleć o tym. Chyba jeszcze nigdy nie pracowała. Czasami ofiarowywała się, że przypilnuje mi dzieci, kiedy ja chodziłam do pracy, ale nie zostawiałam was pod jej opieką. Nie lubiłam, żeby ktokolwiek zajmował się moimi dziećmi. Brałam was ze sobą wszędzie, dokąd szłam. Moje życie było waszym życiem, a wasze życie było moim. Pewnego dnia Francisco przyszedł bardzo podniecony. Zapytał Glafira: - Znalazłeś jakąś pracę? Glafiro odpowiedział: - Nie. - Za parę dni pociąg odjeżdża do Glamis. Potrzebują mnóstwo ludzi. Pojedziesz? To będzie robota przy budowie toru. - Nie boję się ciężkiej pracy. Ale co z naszymi rodzinami? - Moi pojadą tam, gdzie ja - powiedział wasz ojciec. I zwrócił się do Inez. - Ty z Glafirem pojedziesz? - Dokąd? - Moja kobieta nie pyta, dokąd. Lepsze to niż dalej mieszkać tutaj w tyle osób jak świnie. Ostatecznie Inez zgodziła się pojechać. Przykro mi opowiadać o tej podróży. Krępuje mnie nawet wspominanie tego. Na bocznicy kolejowej były setki ludzi, którzy krzyczeli i skomleli, żeby dostać się do pociągu. Glamis wydawało się im rajem. Mieliśmy jechać stłoczeni w brudnych, bydlęcych wagonach, I pomimo to błagali, żeby ich zabrać także. Francisco i Glafiro dostali potrzebne papiery, więc myśmy mogli wsiąść. Niektórzy chcieli nawet kupować te świstki. To była podróż jeszcze gorsza niż tamta z wojskiem rewolucyjnym. Pół pociągu zapełniały małe dzieci, rozwrzeszczane i płaczące. Możesz sobie wyobrazić te zapachy i te brudy w wagonach. Ale mnie pocieszała myśl, że kto wie, czy Francisco wreszcie nie wrócił do mnie już na stałe. Nie pamiętam, ile dni i nocy tak jechaliśmy. Można by powiedzieć, że ta jazda trwała wiecznie. A kiedy się skończyła, czekały nas jeszcze większe udręki. Kazali nam wysiąść na jakiejś bocznicy. Nie było tam żadnego miasta ani w ogóle nic. Stało tylko parę budynków. Dowiedzieliśmy się, że jesteśmy w Kalifornii. Jakiś człowiek przyszedł i skierował nas do starych wagonów towarowych. Powiedział, że tam będziemy mieszkać. Francisco i Glafiro pobiegli szybko, żeby wybrać jeden dla naszych dwóch rodzin. Inez i ja zabrałyśmy dzieci i rzeczy i już wolniej przeszłyśmy przez tory. Wasza babcia pomagała nieść rzeczy. W tym wagonie było jak w piecu. Na dworze było dość upalnie, ale tam buchało najpiekielniejszym żarem, jaki tylko można sobie wyobrazić. Rok był wtedy tysiąc dziewięćset osiemnasty. Kto by pomyślał kilka lat przedtem, że ta wspaniała Sabina i jej krewni znajdą się w jednym i tym samym wagonie bydlęcym ze mną i z moimi dziećmi? A jednak było przyjemnie widzieć nowy kraj. Patrzyliśmy przez nasze okno na tę Wielką Amerykę. Co prawda widzieliśmy tylko pustynię, ale i tak musieliśmy przyznać, że to jest pustynia amerykańska. Gdzieś za nią są bogactwa i szczęście. Francisco zajaśniał w Glamis całą swoją chwałą. Do tego czasu pojęcia nie miałam, że on świetnie mówi po angielsku. Tam w Glamis pierwszy raz usłyszałam, jak on mówi. Poszliśmy do małego sklepiku spożywczego przy torach i zaczął rozmawiać ztym człowiekiem za ladą. Ten sklepikarz był tak zdumiony, że aż wykrzyknął: - Och, pan mówi po angielsku? Francisco odpowiedział: - Owszem, co w tym dziwnego? - Nic, tylko że tutaj pracują przeważnie Meksykanie. - Ja także jestem Meksykaninem - powiedział Francisco. - No cóż... - sklepikarz stropił się i nie wiedział, co powiedzieć. Nie bardzo rozumiałam, dlaczego Francisco się rozgniewał. Dał sklepikarzowi papierek upoważniający do kupowania artykułów spożywczych na koszt tej spółki kolejowej. Sklepikarz wtedy napełnił torbę żywnością. Kiedyśmy wychodzili, zawołał Francisca z powrotem. Wyciągnął do niego rękę. - Bez urazy. Jeżeli pan chce, proszę, niech pan przychodzi i pracuje u mnie, kiedy tylko będzie się panu podobało. Przydałby mi się ktoś, kto rozumie żargon tych ludzi. Francisco uścisnął mu rękę i powiedział, że pomyśli nad tym. Zaprzyjaźnili się. Radziłam mu przyjąć propozycję sklepikarza. W głowie mi się nie mieściło, że ten piękny mężczyzna, wasz ojciec, ma harować jak wół przy budowie torów. Powiedział, że nie. Skoro namówił Glafira do pracy przy budowie torów, będzie pracował z Glafirem razem. Serce mnie bolało, kiedy patrzyłam, jak ci ludzie co dzień rano wychodzą w spiekotę. Ich praca polegała na układaniu podkładów i mocowaniu nowych szyn. Po kilku tygodniach większość zrezygnowała. Powiedzieli, że harówka jest za duża, a tygodniówka za mała. Wielu pojechało z powrotem do El Paso i tylko nieliczni poszli przez pustynię do Los Angeles. W końcu Glafiro i wasz ojciec byli jedynymi, którzy zostali. Chyba dlatego zostali, że żaden z nich nie chciał się przyznać drugiemu, że nie może podołać. Nawet ten inspektor, kiedy przyjechał pewnego dnia, dziwił się, jakim sposobem oni pracują dalej tylko we dwóch. Potrzebny był im jeszcze jeden człowiek do przytrzymywania haków na podkładach, żeby mogli je wbijać obaj. Taka praca bez trzeciego szła strasznie wolno. To nie było zbyt trudne zadanie, ale bardzo ważne. Inspektor powiedział, że sprowadzi im kogoś do pomocy. Francisco zapytał, ile temu komuś będą płacić. - Tyle, ile płacimy wam. - Za samo tylko trzymanie haków? - zapytał Francisco zdumiony. - To praca także. - Niech pan się nie fatyguje sprowadzaniem kogoś - powiedział Francisco. - Ja mam przyjaciela, który będzie to robił. - Mnie wszystko jedno - powiedział inspektor. – Byleby robota była zrobiona. Tej nocy Francisco zapytał: - Nellie, chciałabyś pojechać ze mną do pracy jutro rano? Oni zwykle jeździli tam na drezynie, którą zostawiali na szynach. Żeby jechać, poruszało się rączkami przekładni to w górę, to w dół. Często ty i mały Glafiro wsiadaliście na drezynę i Francisco was przewoził milę czy więcej, a potem wracaliście pieszo. Ucieszyłam się, że czeka mnie taka przejażdżka. Nazajutrz rano wyjechałam z nimi dwoma. Oni obaj poruszali rączkami przekładni, więc sunęliśmy po szynach bardzo prędko. Ale i tak dojazd do miejsca, gdzie skończyli pracę poprzedniego dnia, trwał około godziny. Myślałam, że chodzi tylko o to, żebym się przejechała, a tu Francisco daje mi długie obcęgi i mówi, jak mam przytrzymywać hak, który on i Glafiro będą wbijać w podkład. Pomagałam im przez cały czas, dopóki nie zrobiliśmy przerwy na obiad. Przygotowałam dla Francisco koszyk z jedzeniem przed odjazdem. Glafiro miał swój koszyk. Usiedliśmy w cieniu mizernego drzewka i jedliśmy. To było prawie jak piknik. Potem Francisco mnie zapytał, czy chciałabym jeździć z nim do pracy codziennie. - Musisz tylko przytrzymywać te haki, kiedy my je wbijamy. Dostaniesz tyle samo pieniędzy, co my. Nie myślałam o tym jako o pracy. Myślałam, że jesteśmy po prostu na pikniku, ale robota nie była ciężka i wiedziałam, że te pieniądze są nam potrzebne, więc zgodziłam się. Pracowałam z nim przez tydzień mniej więcej, kiedy niespodziewanie przyjechał inspektor. Zdumiał się, że tak dużo już jest zrobione. Bo my, chociaż tylko we troje, pracowaliśmy od rana do wieczora. - Bardzo dobrze spisujecie się, chłopcy. Gdzie jest ten, które goście najęli? - Nie mógł podjąć się tej pracy tutaj, więc wziąłem do pomocy ją. - Francisco wskazał mnie inspektorowi. Inspektor przyjrzał mi się. Chyba podejrzewał, że to jakaś sztuczka, żeby pobierać dodatkową tygodniówkę. - Czy to znaczy, że ta dziewczyna wykonuje pracę mężczyzny? - Robi to nie gorzej niż każdy mężczyzna – odpowiedział Francisco. - Chodź - zwrócił się do mnie - pokaż, co potrafisz. Przybiliśmy szyny do dziesięciu podkładów. Inspektor potrząsał głową. - Nie uwierzyłbym. Kto ona jest? Francisco wahał się trochę, a potem wyjaśnił: - To moja żona. - No, wasza sprawa. Mnie nie obchodzi, kto wykonuje tę pracę, byleby została wykonana. Dał tygodniówki im obu i mnie wypłacił czternaście dolarów! W życiu swoim nie miałam tylu pieniędzy na raz. Chciałam je dać mężowi ostatecznie. On był głową rodziny. Ale Francisco nie przyjął ich. - Ciężko pracowałaś na to. Są twoje, zatrzymaj je sobie. - Ja potrzebuję pieniędzy tylko dla rodziny. Mnie są niepotrzebne. Wtedy Francisco dał mi dziesięć dolarów ze swojej tygodniówki i powiedział, że odtąd ja mam trzymać pieniądze na prowadzenie domu. Zaczynaliśmy być naprawdę małżeństwem. Tamtego wieczora, kiedyśmy wracali do naszego wagonu, Francisco powiedział Sabinie, że teraz, skoro ja z nim pracuję, ona ma gotować i uważać na dzieci. I powiedział wcale nie tak, jakby prosił ją o grzeczność, to był rozkaz. Zgodziła się. Przez parę tygodni położyliśmy tyle szyn, że musieliśmy bardzo długo jechać na ich koniec. Inspektor powiedział, że trzeba przesunąć nasze wagony bliżej miejsca pracy. Wkrótce potem przyjechała lokomotywa. Doczepili te wagony do lokomotywy i podjechaliśmy tam bliżej. Przypuszczam, że obecnie to wydaje się niewiarygodne. Bo też jest się czemu dziwić: młoda dziewczyna pracuje przy budowie torów! Ale my, Meksykanki, byłyśmy zaprawione. Walczyłyśmy u boku naszych mężczyzn w czasie rewolucji, więc uważałyśmy, że pracować u ich boku to także normalna rzecz. Ogromnie lubiłam tę harówkę u boku Francisco. Wracaliśmy wieczorem do domu zmęczeni i zgrzani oboje. Rozumieliśmy nawzajem swoje bóle. A to jest prawie ważniejsze niż wspólne zadowolenie. Czasami słońce parzyło tak niemiłosiernie, że woda w beczce, którą przywoziliśmy rano, gotowała się. Próbowaliśmy wszystkiego: nawet zakopywaliśmy tę beczkę w piasku. Nic nie pomagało. Wiesz, na świecie wyśmiewają się z meksykańskiej drzemki. To znaczy ze sjesty. Ale niech każdy, kto się wyśmiewa, spróbuje popracować od szóstej rano do dwunastej w taki upalny dzień, a przekona się, jak długo ustoi na nogach. Żadna ludzka istota nie wytrzymuje już pracy pomiędzy godziną dwunastą i pół do trzeciej. Więc pozostaje tylko znaleźć trochę cienia i czekać, aż ten żar sfolguje. Nikogo tam nie było, żeby sprawdzać nas. To się zrobiła sprawa naszego honoru. Nigdy nie oszukaliśmy spółki kolejowej nawet o sekundę czasu, za który nam płacili. Odpracowywaliśmy pełne osiem godzin. Poznałam głębiej waszego ojca w tamtych czasach. Nie zapominaj, że Francisco wciąż jeszcze był młodym chłopcem. Miał dopiero dwadzieścia jeden czy dwadzieścia dwa lata. Nie bał się ciężkiej pracy. Naprawdę lubił pracować. Co więcej, znajdował w pracy powody do dumy. Zawsze chciał robić swoje doskonale. Kiedyś zobaczył, że dwa podkłady są trochę przekrzywione. Nikt by tego nie zauważył i z pewnością to by nie zagrażało bezpieczeństwu pociągów, ale on powiedział, że to wygląda niedobrze. Glafiro i ja sprzeczaliśmy się z nim przez godzinę. Ale uparł się, żeby podnieść pięćdziesiąt stóp szyn i wyprostować te skrzywione podkłady. Oznaczało to utratę całego dnia pracy, myśmy jednak mu pomagali. Gdybyśmy nie pomogli, zrobiłby to sam. Nazajutrz, kiedy skończyliśmy, popatrzył na ten kawał roboty i zapytał: - No, teraz nie wygląda lepiej? Owszem, wyglądało lepiej rzeczywiście, musiałam przyznać, ale czy dlatego warto było tak się napracować i napocić? Według niego było warto. Wyobraź sobie, tyle mozołu w godzinach nadliczbowych, kiedy nikt ci za to nie płaci - tylko po to, żeby te podkłady wyglądały troszeczkę lepiej! Pewnego dnia, straszliwie upalnego, o mało tam nie zemdlałam. W czasie przerwy na obiad nie mogłam nic przełknąć. Zwykłe do przerwy dotrzymywałam tempa im obu, ale tamtego dnia kobiecość wzięła nade mną górę. Zasnęłam twardo przy obiedzie. Francisco zaczai mnie budzić koło godziny trzeciej, ale nie mogłam się ruszyć. Więc wrócili do pracy beze mnie. Jedną ręką Francisco spróbował trzymać w obcęgach ten hak, a drugą ręką walić młotem. To wydawało się prawie niemożliwością. Młot był dość ciężki, żeby go podnosić oburącz, a i tak po paru minutach ważył tonę. Ale Francisco pracował w ten sposób przez godzinę mniej więcej. Potem chyba ręka mu się zmęczyła, rzucił młot i zaczął wpasowywać hak od spodu. Glafiro nie zdążył powstrzymać swojego rozmachu młotem i wbił ten hak Francisco w rękę. Cisza obudziła mnie. Zobaczyłam, jak Glafiro pochyla się nad nim. Ta ręka była jedną masą krwi. Wsadziliśmy go na drezynę i ruszyliśmy z powrotem do domu. Krwawił fatalnie. Obdarłam dół spódnicy i zabandażowałam tę rękę tak, jak potrafiłam. Krew dalej tryskała. Powiedział, żebym owiązała mu ciasno żyły nad łokciem. Kiedy wróciliśmy do naszego wagonu, wszyscy wybiegli zobaczyć, co się stało. Francisco był już bardzo blady. Dona Sabina uderzyła w krzyk i płacz. Francisco wściekł się. - To nic takiego! Ciszej, mamo! Tylko mama przestraszy dzieci! Na noc włożyłyśmy Francisco rękę do gorącej wody z solą. Koło północy obudził mnie jego jęk. Wyjęłam mu rękę z tej miski z wodą. Była ciemnosina. Sabina zlękła się. - To początek gangreny. Z daleka usłyszałam gwizd pociągu. .Wybiegłam w ciemność. Tam nie było nawet przystanku. Pociągi tylko przejeżdżały. Najbliższą stację miały o jakieś dwadzieścia czy dwadzieścia pięć mil na zachód. Stanęłam pośrodku szyn, żeby zatrzymać ten pociąg. Zbliżał się błyskawicznie. Miałam nadzieję, że maszynista zobaczy mnie, inaczej przecież by mnie zabił. Stałam i czekałam. Bóg czuwał nade mną. Maszynista zahamował i zatrzymał pociąg. Podbiegłam i powiedziałam, że mój mąż jest umierający, więc on musi jechać do lekarza. Jacyś dwaj mężczyźni z pociągu przybiegli do naszego wagonu. Francisco już miał bardzo wysoką gorączkę i był w malignie. Jeden z tych mężczyzn obejrzał jego rękę i powiedział temu drugiemu, żeby pomógł dźwignąć go. Ale Francisco był taki duży, że przy wnoszeniu go do pociągu musieli pomagać wszyscy. Chciałam z nim pojechać. Nie chciałam puścić go samego, ale maszynista powiedział, że tylko bym przeszkadzała. Obiecał załatwić, żeby dostał się do jakiegoś dobrego lekarza. Pociąg ruszył. Wszyscy staliśmy tam przy szynach takich długich, kiedy znikał za zakrętem. Później dowiedziałam się, że ten maszynista nie zostawił Francisco, dopóki nie przyjęli go w jednym ze szpitali w Los Angeles. Przedtem zatrzymali się w jakimś małym miasteczku i byli u lekarza, który powiedział, że może tylko zrobić coś, co przyniesie mu chwilową ulgę. I że Francisco straci rękę, jeżeli nie będzie miał najlepszej opieki lekarskiej. Więc maszynista jeszcze tej samej nocy zawiózł Francisca do Los Angeles, ponieważ to było najbliższe miasto z lekarzami rzeczywiście świetnymi. Dopiero wtedy zostawił waszego ojca tam w szpitalu i odszedł. Nigdy nie dowiedziałam się jego nazwiska. Cierpiałyśmy, dona Sabina i ja, bez żadnych wiadomości. Całe trzy dni minęły, zanim wyleciała z przejeżdżającego szybko pociągu bryłka węgla z przywiązaną kartką: „Paniny mąż czuje się dobrze. Jest w szpitalu w Los Angeles. Ten szpital jest na rogu Washington Street i Central Avenue”. Nic poza tym na tej kartce nie było. Żadnego podpisu, nic. Ale myśmy z Sabiną poczuły ulgę i radość. Nie wiedziałyśmy, jak wysłać list do Francisca. Mogłyśmy tylko czekać na jego powrót. Tyle już w życiu naczekałyśmy się na niego, że byłyśmy do tego przyzwyczajone. Ale bałyśmy się, że inspektor odbierze nam pracę, więc Sabina, Inez i ja co dzień jeździłyśmy pracować z Glafirem. Sabina i Inez na zmianę waliły młotem Francisca. Biedne te wspaniałe damy. Im rewolucja z pewnością nie zmieniła życia na lepsze: przypuszczam, że to właśnie nazywa się równością ludzi. Któregoś dnia inspektor przyjechał i zastał nas przy tej pracy. Już słyszał od kogoś o wypadku Francisco. Powiedział nam, że przyjedzie znowu za parę tygodni. Tego, że my kobiety wykonujemy pracę męską, wcale nam nie wypomniał. Zapłacił każdej jak mężczyźnie. Dobry był z niego człowiek. Chyba w tydzień potem sklepikarz, który prowadził ten mały sklepik spożywczy w Glamis, przyszedł z listem do mnie. To napisał Francisco. „Nellie Nie wracam do Glamis. Powiedz mojej matce, że może robić, co chce. Może wrócić do El Paso albo przyjechać do Los Angeles z tobą i z dziećmi. Powiedz inspektorowi, że ja już rozmawiałem z kimś ze spółki kolejowej i oni chętnie zapłacą za przejazd mojej rodziny do Los Angeles. Podpisałem oświadczenie, że ten mój wypadek nie był z ich winy, i teraz im dadzą wasze bilety do pokwitowania. Inspektor wsadzi was do pociągu i powie wam, gdzie ja jestem w Los Angeles. Francisco Quinn” Dona Sabina oczywiście zdecydowała się pojechać do Los Angeles razem z nami. Inez strasznie płakała tego dnia, kiedyśmy wyjeżdżali. Myślała, że to jest jakiś podstęp, żeby oderwać się od niej. Była wściekła na dońę Sabinę o ten wyjazd. Uważała, że starsza siostra nie powinna opuszczać młodszej. - Moje miejsce jest przy moim synu i jego rodzinie - powiedziała jej dońa Sabina, zanim wsiadła do pociągu. Inez odeszła i nawet nie zadała sobie fatygi, żeby pomachać nam ręką, ale Glafiro i ich chłopcy machali nam rękami na pożegnanie. Jeżeli El Paso wydawało mi się największym miastem pod słońcem, to możesz sobie wyobrazić, jak wyglądało dla mnie Los Angeles. Kiedy wyszliśmy z dworca i zobaczyliśmy te mile i mile budynków, pomyślałam sobie: No, oto czeka nas jeszcze jedna nowa przygoda. Od pierwszej chwili pokochałam Los Angeles. Wiedziałam, że chcę, żeby moje dzieci dorastały w tym właśnie mieście, a nie w żadnym innym. Szliśmy ulicą. Nigdy dotąd nie widzieliśmy takiego ulicznego ruchu. Ten hałas, te automobile dymiące do tyłu, te dzwonki tramwajów, sikawki straży pożarnej przejeżdżające z piskiem. To wszystko było jak ogromny cyrk. Zatrzymaliśmy się i Sabina zapytała jakichś ludzi, gdzie jest ulica Waszyngtona. Okazało się, że dosyć daleko, o dwanaście długich bloków od dworca. Z wami, dziećmi, któreśmy ciągnęły za sobą, i z całym dobytkiem na grzbietach, myślałyśmy, że idziemy wiecznie. Prawie każdy, kogo pytałyśmy po drodze, mówił po hiszpańsku, zwłaszcza na Grand Avenue. Tam właśnie mieszkała większość Murzynów i Meksykanów. W szpitalu natrafiłam na pielęgniarkę, która mówiła po hiszpańsku. Powiedziałam jej, że szukam mojego męża, Francisco Quinna. Uśmiechnęła się, kiedy usłyszała jego nazwisko. Powiedziała, żebym poszła na górę sama. Dzieciom nie wolno odwiedzać chorych. Francisco leżał w dwuosobowym pokoiku. Ten drugi chory miał nogi całe zabandażowane. Później dowiedziałam się, że uległ poparzeniu trzeciego stopnia. Pochodził z Kanady. Kiedy weszłam tam, oni obaj śmieli się z czegoś. Francisco siedział z rurką zatkniętą pod bandaż na tej skaleczonej ręce. Z rurki kapało w butelkę przy łóżku. Tak bardzo chciałam zobaczyć go jak najprędzej, że zapomniałam o swoim wyglądzie. Nie kładłam się spać poprzedniej nocy. Byłam w tej samej sukience, w której wyjechałam z Glamis. Myślę, że nie wyglądałam ładnie. On wstał i tak staliśmy i patrzyliśmy na siebie. - Jak się czujesz? - zapytałam. - Już lepiej. Gdzie są dzieci? Wyjaśniłam mu, że są na dole, bo nie wolno im tu wejść. Kazał mi opowiedzieć wszystko, co zaszło, odkąd wyjechał. Potem przedstawił mnie temu choremu w drugim łóżku. - To jest Nellie. Nie powiedział: „To jest moja żona” czy też: „To jest pani Quinn”. Ale ten w drugim łóżku powiedział: - Bardzo mi miło, pani Quinn. Czy już pani znalazła mieszkanie? Chociaż mówił po hiszpańsku z bardzo wyraźnym obcym akcentem, wszystko rozumiałam. - Nie. Przyszłam tu prosto z dworca i nie znamy w Los Angeles nikogo. Wyciągnął ołówek i papier i napisał jakiś adres. Powiedział, że to jest adres jego znajomej, która pomoże mi znaleźć mieszkanie, i żebym się powołała na niego. Od razu ze szpitala poszłam pod ten adres. Z Sabiną szłyśmy przez Main Street i każda z nas niosła po jednym dziecku i tobołku. Trafiłyśmy do tej pani. Nie wiedziałam, w jakich ona jest stosunkach z tym Kanadyjczykiem, ale ruszyła się bardzo prędko i znalazła nam dom na Clover Street, przecznicy Main Street. Kiedy zobaczyłam ten dom, byłam przekonana, że to jakaś pomyłka. To był pałac. Jeden duży pokój i dwa mniejsze. Ściany w pokojach pomalowane na bardzo ładny niebieski kolor. I nawet suterena na dole i, Tony, światło elektryczne! Och, Tony, tak bardzo chciałam mieszkać w tym domu, ale myślałam, że to jakaś pomyłka. - Ile to kosztuje? - zapytałam ją. - Podoba się pani? - Szalenie. Ale my mamy bardzo mało pieniędzy. Musimy znaleźć coś tańszego. - O to niech się pani nie martwi. Wprowadźcie się, załatwimy to później. Chyba jednak to było załatwione wcześniej, tylko nie wiedziałam jak. Chyba to był jeden z sekretów Francisco. On zawsze miał sekrety przede mną. W każdym razie wprowadziliśmy się. W tę pierwszą noc Sabina ł ja nie mogłyśmy się zdecydować, gdzie spać. Tak już przywykłyśmy do gnieżdżenia się w jednej klitce. Śmiałyśmy się wprost histerycznie z tego, że nie możemy się zdecydować, w którym pokoju która chce spać! Wyobraź sobie taki problem! 3 Było ciemno, kiedy wyszedłem z domu matki. Biedaczka. Zmusiłem ją do grzebania głęboko w przeszłości. Wiedziałem, że to przykre dla niej. Teraz doktor miał pomóc mi posklejać to wszystko. Bóg świadkiem, że usiłowałem to sklejać od lat. Ale pamięć mnie zawodziła, natrafiałem na luki. Potrzebny mi był ktoś do pomocy. Na szczycie schodków przystanąłem. „Chłopiec” nadal tam był. Boże! A ja za nic nie chciałem widzieć tego małego drania właśnie w owej chwili. Wsiadłem do samochodu, przekręciłem kluczyk stacyjki. Silnik zareagował natychmiast. Usłyszałem, jak trzysta koni dyszy pod maską czekając, żebym je uwolnił. Zapaliłem reflektory i włączyłem bieg. „Chłopiec” podszedł. Prawie mogłem wyciągnąć rękę i dotknąć go. Z tym dobrze mi znanym szerokim uśmiechem zapytał drwiąco: - Przypadła ci ta historia do gustu? Najchętniej wysiadłbym z samochodu i zabił tego smarkacza. Ale i tak przyspieszyłem obroty silnika i odjeżdżając omal go nie potrąciłem, tylko że on, szybszy niż ja, uskoczył zwinnie. Jeszcze brzmiał mi w uszach jego śmiech, kiedy wyjeżdżałem na bulwar poniżej. Z prawej strony jezioro lśniło w blasku świateł ze wzgórza. Za jeziorem widziałem świątynię Angelus, gdzie dawno temu marzyłem, że będę wielkim kaznodzieją. Jechałem coraz wolniej i nagle już wiedziałem, że muszę się zatrzymać. Zaparkowałem samochód na uboczu, wysiadłem i poszedłem do parku. - Hej, Sid. Ścigajmy się, no, który pierwszy dobiegnie do latarni? - Willy, idziesz dziś na te tańce? - Brother, kiedy ten facet wcisnął ciebie w kąt ringu, przecież widziałem, jak kolana się pod tobą uginają. Walnął mocno. Bolało? - Danny, Danny, dlaczego nie zabrałeś mnie na zabawę wtedy, w zeszłą sobotę wieczorem? Danny, byłeś taki sam jak moi krewni. Wstydziłeś się mnie? - Nie, Tony, ja tylko chciałem raz spróbować... sam. Nawet nie liczyłem, że to będzie fajna zabawa. Po prostu chciałem zobaczyć, czy potrafię przejść przez to na własną rękę. Ni stąd, ni zowąd było znów słoneczne sobotnie popołudnie i spacerowałem po parku z nimi czterema. - Hej, na Tempie Street leci jakiś film ze Spencerem Tracy. Pójdziemy? - Nie, po co komu kino? - Brother wzruszył ramionami. - Ale Tracy jest pierwsza klasa. On każdego tak przygważdża wzrokiem. Nie boi się nikogo - namawiał Sid. - Nie... Czerwony tramwaj przejeżdżał z dzwonieniem i Willy zaczął się jąkać, że ppp- powinniśmy wskoczyć do tego tramwaju i zzzz-zo-baczyć, jak daleko możemy dddd- dojechać. Ale zanim to wreszcie wyjąkał, tramwaj już minął przecznicę, więc tylko parsknęliśmy śmiechem. Willy uśmiechał się, zdając sobie sprawę, że jąkanie jest pocieszne. Tylko ręce i nogi nigdy mu się nie jąkały. Mógłbyś być wielkim malarzem. Mógłbyś być, mógłbyś, Willy. - Hej chodźmy do Belmont. Tam znów ćwiczą. Żaden z nas nie powiedział ani „tak”, ani „nie”, z miejsca ruszyliśmy wszyscy w kierunku tego gimnazjum z jaskrawoczerwonej cegły na wzgórzu. Od czasu do czasu Willy wybiegał naprzód i przyjmował urojoną futbolówkę kopniętą na niby przez Danny'ego. Danny, co się stało z tymi wszystkimi książkami, które czytałeś? Czy wykorzystałeś to, co ci dawały? Czy nadal śnisz o d'Artagnanie? Nadal deklamujesz „Cyrana”? Znalazłeś siebie, Dan? Brother zapędził mnie w urojony kąt ringu i boksował. Podskakiwał, robił uniki. Trzymałem lewą rękę podniesioną, kryjąc się przed jego lewym sierpowym, i usiłowałem przedostać się pod jego gardę. Brother, twoja czarna skóra lśniła w słońcu. Miałeś to wszystko - chyżość, siłę, ciało, mózg. Kto dobrał się do ciebie, Brother? Nie dałeś sobie z nimi rady? Mogłeś był zostać mistrzem świata wagi lekkiej! Dlaczego nie zdobyłeś wawrzynów? Za ogrodzeniem dokazywali tamci chłopcy w biało-zielonych dresach. Patrzyliśmy na nich przez jakiś czas. Było nas pięciu po tej gorszej stronie ogrodzenia, a odnosiliśmy się wszyscy jak jeden do tych jasnowłosych rycerzy i ich turnieju. Oni reprezentowali przecież coś, co miało być beznadziejnie dla nas nieosiągalne. To Sidney zaczął ich prowokować, kiedy biegali po torze żużlowym. Wrzeszczał świństwa. A był najmniejszy z nas, więc kazaliśmy mu przestać, ponieważ to nas, a nie jego czekałaby bójka. Ale poczucie daremności i gniew na widok tych młodych Adonisów nie dały się w nim uciszyć. - Pieprzyć ich, za co oni się uważają, do diabła? Hej, ty - wrzasnął na przebiegającego chłopca, wysokiego i chudego jak tyka. - Podłogę tobą powycieram! Tamten odwrócił się i wolno podszedł do ogrodzenia. Wkrótce dołączyło kilku innych. Wysoki wpatrzył się w Sidneya. - Coś ty powiedział? - Powiedziałem, że wszyscy jesteście gówniarze i biegacie jak pedały. Wysoki zbladł z wściekłości. - Poczekaj, ty zawszony gudłaju. Zaraz tam przyjdę i się z tobą załatwię. To mówiąc ruszył do furtki na drugim końcu boiska. Koledzy podbiegli i zatrzymali go. Sidney nawet nie drgnął. - Właśnie, nie dajcie mu tu przyjść. Umieram ze strachu przed nim. W końcu tamci pojęli, że to awantura, i ruszyli na nas wszyscy. Instruktor przyszedł zobaczyć, dlaczego są takie wrzaski. - Słuchajcie, chłopcy, nam tutaj kłopoty niepotrzebne. Może byście tak stąd prysnęli? Willy przemówił: - Cz-cz-czy to nie jest w-w-wolny kraj? M-m-możemy stać tu i p-p-patrzyć, jeżeli ch- ch-chcemy. Instruktor wyglądał na przyzwoitego faceta. Powiedział: - Możecie patrzeć, jeżeli chcecie. Ale ja tu nie chcę żadnych kłopotów. - Z tego, co widzę - odezwał się Sid - pan i tak będzie miał wielki kłopot z tą swoją drużyną pedałów. Oni by nie potrafili zbiec nawet ze wzgórza i nawet gdyby ich się popychało widłami. - Myślisz, że ty potrafisz biegać lepiej? - zapytał instruktor. - Ja mogę prześcignąć każdego z pana drużyny. Faktycznie każdy z nas może. Gapiliśmy się, zaskoczeni. Nie podzielaliśmy zdania Sida o naszych możliwościach. - Coś wam powiem, chłopcy - rzekł instruktor. – Zrobimy sobie nasze prywatne zawody. Wejdziecie tu i pobiegniecie także. Przekonamy się, kto jest lepszy. Na przechwałki odpowiedział wyzwaniem. Osłupieliśmy, zareagował tylko Sidney. - No, chodźmy. Tak ich przegonimy, że im tyłki poodpadają. Zgoła bez zapału wszyscy czterej poszliśmy za Sidneyem. Instruktor ofiarował się pożyczyć nam kolczatki, ale Sidney zbył tę wspaniałomyślność machnięciem ręki. - Będziemy biegać w tym, co mamy. Tak więc w pewną smętną sobotę po południu, kiedy wcale nie było widzów, nastąpiła jedna z wielkich premier mojego życia. Sidney zadecydował, że on będzie naszym przedstawicielem w biegu na sto jardów i na dwadzieścia dwa. Brother w biegu na czterysta czterdzieści, a ja w biegu na osiemset osiemdziesiąt. Willy i Danny mieli nas reprezentować we dwóch w biegu na milę, w skoku wzwyż i rzucie kulą. Do tego czasu Sidney spodziewał się odzyskać siły dostatecznie, żeby odnieść zwycięstwo nad drużyną gimnazjalną w skoku w dal i w biegu przez płotki. Sid, teraz po latach powiedz mi prawdę. Chciałeś ich pokonać zupełnie sam? - Ustawić się do biegu na sto jardów! - zawołał instruktor. Sidney stanął w rzędzie z czterema chłopcami w dresach, którzy przysiedli na stanowiskach startowych jak wytresowane ogary. Wyglądał śmiesznie przy nich. Nie chciał przybrać tej klasycznej pozycji sprintera. - Przygotuj się! Już! Pistolet wypalił. Sid pomknął, jak gdyby go wystrzeliło z lufy tego pistoletu. Jego tłuste, krótkie nogi niczym tłoki tylko migały na żużlu. Twarz wykrzywiało gniewne pragnienie wygranej za wszelką cenę. Nie było żadnego stylu, sama odwaga pędziła do mety. Wyprzedził ich najlepszego sprintera o pół jarda. Instruktor zapowiedział start na dwieście dwadzieścia. Willy chciał zająć miejsce Sidneya, ale Sidney nie chciał o tym słyszeć. - Ja sobie poradzę z tymi bękartami. Paff! Pistolet wypalił i Sidney znów śmignął po torze. Jego nogi zdawały się mówić: „Jestem Żyd, jestem Żyd, muszę szybciej biec niż wy”. I znowu wygrał. Upadł na trawę przy torze wyczerpany. Sapiąc polecił, żeby Brother leciał co sił w nogach w biegu na czterysta czterdzieści. Brother, wyglądałeś jak piękny lśniący czarny kot, kiedy biegłeś po tej bieżni. Pierwszych dwieście jardów przebiegłeś na czele ich wszystkich. Ale nie obliczyłeś tempa. Każdy z nas biegał gniewnie w tamto popołudnie. Każdy z nas zawalał. Na ringu byłbyś mądrzejszy. Oszczędzałbyś siebie na następne rundy. Ale myśmy chcieli wygrać przekonywająco - knock-outem. Nie chcieliśmy żadnych „o mały włos” - żadnych wątpliwości. Każdy z nas zaczynał za ostro. Jednak dobiegłeś do mety drugi, Brother, trzeba było Mistrza Miasta, żeby prześcignąć ciebie. I teraz na mnie przyszła kolej. Osiemset osiemdziesiąt jardów! Pół mili tremy rozciągało się przede mną. Tamci trzej chłopcy w błyszczących kolczatkach, ja w brudnych tenisówkach. Jakże mam współzawodniczyć z tymi blond herosami? Oddałbym wszystko w tamto popołudnie, żeby tylko nie ścigać się z nimi. Mefistofelesie, jednak nie mogłeś rościć sobie prawa do mojej duszy za darmo! Sidney stał przy mnie, kiedyśmy się ustawiali do startu. Wyczuł mój lęk. - Tony, jedyna różnica pomiędzy nimi i tobą jest taka, że oni są frymuśnie ubrani. Tylko wysuwaj jedną nogę przed drugą, i trzymaj się. Musisz wygrać! Pistolet wypalił i świat się zamazał, tylko ta czerwona ziemia sunęła u moich stóp. Przed sobą widziałem dwie pięty, spod których wzlatywał żużel. Musiałem prześcignąć je, a one się oddalały. Myślałem, że biegnę wieki całe, kiedy nagle zorientowałem się, że ktoś na zewnątrz toru dotrzymuje mi kroku. Usłyszałem głos Sida. - Wspaniale, Tony. Jeszcze tylko sześćset jardów. Sześćset? O Jezu! Ledwie zipałem, a przebiegłem dopiero jedną czwartą dystansu! Wciąż patrzyłem na te pięty przede mną. Czk-czk... Czk-czk...czk-czk. Równe długie susy wyprzedzającego mnie chłopca symbolizowały wszystko, co ja chciałem mieć w sobie - pewność siebie, zimną krew, umiar. Zacząłem drugie okrążenie i wiedziałem, że nie zdołam wygrać. Nogi mi ciążyły. Płuca nie chciały reagować. Miałem mdłości. Sidney biegł przy mnie i mówił: - Tony, ja wiem, że to ciężko. Wiem, że cię mdli, ale trzymaj się. Za kilka sekund nabierzesz tchu. Nikt tu nie jest lepszy od nas, Tony. Nam niepotrzebne żadne cholerne kolczatki i cacane dresy, żeby pokazać tym bękartom, że nie jesteśmy gorsi. Rany boskie, Sidney! Czy po to są te wszystkie piekielne wyścigi? Żeby pokazać ludziom, że nie jesteśmy gorsi niż oni? Sidney, już teraz płuca mi pękają. Potrzebuję ciebie. Gdzie się podziałeś, do diabła? - Tony, ten facet przed tobą to lipa. On tylko nadaje tempo facetowi za tobą. Za parę sekund ten za tobą cię wyminie. Puść go na jeden krok przed siebie. Niech tak biegnie aż do ostatnich stu jardów... wtedy przyspiesz. O to właśnie mi chodzi, Sid. Czy myśmy ustalili sobie tempo za niewłaściwym facetem, za niewłaściwymi wartościami? Czy ten prawdziwy współzawodnik to nie jest zawsze facet za nami? Chłopiec za mną, rzeczywiście, minął mnie. Słyszałem jego oddech, równy i lekki, nawet kiedy przebiegał obok. Wydawał się wysoki niebotycznie. - Spokojna głowa! - wrzeszczał Sidney. - Jego mdli tak samo! To nie są nadludzie! To bękarty, te gnoje! Nie daj mu się! Biegłem dalej, z trudem łapiąc powietrze. Usiłowałem rozpaczliwie lekceważyć potężne kłucie w piersi. Czułem się tak, jakby lada chwila miała nastąpić we mnie eksplozja, rozchlapac moje wnętrzności po torze. - Jeszcze sto jardów, wydychaj... Wydychać? Kiedy już zupełnie zabrakło mi tchu. Świat się kręcił. Krew dudniła, rozsadzała czaszkę. Myślałem, że jeszcze krok czy dwa i zamienię się w fontannę posoki. - Tony, jest tylko jeden pomiędzy tobą i metą. Leć ze wszystkich sił. Boże, jak łatwo byłoby zrezygnować. Tak po prostu. Pretekst można zawsze znaleźć. Jednak wiedziałem w głębi duszy, że upaść, to znaczy już nie wstać więcej. Kiedy się ocknąłem, leżałem na trawie i wymiotowałem. Podniosłem wzrok i zobaczyłem twarze moich czterech kumpli. Uśmiechali się. - Hej, chłopcy, zasłabłem czy co? - zdołałem zapytać. - T-t-ty w-w-w- wygrałeś - powiedział Willy. Poczułem, jak żołądek mi podchodzi do gardła, i zwymiotowałem na trawę jeszcze raz. Więc tak to jest być numerem pierwszym - pomyślałem. -Wokoło wymioty i uśmiechnięte twarze. I bolesny brak tchu. Jakże często później pragnąłem znów zaznać tamtego uczucia - być numerem pierwszym! Ta potrzeba będzie mnie nawiedzać i dręczyć do śmierci. Ale w jaki sposób określa się swoje pierwszeństwo w życiu? Swoje pierwszeństwo w miłości? Gdzie jest ta meta i kim są ci inni współzawodnicy? Kim są te upiory, z którymi się ścigamy? W jaki sposób, do diabła, można ustalić swoją pozycję w sercu kobiety? Skąd wiadomo, że nie dostaje się tego trofeum li tylko dlatego, że współzawodnicy nie przyszli? Doktor powiedział: - Tony, na Boga, przecież nie raz musiałeś czuć się numerem pierwszym zdecydowanie? Opowiedziałem mu o panterze. - W sobotnie popołudnie chodziłem z kuzynem do ogrodu zoologicznego, gdzie pracował mój ojciec, i pomagaliśmy mu karmić te koty. Była wśród nich mała czarna pantera, samica, w której szaleńczo się zakochałem. Oczywiście, ojciec nas ostrzegał, żebyśmy za blisko do niej nie podchodzili. Kawały mięsa wsuwało się do klatki nabite na włócznię. Bardzo lubiłem być sam z tą panterą. Z początku karmiliśmy ja cbaj, ale ona mojego kuzyna nie lubiła. W istocie ja też go nie cierpiałem. To, że nęka mnie patologiczny wstręt do wypróżniania się, spowodował między innymi właśnie on. Przez pierwszych jedenaście lat mojego życia myśmy nigdy nie mieli toalety w domu, a kiedyśmy pracowali przy budowie torów, nie było nawet „budki” na zewnątrz: musieliśmy chodzić na równinę. Był tam jeden stary pień - jak grzęda do przywiązywania koni - i siadali na nim wszyscy, mężczyźni i kobiety. Załatwiali się bez żenady, uznając to najwyraźniej za rzecz zupełnie normalną, przy czym palono papierosy, prowadzono rozmowy. Ale mnie to mierziło. Pewnego dnia byłem tam z kuzynem. Miałem wtedy trzy czy cztery lata, więc musiałem przysiadać na ziemi. On na grzędzie sięgnął za siebie, wziął swoje ekskrementy w rękę i rozmazał mi je na twarzy. Nigdy nie wybaczyłem temu skurwysynowi. Tak czy inaczej koty w zoo też go nie lubiły, a ta właśnie czarna pantera czuła do niego wprost nienawiść. Ilekroć kręcił się gdzieś blisko, warczała i nie chciała jeść. Odpędzałem go. Kochałem chwile, kiedy miałem tę czarną kocicę dla siebie. Wystarczyło, żebym przeszedł obok klatki, już wydawała pomruki głębokie jak muzyka organów. Śniła mi się po nocach. Fakt, że była samicą, odgrywał w tym niemałą rolę. Uważałem, że to jest jedyna kobieta na świecie, która kocha mnie bezwarunkowo. Kiedyś, gdy nikogo nie było w pobliżu, wsunąłem rękę do klatki i dotknąłem jej wspaniałego połyskliwego futra. Taka napięta patrzyła na mnie. Jeszcze dziś pamiętam to futro miękkie, cudowne, aksamitne - i to niebezpieczeństwo. Zac/ąłem ją głaskać bardzo powoli, a ona reagowała każdym mięśniem, każdym włóknem. Wkrótce potem musiałem pójść do szpitala hrabstwa na wycięcię migdałków. W ogromnej sali piętnaścioro dzieci rzędem czekało, kiedy lekarze hurtem robili te operacje. Zobaczyłem chłopca leżącego na zakrwawionym stole. Zobaczyłem całą tę krwawą procedurę. Zacząłem wrzeszczeć, zrywać się do ucieczki, ale byłem przywiązany za ręce i nogi. Potem tego mojego poprzednika wywieźli z sali i położyli mi na twarz maskę. Poczułem duszący zapach eteru. Wszystko zawirowało jak fajerwerki na Czwartego Lipca i zapadł czarny mrok. Obudziłem się w małej salce, gdzie oprócz mnie leżało ośmiu chłopców. Ojciec siedział przy mnie. Siedział tak przez całe popołudnie. Wieczorem, chociaż pielęgniarka powiedziała, że godziny wizyt się skończyły, nie chciał odejść. Ostatecznie podniósł mnie z łóżka i okrył kocem. Zniósł mnie po drabinie przeciwpożarowej i wrócił do domu ze mną. Matka mówiła, że on raczej nie okazywał uczuć, a jednak tamtego dnia pocałował mnie i zabrał do domu. Matka i babcia bardzo się zdenerwowały tym, że mnie nie zostawił w szpitalu. Bały się wywiązania jakichś komplikacji, ale im powiedział: - Nie, ja sam będę dobrze pielęgnował mojego syna. Siedział przy mnie i nazajutrz, poszedł do pracy dopiero wtedy, gdy już miał pewność, że nic mi nie jest. Musiał chodzić do pracy, karmić te zwierzęta. Czarna pantera nie chciała jeść. Później ojciec opowiadał, że rozglądała się, jak gdyby chciała zapytać: „Gdzie ten chłopczyk? Gdzie mój przyjaciel?” Powiedział jej: „Twój przyjaciel jest chory, ale przyjdzie za kilka dni”. Ale ona nie chciała jeść, tylko wciąż chodziła po klatce i chodziła. W końcu spróbował zmusić ją do jedzenia: włożył ręce między pręty, żeby dać jej mięso. Przyskoczyła i omal nie oderwała mu ręki. Leżał w szpitalu przez dwa tygodnie walcząc ze śmiercią. Biegałem do tej pantery kilka razy, kiedy ojciec był w szpitalu. Czułem, że ona żałuje tego, co zrobiła. Warczała cicho, tak jakby szlochała, jakby błagała o przebaczenie. Głaskałem ją. Odwiedziłem ojca w szpitalu i powiedziałem, że byłem u czarnej pantery. Przyznałem się do nielojalności wobec niego. Powiedział: - Nie bądź niemądry, ta kocica kocha cię. I jest w porządku. Pokazała mi, że nie wolno umizgać się do cudzej dziewczyny. Taka właśnie powinna być prawdziwa kobieta. Trzeba tylko mieć dosyć szczęścia, żeby taką znaleźć w życiu. Taką, która zabije każdego innego, kto do niej podchodzi. Jeżeli będziesz kiedykolwiek szukał kobiety, szukaj takiej, jak ta pantera. I kazał mi tam chodzić i karmić ją. W jakiś czas później przeprowadziliśmy się i to był koniec mojego wielkiego romansu z tą lśniącą czarną pięknością. Często o niej myślałem - kto ją karmi, odkąd ja odszedłem. Czy jest w kimś zakochana? 4 Skręciłem z autostrady do jednego z ośrodków handlowych. Znalazłem budkę telefoniczną i zadzwoniłem do mojej żony w Santa Monica. - Halo, Katie? - Tak, kochanie. Jak poszło? - Świetnie, świetnie. Słuchaj, kochanie. Kolację zjem z doktorem. Z nim i z jego żoną. W słuchawce zaległa cisza. - Czy ten doktor ma zamiar pracować nad tobą nawet u siebie w domu? - Nie, po prostu zaprosił mnie na kolację, ale myślę, że będzie mnie obserwował. Parsknęła tym śmiechem zażyłości, który znałem tak dobrze. - Tylko nie wracaj późno, kochanie. Dzwonili z wytwórni, że rozkład został zmieniony i masz być w charakteryzacji już o siódmej rano. Niech to diabli, pomyślałem. Akurat teraz, kiedy jestem na tropie pewnych ważnych prawd, muszę przejmować się fikcją. Potem zdałem sobie sprawę, że jestem niesprawiedliwy, ponieważ świat fikcji to moje wybawienie. Fikcja to jedyna prawda, na jakiej mogę się opierać. - Dobrze, skarbie - powiedziałem. - Jak dzieci? - Doskonale. Zabrałam Duncana do okulisty. Kathy miała badanie na uczulenie. Wynik dostaniemy za parę dni. Chrissy rozebrała telewizor i teraz go składa. A Vally zostanie na noc u koleżanki. - Były do mnie jeszcze jakieś telefony? - Twój agent. Mówił, że jest propozycja dla ciebie z Europy. Wydawało mi się, że w tej ostatniej wiadomości słyszę nutę niepokoju. - Dobrze. Muszę już jechać do doktora. - Tylko nie wracaj za późno. I, Tony, miej ufność w Bogu. Wszystko będzie dobrze. - Tak, skarbie. Do widzenia. Powiesiłem słuchawkę. Pomyślałem, że ona jest tam z dziećmi, które kocham. Zazdrościłem jej. Ja tutaj samotnie prowadzę przykre poszukiwania, kiedy powinienem być w domu „ciesząc się owocami wszystkich mych mozołów”. Krętą szosą wjechałem na wzgórze, gdzie mieszkał doktor. Dał mi mapę, więc nietrudno było trafić. Poniżej widziałem światła rozmigotane w czystym chłodnym powietrzu wieczoru. Wydawało mi się zupełnie słuszne, że ten doktor mieszka w tak neutralnej okolicy. Chyba musiał nieustannie się „neutralizować”. Powitał mnie w drzwiach. Na twarzy miał znowu ów zagajający „bardzo mi miło” uśmiech. Z początku przypominał mi tym wszystkich tępych biednych Południowców, jakich w życiu nienawidziłem - kolejowych detektywów, wicedyrektora liceum, policjantów na motocyklach i żołnierzy Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych, którzy lubili w sobotnie wieczory bić elegantów w marynarkach z przesadnie wywatowanymi ramionami. Dopiero później przyszło mi na myśl, że może jest w tym uśmiechu troszeczkę szczerości. Doktor przedstawił mnie swojej żonie, tak łaskawej, że aż serdecznej. Rozglądając się po pokoju zobaczyłem, że to ręka tego samego dekoratora, który urządził gabinet doktora w mieście - jeszcze więcej japońskich druków na jedwabiu zdobiło ściany, podobna donica z małym figowcem stała w saloniku. Przy kolacji zarabiałem na swój posiłek racząc ich oboje opowieściami o moim wuju Cleofusie. Kiedy mieszkaliśmy na ulicy Dały po wschodniej strome Los Angeles, żyliśmy jak gdyby w czasie jakiegoś nieustannego trzęsienia ziemi. Pociągi z rykiem przejeżdżały w odległości niewielu jardów od naszej ulicy i wydawało się, że każde z nas ma taniec świętego Wita. Wszystko w domu nie wyłączając naszych zębów szczękało, dzwoniło, grzechotało. I to nie tylko pociągi tak nas rozstrajały, ale też i czerwone tramwaje, przejeżdżające po moście przed naszym domem. „Dom” składał się z jednego pokoju średniej wielkości i z małej kuchni. Najpierw sypialiśmy wszyscy na podłodze - babcia, matka, ojciec, moja siostra i ja. Potem ojciec dostawił małą przybudówkę i to była sypialnia jego i matki. Nie mieściło się tam nic poza łóżkiem i szafką nocną, na której stała lampa naftowa. Skrzynia do przewozu fortepianu, stojąca pośrodku naszej „bawialni”, służyła jako stół. Wokół tego stołu zasiadaliśmy do śniadania, obiadu i kolacji. Ojciec nie cierpiał widoku dworca towarowego na lewo od domu. Zamalował więc okna różnymi scenkami. Na szybach okna w kuchni namalował góry z krętym strumieniem wijącym się poprzez zieloną dolinę. Nawet krowy i konie pasły się wieczyście na trawie tych podgórskich łąk. W pokoju popuścił wodze fantazji. Jedno okno było Pacyfikiem i ogromne parowce płynęły do wiecznego nikąd. Drugie okno ukazywało małą wioskę z zamczyskiem na horyzoncie. W nasze grono rodzinne pewnego pięknego dnia wtargnął hałaśliwie ktoś nowy. Powiedziano mi, że to jest wuj Cleofus. Rzeczywiście to był brat babci. Nie mogę sobie przypomnieć, co wtedy mówił, ale pamiętam, jak w dwie minuty po jego przybyciu wszyscy pokładali się ze śmiechu. Przy kolacji opowiadał nam swoje przygody w czasie rewolucji - kiedyś na przykład wyzwał Villę na pojedynek i Villa się wycofał. - Villa jednakże błagał mnie, żebym w jednej dziedzinie nie wyzywał go nigdy. Dużo czasu poświęcił na to, by wyrobić sobie reputację zdobywcy kobiet. A wiedział, że jeżeli ja kiedykolwiek zechcę ogłosić światu moje osiągnięcia na tym polu, jego świetna reputacja rozpadnie się w pył. Dotrzymałem obietnicy. Tu wuj Cleofuś zwrócił się do mnie: - No, Antonio, skoro jesteś synem swojego ojca, który jest moim siostrzeńcem, na pewno już co najmniej trzy kobiety ukrywasz gdzieś na później. Miałem wówczas sześć lat i daremnie usiłowałem podrywać małą dziewczynkę z sąsiedztwa, kiedy się z nią bawiłem w dom. Matka przyłapała mnie na tym i zbiła. Teraz spojrzałem na matkę szukając pomocy. Ku mojej uldze powiedziała wujowi Cleofusowi, że któregoś dnia zobaczyła, jak ja „umizgam się”. - Tylko raz? Ten chłopiec jest opóźniony - powiedział wuj. - I mówisz, że powstrzymałaś go? Może mu zniszczyłaś zdrowie już na zawsze, Nellie. Kiedy ten popęd się zaczyna, powściąganie go jest dla chłopców bardzo szkodliwe. Babcia kazała wujowi zamilknąć i dorzuciła, że wuj niestety wciąż jeszcze jest sprośnym rozpustnikiem. - Sabina, ty zawsze miałaś mylne pojęcie o sprawach płci. Przecież Bóg, gdyby nie chciał, żebyśmy używali naszych przydatków, stworzyłby je tak, że wyrastałyby tylko na pewne okresy. Ale dzięki Bogu one są funkcjonalne przez cały okrągły rok. Tony, jutro, kiedy tych purytanów tu nie będzie, porozmawiamy ze sobą od serca. Tamtej nocy słyszałem, jak wuj chrapie. To było najgłośniejsze, najzdrowsze, najradośniejsze chrapanie, jakie zdarzyło mi się słyszeć. Można by myśleć, że jego cieszy nawet sen. Następnego dnia wziął mnie na podwórko i udzielił pierwszej lekcji o sztuce miłości. - Chłopcze kochany, stosunek do kobiet zabarwia całe życie mężczyzny. Ucz się postępować z kobietami, a będziesz umiał radzić sobie ze wszystkim, poczynając od żbika i na matematyce kończąc. Rozejrzał się, czy nikt nas nie słucha. - Tak między nami mężczyznami, ty masz dziewczynę, prawda? - No jest ta jedna w szkole... Ryknął z uznaniem. - Wiedziałem. Wiedziałem. Kiedy zobaczyłem cię wczoraj, pomyślałem od razu: to jest ten jedyny mężczyzna pod słońcem, który pobije mój rekord! Opowiedz mi o niej. - Nie ma nic do opowiadania. Ona mi się podoba, ale myślę, że jej się podoba inny chłopiec. Kupuje jej cukierki. - Aha, taka lala, co? Te są trudne, ale można je złamać pomysłowością. Ona prawdopodobnie nie jest warta nawet twoje go spojrzenia, jeżeli zaprzedaje się cukierkom. To tylko pośrednik handlowy. Ale chociaż już widzę, że jest ciebie niegodna, nie mogę dopuścić, żebyś dorastał z uczuciem klęski. To może zabarwić całe twoje życie. Jakie masz ulubione podejście? - Nie rozumiem. - Jak się starasz zwrócić jej uwagę na siebie? - Po prostu na nią patrzę. - Aha, twój pierwszy błąd. Zawsze udawaj, że ich nie widzisz, Tony. Nigdy nie okazuj, że się interesujesz. - Więc co mam robić? - zapytałem. Zdawałem sobie sprawę, że to jest bezcenna lekcja życia. - Przypuśćmy, że ja jestem tą małą i ty chcesz, żebym zwrócił na ciebie uwagę. Jak byś przeszedł koło mnie? Kazał mi przejść przez podwórze i zawrócić. Byłem tak onieśmielony, że mijając go patrzyłem w ziemię. - Och, synu. Trzeba cię porządnie przeszkolić. Przede wszystkim wyjmij ręce z kieszeni... i nie snuj się. Idź, jakbyś bardzo się spieszył i nie miał czasu na głupstwa. Jeżeli chcesz, możesz rzucić jedno szybkie spojrzenie na nią, ale tak jak gdyby była powietrzem. No, jeżeli po jakimś czasie to nie poskutkuje, wtedy będziesz musiał zastosować inną metodę. Inaczej chodzić. Mnie na przykład kiedyś w Guadalajara wpadła w oko piękna arogancka bogata senorita, która z początku w ogóle mnie nie zauważała, a jednak już wkrótce jadła mi z ręki. Bo zacząłem chodzić takim krokiem, aż osłupiała i stała się moja na wieki. Pokażę ci: robisz krok i przytupujesz tą drugą nogą z tyłu, następny krok, następne przy tupnięcie. Wstał i zademonstrował. - Ale stosuj to tylko w wyjątkowych wypadkach, synu, inaczej nie opędzisz się od kobiet. Każda z nich to pies na taki krok. Całymi dniami ćwiczyłem. Ale kiedy wreszcie popisałem się tym przed Lucy w szkole, ona myślała, że zwariowałem. Zameldowałem o swoim niepowodzeniu wujowi. Powiedział: - Zapomnij o niej. Beznadziejne. Zasługuje na typki, które tylko znoszą jej słodycze. Już po tygodniu mniej więcej wuj przewrócił dom do góry nogami. Namówił mojego ojca na sfinansowanie pewnego wynalazku. W tamten wieczór wszyscy przy kolacji siedzieliśmy urzeczeni jego doniosłym odkryciem. W ogrodzie była szopa, poniekąd garaż. Ponieważ nie mieliśmy samochodu, trzymaliśmy tam króliki, kilka kur i jednego czupurnego, karłowatego koguta. - Francisco - oznajmił wuj przy kolacji. - Zamierzam obrócić wasz garaż w małą fabryczkę. - Jaką fabryczkę? - zapytał ojciec podejrzliwie. - Psst - uciszył go wuj głośnym szeptem. - To, co wam powiem, jest ściśle poufne. Nikt w okolicy nie może wiedzieć, co się tu dzieje. Musicie przysiąc, że zachowacie to w tajemnicy. Jedno słowo i cały nasz plan na nic. Chłopcze kochany, nie potrzebuję mówić, jak poważam moją najukochańszą siostrę, tę oto po mojej lewicy. Babcia prychnęła drwiąco. - Sabina - ciągnął wuj - robisz mi przykrość, kiedy tak lekceważysz moje przywiązanie. Zawsze byłaś mi najdroższa z całej rodziny. Kiedy owdowiałaś, twoim synem opiekowałem się po ojcowsku. Czyż nie, Francisco? - Owszem, wtedy gdy wuj był - przyznał ojciec. - Synu, przecież mieliśmy wojnę. I zresztą wszędzie, dokąd mnie nosiło, myślałem wciąż o Quinnach. - Mniejsza z tym - ucięła babcia. - Powiedz nam o tej fabryczce. Już wszystkich rozpłomieniła możliwość bogactwa. - Och, właśnie, ta fabryczka, Francisco, czy zdajesz sobie sprawę, ile kosztują banany w Nowym Jorku? - Nie. Ile? Wuj umilkł na długą dramatyczną chwilę. - Dwadzieścia centów jeden banan. Osłupieliśmy. Dwadzieścia centów jeden tylko banan! W Los Angeles wówczas można było kupić tuzin bananów za dziesięć centów. - Właśnie. Wyobrażacie sobie te zyski, jeżeli będę mógł dostarczać do Nowego Jorku świeże banany? - To w Nowym Jorku banany nie rosną? - zapytała babcia. Wuj zbył jej nieznajomość wyższej kultury rolnej. - Banany rosną w klimacie tropikalnym. Sprowadza się je do Nowego Jorku z Kuby albo z podzwrotnikowych obszarów Meksyku. Tylko tutaj w Los Angeles jednak się je uprawia, żeby dorównywać Kubie i Południu. Otóż problem jest, jak dowozić banany do Nowego Jorku, zanim zgniją. Obecnie przewożą je na wschód w wagonach-chłodniach i dlatego każdy banan kosztuje dwadzieścia centów. Szybko wyjaśnił, że zarobek na jednym tuzinie bananów będzie wynosił dwa dolary trzydzieści centów. - Pomnóżcie dwa trzydzieści przez tysiąc tuzinów i z dnia na dzień człowiek zostaje milionerem. Poczekał, żeby to do nas dotarło. Wszystkie usta przy stole się rozdziawiły, tak prosta była jego koncepcja. - Ale co ma z tym wspólnego ta fabryczka? - zapytała moja praktyczna babcia. Liczył na taką piece de resistance. - Ach! Ja właśnie wynalazłem sposób zamrażania, przy którym wszelkie chłodzone wagony i tony lodu konieczne do transportu okażą się przestarzałe. Ciszę po jego dramatycznym oświadczeniu znów przerwała babcia: - Odkąd ty stałeś się wynalazcą? - Sabina, co według ciebie robiłem przez te łata? Wciąż szukałem czegoś, na czym się wzbogacimy. Przyjechałem do Kalifornii specjalnie na wezwanie pewnych osób, które dowiedziały się o tym moim sekrecie. Ale po tych kilku dniach spędzonych tutaj w rodzinnym cieple u was, kochani, zadecydowałem, że nie będę w mój sekret wtajemniczał obcych. Nie potrzebuję ich. Chcę tylko mieć jakieś miejsce do pracy i trochę zwykłych narzędzi... a to da mi Frank. I on będzie współwłaścicielem patentu, który za parę dni zarejestruję. Wuj wstał taktownie i wyszedł z pokoju, mówiąc, że idzie na róg kupić papierosy. Wiedział, że rodzina będzie chciała omówić ewentualny wkład w jego wynalazek. Och, te wszystkie pro i contra. Ojca zafrapowała obietnica rychłego bogactwa. On by popierał wuja Cłeofusa do ostateczności. W dwa tygodnie później garaż był szczelnie obity deskami i w deskach dziury były pozatykane, żeby nikt nie zaglądał i nie widział, co wuj buduje. Od rana do wieczora dolatywało stamtąd walenie młotkiem w metal. Czasem wuj wychodził, bo musiał dokupić jakieś ważne rurki i szablony do swojego „wynalazku”, ale wtedy zamykał „fabrykę” bardzo starannie. Podwórze wyglądało tak, jakbyśmy zaczęli handlować złomem. Po pewnym czasie postępy wuja stały się „ściśle tajne”. O swojej pracy rozmawiał wyłącznie z ojcem. Nastroje przy kolacji, pamiętam, były bardzo wesołe i ojciec najwyraźniej myślał, że miliony są tuż za rogiem ulicy. Tylko babcia czasami ubolewała, że wynalazek wuja wpędzi nas do przytułku. Obliczyła, że ojciec wyłożył już dziewięćdziesiąt siedem dolarów, a końca tych wydatków nie widać. - Zwykle - bronił się wuj - takie potężne przedsięwzięcie kosztuje tysiące dolarów i wymaga środków, które może dać jedynie duża fabryka. Ja ze względu na ograniczony kapitał pracuję sam w dzień i w nocy. Całkowicie sobie uświadamiam swoją odpowiedzialność wobec wiary siostrzeńca. Nie zawiodę jego zaufania. Wszelako, jeżeli uważacie, że w jakikolwiek sposób wykorzystuję rodzinę... Są pewne osoby, które wprosfdyszą do tego, żeby... Ojca niecierpliwiła ta różnica zdań. - Słuchaj, Cleofus, powiedziałem, że się nie wycofam, więc ty tylko dalej rób swoje. W moim przekonaniu ten pomysł jest wspaniały. Walenie młotkiem i szczękanie rozlegało się na podwórzu przez długie tygodnie. Aż w końcu nadszedł wielki dzień odsłonięcia. Nastąpiło to w niedzielę rano, kiedy cała rodzina mogła być obecna, żeby radować się dziełem wuja i marzeniami o tym, co będziemy kupować za owe miliony. Babcia chętnie poprzestałaby na stu czterdziestu siedmiu dolarach, które ojciec wyłożył, ale myśmy wszyscy uznali, że ona kracze. Wuj w lansadach otworzył drzwi fabryki. Wbiegliśmy tam. Pośrodku naszego garażu stał „wynalazek”. To był ogromny blaszany kocioł okręcony rurkami wszelkiego rodzaju, jak jakieś ogromne zwierzę z wnętrznościami na wierzchu. Były też na nim liczne szkiełka kontrolne i kurki. Wuj Cleofus wdał się w rozwlekłe szczegółowe opisywanie ciśnień i wlotów, i wylotów, zrozumiałe chyba tylko dla ojca. Potem otworzył drzwiczki, które zazgrzytały głośno. Wewnątrz zobaczyliśmy coś, co bardzo przypomniało stare piecyki smętnie dokonujące żywota na śmietniskach. W tym czymś leżał jeden banan. Wuj wyjął tego banana ostrożnie, delikatnie i zaczął go obierać. Patrzyliśmy, jak gdyby magik zdzierał przed nami siedem zasłon. Obrał i każdemu z nas dał ugryźć kawałek - najpierw ojcu, wielkiemu inwestorowi, oczywiście mającemu pierwszeństwo, potem matce, potem babci, potem mnie ł na końcu resztę dostała Stella, moja siostra. Bóg raczy wiedzieć, czego myśmy się spodziewali, ale to smakowało jak zwykły banan. - No i co? - zapytała babcia. - No i co... czy tylko tyle usłyszę: „No i co”, siostro najmilsza, przecież ten banan leżał tam przez dwa tygodnie, a jest świeży, jak gdybym zerwał go z drzewa dzisiaj rano! Zrobiło to na nas wrażenie. - Ile bananów zmieści się w tym żelastwie? - zapytała babcia. - Na razie dwanaście. - Wuj uśmiechnął się. Babcia obliczyła z grubsza, że każdy banan po dowiezieniu do Nowego Jorku byłby wart dziesięć dolarów. Uśmiech wuja zaprawiła melancholia wobec takiej ignorancji. - Naturalnie to jest tylko prototyp, moja droga. Kiedy powiększymy rozmiary, powiększy się również masa i ilość naszego ładunku. - Żeby przewieźć tysiąc bananów, musiałbyś wybudować zbiornik wielkości drapacza chmur - wykazała babcia. Rodzinie zaświtało w głowach, że ona ma rację. Wuj Cleofus rozpaczliwie usiłował wskrzesić entuzjazm. - Francisco, gdyby człowiek słuchał kobiet, nigdy by nie odkryto elektryczności. Kolumb nie przepłynąłby przez ocean. Myśl sam za siebie. Ale nawet ojciec ostygł w zapale. Żeby ceremonia odsłonięcia nie zakończyła się nutą negacji, wuj włożył do swojej machiny sześć bananów i zamknął ją, zakręcając kilka śrub i kurków, wyregulował zawory i na nowo jakąś butelkę napełnił wodą, mającą kapać po jednej kropli do jakiegoś naczynia, co stanowiło, jak objaśnił, właśnie ten system chłodzenia. Potem rozpalił ogień pod kotłem. Powiedział, że nastąpi parowanie i wtedy dodatkowo chłodzić będzie próżnia wytworzona przez utlenienie. Obiecał, że za kilka dni znów zwoła nas wszystkich, zanim otworzy drzwiczki chłodni, i że wyjmie te banany nadał świeżusieńkie. Rano w dniu ponownego odsłonięcia usłyszałem dolatujące z garażu krzyki. To był głos rozgniewanej babci. Przyłapała wuja na podmienianiu tych sześciu bananów. Wbiegłem tam akurat w chwili, gdy miała rzucić mu je w twarz. - Powiem Frankowi i on cię zabije - groziła. Wuj usiłował wytłumaczyć, że coś poszło nie tak, jak trzeba, ale zauważyłem, że brakuje w tym nuty jego zwykłej pewności siebie. Tegoż dnia wieczorem złożył przy kolacji doniosłe oświadczenie - odsłonięcia nie będzie, ale on ma satysfakcję, że wynalazek zdał egzamin. Wyjeżdża teraz na wschód, żeby spotkać się z pewnymi ważnymi osobami, które wyłożą konieczny fundusz na budowę maszyny chłodzącej Quinn-Espinoza. Powiedział ojcu, że nie ma powodu się denerwować, ponieważ we wszystkich dokumentach patentowych Quinn figuruje jako współwłaściciel. Niemożliwością byłoby ograbienie ojca z zysków. Kilka dni wuj musiał mieć, żeby załatwić pewne ważne sprawy, więc zaplanował swój wyjazd na następną niedzielę. Usiedliśmy po turecku wokół tej skrzyni do przewozu fortepianu. Chociaż był wczesny poranek, babcia i matka już przygotowały ucztę. Na skrzyni stały półmiski pełne świątecznego jadła. Przyszło kilkoro sąsiadów zaproszonych na przyjęcie pożegnalne dla wuja. Wznoszono wiele toastów i w końcu wuj wstał i zaczął wygłaszać przemówienie. Czas uciekał. Usłyszeliśmy z daleka gwizd pociągu. - Kochani przyjaciele i kochana, kochana rodzino. Byłem tutaj krótko, ale dostatecznie długo, żeby targała mną tęsknota na myśl, że będę w najbliższej przyszłości pozbawiony tego serdecznego przywiązania. Czuję, że jestem na skraju wielkiej fortuny. Czuję, że objawienie, jakim jest mój wspaniały wynalazek, spłynęło na mnie z łaski Boga nie po to, bym korzystał z niego samolubnie. Ja mam się tymi zyskami dzielić z ukochanym jedynakiem mojej siostry. Opuszczę was lada chwila, ale korzyści, jakie rodzina Ouinnów będzie czerpać z tych moich odwiedzin, przetrwają zawsze. Wypił jednym łykiem ostatnią szklankę taniego czerwonego wina. Gwizd pociągu słychać było już znacznie bliżej. Chwycił swój plecak i wszyscy wybiegliśmy za nim. Pociąg jeszcze jechał powoli wyłaniając się z dworca towarowego. Wuj dał susa, żeby wskoczyć do jednego z otwartych wagonów towarowych. Niezdarny, bo obciążony plecakiem, o mało co nie wpadł pod koła. Zdołał jednak pomachać ręką, jak gdyby chciał nas uspokoić, że wszystko w porządku. Dał susa po raz drugi i chwycił się drabinki, po czym przegramolił się do wagonu. Przesyłał nam całusy, a myśmy płakali, kiedy oddalał się coraz mniejszy. W tydzień potem babcia sprzedała ten wynalazek na złom za osiem dolarów i już nikt nie mówił o tym więcej. Po kolacji doktorowa podała kawę w gabinecie. Powiedziała, że ma coś do roboty i że spodziewa się wkrótce zobaczyć mnie znowu. Po jej odejściu doktor zapytał, jak mi się powiodła rozmowa z matką. - Doskonale... nic nowego. Nieco inne naświetlenie pewnych elementów, ale nic rzeczywiście nowego. - Więc nie znalazłeś żadnych odpowiedzi? - Doktorze, kazałeś mi tylko zadawać pytania. Mam nadzieję, że odpowiedzi znajdziesz ty. - Znajdziemy je, Tony, znajdziemy. Ale... ale... świetnym samochodem tu przyjechałeś. Jakiej marki? - Continental. - Piękny. Długi od przecznicy do przecznicy. Lubisz szybkie samochody, Tony? - Słuchaj, doktorze, ja mnóstwo czytam. Wiem, czego symbolem jest samochód. Nie, doktorze, nie ma we mnie ani źdźbła fallicznej zawiści i nie palę wielkich cygar. Roześmiał się. - Nie o tym myślałem... - Doktorze, twój proceder jest jak mój: my zawsze pracujemy. Więc powiem ci coś, żebyś miał temat wypracowania domowego. Jadąc tym samochodem do matki, dobrze wiedziałem, co robię. Chciałem popisać się w starych okolicach i jeszcze bardziej chciałem pokazać mojemu ojczymowi, że stałem się kimś większym niż on. Chciałem mu pokazać, że on nigdy nie będzie tak wielki i ważny jak mój ojciec. - To smutne, prawda, Tony? Z pewnością ten staruszek przez te wszystkie łata żyje w cieniu twojego ojca. Jesteś zbyt przyzwoitym facetem, żeby wciąż to zaznaczać. - W istocie dziś nie zaznaczyłem. Nie było go. Ale smarkacz był. - Znowu widziałeś „chłopca”? - Skurwysyn ani rusz nie chce się ode mnie odczepić. Niczym mu nie mogę dogodzić. Cokolwiek zrobię, czegokolwiek dokonuję, on szydzi. - Ile lat miał dzisiaj? - Dziesięć czy jedenaście. Było już późno, więc wolałem nie otwierać worka z grochem. Nazajutrz czekała mnie praca i miałem wziąć na warsztat fantazję - odsunąć chwilowo rzeczywistość. Pożegnałem się z doktorem. Odprowadził mnie do samochodu. Długa była jazda do domu i na tylnym siedzeniu siedziały wszystkie te duchy. Bałem się obejrzeć. Nastawiłem radio, żeby zagłuszyć ich głosy. 5 - Opowiedz mi coś więcej o „chłopcu”. Doktor powiedział to tak niedbale, jakby pytał, jaka jest pogoda. Dla mnie „chłopiec” równał się chmurze burzowej. Ostatnio rzeczywiście nękał mnie. Może czuł, że krąg zacieśnia się wokół niego, więc walczył. Widziałem go kilka razy na planie filmu, który właśnie kręciliśmy. Potem widziałem go w kantynie wytwórni, gdzie jadłem obiad z dziennikarką, przeprowadzającą ze mną wywiad. - Pana dzieciństwo wydaje się wprost baśniowe, panie Quinn - powiedziała. - To, że ojciec pana, Irlandczyk, i pańska matka walczyli w czasie rewolucji w szeregach Pancho Villi, i w ogóle. Ale chcę zapytać: teraz, kiedy pan otrzymał dwa Oscary, jakie są pana cele? Smarkacz siedział przy sąsiednim stoliku i niby to jadł, a przecież wiedziałem, że słucha każdego słowa. Nie rozumiałem, dlaczego oni go nie wyrzucają. Był w spodniach ze sztruksu, w białej koszuli i tym zielonym swetrze kółka śpiewaczego. Prawdopodobnie myśleli, że ten chłopiec grał w którymś z seriali telewizyjnych. - Panie Quinn... jakie są pana cele? - Dziennikarka siedziała przede mną z ołówkiem w ręce. - Moje cele? Zachować zdrowie i zarabiać dosyć pieniędzy, żeby moje. dzieci mogły otrzymać porządne wykształcenie. - To brzmi rozsądnie i ładnie, ale ja pytam pana o cele artystyczne. Spojrzałem w stronę smarkacza. Napotkałem jego wzrok, a on się na mnie zagapił. Kelnerka przechodziła, więc poprosiłem o rachunek. Odwróciłem się z powrotem do mojej rozmówczyni i zażartowałem: - Mam agenta i pozwalam mu podejmować decyzje za mnie... ja tylko zgłaszam się do pracy. Przynajmniej nie wrobiłem się w oczach chłopca. Nie powiedziałem nic takiego, co mógłby wyszydzić. Opowiedziałem o tym doktorowi. - Czego on chce? - zapytał doktor. Czego on chce, pomyślałam. - On chce ogarnąć świat - odrzekłem - on chce ogarnąć niebo. I wieczność. Żąda ode mnie rzeczy, których nie mogę mu dać. Chce czystości i prawdy. - Nie możesz mu dać czystości i prawdy, Tony? - Daję mu tę prawdę, która jest wokół nas obecnie. Jedyny rodzaj prawdy osiągalny na rynku. Ale jemu chodzi o inny gatunek, jakiego już nie produkują. A co do czystości, nie wiem, dokąd iść, żeby ją znaleźć w naszych czasach. Do jakiegoś klasztoru w Himalajach? Może miałbym się stać drugim Albertem Schweitzerem w tej dżungli? - Czy chodzi mu o czystość tylko religijną? - Nie, on chce czystości myśli, czystości postępowania. Chce uczciwości absolutnej. - Przecież starasz się być uczciwy. Twoje rozmowy ze mną są dosyć bezpośrednie. Jesteś chyba człowiekiem, który rozpaczliwie stara się być uczciwy. - On tak nie uważa. Wciąż mu tłumaczę, że jestem uczciwy tak dalece jak można w tym „brzydkim” świecie, ale on kpi sobie z tego. - No, sięgnij do swojego ulubionego słownictwa, Tony, po wiedz mu, żeby od... tego się. - Mówiłem, doktorze. - Kiedy zjawił się po raz pierwszy? - Wkroczył, ledwie zacząłem kupować rzeczy, które w moim przekonaniu powinny mu się podobać. Po raź pierwszy zobaczy łem go, kiedy kupiłem tę nowoczesną rezydencję na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Stał tam na trawniku pewnego dnia, wyraźnie ciekaw, co ja, do cholery jasnej, robię w takim pałacu. To było w czasie wojny, duże domy aż prosiły się o nabywców, pomyślałem sobie, niech to diabli, kupuję. Ale on sprawił, że obudziło się we mnie poczucie jakiejś winy, więc otwierałem ten dom przed ludźmi za pieniądze, które szły na dobre sprawy. Wtedy wreszcie pierwszy i ostatni raz widziałem, jak ten skurwysyn uśmiecha się z aprobatą. To było w tamten wieczór, kiedy urządziłem zabawę na cel „Śpiącej Laguny”. Smarkacz chodził ze mną po ogrodzie i byliśmy rzeczywiście jak dwaj kumple. - Co to za sprawa „Śpiącej Laguny"? - W roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym czy piątym odbywał się proces dwudziestu dwóch chłopców meksykańskich oskarżonych o morderstwo. Bawili się u któregoś z nich we wschodniej części Los Angeles i skończyło się burdą, nic zresztą niezwykłego na takich ubawach. Chłopcy z innego gangu chcieli dostać się tam nieproszeni. W wyniku bijatyki jeden chłopiec poniósł śmierć. Dwudziestu dwóch młodych Meksykanów aresztowano i sądzono za morderstwo. Pewne koła w Los Angeles uznały, że tych chłopców wpakowano niesłusznie, i zaczęły o nich walczyć. Nazywały ten proces jeszcze jedną sprawą Scottsboro, nawiązując do historii grupy Murzynów na Południu oskarżonych o zbiorowy gwałt i skazanych. Sprawa „Śpiącej Laguny” stawała się już polityczną futbolówką. Niektóre gazety Los Angeles przypominały, że Meksykanie mają w sobie krew indiańską i stąd ich nieokiełznana porywczość. Niechęć do Meksykanów fermentowała. Kręciliśmy wówczas film wojenny w obozie wojskowym Pendleton i w pewną sobotę po zdjęciach przyszło do mnie kilku żołnierzy piechoty morskiej, którzy pracowali z nami. Zapytali, czy chcę im towarzyszyć: jadą do Los Angeles, żeby „złoić trochę skór meksykańskich”. Biedne zmylone bękarty! Chcieli przez to powiedzieć, że ja dla nich jestem „swój człowiek”. Facet o nazwisku Quinn! Pewnie im nie zaświtało, że jestem Meksykaninem. Walnąłem tę dupę wołową, ich rzecznika. To był wielki awanturnik. Chyba lepiej, że rozdzielono nas. Wkrótce potem w wytwórni miałem telefon od matki, zapytała, czy ja czytałem o sprawie „Śpiącej Laguny”. Boże!, pomyślałem, nawet ona dała się w to wciągnąć. Odpowiedziałem, że oczywiście w gazetach nie piszą o niczym innym. - Jeden z tych chłopców nazywa się Levas. - I co z tego? - Ty na pewno nie pamiętasz, że kiedy przyszliśmy do Juarez z Chihuahua, właśnie Trini Levas była pierwszą osobą, która nam pomogła. Usmażyła nam, takim wygłodzonym, jajecznicę. Rozśmieszyło mnie to, że matka zapamiętała ów jadłospis. Chociaż parsknąłem śmiechem, mówiła dalej. - W każdym razie przyszła dziś rano i płakała. Bo chyba wyraźnie z tego wszystkiego wynika, że jej syn pójdzie na krzesło elektryczne. - Tak, ja wiem - powiedziałem. - Wynika, że on jest prowodyrem. - Obiecałam jej, że ty go wypłaczesz - oznajmiła mi matka. - Mama... co? - Ci ludzie nie mają pieniędzy, Tony. Nie stać ich na dobrego adwokata. Ona tylko chce, żeby jej syn miał sprawiedliwy proces. Przez tyle lat nigdy nie prosiła mnie w zamian o żadną przy sługę. - Mamo, przecież nie mogę się angażować w sprawę o morderstwo. Rany boskie, czyta mama gazety. Każdego, kto staje w obronie tych chłopców, nazywa się komunistą. Tylko tego mi potrzeba. Mogliby nas deportować ze Stanów. - Może wcale nie bylibyśmy w Stanach teraz, gdyby nie Trini Levas. - Czy dlatego, że poczęstowała nas jajecznicą? - Może ocaliła nam życie. - Boże, mamo, ile jej zapłacić za tę cholerną jajecznicę? Dobrze, dam mamie tysiąc dolarów. Dla niej. To powinno aż nadto pokryć koszt tych jajek. - Nie, Tony. Ona nie chce pieniędzy. Ona chce swojego syna. Wysuwałem argumenty, prosiłem, żeby mnie zwolniła z tego. Na próżno. Tamtego dnia wieczorem zadzwoniłem więc do pewnego znajomego. On i jego żona, Goldie, byli zacnymi ludźmi. Zawsze walczyli o jakieś sprawy. Czy to był strajk robotników rolnych, czy dokerów, czy „Śpiąca Laguna”. Oznajmiłem, że chciałbym pomóc tym chłopcom. Co mógłbym zrobić? Odpowiedział, że tworzy się komitet dla ich obrony. Mógłbym pomóc w zebraniu funduszów. Nie miałem wcale doświadczenia w takich rzeczach, więc wybrałem podejście bezpośrednie. Zwróciłem się do aktorów i reżyserów, których znałem, z prośbą o gotówkę. Większość z nich zareagowała hojnością. Niektórzy bali się wplątywać. Pewien gwiazdor, słynny ze swoich ról gangsterów, wręcz mi odmówił. Oświadczył, że całym ruchem w obronie tych chłopców kierują „czerwoni”. Zacząłem wygłaszać przemówienia na bankietach w klubach damskich. Gazety podchwyciły wiadomość o tym i pewnego dnia wezwał mnie Darryl Zanuck, z którego wytwórnią miałem wtedy kontrakt. Powiedział mi, że moje zaangażowanie się w tę sprawę może fatalnie wpłynąć na opłacalność kręcenia filmów ze mną. - Darryl, jesteś jddnym z najodważniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek widziałem w naszej branży - odpowiedziałem. - Wypuściłeś takie filmy, jak „Jarzmo”, „Grona gniewu”, „Umowa dżentelmeńska”. Nigdy się nie bałeś. Dlaczego teraz chcesz, żebym ja stchórzył? Wyjaśniłem, co spowodowało, że się zaangażowałem. - Odkąd w to wszedłem - zakończyłem - widzę, że przeciwko tym chłopcom pracują jakieś paskudne siły. Skinął głową i jęknął: - Piekielnie kosztowny talerz jajecznicy! Odchodząc nie wiedziałem, czy nie wylecę z wytwórni. Nie wyleciałem. Zawsze dumą napawa mnie świadomość, że są tacy w mojej branży, którzy popierają nie tylko własne interesy. Darryl Zanuck z pewnością to udowodnił tamtego dnia. Wkrótce potem odbyła się wielka dochodowa impreza w moim domu na Beverly Hills. Wyznaczyliśmy ogromną cenę wstępu i kilka największych sław Hollywood przybyło, żeby się zaprodukować - wszystko dla tej sprawy. Więc właśnie w tamten wieczór, kiedy chodziłem po ogrodzie i witałem gości, „chłopiec” szedł przy mnie. Nigdy przedtem nie widziałem go tak zadowolonego. Po raz pierwszy od lat chyba pochwalał mnie. Myślałem, że odtąd już da mi spokój. Ale gdzie tam! Doktor słuchał cierpliwie. Parokrotnie nabazgrał coś w aktach mojego przypadku. - Tony, czy nie miałbyś nic przeciwko temu, żebyśmy któregoś dnia porozmawiali o twoich poglądach politycznych? Musiałem spojrzeć na niego dziwnie, bo odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. - Ja nie jestem z Komisji Badania Działalności Antyamerykańskiej. Zbyt dużo wiedziałem o badaniu różnych moich znajomych, żeby teraz roześmiać się także. - Nie doktorze, nie mam nic do ukrywania. Mogę powiedzieć od razu, że nawet gdybyś był w tej komisji, guzik by to dla mnie znaczyło. Czasami nieomal pragnę, żeby oni mnie wezwali. Wtedy bym wygarnął im prawdę. „Chłopiec” chyba miał nadzieję, że mnie wezwą. Zawsze szturcha mnie, żebym stawił czoło i coś przecież znaczył. Komunistą nie byłem nigdy. W żadnych zebraniach żadnej komórki nie uczestniczyłem i możesz mi wierzyć albo nie wierzyć, nigdy mnie nie zapraszano, nie próbowano nawrócić, ani zwerbować do tak zwanego ruchu podziemnego. Zawsze byłem za związkami zawodowymi z powodów humanitarnych. I byłem przeciwnikiem faszystów i hitlerowców, ponieważ oni głosili wyższość rasową i nacjonalistyczną, która jest absolutnym przeciwieństwem mojej filozofii. Dla mnie Ameryka to eksperyment humanitaryzmu i nie chcę, żeby ten eksperyment zawiódł. Zupełnie jakbym powiewał flagą. Wiedziałem, że doktor jest moim przyjacielem, wtedy gdy nie musi kulić się w sobie. - Więc od tamtej pory już nie widziałeś „chłopca” zadowolonego? - Raz, w Paryżu. - Opowiedz mi o tym. Na statku, kiedy płynąłem do Europy, żeby grać w pewnym filmie, zjadłem jakąś niedobrą rybę i dostałem okropnego uczulenia. Twarz miałem spuchniętą nie do poznania. Z początku wszyscy myśleli, że to jest chwilowe, ale zanim podróż się skończyła, spuchłem jeszcze bardziej. Uprzedziłem producentów filmu, że chyba nie będę mógł rozpocząć pracy w przewidzianym terminie. Przyjechali do Hawru po mnie, żeby sprawdzić, czy nie próbuję wykręcić się z zobowiązania. Mój wygląd przeraził ich i musieli dosłownie przeszmuglować mnie na ląd. Wyglądałem tak, jakbym był chory na zakaźną chorobę. W Paryżu postarali się w jednym z luksusowych hoteli o apartament na poddaszu. Nazajutrz zaczęli sprowadzać do mnie wszystkich słynnych , dermatologów w Europie. Poddawano mnie wszelkiego rodzaju badaniom i kuracjom, naświetlaniom, czyszczeniu skóry papierem ściernym i nic nie pomagało. Mieszkałem na tym poddaszu i nie zdejmowałem jedwabnej maski z twarzy. Nie chciałem widzieć nikogo. Żyłem w zupełnym odosobnieniu, poza tym że telefonowali producenci, importując coraz to innego specjalistę. Wieczorem zjeżdżałem na dół windą dla służby i wymykałem się tylnym wyjściem, żeby zaczerpnąć trochę świeżego powietrza. To miał być film z Giną Lollobrigidą, która odrzuciła propozycją zastąpienia mnie innym aktorem. Niezłomnie wierzyła, że ta dolegliwość mi przejdzie. Ale były presje i wiedziałem, że szybko nadchodzi dzień, kiedy po prostu będą musieli wziąć do tej roli kogoś innego. W jedwabnej masce siedziałem na poddaszu całymi tygodniami. Z początku też myślałem, że to minie. Cieszyłem się, że mam czas czytać i słuchać muzyki. Później czytać przestałem, a muzyki słuchałem rzadko. Po prostu siedziałem i gapiłem się w paryskie niebo, przekonany, że zapadłem na jakąś dziwną chorobę, nieuleczalną. I właśnie wtedy „chłopiec” pokazał się. Siedział tam w pokoju przez wiele dni. Był bardzo cichy i wcale nie szydził. Niewiele zresztą było do powiedzenia. Prawie serdecznie powitałem jego towarzystwo. Pewnego dnia milczeliśmy obaj od kilku godzin, kiedy nagle ja powiedziałem: - No, chłopcze, przejażdżka skończona. - Na to wygląda - przytaknął. - Jesteś zadowolony, co? - zapytałem. - Nie, niezupełnie. Nie w taki sposób chciałem. Nie, żeby to było z konieczności. - O co ci chodzi? O co ci chodzi, do diabła? Cóż więcej mogę ci dać? - Ja nie chcę więcej rzeczy. Już i tak ich jest za dużo. Chcę tylko, żeby było inaczej - odrzekł spokojnie. Boże! Wiedziałem, do czego on zmierza, ale nie chciałem myśleć o tym. - Co zrobisz, jeżeli te plamy nie znikną? - zapytał. - Nie wiem. Może przysiądę gdzieś na jakiejś wyspie. Może pojadę na stałe do Indii, żeby tam żyć wśród innych nietykalnych. Ostatecznie nie jest powiedziane, że pisarz czy malarz, czy nawet architekt musi mieć cerę jak z reklamy „Palmolive”. Chłopiec parsknął śmiechem. Rzeczywiście śmiał się. Przyjemnie było widzieć jego zadowolenie. Żartowaliśmy raz po raz z naszych projektów na przyszłość. Podobało mu się wymyślanie najrozmaitszych możliwości. Głos doktora przywołał mnie do rzeczywistości. - Więc on był rad z tego, że będzie cię miał dla siebie. To znaczy, nie mówił o zabraniu do Indii twojej żony i dzieci, prawda? - Nie mówił, masz rację, doktorze. Wciąż powtarzał, że będzie my tylko my dwaj. Ale w parę dni potem znalazł się powód psychologiczny mojej choroby i wyzdrowiałem. - Jaki, na przykład? - Producenci zdecydowali się jeszcze raz spróbować szczęścia. Wyszukali jakiegoś homeopatę. Facet przyjmował w obskurnym gabinecie na Montmartre i miał tam więcej książek niż wyposażenia medycznego. Siedział za biurkiem, kiedy wszedłem, i odsunął od siebie kilka książek i magazynów. - No, panie Quinn, co pan tu robi? Też mi pytanie! Co ja, do diabła, robię w jego gabinecie? Wskazałem te plamki na twarzy. Wzruszył ramionami, jak gdyby to było nieważne. - Pytam, co pan robi w Paryżu? - Przyjechałem, żeby kręcić film. - Pod jakim tytułem? - Garbus z Notre Damę - odpowiedziałem. Nie cierpię lekarzy, którzy zachowują się jak kinomani. - No - roześmiał się - teraz pan wie, jakie to uczucie wyglądać potwornie, prawda? Więc skoro już pan wie, niech pan umyje twarz alkaliczną wodą mineralną i natrze całą olejkiem kamforowym. Za trzy dni będzie dobrze. Miał rację. Po trzech dniach było dobrze. Ale potem już nie widziałem chłopca uśmiechniętego. Doktor stał przy oknie. Był bez marynarki i stał odwrócony do mnie plecami. - Boże - powiedział - nigdy dotąd nie spotkałem nikogo tak pełnego sprzeczności. Kochasz życie i zarazem nienawidzisz życia, Tony. Wierzysz w życie, a przecież chodzisz w otoczeniu zmarłych. Twoi wielcy towarzysze, ci, którzy rzucali tobie wyzwania, wszyscy należą do przeszłości. De Milłe, John Barrymore, Carole Lombard, wszyscy nie żyją. Twój ojciec nie żyje, twoja babka ł Sylwia także. Łatwo walczyć z nimi: oni nie mogą odparować. Chociaż idą za tobą i dokuczają ci i próbują cię zmusić, żebyś szedł naprzód, ty zbaczasz to tu, to tam. Rzeczywiście tylko „chłopcu” nie stawiasz oporu, bo wiesz, że on może cię zniszczyć, kiedy zechce. A jednak trzymasz go przy sobie, bo on jeden ma poczucie kierunku. Dokądś pragnie dojść. Nie potrafi ci powiedzieć, dokąd. Nigdy tam nie był. Może to miejsce nie istnieje. Może istnieje tylko w wyobraźni dziesięcioletniego smyka. Ale pozwól, że zapytam cię. Tony: czy dałbyś jakiemukolwiek dziecku prowadzić swój samochód? Czy zawierzyłbyś swoje życie pilotowi, który ma dziesięć lat? Po tej salwie doktora natychmiast byłem gotów z własnym monologiem, cóż, kiedy nie zdążyłem nawet zacząć. Już spojrzał na ten' cholerny zegar. - Porozmawiamy o „chłopcu” jeszcze - powiedział. Jak gdybym ja tego nie wiedział! 6 - Co sprawiło, że zostałeś aktorem? - zagaił następną rozmowę. - Doktorze, pytasz jak niemądrzy dziennikarze, którzy przychodzą robić ze mną wywiady i są gruntownie do tego nieprzygotowani. Mają nadzieję, że ja odrobię ich lekcje za nich. Opowiadam tę historię raz po raz. Nudzi mnie. - Tak, czytałem kilka jej wersji. Tylko jestem ciekaw, która zgadza się z prawdą. - Teraz ja sam już nie wiem. Wystarczy powtarzać jakieś kłamstwo dość często, żeby samemu w nie uwierzyć. Patrzyłem, jak doktor przegląda wycinki prasowe. Musiałem mu to przyznać: on odrabiał lekcje. Nasze rozmowy stały się swobodniejsze. Powiedział chyba tydzień przedtem, że nie może się doczekać moich „wizyt”. Co więcej, przesunął je na godanę szóstą, tak żeby po mnie już nie mieć tego dnia żadnych „gości”. Wyciągnął jeden z wycinków prasowych. - Tu piszą, że twój ojciec był kamerzystą w jakiejś wytwórni filmowej i że zacząłeś grać mając lat osiem. Czy to prawda? Mój ojciec kamerzystą! Przypomniał mi się stary dowcip o producencie, który kupił sobie swój pierwszy jacht. Przyszedł do domu w białych spodniach z płótna żaglowego, w granatowej dwurzędowce z mosiężnymi guzikami i w czapce kapitańskiej. Drzwi otworzyła mu matka. „- Gregorovitch... co ty masz na głowie? - Czapkę. Ja jestem kapitanem. - Dla siebie ty możesz być kapitanem, ale czy ty jesteś kapitanem dla kapitanów?” Czy mój ojciec był kamerzystą? Owszem, mamy jego postrzępioną fotografię, na której kręci korbką jakiejś kamery, ale czy był kamerzystą, wątpię. Rzeczywiście pracował w wytwórni Selig, gdzie filmowano sekwencje ze zwierzętami. To właśnie tam karmił tę czarną panterę. Po roku mniej więcej awansował do kręcenia korbką kamery, kiedy robiono zdjęcia. Pewnego dnia mieli nakręcić sekwencję z dwoma szarymi niedźwiedziami i niedźwiedziątkiem. Dwa wytresowane niedźwiedzie były, ale nie było żadnego małego niedźwiadka. Ktoś wpadł na inteligentny ptomysł, żeby przebrać dziecko w niedźwiedzią skórę. Kiedy wszyscy mówili, że praca z dwoma niedźwiedziami, choćby wytresowanymi, może być dla dziecka niebezpieczna, ojciec oświadczył, że jego syn nie będzie się bał. Więc powiedzieli: - Dobrze, przyprowadź pan go jutro. W tamten wieczór przyniósł do domu futro niedźwiedzie i oznajmił, że mam zadebiutować w filmie. Po kolacji cała rodzina patrzyła na moją pierwszą próbę kostiumową. Chodziłem w tej niedźwiedziej skórze godzinami. Nawet fiknąłem koziołka tak, jak widziałem, że robią to małe niedźwiadki - położyłem się, przycisnąłem ramiona do podłogi i przeturlałem się powoli w tył. Zanim poszliśmy spać, ojciec powiedział, że zabierze mnie do pracy o siódmej rano. Z podniecenia nie mogłem usnąć. Żaden aktor nigdy nie przeżywał tak swojej roli jak ja w tamtą noc leżąc przy piecu. Grałem w myśli rolę niedźwiadka chyba ze sto razy. Nazajutrz obudziłem się w kałuży moczu. Matka uznała, że coś ze mną niedobrze. Dotknęła mojego czoła i stwierdziła wysoką gorączkę. Ojciec był wściekły. Powiedział, że to trema i że poza tym ja pewnie boję się tych dużych niedźwiedzi. Zaklinałem się, że to nieprawda. Krzyczałem, że nic mi nie jest, ale one obie, matka i babcia, nie chciały mnie puścić. W końcu uchwalili, że ojciec weźmie zamiast mnie mojego kuzyna, dziecko starsze, ale większe wzrostem - tego kuzyna, którego tak nienawidziłem. Płakałem przez cały dzień. Zobaczyłem, że doktor dopisuje coś do tych dobrze mi już znanych gryzmołów w moich aktach. - Najbardziej - ciągnąłem - bolało mnie, że ojciec myślał, że ja się boję niedźwiedzi. Jakże ja mógłbym się ich bać? Czyż nie byłem gotów uważać je za tatę i mamę? Właśnie dlatego w kilka tygodni potem doszło do incydentu z samochodem. - Opowiedz mi o tym. Koniecznie chciałem to opowiedzieć, bo wówczas wreszcie dorównałem ojcu. Ojciec kupił starego gruchota, swój pierwszy samochód w życiu. Przyjechał nim do domu i wszyscy sąsiedzi stanęli wokoło oglądając nasz cudowny nabytek. Nikt inny w okolicy nie miał samochodu. Ojciec właśnie dostał niedużą podwyżkę, więc mógł dokonać takiej transakcji z jednym z pracowników wytwórni Selig. Babcia zawsze nazywała ten sfatygowany wóz „tarantulą”. Była pełna zgrozy, ilekroć ojciec go prowadził. Teraz zapytała: - Ty umiesz kierować? Ojca zirytowało to pytanie. - Oj, mamo. Oczywiście, że umiem. On raz po raz zadziwiał nas wszystkich swoimi niespodziewanymi umiejętnościami. Skinął na mnie; - No, Słoniu, wsiadaj do auta. Żal mi się zrobiło matki i siostry, które aż piszczały, żeby się przejechać, ale ojciec im powiedział: - Słoń pierwszy pojedzie ze mną, Później wrócę po was. Pojechaliśmy na wzgórza Parku Lincolna. Szumiący pęd powietrza prawie zapierał mi dech. - No i co, Słoniu?! - wrzasnął ojciec przekrzykując silnik. Odwrzasnąłem: - To cudowny samochód, tato! - Prawda, że piękny? Kiedyś, kiedy trochę podrośniesz, nauczę cię prowadzić. - Och, mnie tata nie musi uczyć. Ja umiem, jeżeli zechcę! - zawołałem. Spojrzał kpiąco. - Jak to, umiesz prowadzić samochód? Nigdy dotąd żadnego nie prowadziłeś. - Patrzę teraz na tatę. To wcale nietrudne. Ja też mogę. Zjeżdżaliśmy krętą szosą ze wzgórza. - Naprawdę myślisz, że umiesz? - No pewnie - wzruszyłem ramionami. - Nic, tylko kręci się kierownicą. Wobec tego ojciec podniósł mnie i posadził na swoim miejscu, sam się przesuwając. Nagle miałem tę kierownicę w rękach, ale nie mogłem jej utrzymać, tak mi podskakiwała, bo szosa była wyboista. Powiedziałem: - Tato, tato, proszę... ja nie mogę! - Nie - powiedział - prowadź dalej. Mówiłeś, że umiesz prowadzić, więc prowadź. Powiedziałem: - Ale tato, ja nie... nie umiem... - I w płacz. Wrzasnął: - Słuchaj, ty skurwysynu, mówiłeś, że umiesz prowadzić ten samochód, prowadź go! Wytoczyłem argument: - Zabijemy się! - No to się zabijemy. Odtąd nigdy już nie mów, że coś umiesz, jeżeli tak nie jest. Prowadź tę cholerę. Przejażdżka, która miała być przyjemną uroczą przygodą, zamieniła się w histeryczny koszmar. Jechałem od skraju do skraju szosy i aż mnie mdliło ze strachu, że możemy spotkać jakiś samochód. Ojciec palił papierosa i patrzył na krajobraz. Manetka od gazu była z prawej strony kierownicy. Przesunąłem ją w górę i silnik zaczął się krztusić, ale samochód nadal miał sporo rozpędu zjeżdżając ze wzgórza. Nie mogłem dosięgnąć do hamulców. Ojciec nadal palił papierosa niedbale. Zjechaliśmy z tego wzgórza jakimś cudem. Nie na łeb, na szyję! Nie rozbiliśmy się! Samochód jeszcze przejechał może sto jardów, zakaszlał i zatrzymał się. Ojciec ćmił papierosa, - Prowadziłeś bardzo dobrze, Tony. Nie myślałem, że potrafisz. Chcesz dalej poprowadzić kawałek? - Nie, tato - odpowiedziałem. - Lepiej niech już tata prowadzi. Wysiadł i zapalił korbą silnik. Z powrotem zajął miejsce za kierownicą. Jechaliśmy i cieszyliśmy się naszą przejażdżką, jak gdyby w ogóle nic nie zaszło. Za oknem ściemniło się. W biurowcu naprzeciwko większość biur już zamykano. Widziałem, jak dentysta zdejmuje swój wy-krochmalony biały kitel i wkłada sportową marynarkę w jaskrawą pepitkę. Doktor siedział zadumany. Nie przeszkadzałem mu. Nagle odwrócił się w fotelu obrotowym. - Właśnie myślałem, jak bardzo wszyscy ojcowie są do siebie podobni. W moini wypadku to był traktor. Mieszkaliśmy na farmie i zdarzyło się prawie to samo. Tylko że ja posiekałem połowę naszych plonów i traktor rozbił się o ścianę stodoły. Ucieszyłem się, że ten człowiek, który mi pomaga znaleźć odpowiedzi i którego nieraz uważałem za zwykłego mieszczucha, miał takie przeżycia jak ja. - Chyba nasi ojcowie byli twardsi niż my - westchnął. - No, Tony, wracajmy do pytania, dlaczego zostałeś aktorem. Myślisz, że to się zaczęło w dzieciństwie, od skóry niedźwiedziej? - Może nawet wcześniej. Kiedy miałem trzy lata, babcia zabierała mnie do ,,el cine”. Jej ulubionymi aktorami byli Antonio Moreno i Ramon Novarro. Pamiętam, jak zapatrzona w ekran ściskała mi rękę. Potem każdy film rozpamiętywała w drodze do domu. Właściwie jestem pewny, że właśnie ona posiała we mnie to ziarno. Kiedy dorastałem, wciąż mówiłem, że zostanę wielkim kaznodzieją albo mistrzem boksu, albo architektem, a na niej to nie robiło żadnego wrażenia. Ale w przeddzień mojego niedoszłego debiutu w filmie bardzo się ożywiła. Przypuszczam, że ujrzała w tym możliwość łatwego zdobycia sławy i bogactwa. Biedaczka była już wtedy ciężko chora na raka i nieraz powtarzała, że nie da się śmierci, dopóki nie będzie wiedziała, że ja jestem ustawiony. - Miała silny wpływ na ciebie, prawda? Jej śmierć pozostawiła wielką próżnię w twoim życiu? - Zadajesz mi pytanie, doktorze, i ja bardzo bym chciał opowiedzieć ci wszystko, ale za parę minut spojrzysz na ten zegarek. Jak pociąg wjeżdżający na stację będę musiał wjechać na hamulcach. Doktor uśmiechnął się. - A niby dlaczego powiedziałem dziś żonie, że nie wrócę na kolację? Wiem, że nie musisz jutro pracować, więc żaden zegar nas nie ponagla. Tylko nie oszukuj i nie klucz przede mną, o nic więcej nie proszę. Mówiliśmy o powodach, dla których zostałeś aktorem... - To skomplikowane, doktorze. Pamiętam, że jedną z najtrudniejszych kwestii, jakie kiedykolwiek musiałem mówić w filmie, było: „Wszyscy jesteśmy zdrajcami z jednej prostej przyczyny. Nam wszystkim nie udaje się kochać”. Tamtej nocy, kiedy nazajutrz miałem zagrać tę scenę, nie mogłem zasnąć. Te słowa prześladowały mnie. Myślę, że aktor oddałby duszę, żeby tylko móc odtworzyć w teatrze czy na ekranie jedną kryształową chwilę prawdy. Och, tak często oni mówią: „Wzdycham do roli, w którą mógłbym się wgryźć”. To jest komunał oczywiście. W istocie chodzi tu o te dobre role, te poważne... każdy z nas pragnie dostać taką, która będzie jak lustro, odbijające jego niewypowiedziane marzenia, jego tęsknoty i samotność... taką rolę, która daje aktorowi tablicę na murze absolutnej prawdy. Właśnie tę ostateczną chwilę aktor chce ofiarować światu. Dlatego ja kocham swój zawód. Ale dzisiaj, doktorze, byłem na planie przez dziesięć godzin i już nie mógłbym ofiarować nic a nic. - Co? Dlaczego mi nie powiedziałeś od razu, kiedy przyszedłeś? - Nie chciałem mówić o tym. I nadal nie chcę się w to zagłębiać. - Tony, współczuję ci, ale my musimy zagłębiać się w rzeczy trudne. Co dzisiaj było? - Nie wiem. Nigdy dotąd mi się nie zdarzało. Od lat chlubię się, że jestem aktorem jednego ujęcia. Dzisiaj musiałem powtarzać aż dwadzieścia siedem razy! To była prosta scena... jednak za każdym razem, kiedy reżyser mówił: „kamera”, w głowie miałem pustkę. Aktorzy zorientowali się, że coś ze mną niedobrze. Reżyser wiedział, że jestem w słabej formie psychicznej, ale raczej się irytował, niż okazywał zrozumienie czy chęć pomocy. Przy dwudziestym ujęciu zakipiał. „Co ci jest, do cholery?!” - wrzasnął. Wszyscy tam, aktorzy i personel, pokładli uszy po sobie. Znają mnie z tego, że czasem trudno ze mną wytrzymać, ale przecież nie z tego, żebym pozwalał na siebie wrzeszczeć. Spodziewali się wybuchu. A ja stałem bez słowa. „Niech to diabli porwą - gniewał się reżyser - jeżeli nie możesz zagrać tej sceny, zmienimy ją”. Skłoniłem głowę. Płacą mi za kreowanie tej roli nieomal fortunę, a ja nie potrafię się wywiązać. Słuszny był jego gniew. Czułem się jednak taki zasupłany, walczyłem, żeby nie wpaść w panikę. Co mi się stało, do diabła, doktorze? - Opowiadaj dalej. - Gwiazda tego filmu... bogini seksu, podeszła do mnie, ujęła mnie za rękę. - „Nie denerwuj się, Tonito, nie denerwuj się. Może ja mogę w czymś ci pomóc?” Spojrzałem na nią z tymi ufryzowanymi włosami blond. Spojrzałem w te dobrze znane sypialniane oczy. Wiedziałem, że ona także miewa swoje chwile popłochu, niezdecydowania i samotności. Na pewno by zrozumiała. Ale nie mogłem się zdobyć na to, by wyznać, co mnie boli. Nawet „chłopiec” był przejęty. Stał z boku i czekał. Reżyser zawołał nas z powrotem, żebyśmy spróbowali tę scenę jeszcze raz. Sfuszerowałem sześć razy pod rząd. Robiło się późno. Zdawałem sobie sprawę, że jeżeli praca przeciągnie się na godziny nadliczbowe, koszty będą olbrzymie. Wezwałem producenta, który przybył biegiem. Rozpaczliwie starał się uśmiechać i obrócić w żart cały ten incydent, ale mięśnie jego anielskiej zwykle twarzy lekko drgały. „Słuchaj - błagałem - ja mogę zostać tutaj nawet na całą noc. Poniosę wszystkie koszty, ale muszę zagrać tę scenę. Proszę cię, zapytaj ludzi, czy zechcą pracować w nadliczbowych”. „Tony, o rany boskie, napiszemy tę scenę inaczej. To przecież nie «Hamlet». Jesteś po prostu zmęczony. Jedź do domu i prześpij się. Jutro spróbujemy coś nowego”. „Nie. Jeżeli tego nie uchwycę, koniec ze mną. Błagam cię...” „Dobrze”. Wszyscy zgodzili się zostać. Napięcie osłabło i uchwyciłem, w czym rzecz, już przy następnej próbie tej sceny. Normalnie byłbym rad, kiedy personel zaczął bić brawo, ale teraz czułem się upokorzony. Zupełnie jak ten facet, który w maratońskim biegu przychodzi do mety ostatni i słyszy aplauz tłumu pełen szyderstwa. Wiem, że nie są niczym niezwykłym potknięcia aktorów w niedostatecznie przestudiowanych rolach. Opowiada się mnóstwo historyjek o Johnie Barrymore, Gable'u, Tracym i innych - jak oni psują scenę dwadzieścia albo trzydzieści razy. Ale niech to szlag trafi, przecież nie o mnie. Oni mogą śmiać się ze swojej omyłności. Ja jestem zbyt niepewny, żeby śmiać się z siebie. - Co mi, do diabła, daje ta anaiiza, doktorze? Chyba tylko gubię się jeszcze bardziej. - Jaka to była kwestia, na której tak się potykałeś? - Głupia jakaś. Spróbowałem znów powiedzieć te słowa i znów stwierdziłem, że język odmawia mi posłuszeństwa. Doktor czekał cierpliwie. Wreszcie wyjąkałem: - „Przykro mi, że się spóźniłem. Zatrzymały mnie pewne nieprzewidziane komplikacje”. - Nieprzewidziane komplikacje? - Tak. - No, Tony, sposób, w jaki pracujesz, często prowadzi do tego, że konkretnie utożsamiasz się z kreowaną postacią, prawda? - Boże, nic o tym nie świadczyło dzisiaj. - Po rozmowach z tobą trochę już wiem, jak aktor pracuje. To znaczy rozumiem to wasze nieustanne oscylowanie pomiędzy świadomością i podświadomością. Mówiliśmy już, że nieraz przeważa kreowana postać i wtedy aktor przeżywa rolę emocjonalnie. - Diabli nadali, doktorze. Siedzę tutaj nie po to, by dyskutować o metodzie Stanisławskiego. Dziś nie dawałem rady swojemu zadaniu. A dla mnie aktorstwo było ostatnio jedyną, do cholery jasnej, ostoją. Jeżeli już i w tym zawodzę, równie dobrze mógłbym wpakować sobie kulę w łeb. - Ale fakt, że miałeś trudności z tą właśnie kwestią, to jeszcze nie koniec świata, Tony. - Dla mnie koniec jedynego świata, jaki znam. - Ale czy nie rozumiesz, skąd te twoje dzisiejsze opory? Dławiły cię te słowa, bo sam natrafiłeś na mur „nieprzewidzianych komplikacji”. Widzisz, żeby być aktorem, trzeba w całej pełni panować nad swoimi wzruszeniami. Dzisiaj silniejsza okazała się podświadomość. Wzburzenie w tobie nie respektuje kontrastów ani zobowiązań w stosunku do nikogo. Nie obchodzi mnie twoja kariera, Tony. Usiłuję pomóc człowiekowi, a nie aktorowi. Wiem, co oznacza dla ciebie aktorstwo, ale w twoim silniku funkcjonuje tylko pięć cylindrów. Otóż chodzi mi o to, żeby funkcjonowały wszystkie, osiem albo nawet dziesięć. Jestem zadowolony z dnia dzisiejszego, przełamaliśmy sporo. - Chciałbym w to wierzyć. - Tak jest. Rozpoznanie problemu jest pierwszym krokiem do rozwiązania go. A teraz znowu cofnijmy się w przeszłość. W czasie poprzedniej wizyty opowiadałeś mi o swoim ojcu. Ciągle powtarzasz, że bardzo ojca kochasz. Czy kochasz rzeczywiście? Każdy z nas musi w życiu dokonywać wyborów. Nie możemy służyć jednocześnie Bogu i mamonie. Nie możemy mieć dwóch panów. Czyjego głosu słuchamy, naszego ojca czy naszej matki? Czyś ty sobie nie wmówił wie'kiej miłości do ojca dlatego, że z tyrn, kogo się kocha, nie musi się współzawodniczyć? Albo dlatego, że może on w gruncie rzeczy nie jest wart twojej miłości i boisz się przyznać to przed sobą, bo gdybyś przyznał, musiałbyś zastąpić go jakąś inną postacią... sobą samym... a nie wiesz, czy ty jesteś wart. Przypomniał mi się nagle incydent z winogronami. - Nadzwyczajny dodatek, dodatek nadzwyczajny, proszę pana... pan przeczyta! Pasażerowie wysiadali z tramwaju. Ojca wśród nich nie było. Popatrzyłem na zegar nad składem drewna. Dochodziła szósta. On z pewnością przyjedzie następnym tramwajem, za dziesięć minut. Wróciłem do gry w monety z innymi gazeciarzami. Potem o coś, nie pamiętam o co, pobiłem się z jednym z nich. Szurając po chodniku, tarmosiliśmy się nawzajem. Doleciało dzwonienie tramwaju. Zaniechałem bójki. Skoczyłem po mój plik gazet. Codziennie o tej porze wyczekiwałem obrządku sprzedania gazety ojcu. Szalenie lubiłem patrzeć, jak lekko on wyskakuje z tramwaju. Podziwiałem, że jest taki ogromny, najwyższy w tłumie. Podchodził do mnie, rzucał okiem na nagłówki, sięgał do kieszeni i wyciągał pięciocentówkę. Ta gazeta kosztowała tylko trzy, ale zawsze z tajemniczym uśmiechem, który kochałem, mówił: „Reszty, chłopcze, nie trzeba”. I odchodził tym swoim krokiem władcy. Później, po sprzedaniu wszystkich gazet, przebiegałem przez jezdnię do piekarni i kupowałem coś na deser - zasadniczo dla rodziny, ale w istocie tylko dla ojca. Zawsze nabierał pełną łyżkę tego tortu czy ciastka i przewracał oczami. Udawał, że się tym delektuje. - Nellie - mówił do matki - nigdy w życiu nie kosztowałem czegoś tak przepysznego. Częstował mnie kawałkiem. Odmawiałem, mówiłem, że nie chce mi się jeść. Przyglądanie się, jak on zjada prezent ode mnie, było czymś lepszym niż wszystkie słodycze świata. Ale tamtego dnia stało się inaczej. Zobaczyłem, że ojciec wysiada z tramwaju. Czekałem, aż podejdzie, i jak zwykle trzymałem gazetę w wyciągniętej ręce, żeby przeczytał nagłówki. - Gazeta, proszę pana. Patrzył gdzieś ponad moją głową, jak gdyby szukał kogoś. Przeszedł, nawet nie rzucając mi spojrzenia. Na rogu ulicy przystanął, a potem zniknął za rogiem. Czy nie widział mnie? Czy jest chory? Nie mogłem czekać, aż sprzedam ostatnią partię gazet. Wprost musiałem natychmiast popędzić do domu, wyjaśnić sprawę. Zawołałem Carlosa Ramireza i poprosiłem, żeby przejął mój róg ulicy. Pobiegłem najpierw kupić coś na deser. Na wystawie sklepu spożywczego wpadła mi w oko piękna kiść winogron. Pierwsze winogrona w tym sezonie: dwadzieścia siedem centów kosztował jeden funt. Za cały mój zarobek z tego dnia kupiłem dwa funty. Kiedy wszedłem do domu, ojciec już siedział przy stole. Matka i babcia krążyły, stawiały przed nim talerze z mięsem, z fasolą i z plackami kukurydzianymi. Stella, moja siostra, siedziała obok niego. Wszedłem, on prawie nie spojrzał na mnie. Pobiegłem do zlewu w kuchni, umyłem te winogrona i położyłem na talerzu. Postawiłem je na środku stołu. Zignorował to wszystko i tylko rozczulał się nad Stella, nazywając ją księżniczką. Babcia i matka zauważyły, że coś pomiędzy nim i mną nie jest w porządku. Babcia zabrała mnie na bok. - Idź, umyj się i przebierz - powiedziała. Więc poszedłem z nią, umyłem się i uczesałem. Dała mi czystą koszulę. Kiedy wróciłem do stołu, ojciec podniósł wzrok. Uśmiechnął się. - Hej, Słoniu, gdzieś ty był? Szukałem cię wszędzie tam na przystanku. Nie widziałem ciebie. - Ależ tato, tata przeszedł tuż obok mnie. Ja podbiegłem, a tata zupełnie jakby mnie nie poznawał. - Nie widziałem ciebie. Jakiś mały brudas meksykański zapytał mnie, czy chcę gazetę. Trochę do ciebie podobny, ale to nie był mój syn. Mój syn może być biedny, ale nigdy brudny... nigdy! Cokolwiek robi, jest dumny i zawsze wygląda jak książę. Popatrzył na winogrona, udając, że zobaczył je dopiero teraz. - Co to? Winogrona? Wziął jedną jagodę i skosztował. -W życiu nie kosztowałem czegoś tak przepysznego, Nełlie. Opowiadając o tym doktorowi, płakałem. Nie mogłem opanować ściskania w gardle, które czułem wówczas, dawno temu. - Jakże ja ojca nienawidziłem, kiedy nazwał mnie małym meksykańskim brudasem. Jakże nienawidziłem go, kiedy powiedział, że ten chłopiec nie jest jego synem. Tato, ty draniu głupi, kochasz mnie zależnie od mojego wyglądu, od mojego zachowania? Nie kochasz mnie jako takiego? Mama nie stawia mi żadnych wymagań, dla niej nieważne, czy jestem umorusany. Ona nie kręci nosem, jeżeli cuchnę. A ty zgadzasz się na mnie tylko pod warunkiem, żebym zachowywał się i wyglądał jak książę. A ja to przecież ja, z całym lękiem, wstydem, tchórzostwem, słabostkami i smrodliwością dorastającego smyka. Czy nie możesz kochać mnie takiego, jaki jestem? Czy muszę zawsze przynosić ci dary, wielki Jehowo? Jakież jagnięta mam poświęcać na twoim ołtarzu? Z twoich lędźwi powstałem. Tyś mnie stworzył na podobieństwo swoje. Kim jesteś ty, do cholery jasnej, że wymagasz ode mnie więcej niż ty sam możesz dawać? Płakałem. Znów byłem tym dzieckiem, które pragnęło ukarać swojego ojca, pokonać jak diabli, za to, że zranił go, wyparł się go. Kiedyś przewyższę tego skurwysyna. Co mu się zdaje, do cholery jasnej, że tak zadziera nosa, kiedy jest tylko nielegalnym parszywym imigrantem z Meksyku jak my wszyscy? W pocie czoła wbijał haki w podkłady kolejowe, sam widziałem. Tyrał przy zbiorach owoców, sam widziałem. Za kogo on się ma. do diabła? Czym, do diabła, jest jego matka, jeżeli nie Meksykanką? Czy te dwie łyżki krwi irlandzkiej w żyłach stawiają go wyżej, czynią go lepszym od nas? „Mam dla taty wiadomość. Tata jest nie lepszy niż my wszyscy”. Doktor patrzył na mnie w milczeniu, kiedy usiłowałem zniszczyć mojego ojca. Dał mi się wykrzyczeć w duchu. - To dziwne, Tony. Przeważnie twoje opowiadania o ojcu są przykre, chociaż wciąż z nich wynika, że bardzo go kochałeś. - Tak, słusznie, doktorze. On w tych opowiadaniach chyba wydaje się dziwny. Patrząc wstecz, myślę, że może przeczuwał swoją rychłą śmierć i spieszył się, żeby uchwycić wszystko, zanim odejdzie. Spieszył się, chciał, żebym ja, jego syn, jak najprędzej wyrósł i był mężczyzną. Jakoś czułem, że pozostawał z nami tyłko ze względu na mnie. Kryło się coś tajemniczego w jego pobycie w stanie Pensylwania. Matka zawsze twierdziła, że znalazł tam inną kobietę. Nie wiem, ale matka uważa, że tylko ze względu na mnie wrócił do El Paso. Nauczki dawał mi rzeczywiście brutalne, ale jakoś je rozumiałem. Wiedziałem, że wypływają z miłości. Czułem, że nasz dom to nie miejsce dla niego. Czułem, że on więdnie, kiedy jest z nami. Składał ofiarę i uświadamiałem to sobie. Na przykład po powrocie z plantacji na północy, z San Jose i Santa Paula, gdzie jeździliśmy od zbiorów do zbiorów - orzechów włoskich, moreli, brzoskwiń, pomidorów, sałaty, groszku - chociaż miałem wtedy cztery czy pięć lat, bolał mnie fakt, że ojciec zbiera te plony tak samo jak my. - W twoim przekonaniu zwykła praca była poniżej jego godności? - Doktorze, zrywanie owoców nie jest zwykłą pracą. Nie tylko wyczerpuje, ale uchodzi za najczarniejszą robotę. Upokarza. Biali zawsze biorą do tego mniejszości narodowe: Filipińczyków, Chińczyków, Murzynów i Meksykanów. Płacą marnie i warunki życia dają okropne. Harówka na klęczkach przez cały dzień jest poniżająca i niech to szlag, bolało mnie, że mój ojciec tak pracuje. - To, że tak pracują twoja matka i twoja babka uważałeś za rzecz normalną? - Nie próbuj mnie złapać, doktorze. Nikt nie powinien być zmuszony do pracy zarobkowej na klęczkach. Opowiedziałem doktorowi jeszcze coś. Kiedyśmy mieszkali na ulicy Dały, ojciec co sobota wieczorem -aż stało się to jednym z rodzinnych rytuałów - zabierał mnie do miasta. Szliśmy na Main Street koło Plaza i on spacerując szukał tam znajomych z Meksyku z czasów rewolucji. Na Plaza kręgiem stały małe zielone kramy. W kramach były piecyki, na których gotowano carne asada. Dziesięć centów kosztował czubaty talerz smażonej fasoli z ryżem. Przechodziliśmy z ojcem tamtędy, siadaliśmy na ławce i pucybut czyścił nam buty. Przyglądałem się robocie tego chłopca fachowym okiem, ponieważ sam byłem bardzo dobrym pucybutem. Czasami nawet udzielałem mu wskazówek. W pewną sobotę spacerowaliśmy po parku i ojciec zatrzymał się, żeby porozmawiać z dwoma znajomymi. Potem oznajmił: - Dobrze, Słoniu, teraz pójdziemy zjeść. W drodze do kramu sięgnął po pieniądze. Kiedy wyciągał rękę z kieszeni, moneta wypadła mu na chodnik, brzęknęła i potoczyła się w rynsztok. Chciałem ją podnieść. Ujął mnie za łokieć. - Nie schylaj się. - Ale tato, pięćdziesiąt centów... Nie szkoda? - Chodź. Wprost konałem z głodu. Pachniały mi smażące się befsztyki, fasola z ryżem. Ojciec już odchodził tak, jak gdyby przed chwilą zjadł wspaniały posiłek. Poszedłem za nim, ale obejrzałem się, czy ktoś podnosi naszą pięćdziesięciocentówkę. Jacyś dwaj patrzyli na ojca jak na wariata i wiedziałem, że ledwie skręcimy za róg, podniosą tę monetę. - Ale, tato, dlaczego? - Synu, żadne pieniądze nie są warte aż tyle, żeby się po nie schylać. Doktor wyprostował się w fotelu, błyskawicznie jednak przywołałem inne wspomnienie. Pewnego dnia, kiedy Stella, moja siostra, miała sześć lat, a ja miałem dziewięć, zobaczyłem, że jakiś mężczyzna prowadzi ją do niedużego tunelu w pobliżu naszego domu, gdzie pod ulicą przepływała odnoga rzeki. Po cichu ruszyłem za nimi i patrzę, a on bawi się z moją siostrą, dotyka ją między nogami. Pobiegłem do domu i wziąłem siekierę. Zakradłem się tam i od tyłu walnąłem tego człowieka obuchem w głowę i dalej waliłem bez opamiętania... Stella uderzyła w krzyk, kiedy zobaczyła krew. Jacyś ludzie przybiegli, powstrzymali mnie i zabrali go do szpitala. Był na pół żywy. Tamtego dnia wieczorem ojciec ledwie wrócił z pracy, dowiedział się od matki, co się stało. Policja już nas przesłuchała i oboje z matką wyjaśniliśmy policjantom, że ten człowiek napastował moją siostrę, więc zostawili mnie w spokoju. Ojciec podszedł do mnie i powiedział: - Wyjdźmy na dwór. Przed domem objął mnie. - Jestem z ciebie bardzo dumny - powiedział - masz dużo odwagi. To cudownie, że wyratowałeś Stellę, ja jednak cię zbiję. - Zdjął pasek od spodni. - Pierwszy raz walnąłeś tego drania za to, co robił twojej siostrze. To było w porządku. Drugi raz walnąłeś go w gniewie, i to może byłoby też w porządku, ale potem, trzeci i czwarty raz, waliłeś już tylko dlatego, że są w tobie zadatki na mordercę, więc ja cię zbiję, żebyś już nigdy nie wpadał w taką złość, że mógłbyś kogoś zabić. Przyjąłem to lanie po męsku. - Wiesz, Tony, twój ojciec był patriarchą. Ale jak sam mnie oświeciłeś, Meksykanie żyją w ciągłej rozterce pomiędzy patriarchatem i matriarchatem. Nawet religia jest znacznie bliższa Marii Pannie niż Chrystusowi. My tutaj w Ameryce wszyscy mamy skłonność do uromantyczniania naszych matek. To znaczy chłopiec może powiedzieć, że nie cierpi swojego „starego” i będzie mu to wybaczone, ale, Boże dopomóż mu, gdyby nazwał swoją matkę dziwką. A spójrzmy prawdzie w oczy: z pewnością niejeden ma taką matkę, która na to miano zasługuje. Historycznie rzecz biorąc, społeczeństwa świata znają ten konflikt. Religia żydowska, Stary Testament głosi koncepcję patriarchalną. Już od stuleci jednak toruje sobie drogę to tu, to tam kult matki. Społeczeństwo matriarchalne jest romantyczne i czułostkowe. Wymaga od nas niewiele, ponieważ nasze matki kochają nas bez zastrzeżeń za samo to, że istniejemy. Prawie nic nie musimy robić, żeby zasługiwać na miłość matczyną. Patriarcha wymaga od nas więcej. Musimy zasługiwać na miłość Boga, a Bóg ze Starego Testamentu jest wymagający. Żąda posłuszeństwa, wymaga doskonałości pod każdym względem. „Przepasz jako mąż biodra swoje; będę cię pytał, a odpowiadaj mi”. Potem Bóg wylicza wszystko, co może zrobić. Pyta, czy Job jest gotów wyzwać Jego. „Azali dasz koniowi moc i otoczysz szyję jego rżeniem?” Doktor odłożył Biblię, z której cytował. - Dosyć twardy jest ten Bóg tutaj. Powiada: „Dobrze, synu, jeżeli chcesz wyzwać mnie, czeka cię piekielna walka. Ale, chłopcze, lepiej «przepasz jako mąż biodra swoje»”... No więc, myślę, że ta chwila nadeszła. „Nieprzewidziane komplikacje” polegają na tym, że szukasz bezwarunkowej miłości matki. Oczywiście, matka kocha cię, nawet jeżeli cuchniesz. Z ojcem natomiast trudniejsza sprawa. Ojciec mówi: „Chłopcze, chcesz mojej miłości, to musisz zasłużyć na nią. Musisz walczyć o nią. «Przepasz jako mąż biodra swoje»”. Wiedziałem, o czym doktor mówi. Kiedy zacząłem pracować w sekcie „Holy Rollers”, czytałem księgę Joba. Tamten Bóg zemsty przerażał mnie śmiertelnie. Napawał poczuciem znikomości człowieczej. Pewnie, że On mógł wstrząsać góry i drzwiami zamykać morze, kiedy się wyrywało, mógł zasupłać słodki urok Plejad i rozsupłać wstęgi Oriona. Ale On był Bogiem. Od początku miał ogromne fory. No i kim był Jego ojciec? Kogo On musiał przewyższyć? - Jak ci wiadomo, Tony, nie mam zwyczaju przepisywać kuracji, ale dzisiaj, jeżeli mi darujesz, nie będę twoim lekarzem. Jestem twoim przyjacielem i stąpam po śliskim gruncie. Uczyniłeś sobie swojego ojca Bogiem. On wymaga od ciebie doskonałości. Co my teraz zrobimy? Pobijemy go? 7 Dziesiątego stycznia 1926 roku była niedziela, piękny rześki poranek. Wróciłem z kościoła. Zacząłem chodzić do kościoła sam, kiedy miałem sześć łat. Nie pamiętam, czy kiedykolwiek chodziłem tam z matką czy z babcią. Na pewno nigdy nie chodziłem tam z ojcem. Nigdy nie słyszałem, żeby ojciec chodził do kościoła. Właśnie w szóstym roku życia odkryłem, że nietrudno zbić skromną fortunę czyszcząc ludziom buty w niedzielę rano przed kościołem katolickim. Mężczyźni lubili chodzić w błyszczących butach. Mogłem zwykle liczyć na zebranie czterdziestu albo i pięćdziesięciu centów. Mój zapał rozciągał się czasami na pucowanie nawet skarpetek. Pamiętam, jak kiedyś jeden z moich klientów spojrzą! i zobaczył, że zasinarowuję pastą jego białe skarpetki. - Dziękuję, chłopcze. Masz tu dwadzieścia pięć centów... za to, żebyś przestał. Odtąd zawsze oddzielałem skarpetkę od buta kawałkiem tektury. Ale w którąś niedzielę, kiedy już mi zabrakło klienteli, stanąłem w drzwiach kościoła i patrzyłem na mszę. Bardzo mi się spodobały blaski świec, zapach kadzidła i rytuał nabożeństwa. Zazdrościłem ministrantowi w długiej czerwonej sutannie i komży z białej koronki. Nie wątpiłem, że ten malec ma jakieś wewnętrzne dojście do Boga. Młody ksiądz też stojący w drzwiach zaproponował mi, żebym wszedł. Postawiłem skrzynkę pucybuta w kruchtie i ksiądz wprowadził mnie do kościoła. Chyba nigdy przedtem nie spotkałem nikogo tak pełnego dobroci i zrozumienia. Wszędzie wokoło klęczeli ludzie, których codziennie widywałem w mojej okolicy. Zachowywali się jak małe dzieci, ufne i zadziwione. Kiedy czynili znak krzyża, widziałem, że pragną być dobrzy. Chciałem należeć do tego świata wiary, nadziei i miłości. Msza się skończyła i zapytałem młodego księdza, czy mogę przyjść znowu w następną niedzielę. Odpowiedział, że oczywiście. Przez lata całe serdecznie się ze mną przyjaźnił - później miałem zrobić mu wielką przykrość, ale to już inna historia. No więc w roku 1926 - w cztery lata po tamtej pierwszej niedzieli - właśnie wróciłem z kościoła. Ojciec stał na podwórku z dwoma znajomymi. Jeden, Jose Arias, duże chłopisko z orlim nosem, walczył razem z ojcem w szeregach rewolucji. Drugi, niejaki Bob Wilson, pracował z nim w wytwórni Selig. Ojciec pokazywał tym gościom klomb róż, które zasadziła babcia. Kiedy podszedłem, przedstawił mnie, wyraźnie ze mnie dumny. Pochwalił się, że jego syn umie prowadzić samochód, i powiedział, że może umrzeć spokojnie, bo ja już jestem żywicielem rodziny. Tamci dwaj się roześmieli, ale mnie ta wzmianka o śmierci zaniepokoiła. Wszyscy zjedliśmy obiad w altance porośniętej dzikim winem. Oni pili wino i Aguadiente, wodę ognistą z czystego spirytusu. Po obiedzie, kiedy kobiety podały domowe lody i poszły zmywać, ojciec i Jose zabawiali Boba opowiadaniami o rewolucji. Dla nich rewolucja to był czas działania, przygody i nadziei. Z początku przecież marzyli, że położą kres ubóstwu i ciemnocie i że Meksyk stanie się jakimś państwem utopijnym. Potem widzieli, jak ich przyjaciele, bracia, wujowie i ojcowie umierają daremnie. Bo rzeczywiście nic nie uległo zmianie. Głód i ciemnota panowały nadal, chociaż politycy gloryfikowali rewolucję i wykorzystywali ją podsycając nadzieję ludzi, którzy wciąż jeszcze czekali na owoce tej wszystkiej przelanej krwi. Tak, ludzie myśleli, że pewnego dnia przecież będą mieli swoją ziemię. Że ich dzieci nigdy już nie zaznają głodu. Nauczą się czytać i pisać, zostaną adwokatami i lekarzami. Peonaż zniknie z powierzchni tej pięknej ziemi przypieczonej słońcem. Upragniona Utopia jest prawie tuż, tuż-mańana, mańana, maóana. Bob zapytał, czy to prawda, że Meksykanie nie cenią sobie życia i dlatego zawsze są gotowi ryzykować z bykiem, igrać z bronią palną. Słyszał, jak Pancho Villa grywał w rosyjską ruletkę ze swoimi porucznikami, żeby wypróbować ich cojones. Czy to prawda, że Meksykanie tak ogromną wagę przywiązują do machismo! Ojciec nie odpowiedział. Wziął gitarę i zaczął z Josem śpiewać piosenki z czasów rewolucji. Bardzo lubiłem słuchać tego śpiewu. Przypominały mi się najszczęśliwsze chwile dzieciństwa, kiedy po pracy na polach mężczyźni zbierali się i śpiewali przy ognisku. Borrachita. me voy Y para olvidarte Te ąuiero mucho tu tambien me ąuieres. Borrachita, me voy Hasta la Capital Pa' servir al patron Que me manda llamar anteayer Miła moja pijana, jadę w świat, by o tobie zapomnieć. Kocham cię. I ty mnie kochasz. Miła moja pijana, jadę w świat, będę w stolicy służyć szefowi, który mnie wezwał przedwczoraj. Ojciec nagle odłożył gitarę i zapytał Boba: — Boisz się śmierci? Bob po sekundzie zastanowienia odpowiedział: - Masz rację, jak cholera, boję się. - Bałbyś się wiedzieć, kiedy umrzesz? - Tak, wolę nie myśleć o tym. - Ja myślę o tym ciągle - powiedział ojciec ze śmiechem. - I wcale mnie to nie przeraża. Moim dzieciakom w gruncie rzeczy nie jestem potrzebny. Może walczyłyby bardziej zawzięcie, gdyby mnie przy nich nie było. - Och, przestań - żachnął się Bob. - Zaśpiewajcie jeszcze jakieś piosenki. Ojciec odwrócił się do mnie. Kazał mi przynieść duże nożyczki z koszyka do szycia babci. Kiedy przyniosłem, położył je na uprzątniętym środku stołu. - Bob, zakręcę nimi. Na kogo wskażą czubkiem, ten umrze pierwszy. Jose parsknął śmiechem. - Dobrze, zobaczymy, kto pierwszy pójdzie do piekła. Bob zaprotestował: - Och, Frank, to głupia zabawa. Chyba nie wierzysz w takie bzdury? - Wierzę. Chcę wziąć te nożyczki za słowo. Ich słowo tak samo dobre jak czyjekolwiek inne. Bob ustąpił niechętnie. Zapytałem ojca, czy mogę się do tego przyłączyć. - Nie, Słoniu. Ty masz żyć długo. Dobiłem targu z diabłem... może zabrać mnie, jeżeli ciebie zostawi w spokoju. Puścił nożyczki w ruch. Zakręciły się i wskazały jego. Jose śmiał się. - Tak to jest, kiedy się kusi diabła. Bob wyraźnie odetchnął z ulgą. Ojciec uśmiechał się po swojemu, tajemniczo. - No - śmiał się Jose - zobaczymy, kto drugi. Ojciec zakręcił nożyczkami. Znów wskazały jego. Nie śmiał się nikt. Biorąc gitarę, ojciec zaczął śpiewać. Yo ya me voy Al puerto donde se haila La Barca de Oro. Solo vengo a de&pedirme. Adios, mujer, Adios Para siempre - adios. Odchodzę już do przystani, gdzie znajdę Złocistą Barkę. Powiedzieć ci tylko chcę żegnaj, kobieto, żegnaj na zawsze, żegnaj mi. Nie było w jego głosie rozrzewnienia ani ckliwości. Po prostu on spokojnie oznajmiał. Matka i babcia, które weszły w czasie ostatniego zakręcania nożyczek, rozzłościły się. Babcia zbeształa swojego syna. - Nie lubię tych głupich zabaw. Chwyciła nożyczki i wbiegła do domu. Płakała. A oni trzej nadal siedzieli w altance i opowiadali sobie różne historyjki, przy czym ojciec brzdąkał na gitarze. Paru chłopców, przebiegając ulicą, wołało, żebym poszedł z nimi do teatru na sztukę „Zielony szerszeń”, ale wyczuwałem w ojcu coś, co mi nakazało zostać przy nim w tamto popołudnie. Słońce zachodziło i robiło się chłodno, kiedy Bob i Jose Arias powiedzieli, że na nich już czas. Wsiedli do starego forda - dwuosobowej karetki - którego ojciec sprzedał Josemu parę tygodni przedtem za pięćdziesiąt pięć dolarów. Jose wciąż jeszcze żartował, że ojciec złupił z niego skórę. Ojciec zapalił im siinik korbą. Jose przyspieszył zapłon. Ostatecznie silnik zaterkotał i samochód ruszył. Wszedłem z ojcem do domu, gdzie matka i babcia już gotowały na maszynce naftowej kolację. Matka zapaliła lampę, też naftową, i postawiła na stole. Po chwili usłyszeliśmy wołanie z drugiej strony ulicy. - Frank... hej, Frank! Wyszliśmy obaj przed dom i zobaczyliśmy Josego przy stojącym samochodzie. Zakręt z naszej ulicy w położoną wyżej Brooklyńską Aleję był dosyć stromy. Stary samochód odmówił posłuszeństwa przy tym wjeździe pod górę. Jose, który nauczył się prowadzić zaledwie kilka tygodni przedtem, nie wiedział, jak staruszka-forda udobruchać. Ojciec odwrócił się do mnie. - Dobrze, synu, wracaj do domu. Ja im pomogę. Czy tylko wydawało mi się, że powiedział to z porozumiewawczym uśmiechem? Czy chciałem, by mnie pocieszała myśl, że dopuszczał mnie do swojego sekretu? Czy może on rzeczywiście wiedział, co nastąpi, i uśmiechem mówił mi, że to jest w porządku! Potem pamiętam huknięcie rozlegające się przeraźliwie. I głos Josego, kiedy przywoływał matkę i babcię. Od razu wiedziałem. Wbiegłem do sypialni i wskoczyłem na łóżko ojca. Wcisnąłem się w kąt i utkwiłem wzrok w jego marynarce zawieszonej na ścianie. Pod fałdami marynarki nieomal widziałem jego silne ramiona. Wiedziałem, że te ramiona już nigdy mnie nie obejmą. W kilka sekund później usłyszałem rozpaczliwy krzyk matki: - Francisco! Francisco! Moja siostra wbiegła do pokoju i zagapiła się na mnie. Rozgniewało mnie jej wtargnięcie, chciałem być sam z ojcem. Czułem jego obecność. Czułem, że on chce się pożegnać ze mną samym. Wkrótce potem w domu było pełno ludzi, którzy przyszli, żeby pocieszać matkę i babcię. Pytali, jak ja to przyjmuję - słyszałem ich. Nie wychodziłem z sypialni. Nazajutrz wziąłem łopatę i zasypałem ziemią plamy krwi ojca jeszcze pozostałe tam na bruku, gdzie zmiażdżył go nadjeżdżający samochód, kiedy on popychał forda Josego pod górę. Pogrzeb odbył się w dwa dni potem. Nie chciałem widzieć tego człowieka, który leżał w trumnie. Wiedziałem, że to nie jest mój ojciec. Mój ojciec przecież odpłynął Złocistą Barką. 8 - Czy wiesz, doktorze, o co ten smarkacz skurwysyn mnie posądza? O to, że ja w głębi duszy byłem rad, kiedy ojciec umarł. Doktor przytaknął i nabazgrał coś w swoim bloczku. - Wciąż mówisz mi, Tony, o tym chłopcu, a nawet go sobie nie wyobrażam. Możesz go opisać? - To jedenastolatek, duży jak na swój wiek, ma jakieś pięć stóp i sześć czy siedem cali wzrostu. Wyniosły, śniady, z krzywym uśmiechem. - Takim jak twojego ojca? Jak ten uśmiech, o którym tyle opowiadasz? - Chyba. Tylko że to niezupełnie jest uśmiech. Raczej cierpki uśmieszek półgębkiem. - Nie lubisz tego chłopca? - Nie cierpię jego postawy, owego: „Jam jest o niebo bardziej świątobliwy niż ty”. To znaczy całej tej sprawy katolickiej: najpierw chciał być księdzem, a potem przeszedł do sekty „Holy Rollers”. Uciekł po prostu. Bał się życia, więc wolał wycofać się w jakiegoś rodzaju świątobliwość, żeby nikt mu nie rzucił wyzwania. Bał się przegrać, więc unikał walki. Starał się nigdy nie znaleźć w kropce. I ubzdurał sobie, że im bliżej jest się Boga, tym łatwiej ukryć się pod Jego szatą. - Inaczej mówiąc, gdybyś mógł zawrócić, zmieniłbyś go? - Byłem winien temu chłopcu wiele. Ale do cholery jasnej! Dziesięciokrotnie mu spłaciłem ten dług. Tak, niejedną jego cechę chciałbym zmienić. - Co, na przykład? - Brak waleczności. Mnóstwo durnych zniewag przyjmował od innych chłopców i tylko nadstawiał drugi policzek. Myślę, że stosował się do zalecenia Jezusa zbyt dosłownie. - Przecież wierzył wtedy, że tak trzeba, czyż nie? - Wierzył, ale z niewłaściwych powodów. - Myślisz, że był tchórzem? A jednak poczułem się dotknięty, kiedy doktor tak palnął to bez ogródek. Jakże nie znosiłem w chłopięctwie wszystkich takich określeń: „tchórz”, „pedzio”, „cacuś”, „nie bój żaby, żaba nie bodzie”, „maminsynek”, „pętak”, „lizus”, „latynosik”. Stanąłem w obronie chłopca. - Kiedyś na boisku szkolnym pobił Waltera Peara, który był o głowę od niego wyższy. I jeszcze tamtego dnia wieczorem pod orzechem włoskim pobił Vaientina. Później, kiedy bił się z tym futbolistą w gimnazjum, przestał tylko dlatego, że inni chłopcy wrzeszczeli do niego, żeby wykończył tego brudnego gudłaja. - Czy był wówczas ktoś, do kogo pragnąłeś być podobny? - Pragnąłem mieć tyle siły w rękach, co Carlos Ramirez. Łobuziak niski, krępy, miał zaledwie pięć stóp i cztery cale wzrostu, ale zaczepiał wszystkich „nowych” i prał ich na kwaśne jabłko. - Bohater twojego dzieciństwa? - Nie on. Był taki Mario Nardini, który nie potrafiłby pięścią machnąć, ale którego naprawdę podziwiałem. Urodziwy, mały Włoch, zawsze schludny, porządnie uczesany. Potrafił malować jak młody Michał Anioł. Ale myślę, że pragnąłem być połączeniem ich obu. - A więc chłopiec nie był zupełnym niedorajdą. Zwyciężył w kilku bójkach i wykazał pewną odwagę. Pomimo to jest w nim coś, co cię martwi? - Już ci mówiłem, doktorze, o tych bzdurach religijnych. - Ale poza tym... - Poza tym chcę, żeby dał mi wreszcie spokój. Ciągle chce czegoś ode mnie. - Na przykład, czego? - Na przykład chce, żebym wrócił na łono Kościoła. Stał się niejako święty. I chce, żebym... o Boże... ten skurwysyn chce być Napoleonem, Michałem Aniołem, Szekspirem, Picassem, Marcinem Lutrem i Jackiem Dempseyem, nimi wszystkimi w jednej osobie. Chce, żebym przeczytał każdą książkę, którą kiedykolwiek wydrukowano, i żebym umiał śpiewać wszystkie piosenki pod słońcem. Chce dostać cały ten- cholerny świat zapakowany ładnie w bibułkę, może z kokardką. Cokolwiek i kiedykolwiek zrobię, jemu nie wystarcza. On chce miłości doskonałej - z mojej strony, ze strony moich przyjaciół i moich wrogów, i moich kobiet. Nie życzy sobie, żebym szedł na kompromisy. Nieba mu się zachciewa. A ja chcę tylko, żeby mnie wreszcie zostawił w spokoju. Doktor kołysał się w swoim obrotowym fotelu do tyłu i do przodu. Nieomal odczuwałem pracę tych sprężyn. - Wiesz, Tony, może będziemy musieli zabić go. Podniosłem wzrok. Powiedział to poważnie, jak diabli. - Zabić chłopca? - Ty może będziesz musiał! Jeżeli to po prostu jeszcze jeden duch, który ci przeszkadza w pełnym zrozumieniu siebie, może będziesz musiał go zniszczyć. Masz obowiązki wobec istoty znacznie wyższej niż duszek jedenastoletniego smyka. Tylko czy aż tak zawinił, żeby go skazać na śmierć? Ostrzegam. Wysłuchaj go, zanim wydasz wyrok. - To mnie przeraża - powiedziałem. - Dobrze. Nic nas nie nagli. Opowiedz mi, co chłopiec robił po śmierci ojca. - Na pogrzeb ojca nie poszedłem, ale słyszałem, jak matka i babcia mówiły, że nie ma pieniędzy na nagrobek. Jego grób był oznaczony tylko tanią mosiężną tabliczką. Poszedłem do nauczyciela, który prowadził zajęcia w warsztacie, i zapytałem, czy ja mogę zrobić dla mojego ojca nagrobek. Pozwolił. Zrobiłem krzyż z dużą plakietką drewnianą w kształcie serca. Pomógł mi umieścić napis: FRANK QUINN Urodzony - 1897 rok Zmarł - 1926 rok Z miłością Jego syn Tony Pojechałem na cmentarz w pewną sobotę. Usunąłem z grobu ojca mosiężną tabliczkę i osadziłem na grobie ten krzyż. - Czy później byłeś kiedy na jego grobie? - Nie. Przykro mi myśleć, że on tam leży. - Nigdy nie uznałeś faktu, że twój ojciec umarł? - Nigdy. Nie cierpię mówić o tym. - Czy umarł ci już ktoś inny z bliskich? - Rany Boskie! Proszę, proszę, doktorze... nie. Nie żądaj, żebym to rozpamiętywał. On nie umarł. On nigdy nie umrze... to było gorsze niż śmierć ojca. Nie zabieraj mi go. Kochałem go bardziej niż ojca, bardziej niż siebie samego. Bardziej niż Chrystusa, czy już nie wiem kogo. Nie żądaj, żebym bodaj stwierdził, że jego tu nie ma. Proszę, doktorze, zostawmy go. Doktor uszanował moje milczenie i spróbował z innej beczki. - No, jak potoczyło się życie po śmierci twojego ojca? Jak sobie radziliście, ty i twoja rodzina? - Matka zaczęła pracować na nocnej zmianie w fabryce wyrobów gumowych Goodyeara. Wychodziła do pracy o trzeciej po południu i wracała do domu koło trzeciej rano. Nastawiałem budzik na pół do trzeciej, żeby wychodzić po nią. - Nie bałeś się? - Czasami. W każdym razie dla pewności miałem przy sobie scyzoryk. - Nigdy nie musiałeś tego scyzoryka użyć? - Raz. Przyszedłem dosyć późno i zobaczyłem matkę pod ścianą biurowca na rogu ulicy. Facet trzymał ją za ramię, wyciągnąłem scyzoryk i rzuciłem się na niego. Matka krzyknęła, kiedy zobaczyła, że jestem gotów dźgnąć go. Pospiesznie wyjaśniła, że czekała na mnie i on tylko dotrzymywał jej towarzystwa. Nie uwierzyłem. Wrzasnąłem do tego przestraszonego faceta: - Odejdź od mojej matki, ty sjkurwysynu, bo ci jaja odetnę! Matka rozpłakała się, a facet uciekł bez słowa. W drodze do domu prosiła, żebym zapomniał o tym całym incydencie. - Dziwka! Ojciec nie żyje od sześciu miesięcy, a mama pieprzy się z innymi mężczyznami - wrzeszczałem, - Niech tylko zobaczę, że mama z jakimś rozmawia, zabiję. Zabiję was oboje! Tak właśnie ojciec by zareagował. A teraz ja byłem mężczyzną w domu. - Wybaczyłeś to matce? - Nie, nigdy. I chyba odtąd wszystko się pokręciło, doktorze. Ten smarkacz we mnie w żadnym wypadku mi nie pozwoli wybaczyć jej. W żadnym wypadku mi nie pozwalał. Dlatego wkrótce potem przeniósł całe swoje przywiązanie na babcię. Bo babcia znała w życiu tylko jednego mężczyznę. Była jedyną kobietą żyjącą w myśl koncepcji: „Jeden mężczyzna i mur grubości trzech stóp, oddzielający mnie od reszty świata...” Wiesz, doktorze, za pierwszym razem, kiedy wszedłem do tego gabinetu, zapytałeś, czy wierzę w miłość. Uznałem, że to sprawa zbyt złożona, żeby odpowiedzieć już w czasie pierwszej wizyty. Przytaknąłem tylko. Orientujesz się, jak pracuje umysł ludzki, więc możesz sobie wyobrazić wszystkie obrazy i pytania, jakie mi przelatywały przez mózg, wszystkie te pro i contra. W wyniku naszych „badań” niewątpliwie zapuszczamy się tam, gdzie na arenach miłości ja zawodzę. Kochać i być kochanym bez warunków... to dla mnie najwyższy cel. Niezdolność do takiej miłości... to dla mnie grzech pierworodny, z którego rodzą się wszystkie inne grzechy. Jednakże odpowiedziałem ci: tak, wierzę w miłość. Gdybym zrezygnował z nadziei znalezienia jej, po prostu nie mógłbym żyć. Wszystko, co popieram, wszystko, co głoszę, byłoby kłamstwem. Moja pierwsza miłość to oczywiście była moja matka, ale kiedy ojciec wrócił na stałe do El Paso, ja stałem się numerem drugim. Później przerażało mnie stwierdzenie, którym jestem numerem w sercach poszczególnych moich kobiet. „Sylwia, którym jestem numerem?” „Susan, przysięgnij na Boga, że jestem dla ciebie numer pierwszy”. „Joannie, uczyniłaś mnie numerem pierwszym, dziękuję ci”. „Lorie, ty dziwko, dlaczego mi nie powiedziałaś. Po co, do diabła, okłamywałaś mnie? Ty wiesz, jak ja się teraz czuję. Rany Boskie! Czuję się zagubiony. Dokąd mam pójść? Co, do.diabła, zrobić ze sobą teraz? Jakże będę mógł znowu być samotny?” Tamtej nocy w El Paso, kiedy ojciec wrócił, nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. On był olbrzymem. Groźnym olbrzymem. Zajął moje miejsce. I znów znalazłem się na podłodze. Chociaż miałem to niemowlę, siostrzyczkę, do towarzystwa, przecież nie mogło mi się nie wydawać, że oboje jesteśmy wyrzuceni z domu w straszny ziąb. Potem objawiła się babcia. Utraciła swojego syna. Ja utraciłem swoją matkę. Ona i ja byliśmy w pewnym sensie wycofani z obiegu. Nagle okazało się, że jesteśmy razem. Ostatecznie był ktoś wyłącznie dla mnie. Chodziliśmy do kina, na spacery... wszędzie razem. Och, wiedziałem, że babcia kiedyś odtrąciła mnie, ale wyrównywałem ten rachunek. W duchu wypominałem jej to odtrącenie. Chciałem, żeby zakochała się we mnie, żebym był dla niej numerem pierwszym - a potem zobaczymy. Dzieci, nie muszę ci tego mówić, doktorze, potrafią wspaniale uwodzić, jeżeli chcą. Stosowałem wszelkie sztuczki - aż zaczęła jeść mi z ręki. Pamiętam, jak kiedyś, kiedy miałem sześć czy siedem lat, nie wypełniłem obowiązku, który ojciec mi poruczył. Hodował króliki, a ja przez dwa dni pod rząd zapominałem je nakarmić. Pochłaniały mnie zabawy pod mostem. No i ta króliczka matka zdechła z głodu. Ojciec zbadał, w czym rzecz, i za niedbalstwo spuścił mi lanie, po czym zamknął mnie w piwnicy. Bałem się tam ciemności. Wrzeszczałem ze strachu. Ale ojciec zabronił wszystkim zwracać na to uwagę. Słyszałem, jak oni jedzą kolację. W piwnicy roiło się od duchów i dzikich zwierząt, które chciały mnie żywcem zjeść. Siedziałem pod wywietrznikiem, gdzie przynajmniej mogłem widzieć gwiazdy. Szlochałem, omal mi serce nie pękło. Potem wszyscy poszli spać i nagle usłyszałem kroki w ogrodzie. Byłem pewny, że to idzie jakiś potwór, żeby pogryźć mnie w drobny mak. Ale to szła babcia z kolacją dla mnie. Ojciec zabrał klucz od piwnicy, więc usiadła przy okienku tam w ogrodzie i rozmawiała ze mną szeptem, dopóki nie zasnąłem na podłodze. Dopiero o świcie weszła do domu po cichu, w tajemnicy przed ojcem. Ale i tak odniosłem spore zwycięstwo: przeciągnąłem ją na moją stronę przeciwko jej synowi. - Inaczej mówiąc, zająłeś jego miejsce... coś, czego nigdy nie zdołałeś dokonać z matką. To znaczy, odkąd on wrócił do was na stałe. - Czytałem Freuda, doktorze. Znam te wszystkie brednie. Nie. Ja nigdy nie miałem kompleksu Edypa. Nigdy moja matka nie wydawała mi się pociągająca seksualnie. - A babka? - Uważałem, że jest jedną z najpiękniejszych kobiet na świecie. Za dużo płacę ci, doktorze, żeby być z tobą nieszczery. Nigdy nie czułem pociągu do niej. Do siostry, owszem, ale do matki ani do babci stanowczo nie. - Jesteś dosyć prostolinijny. - Wchodziłem do łóżka babci, kiedy miałem jakieś strachy albo kiedy nie mogłem zasnąć. Dawała mi opiekę i ciepło. Dawała miłość. Odkąd rozbudziłem się seksualnie... przecież nie za jej sprawą... przestałem sypiać w jej łóżku, bo bałem się, że mógłbym mieć jakiś sen erotyczny i ona by o tym wiedziała. Nie wątpiłem, że zwymyślałaby mnie jak diabli. Rzeczywiście znalazła kiedyś moje slipki zaplamione dziecięcym orgazmem, jaki zdarzył mi się w tramwaju, i zrobiła wielką awanturę. Powiedziałem jej, że zwariowała, bo to jest plama od kremu, którym posmarowałem odparzoną skórę. Po raz pierwszy w czasie ostatnich posiedzeń ze mną doktor parsknął śmiechem. Wtedy opowiedziałem mu, jak babcia rozkopywała ulicę. Przez pięć dni babcia patrzyła na robotników rozbijających bruk na naszej ulicy. Przedtem zjechał zastęp fachowców z teodolitami i poziomnicami, żeby dokonać pomiarów. W okolicy krążyła podniecająca pogłoska, że wreszcie dostaniemy rurę kanalizacyjną i skończą się wychodki na podwórkach. Ci fachowcy pozaznaczali ulicę czerwoną i żółtą kredą, wbili kołki i zniknęli. Po paru miesiącach pamięć o nich przetrwała tylko o tyle, że córka wdowy Alonzo była w ciąży po ich kierowniku. Potem pewnego dnia przyjechały trzy ciężarówki. Wysiedli robotnicy, wyładowali sprzęt i zaczęło się rozkopywanie. Babcia bacznie śledziła postępy tej pracy. Jak obliczyła, „rozkop” wynosił półtora stopy sześciennej ziemi na jednego robotnika przez tydzień. Twierdziła, że sama przez godzinę potrafi rozkopać więcej w warzywniczku otaczającym nasz wychodek. Co wieczór, kiedy przygotowywała nam frijoles z gorczycą, wyrzekała, jaka to niesprawiedliwość, że my głodujemy, a tam każdy z tych leniuchów dostaje aż trzy dolary dziennie, ogromną sumę, za którą nasza rodzina miałaby utrzymanie przez cały miesiąc. W końcu tak ją to korciło, że wyszła rankiem i zagadnęła otyłego majstra. - Chcę pracować! - Przy czym, proszę pani? - Przy kopaniu, tak jak ci tutaj. - Pani żartuje. To robota dla mężczyzny. - Słuchaj pan. Ja nie gorzej niż oni potrafię stać i podpierać się łopatą. Patrzyłam na was przez cały tydzień. Pies kopałby prędzej. - Ma pani jakieś pretensje, niech pani idzie z tym do magistratu. - Ja tylko chcę pracować. Muszę wyżywić dwoje wnuków. - To niech pani idzie do prania czy do szycia. Uznając to za wyzwanie, babcia wyrwała kilof z ręki najbliżej stojącemu oszołomionemu robotnikowi i zaczęła rozbijać bruk. Majster usiłował odebrać jej kilof, ale zamierzyła się na niego groźnie. - Będę tu kopała do wieczora. Jeżeli pan wieczorem nie stwierdzi, że zarobiłam na swoje pieniądze, nie potrzebuje pan mi płacić. Majster wzruszył ramionami i odszedł. Robotnicy, którzy zbiegli się, żeby oglądać to ucieszne dla nich widowisko, głośno z niej kpili. Po godzinie, kiedy ona z pasją wytrwale machała kilofem, już na uboczu szeptali, że będą strajkować. Tymczasem gapiów było coraz więcej i coraz bardziej żywiołowe rozbrzmiewały owacje. Robotnicy ostatecznie wrócili do pracy na naleganie majstra, który najwyraźniej miał nadzieję, że ta starsza pani zniknie i że to wszystko jest tylko złym snem - koszmarem jakimś. Później przyjechał inspektor i zbaraniał widząc moją zapracowaną babcię. Majster pospieszył z wyjaśnieniem. Inspektor popatrzył na robotników i powiedział: - Jak widać, ci włóczykije po raz pierwszy zabrali się do roboty. Może ona ma rację. Może powinniśmy ją przyjąć. - Podszedł do babci. - Niech pani to przerwie na chwilę. Chcę z panią porozmawiać. Babcia kopała dalej. - Proszę pani, niech pani posłucha. Nie może pani pracować jak zwykły robotnik. - Dlaczego nie mogę? - Nie wiem - powiedział - ale to nie wygląda dobrze. Poza tym - uśmiechnął się - przy pani oni wyglądają fatalnie. Ma pani rację, że są leniwi, ale jeszcze by tu przez to wybuchła rewolucja, proszę pani. Moją sprawą jest dopilnować robót na tej ulicy. Nie chcę być zamieszany w jakąś wariacką rewolucję kobiet, które chcą rozbijać bruk kilofami i kopać jak zwykli robotnicy. Babcia przerwała pracę na sekundę, rozważała jego słowa. - Mnie właśnie chodzi o to, żeby robota tutaj była zrobiona. Ręczę panu, że ze mną wśród nich będzie pan miał to wszystko gotowe dwa razy prędzej. - Nie wątpię, proszę pani, ale trzeba by składać mnóstwo wyjaśnień. Błagam, niech pani da tym ludziom spokój. Powiem pani coś. O ile wiem, przepracowała pani już trzy godziny. Zapłacę pani za cały dzisiejszy dzień. My tu będziemy jeszcze ze dwa tygodnie. Może pani przynosić im wodę do picia. Dostanie pani za to pełne dniówki. Tak więc przez całą drugą połowę tamtego miesiąca oni mieli najlepszego nosiwodę w życiu. Babcia traktowała swoje zadanie bardzo, bardzo poważnie. Co dzień rano przyrządzała znakomitą lemoniadę z lodem. Czasami dla odmiany wrzucała do lemoniady truskawki. Nigdy żaden zespół robotników kopaczy nie dostawał w godzinach pracy takiego nektaru, jaki ona im przynosiła. Myślę, że było im trochę smutno, kiedy ukończyli te roboty w naszej okolicy i musieli przejść gdzie indziej. Ale w tamtym miesiącu babcia zarobiła wspaniałą sumę sześćdziesięciu dolarów, co zapewniało nam po trzy posiłki dziennie przez długi czas. Doktor uśmiechnął się. - A teraz czy na długo wystarczyłoby ci sześćdziesiąt dolarów, Tony? - Na godzinę z tobą, ty złodzieju - zażartowałem. - To przecież kropla w tym morzu. Słyszałem, że szastasz pieniędzmi w sposób, który już wychodzi z mody. - Możliwe, ale słyszałem także powiedzenie: kto raz był biedny, ten nigdy nie zdoła poczuć się bogaty. Ja właściwie nie mam szacunku dla pieniędzy. Najgorsze w ubóstwie jest to zakłopotanie. Nie sam głód, bo można przez wiele dni obejść się bez jedzenia. Najgorsze w ubóstwie jest to upokorzenie, którego nie da się uniknąć. Ten smrodliwy zapach. Pamiętam swój pierwszy dzień w gimnazjum. Przed gimnastyką nauczyciel kazał mi zdjąć spodnie i włożyć kostium gimnastyczny. Nie miałem kostiumu gimnastycznego i wstydziłem się moich połatanych slipów. Były uszyte z worka po mące i został na nich znak firmowy. Za skarby świata nie pokazałbym się w nich kolegom. Nauczyciel gimnastyki zameldował dyrektorowi, że nie chciałem się przebrać. Dyrektor spuścił mi lanie, nie pytając, w czym rzecz. - Ale z pewnością, Tony, chodziłeś do jednej z tych licznych szkół, gdzie chłopcy znają niedostatek. Mówiłeś, że wschodnia część Los Angeles jest gettem. Z pewnością nie byłeś wyjątkiem. - Rany boskie, doktorze, jesteś jak Pollyanna z tą jej grą w zadowolenie. To, że wszyscy gdzieś siedzą w gnoju aż po tyłki, wcale nie znaczy, że każdy ma się na to zgadzać. Ja nie cierpiałem ubóstwa. Jakże, na Boga, człowiek może czuć się mężczyzną, jeżeli wciąż tylko przeprasza, że żyje? Musi czuć się brudny i niepożądany dlatego, że jest biedny, aż zaczyna myśleć, że Bóg go w tej biedzie też nie lubi. - Ale gdybyś tego nie zaznał, może byś się tak nie kierował ambicją. - Nie przypominam sobie, żebym miał jakieś szczególne ambicje poza tym, że chciałem uciec z tej kloaki. Największą obawą przejmowała mnie bezimienność. Uświadomiłem to sobie kiedyś w upalny dzień, kiedy szukałem pracy i szedłem First Street. Jeszcze dziś pamiętam parujący asfalt, zapach smaru i raptowne uczucie, że jestem nikim. Dziwne myśli przychodziły mi do głowy. Że zrobię wszystko, ale nie umrę nieznany. Że nie mogę umrzeć, zanim świat nie usłyszy czegoś o mnie, nie dowie się, że ja żyję. Przypuszczani, że raczej bym popełnił morderstwo niż zdołał wytrzymać... Nagle już nie mogłem mówić dalej. „Chłopiec” stał przy drzwiach. Doktor zobaczył lęk na mojej twarzy. - Co się stało, Tony? - Stoi w drzwiach. - Kto stoi w drzwiach? - Chłopiec. - To świetnie - powiedział doktor. - Czekałem na to, żeby go poznać. Przez chwilę myślałem, że on mi po prostu ustępuje. Uważa mnie za wariata? Czy może także widzi chłopca uśmiechającego się półgębkiem? - No i co, młodzieńcze? - zapytał doktor. - Do ciebie chłopiec się nie odezwie, doktorze. - Więc ty z nim porozmawiaj. Przy mnie, żebym słyszał. Zawahałem się. Potem pomyślałem: a niech tam, do diabła! - Zgoda, doktorze. Przedstawię ci rozmowę chłopca z tym oto starym. Nawet podam kilka wskazówek scenicznych. Mężczyzna: Dobrze, smyku, palnij. Czego ty, do diabła, chcesz? Chłopiec: Chcę, żeby było inaczej. Mężczyzna: Niby jak? Chłopiec: Chcę prawdy. Wstałem z kozetki i już wrzeszczałem: Mężczyzna: Jakiej prawdy zakichanej ? Już i bez tego dosyć ciężko jest utrzymać się na nogach. Chłopiec (szyderczo): Utrzymujesz się na nogach wspaniale, no nie? Tak wspaniale, że u lekarzy szukasz kuł do podparcia. Mężczyzna (błagalnie): Czy ja nigdy nic nie robię dobrze? Chłopiec: Prawie nigdy, chociaż muszę przyznać, że parę razy byłem z ciebie dumny. Mężczyzna: Kiedy? Chłopiec: Nie w tych wypadkach, które brałbyś pod uwagę. Nie dlatego, że dają ci nagrody i chwalą cię, ani nie dlatego, że masz te limuzyny i wielkie domy, i słynne obrazy... to wszystko gówno. Mężczyzna: Więc kiedy byłeś ze mnie dumny? - Powiedz, doktorze, czy na pewno chcesz, żebym ciągnął tę rozmowę dalej? Nie zanadto jest obłędna? - Przy zdrowych zmysłach - powiedział doktor - można łączyć świat fantazji ze światem wokół nas. I właśnie przy zdrowych zmysłach można widzieć oba te światy jasno i wyraźnie. Więc ciągnąłem: Chłopiec: Płacisz temu facetowi pięćdziesiąt dolarów za godzinę, żeby udzielał ci takich porad? Co on gada? Masz akceptować wszystko jak leci? Nie walczyć z biurokracją? I z tym, że czarnuchów i Meksykanów, i gudłajów trzeba uczyć, gdzie ich miejsce? I z tym, że nędza i wojna są koniecznościami natury? Pieprzyć tego szarlatana. On ci życzy łatwizny, stary. Ty zmień świat. Nie żądaj ode mnie, żebym ja się zmienił. Mężczyzna: Kim jesteś, że chcesz zmienić świat? Nawet czytać nie umiałeś do dziesiątego roku życia. Przypominam sobie, jak wkuwałeś na pamięć napis w tramwaju: „Plucie na podłogę wzbronione pod karą sądową”. Cytat pełen głębokiej mądrości życiowej, istotnie! Chłopiec (zdumiony): Pamiętasz to? Mężczyzna: Słowo w słowo. I pomyśl, co by było, gdybyśmy na tym poprzestali? Pomyśl... gdybym j a nie ruszył naprzód i nie czytał Rollanda, Thoreau, Wolfe'a. Schopenhauera, Nietzschego, Platona... Chłopiec (przerywa): Oszczędź mi tej długiej listy. Znam to już. Z jaką myślą swoją własną ty wystąpiłeś? Mężczyzna: - Próbuję. Rozglądam się. Chłopiec: Bujda. Używasz mózgownicy tylko do gromadzenia bogactw. Mężczyzna: Chciałbyś, żebym nadal mieszkał w szałasie, który nazywaliśmy domem? Żebym nadal tam kucał w wychodku, którego nie cierpiałeś? Chłopiec (ruszając do drzwi): Ja nie po to pucowałem te wszystkie buty, nie po to zrywałem te wszystkie owoce, nie po to dusiłem się w tym kurzu, żebyś ty mógł teraz chodzić w pantoflach włoskich robionych na zamówienie. Mężczyzna: Dokąd idziesz, na Boga? Wygarnij swoje do końca. Chłopiec: Słuchaj tego, co on mówi (wskazuje doktora). On ma zawsze gotowe odpowiedzi. Mężczyzna: Przynajmniej nie wierci mi dziury w brzuchu co pięć minut. Chłopiec: To zgodny facet za pięćdziesiąt dolarów godzina. On i ty... towarzystwo wzajemnej adoracji. Aż mi żal przeszka- dzać. Doktor powiedział: - Mówiąc językiem filmowym rzeczywistość i fantazja są jak negatyw i pozytyw. - Kto tu jest pozytywem, a kto negatywem, doktorze? - zapytałem, patrząc w stronę drzwi. Chłopiec już odszedł. Było późno, kiedy zajechałem przed dom. Światło w naszej sypialni paliło się. Wiedziałem, że Katie czeka na mnie. Stanąłem w ciemnościach słuchając, jak poniżej ryczy ocean. Łagodne powietrze nocy przenikał zapach magnolii. Poszedłem alejką do drzwi frontowych. Katie otworzyła je, zanim wyciągnąłem klucz z z kieszeni. - Cześć, kochanie - powiedziała. - Jadłeś kolację? - Kazaliśmy sobie z doktorem przynieść kilka kanapek z wędzoną wołowiną. - Zaraz ci coś przygrzeję. Weszliśmy do kuchni. Czystość panowała nieskazitelna. Na jednej ze ścian wisiały sztychy, które odziedziczyłem z posiadłości Barrymore'a. Zegar na piecu wskazywał godzinę pół do drugiej. Czułem, że Katie mi się przygląda. - Byłeś u doktora aż do tej pory? - No pewnie, a gdzie miałbym być? - Słyszałam, że wyznaczył ci wizytę o szóstej. Nie chciało mi się jej wyjaśniać. - Byłeś u niego w gabinecie? Zbyt wielkie ogarnęło mnie zmęczenie, żebym mógł poddać się analizie po raz drugi w ciągu jednej doby. - Do licha, Katie, mieliśmy ciężki wieczór i mnóstwo materiału do odrobienia. Postawiła przede mną befsztyk. - Czy on ci pomaga? - Jeszcze nie. - Ostatnio jesteś strasznie napięty. Czy to dobrze dla ciebie, że przechodzisz przez to wszystko teraz, kiedy grasz w filmie? - Chyba niedobrze. Ale myślę, że moje życie jest ważniejsze niż jakikolwiek film. W każdym razie ten jest parszywy i staram się w nim zrobić chyba więcej, niż na to zasługuje. - Skoro ci się nie podoba, dlaczego przyjąłeś rolę? - Dlatego, że musimy jeść i agent powiedział, że ten film zrobi ze mnie gwiazdora romantycznego. - Tak ci na tym zależy? - Nie, ale lubię wiedzieć, że potrafię i to, jeżeli już się do tego biorę. Nie chcę czuć się gorszy niż inni, którym się powiodło. - Dlaczego im zazdrościsz? Co oni właściwie mają takiego, czego tobie może brakować? Ze stuknięciem położyłem nóż i widelec na stole. - Ty wiesz, do cholery, świetnie, czego mi brak. Oni to mają, a ja nie. - Proszą cię, nie klnij. - Przepraszam. Rozhuśtałem się nieźle u doktora i teraz trudno mi się powstrzymać. - Czy nie jest możliwe, kochanie, że niejeden zazdrości tobie? Wielu z nich odnosi sukcesy tylko dzięki swojej aparycji. Ty nie jesteś uzależniony od tego, jak wyglądasz. - Myślisz, że mój pospolity wygląd da mi kiedyś przewagę finansową nad nimi? - Czy nie jesteś wobec siebie zbyt wymagający? - Ja tylko chcę wiedzieć, jakie to uczucie być numerem pierwszym... raz jeden. - Jesteś numerem pierwszym dla mnie. - Nie częstuj mnie tą bzdurą. Pamiętasz grę w anagramy? - Najmilszy, nie możesz zapomnieć o tym? Boże, to była tylko zabawa. - Nic z tego nie jest dla mnie zabawą, dziecko. Ja we wszystko gram, żeby wygrać i zachować wygraną. Może to być w sumie gówno warte, ale jeśli nawet to gnój, nie szkodzi. Moja kobieta powinna uważać, że to jest złoto. Zakochałem się w tobie tamtego dnia, kiedy powiedziałaś: „Tony, mam wrażenie, że gdybyś był gazeciarzem, starałbyś się być najlepszym gazeciarzem na świecie. Gdybyś żył na jakiejś wyspie, zbudowałbyć zamek z piasku”. Otóż ja chcę zbudować zamek. Staram się jak diabli być królem, a nie potrafię wyrazić siebie. - Ja nie chcę być żoną króla. - Ale ja chcę, żebyś nią była. Tylko jako król mogę pokonać te zakichane duchy. Tylko jako król mogę je odprawić. Kto, do diabła, będzie słuchał jakiegoś meksykańskiego peona? Dziecino, nie wolno ci już nigdy, nigdy oklaskiwać nikogo oprócz mnie. Nigdy nie śmiej się, kiedy ktoś wygra ze mną w anagramy czy w tenisa, czy bodaj w podrzucanie groszaków. Nawet jeżeli będę w czymś ostatni, wstawaj i klaszcz, uważaj mnie za zwycięzcę. Bo, ty głupia dziwko, ja się staram zdobyć prawdziwą koronę królewską dla ciebie. Nie chcę, żebyś nosiła na głowie blaszane paskudztwo. - Tony, dorastałam w innych okolicznościach niż ty. Myśmy w domu grali w karty i wszyscy staraliśmy się wygrywać. To były tylko gry. - Ja dorastałem bez żadnych gier, skarbie. Dorastałem z chłopakami, którzy rzucali we mnie gównem, a nie piłkami tenisowy mi. I nie było żadnego aplauzu ani śmiechu, był tylko tępy wstyd, jeżeli coś się nie udało. Dosyć mam niepowodzeń. Chcę parę rund wygrać. I nie chcę, żebyś ty siedziała w moim rogu i oklaskiwała mojego przeciwnika, który mnie znokautował... nawet jeżeli to jest tylko parszywa gra w anagramy! Później tej nocy, kiedy już zgasiliśmy światło, wiedziałem, że ona jeszcze nie śpi. - Tony? - Tak? - Przykro mi. - Wiem, kochanie. I właśnie dlatego usiłuję rozbebeszyć to tak, żeby już mnie nie zżerało, nie przeszkadzało mi być porządnym człowiekiem i dobrym ojcem. Przysięgam ci: robię wszystko, co mogę. - Dobranoc, kochany. Będę się modliła za ciebie. - Dobranoc. - Kochany? - Tak? - Nie sądzisz, że może i ja powinnam pójść do jakiegoś psychiatry? - Nie, skarbie. Jeden stuknięty w rodzinie wystarczy. Roześmiała się cicho. - Dobranoc. Tabletka nasenna zaczęła działać. Czułem, jak morzy mnie łagodny sen. I nagle znów ta scena dobrze znana. Byłem mały i zbudziłem się, bo rodzice krzyczeli na siebie! W jednej chwili krzyczeli gniewnie, w następnej śmieli się jak szaleni. Wstałem i podszedłem do ich łóżka. Matka usiadła. Oczy miała szeroko otwarte, ale wiedziałem, że nie widzi mnie. Wrzasnęła jednak, żebym wrócił na swoje posłanie. Podszedłem do ojca, a ojciec nie unosząc się z poduszki, wyciągnął rękę i trzepnął mnie po twarzy. To uderzenie zabolało okropnie, ale nie chciałem się rozpłakać. Zdławiłem łzy. Wkrótce rodzice ucichli. Wyszedłem ukradkiem z domu w smolistą ciemność. Chociaż nie było chmur, nie było też ani jednej gwiazdy na niebiosach! Wydawało się, że Bóg zasłonił niebo czarnym brezentem. Przestraszony, odwróciłem się, żeby wbiec z powrotem do domu, ale zobaczyłem, że domu nie ma! Byłem sam w tej bezmiernej ciemności. Czy dostałem się do piekła? Umarłem i mój duch został skazany na wieczystą noc? Czy może oślepłem?! Pobiegłem przed siebie. Czułem asfalt pod stopami. Biegłem coraz prędzej. Nawet po ciemku wiedziałem, że wbiegam na strome wzniesienie. Kiedy się wyrównało, wiedziałem, że jestem dość wysoko, by dotknąć czarnego brezentu na niebie. Podniosłem rękę. To nie brezent, to bibułka! Rozdarłem ją dotknięciem. Zerwał się gwałtowny wiatr i zaczai nią szarpać. Całe niebo się rozpadło. Zobaczyłem trzy gwiazdy, ale nieba już nie było - tylko te trzy olbrzymie jaśniejące obiekty, które uznałem za gwiazdy. Tam, gdzie powinno być niebo, rozciągała się bezbarwna przestrzeń, równina martwa, mszystozielona. Wiatr dął coraz mocniej. Prze wrócił mnie. Poturlałem się. Nagle wiatr ustał tak samo raptownie, jak się zerwał. Wstałem powoli. Wielki szary mech zwisał długimi nie kończącymi się strzępami z niebios. Pośrodku mchu ogromny szeroki dywan rozwijało siedem śmiertelnie białych aniołów. Dywan był jaskrawofioletowy. Sięgał ziemi, aniołowie nadal rozwijali go ku mnie. Potem zobaczyłem wszędzie wokoło rzesze ludzi. Wszyscy patrzyli na szczyt dywanu jak na ogromną górę. Dywan po prostu zwisał nieomal pionowo! Zupełna cisza panowała wśród tych tłumów, nikt nie krzyczał, nikt nie klękał do modlitwy. A przecież wszyscy wiedzieli, że nadchodzi koniec świata! Czekali milcząc. Potem usłyszałem straszliwy dźwięk trąby! Wiedziałem, że zstępuje Bóg! Zobaczyłem, jak ludzie ruszają na wysoki grzbiet tej aksamitnej szosy. Najpierw orkiestra dęta, za orkiestrą setki rydwanów. Za nimi jakiś blask - oślepiająca Światłość! Odwróciłem głowę, nie mogłem patrzeć. I wtedy uświadomiłem sobie, że trzymam coś w ręce. To była zwinięta bibułka. Miałem niebo w garści! A Bóg zstępował, żeby mi je odebrać! 9 Doktor podniósł wzrok po zapisaniu czegoś w naszej coraz grubszej aktówce. - To prosto z Księgi Objawienia, prawda? - Jest pewne podobieństwo. - Często miewasz takie żywe sny? - Właściwie co noc. - Czy masz jakiś sen, który się powtarza? - Kilka. Czasami śni mi się, że nieustannie buduję dom na jakimś wzgórzu. Rozciąga się stamtąd wspaniały widok na zatokę. Inny sen jest o ogromnym domu podzielonym na dwie części, jak te domki dwurodzinne. Ja mieszkam w części zapleśniałej i ciemnej. Ani rusz nie mogę trafić do drzwi tamtej drugiej, weselszej połowy domu. Doktor miał pracowity dzień ze swoim piórem. - A ten sen ubiegłej nocy? Śniło ci się coś podobnego już przedtem? - Owszem, ten nawet powraca częściej niż inne. To znaczy poniekąd. Nieraz śni mi się koniec świata. - Zawsze tak samo? - Mniej więcej. Zawsze słychać trąbę i zastęp aniołów schodzi po nie kończącym się fioletowym dywanie z niebios. - Kiedy śniło ci się to po raz pierwszy? - Miałem wtedy jedenaście lat. Po śmierci ojca babcia ciężko zachorowała. Chodziłem wciąż do kościoła katolickiego. Poważnie zamierzałem zostać księdzem. Zacząłem uczyć się u księdza Anselma, który był jeszcze bardzo młody. Mówił mi sporo o przeznaczeniu i o woli Boga, a ja chłonąłem wszystko, co mówił. Powiedział, że mój ojciec żyje, że poszedł do nieba. Przyjąłem to z ulgą, ponieważ ja wcale nie uważałem ojca za zmarłego. Byłem rad, że on jest w niebie - na pewno zasługiwał na życie o wiele lepsze niż bytowanie z nami w tej okropnej okolicy. Kiedy tylko znajdowałem czas między pracą na chleb i szkołą, chodziłem do księdza Anselma. Rozmawialiśmy, co to znaczy być księdzem. „To wcale nie jest łatwe, Tony- tłumaczył mi-nie mię j co do tego żadnych złudzeń. To jest ciężkie zadanie”. Nie bałem się ciężkich zadań. I lubiłem myśleć o tych szatach, o tym kadzidle, o muzyce kościelnej - o oderwaniu od srogiego brzydkiego świata materialnego. Pewnego dnia, wracając do domu, zastałem kilkoro obcych. Babcia miała straszne boleści, prawie nie mogła oddychać. Ci ludzie byli z sekty „Holy Rollers”, z Niezłomnego Kościoła Ewangelickiego Aimee Semple McPherson. Modlili się za moją babcię. Zupełnie jakbym zobaczył diabła. Uważałem, że każdy, kto nie jest katolikiem, podlega klątwie. Wpadłem we wściekłość, zacząłem popychać ich i wrzeszczeć: „Precz z mojego domu! Jesteście źli, jesteście uczniami szatana...” Jeden z nich roześmiał się i powiedział: - Tony, my nie robimy nic złego. Modlimy się do tego samego Boga, tylko że może trochę inaczej. Wiemy, że jesteś katolikiem i że pragniesz być księdzem, ale twoja babcia bardzo cierpi. Ona wierzy, że my możemy jej pomóc. Proszę, daj nam tu zostać i modlić się za nią. Babcia uniosła głowę z poduszki i powiedziała: - Tony, oni nie robią nic złego. Chcą pomóc mi. Mam straszne bóle. - Babciu, pójdę do kościoła i zamówię mszę za zdrowie babci. Ksiądz tu przyjdzie sam się pomodlić. - Tony, słyszałam, że ci ludzie mogą sprawiać cudowne rzeczy. Ja chcę, żeby zostali. Wybiegłem z domu. Skierowałem się prosto do księdza Anselma i powiedziałem mu o tym. - Tony, nie przepadam za protestantami, ale nie możemy być tacy ograniczeni, nie możemy uważać ich za diabłów. Wiele jest sposobów, żeby dotrzeć do Boga. Jeżeli twoja babcia wierzy, że oni mają taki sposób, doskonale. Niech przychodzą. Zmiękłem i pogodziłem się z ich obecnością w domu. Przychodzili po troje lub po czworo. Mówili do siebie „bracie” i „siostro”. Zrozumiałem, że to są przyzwoici ludzie. Nie wolno im było pić ani palić. Nigdy nie chodzili do kina i na ogół nie przywiązywali wagi do rzeczy doczesnych. Łączyła ich jakaś więź. Z wolna zacząłem akceptować tych protestantów. Babcia stopniowo poczuła się lepiej. Kiedyś jeden z młodych z tej grupy powiedział mi, że w ich kościele są zespoły muzyczne, i zapytał, czy chciałbym grać na saksofonie. Odpowiedziałem: - Słuchaj, nie mam nic przeciwko temu, że wy przychodzicie do mojego domu, ale ja nie pójdę do waszego kościoła, a co dopiero mówić, żebym grał na saksofonie dla was. - Tony - wtrąciła się babcia. - Już nie mam tych boli. Oni mi pomogli. Będę chodzić do ich kościoła i byłoby mi przyjemnie, gdybyś chodził ze mną. - Babciu, ja nie będę. - Coś im jesteśmy winni - nalegała babcia. - Myślę, że powinniśmy pójść oboje i podziękować. Przyrzekłam, że jeżeli wyzdrowieję, zaświadczę to publicznie. Poszedłem więc z babcią na nasze pierwsze zebranie koła odrodzenia religijnego. Zdumiony stwierdziłem, że to jest bardzo wzruszające. Tłum był inny niż ten, który widywałem na mszy. Tam zachowywano się cicho i ostrożnie. Stąpano na palcach, jak gdyby każdy przepraszał za to, że jest człowiekiem, jak gdyby Bóg nie wybaczał w kościele swoim żadnych hałasów. Tutaj natomiast wszyscy śmieli się i panował nastrój nieomal pikniku. Poklepywano się po plecach nawzajem, witano się z uśmiechem: „Cześć, bracie”, „Cześć, siostro”. „Chwała, Alleluja!” Rozpoznałem kilku chłopców, Murzynów, z gimnazjum Belvedere. Zawsze widywałem ich kłótliwych na boisku szkolnym. Tutaj uśmiechali się od ucha do ucha. Czuli się swojsko, czuli się uznawani. Zaczęły się śpiewy i okrzyki. Nigdy dotąd nie widziałem pięciuset ludzi naraz zadowolonych. Kaznodzieja mówił o tym, o czym zwykle mówi się na kazaniach: o grzechu, odkupieniu, aniołach, piekle i diable, ale też często rzucał: „Chwała” i „Alleluja” i wtedy pięćset osób chórem ryczało w odpowiedzi: „Chwała, Alleluja!” W jednej chwili przerażał wiernych śmiertelnie, nakreślając obrazy siarki i ogni piekielnych, a już w następnej wołał: „Dobrze jest dzięki Królowi Niebios, który tak nas kocha, że pozwoli, abyśmy zasiedli po Jego prawicy. Obaczcie, Bóg zstąpi poprzez chmury i każde oko ujrzy Go”. „Amen!” „Także i ci, którzy przeszyli Go włócznią”. „Amen!” „Głowa Jego i włosy są białe jako pierwszy śnieg, a Jego oczy to płomienie ognia!” „Chwała, Alleluja!" „Bracia i siostry, po Jego lewicy siedem gwiazd! A w Jego prawicy miecz obosieczny i Oblicze Jego jest jak słońce”. „Amen! Niech będzie chwała! Chwała, Alleluja!” „I temu, który będzie prowadził do końca dzieło moje, daję władzę nad narodami! I dam mu gwiazdę zaranną!” Rodziny murzyńskie podnosiły ręce nad głowy, jak gdyby chciały łapać gwiazdy, które zaczną spadać. „I gwiazdy niebios spadły na ziemię gładko, jak z drzewa figowego spada przedwczesny owoc, gdy silny wiatr nim potrząsa!” „Tak, bracie!” Orkiestra zaczęła grać. Trąby rozbrzmiewały donośnie. „I białą szatę dostał każdy, i wszystkim było powiedziane: «Głodu nie zaznają już, ani pragnienia już nigdy, albowiem Baranek, który jest pośrodku tronu, karmić ich będzie i prowadzić do żywych źródeł wody. I Bóg im obetrze wszystkie łzy z oczu»”. Muzyka potężniała. Pięćset osób podnosiło ręce ku niebiosom. Dusze czekały, żeby niebo się rozwarło. Bez lęku przed ujrzeniem cudu niebiańskiego, były przygotowane na to, że zaraz huknie grzmot! Zerknąłem na babcię. Wzrok miała wzniesiony ku niebiosom. Uśmiechała się pięknie. Kaznodzieja przekrzykiwał zawodzenia wiernych: „I On powiedział mi, stało się. Jam jest Alfa i Omega, początek i koniec. I porwał ducha mojego na wielką wspaniałą górę!!! I ja także zobaczyłem chwałę Boga!!!” Babcia zerwała się na równe nogi. „Bracia i siostry, byłam chora” - zaczęła. Mówiła o moim ojcu, o mnie i o wielkim cudzie, który się stał, i o swym głębokim przekonaniu, że ten cud się stanie. Promieniała, jak gdyby pod świetlona od wewnątrz. Wierni wsłuchiwali się w każde jej słowo. Wieczorem, kiedy wróciliśmy do domu, wiedziałem, że nastąpiła we mnie jakaś przemiana. Byłem świadkiem czegoś ogromnego. Nastąpiła decydująca chwila w moim życiu, nadal jednak nie mogło mi się podobać to, że przyjmujemy u siebie protestantów. Nazajutrz po pracy zastałem gromadkę ich. Siedzieli, jedli, śmieli się. Wściekłość mnie ogarnęła. Zacząłem wrzeszczeć okropne sprośności. Wziąłem nóż i rzuciłem w jednego z tych mężczyzn, ale nóż trafił nie w niego, tylko w plecy matki. Matka upadła. Myślałem, że ją zabiłem. Podbiegłem, wziąłem ją w objęcia i wybuchnąłem płaczem. Goście zaczęli się modlić. Któryś położył mi rękę na głowie i powiedział: „Bracia i siostry, pomódlmy się za tego chłopca. On ma ducha przywódcy. Wierzy, ale nie tak jak trzeba, więc pomódlmy się, żeby Bóg wskazał mu drogę. Pomódlmy się, bracia i siostry, tutaj od razu. Wszyscy niech uklękną, proszę, i modlą się za tego chłopca”. Nagle stałem się ośrodkiem uwagi. „Bracia i siostry, oto widzicie świadectwo pięknej duszy, duszy, która wierzy w krew Chrystusa. Chcemy tego chłopca na przywódcę... «I Dziecię poprowadzi nas» - powiada Biblia”. W następną niedzielę poszedłem do kościoła katolickiego. Byłem wówczas ministrantem, służyłem do mszy. Nagle sobie uświadomiłem, że to już ostatni raz. Po nabożeństwie pomagałem księdzu w zakrystii zdjąć szaty. - Proszę księdza, muszę z księdzem porozmawiać. - Chyba wiem, co mi powiesz. - Ksiądz wie? - Patrzyłem, jak ty od dawna pasujesz się z tym problemem. Wiem, że twoja matka i babcia chodzą do tamtego kościoła. Mogę ci tylko powiedzieć, że powinieneś pójść za głosem serca. Próbuj tam przez jakiś czas, jeżeli chcesz. Nie wątpię, że wrócisz jako lepszy katolik niż kiedykolwiek przedtem. Wszedłem z powrotem do opustoszałego kościoła i zacząłem się modlić. Minęło kilka godzin. Poczułem stuknięcie w ramię. To sprzątaczka mnie wypraszała. Musiała zamieść podłogę przed mszą wieczorną. Rozzłościłem się. Powiedziałem jej, że jestem w moim kościele i nie wyjdę, dopóki sam nie zechcę. Zawołała kościelnego. Kościelny kazał mi wyjść. Nazajutrz powiedziałem naszym „Holy Rollers”, że z przyjemnością będę u nich grał na saksofonie. W tym okresie różnych moich dorywczych prac zarobkowych, chociaż do szkoły chodziłem sporadycznie, to przecież miałem czas na to, by zajmować się żarliwie sprawą mojego nowego Kościoła. Grałem na saksofonie w ulicznym zespole z kilku młodych ludźmi. Na rogach ulic graliśmy hymny. Niezmiennie gromadzono się wokoło i każdy z,nas kolejno wygłaszał kazanie, przeważnie po hiszpańsku. Miałem czternaście lat, kiedy poznałem kobietę o najbardziej magnetycznej osobowości, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się w życiu spotkać. W wiele lat później widywałem wielkie aktorki przy pracy i zawsze porównywałem je z tamtą kobietą. Nawet tak wspaniałe jak Anna Magnani, Ingrid Bergman, Laurette Taylor, Katherine Hepburn, Greta Garbo, Ethel Barrymore, przecież nie wywoływały we mnie owego wstrząsu elektrycznego, jaki odczułem, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem Aimee Semple McPherson. Siedziałem w muszli dla orkiestry w olbrzymiej sali świątyni Angelus. Wszystkie miejsca siedzące były zajęte i wielki tłok panował w przejściach. Dużo osób przybyło o kulach albo w fotelach na kółkach. W końcu wierni upchali się jakoś, światła przygasły, zaległa cisza. Nawet kwilenia dzieci ustały. Światło reflektora padło na pulpit z otwartą Biblią. Czekaliśmy, zdawałoby się, przez całą wieczność. Słychać by chyba było przelatującą muchę w tej ogromnej sali, która mieściła od dwóch i pół do trzech tysięcy osób. Rzeczywiście czułem, jak wszyscy wstrzymują oddech. I nagle pośrodku podium stanęła kobieta płomiennie ruda w powłóczystej białej sukni. Wśród bezmiernej ciszy podniosła ręce. Niskim melodyjnym głosem rzekła powoli: „Chwała! Chwała! Chwała!” Wszyscy odetchnęli - znów to się dało wyczuć. Zawołaliśmy: „Chwała!” Uśmiechnęła się i to było dla wiernych naprawdę jak błogosławieństwo. Zamknęła oczy, przerzuciła stronice Biblii i przytrzymała którąś palcem na chybił trafił. Przeczytała ten ustęp. Każde słowo pieściła. Zaczęła wplatać wyrazy nagłego wzruszenia: „Alleluja! Alleluja, bracia i siostry!” Wierni jednogłośnie odpowiadali: „Alleluja!” Z kolei my, orkiestra, zaczęliśmy grać. Już po paru minutach wszyscy się kołysali. Ludzie wrzeszczeli, mdleli. W końcu, kiedy szał dochodził do szczytu, Aimee podniosła rękę i natychmiast zapanował spokój. Cichym głosem, prawie szeptem, zapytała: „Bracia i siostry, czy jest tu ktoś dzisiaj, kto pragnie być uzdrowiony? Niech wystąpi i jeśli ma w sobie wiarę, będzie uzdrowiony. Ślepi będą mogli widzieć. Głusi będą mogli słyszeć, kulawi będą mogli chodzić prosto. Proszę was, wystąpcie, jeżeli macie w sobie wiarę. Jeżeli macie w sobie wiarę, bracia i siostry, wystąpcie, wystąpcie...” Już wstawano z miejsc wołając: „Alleluja, alleluja, siostro! Alleluja!” Tworzyły się długie ogonki, żeby dotrzeć do niej. A ona stała pośrodku sceny i witała każdego. „Jak się nazywasz, bracie? Jak ci na imię? Jak ci na imię, bracie? Jak się nazywasz? Co ci dolega, bracie?” Ktoś powiedział: „Nie widzę na jedno oko”. „Czy wierzysz, bracie? - zapytała. - Czy wierzysz, że za moją sprawą będziesz na to oko widział? Czy wierzysz w Boga, bracie? Czy chcesz widzieć?” Ten człowiek, przeistoczony, trząsł się ze wzruszenia. - Czy już widzisz, bracie? Czy nic nie widzisz? Nagle wykrzyknął: - Tak, siostro. Ja widzę, widzę! Ludzie wprost szaleli. Jakiejś kalece, która na podium przywlokła się o kulach, Aimee powiedziała: „Tobie kule niepotrzebne, siostro. Możesz chodzić. Bóg chce, żebyś chodziła. Potrzebowałaś tych kuł tylko dlatego, że nie szłaś w stronę Boga. Jeżeli chcesz iść ścieżką Jego, możesz odrzucić kule. Odrzuć kule! I chodź za mną!” Kaleka odrzuciła kule i ruszyła prosto w otwarte ramiona Aimee. Wyszedłem z tego nabożeństwa rozradowany, odświeżony. Działo się to w czasie największego nasilenia kryzysu, kiedy głód i nędza przenikały Amerykę. Meksykanie przeważnie bali się prosić o pomoc państwową, bo większość ich była w Stanach Zjednoczonych nielegalnie. Pociechę dla nich stanowiło to, że mogą przyjść ze swymi kłopotami do którejś z filii Aimee o każdej porze dnia i nocy. Tam nikt im nie zadawał kłopotliwych pytań, na jakie musieliby odpowiadać władzom. Wystarczył sam fakt, że są głodni bądź nie mają ciepłej odzieży. Nie padało nawet pytanie, czy należą do kościoła Aimee. Doktor przytaknął. - Na Środkowym Zachodzie czytaliśmy w prasie o pani McPherson, ale oczywiście tylko uwagi krytyczne i plotki. - Pamiętam te brednie gówniane. Mnie nie obchodziło jej życie prywatne. Dla mnie ona była przyzwoitą kobietą i dawała ludziom wiarę. Prawie krzyczałem w gniewie. Doktor podniósł dłoń. - Ci... Wcale nie powiedziałem, że przyznaję tym głosom w prasie rację. Kiedy poznałeś ją osobiście? - Przychodziła czasami na próby orkiestry. Miała serdeczny uśmiech dla każdego, ale nie ośmielałem się spojrzeć jej w oczy. Wiedziałem, że potrafiłaby mnie przejrzeć. Pewnego dnia, kiedy grałem na saksofonie, poczułem na karku czyjś wzrok. Zdawałem sobie sprawę, że to Aimee. Usiłowałem nie odwracać głowy, ale mnie korciło. Więc wreszcie odwróciłem się w czasie przerwy: siedziała za mną. Spojrzałem jej w oczy po raz pierwszy. Nie odczułem lęku ani zakłopotania, ani czci... byłem tylko pełen uznania. A ona uśmiechnęła się, jak gdyby chciała powiedzieć: „Znam cię. Lubię cię” - tak po prostu. Potem podeszła do mnie i ku mojemu zdumieniu wiedziała, jak mi na imię. - Tony, o ile mi wiadomo, grasz w zespole podobnie jak ja, kiedy byłam mała. Matka zwykle kazała mi grać na rogach ulic, więc stawałam na skrzynce od jabłek i grałam. Robiło się wtedy zbiegowisko wokół mnie i matka wygłaszała tym ludziom kazania. Tony, coś mi mówi, że Pan Bóg wyróżnił ciebie, żebyś został wielkim kaznodzieją. To jest cudowne powołanie i ludzie potrzebują takiej pomocy. Chcę pracować z tobą. W przyszłą sobotę pojedziemy do dzielnicy meksykańskiej: zamierzamy zbudować tam świątynię. Pojedziesz ze mną? Odpowiedziałem, że będzie to dla mnie zaszczyt i przyjemność. W sobotę po południu przed świątynią Angelus samochody stały długim rzędem. Aimee zaprosiła mnie do swojego samochodu. W gruncie rzeczy rozkazywała, ale czyniła to tak, że człowiek czuł się pożądany, wprost konieczny i w pełni doceniony. Wydawało mi się, że przez całą wieczność czekałem tylko na taką aprobatę. Kiedyśmy wjechali do wschodniej części Los Angeles, c gromne tłumy stały wzdłuż jezdni i oblegały nasz namiot. Wysiedliśmy z samochodu. Nie było owacji. Zachowywano ciszę w dowód szacunku czy nawet zbożnej czci. Aimee bardzo mile prowadziła mnie u swego boku poprzez rozstępujący się tłum. Potem wieczorem tamtego dnia nastąpiła owacja. Aimee podziękowała wiernym i powiedziała, że to radość dla niej być wśród braci i sióstr meksykańskich. Przeprosiła, że nie może przyjeżdżać częściej, i przyznała, że nie zna języka hiszpańskiego. Ale - dodała - na pewno kaznodzieje w meksykańskiej kongregacji spisują się doskonale. Potem powiedziała: „Poprosiłam pewnego chłopca, mającego niewątpliwie zadatki na jednego z naszych najwspanialszych kaznodziejów, żeby był moim tłumaczem dla tych, którzy nie mówią po angielsku”. Przywołała mnie i zanim się spostrzegłem, już tłumaczyłem słowa mojej bogini, panny Aimee Semple McPherson. Z początku bałem się okropnie, ale położyła mi rękę na ramieniu i przebiegł mnie prąd. Uleciał lęk, uleciała trema. Mówiłem głośno i wyraźnie. Byłem w tamten wieczór jej głosem, niejako drugą linią telefoniczną jej potęgi. Spojrzałem na doktora, żeby zobaczyć, jak on to przyjmuje. Minę miał obojętną. Już nieraz się przekonałem, że z taką miną bynajmniej nie myśli o czymś innym, tylko sortuje informacje. Próbuje ułożyć tę łamigłówkę. Czekałem. Wziął pióro i włożył je do ust. Niedawno zrezygnował z palenia i chwilami przechodził męki bez papierosów. - Co cię trapi, doktorze? - zapytałem. - Zastanawiam się nad chłopcem. Dlaczego chłopiec musi mieć jedenaście lat? Chyba okres z tą McPherson był ważniejszy w jego życiu... to znaczy w twoim. - Nie - oświadczyłem dobitnie - chłopiec stanowczo ma jedenaście lat. Doktor odłożył teczkę z moimi aktami i zaczął robić porządek na biurku, więc wiedziałem, że rozmowa jest skończona. Włożyliśmy obaj marynarki i ruszyliśmy pustym korytarzem do windy. Doktor był zamyślony. Tak samo jak ja wypowiedział się już do cna. Na ulicy przed biurowcem, ku mojemu zaskoczeniu, objął mnie ramieniem. - Dobranoc, Tony, śpij dobrze. Posuwamy się naprzód. Wsiadł do swojego samochodu, a ja przeszedłem na drugi koniec parkingu. Było późno i stał tam tylko mój samochód. Wstrząśnięty, zobaczyłem „chłopca”. Siedział na przednim siedzeniu i czekał na mnie. Obejrzałem się, ale doktor odjechał. Nie pozostawało mi nic innego, tylko wsiąść, zająć miejsce przy tym smarkaczu. Wyjechałem z parkingu i skierowałem się na Bulwar Zachodzącego Słońca. Zakręcając omal nie zderzyłem się z innym samochodem. Chłopiec parsknął śmiechem. - Hej, wolnego. Chcesz, żebyśmy się zabili? - O co ci znów chodzi, do diabła? - Przyszedłem zobaczyć, jak wam idzie, tobie i temu twojemu kumplowi. Czy on już ci rozjaśnił w głowie? - Uważaj! - powiedziałem. - Niewiele brakuje. - Do wykończenia tego ducha, co? Jechaliśmy teraz na zachód w kierunku Palisady Nad Oceanem. Chłopiec patrzył przez szybę na sielskie luksusowe rezydencje z obu stron Bulwaru. - Rany boskie, przecież wtedy nawet ci się nie śniło, że zajdziemy tak daleko - powiedziałem. - Nie możesz się tym zadowolić? Nie możesz przestać wreszcie tak mnie nękać? Chłopiec milczał. Już nastawiłem radio i w samochodzie pełno było prześladującego głosu Peggy Lee. - O czym opowiadałeś mu dzisiaj? - zapytał chłopiec. - Rozmawialiśmy o Aimee. - Aha - przytaknął powściągliwie. Mężczyzna: Czy ty właściwie zastanawiałeś się kiedykolwiek, dlaczego zmieniłeś wyznanie? Chłopiec (szybko): To było dla babci. Mężczyzna: Nie. Ja zastanawiałem się nad tym długo. Już urzekła cię Aimee i podobały ci się mundury orkiestry. Miałeś chęć siedzieć przed ogromnym tłumem i grać na tej swojej trąbce. Chłopiec (zaczyna protestować): To nie jest... Mężczyzna: No pewnie, pewnie. Wiem, że byłeś pobożny, smyku. Nie twierdzę, że tylko udawałeś. Może zdziwisz się, ale ja często robię rachunek sumienia. Nieraz też usiłowałem zbadać, w którym momencie złapaliśmy tego bakcyla sceny. Teraz już wiem. Chłopiec: Mów. Mężczyzna: Aimee Semple McPherson miała wpływ na twoje życie. Ona rzeczywiście rozbujała cię. Nie mówię, że w taki sposób, w jaki bujała ich wszystkich, ty wiedziałeś, że widzisz najwspanialszą aktorkę wszechczasów. Chłopiec (uśmiecha się): Pamiętasz, jak szła wzdłuż rampy i stawała tam pośrodku sceny i w jakim napięciu trzymała te tłumy? Mężczyzna: Jak ty to nazwałeś? Chłopiec: Co? Mężczyzna: Nazwałeś to sceną. Bo właśnie sceną to było dla ciebie. Nie kazalnicą, a sceną. I właśnie dlatego zmieniłeś wyznanie. Ujrzałeś możliwość dostania się na scenę. Jako przyszły ksiądz raczej nie mogłeś liczyć na to, że pozwolą ci odprawiać mszę wcześniej niż za dobrych kilka lat. Aimee wystarczyła ci, żeby mieć odwagę wchodzić na scenę razem z nią. Chłopiec: Ona była porządnym człowiekiem. Mężczyzna: Nikt o niej nic złego nie mówi. Była wspaniała. Mówimy o tym, że ty nie rozumiałeś, w czym rzecz. Ona była największą gwiazdą, jaką kiedykolwiek spotkałeś! Chłopiec: I prawdopodobnie największą, jaką ty kiedykolwiek spotkałeś. Mężczyzna: Chyba masz rację. Boże, jakżebym pragnął znaleźć się z nią na scenie teraz. Chłopiec: No? Mężczyzna: Wiem, ty byś wolał, żebym był ewangelistą niż aktorem. Chłopiec (z przekąsem): Czasami bywasz bardzo skromny. Mężczyzna (gniewnie): Och, tak długo musiałem być skromny, że zdecydowałem się na coś wprost przeciwnego. Może to jest lepsze! Kiedy podjeżdżałem pod dom, chłopiec wyskoczył z samochodu. Zobaczyłem, jak odbiega ulicą i znika w nocnych ciemnościach. 10 To było dwudziestego trzeciego grudnia w roku 1929. Stałem z moją siostrą na ganku. Patrzyliśmy, jak deszcz pada strugami, i śpiewaliśmy „Deszczową Piosenkę”. Niebo już zapadło się nad Ameryką. Nastał kryzys. Nam to nie sprawiało żadnej różnicy: od urodzenia żyliśmy w biedzie i nauczyliśmy się śmiać z tego, że jesteśmy głodni. Za dwa dni miało być Boże Narodzenie i oboje wiedzieliśmy, Stella i ja, że dla nas znowu nie będzie nic. Zobaczyliśmy, jak matka idzie po wodnistym błocie niosąc dwie ogromne torby porządnie czymś napchane. Pobiegliśmy w ten deszcz, żeby jej pomóc. Kiedy wróciliśmy z nią pod osłonę ganku, powiedziała, że w tych torbach są prezenty dla nas. Nie posiadaliśmy się z radości. A więc w końcu będzie Gwiazdka. Nazajutrz rano zebraliśmy się wszyscy i matka zaczęła otwierać torby. Wyjmowała z nich ubrania i sukienki, koszule, krawaty. Używane. Z pewnością to nie był ekwipunek doskonały, ale dla Stelli i dla mnie to była najelegantsza garderoba, jaką widzieliśmy w życiu. Nigdy dotąd nie mieliśmy tak przyjemnego Bożego Narodzenia. . Matka wyjaśniła nam, że dostała te rzeczy od pewnych ludzi, których niedawno poznała - bardzo miłych ludzi; nazywają się Bowles. W parę dni potem jakiś mężczyzna podjechał pod nasz dom fordem, najnowszym modelem z dwoma biegami i ręcznym akceleratorem. Był dobrze ubrany i bardzo, jak to mówią zadbany. Matka wyszła, żeby powitać go przy samochodzie, i rozmawiali tam przez kilka minut. Potem wprowadziła go do domu i uświadomiłem sobie, że jest w nim coś, co mi się nie podoba. A raczej nie w nim osobiście, tylko w sposobie, w jaki matka z nim rozmawia. Nam powiedziała po prostu, że jest to Frank Bowles. Później wszyscy wsiedliśmy do samochodu i pojechaliśmy na przejażdżkę. Niezbyt się tym cieszyłem, bo matka siedziała obok niego, a babcia, moja siostra i ja siedzieliśmy za nimi. Nie podobał mi się tył głowy tego człowieka. Nie mogłem się doczekać końca przejażdżki. Wreszcie odwiózł nas do domu. Został na kolacji, po czym zaraz odjechał. Matka zawołała mnie do swojego pokoju i oznajmiła: - Właściwie mogę ci już teraz powiedzieć, że pan Bowles poprosił mnie o rękę i zgodziłam się zostać jego żoną. Babcia ku mojemu zdumieniu przyjęła tę wiadomość dosyć spokojnie. Najwyraźniej akceptowała to, co nasza matka robi. Miałem wtedy czternaście lat, więc uważałem, że sam mogę opiekować się matką, babcią i siostrą. Nie widziałem powodu, dla którego jakiś obcy miałby wejść do naszej rodziny, i w każdym razie byłem zdania, że matce, wdowie po naszym ojcu, nie wolno nawet spojrzeć na żadnego mężczyznę. Powiedziałem jej to. - No, Tony, ja cię rozumiem. Wiedziałam, że tak się do tego odniesiesz. Rozmawiałam o tym z panem Bowlesem i chcemy wynająć dla ciebie, Stelli i doni Sabiny mały oddzielny domek. Ja będę mieszkała u Franka. Patrzyłem na siostrę, szukając poparcia, ale ona już przymierzała ciuchy, uszczęśliwiona jak diabli swoimi nowymi skarbami. Pojąłem, że jej sukienki i moje ubrania, jedwabne koszule i krawaty, wszystko to pochodzi od człowieka, który chce zająć miejsce naszego ojca. Zgarnąłem tę odzież i cisnąłem na drugi koniec pokoju. Powiedziałem, że nigdy nic od niego nie przyjmę. Nigdy się na niego nie zgodzę. Wybiegłem z domu i oczy miałem pełne łez. - Twoja matka jednak wyszła za niego - powiedział doktor. - Tak, ale ja nie byłem na ślubie. Ani rusz nie mogłem pojąć,jak babcia może, zamiast walczyć o interesy swojego syna, darować jej to, że ona sypia z innym. - Czy pan Bowles dotrzymał obietnicy i ulokował was z babcią w oddzielnym domu? - zapytał doktor. - Tak. Pewnego dnia podjechała odkryta ciężarówka, załadowaliśmy na stertę wszystkie rzeczy i pojechaliśmy na drugą stronę ulicy Głównej do naszego nowego domu, oddalonego tylko o parę przecznic od świątyni Angelus. To była połowa domku dwurodzin- nego. Od frontu salonik z ogromnym oknem w wykuszu, które wychodziło na ulicę, dalej sypialnia i na tyłach kuchnia i nowomodne cudo - toaleta w mieszkaniu! Wiedziałem tylko tyle, że zostałem zepchnięty na miejsce numer dwa, więc ze swojej strony zdegradowałem matkę do stopnia numer trzy! - Rozwody i ponowne śluby rodziców zawsze są ciężkim przeżyciem dla dzieci - powiedział doktor. - Gdzie twoja matka zamieszkała jako pani Frankowa Bowles? - W domu nad Jeziorem Parku Ech. Wciąż jeszcze tam mieszka. - Czy kiedykolwiek jej przebaczyłeś? - Nie, chociaż rozumiem, dlaczego to zrobiła. Miała zaledwie dwadzieścia sześć lat, kiedy owdowiała. Frank ofiarował jej pewność jutra i może łudziła się, że ostatecznie jakoś my dwaj dojdziemy do porozumienia. - Nie mogłeś się dostosować? - Nigdy nie zdołałem przełknąć tego, że on ma tak samo na imię jak ojciec. Gdyby to był, powiedzmy, George czy Harry, może mógłbym go akceptować. Ale jakim zakichanym prawem on musiał mieć na imię właśnie Frank?! - Może jego imię pociągało twoją matkę. Jeśli rzeczywiście twojego ojca kochała, może by nie zniosła miłości z mężczyzną o innym imieniu. - Tak, myślałem o tym. Ale to mnie nie pocieszało. Pamiętam, jak kiedyś w sobotę po południu siedziałem w pokoju od frontu i grałem na saksofonie, i nagle samochód Franka podjechał do krawężnika. Oboje z matką wysiedli, obładowani zakupami. Byli wtedy małżeństwem nie dłużej niż pół roku. Moja siostra i babcia pobiegły do frontowych drzwi, żeby im otworzyć. Stella zawsze była łasa na prezenty. Matka wręczyła babci dwie torby pełne prowiantu. Widziałem torcik cytrynowy na wierzchu. Stella dostała duże pudło, które natychmiast postawiła na podłodze i zaczęła otwierać. Wyciągnęła dwie bardzo wykrochmalone sukienki. Wprost oszalała ze szczęścia. Matka błagalnie spojrzała na Franka. Wydawał się nieswój, dając mi spore pudełko. - Dla ciebie, chłopcze. Nie cierpiałem tego gównianego „chłopcze”. To mi przypominało El Paso w stanie Teksas. Istotnie Frank urodził się w Uvalde w tym właśnie stanie i stamtąd też wyniósł swoją teksańską mentalność, swoje teksańskie uprzedzenia. Wziąłem tę paczkę i postawiłem na stole pośrodku pokoju. - Nie rozpakujesz tego, synu? - zapytała matka tonem sztucznie wesołym. Wetknęła mi pudełko z powrotem w ręce i gestem nakazała je otworzyć. Wściekle nie podobało mi się to, że wszyscy stoją wokoło i patrzą, jak je otwieram. W pudełku były półbuty, czarno-białe boksy! Wiedziałem, że nie mogę podnieść wzroku, bo oni zobaczą wtedy moje łzy. - Podziękuj Frankowi, hijito - mówiła już matka. Spojrzałem na Franka. Obierał pomarańczę. - Dziękuję, Frank - wykrztusiłem. - Nie ma za co, chłopcze. Możesz to w trzy, cztery tygodnie odpracować. - Jak to? - Chyba nie myślisz, że matka i ja dajemy ci takie drogie pantofle za darmo? Będziesz mi pomagał myć okna co sobota po południu, dopóki tego nie spłacisz! Cisnąłem mu w twarz te półbuty. On z kolei rzucił we mnie pomarańczą trafiając prosto w nos. Babcia i matka zaczęły krzyczeć na niego, ja nie pozostawałem w tyle. Prosiłem babcię, żeby mnie puściła, dała mi kopnąć raz, a dobrze. Och, jakże pragnąłem dostać go w swoje ręce i załatwić tak, jak zrobiłby to mój ojciec. Doktor ledwie powstrzymał się od śmiechu, rozbawiony tą ładną awanturą rodzinną z butami i pomarańczami latającymi w powietrzu. Owszem i ja, kiedy wspominałem tamten moment, zwykle śmiałem się także. Teraz jakoś nie mogłem. Frank, pamiętam, gwałtownie wyszedł z domu, przy czym powiedział, że jestem niewdzięczny drań i że prędzej zamarznę w piekle, niż on kiedykolwiek słowem się do mnie odezwie. - Idziesz już?! - wrzasnął do matki. Błagałem matkę, żeby rzuciła go, została z nami. Przyrzekłem, że będę zarabiał na nasze utrzymanie, zacząłem już uczyć się boksu i nie wątpiłem, że najpóźniej za trzy lata zostanę mistrzem, będę zarabiał grube tysiące! Stella płakała zalękniona i czepiała się matki. Matka uwolniła się od jej rąk i ruszyła do drzwi. - On jest moim mężem, synu. Kobieta musi być posłuszna swojemu mężowi. Wsiadła do samochodu i odjechała z Frankiem. Wieczorem, kiedy łaziłem nad jeziorem, patrzyłem na ich dom. Światła były we wszystkich oknach, słyszałem, jak bębni głośno pianola. - To w tym okresie, powiadasz, chciałeś zostać mistrzem boksu? - zapytał doktor. - Tak jest. - Z pewnością chwytałeś wiele srok za ogon. - Chyba. Po ślubie z Katie często jadaliśmy w restauracjach i przy kolacji opowiadałem jej rozmaite rzeczy. Mówiłem: „No, kiedy byłem elektrotechnikiem...” albo: „Kiedy pracowałem przy uboju”, albo: „Kiedy byłem robotnikiem w cementowni...” Pewnej nocy, po powrocie z jakiegoś przyjęcia, Katie zapytała: - Kochanie, nie pogniewasz się, jeśli ci powiem? - Co? - Zawsze wspominasz o swoich najróżniejszych pracach. Obawiam się, że ludzi to śmieszy, bo nikt nie mógłby w żadnym razie wykonywać aż tylu zawodów. Ludzie będą odnosić wrażenie, że ty zmyślasz. Wściekłość zakipiała we mnie. - Chcesz powiedzieć, że blaguję? - No, kochanie, myślę jednak, że przesadzasz. - Na tym właśnie polega kłopot z wami, cholernymi bogaczami. Pojęcia nie macie, jak żyją biedni. Was tylko obchodzi, czy punktualnie pokojówka, meksykański tłumok, poda wam tę waszą zakichaną herbatę i ciepłe bułki z masłem. Ja, kiedy byłem smarkaczem, pociłem się, aż kapało ze mnie, a nie bywałem „zgrzany” jak twoi przyjaciele. I rzeczywiście pracowałem u elektrotechnika, sprzedawałem gazety, czyściłem ludziom buty. Byłem sprzątaczem w fabryce konserw mięsnych, wyrzucałem ochłapy. Rzeczywiście brałem udział w robotach kanalizacyjnych w Los Angeles, nosiłem wodę tym robotnikom, którzy wykopywali kanały, żeby gówno twoich bogatych przyjaciół bez żadnych przeszkód mogło spływać do Pacyfiku. Tak. I rzeczywiście pracowałem przy zbiorach owoców, prowadziłem taksówkę, doręczałem telegramy. Myłem okna i froterowałem podłogi. Sprzedawałem tanie perfumy, szorowałem brudne miski klozetowe. Rzeczywiście pracowałem w fabryce materaców. Rzeczywiście boksowałem i płacili mi pięć dolarów za wieczór. Ręczę, że zapomniałem wymienić co najmniej z dziesięć jeszcze rodzajów pracy, do której się brałem, bo musiałem żyć. Więc jeżeli twoi przyjaciele szydzą ze mnie, mogą mnie pocałować w moją meksykańską dupę. Doktor śmiał się. Rozbawiła go pasja, z jaką mówiłem. - Nienawidzisz bogatych, Tony? - Nie, doktorze... ja tylko nienawidzę ludzi nieświadomych, jak bardzo nieludzkim stanem jest ubóstwo. Ten ćwok z Południa na przykład. Byłem kelnerem w barze szybkiej obsługi i podałem facetowi jajka na boczku. Zapłacił rachunek, a potem od drzwi odwrócił się do mnie: „Masz chłopcze” - powiedział i z daleka cisnął dziesięciocentówkę. Brzęknęła o ladę, potoczyła się po podłodze. Podniosłem tę monetę i odrzuciłem mu w twarz. Nazwał mnie „meksykańskim niewdzięcznikiem”. Szef przyznał mu rację i z miejsca zwolnił mnie. - Ciągle mówisz o ćwokach z Południa. Powiedziałeś, że kiedy przyszedłeś tu po raz pierwszy, wydawałem ci się południowcem. Skąd ta nienawiść do nich? - Chyba jeszcze z Teksasu. Oni zachowywali się tak, jakby mieli ten zakichany świat na wyłączną własność. Widziałem w ich świńskich oczkach poczucie wyższości. Każdy dla nich był „chłopcem”. Nie trzeba było mieć szczególnej inteligencji, żeby wiedzieć, że uważają się za jedynych „mężczyzn” pod słońcem. Poza tym musiałem znienawidzić tych bękartów w San Jose. Przyjechaliśmy w wagonach bydlęcych do pracy przy zbiorach winogron i zaczęli wygrywać Meksykanów przeciwko biednym Filipińczykom i białej biedocie. Chodzą ociężale, są dupiaści. Męskość jest raczej w ich szerokich barach i w tłuszczu ich tyłków niż w ich pikach. Doktor, odrzucając głowę do tyłu, wybuchnął tym swoim cudownym, głośnym śmiechem. - A propos... zmieńmy na chwilę temat. Czy kiedykolwiek zazdrościłeś swojemu ojcu fallusa? Stosował sposób zadawania mi pytań zgoła nieoczekiwanych. Miał nadzieję, że mnie na czymś przyłapie. - Nie, doktorze, widziałem go tylko raz, o ile dobrze pamiętam. Był miękki i niezbyt imponujący. Pomyślałem sobie wtedy... jeżeli rzeczywiście to cię interesuje... pomyślałem sobie: „O rany, nie różni się zbytnio od mojego”. Wiesz doktorze, ja naprawdę nigdy nie uważałem, że męskość mężczyzny jest w jego fallusie. Barrymore powiedział mi w wiele lat później: „Jakże mogę być dumny z tego, w czym dorównuje mi każdy szympans i przewyższa mnie każdy osioł”. Śmieliśmy się obaj. - Opowiedz mi o pierwszych latach po śmierci twojego ojca - powiedział doktor. - Brałem się do różnych dorywczych prac, które już wymieniłem, doktorze; ale gdzieś tam po drodze wpadłem na wspaniały pomysł. Bardzo dobrze rysowałem. Spróbowałem więc kopiować fotografie słynnych aktorów. Malowałem te rysunki farbami Crayola. I wysyłałem takie portreciki wszystkim wielkim gwiazdorom i gwiazdom w Hollywood. Oczekiwałem pieniędzy za to. Co dzień wybiegałem na spotkanie listonosza. W końcu dostałem jeden list. Tylko jeden. To była kartka od Douglasa Fairbanksa. Jedno słowo: „Dziękuję”, ale z załączonym banknotem dziesięciodola-rowym. Nikt inny mi nie odpisał. Ponieważ ten mój projekt artystyczny zawiódł, wziąłem inny kurs. Postanowiłem zostać sławnym kierownikiem orkiestry. Bożyszczem w owym czasie był Rudy Vallee. Za jego przykładem chwyciłem się saksofonu, instrumentu, na którym później grałem w kościele Aimee. Ale kiedy poszedłem kupić saksofon, okazało się, że ta przyjemność kosztuje wszędzie od pięćdziesięciu do tysiąca dolarów. Namówiłem matkę, żeby mi kupiła saksofon w sklepie muzycznym Wurlitzera w śródmieściu Los Angeles. Musiała wyłożyć pięć dolarów gotówką, a potem spłacać po dolarze tygodniowo. Dochodził procent i wydawało się nam, że będziemy płacić za ten cholerny saksofon przez długie lata. Ponadto były potrzebne pieniądze na lekcje muzyki i na nuty. Pompa ssąca dla mojej biednej matki, toteż kiedy się dowiedziałem, że Martinezowie, sąsiedzi z naszej ulicy, wyjeżdżają, żeby przepracować miesiące letnie przy zbiorach moreli - mieli oni dwóch synów mniej więcej w moim wieku - dobiłem z nimi targu: niech mnie wezmą, a ja będę płacił za siebie. Pojechaliśmy przez przełęcz Conejo. Silnik w tym starym samochodzie przegrzewał się co pięć mil i musieliśmy parkować na poboczu, czekać, aż ostygnie. Pięć dni trwała nasza podróż do Camarillo. Obecnie można tę trasę przejechać w półtorej godziny. Na ranczu Camarillo zastaliśmy setki rodzin starających się tam o pracę, ale pan Martinez zgłosił się parę tygodni przedtem, więc był z rodziną na liście i został przyjęty. Mnie nie było na liście: wyglądało na to, że będę musiał jak niepyszny wrócić do domu. Zmartwiłem się okropnie. Podszedłem do wysokiego, jasnowłosego pana Greena - właściciela rancza - i powiedziałem mu, co mnie boli. - Jak ty się nazywasz, synu? - Antonio Quinn - odpowiedziałem. - Quinn, eh? - zastanawiał się przez sekundę. - Myślisz, że dawałbyś sobie radę z ludźmi? - Jak to, proszę pana? - Myślisz, że potrafisz ludziom rozkazywać tak, żeby ciebie słuchali? - Myślę, że potrafię, proszę pana. - Dobrze. Zrobię cię majstrem przy budach z siarką. Zaprowadził mnie do tych bud ł pokazał, jak na pół dojrzałe morele na długich drewnianych tacach trzeba wpychać tam, a potem wyciągać, żeby wysychały w blasku słońca. Martinezowie zmienili się w stosunku do mnie. Pewnie uznali, że przeszedłem do nieprzyjacielskiego obozu „szefów”. Valentin nazywał mnie gringo i z tego powodu pobiliśmy się w sadzie. To był brutal, ale ja miałem większy zasięg i mogłem trzymać go na odległość lewą ręką. Wkrótce krew mu popłynęła z nosa; wiedziałem, że go pokonam. Pani Martinez nazajutrz kazała mi wynieść się od nich. Wybrałem sobie drzewo na skraju sadów i tam rozbiłem obóz. Wzięła mnie „na garnuszek” inna rodzina, z którą się ugodziłem, że będę płacił za to dwadzieścia centów dziennie. Ta kobieta nie okazywała szczególnej hojności w napełnianiu „garnuszka”, więc musiałem jadłospis uzupełniać morelami. Po dziś dzień nie mogę patrzeć na morele. Podtrzymywała mnie tylko myśl, że lato się skończy i wrócę do Los Angeles ze sporymi pieniędzmi. Wyobrażałem sobie, jak wchodzę do domu i rzucam mnóstwo dolarów na środek pokoju i mówię: „Proszę! Zarobiłem to wszystko dla was, babciu, Stello i mamo. Teraz ja jestem głową rodziny!” Takie wizje stały się moją manią prześladowczą. Widziałem w marzeniach coraz większy plik banknotów. Doszło do tego, że miałem opory, kiedy musiałem wydać bodaj groszaka. Skąpiłem i ciułałem przez całe lato. Bałem się trzymać te pieniądze przy sobie, bo wciąż zdarzały się rabunki, poprosiłem więc pana Greena, żeby je przechowywał. Bardzo go lubiłem i ufałem mu, zwłaszcza od dnia, w którym mnie pochwalił. - Spisujesz się dobrze, synu. Twój ojciec byłby z ciebie dumny. Wreszcie nadszedł koniec lata i obozowisko zaczęło się rozpadać. Wiele z tych rodzin odjeżdżało tam, gdzie była praca na polach fasoli, ale ja miałem dosyć duszącego kurzu i brudu. Zresztą chciałem wrócić do szkoły. Poprosiłem pana Greena o moje pieniądze. Dostałem je, gruby plik - osiemdziesiąt dolarów. - Masz, synu, zarobiłeś uczciwie. Obserwowałem cię przez te dwa miesiące. Pracowałeś doskonale. Teraz chyba już wiesz, że szef na swoim stanowisku jest samotny. Wszyscy uważają szefa za wroga. Co rok ja tu patrzę, jak ludzie przybywają i pracują u mnie. Nikt z nich nigdy nie przychodzi, żeby mi podziękować za przyjęcie do tej pracy. Możesz mi wierzyć albo nie wierzyć, czasami sezon przynosi mi tylko straty pieniężne, ale lubię tych wszystkich ludzi wokoło, ich ogniska, ich gitary. To mi uprzyjemnia lato. Mojego dziadka nie znałem, ale pan Green był właśnie taki, jaki w moim przekonaniu powinien być dziadek. - Proszę pana. Ja przyszedłem, żeby panu podziękować. I może jeszcze kiedyś się zobaczymy. - Mam nadzieję, że nie, synu. To znaczy, chciałbym zobaczyć się z tobą, ale już nie przy zaganianiu tych latynosików do pracy, nie przy zbiorach owoców. Są lepsze zajęcia dla mężczyzny. Co masz zamiar zrobić z tymi pieniędzmi? - Dam je mojej babci i matce, proszę pana. - Gdzie one mieszkają? - W Los Angeles. - Jak dojedziesz do domu? - Jakoś tam po trochu. - Nie, synu. Będzie ktoś taki, kto zawiezie cię prosto do Los Angeles. - Sięgnął do kieszeni i wyjął dziesięć dolarów. - Masz. Pójdziesz na stację autobusową i dziś wieczorem wrócisz do domu autobusem. - Ale proszę pana, bilet kosztuje tylko dolara siedemdziesiąt pięć centów. - Za resztę będziesz mógł zjeść dobry obiad. Chciałem go uściskać - tego przemiłego południowca. - Dziękuję panu. - Jakie masz plany na przyszłość, Tony? Po raz pierwszy wtedy zwrócił się do mnie po imieniu. - Nie wiem, proszę pana. Chcę rysować i budować domy i... och, nie wiem. W tej chwili chcę się nauczyć grać na moim saksofonie i może kiedyś mieć orkiestrę, żeby zarabiać na studio wanie architektury czy czegoś w tym rodzaju. - Architektury? Dlaczego właśnie architektury? - Myślę, że to przyjemnie budować coś, budować domy dla ludzi, żeby w nich mieszkali... ładne domy. Nie wiem. - Ale na razie będziesz się uczył grać na saksofonie? - Tak, proszę pana. - Dobrze, Tony. Kiedyś, grając jakąś melodię, może pomyśl o mnie. Ująłem rękę, którą mi podał, ale zabrakło mi słów. W autobusie do Los Angeles siedziałem z tyłu i wciąż namacywałem plik banknotów w kieszeni. Scenę powrotu do domu przeżywałem w myśli niezliczone razy. To było jak oglądanie raz po raz ulubionego filmu. Nigdy nie miałem dosyć zbliżenia twarzy babci nad tym mnóstwem dolarów, które zaoszczędziłem. Wysiadłem z autobusu na rogu Szóstej i Głównej i tramwajem pojechałem stamtąd do Belvedere. Kiedy wysiadłem z tramwaju na rogu Rowan i Brooklyńskiej, był już wieczór. Ostatni odcinek drogi do domu przebiegłem co tchu. One siedziały przy kolacji. Wszedłem i sypnąłem dolary na stół niedbale, niefrasobliwie, jak gdybym sypał płatki róż. Wyrazy twarzy moich kobiet były warte wszystkich posiłków, jakich sobie odmawiałem, i wszystkiej siarki, jaką wdychałem w płuca. Urzeczywistniło się to, co widziałem na ekranie wyobraźni. Doktor uśmiechnął się. - Chłopiec był wtedy naprawdę szczęśliwy? - Owszem. - Wszystko akurat tak, jak sobie wymarzył. Łącznie ze zbliżeniem twarzy babci. Spuścił żaluzje, żeby nas nie raziła łuna.zachodzącego słońca. Zapytałem: - Doktorze, długo to będzie trwało? - Co? - To rozgrzebywanie. Kiedy mogę się spodziewać świadectwa zdrowia? - A bo co, nadal czujesz się chory? - Daruj to sobie, doktorze. Jeśli chodzi o psychikę, niezupełnie jestem drugim Charlesem Atlasem. - I chwała Bogu. - Doktor roześmiał się. - On był tylko ładunkiem mięśni fizycznych. My tutaj mamy nadzieję wygimnastykować twoje mięśnie psychiczne. - Więc długo ta gimnastyka jeszcze potrwa? - Nie wiem, Tony. Może nie stwierdzimy u ciebie żadnej choroby i będę musiał wprawić cię w stan chorobowy na tyle, żebyś mógł egzystować w chorym świecie. Niezbyt łatwo otwierać z klucza podświadomości. Czasem nawet diabelnie trudno. W twoim przypadku i dlatego, że jesteś aktorem, świadomość i podświadomość nieustannie oscylują. Ujawnia się to zawsze, kiedy grasz. Dogłębne utożsamianie się z postaciami, które kreujesz, często zmusza cię do przywoływania radosnych albo przykrych wspomnień. Tak jak zacytowałeś kiedyś z Oscara Wilde'a: „Ten, kto żyje niejednym życiem, niejedną śmiercią musi umierać”. Opowiadałeś mi też o trudnościach, które musiałeś przezwyciężyć, żeby zagrać takie postacie, jak Gauguin, Quasimodo, brat Zapaty, Mountain Rivera i ten człowiek w Czin-Czin. Wydaje mi się, że to bardzo niebezpieczne, kiedy aktor powołuje się na swój zawód w psychoterapii. Aktorowi zawsze grozi nadmiar folgowania własnemu „ja”. No, ale też zawsze jest możliwość tego czarownego cudu, jaki następuje, kiedy aktor i kreowana przez niego postać scalają się. To chyba najwspanialsza chwila dopełnienia na świecie. Coś w rodzaju zaspokojenia seksualnego. Musiałem przyznać mu rację. - Wiem jednak, że jeżeli nie pracuję dobrze, doznania seksualne są nie dla mnie. Dopiero wtedy, kiedy już rzeczywiście zarobię na swój chleb, czuję się wyzwolony dostatecznie, żeby oddawać się tym sprawom. - Często oddajesz się sprawom seksualnym całkowicie? Chciałem być wobec tego człowieka uczciwy. Przecież usiłował mi pomóc. Chwilami starałem się zarobić na jego aprobatę i dobrą wolę opowiadaniem mu anegdot. Zupełnie jak u dentysty, jak przed jakimś bolesnym zabiegiem: próbujemy wtedy zagadywać, żeby tylko odwlec wyrwanie zęba, który boli. Borykałem się z tym jego wycelowanym pytaniem. - Nie - odrzekłem w końcu. - Dlaczego? - Nigdy nie znalazłem mojego ideału kobiety. - Czy ty nie znalazłeś, czy nie znalazł chłopiec? - Nie chcę chłopca winić o nic. Staram się oduczyć usprawiedliwiania siebie. Ale myślę, że my obaj razem. - Wyobrażasz sobie tę kobietę idealną? - Tak. Wiem, że to brzmi naiwnie i nieomal żenuje mnie mówienie o tym... - Tony, rozmawiamy o tylu intymnych sprawach. Co cię może żenować teraz? - No, kiedy byłem dzieciakiem, jeszcze niezupełnie uświadomionym, myślałem, że miłość mężczyzny i kobiety jest niejako zejściem się, stopieniem, jakiś obłok ich spowija i ulatują oboje w przestworza i słyszą wtedy niebiańską muzykę, a potem błyska się i grzmi, nie tak jak w czasie burzy, tylko potężny grzmot tysiąca cymbałów i bębnów, a błyskawica jaśnieje bajecznie kolorowa niczym zorza polarna. Żeby osiągnąć taki cud, marzyłem, kobieta musi być ideałem, jakąś dziewiczą boginią. - Ale po takim zespoleniu ona już by nie była dziewicza, prawda? A więc chcesz przez to powiedzieć, że musiałbyś szukać sobie coraz to nowej dziewiczej bogini? - Nie. Dopóki ona pozostawałaby wyłącznie moja... dopóki nikt inny by dla niej nie istniał, za każdym razem byłby ten pierwszy raz. - A więc nigdy jej nie znalazłeś? - Nie. - Jak myślisz, dlaczego? - Dlatego, że na świecie jest bogiń niewiele, a już z pewnością brak dziewic. - Więc tobie seks właściwie nie sprawia przyjemności. Parsknąłem śmiechem. - Pozwól sobie powiedzieć, doktorze, że chociaż nigdzie nie znajduję ideału, diabelnie mnie cieszy szukanie go. Oczywiście seks sprawia mi przyjemność. Nieraz słyszę te dzwony i widzę blask tej błyskawicy. Ale ty, doktorze, pytałeś o doskonałość. Bóg świadkiem, mam jak najlepsze chęci, żeby zadowalać się dobrym zdrowym przeżyciem seksualnym, cóż, kiedy chłopiec chce takiej pełni, jaką wyobrażał sobie wtedy, dawno temu. - I twoim zdaniem to mu psuje teraz całe zadowolenie. - To pokłosie. Stoi smarkacz w kącie, potrząsa głową i słyszę, jak mówi: „Nie, to nie to. Było dobrze, ale w gruncie rzeczy to nie to”. - Dlaczego? - Zaczynam widzieć te duchy. - Jakie duchy? - Innych mężczyzn w życiu tej kobiety, innych, z którymi ona była, nawet mężczyzn urojonych, których ona może spotkać w przyszłości. Ich wszystkich chłopiec przyprowadza do mnie i stoją wokoło napawając się tym, że byli już przedtem albo że przyjdą potem. Chłopiec chciał być numerem pierwszym zawsze, od niepamiętnych czasów, aż poza wieczność. I przypomina mi, jakie pytanie zadał sobie Salomon, kiedy miał tę małą Sulamitkę: „Wszystko to zostawię mężowi, który przyjdzie po mnie. A kto wie, czy będzie on mądry czy głupi? Azali on ma rządzić całym znojem moim...” Za każdym razem, nawet w chwilach, kiedy jest dobrze... czasami nawet bardzo dobrze... chłopiec mi przypomina, że ten młody pasterz przecież stoi za kulisami. Umilkłem i doktor też długo siedział w milczeniu. Już nie patrzył na zegar. Sekretarka przyniosła, tak jak jej polecił, kanapki z wędzoną wołowiną i piklami, i zaczęliśmy jeść. Do kawy dał mi dwie torebki cukru, bo wiedział, że ja lubię kawę bardzo słodką. - Ten chłopiec, przed laty, Tony... Co w nim obudziło popęd seksualny? To znaczy, dlaczego on jest taki wymagający? Czy dlatego, że przeżył ową chwilę w obłokach i chce ją uchwycić znowu? Wędzona wołowina była dobra. Smakowała mi przyprawa korzenna i paląca musztarda. - To chyba ma związek z religią, z okresem, kiedy chłopieć zaczął chodzić do kościoła. Wiem, że nie żądasz ode mnie, doktorze, autoanalizy, nie ulega jednak wątpliwości, że właśnie muzykę organów i te kolorowe blaski witraży on tak pragnie uchwycić znów... w seksie. I nie muszę ci mówić, skąd się wzięła wizja „obłoków i dziewic”. Ale jego pierwsze otarcie się o sprawy seksu było o wiele mniej podniosłe, jeżeli nie wręcz obrzydliwe. Ten incydent, na przykład, z moim zdegenerowanym kuzynem, który pokazał mi ordynarnie swój otwór stolcowy, i potem z chłopcami, którzy się onanizowali. - Kiedy to było? Ile miałeś lat? - Osiem lat mniej więcej. Zaprosili mnie na zebranie gangu w czyjejś tam piwnicy. Było ciemno,-pachniało zatęchłą zgnilizną. Najstarszy chłopak... czternastoletni, wyciągnął swój ogromny, ciemny fallus wyglądający jak kawałek gumowego węża ogrodniczego i zaczął się zabawiać. Cała ta sprawa dosyć mnie przeraziła. Przez długi czas kojarzyłem sobie seks z zapachem rozmokłej stęchlizny. Potem był mały suchotniczy chłopiec imieniem Alonzo, z którego starsi chłopcy zrobili sobie fajfusa. Ale jakoś nie podciągałem tego pod homoseksualizm. Z jedynego pedryla w naszej okolicy oni się natrząsali, bo pudrował twarz i używał różu. Dla nich samych ich dwulicowość fizyczna nie miała nic wspólnego z homoseksualizmem. Byłem ciekaw, co doktor bazgrze w swoim bloczku. Rany boskie, może on też myśli, że coś ze mną nie jest w porządku. - A potem, kiedy byłeś starszy? - zapytał. - Och... nie sądzę, żeby moje doświadczenia różniły się od doświadczeń każdego innego chłopca. Oczywiście, na początku mojej pracy w teatrze niejeden facet starał się mnie urobić. Ale to nie było nic niespodziewanego. Pewien słynny reżyser pokazał mi kilka pocztówek pornograficznych... po czym zrobił zamach n& mnie. Potem był pewien gwiazdor filmowy, do którego przyszedłem w odwiedziny. Wyjął z szafy piżamę i zaproponował, żebyśmy poszli do łóżka. Nie interesowało mnie to, ale też nigdy nie trapiło. Doktor bazgrał w bloczku. - Twoje chłopięce życie seksualne mnie zdumiewa - powiedział. - Dlaczego? - No, masz reputację Don Juana. To najwidoczniej przyszło później. Twoje pierwsze przeżycia były dosyć blade, prawda? I trochę żałosne? - Jedynym pięknym wspomnieniem jest coś z czasów, kiedy miałem dwanaście lat i mieszkaliśmy na ulicy Fishera. Mieszkała tam niedaleko piękna rudowłosa pani. To był domek z gontów, świetnie utrzymany i najbardziej okazały w całej dzielnicy. Jej mąż pracował na kolei i przeważnie go nie było. Ta pani często wołała do mnie z okna: „Cześć, przystojniaczku!” Myślę teraz, że wyglądała jak kobiety Renoira. Pastelowe różowości. Soczysta i bujna. Chyba nie miała wtedy więcej niż dwadzieścia cztery, pięć lat. Raz późnym wieczorem wyszedłem na ulicę i zobaczyłem, jak światło zapala się w jej sypialni. Wieczór był upalny, okno otwarte. I zobaczyłem, jak ona wchodzi tam do pokoju, wyciera się ręcznikiem. Skóra jej lśniła jeszcze po kąpieli. Usiadła na łóżku i wycierała palce nóg bardzo starannie. Widziałem jej nagie piersi i śliczny pępek. Opadła do tyłu i wyciągnęła się na łóżku. Leżała twarzą do mnie, ale częściowo odwrócona tyłem. Widać było jej rękę przesuwającą się po udzie. Zamknęła oczy. Powoli rozłożyła nogi i ręka zniknęła pomiędzy udami. Po chwili usłyszałem króciutkie westchnienie, niepewne, urocze jak dźwięk wiolonczeli z daleka. Potem muzyka westchnień stała się szybsza. Widziałem jej usta na pół otwarte, złaknione. Wargi się poruszały, jak gdyby ona szeptała do kogoś. Potem sprężyła się i krzyknęła cicho. Byłem za młody, żeby wiedzieć, co się dzieje, a przecież poczułem wilgoć spływającą mi po nogach. Przez całe tygodnie potem przeżywałem ten widok wciąż na nowo. Myślę, że to mniej więcej w tym czasie zacząłem bać się, że babcia zobaczy plamy na prześcieradle, i nabrałem ogromnej wprawy w ukrywaniu przy sobie w łóżku chustki do nosa. Cholerna namiastka mojej renoirowskiej rudej! Rzeczywiście uświadomiłem sobie istnienie kobiet, kiedy miałem lat sześć. - Sześć! - Tak - roześmiałem się. - Byłem przedwcześnie rozwinięty. Kiedyś po południu przyszła do nas jakaś przyjaciółka matki i usiadła na łóżku. Bawiłem się piłką i ta piłka, czerwona, pamiętam, wpadła pod łóżko. Poczołgałem się tam. W pewnej chwili podniosłem wzrok i zobaczyłem mlecznobiałe uda tej kobiety. Zapragnąłem dotknąć ich. Mój mały faullusik stwardniał mi. Zostałem pod łóżkiem, dopóki nie opadł. - W wieku sześciu lat? - Och, przestań, doktorze. Widywałem erekcje u moich synów, zanim kończyli cztery lata. Jesteśmy Latynosami, nie zapominaj. Poza tym, że swoją męskość pokazałem jednej z kuzynek przez dziurę w płocie, kiedy miałem lat dwanaście czy trzynaście, nie było nic. Pierwsza prawdziwa przygoda seksualna zdarzyła mi się dopiero w piętnastym roku życia. Pojechaliśmy na piknik, na Plażę Fok. Bardzo rzadki wypadek, kiedy pojechałem z Frankiem Bowlesem, wówczas jeszcze narzeczonym mojej matki. Wybrało się tam sporo osób. Właściwie nie chciałem jechać, chociaż babcia długo ze mną o tym rozmawiała i powiedziała, że jeżeli ktoś ma czuć urazę z powodu wkroczenia drugiego mężczyzny w życie naszej mamy, to właśnie ona, ponieważ to jej syn był mężem Manueli. I powiedziała, że Manuela ma wszelkie prawo do tego, by wyjść za mąż po raz drugi. Ostatecznie jest młoda, a Frank może pomóc w utrzymywaniu nas. W końcu zgodziłem się pojechać, ale tylko dlatego, że moja siostra czekała na ten piknik od tygodni. Razem ze Stellą prawie przez cały dzień bawiłem się tam na brzegu oceanu. Było mnóstwo smarkaterii, dzieci przyjaciół Franka. I wśród nich ta duża dziewczyna. Siedemnasto- czy może osiemnastoletnia. Ledwieśmy się poznali, zapytała, ile mam lat - i odpowiedziałem kłamstwem. Miałem wtedy pięć stóp dziesięć cali wzrostu, więc mogłem śmiało powiedzieć, że jestem w jej wieku. Dwukrotnie, kiedy unosiliśmy się na falach, czułem ją mokrą tuż przy sobie. Udawałem, że pływam, i dotykałem jej piersi i ud. Potem, po zachodzie słońca, dorośli rozpalili ognisko i wszyscy zasiedliśmy do kolacji, którą przywieźliśmy w koszykach piknikowych. Jeszcze była prohibicja, ale każdy warzył w domu piwo, toteż wkrótce objawiły się te niewinnie wyglądające cebrzyki piwa domowego wyrobu. Ktoś wzniósł toast na cześć Franka i mojej matki, mówiąc o jej rychłym ślubie, wobec czego zacząłem zalewać robaka. Po wypiciu kilku butelek kręciło mi się w głowie. Siedziałem przerażony tym, że nie mogę powstrzymać huśtania się ziemi. Nagle już stała przy mnie ta dziewczyna: - Niedobrze ci, Tony? - Człowieku, ja tylko jestem pijany. Chcę wytrzeźwieć. - To może poleź chwilę. Powiedziałem, że nie mógłbym leżeć na tej rozhuśtanej ziemi, bo dostałbym mdłości. Ujęła mnie za rękę i poprowadziła na sam brzeg oceanu. Przeszliśmy brzegiem chyba z ćwierć mili. Poczułem się lepiej. Z daleka widziałem płonące ognisko i sylwetki tych ludzi. Słyszałem śmiech i śpiewy. - Tony, już lepiej ci? - Tak. - No to się połóż. Osunąłem się na ciepły piasek. Patrzyłem w górę i niebo nie kołowało. Ta dziewczyna siedziała przy mnie bez słowa. Milczeliśmy oboje. Łagodnie ukołysany piwem i ciepłem piasku zasnąłem. Obudziło mnie najdziwniejsze doznanie. To ta dziewczyna. Wgarniała mnie w swoje ciepłe usta bardzo czule. Bałem się poruszyć, żeby czar nie prysnął, żeby jej się nie zrobiło okropnie wstyd. Udawałem, że śpię, a ona czyniła to z coraz większym zapamiętaniem. Całą siłą woli zdławiłem okrzyk, starałem się być delikatny. Nadal udawałem, że śpię. Siedziała przy mnie. Po pewnym czasie udałem, że budzę się. - Dobrze spałeś? - zapytała. - Doskonale. Czy długo? - Och, chyba pół godziny. Jak gdyby żadne z nas nie przyjęło do wiadomości tego wydarzenia. Po chwili poszliśmy brzegiem oceanu z-powrotem i przyłączyliśmy się do wszystkich. Nigdy już tej dziewczyny nie spotkałem. Ale śniła mi się nieraz. We śnie zawsze kochała się ze mną. Ona przecież uznała, że jestem godny pożądania, i w zamian nie chciała nic. Uznała mnie za obiekt miłości. 11 - Mam tutaj notatkę, żeby cię zapytać o tę fabrykę materaców - zaczął doktor następną rozmowę ze mną i roześmiał się. - Zapewne to twoje opowieści o pierwszych przeżyciach seksualnych nasunęły mi na myśl materace. Śmiałem się także. - Pracowałem tam, kiedy byłem w ostatniej klasie gimnazjum w Belvedere. Miałem wtedy piętnaście lat i wielu moich kolegów już przestało definitywnie chodzić do szkoły, pracując dorywczo, żeby pomagać rodzicom. Ja wprawdzie już zarabiałem trochę dolarów grą na saksofonie w małym zespole nie związanym z Holy Rollers, ale do wysadzenia Rudy'ego Yallee z siodła widziałem drogę przed sobą jeszcze piekielnie daleką. Ktoś mówił, że otwierają jakąś nową fabrykę w Downey i szukają robotników. Poszedłem, złożyłem podanie. Zapytali, ile mam lat, i odpowiedziałem, że osiemnaście. Nikt tego nie kwestionował. Majster, Amerykanin, mniej więcej dwudziestoletni zaprowadził mnie na stanowisko i pokazał, co mam robić. Była to maszyna na końcu taśmy montażowej, która z na j cholernie j szym hałasem wypluwała stalowe sprężyny, jeszcze gorące, na wielki gumowy przenośnik taśmowy. Końce sprężyn były ostre jak igły. Należało wsunąć w sprężynę palec wskazujący, rozpłaszczyć ją na deseczce, zwisającej z szyi, a potem wetknąć na długi stalowy pręt. Po nawleczeniu dostatecznie wielu sprężyn wtykało się pręt z nimi w przygotowaną poszwę z surowego płótna. Wyciągało się pręt i wpuszczone tak sprężyny wszywała odpowiednio robotnica po drugiej stronie taśmy. Jeżeli nie robiło się tego dostatecznie prędko, sprężyny spiętrzały się i plątały, aż musieli wyłączać maszynę. Było chyba z dziesięć takich taśm montażowych. Przy pewnej wprawie robota niezbyt skomplikowana, tylko że po godzinie ręce drętwiały od przyciskania sprężyn i palce krwawiły od ich ostrych końców. Pracowaliśmy wszyscy na akord, więc musieliśmy się uwijać jak diabli, żeby zarobić piętnaście, szesnaście dolarów tygodniowo. Ja nieźle to wyćwiczyłem. Wpadłem w ten rytm i po dwóch tygodniach zarabiałem już siedemnaście, a nawet osiemnaście dolarów. Matka z początku gniewała się, że nie chodzę do szkoły, ale zagroziłem jej, że ucieknę, jeżeli dalej będzie nalegała, żebym chodził. W domu zjawił się „pan od wagarów” i usilnie badał przyczyny mojej nieobecności. Babcia mu powiedziała, że wyjechałem z miasta do pewnej chorej krewnej. Co dzień rano przed wyjściem do pracy wysyłałem babcię na przeszpiegi w obawie, że on może kręci się gdzieś blisko. Zdołałem omijać go przez dwa miesiące. Większość robotników w tej fabryce to byli Meksykanie i nasz majster, młody Amerykanin, nie bardzo sobie radził z wyjaśnianiem im, co mają robić. Toteż z reguły brał mnie na tłumacza. Pewnego dnia wkroczył w takiej chwili szef. Podszedł do nas i powiedział: - Dobrze, Tony, odtąd ty będziesz majstrem na tym piętrze, a ty, Jim, przejdziesz do pracy w biurze. Robotnicy cieszyli się z mojego awansu, bo wiedzieli, że jestem jednym z nich: znam ich trudności, więc będę łagodniejszy. Czasami, kiedy sprężyny zaczynały się sczepiać, chwytałem pręt i pomagałem chłopcom przy taśmie montażowej. Rzeczywiście lubiłem tę pracę, zapach surowego płótna, hałas maszyny, przerwę obiadową, w czasie której robotnicy gawędzili ze mną. Poza tym tygodniówkę podniesiono mi do dwudziestu dolarów. Zarabiałem tylko o dziesięć dolarów mniej niż matka. Miałem pewność, że teraz w razie czego mogę utrzymywać babcię i siostrę, i nie trzeba nam gównianej łaski Franka Bowlesa. W pewien piątek po południu, kiedy szedłem między taśmami montażowymi, ktoś ciężko położył mi rękę na ramieniu... Odwróciłem się i zobaczyłem, kto to. Ta lisia twarz mogła być twarzą tylko faceta od wagarów. Moi podwładni z niemałym chyba zdumieniem patrzyli, jak ich majstra wywleka się za skórę na karku prosto do szkoły. Żałowałem, że okoliczności nie pozwoliły wyjść z fabryki jakoś bardziej godnie. Straciłem tę pracę, więc rozpaczliwie zacząłem rozglądać się za innymi możliwościami zarobku. Nie chciałem być na utrzymaniu Franka ani nawet matki. W każdą sobotę rano chodziłem z Sidneyem i Willym na targowisko i pomagaliśmy przy wyładowywaniu ciężarówek. Zarabialiśmy tam po dolarze. Dalekie to było od tych dwudziestu dolarów tygodniowo, które dostawałem w fabryce. Pewnego dnia natknąłem się na chłopca zwanego Buddy. Nie widziałem go już od dłuższego czasu. Teraz paradował w nowym ubraniu i dwukolorowych butach. Zapytałem, czy trafiła mu się dobra posada. Powiedział, że co wieczór zarabia dwadzieścia pięć dolarów. - Co robisz? - zapytałem bez tchu, spodziewając się usłyszeć jakiś drastyczny sekret. - Boksuję - odpowiedział i zademonstrował mi cios szybki, ale niecelny. Oczywiście, pomyślałem, cóż za idiota ze mnie. Dempsey i Gene Tunney stali się milionerami po jednej walce. Natychmiast ujrzałem siebie jako mistrza świata z morderczym prawym sierpowym. Buddy podał mi adres kogoś, kto organizował walki „dzikich”. Nazajutrz poszedłem na ulicę Spring i stanąłem w długim ogonku kandydatów na pięściarzy, z którymi kolejno przeprowadzał rozmowę duży, barczysty mężczyzna siedzący za biurkiem. Ze ścian patrzyły moje bożyszcza: Brown „Gazeciarz”, „Ckliwy” Callahan, Bert Colima, Jackson „Dynamit”, Gen del Monte „Gentelman”, Tunney, Dempsey. Nie mogłem już doczekać się chwili, kiedy tę kolekcję uświetni moje zdjęcie. Wiedziałem dokładnie, jaką pozę przybiorę: podbródek wtulony w lewe ramię, dynamiczna prawica podniesiona do knockoutu. I na twarzy szyderczy uśmiech, oczy jednak zimne i nieustępliwe. Grubas za biurkiem zapytał mnie, w jakiej wadze walczę. Odpowiedziałem: - W półciężkiej. Dał mi kartkę. - Przejdź z tym tam na front. Zostałem zaangażowany do czterorundowej walki w Gardena. Zwycięzca miał dostać pięć dolarów - pokonany miał dostać trzy. Buddy wziął mnie pod opiekę. Kazał mi co dzień o świcie biegać dwie mile nad jeziorem w Parku Ech. Nauczył mnie uników i pracy nóg. Jak na swój wiek byłem wysoki, ale ważyłem tylko sto czterdzieści pięć funtów. W miarę, jak ów doniosły wieczór się zbliżał, ja nabierałem coraz głębszego przekonania, że diabelnie przydałoby mi się więcej treningu. Ale Buddy wciąż mnie zapewniał, że będzie w moim rogu w czasie tego debiutu, i to mnie uspokajało. Pojechał razem ze mną czerwonym tramwajem do Gardena, gdzie ci byznesmeni jeszcze siedzieli przy kolacji. Wszyscy byli przejęci. Kiedy szedłem przez hali do garderoby, ktoś zawołał: - Chłopcze, stawiam na ciebie. Skinąłem głową i odpowiedziałem, żeby się nie denerwował: pieniądze mu nie przepadną, skoro postawił je na przyszłego mistrza świata. Kostium miałem pożyczony od Buddy'ego. Teraz, przed samą walką, ogarnął mnie łęk, jakiego nigdy przedtem nie zaznałem w życiu. Wprost cierpłem na myśl nie tyle, że mogę mocno oberwać, ile że mogę ośmieszyć się w obecności tych wszystkich ludzi. Kilku innych chłopców weszło do tej garderoby i zaczęło się przebierać. Rozmawiali niewiele. Wyobrażałem sobie, że oni też przechodzą katusze tremy. Buddy przypomniał mi o konieczności rozgrzewki. Podniósł ręce, żeby odpierać moje uderzenia. Ja miałem ręce już grubo zabandażowane. Potem włożyłem rękawice. Były o wiele cięższe, niż się spodziewałem. Czekałem na swoją kolej - trzecią walkę w programie tego wieczora. Ktoś przybiegł i powiedział, że pierwsza walka zakończyła się knockoutem i że druga nie potrwa długo. Podeszliśmy do drzwi i patrzyliśmy, jak ta druga walka się toczy. Śniady, wysoki, łykowaty chłopak zataczał się pod ciosami krzepkiego blosfdyna. Niektórzy wśród publiczności wrzeszczeli: - Zabij brudasa! - W brzuch! Walnij w brzuch Meksykanina! Ten wysoki upadł od prawego haka sztywno jak kłoda. Nie poruszył się, kiedy sędzia liczył go. Jego sekundanci wbiegli na ring i wynieśli go przez salę do garderoby. Buddy popchnął mnie w stronę ringu. Nagle znalazłem się w łunie świateł z góry. Zanim Buddy skończył nacierać mi plecy, sędzia wywołał mnie i mojego przeciwnika na środek ringu, żeby udzielić nam pouczeń. Prawie nie słyszałem, co mówił. Wciąż patrzyłem na chłopca, z którym miałem walczyć. On wpatrywał się w podłogę. Usłyszeliśmy gong i dopiero wtedy zobaczyłem jego zalęknione oczy. Chociaż trenowałem i trenowałem godzinami, nie przypuszczałem, że dwanaście zaledwie minut walki może trwać tak bardzo długo. Po czwartej rundzie prawie nie mogłem unieść rąk. Nie powiem, żeby to była najbardziej podniecająca walka w kronikach pięściarstwa, ale obaj zarobiliśmy na nasze pieniądze. Buddy spisał się doskonale ucząc mnie pracy nóg i uników oraz wprowadzania ciosu. Wygrałem na punkty. Wracałem z Buddym tramwajem w tamten wieczór po dobrej kolacji, którą nas uraczyło kilku z moich kibiców. A więc przyszłość stała przede mną otworem, droga do sławy i majątku. Już widziałem siebie - zawodnika biorącego udział w mistrzostwach świata, jeżdżącego wspaniałym sportowym samochodem pełnym blondynek. Odtąd walczyłem regularnie. Po ósmej czy dziewiątej walce zostałem zaangażowany do meczu z pewnym rudzielcem, dosyć już znanym. Był to chłopak krępy, ręce miał jak szynki. Ledwie stanęliśmy na środku ringu, zobaczyłem w jego oczach nienawiść. Wszyscy współzawodnicy, żeby mnie zastraszyć, starali się sprawiać wrażenie niegodziwych, brutalnych, ale jakoś wiedziałem, że to jest tylko udawanie. Ten jednak dał mi wyczuć prawdziwą nienawiść, ten mógłby mnie bez żadnych skrupułów zabić. Dźwięk gongu był jak głos zapowiadający, że tym razem będzie krucho ze mną. Na szczęście Buddy wciąż się upierał, żebym co dzień rano przebiegał pół mili - tę wyćwiczoną umiejętność teraz należycie stosowałem. W pierwszej rundzie rudzielec spróbował trafić mnie lewym sierpowym w nerkę. Blokując ten cios prawą ręką, doznałem kontuzji. Już do końca rundy nie mogłem podnieść prawej ręki. Walczyłem tylko, żeby przetrwać. Buddy zwykle mówił, że mam styl i że dobrze wyglądam na ringu. W tamten szczególny wieczór walczyłem bardzo dobrze i pomimo kontuzji odniosłem zwycięstwo. Po walce jakiś facet przyszedł do mojej garderoby i powie- dział, że obserwował mnie - jego zdaniem potrafię być wspaniały. - Ile masz lat, chłopcze? Miałem wtedy szesnaście, ale skłamałem, że mam osiemnaście, co jest najniższą dozwoloną granicą wieku pięściarzy „dzikich”. Powiedział: - No, jeżeli pozwolisz, żebym ja cię trenował, obiecuję, że zrobię z ciebie czempiona. Odpowiedziałem, że doskonale, bardzo proszę. - Ile walk stoczyłeś? Skłamałem, że dwanaście. - Dobrze, chłopcze, od tej chwili zrywamy z „dzikimi”. Dosyć już tego. Czy potrzebujesz pieniędzy? Przytaknąłem. - Dobrze, dostaniesz ode mnie dziesięć dolarów tygodniowo. Będziesz musiał tylko trenować. Walka dopiero wtedy, kiedy ja zadecyduję. - Dobrze, doskonale - odpowiedziałem. - Ale przepraszam, kto pan jest? - Jestem Jim Foster. No, aż mnie zatkało, zupełnie tak, jakbym usłyszał od niego, że jest prezydentem Stanów Zjednoczonych. To był słynny w tamtych czasach menażer gwiazdorów boksu. Sam fakt, że on chce się mną zająć, oznaczał nieomal gwarancję, że zostanę czempionem. Wróciłem do domu i powiedziałem chłopakom. Buddy'emu bardzo to zaimponowało, chociaż lepiej boksował niż ja. Powiedział: - Cudownie. Ja z tobą potrenuję. Wstawaliśmy o świcie, wkładaliśmy grube swetry, dresy i chodziliśmy do Parku Ech, żeby tam biegać. Potem trenowaliśmy walkę z „koniem”. Kiedy wracałem do domu, dostawałem duże śniadanie, kładłem się i ucinałem sobie drzemkę. Żyłem jak prawdziwy bokser z przerwą na szkołę, do której czasowo uczęszczałem. Po południu spotykałem się z Buddym w sali gimnastycznej na ulicy Głównej, gdzie przychodzili także wielcy gwiazdorzy: Sandy „Casanowa”, Brown „Gazeciarz”, „Ckliwy” Callahan i inni. Pana Fostera widywałem rzadko. Tyle że załatwił mi prawo wstępu do tej sali i uiszczał wszystkie opłaty. Ludziom tam bardzo to imponowało. Słyszałem, jak szepczą: „To jeden z chłopców Fostera”. Wyznaczony przez niego trener opiekował się mną i poprawiał moje błędy. Jednakże wyrobiłem sobie bardzo mocny cios z lewej kosztem prawej. Wreszcie Jim Foster zaczął wystawiać mnie do walk. W tamtych czasach w każdym miasteczku pod Los Angeles był ring bokserski - w Anaheim, Long Beach, Downey, Watts. Zazwyczaj menażerowie zatrzymywali trzydzieści procent sumy, jaką się zarobiło, ale ja zarabiałem tak mało, że Jim nic mi nie potrącał. Dostawałem od dwudziestu do trzydziestu dolarów za walkę. Są różne kategorie na kartach bokserskich: debiutanci, wstępniacy i gwiazdorzy. Ja byłem zwykle trzeci albo czwarty na swojej skromnej liście i już posuwałem się ku niejakiemu gwiazdorstwu. Zwyciężałem za każdym razem. W tym okresie mistrzem świata został Primo Carnera. Przyjechał, żeby trenować w Parku Ech. Najęto dla niego wielu z nas, chłopców, łącznie z Buddym i ze mną, na partnerów do sparringu. Był duży, ociężały i chodziło o to, by nabrał szybkości, ale i tak wszyscy wiedzieli, że niezbyt dobry z niego bokser, bo nadal jest zbyt powolny. Przemiły był, biedaczysko, jeden z najdobrodusz-niejszych ludzi, jakich kiedykolwiek w życiu spotkałem. Więc najęto nas, żebyśmy z nim trenowali, i płacono nam po pięć dolarów za każde pięć minut. Żartem nieraz mówię, że walczyłem z Primo Carnerą: w istocie służyłem mu do walki z cieniem. Byliśmy bardzo młodzi i wątpię, czy on próbował rzeczywiście uderzać: ważył jakieś 230-240 funtów, o sto więcej niż każdy z nas. Zupełnie, jakbyśmy wychodzili na ring z wielkim bykiem bez rogów. Przeżycie nie lada. Jim dobierał mi przeciwników, chłopców, ze strony których nie obawiał się szczególnej brutalności wobec mnie. I dopiero po kilkunastu takich walkach powiedział, że da mi debiut. Równie dobrze można by powiedzieć aktorowi: „Dam ci drugą z dwóch głównych ról w filmie”. Martwiło mnie tylko to, że ta walka ma się odbyć w Watts, bo do niektórych miejscowości nie lubiliśmy jeździć - kibice tam byli bardzo brutalni. W Watts byli najbrutalniejsi. Pojechałem do Watts, stoczyłem walkę i los mi sprzyjał. Chociaż odniosłem zwycięstwo, nie doszło z tego powodu do żadnej rozróby. Spisałem się dobrze jako debiutant i Jim Foster mi gratulował. Zarobiłem tamtego dnia mnóstwo pieniędzy, aż pięćdziesiąt dolarów. Stałem się osobistością na naszej ulicy i oczywiście przyjaciele byli ze mnie dumni. Potem miałem jeszcze jedną walkę w klasie wstępnej, tym razem w Downey, i też wygrałem. I w końcu Jim powiedział: - No, Tony, myślę, chłopcze, że jesteś gotów. Wystaramy się o dobrego przeciwnika dla ciebie, a potem porozmawiamy o twoim wyjeździe gdzieś poza Los Angeles, może do San Francisco czy do San Diego, gdzie będziesz mógł naprawdę wyrobić sobie renomę. Zorganizowano mi walkę w Long Beach. To była walka z czarnym chłopcem. Publiczność zapełniła trybuny stadionu. Kiedy czekałem w garderobie i Buddy nacierał mi ramiona, pokazali się wszyscy moi kumple: Willy i Sidney, i wszyscy, i nastrój zrobił się taki, jakbym miał wielki występ na Broadwayu. Oczywiście denerwowałem się piekielnie, człowiek zawsze przed walką się denerwuje. W końcu ktoś zawołał: - Dobrze, już wchodzisz, chłopcze! Włożyłem płaszcz kąpielowy, który uszyła mi babcia ściśle według wskazówek Buddy'ego. Babcia nie była szczególnie zachwycona tym, że jestem bokserem, ale przynosiłem do domu pieniądze i nigdy nie widziała mnie poturbowanego, więc zdołałem ją przekonać, że to jest dobry zawód. Jakoś szczęśliwie do tamtego dnia ani razu jeszcze nie zszedłem z ringu draśnięty czy zanadto posiniaczony. Niejeden z nas, chłopców w moim wieku, miał nos złamany, wybite zęby, uszy zdeformowane od ciosów. Ale ja miałem szczęście. Oczywiście „na dziko” walczyliśmy w większych rękawicach, a nie w ośmiouncjowych, jak się walczyło w debiutach. Więc ruszyłem na ring i kumple zaczęli wołać moje nazwisko. Większość bokserów w tamtych czasach przybierała pseudonimy, ja nie. Zawsze lubiłem to moje: „Tony Quinn”. Oznaczało to dla mnie zbyt wiele, żebym chciał to zmienić. Kiedy moi przyjaciele tak wrzeszczeli i bili mi brawo, publiczność zadecydowała, że woli mnie niż mojego przeciwnika. Najwidoczniej nabrałem już jakiegoś wyczucia teatralności od Aimee Semple McPherson. Kiedy ten czarny chłopiec, z którym miałem walczyć, szedł na ring, wszyscy buczeli. Czasem publiczność buczy w czasie walki i to uchodzi za dobroduszną zabawę, ale ja zawsze uważałem, że jest w tym coś smutnego. Żal mi się zrobiło tego chłopca. Ledwie stanął na ringu, usłyszałem, jak ktoś woła do niego: „Hej, Smoluch, ten chłopak zabije cię”. Smoluch to znaczy Murzyn. Epitet bardzo brzydki, Nie podobało mi się to. Mój przyjaciel, Buddy, był też czarny i wszedł na ring jako mój sekundant: on miał mi podawać wodę do płukania ust w przerwach między rundami. Teraz nacierał mnie ręcznikiem,kiedy siedziałem zakłopotany, niepewny, czy on tego wołania nie słyszał. Sędzia wywołał nas, żeby udzielić pouczeń. Nie ma walki bez tych cholernych pouczeń, wciąż takich samych - niemądry, śmieszny rytuał. „Dobrze, chłopcy, macie walczyć przepisowo, czysto. Jeżeli dotykam łokciem któregoś z was, macie się rozdzielić. Nie bijcie w zwarciu...” i tak dalej. Żaden tego nie słucha. Każdy myśli wtedy o sobie. Szacuje przeciwnika unikając jego wzroku. Ale ja nie mogłem nie spojrzeć w oczy temu chłopcu: kiedy spojrzałem, wpatrywał się we mnie, jak gdyby pytał: „I co będzie?” Coś w tych oczach wzbudziło we mnie sympatię. Wróciliśmy do swoich rogów i Buddy włożył mi w usta ochraniacz. Zrobił to tak serdecznie, tak jakoś patrzył na mnie, że chciałem mu powiedzieć: „Do licha, Buddy, jak ja mogę walczyć z jednym z twoich?” Bóg tylko wie, co Buddy myślał wtedy. Nagle zabrzmiał gong i mój przeciwnik ruszył prosto na mnie. Wtedy już umiałem pląsać i schodzić z linii, więc wystrzeliłem lewym, który trafił, po czym markując prawy sierpowy, walnąłem go lewym w żołądek. Był dosyć zaskoczony szybkością. Uderzył mnie dwa razy i przycisnął w rogu, ale ja nauczyłem się od Buddy'ego wielu sztuczek. Unieruchomiłem jego łokieć, odepchnąłem go i uderzyłem prawym sierpowym. Skoncentrowałem się. Ta walka zaczęła mnie rzeczywiście cieszyć. Przedtem walczyłem z bokserami miernymi, a ten był świetny, więc musiałem pokazać się z najlepszej strony. Pierwsza runda poszła dobrze. W drugiej mogłem robić prawie wszystko, co chciałem, i słyszałem, jak ludzie wrzeszczą: - Znokautuj go! Znokautuj! Markowałem prawą, on opuszczał rękę, a ja biłem hakiem: ale mogłem walczyć należycie tylko lewą ręką. Wygrałem drugą rundę także, Buddy powiedział mi: - No, przyspiesz teraz! Odpowiedziałem: - Co za różnica, Buddy? Mogę go pokonać. To jest walka sześciorundowa, po co więc już knockout? Powiedział: - Przecież walczysz właśnie po to. W czwartej rundzie czułem się bardzo pewnie i myślałem, że naprawdę mogę pokonać tego chłopca, kiedy tylko zechcę. Trochę przestałem uważać. I nagle on trafił mnie prawą. Tak mocno jeszcze nigdy nie oberwałem. Fakt, że cios może zamroczyć, wstrząsnął mną. Znalazłem się na linach. Stadion kołował i widziałem jedynie, jak ta postać się zbliża. Skuliłem się, kryjąc głowę. Trafił mnie lewym, i to mnie jakimś cudem otrzeźwiło. Prawdopodobnie mógł znokautować, ale dzięki temu, że walnął mnie w drugą stronę głowy, odzyskałem poniekąd równowagę. Znów się skoncentrowałem, gotów przetrwać tę rundę. Wybawił mnie gong, odetchnąłem z szaloną ulgą, naprawdę wybawił mnie z kłopotu. Kiedy wróciłem w róg, Buddy był wściekły. Że też zamiast wykorzystać swoją przewagę na początku rundy, dałem się temu chłopcu zaskoczyć! Zaraz miała być piąta runda, Buddy powiedział: - No wykończ go już! Muszę przyznać, że sam to wiedziałem: on pokona mnie, jeżeli ja go nie pokonam teraz. Bo pierwsze cztery rundy jednak wygrałem, nadal miałem lekką przewagę. Stałem się ostrożny, pilnowałem jego prawej ręki. Publiczność mnie dopingowała, ale jeszcze byłem trochę oszołomiony. Dopiero w minutę po rozpoczęciu piątej rundy zamarkowałem prawy i trafiłem tego chłopca lewym. Jego garda opadła, a ja dalej waliłem go lewym. Po czym trafiłem go prawym w brzuch, aż zgiął się. Trafiłem go znowu lewym hakiem, a on się zatoczył. Ludzie w najbliższych rzędach skandowali: „Za-bij czar-nu-cha! Za-bij czar-nu-cha!” Przypomniałem sobie jak rok przedtem staczałem walkę w szkole i nie mogłem zdobyć się na to, by uderzyć, bo chłopcy wołali_na mojego przeciwnika: „Żyd”. Tutaj wołano, żebym „zabił czarnucha!” Nie wykorzystałem przewagi. On wyprostował grzebiet i zaczai się cofać. Ja tylko punktowałem go dalej. Buddy wrzasnął: „Prawym go!” Garda chłopca była opuszczona i widziałem jego szczęki nie osłonięte. Wiedziałem, że jeżeli wyprowadzę prawy, od razu go powalę, ale coś mnie powstrzymywało. Nie mogłem wyprowadzić prawego. Dalej punktowałem. Zabrzmiał gong, wróciliśmy do naszych rogów i znowu Buddy mnie zwymyślał. Nie mogłem mu powiedzieć, że nie uderzyłem tego chłopca tylko dlatego, że publiczność tak wrzeszczała. Powiedziałem, że przecież mam wyraźną przewagę, więc żeby się nie denerwował. Zabrzmiał gong na początek szóstej rundy. Publiczność już mniej się mną interesowała, bo nie wykorzystałem prawego w poprzedniej rundzie. Wydawało się, że teraz kibicuje czarnemu. Ktoś go podjudzał: „No, bij, bij Meksykanina! To tchórz!” Odwróciłem głowę, żeby zobaczyć, kto tak wrzeszczy, i w tej samej chwili cios jak młot trafił mnie w prawą stronę szczęki. Poczułem ból, jak gdyby szczęka mi pękła: wszystko się zakotłowało. Zdrętwiałem. Nie mogłem poruszyć szczęką, nie mogłem stać i nie mogłem upaść. Następny mocny cios przeszył mi żołądek. Usiłowałem oprzeć się o liny, ale nogi miałem bezwładne. I ni stąd, ni zowąd leżałem na deskach, zdumiony diabelnie. Usłyszałem, jak sędzia liczy. Kiedy doliczył do siedmiu, spróbowałem się podnieść. Z trudem ukląkłem na jedno kolano... przy dziewięciu zacząłem wstawać z klęczek ... i osunąłem się. Po prostu zabrakło mi siły. Po raz pierwszy wtedy i ostatni zostałem znokautowany na ringu. Buddy przyszedł i podniósł mnie. Posadził mnie w rogu, zimną wodą umył mi twarz i spryskał głowę. Oprzytomniałem. Tylko głowa mnie trochę bolała. Nie było mi szczególnie przykro z powodu przegranej. Zdawałem sobie sprawę, że zapłaciłem za jedną chwilę nieuwagi, ale w sumie nie walczyłem źle. Kiedy wróciłem do garderoby, którą dzieliłem z innymi zawodnikami, przyszedł tam Jim Foster. Spojrzałem na niego potulnie, prawie czekałem, żeby powiedział: „No, to przecież żadna hańba, najlepszym pięściarzom świata zdarza się przegrać przez knock-out”. Ale Jim był wściekły. - Dlaczego nie wyprowadziłeś tego prawego w piątej rundzie? - Nie miałem możliwości. - Tamten był szeroko odkryty. Już go oszołomiłeś. Dlaczego nie wyprowadziłeś prawego? - Myślałem, że on tylko markuje i stara się mnie wciągnąć. Niech mi pan da jeszcze jedną walkę z nim, a pokonam go na pewno, przyrzekam. - Nie tylko nie dam ci jeszcze jednej walki z nim, ale jeżeli kiedykolwiek zobaczę cię na ringu znowu, sam wejdę i cholernie złoję ci skórę. Byłem zdumiony jego tonem. Mówił jak rozgniewany ojciec karcący syna, którego bardzo kocha. - Nigdy już nie chcę widzieć ciebie na ringu. Nie jesteś zabijaką. W tej grze nie ma miejsca dla takich jak ty. Buddy był przy tym wszystkim. W drodze do domu zapytałem: - Do licha, Buddy, jak myślisz? Buddy odpowiedział: - Myślę, że Jim ma rację. Chyba nie powinieneś walczyć. Też wiedziałem, że Jim ma rację. Nie miałem w sobie ani trochę instynktu zabijania. W żadnym razie nie byłbym wielkim pięściarzem. Chociaż podobała mi się efektowna strona boksu, ta cała widowiskowość, nie podobało mi się to współzawodnictwo. Podobał mi się dramat walki, jasne światła, dosyć świąteczny nastrój publiczności i solidarność z kibicami na widowni. Ale nie cierpiałem garderoby pełnej odorów jodyny, mokrej wyprawionej skóry, taniego mydła, brudnych, poplamionych ręczników i spirytusu do nacierania. Nie cierpiałem marności, kryjącej się za boksem, i tych wszystkich spoconych ciał, tych gorączkowych wysiłków, żeby osiągnąć coś pięściami. W tamten wieczór moja babcia powiedziała, że cieszy się z takiego obrotu rzeczy, bo tak jest dla mnie najlepiej. I że modliła się już od miesięcy, żebym z tym skończył. Oboje, wydaje mi się, wiedzieliśmy w głębi ducha, że to jest tylko prowizorka dla zdobycia pieniędzy. W kilka dni później natknąłem się na Dzieciaka Arismendiego, jednego z największych pięściarzy świata. Zaczął uprawiać boks, bo chciał wyprostować sobie nogi po przebytym paraliżu dziecięcym, i doszedł do tego, że został mistrzem świata w swojej klasie. Tydzień przedtem widziałem, jak Arismendi walczył z jednym z czołowych bokserów swojej ery, Lew.em Ambersem. W siódmej rundzie Ambers przycisnął Dzieciaka do lin. Powiedziałem mu: - Dzieciak, byłem tam, kiedy walczyliście, ty i Lew Ambers. W siódmej rundzie on zdrowo cię grzmotnął... Czy bolało? Odpowiedział dopiero po długiej chwili: - Tony, każdy uderza tak, że boli. 12 - Więc zrezygnowałeś z boksu? - zapytał doktor. - Właśnie, jakoś brakowało mi pomysłów, żeby szybko zrobić majątek. Zresztą ten ostatni sposób zarobkowania okazał się rzeczywiście bolesny. Nie tylko pod względem ambicjonalnym. Już nazajutrz przyznałem panu Fosterowi rację, kiedy stwierdzi łem, że na skutek uderzenia w nerkę w szóstej rundzie, siusiałem krwią. Tymczasem Willy i Sidney załapali trochę forsy na konkursach tańca. Zwycięzca zwykle otrzymywał puchar, który można było zastawić albo odsprzedać dyrekcji lokalu za pięć dolarów. Była sala dancingowa na rogu Olive i Piątej bardzo luksusowa... nie wpuszczali tam bez krawata. I był lokal w Parku nad Oceanem. I jeszcze jeden we wschodnim Los Angeles, tak zwany Dancing Księżycowy. Postanowiliśmy objąć naszymi wysiłkami cały ten obwód, brać udział w każdym 7 tych konkursów traktując to zarobkowo. Wszyscy zaczęliśmy trenować, żeby wkroczyć na parkiety rzeczywiście godnie. Ponieważ tylko ja miałem radio, cała gromadka co wieczór zbierała się u mnie. Salonik stał się naszą salą prób. Uzgodniliśmy, że będziemy zespołem. Willy obrotny w biodrach miał tańczyć rumbę; Sidney na swoich krótkich nogach jak tłoki miał być mistrzem foxtrotta; Dań z falującymi włosami nadawał się znakomicie do wiedeńskiego walca; no i ja, brunet z głową lśniącą od brylantyny, miałem nas reprezentować w tangu. Moja siostra służyła nam za wszystkie nasze przyszłe partnerki. W szkole prawie zapomniałem, że moim zasadniczym, ciągle najważniejszym celem jest architektura. Myśl o tym, że wkrótce wystąpię w blasku reflektorów z jakąś cudowną wymarzoną dziewczyną, kiedy każdy mój ruch będą śledziły tysiące oczu, ekscytowała mnie doprawdy bardziej niż perspektywa obliczania naporu na belkę stalową. Chętnie dałbym spokój kolumnom doryckim i korynckim, żeby stać się drugim Rudolfem Yalentino. Gdzieś czytałem, że tango trzeba tańczyć tak, jakby przez cały czas trzymało się nóż w zębach. Więc z babcinym nożem do mięsa co wieczór kroczyłem sztywno w takt tanga po saloniku. Daliśmy naszemu zespołowi miesiąc czasu na przygotowanie się do wielkiego natarcia. Na próbie generalnej Dań, Willy i Sidney wystąpili w ubraniach niedzielnych. Moja siostra włożyła najlepszą swoją sukienkę, a ja nie poskąpiłem sobie talku i brylantyny. Dzięki temu, że pożyczyłem jedną z froterek elektrycznych Franka Bowlesa, nasza chropawa podłoga była jak lustro. Willy zaprodukował rumbę. Takiego subtelnego poruszania biodrami nie powstydziłaby się nawet Marylin Monroe. Kiedy skończył tańczyć tę rumbę z moją siostrą, wiedzieliśmy, że mamy wspaniałego zawodnika. Następnie Sidney wykonał foxtrotta. Może nie dałoby się powiedzieć, że jego kroki są pełne gracji, ale cwałował zawrotnie, aż baliśmy się, czy nie przebije podłogi. Dań jak samo ucieleśnienie wdzięku tańczył walca zataczając kręgi, kołysząc Stellę w ramionach. Arcyksiążę austriacki mógłby się uczyć tych pas od niego. W końcu przyszła kolej na mnie. Starannie miotałem mo|a siostrą, tak jak Rudolf Valentino robił to z Yilmą Banky. Kiedyśmy skończyli, babcia oklaskiwała nas żywiołowo. Wszyscy czuliśmy podniecenie. Jesteśmy znakomici! Ale potem zaczęła się wielka debata nad pantoflami. Każdy z nas miał tylko zwyczajne półbuty. To nie uchodziło. Zespół tak wspaniały mógł tańczyć tylko w lakierkach. Byliśmy niepocieszeni, ponieważ żaden nie miał za co ich sobie kupić. W końcu jednak Sidney znalazł wyjście. Złożymy się na jedną parę dła nas czterech! Sidney nosił obuwie numer osiem, Dań - dziewięć i pół, Willy - osiem i pół, a ja - dziesięć. Więc za obopólną zgodą kupiliśmy parę lakierków numer dziesięć, ni mniej, ni więcej. Nasz pierwszy występ odbył się w starym i popularnym lokalu Belvedere na Dancingu Księżycowym. Żaden z nas nie miał dziewczyny, pozostawała nam jedynie nadzieja, że te, które podpierają tam ściany, będą tańczyły dobrze. Jak potem się przekonaliśmy, dziewczyna im brzydsza, tym lepiej tańczy. Piękne kobiety najwyraźniej uważają, że danserowi wystarczy samo szczęście trzymania ich w objęciach. Natomiast brzydkie rzeczywiście dokładają wszelkich starań, żeby ktoś z nimi zatańczył po raz drugi. Niestety, nie wzięliśmy pod uwagę tego, że będziemy musieli naszą maestrię dostosować do przygodnych danserek. Niefrasobliwy był tylko Sidney. Wiedział, że może podskakiwać, przytupywać i cwałować po swojemu, czyniąc ze swojej damy wyłącznie geograficzny punkt odniesienia. Ja zobaczyłem tam moją byłą koleżankę szkolną, więc poprosiłem ją, żeby zatańczyła ze mną tango. Zawsze miała okropną cerę, a lata, które minęły, odkąd chodziłem z nią do jednej klasy, nie okazały się dla jej trądziku łaskawe. Ogłoszono konkurs foxtrotta: Sidney pierwszy włożył nasze dobrze wysmarowane wazeliną lakierki. Życzyliśmy mu jak najlepiej, kiedy zabrzmiała muzyka. Sędziowie chodzili wśród tych podrygujących derwiszów i klepaniem po ramieniu eliminowali jednego po drugim. W końcu został Sidney ze swoją wybranką i jeszcze trzy pary. Wszyscy wznosiliśmy okrzyki na jego cześć, ale sędzia klepnął go i wyeliminował. Niemniej początek był dla nas dobry - pierwsze kroki na parkiecie i od razu czwarte miejsce. Sidney przekazał lakierki Willy'emu, który stanął teraz do rumby. Willy uzyskał trzecie miejsce! W walcu Dan uzyskał drugie. To już oznaczało nagrodę - pięć dolarów. A więc zarobek. Ogarnęły mnie wątpliwości co do mojej pryszczatej partnerki. Zastanawiałem się, czy w ogóle można by ją porównać ze Stellą. Przedtem długo błagałem babcię, żeby pozwoliła Stelli pójść ze mną. Wiedziałem, że nią mógłbym przemiatać ten parkiet zwycięsko, ale babcia zachowywała Stellę do lepszych rzeczy. Wcisnąłem stopy w lakierki, które piły mnie trochę, i wyprowadziłem na parkiet byłą szkolną koleżankę z nadzieją, że jednak będziemy gwoździem programu. Orkiestra zaczęła grać. Pryszczata poczuła tremę i zaczęła się ode mnie odsuwać. - Ja nie umiem tańczyć tanga. - Więc dlaczego nie odmówiłaś? - Chciałam tańczyć z tobą. - Ale ja tu przyszedłem na konkurs. Żeby tańczyć zarobkowo. Komu do diabła chce się tańczyć dla przyjemności? Biedaczka zalała się łzami. Odwróciłem się w popłochu. Orkiestra grała. Poprosiłem do tańca pierwszą lepszą, na którą padł mój wzrok. Dopiero, kiedy wyszedłem z nią pod wirujące światła, zobaczyłem, że jest dostatecznie stara, żeby być moją babką. Oplotłem ręką jej spocone plecy i zacząłem moje adagio. Od razu wiedziałem, że czeka mnie klęska. Tę kobietę uczył tańczyć chyba Montezuma. Kiedy ja usiłowałem wiernie naśladować Yalentina, ona wykonywała jakiś taniec wojenny. Los jednak oszczędził mi wstydu, bo odklepano nas, ledwie zaczęliśmy się szamotać. Podziękowałem tej pani za mecz zapaśniczy i wróciłem do przyjaciół. Okazali mi dużo serca. Zaczekaliśmy, aż Dan dostanie swoje pięć dolarów, po czym poszliśmy do jadłodajni otwartej przez całą noc i najedliśmy się za wszystkie czasy. W pewien wieczór w kilka tygodni później w sali dancingowej na przystani Santa Monica zobaczyłem wysoką dziewczynę, smukłą i gibką, wprost stworzoną do tego, by z nią tańczyć tango. Chód miała jak królowa - czy w każdym razie jak księżniczka - i ponadto suknię długą do ziemi, co było dobre. Mogła wyglądać w tańcu bardzo efektownie. Siedziała z dwiema innymi dziewczynami. Ruszyłem w jej stronę, ale nigdy przedtem nie zdarzyło mi się zbliżyć do takiej wielkiej damy. Co będzie, jeżeli ona mi odmówi? Więc pobiegłem z powrotem do Danny'ego. - Hej, nie wiem, jak ją poprosić. - Chodź - powiedział Dań. - Ja ją poproszę za ciebie. Wykazał szaloną ogładę. Podszedł i przedstawił się. Stał się w moich oczach światowcem, facetem posiadającym ów savoir vivre. Złożył ukłon bardzo niski, bardzo dworny. Wszyscy wokoło chyba pytali: „Kto to jest ten wariat? Co to za głupek tak się kłania?” W tamtych czasach, po pierwszej wojnie, ukłon, masz pojęcie, doktorze. No, ale powiedział: - Mój przyjaciel obserwuje panią. Zawsze używał bardzo dużych słów. Zwalczając w sobie kompleks Meksykanina i nieuka czytał książki, używał ogromnych słów. On, chłopiec szesnastoletni, mówił teraz do dziewczyny: - Mój przyjaciel obserwuje pani taneczne umiejętności. Jego zdaniem, pani tańczy... hmm... fascynująco, byłby zatem niepomiernie wdzięczny, gdyby pani uczyniła mu ten zaszczyt i przystąpiła z nim do konkursu tanga. Pani pozwoli, że jej przedstawię mojego przyjaciela. Pan Anthony Quinn. Zaskoczył ją swoim przemówieniem. Wstała i podała rękę jemu i mnie, gdy tymczasem wszyscy przy jej stoliku chichotali. - No, ja niezbyt dobrze tańczę tango - powiedziała łagodnie. Odezwałem się: - Na pewno dobrze. Patrzyłem na panią i chciałbym, żeby właśnie pani zatańczyła ze mną w konkursie. - Świetnie, zgoda... nikt mnie jeszcze do tego nie prosił. Odchodząc oznajmiłem tak uwodzicielsko, jak tylko zdołałem: - Więc kiedy zagrają to tango, poproszę panią, jeżeli pani się zgadza. - Świetnie - powtórzyła - ale słuchaj, chłopcze, nie sądzisz, że powinniśmy przedtem zrobić próbę czy coś w tym guście? Rozejrzałem się po tej przestronnej sali. Tańczyło może z tysiąc osób, i to nie tylko młodzież. Wówczas ten dancing na przystani Santa Monica był lokalem dosyć snobistycznym, przyjeżdżało tam wiele osobistości z Hollywood, słynni reżyserzy i gwiazdy, żeby popatrzeć na tańce. Dla nich to było jak wyprawa do slumsów. Kiedy wyszliśmy na parkiet, doznałem olśnienia. Przecież dotychczas tańczyłem tylko z moją siostrą i z tą starą nietoperzycą, która okazała się moim Waterloo. Nigdy jeszcze nie tańczyłem z dziewczyną. Teraz czułem ją przy sobie, tę nieznajomą, taką wysoką i ładną, czułem jej zapach, i to mi uderzyło do głowy, wydawało się romantyczne. Górne światła migotały, i to także wydawało mi się bardzo romantyczne: uroczą istotę tulę w objęciach, za oknami ocean chlupocze o molo. Stwierdziliśmy, że tańczy nam się zupełnie dobrze. Powiedziała, że ma dwadzieścia cztery lata. Krążyłem po parkiecie z damą naprawdę wyrafinowaną! Zakochałem się. Nastąpił konkurs. Ogłoszono tango. Przeprosiłem dziewczynę i bardzo prędko odszedłem, żeby włożyć lakierki. Potem znów wyszliśmy na parkiet. Orkiestra zaczęła grać. Tańczyło teraz chyba ze sto par. I chodził wśród nich sędzia. Kiedy kładł komuś rękę na ramieniu, ta para odpadała, wyeliminowana. Widziałem, jak on zbliża się do nas i pomyślałem: tańczę z nią, a jednak wyrzucą mnie z parkietu. Ale sędzia przeszedł obok. Klepnął jakąś inną parę. Och, ta ulga! Wkrótce zostało tylko dwanaście par. Orkiestra zagrała znowu. Rad, że przetrwałem trzy pierwsze rundy, zacząłem wprowadzać efekty. Dziewczyna dostosowywała się przepięknie. Podnosiłem ją i okręcałem w kółko, nieomal kładliśmy się na podłodze i prostowaliśmy się powoli. Sędzia szedł ku nam i pomyślałem: tym razem odpadniemy. Znowu muzyka ucichła, a myśmy zostali na parkiecie jako jedna z trzech najlepszych par. Wszyscy na nas patrzyli, krąg reflektora sunął z nami. Czułem się cudownie. Byłem kimś: wszystko, co robiłem, miało rzeczywiście znaczenie. Publiczność klaskała, ilekroć reflektor zatrzymywał się na którejś parze. Mój zespół gwizdał owacyjnie, ilekroć blask padał ,na nas. No i właśnie my dostaliśmy złoty puchar. Kiedy przyjmowałem puchar, przypomniałem sobie, że mam uśmiechać się zwycięsko. Odprowadziłem dziewczynę do jej stolika i zapytałem ją, gdzie mieszka. Okazało się, że niedaleko mojego domu. Zapytałem, czy ma kogoś, kto ją odprowadzi. Odpowiedziała, że nie. Moim kumplom zaimponowała ta piękna, wyrafinowana, dwudziestoczteroletnia dama w przezroczystej sukni. Okazała wysoką klasę, bo nie kręciła nosem na to, że jedzie z nami odkrytą ciężarówką, którą Sidney pożyczył od swojego ojca. Odprowadziłem ją do drzwi i powiedziałem: - Dobranoc... Zobaczymy się w przyszłą sobotę, może. - Nie wejdziesz? - zapytała. Spory kawałek drogi miałem stamtąd do domu i dochodziło już pół do pierwszej, a ja nigdy nie wracałem tak późno. Babcia zawsze nalegała, żebym wracał przed jedenastą. Ale nie mogłem odpowiedzieć, że nie wejdę. Wydawałoby się to w złym tonie. - Napijemy się do poduszki - rzekła zachęcająco. Podbiegłem do chłopców i powiedziałem: - Słuchajcie, zaprosiła mnie na jeden głębszy. Wszyscy robili do mnie miny i gestykulowali nieprzyzwoicie, kiedy odjeżdżali. Wszedłem do tego mieszkania. Jeszcze mi się nie zdarzyło znaleźć się wśród takiego zbytku. Szybko oceniłem, że komorne tu wynosi prawdopodobnie około dwudziestu pięciu dolarów miesięcznie. Były małe pyzate lalki z kokami na czubkach główek, łagodne czerwone światła i był gramofon z korbą. Ona szepnęła: - Pozwolisz, że przebiorę się w coś wygodniejszego... Au! Dosłownie tak mówiła Joan Crawford w filmach. Wkroczyłem w wielki świat. Wyszła z sypialni ubrana w szatę zupełnie przezroczystą. Pochwaliła mnie za taniec i napełniła mi szklankę alkoholem, który od razu uderzył mi do głowy. Zanim się obejrzałem, siedziałem na łóżku i ona już rozpinała mi spodnie. I oto leżałem nagi i wściekle zakłopotany, bo miałem erekcję. Myślałem sobie: do licha! Ona to zobaczy, pomyśli, że jestem jakiś zbereźnik! No, zdjęła z siebie tę szatę i położyła się przy mnie. Myślałem: biedaczka, jest pewnie zmęczona, powinienem dać jej zasnąć. Starałem się jej nie przeszkadzać. Tylko że nie wiedziałem, co robić z sobą. Jęknęła cicho i odwróciła się do mnie: ręka jej opadła mi na piersi tak, że nie mogłem się podnieść. I zaczęła sunąć po ciele... Boże! Oby nie dotknęła tego, nie poczuła, jakie to twarde. Co ona o mnie pomyśli? Powiedziałem jej, że mam dwadzieścia dwa lata, ale miałem dopiero szesnaście i nie bardzo byłem owłosiony. Dotykała. Boże, teraz będzie wiedziała o mnie wszystko. Wciągnąłem oddech, przypuszczając, że ta ręka się wycofa. Już zaczynałem trzeźwieć. Ku mojemu zdumieniu ręka tam pozostawała. Myślałem: ona tak przez sen... sama nie wie, co robi. Wkrótce potem przeturlała się na mnie i zaczęła się o mnie ocierać. Och... och... - myślałem - więc w taki sposób to się robi. Biedaczka pewnie wypiła za dużo i jutro będzie nienawidzić mnie za to. Ale jako gentelman zapytałem z wahaniem: - Czy mogę...? Szepnęła: - Proszę... No i przeżyłem swój pierwszy romans. Ta dziewczyna była niepohamowana. A mnie dotąd z moją chłopięcą koncepcją seksu marzyły się różowe obłoki, cicha muzyka, dotykanie kogoś i uczucie ulatywania w przestworza. Coś, co po prostu nie mogło mieć nic wspólnego z jękami i postękiwaniem prawie zwierzęcym. Nie wiedziałem, czy nie powinienem odczuwać wstrętu wobec odgłosów, jakie ona wydawała. Nie wiedziałem, czy mi jest przyjemnie, czy nie. Zadawałem sobie pytanie: a jeżeli sprawiam jej ból...? Przetoczyła się na wznak i pociągnęła mnie na siebie, kiedy ja zajmowałem się analizowaniem tych dziwnych posapywań i jęków. Nie przychodziło mi do głowy, że ona odczuwa rozkosz. W końcu przeciągle, przeraźliwie wrzasnęła i oboje mieliśmy orgazm. Nie patrzyłem na nią zgorszony: Boże, co ja robię? Robię rzecz straszną! Nie miało to dla mnie żadnego związku z miłością. Wyzwoliłem się z jej objęć. Wstałem z łóżka i ubrałem się. Tymczasem ona dalej jęczała. Myślałem: Boże, jeżeli się obudzi i zobaczy, że jestem tutaj, może wezwie policję, może zacznie krzyczeć, oskarżać mnie o gwałt. Wyszedłem stamtąd i przez całą drogę do domu biegłem. Oczywiście babcia czekała na mnie. Była wściekła. Wróciłem o pół do drugiej czy nawet o drugiej w nocy. Poczuła, że piłem alkohol, i trzepnęła mnie po twarzy. Dopiero co kochałem się z wyrafinowaną damą, a moja babcia dała mi klapsa i kazała iść spać jak nastolatkowi, którym zresztą byłem. Zaczęła mnie rozbierać. - Jesteś pijany - mówiła. - Wiedziałam, że ty z tymi chłopcami wpakujecie się w coś niedobrego. Spróbowałem skłamać, że po wygraniu konkursu zrobiliśmy sobie oblewanie, ale przyjęła to zgoła nie udobruchana. I nagle zobaczyła moje slipki: jeszcze mokre. - Co ty robiłeś? - zapytała podejrzliwie. - Jak to? - zapytałem udając niewiniątko. - Dlaczego masz mokre majtki? - Dlatego, że się pociłem, dlatego, że tańczyłem - odpowiedziałem i ruszyłem do łazienki. - Zdejmij je. Pokaż. - Nie! - Pokaż mi. - Ściągnęła ze mnie slipki. Chwyciła mnie za pik jeszcze mokry. - Z kim byłeś? - Z nikim - odpowiedziałem. - Może mam katar czy coś. Wtedy babcia zrobiła rzecz straszną. Powąchała. - Byłeś z kobietą. - Nie, babciu - odpowiedziałem. - Nie, nie byłem. Podniosła but i walnęła mnie nim. - Nie wiesz, że możesz dostać jakiejś choroby od tych plugawych dziwek? - zapytała. Była rozsierdzona. Kazała mi się umyć ciepłą wodą i mydłem. Nazajutrz chciała pójść ze mną do lekarza, żeby przepisał lekarstwo, zanim to mi odpadnie w wyniku jakiejś okropnej choroby. Czułem się jak zbity pies. Codziennie przez tydzień musiałem jej pokazywać i patrzyła, czy mi nie gnije. - Czekamy dziewięć dni - pouczyła mnie. - Po dziewięciu dniach ta ropa zaczyna wyciekać. Żyłem w strachu przez dziewięć dni. Wcale nie wychodziłem z domu. Spodziewałem się, że to mi zzielenieje i odpadnie lada sekunda. Babcia mnie oświeciła, że kobiety zachodzą w ciążę, a mężczyźni nabawiają się chorób. Sprawiła, że to wszystko wydawało się bardzo skomplikowane i przerażające. Moi kumple oczywiście chcieli mieć pełne sprawozdanie. Dla nich byłem przez tydzień wielkim bohaterem, ponieważ może miałem trypra. Ojej, jeżeli się miało trypra, było się naprawdę mężczyzną! Fakt, że poszedłem na „całego”, ogromnie podniósł mnie w ich oczach i chcieli znać każdy szczegół tamtego wieczora. Coraz bardziej tę opowieść dramatyzowałem. Wszyscy interesowali się stanem mojego zdrowia dosyć długo. Chyba w dziesięć dni później, kiedy już stwierdziłem, że penis mi nie zzieleniał, poszedłem do tej dziewczyny. Zastałem ją samą. Coś gotowała. - Wejdź - rzekła. - Chcę cię przeprosić. - Za co? - Za tamto. Myślę, że ty byłaś pijana i ja byłem pijany. Nie wiem, czy wiesz; co się stało. - A co się stało? - Och, nie wiesz? - No, stało się coś? - Nie jestem pewny, czy przystoi o tym mówić, ale myślę, że powinnaś natychmiast pójść do doktora - powiedziałem. - Co to znaczy? Masz rzeżączkę, czy jak? - Ona była bardzo rzeczowa. - Nie, nie, ale... to znaczy, może jesteś w ciąży? Zachichotała: - Dzieciaku, ile ty lat masz naprawdę? - Jak to? - Powiedz. Ty pierwszy raz to robiłeś? - Żartujesz chyba. Nie, posiadałem już mnóstwo kobiet. - Ile ty masz lat? - Ojej, mam... - Kłamałeś. Ty nie masz jeszcze dwudziestu dwóch, prawda? - No, mówiąc szczerze, mam osiemnaście. - Szczerze? - Szesnaście - przyznałem się. - To był twój pierwszy raz, dzieciaku? - No... owszem, pierwszy. - Nie martw się. Ja nie jestem w ciąży. - Skąd wiesz? - Dziewczyny wiedzą. i poza tym umiem zadbać o siebie: nie martw się. - Na pewno nie jesteś? - Nie jestem. - Jeżeli będziesz, powiesz mi? - I co byś wtedy zrobił? - No, wziąłbym z tobą ślub. Objęła mnie i pocałowała w czoło, kiedy nagle ktoś zastukał do drzwi. Zostawiła mnie, poszła otworzyć. Wszedł starszy mężczyzna, może dwudziestopięcioletni. Przedstawiła nas sobie. - No, Tony, muszę już się ubierać. Wychodzę z George'em. Weszła do sypialni. George odwrócił się do mnie i mrugnął. Nie wiedziałem, co powinien w takich okolicznościach zrobić gentelman. Dać mu w zęby, czy mrugnąć serdecznie w odpowiedzi? Więc wybrałem inne wyjście. Wybiegłem stamtąd. Usłyszałem, jak „chłopiec” śmieje się. Chłopiec: Parszywa historia. Opowiedz temu swojemu szarlatanowi, jak wtedy przez całą drogę do domu płakałeś. Opowiedz mu, jak myśl o tej dupie prześladowała cię, dopóki nie spotkałeś Sylwii. Zawsze miałeś kiepski gust, jeśli chodzi o kobiety. Wydawało ci się, że miłość przyjdzie obleczona po samą szyję w tandetne migotliwe ciuchy. Mężczyzna: Kto, do diabła, tak to ustawił? Przecież ty, ty mały obłudniku, gówniarzu. Wolałeś nie otwierać oczu wtedy na plaży. I Ricie, kiedy cię prosiła, nie odważyłeś się zwyczajnie pokazać swojego pika. Musiałeś ukryć się za płotem i wysunąć go przez dziurę po sęku, żeby obejrzała. Chłopiec (broni się): To było dawno temu. Mężczyzna: No, ty mały świntuchu, może jeszcze zaprzeczysz, że chciałeś robić te rzeczy ze swoją rodzoną siostrą! Chłopiec: Znowu ci się coś uroiło po wariacku. Owszem, kochałem ją bardzo, od czasów El Paso, kiedy była malutka i chorowała i opiekowałem się nią. Mężczyzna: Dobrze, nie wściekaj się, smyku. Ja tylko uważam, że rozbudziłeś się seksualnie w sposób niekoniecznie najnormalniejszy pod słońcem, no, może nie? Chłopiec (najeżony): Co ty wygadujesz, do diabła? Mężczyzna: Bo przecież było ci przyjemnie patrzeć, jak Rita reaguje na widok twojego penisa w tej dziurze po sęku. Chytrusie zasmarkany. Dlaczego po prostu nie wyciągnąłeś go i nie pokazałeś? Chłopiec (gniewnie): Dlatego, ty stary skurwysynie, że Rita była moją kuzynką! Mężczyzna: Później to ciebie jednak nie powstrzymało od pieprzenia jej. Chłopiec (prawie ze łzami): Wyspowiadałem się z tego księdzu. Zresztą to naprawdę nie było tak, jak mówisz. Myśmy tylko ocierali się o siebie. W każdym razie ksiądz mi przebaczył. Mężczyzna: No pewnie, ksiądz wszystko ci przebaczał w tamtych czasach. Ale ty mnie nie chcesz przebaczyć niczego... Chłopiec (przerywa): Miałem wtedy dziesięć lat... Mężczyzna (łagodnie): Ja ciebie nie potępiam, tylko myślę, że byłoby zdrowiej, gdybyś był uczciwszy, bardziej bezpośredni. (Zaczyna się śmiać). I do licha, smyku... czy wobec Connie w tamten wieczór na schodkach podium nie zachowałeś się, jakbyś miał fioła? Chłopiec (uśmiecha się): Tak, nigdy tego nie mogłem zrozumieć. Byłem w niej zakochany, ale kiedy ni stąd, ni zowąd powiedziała mi prosto z mostu: „Kocham cię”, nie wiedziałem, co robić. Mężczyzna: Po tych wszystkich latach, smyku, to nadal jest trudna chwila. Ja osobiście nie wierzę w takie wyznanie w żadnym razie, więc tylko rozgrywam sytuację. Chłopiec: Ty jesteś zwichnięty psychicznie. Mężczyzna: No, wracajmy do Connie. Chłopiec: Ona miała zielone oczy... Mężczyzna: Jak ta czarna pantera. Chłopiec: Tak. Mężczyzna: I włosy miała czarne, prawda? Chłopiec: Czy to znaczy, że chciałem z tamtą kocicą? Mężczyzna: No, a nie chciałeś? Chłopiec: Rany boskie, ty jesteś chory. Mężczyzna: Dobrze już, przestań. Opowiedz tę historię z Connie. Chłopiec: Jej oddech pachniał jabłkami, kiedy podszedłem do niej tam u stóp schodków. W sali było ciemno i pusto i my sami we dwoje. Staliśmy i patrzyliśmy na siebie. Mogłem tak stać przez całe lata i tylko patrzeć na nią... wdychać ją. I raptem ona powiedziała po prostu: „Tony, kocham cię”... (nie może mówić dalej) Mężczyzna: Płaczesz teraz, ty frajerze. Zamiast objąć j ą, przy tulić, pocałować w te piękne usta, tyś ją walnął w żołądek (chłopiec przytakuje rozżalony). Dziewuszka zaniemówiła, nic nie rozumiała. Ale chciała zrozumieć, tylko że ty od razu uciekłeś w ciemność wieczoru. Chłopiec (płacze): Może właśnie ona była tą jedną, jedyną. Mężczyzna: Może, ale ty to popsułeś. Chłopiec (szlocha): Dlaczego nie pobiegła za mną? Mężczyzna: Po tym twoim walnięciu? Była niegłupia, smyku, ale nie aż tak niegłupia. Zresztą miała zaledwie trzynaście lat. Chłopiec (próbuje uchylić się przed mocnym chwytem mężczyzny): Ja tylko w taki sposób potrafiłem jej odpowiedzieć, że też ją kocham. Myślałem, że ona zrozumie. Mężczyzna (ze śmiechem): Żadna samica nie zrozumie walnięcia w splot słoneczny w odpowiedzi na jej wyznanie miłości. No, dobrze, które poza nią rzeczywiście ci się podobały? Chłopiec: Podobała mi się Evie. Ta by zrozumiała. Mężczyzna (zaniepokojony): To jest temat, którego wolałbym nie poruszać. (Bierze papierosa i zapała nerwowo). Chłopiec: Ja wiem, że nie lubisz patrzeć tej prawdzie w oczy, ale każdą z nich o całe niebo przewyższała Sylwia. Rozumiała takie walnięcia lepiej niż każda inna na świecie. 13 Była piękna słoneczna niedziela. Ukończyłem film. Ta rola nie należała do moich najlepszych kreacji, ale przynajmniej przetrwałem. A chwilami już myślałem, że się rozłożę. „Chłopiec” przez cały ten ciężki okres trzymał się dosyć blisko. Nie pochwalał tego filmu od samego początku. Wiedział, że niewiele w życiu robię rzeczy świadomie nieuczciwych. Tym razem skurwiłem się. Wyrozumowałem sobie, dlaczego jestem nieuczci- wy, i zdołałem sobie wmówić, że czynię to w jakimś wyższym celu, z myślą o zapewnieniu przyszłości moim dzieciom, o mojej karierze, ale chłopiec wiedział, że to jedna wielka bzdura. Wykazywał mi, że wszystkie „cudeńka”, które mają być dla mnie rekompensatą, będą mi tylko nieustannie przypominały to kurew-stwo. Dręczył mnie też moim ulubionym cytatem z „Cyrano de Bergerac”. Mam pracować w dzień i w nocy, by mieć sławę z jednej pieśni? Mam nad każdym zdaniem drżeć, by swe imię ujrzeć w druku? Nie, dziękuję, ale nie. Mam obliczać, knować, bać się i wizyty składać częściej aniżeli pisać wiersze? Mam zabiegać o łaskawość? Nie, dziękuję. Ale... Ja chcę śpiewać, śmiać się szczerze i przemawiać głosem męskim i kapelusz po swojemu nosić zawsze ot, na bakier. I za jedno „nie” czy „tak” walczyć chcę do upadłego. Choćby sławy i fortuny przysporzyć mi to nie mogło, nie chcę pisać ani strofy nie płynącej prosto z serca. Wciąż powtarzał będę sobie: Dusza niech ma same kwiaty, nigdy chwasty - ale zrywać trzeba je w ogrodzie własnym Wiedziałem od lat, że za dużo energii zużywam na atakowanie duchów kosztem rozpatrywania, interpretowania własnego życia i poszczególnych chwil i odkrywania w nich sensu. Wciąż jeszcze targał mną wielki niepokój w poczuciu cholernej winy tego, że sprzeniewierzyłem się samemu sobie. Ale kiedy swoją winę pojąłem, już nie wiedziałem, któremu „samemu sobie” mam być wierny. W tamten niedzielny poranek zabrałem dzieciaki wysoko na górę Malibu. Staczałem z Katie długie boje o sposób wychowywania dzieci. Chciałem, żeby wychowywały się w jakiejś religii. Wszystko jedno w jakiej, bo stanowczo uważałem, że powinny przynajmniej znać formę jakiejś wiary. Później mogą zmienić wyznanie, jeżeli zechcą. Wiedziałem, że formę wiary można zmienić tylko wtedy, gdy się ją zna. Katie z drugiej strony uważała, że nie należy narzucać dzieciom żadnego wyznania. Niech same zadecydują, kiedy dorosną. Skapitulowałem. Usprawiedliwiałem się przed sobą dosyć logicznie, że zanadto jestem zajęty swoją karierą, żeby walczyć z Katie. Jakże łatwo my, mężczyźni, zrzucamy z siebie odpowiedzialność ~za nasze najważniejsze kreacje, chociaż chętnie przyjmujemy odpowiedzialność za kreacje znacznie mniej ważne. W miarę jak dzieci dorastały, przykładałem coraz większą wagę do tego, żeby w jakiś sposób obcowały z Bogiem czy z przyrodą, czy z siłą życia, czy bodaj z własnym „ja”. Zabierałem je w niedziele w ładne okolice: gdzieś na plażę albo na szczyty gór, i prosiłem, żeby tylko siedziały i myślały o wszystkim, o czym chcą myśleć -najlepiej o Bogu. Więc wyruszyliśmy w tę niedzielę na jedną z gór pasma Malibu. Był ciepły - poranek jesienny. Zaparkowaliśmy samochód przy krętej szosie i powędrowaliśmy pod górę przez gąszcza bylicy i glandulozy. Na szczycie rosły karłowate dęby i wysokie krzaki wawrzynu. Każde z czworga dzieci wybrało sobie jedno drzewko, usiadło pod nim i zapatrzyło się w daleki Pacyfik. Przyglądałem się tej mojej czwórce. Chrissy miała już siedemnaście lat, Kathy - szesnaście, Duncan miał trzynaście, a najmłodsza, Vally, ukończyła dopiero siedem. Ciekaw byłem, co się dzieje w ich łepetynach Yałly bawiła się wspaniale. Przerywała milczenie co chwila wołając, że zobaczyła wiewiórkę czy jaszczurkę, czy też „coś przetrzepotało”. Inne dzieci uciszały ją. Kochałem je za to, że starają się sprawić przyjemność swojemu tacie. Wszyscy czworo bezbłędnie „grali w tę grę”. Zawarliśmy pakt, że nie będę ich pytał, o czym myślą. Dzięki Bogu nigdy też nie pytali, o czym ja myślę. Byli jedynym mostem łączącym mnie z rzeczywistością. Nie chciałem ich rozczarować pod żadnym względem, „Chłopiec” najbardziej lubił te nasze wypady. Wybierał sobie jakieś miłe miejsce w cieniu i tylko kiwał aprobująco głową. Ale nie dopuszczał mnie, skurwysyn mały, do siebie dostatecznie blisko, żebym mógł go zapytać, czym wciąż jeszcze się trapi: dlaczego nie chce dać mi spokoju; dlaczego ja nigdy nie mogę odczuwać tego, co pragnę odczuwać nade wszystko - miłości innej istoty ludzkiej. Ja kochałem moje dzieci, ale sam nie byłem zdolny do odczuwania, że one kochają mnie. Nie docierała do mnie niczyja miłość. Wmówiłem sobie, że nigdy nie byłem kochany. A bez uczucia,, że się jest kochanym, żadne pieniądze ani rzeczy, żadne osiągnięcia nie mają znaczenia. Potrafię, Bogu dzięki, dawać miłość - może w niej błądzę, ale potrafię ją dawać, więc dlaczego brak mi talentu, zdolności, sposobów do przyjmowania jej? Dlaczego otrzymałem całe to wyposażenie nadawcze, a brak mi wyposażenia odbiorczego? Jestem człowiekiem nadającym wiele różnych meldunków, ale nigdy nie wiem, czy one zostały odebrane. Mówię w próżnię. W tamtą niedzielę jednak, kiedy moje dzieci i „chłopiec” siedzieli tak w pobliżu, było mi jakoś dobrze. Odczuwałem ich serdeczność i aprobatę, chociaż nie miłość. To już mi wystarczało, żeby dalej toczyć walkę o przetrwanie. Sekretarka powiedziała, że muszę zaczekać, bo doktor jest zajęty nagłym przypadkiem. Zastanowiłem się, co to oznacza dla psychiatry. Co on wtedy robi? Jakich instrumentów używa? Jak natrafia na ów utajony skrzep psychiczny czy też jak wyciąga ów pocisk emocjonalny, kaleczący człowieka? Siedziałem w sekretariacie i przeglądałem magazyny. Patrząc na fotografie pięknych kobiet, dumałem, która z nich zdolna jest powiedzieć „kocham cię” i kochać rzeczywiście. Po pewnym czasie nagły przypadek wyszedł z gabinetu doktora. Miła jakaś dziewczyna. Wyszła uśmiechnięta. Gdyby sieją widziało w przejściu na ulicy, można by jej pozazdrościć tego pozornego spokoju. Boże, pomyślałem, jedyny kłopot z chorymi nerwowo polega na tym, że oni genialnie ukrywają, co ich boli. Doktor ruchem ręki zaprosił mnie do swojej jaskini lwa. Odłożył teczkę „nagłego przypadku” i otworzył moją. Ciekaw byłem, czy on musi odświeżać sobie pamięć. Och, tak - pan taki to a taki, lat: tyle to a tyle, choroba określona jako niezdolność do odczuwania miłości. - No, jak minął weekend? Należycie złożyłem sprawozdanie z ubiegłych czterdziestu ośmiu godzin. Nie miałem myśli samobójczych, nie zażywałem leków poza jedną łagodną tabletką nasenną, nie pozwalałem sobie na wybuchy poza tym jednym, kiedy moja żona popatrzyła na obraz, który malowałem od miesiąca, i powiedziała: „Owszem... obiad na stole”. Pociąłem wtedy to płótno w strzępy. Ostatecznie nic piekielnie ważnego. Nic, po prostu cicha desperacja. Opowiedziałem też o wycieczce z dziećmi. I zaznaczyłem, że „chłopiec” tam był także i chyba to pochwalał. - Rozmawiałeś z nim? - Nie, on nie chciał rozmawiać. Tyle że siedział tam, jak gdyby należał do rodziny. - Czy lubi te dzieci? - Rozmaicie. Utożsamia się z Duncanem. Obaj mają pewne swoje dziwactwa: nie wiedzą czasem, co robić z oczami. Zrazu to wydaje się nieśmiałością. Ale nieśmiałością nie jest. Po prostu boją się patrzeć ludziom w oczy, bo widzą w nich zbyt dużo cierpienia, więc wolą odwracać wzrok. Moje dziewczynki „chłopiec” uważa w mniejszym bądź w większym stopniu za siostry. Kocha je, ale trudno mu się z nimi utożsamiać. Poza tym wie przecież, że nigdy dla nich nie zdoła być numerem pierwszym i że w końcu będzie musiał ustąpić miejsca jakiemuś mężowi czy kochankowi. Boi się narazić na cierpienie. - Mówisz teraz o sobie czy o „chłopcu”? - Mówię teraz o nas obu. - Czy którąś z córek kochasz bardziej niż inne? - Kathy urodą i siłą charakteru przypomina mi moją babcię. Vally jest niebezpiecznie podobna do mnie. Mówię: niebezpiecznie, bo i ona, i ja kierujemy się przemożnymi zachciankami, więc zależymy tylko od naszych hamulców. Mam nadzieję, że hamulce Vally są lepsze niż moje. Christinę najtrudniej mi określić, bo obarczyliśmy ją obowiązkiem, którego ona nie znosi. - Myślisz o obowiązku po Christopherze? - Tak. - Kiedyś zacząłeś mi mówić o śmierci tego twojego pierworodnego. Czy już możesz zmierzyć się z tym, Tony? - Nigdy. Proszę, nie mówmy o tym. Proszę. - Czy chłopiec chce o tym mówić? - Nie, to jedyna sprawa, co do której w pełni się zgadzamy. Doktor westchnął i zmienił temat. - Więc opowiedz mi o Christinie. - Ona, mam wrażenie, wiedziała, że jest po to, by połączyć na nowo dwoje ludzi. Ciężki obowiązek dla małego dziecka. Zostało jej to narzucone, ale trochę też nałożyła na siebie sama. Później zapragnęła zmienić swoją osobowość operacją plastyczną nosa. Byłem przerażony. Ja bym za nic swojego nosa nie zmienił. Ostatecznie spożytkowałem wszystkie moje felery. Dokładałem starań, żeby obracały się na moją korzyść, pracowały dla mnie. Kiedyś miałem pretensję o nie do gwiazd i nawet poszedłem do astrologa. On mi powiedział, że nie osiągnę niczego nazywając się Anthony Quinn. Doradził, żebym odtąd nazywał się Bruce Quinn. Później przez jakiś czas próbowałem pisać pod pseudonimem Arthur Andretti. Ale zawsze powracałem do stwierdzenia faktu, że muszę dopiąć czegoś tylko pod tym imieniem i nazwiskiem, pod którym rozpocząłem życie na tym świecie. W każdym razie zdziwiłem się, że jedna z moich córek chce sobie zmienić kształt nosa. To był przecież dobry nos. To nos mojego ojca, i mój, i mojej siostry. Dobry, mocny nos, trochę wyzywający. - Znowu Cyrano. - Skoro tak wolisz, doktorze. Ale Cyrano nie tylko mówił o swoim nosie. Używał go jako flagi. Mogłaby to być flaga rasowa czy też polityczna. Po prostu jeszcze jedna flaga. Christina zmieniając sobie nos zrezygnowała z tej flagi. Chciała wyglądać jak tysiące innych dziewcząt. Ja znam wartość odważnego różnienia się od innych, zmuszania ich, żeby akceptowali człowieka na jego warunkach. Wiem, że Christina po tej operacji nie zdoła dojść do siebie, dopóki nie znajdzie jakiejś flagi na miejsce nosa, który kazała sobie przyciąć. Właśnie dlatego martwię się o nią najbardziej. Reszta moich dzieci stara się robić ze swoich felerów jak najlepszy użytek. - Jesteś srogim ojcem. - Nie sądzę. Już jeżeli, to jestem zbyt łagodny. - W każdym razie spędziłeś ten weekend przyjemnie. - Owszem. - Opowiadałeś mi zabawne rzeczy o konkursach tańca. Zdumiewająca jest rozmaitość rodzajów życia, którymi żonglowałeś. O ile mogę je wyliczyć, boksowałeś, tańczyłeś, chodziłeś do szkoły, pracowałeś u Franka... Co się działo w tym czasie z Aimee McPherson? - Pytasz zupełnie jak moja żona. Kto dorasta w biedzie, musi robić zdumiewająco dużo. Kiedy chodziłem do liceum politechnicznego, przede wszystkim pracowałem u Franka. Przejąłem dwa biura i salony wystawowe samochodów. Moim zadaniem było sprzątać w nich i froterować podłogi. Dostawałem pięćdziesiąt centów za godzinę. Potem od czasu do czasu podłapywałem kilka dolarów za walkę „dzikich”. Ale stoczyłem w ciągu dwóch lat tylko szesnaście walk, więc raczej się na tym nie wzbogaciłem. Co do architektury, muszę przyznać, że to marzenie bladło. Z konieczności opuszczałem wiele dni w szkole, żeby pracować u Franka czy też brać prace dorywcze. Pieniądze, które matka ukradkiem dawała babci, nie wystarczały na prowadzenie domu i ja przecież szalenie chciałem być jedynym żywicielem nas trojga. Uważałem, że matka należy do Franka, już nie do nas, więc zależność od niej mi ciążyła. W liceum politechnicznym miałem nauczyciela nazwiskiem Baker, człowieka o cuchnącym oddechu. Z jakiegoś powodu pan Baker poczuł do mnie wielką antypatię i sprawił, że nauka zaczęła mnie straszliwie nudzić. Uczył z książki, tak samo jak żył według książki. Nie zostawiał miejsca na żadną twórczość. Pamiętam, jak musieliśmy malować niebo w różnych odcieniach błękitu. Zaczynało się od szafiru u góry i siedmioma odcieniami po jednym calu na odcień przechodziło w kolor jasnoniebieski. Nigdy nie widziałem takiego nieba, więc dopatrywałem się w tym głupoty. Lubiłem malować niebo ciemne, złowieszcze, dramatyczne. Wiedziałem też - nawet wtedy - że świat składa się z pomniejszych matematyków i księgowych, których można najmować tanio, żeby opracowali szczegóły, ale którzy stworzyć nie potrafią niczego, co by warte było bodaj funta kłaków. Paliłem się do rozwiązywania wielkich problemów twórczych. Byleby tylko nie wylądować jako jeden z piędziesięciu facetów w jakimś biurze projektów, pochylony nad tablicą kreślarską już do końca życia. Nie chciałem kopiować cudzych marzeń: chciałem być sam tym marzycielem. Standaryzacja architektury doprowadzała mnie do szału. Fakt, że drzwi muszą mieć pewną wysokość i pewną szerokość, a wymiary okien też muszą być takie, a nie inne, doprowadzał mnie do szału. Wiedziałem, że to, czego nas się uczy, jest standaryzacją człowieka. Byłem całkowicie temu przeciwny. Zachwycała mnie grecka koncepcja architektury, budowanie na miarę nie człowieka, tylko jego dążeń. Jedyny promyk nadziei ukazywał mi Frank Lloyd Wright, do którego wreszcie poszedłem kiedyś. Narysowałem projekt supersamu i zdobyłem pierwszą nagrodę w liceum. Zadzwoniłem do biura Wrighta, zdołałem uzyskać posłuchanie. Kiedy tam przyszedłem, powiedzano mi, że on jest zajęty i nie może mnie przyjąć. Więc z ogromną moją teką rysunków pod pachą odwróciłem się, żeby odejść. I nagle zobaczyłem, jak Wright, ten przystojny mężczyzna, wchodzi do sekretariatu. Był ubrany nieskazitelnie i wyglądał bardziej na gwiazdora filmowego niż na słynnego architekta. Chód miał dyrektorski, plecy wyprostowane, a przecież największe wrażenie zrobiły na mnie jego oczy. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się widzieć oczu tak żywych, pełnych nie tylko wizjonerskiego marzenia, ale i wielkiego poczucia humoru. Nie był wysoki, a przecież wydawał się olbrzymem. Nie wiem, co we mnie przyciągnęło jego uwagę, ale kiedy ustąpiłem mu z drogi, popatrzył tymi cudownie roziskrzonymi oczami i zapytał, po co przyszedłem. Dosłownie oniemiałem. - Ja... ja do pana, proszę pana. Chciałbym kiedyś być architektem takim jak pan. - Jak ja, synu? Mam nadzieję, że będziesz lepszym ode mnie. Chcę tu widzieć tylko takich, którzy uważają się za lepszych. To mnie utrzymuje w pogotowiu. Pragnąłem go uspokoić, wyznać, że jestem rzeczywiście Michałem Aniołem, ale zadecydowałem, że mi nie wypada. Skinieniem ręki zaprosił mnie do swojego studia. Na ścianach tam wisiało mnóstwo nie wykończonych projektów - hoteli, domów, miast na całym świecie: w Japonii, w Indiach, we Francji, we Włoszech. Ten człowiek trzymał cały świat na dłoni. Poprosił, żebym mu pokazał, co mam w tece. Kiedy przeglądał moje rysunki, jednocześnie rzucił okiem na terminarz i poprawiał projekty, które jego kreślarze kładli przed nim na biurku. Myślałem, że on prawie nie ogląda moich dzieł wypracowanych w pocie czoła. Nie mówił nic. Przedłożyłem mu ostatnie, a on odszedł do jednej z tablic w głębi sali i coś tam poprawił, coś zanotował. Wydawało się, że zapomniał o mojej obecności zupełnie. Ale ni stąd, ni zowąd powiedział: - Boże! Kto cię nauczył tak malować niebo? - To w liceum politechnicznym. Pan Baker mówi, że niebo należy malować tak właśnie. - A według ciebie? Niebo wszędzie powinno być niebieskie? - Nie, proszę pana. Namalowałem niebo parę dni temu, niebo przed burzą, ale on dał mi dwóję. Jego zdaniem chmury muszą być ukośne, nigdy poziome. Rzucił komuś gumę do wycierania. - Niech to diabli, trzeba przecież uwzględnić wymiary człowieka! Dlaczego ty chcesz być architektem, synu? Jego nie mogłem uraczyć żadną wykrętną bzdurą. - Bo, proszę pana, myślę, że istoty ludzkie mieszkają nie tak jak trzeba. Myślę, że nie po to są stworzone, żeby mieszkać w skrzynkach. Wystarczy, że w skrzynkach mamy spędzić wieczność. Więc czemu mielibyśmy w nich żyć? - Dobrze, chłopcze. Racja. I dlaczego jeszcze? - Chcę budować miasta. - Całe miasta, co? - Tak, proszę pana. - Jakie miasta? Tysiące myśli przelatywało mi przez głowę. Zdawałem sobie sprawę, że wypowiadam je bełkotliwie i że to brzmi jak katarynka, nie mogłem jednak się powstrzymać. Chociaż Wright słuchał rozbawiony, nie wiedziałem, ile jeszcze da mi czasu na ten monolog. Chciałem wypowiedzieć się dokumentnie. - Skąd ty jesteś, chłopcze? On jeden, jedyny powiedział mi „chłopcze” tonem ciepłym, bez nuty protekcjonamości. - Wychowałem się w Belvedere. To po wschodniej stronie, proszę pana. Teraz mieszkam w okręgu Parku Ech. Uśmiechnął się. - Niedaleko świątyni Aimee, prawda? - Tak, proszę pana. - Zbudowałem jeden dom tam w pobliżu. - Ja wiem. - Co się dzieje z twoim językiem, chłopcze? Zaskoczył mnie. Dotychczas wcale sobie nie uświadamiałem, że coś z moim językiem nie jest w porządku. - Nic - odpowiedziałem obronnie. - Owszem, coś się dzieje. Mówisz tak, jakby ci język kołowaciał. - Nie, proszę pana. Tylko jestem zdenerwowany. - Denerwować się nie ma czym w rozmowie ze mną. Otwórz usta i podnieś język. Zajrzał mi w usta. - Aha, zęby masz doskonałe, ale wiązadełko za grube. Powinno się je wyciąć. Nie wiedziałem, co to jest, do diabła, wiązadełko. Sam wysunął język i pokazał mi ten kawałeczek skóry pod spodem. - O, widzisz, to jest wiązadełko. Jeżeli jest za grube, przeszkadza mówić należycie. Zdolności do rysunków to jeszcze za mało, kiedy chce się być dobrym architektem. Architekt rozmawia z ludźmi, ma wpływ na ich życie. Musi więc jasno wykładać swoje pomysły i swoją filozofię. Ludzie będą słuchać tylko tego, co im powiesz zwięźle, zdecydowanie i wyraźnie. - Tak, proszę pana. Nigdy przedtem nie uświadamiałem sobie trudności z wymową, poza tym że od czasu do czasu jąkałem się, ale to dlatego, że myśl była szybsza niż słowa. Uważałem, że jąkanie się to sposób przyhamowania myśli pędzących na łeb na szyję. - Zwróć się do jakiegoś lekarza. Powiedz mu, żeby wyciął ci ten kawałek skóry spod języka. - Tak, proszę pana. - A potem idź gdzieś i naucz się mówić... - „Język potknąć się może, lecz jeśli masz ciurkiem tak bełkotać, jak wielu z komediantów waszych, wolę, by moje strofy wrzeszczał miejski herold”. Kiwnąłem głową. Zastanawiałem się, ile kosztuje i czy bardzo boli taka operacja. On już zgarbił się nad deską kreślarską. Zrozumiałem, że rozmowa jest skończona. Ruszyłem do drzwi. - Aha, i jeszcze jedno, chłopcze - powiedział przez ramię. - Niebo nie zawsze jest niebieskie i podobają mi się twoje koncepcje miasta. Kiedy nauczysz się mówić, przyjdź do mnie znowu. Wyszedłem ściskając w rękach moją tekę. Czułem się przesłuchany raczej jako aktor niż jako architekt. Spotkałem olbrzyma. I ten olbrzym postawił mnie wobec problemu, z którego dotychczas nie zdawałem sobie sprawy. Dlaczego jeszcze nikt nie zwrócił mi uwagi na to? Wiedziałem, że mówię z lekkim akcentem hiszpańskim, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, że bełkoczę. Teraz to się stało moją najskrytszą manią prześladowczą. Dopiero w pewien wieczór rok później, kiedy byłem pijany, zwierzyłem się z tego kobiecie, w której miałem się zakochać. - Sylwii wreszcie? - zapytał doktor z uśmiechem. Przytaknąłem. 14 Chłopiec (ruchem głowy wskazując doktora): On czeka. Poza tym przypominam ci, że masz już tylko pół godziny na to lizanie ran swoich Odwróciłem się i zobaczyłem, że doktor istotnie czeka cierpliwie, żebym rozwinął temat. Chłopiec: On i tak nie zrozumie. Więc od razu przejdź do tej części o seksie. Przynajmniej będzie miał swoją uciechę. Spojrzałem na smyka brzydko i zacząłem opowiadać doktorowi o Sylwii. Oczywiście tę opowieść musiał poprzedzić wstęp, prolog, to znaczy: Evie. - Koleżanka z liceum politechnicznego zaprosiła mnie na przyjęcie. Po raz pierwszy wtedy zostałem gdzieś zaproszony. Tremę miałem tym większą, że dotychczas chodziłem wszędzie z Dannym czy z innymi moimi kumplami. Raz po raz czyściłem ubranie kupione w sklepie z tanią gotową konfekcją i wypucowa łem buty pięciokrotnie, aż jaśniały. Jednakże, kiedy już podchodziłem do tego domu, nieśmiałość, którą starałem się opanować, buchnęła ze mnie jak para. Za oknem goście tańczyli przy dźwiękach gramofonu. Słyszałem stamtąd śmiech i wesołe pokrzykiwania. Najchętniej bym po prostu uciekł. W jaki sposób, na Boga, wchodzi się do pokoju pełnego ludzi? Z jakim uśmiechem? I co się robi z rękami? Obszedłem ten blok kilka razy, zanim zdobyłem się na odwagę, żeby podejść do frontowych drzwi. Wyćwiczyłem uśmiech drwiący z samego siebie, powściągliwy, a nie wyniosły, uśmiech, w którym miało być dużo smutku i odrobina buty. Okazało się to zgoła zbyteczne. Nikt nie zauważył, jak wszedłem. Zachowałem ten zastygły mój uśmiech udając, że szukani kogoś. Zobaczyłem jakieś drzwi, więc ruszyłem prosto do nich. Prowadziły do ogródka, ale ogródek był zamknięty. Nie miałem wyjścia: musiałem wrócić do saloniku i do swojej dzielnej bezimienności. Usiadłem na koślawym, niskim krzesełku i nie wiedziałem, co robić dalej, kiedy nagle podeszła do mnie jakaś dziewuszka. Trzymała w rękach dwie szklanki z ponczem. Podała mi jedną. - Ty chyba jesteś Tony. Mnie na imię Evie. - Cześć. - Betty mówiła, że przyjdziesz. Zaprosiła mnie trochę po to, żebym zajęła się tobą. Miała największe piwne oczy, jakie w życiu widziałem, i najbardziej rozbrajające. Rude włosy krótko obcięte i buzię jak lalka. Usiadła przy mnie śmiało, można by myśleć, że znamy się od wieków. - Nie lubisz przyjęć? - zapytała. - Nigdy dotąd nie byłem na żadnym. - Betty mówiła mi, że ty jesteś odludek. Chodzisz do politechnicznego, prawda? - Tylko częściowo. - Na co tam chodzisz? - Na architekturę. - Och, moja mama chciała być architektem. Ona wciąż projektuje dom doskonały. Czy ty też myślisz o domu doskonałym? - W tej chwili poprawiam projekt supersamu. Pokazałem go pewnemu wielkiemu architektowi. - To ciekawe. Jak się ten architekt nazywa? - Frank Lloyd Wright. - Och, mama mówi, że on jest wspaniały. Może jej mógłbyś pokazać ten projekt. Mama miewa cudowne pomysły. I ostatecznie supersamy są przede wszystkim dla kobiet, prawda? - Tak. Popijałem ten słodki poncz, zastanawiając się, co powiedzieć. Evie szczebiotała dalej: - Mój ojciec jest malarzem. To znaczy był. Kiedyś prześlicznie malował morze i łodzie rybackie, i wszystko. Ale teraz ma drukarnię, w której się reprodukuje obrazy. Mama mówi, że lepiej jest zrobić jedną rzecz własną niż tysiąc wspaniałych reprodukcji. - Twoja mama chyba jest osobą bardzo głęboką. - Och tak. Jest poza tym poetką. Kiedy nie rysuje projektów swojego domu idealnego, pisze wiersze i dziwne mistyczne opowiadania. Nie wiem, jak ona to robi, bo jednocześnie ma na głowie nas czworo. - Masz troje rodzeństwa? - Jestem druga z kolei. Joan, moja najstarsza siostra, kończy osiemnaście lat. Bert ma czternaście, a Lenny dopiero cztery latka. Joan jest mózgiem naszej rodziny. Czyta ciężkie książki... Dostojewskiego, Tołstoja. Ja wolę czytać bajki. Nie wiedziałem, co powiedzieć na to, więc wypróbowałem mój uśmiech „salonowy”. - Słuchaj - powiedziała - to przyjęcie jest w złym guście. Odprowadzisz mnie do domu? - No pewnie - odrzekłem. Kiedy doszliśmy do rogu Mickeltorena i Bulwaru Zachodzącego Słońca, ujęła mnie za rękę i w milczeniu poprowadziła długą krętą aleją pod górę do swojego domu. Chłopiec: Bałeś się śmiertelnie. Ona była wcieloną czystością. I pachniała tak świeżo. Kiedy szedłeś z nią wtedy pod górę, uświadomiłeś sobie, że do niej nie dorastasz. Mężczyzna (skręcając się ze wstydu): Ona miała zaledwie szesnaście lat. Chłopiec: A ty ile? Miałeś trądzikowe osiemnaście lat i dopiero co zacząłeś się golić. Mężczyzna: Jeżeli wiedziałeś, że Evie jest taka doskonała, dlaczego mi to zgnoiłeś? Jeden raz wtedy w naszym życiu byliśmy numerem pierwszym. Może jedyny raz. Chłopiec: To się pokręciło samo. Gdybyś nie poznał Sylwii, na pewno Evie byłaby tym rozwiązaniem. Ale tobie zanadto się spieszyło do spania. Mężczyzna: Powiesz, że to moja wina? Chłopiec: Oczywiście. Kiedy zobaczyłeś Sylwię, ona była już gotowa. A Evie musiałbyś urabiać. Evie była uroczą bryłką gliny. A ty jak głupi, Sylwię zobaczyłeś już kompletną, można by powiedzieć, dom, którego nie musiałeś budować, urządzać, ozdabiać. Zobaczyłeś ją jak dom gotowy, żeby się do niego wprowadzić. Milczałem długo. Zastanawiałem się, jak mówić o tym pierwszym spotkaniu z kobietą, która miała zmienić cały bieg mojego życia i nawiedzać mnie już zawsze. Z kobietą, która od dawna nie żyje, a przecież nigdy nie odejdzie od mego boku. Po tym wszystkim, co powiedziałem o Sylwii, patrząc wstecz myślałoby się, że błysnęło wspaniale i huknął piorun w chwili, kiedyśmy się poznali. Ale prawda wyglądała tak, że ona wtedy stała pochylona i wrzucała do ogromnego kominka jakieś połamane deski klozetowe. - Mamo, to bardzo żenujące - powiedziała Evie. Sylwia odwróciła się. Była starszym wydaniem Evie, bardziej wyrafinowanym, stateczniejszym. Śmiała się ochryple, gardłowo. - No, te sedesy są z mahoniu i orzecha włoskiego. Będą się paliły świetnie. Poza tym, czy z takich doczesnych przedmiotów może być lepszy pożytek? - Mamo, to jest Tony Quinn. Wyciągnęła rękę. Uścisk jej dłoni był mocny, stanowczy. Przekazywał spokój i ciepło. - Witaj, Tony Quinn. Mamy trochę domowego piwa, które smakuje naprawdę jak piwo. Napijesz się? Nie przywykłem do picia, ale teraz, kiedy już się włamałem do salonów, czułem, że niestosownością byłoby odmówić. - Chętnie. Evie pobiegła do kuchni po piwo dla mnie. - Jesteś Hiszpanem, Tony? O Boże! No i masz, pomyślałem. Naturalnie pytanie o mój rodowód. Przypomniałem sobie, jak kiedyś przyniosłem ze szkoły kwestionariusz. Ojciec miał go wypełnić. Na pustym miejscu pod nadruczkiem „narodowość” napisał: turecka, włoska, chińska, hinduska, japońska, mongolska, meksykańska, irlandzka, aztecka i skandynawska. Potem wezwał mnie do siebie dyrektor. Był wściekły. Ale ojciec ani drgnął. Jemu nie podobało się to pytanie w kwestionariuszu i powiedział, że dyrektor powinien udowodnić, że ja nie jestem tych wszystkich narodowości. Wiedziałem aż za dobrze, że bardziej elegancko jest być Hiszpanem niż Meksykaninem - Jestem Meksykaninem - odpowiedziałem Sylwii. Nie zbladła. - Och, naprawdę? Ale skąd to nazwisko Quinn? Irlandzkie, prawda? - Tak, mój dziadek był Irlandczykiem. - Co za cudowne połączenie. Chyba staczasz nieustanną wojnę sam z sobą. Odetchnąłem z ulgą, kiedy tę rozmowę przerwała Evie podając mi piwo. Wkrótce potem weszły inne dzieci. Joan, Bert i gromada gości. Po jakimś czasie wszyscy zgromadzili się przy kominku. Evie i ja siedzieliśmy na kanapie. Czułem się poza nawiasem. Joan czytała coś Walta Whitmana, po niej inna dziewczyna czytała Ruperta Brooke'a, a ja tych nazwisk nigdy jeszcze nie słyszałem. Jakiś wysoki, smukły chłopiec o rękach dziwnie gibkich w przegubach powiedział: - Och, kochanie, czy można to porównać, czy rzeczywiście można... z Edną St. Vincent Millay? Był tam też szczupły ładny smarkacz, kaleka, cudownie dowcipny. Ilekroć zabierał głos, wszyscy pokładali się ze śmiechu. Rozmawiano o malarzach, o okresie Fauve... - Dobrze, mój drogi, ale renesans...? I tak toczyła się dyskusja. Myślałem: co ja tutaj robię, do diabła? Poza tym zaczynało mi już szumieć w głowie to piwo. Sylwia,chyba wyczuła, że czuję się nieswojo. Podeszła, objęła mnie uspokajająco ramieniem i powiedziała: - No, nie denerwuj się, nie bądź taki zbity z tropu. Evie i ja lubimy ciebie, a tylko to się liczy. Koło godziny pół do dwunastej podano kolację a la fourchette. Nie wiedziałem, jak jeść, którego widelca używać do czego. I nagle doleciał gwar z kuchni: dziewczyny tam się zaśmiewały. Usłyszałem, jak Joan mówi: - Widzicie, kogo przyprowadziła moja siostrzyczka. No, właśnie, w tym jest cała Evie. Evie także to usłyszała i mocno ujęła mnie za rękę. Postawiła dwa talerze dla nas na małym stoliczku do czarnej kawy. Usiedliśmy z dala od innych. Patrzyłem na nią i jadłem tak jak ona. Potem goście zaczęli się rozchodzić. Tylko Evie, Sylwia i ja zostaliśmy w salonie. Chciałem się pożegnać, ale Sylwia powiedziała: - Nie, Tony. Nie idź jeszcze, bardzo cię proszę. Nie przejmuj się bzdurami, które ta smarkateria mówiła. Oni przecież plotą, co im ślina przyniesie na język. Chciałabym teraz, żebyś opowiedziało sobie. Może napijesz się czegoś innego... już nie piwa? - Napiłbym się whisky, jeżeli można. Evie przyniosła mi w wysokiej szklance rozcieńczoną whisky z lodem i wypiłem to jednym długim łykiem. Po pięciu minutach byłem pijany, rozpłakałem się. I ledwie łzy mi popłynęły z oczu, wybuchnąłem. - Te bękarty, te skurwysyny! Uważają się za lepszych ode mnie tylko dlatego, że czytają mnóstwo książek, a to przecież gówno. Co oni, do diabła, wiedzą o malarzach? Ja mógłbym być jednym z najlepszych malarzy pod słońcem. Mógłbym być Michałem Aniołem, gdybym chciał. W duszy mam nie mniej poezji niż Szekspir. Czy oni kiedykolwiek czytają Biblię? A ja mogę z Biblii cytować! I popisałem się długą recytacją z Księgi Eklezjastesa. Chyba przez godzinę wygadywałem rzeczy, których istnienia nawet w sobie nie podejrzewałem. Wyjawiałem wszystkie nagromadzone przedtem marzenia, tęsknoty do piękna i niektóre z tych moich jadów także. Kiedy skończyłem, czułem się jak wyżęty przez wyżymaczkę. - Tony - powiedziała Sylwia - musisz przychodzić do nas. Evie lubi cię i ja cię lubię także. Jeżeli przyjdziesz jutro wieczorem, dam ci kilka książek, przygotuję cudowną lekturę. Obie odprowadziły mnie na przystanek oddalony o jedną przecznicę i zaczekały ze mną na tramwaj. Myślałem wtedy: pierwszy raz byłem w takim dużym, białym i ładnym domu, a już zdążyłem zrobić z siebie durnia. W końcu mój tramwaj nadjechał. Evie wspięła się na palce, pocałowała mnie w usta i uściskała. Sylwia pocałowała mnie w oba policzki i powiedziała: - Proszę, przyjdź jutro wieczorem. Wsiadłem do tramwaju i odjechałem. Nazajutrz była niedziela. Obudziłem się z okropnym bólem głowy i uczuciem wstydu i żalu. Ubrałem się i spacerowałem po parku, a potem ruszyłem w stronę ich domu. W blasku słońca ten dom wydawał się weselszy i jeszcze bardziej daleki ze swoimi trawnikami i klombami kwiatów. Myślałem: czy nie jestem śmieszny, jak mogę bodaj myśleć o pójściu tam znowu? One to po prostu dwie bardzo miłe osoby, które ulitowały się nade mną. Prawdopodobnie nie traktowały tego zaproszenia poważnie. Ale zanim się obejrzałem, już tam wchodziłem na schody. Sylwia podeszła do drzwi i wyraźnie się ucieszyła. - Byłem na spacerze. Pomyślałem sobie, że wczoraj za bardzo się wygłupiłem, więc powinienem przyjść i przeprosić - palnąłem. - Evie poszła na plażę z chłopcami - powiedziała Sylwia. – Jaka szkoda. Oczywiście nie poszłaby, gdyby wiedziała, że przyjdziesz. Wejdź i poczekaj na nią. Wróci koło piątej, szóstej. Wszedłem. Siedzieliśmy w salonie i znowu przepraszałem. - Nie musisz się usprawiedliwiać, Tony. Ja znam te bóle, kiedy się dorasta, ten głód, żeby być kimś. Może w tobie rzeczywiście jest jakiś Michał Anioł albo jakiś Beethoven... kto wie? Po prostu musimy to zbadać, prawda? Siedzieliśmy na kanapie. Nagle zakołysało mną, bo zrozumiałem, że przecież przyszedłem do niej, do Sylwii, a nie do jej córki. Zacząłem odwracać wzrok i wiercić się niespokojnie. A Sylwia mówiła o tym, jak powierzchowna jest sama wiedza: liczy się dopiero to, co my z posiadaną wiedzą robimy. Jej dzieci w gruncie rzeczy nie robią nic ze swoim wykształceniem. Ale ona nie wątpi, że ja z chwilą, kiedy będę posiadał dostateczną wiedzę, dobrze tę wiedzę spożytkuję. Kiedy tak mówiła, wciąż sobie powtarzałem: Boże, gdyby odgadła, jakie ja mam brudne myśli, przecież wyrzuciłaby mnie z domu. - Dobrze, Tony, zacznijmy. Co lubisz czytać? - Nie znam niczego oprócz religii. - No, to jest najważniejszy przedmiot ze wszystkich, prawda...? Przedmiot u podstaw wszystkiego. Więc może zaczniemy od odrobiny metafizyki. Jest pewien filozof, którego bardzo kocham, nazywa się Santayana. Może byśmy na początek poczytali Santayanę? Wzięła z biblioteki kilka tomów. Były w tych książkach ustępy zakreślone przez nią i jej uwagi na marginesach. Zupełnie tak, jakby ona mi się zwierzała ze swoich najskrytszych myśli. W tamten wieczór zacząłem czytać Santayanę. Cóż, kiedy Santayana wydawał mi się zanadto teoretyczny. Nie dość życiowy. - No - powiedziała - wobec tego będziemy czytali Schopen-hauera. Ten jest życiowy z pewnością. Schopenhauer przemówił do mnie. Jego myśli jakoś mogłem dopasować do moich dotychczasowych przeżyć. Podobało mi się jego patriarchalne podejście i wyraźne rozgraniczenie mężczyzny i kobiety. I twierdził, że życie jest cenne; że nie powinno się marnować czasu; że powinno się każdą minutę swojego dnia na jawie zużywać na to, by posuwać się naprzód. Sylwia nalegała, żebym zawsze, ilekroć znajdę jakiegoś autora, który wzbudzi we mnie podziw, żył potem w myśl jego założeń przez cały tydzień albo przez miesiąc - dopóki tylko zdołam stosować owe zasady w moim życiu. I robiłem tak z Schopenhauerem, potem z Nietzschem, z Thoreau, a potem jeszcze z Emerso-nem. I przyłapałem się nagle na tym, że bardzo chciwie pożeram filozofię i literaturę. Dotąd byłem jak chłopiec, który leżał w stanie omdlenia przez osiemnaście lat, karmiony tylko dożylnie. Teraz obudziłem się. Zacząłem czytać od rana do wieczora, wprost pijany swoimi odkryciami. Sylwia kazała mi prowadzić wykaz książek, które przeczytałem, i tych, które chcę przeczytać. Kazała mi notować wszystkie myśli, wszystkie wrażenia w związku z lekturą. Zacząłem chodzić po antykwariatach, kupować książki na każdy temat - z dziedziny filozofii, nauk ścisłych, beletrystyki. Czytałem Fieldinga i Smolleta, Baudelaire'a, Dantego i d'Annun-zia i Balzaka. Czytałem Madoxa Forda, Sinclaira Lewisa, Scotta Fitzgeralda, Wolfe'a, Hemingwaya... Sylwia zamieniała to wszystko w jakieś cudowne gry. Na przykład rozrzucała pocztówki z reprodukcjami słynnych obrazów po podłodze. - Kto namalował ten obraz? - pytała. - Van Gogh. - A tamten? - Gauguin. - A ten, o tam? - Del Sarto. Nastawiała dla mnie płyty, wybrane utwory, które uczyłem się rozpoznawać: Bacha, Brahmsa, Mozarta, Beethovena. Te nazwiska były punktami odniesienia w tym dziwnym, urzekającym, nowym świecie. Ale odurzony tym eksplodującym światem, myślałem, że Sylwia jest taka miła dla mnie, bo uważa mnie za narzeczonego córki, Evie. Nadal uczyłem się w liceum. Potem przerwałem naukę i pracowałem w różnych dziedzinach - łącznie z architekturą, ale wszystko to stało się dla mnie czymś ubocznym. Chciałem tylko towarzystwa Sylwii. Przychodziłem do tego domu, kiedy jej dzieci były w szkole, a mąż w pracy. Ona wyszła za człowieka, który z biegiem lat chyba zatracił swoje młodzieńcze ideały i poszedł na kompromis z życiem. Zwierzyła mi się, że nie kocha go już od dawna i że pozostaje jego żoną tylko ze względu na dzieci. Pewnego dnia, w czasie długiego spaceru po wzgórzach Hollywood, usiedliśmy na cyplu, z którego rozciągał się widok na sady i farmy doliny San Fernando. Za nimi widzieliśmy góry o ośnieżonych szczytach. Patrzyłem na Sylwię. Była zarumieniona ze zmęczenia długą wspinaczką. Zobaczyłem w jej oczach łzy. I nagle różnica dwudziestu lat pomiędzy nami zniknęła. Sylwia wydawała mi się taka młoda i bezbronna. Dotknąłem jej ramienia. Przytuliła się i ujęła mnie za rękę. Rozpaczliwie pragnąłem ją pocałować, trzymać w objęciach jak mężczyzna, ale nagle wstała i podeszła do krawędzi urwiska. Nie odważyłem się wstać, bo wtedy uświadomiłaby sobie moje pożądanie. - Tony - zapytała cicho - czy jesteś zakochany w Evie? Chłopiec: Dlaczego nie miałeś odwagi powiedzieć jej? Dlaczego nie wziąłeś jej w objęcia i nie powiedziałeś: „Kocham cię, Sylwio”? Mężczyzna: Sam zadawałem sobie to pytanie milion razy. Chłopiec: Może to nie takie proste. Evie była nie mniej warta miłości niż ona. Mężczyzna: Myślę, że właśnie z tego powodu zaczęliśmy, ty i ja, się rozchodzić. Ty chciałeś Evie, a ja chciałem Sylwię. Chłopiec: Ja chciałem, żebyś ty miał więcej odwagi. Albo w jedną stronę, albo w drugą. Mężczyzna: Słusznie, to by nam wszystkim zaoszczędziło mnóstwa cierpienia. Ale bałem się, że Sylwia uzna mnie za jakiegoś degenerata. No bo kocham się w matce dziewczyny, z którą jestem zaręczony. Sylwia czekała na odpowiedź. - Tak, kocham Evie. To nie było kłamstwo. Rzeczywiście Evie kochałem. Tylko że to nie był taki sam rodzaj miłości. To była dziecinada. Dotykanie rąk, zgrywanie się. Chłopiec: Evie była kobietą. Ona nie musiała chwytać się żadnych z tych bzdur: „Co ty ze mną robisz? Nigdy jeszcze nie robiłam tego”. Ona była kobietą oddającą się mężczyźnie. Ta krew na prześcieradle to najwspanialszy dowód miłości, jaki kiedykolwiek można mieć nadzieję zobaczyć. Mężczyzna: Czy mężczyzna musi zrezygnować ze swojego życia tylko dlatego, że zerwał wiśnię? Chłopiec: Jak myślisz, stary? Ile wiśni jest wokoło? Mężczyzna: My wiemy tylko o dwóch. Chłopiec: Dla jednej, jedynej Evie byliśmy numerem pierwszym. Mężczyzna: Nie, to jest twoja choroba, smyku. Doprowadziłeś mnie do szału swoją grą w numery. Ja byłem numerem pierwszym pod znacznie ważniejszym względem dla paru innych. Chłopiec: Dla kogo na przykład? Mężczyzna: Oczywiście dla Sylwii. Chłopiec (wzrusza ramionami): Do diabła! Dla Sylwii byłeś chyba numerem czwartym. Mężczyzna. Do diabła, byłem numerem pierwszym dla niej. Chłopiec: Skoro tak wolisz, dobrze. Ale dla której jeszcze? Dlaczego nawet nie możesz wymówić jej imienia? Mężczyzna: Dlatego, że wiem, co ty sobie myślisz. Jeżeli powiesz cokolwiek przeciwko niej, zabiję ciebie. Chłopiec: Zgoda, nie tkniemy świętej Katarzyny. No, ale skoro tak, co robisz, do diabła, tutaj, czemu wymiotujesz swoimi zwierzeniami na biurko tego faceta, jeżeli jesteś taki pewny, że byłeś numerem pierwszym w jej życiu? Mężczyzna: Przecież nie przez nią tu jestem. Przez ciebie, ty mały skurwysynie. Staram się zbadać, skąd to wszystko wzięło początek. W jakim momencie się rozeszliśmy. Chłopiec: Wiesz doskonale, o której godzinie... którego dnia... którego roku. Mężczyzna (zatykając uszy): - Ja nie wiem... nie wiem. - Sprawa skomplikowała się w następstwie tego spaceru, doktorze. Evie i ja byliśmy zaręczeni. Sylwia wciąż nas swatała ze sobą. Zacząłem nocować w gabinecie na parterze ich domu, wśród książek, płyt gramofonowych, reprodukcji obrazów i stosów moich notatek. Evie już nie chodziła do szkoły, więc było coraz mniej czasu na przebywanie z Sylwią samą poza godzinami, o których mówiliśmy, że to są lekcje. Sylwia robiła rzeczywiście wszystko, co tylko mogła, żeby doprowadzić do zbliżenia pomiędzy mną i jej córką. Nawet zaproponowała, żebyśmy wyjechali gdzieś razem i przekonali się, czy rzeczywiście jesteśmy dobraną parą. Hotel, który wybrałem, niezbyt idealnie nadawał się na miodo- wy miesiąc. Jeden z tych obskurnych hotelików - dolar za dobę -w śródmieściu Los Angeles. Ale Evie nie widziała, że tynk się łuszczy i politura mebli jest spękana. Chłopiec: Evie tam przyjechała nie po to, by oglądać meble i ozdoby. Przyjechała, żeby oddać się mężczyźnie. Pałac czy jaskinia, co ją to obchodziło? Boże, jak ona wtedy się położyła... rzeczywiście. Mężczyzna: A myśmy byli tacy niezdarni, smyku. Chłopiec: Tak, ja też byłem raczej dziewiczy. Zbierało mi się na płacz, bo ona nawet tą krwią chyba się nie przejęła. To był jej dar dla mnie, jak gdybyśmy leżeli na łożu z pokruszonych płatków czerwonych róż. Mężczyzna (dobrotliwie): Dlaczego wtedy rozpłakałeś się, chłopcze? Chłopiec: Nie wiem. Mężczyzna (łagodnie): Owszem, wiesz. Dlatego, że wiedziałeś, że naprawdę pożądasz nie jej, tylko Sylwii. Przepełniało cię poczucie winy wobec tej miłej istoty, którą trzymałeś w objęciach. Czułeś się niegodny. Ona była baśnią. Konkretem była Sylwia. - Przez pewien czas wydawało się, że wszystko między Evie i mną jakoś się ułoży. Evie zaczęła zaznaczać, że jest moją kobietą, gotewała dla mnie, szyła, cerowała. Ja wychodziłem, pracowałem dorywczo u ojczyma i zarobione pieniądze wręczałem Sylwii na moje utrzymanie. No, ale mąż Sylwii nie był zadowolony z tego, że jestem w ich domu. Chłopiec: - To był gówniarz! Mężczyzna: - Nie, to był nieborak. Patrząc wstecz, współczuję mu. Myśmy go unieszczęśliwiali. Chłopiec: - A wtedy, kiedy nazwał cię brudnym Meksykaninem...? Mężczyzna: - Inaczej nie potrafił mnie zranić. Ale prawdopodobnie to spowodowało, że zostałem tam. W akcie wyzwania. Siedzieliśmy wtedy na frontowej werandzie, prawie nie rozmawiając, kiedy nagle usłyszałem, jak Sylwia sprzecza się z mężem w kuchni. Usłyszałem, jak on mówi: - Jeżeli nie pozbędziesz się tego brudnego Meksykanina, sam wyrzucę go siłą. Evie wiedziała, że ja to słyszę. Wstałem spokojnie i stanąłem na szczycie schodków werandy. Nie bardzo wiedziałem, co zrobić. Ostatecznie odwróciłem się i powiedziałem: - Dobrze, Evie. Wracam do domu. Zadzwonię do ciebie. Zszedłem ze schodków. Evie wbiegła do domu i wrzasnęła na ojca. Zwymyślała go okropnie. Sylwia się przyłączyła. - Evie ma rację. Tony jest jednym z najinteligentniejszych chłopców, jacy kiedykolwiek u nas bywali, a ty jesteś za głupi, żeby to zrozumieć. Utracisz córkę stawiając tak sprawę. W połowie drogi ze wzgórza usłyszałem, jak one idą za mną - Evie i Sylwia. Przyspieszyłem kroku, bo wiedziałem, jaka może nastąpić scena. Ale wołały mnie, więc w końcu się zatrzymałem. Sylwia powiedziała: - Jeżeli nie wrócisz do nas, przysięgam, że nigdy nie będziesz mężczyzną, Tony. Na świecie pełno jest ludzi takich jak on. Musisz nauczyć się stawiać im czoło. W żadnym razie nie wolno ci się przejmować taką głupią gadaniną. Nie chciałem wrócić i stawić czoła człowiekowi, który nie cierpiał mnie dlatego, że jestem Meksykaninem. Ale kiedy spojrzałem na twarze Sylwii i Evie, dwie urocze twarzyczki, pojąłem, że nadszedł czas mojej pierwszej wielkiej próby. Wróciłem. On siedział w kuchni. Miał lat chyba czterdzieści pięć - duży facet, mógłby wstać, walnąć mnie i wyrzucić ze swojego domu. Siedział na drugim końcu kuchni, kiedy Sylwia i Evie przygotowywały kolację dla mnie. Potem wszyscy usiedliśmy do stołu. Nikt się nie odzywał. Dosyć szybko on wstał i odszedł. Sylwia westchnęła: - Powinien był ciebie albo przeprosić, albo uderzyć, ale przecież nie powinien tak siedzieć, jak gdyby nigdy nic. Zauważyłem, że doktor ukradkiem spogląda na zegar. Umilkłem. - Co się stało, Tony? - Pokręciło mi się to wszystko w czasie. Ani rusz nie mogę zachować porządku chronologicznego. - Nie martw się o chronologię. Rzeczywiście interesuje mnie tylko twój stan emocjonalny. Opowiadaj dalej. Uśmiechnąłem się. - Widziałem, doktorze, jak patrzysz na zegar, więc się wyłączyłem. - Niech to diabli — doktor parsknął śmiechem. - Muszę się nauczyć robić to dyskretniej. Przepraszam. Podniósł słuchawkę telefonu i zadzwonił do żony zawiadamiając ją, że spóźni się na kolację. Już nie miałem żadnej wymówki. Musiałem opowiadać dalej. - To było w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym. Zajaśniał promyk nadziei, że kryzys wkrótce się skończy. Sprzedaż piwa została zalegalizowana i dzięki Rooseveltowi wszyscy poczuliśmy się lepiej. Bo on mówił nam, że jeżeli jest się czego lękać, to tylko samego lęku. Saroyan w każdej swojej książce głosił nadzieję. Naprawdę wszystko wskazywało na to, że sytuacja ulegnie poprawie. Ja już osiągnąłem pełny wzrost, przynajmniej fizycznie. Byłem zdumiony pewnego dnia, kiedy wszedłem na wagę i okazało się, że ważę sto dziewięćdziesiąt funtów. Nie dawniej niż rok przedtem byłem bokserem ważącym sto czterdzieści siedem funtów. Słońce usiłowało przeświecać przez czarne chmury kryzysu, wiele jednak wciąż jeszcze świadczyło o nieszczęściu, jakie spadło na nasz kraj. Tamtego lata Sylwia zabrała swoje dzieci i mnie na wakacje do Playa del Rey. Tam gdzie teraz jest przystań luksusowych jachtów, wówczas był brudny kanał. Plażę na przestrzeni całych mil szpeciły szałasy z kartonowych pudeł, płótna, puszek, wszystkiego, cokolwiek mogło stanowić ochronę przed wiatrem i deszczem. Sporo takich osad powstało w tych okolicach. Nazywano je Hooverville, na cześć poprzednika Roosevelta. Nocą nad kanałem płonęły ogniska. Chociaż ludzie, których mieszkały tam tysiące, rekrutowali się z wszelkich warstw społecznych, panował wspaniały duch wspólnoty, nastrój nieomal piknikowy. Wśród naszych sąsiadów byli bezrobotni nauczyciele, lekarze, naukowcy i artyści. Wszystkich nas łączyła wola przetrwania. W ciągu dnia zbieraliśmy kiście omułków ze skał albo rozbiegaliśmy się po okolicznych polach w poszukiwaniu roślin jadalnych. Wieczorem wrzucaliśmy wszystko, cośmy zdołali znaleźć, do ogromnego kotła. Sąsiedzi odwiedzali kolejno sąsiadów i koszto- wali ich dań. Nie pamiętam, żeby komukolwiek na tej plaży zdarzyło się kiedy nie móc zaspokoić głodu. Po kolacji ludzie siadali przy ogniskach, grali na gitarach i śpiewali. Chłopiec: To było wspaniałe lato. Z czego wynika, że tobie do szczęścia niepotrzebne są jachty i eleganckie kurorty. Mężczyzna: Nie dlatego uważasz, że to było wspaniałe lato. Myślisz o tamtej nocy. Prawie wszyscy na plaży weszli już do szałasów. Tylko kilka ognisk jeszcze się paliło. Gdzieś daleko ktoś śpiewał: Cicha jest nasza pieśń żegnaj mi, ptaszku ty... Evie, jej siostra i bracia położyli się spać w naszym zaimprowizowanym namiocie. Sylwia została ze mną przy ognisku. - Chyba powinniśmy wkrótce wrócić do miasta - powiedziała smutno. - Bert i Lennie muszą chodzić do szkoły. I ty chyba musisz się zdecydować, co zrobisz ze swoim życiem. Wrzuciła wypalonego papierosa w ogień i położyła się na wznak na piasku. - Popatrz, jakie piękne są te wszystkie gwiazdy - powiedziała. Położyłem się obok niej i widziałem nad sobą niebo. Widnokrąg jaśniał. Poczułem, jak jej palce zaciskają się na mojej ręce. Milczeliśmy oboje. Po jakimś czasie ona wyciągnęła rękę i narzuciła na siebie i na mnie koc. Nieledwie zanim się zorientowałem, kochałem się z nią. Później zdałem sobie sprawę, że ona płacze. Usiłowałem coś powiedzieć, ale dłonią przysłoniła mi usta. Wstała i weszła do namiotu. Koc pachniał jej miłością. Zasnąłem czując jej obecność przy mnie. Chłopiec: Evie wiedziała tamtej nocy, wiesz. Mężczyzna: Nie, ona poszła spać. Zasnęła. Chłopiec: Leżała w namiocie i wiedziała, że ci dwoje, których kocha najbardziej na świecie, wpychają jej nóż w trzewia. Mężczyzna: Wątpię, czy Evie wiedziała tamtej nocy, ale i tak dowiedziała się dosyć szybko, biedaczka. Jednak miałem w sobie dość przyzwoitości, żeby wyprowadzić się od nich, gdy tylko wróciliśmy do Los Angeles. Wynająłem w pobliżu ich domu mieszkanie. Chłopiec: Ty i Sylwia byliście parą samolubnych gówniarzy. Potrafiliście myśleć wyłącznie o sobie. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się nad krzywdą, jaką wyrządziłeś tej biednej dziewuszce i całej jej rodzinie? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, jak synowie Sylwii to przyjmują? Mężczyzna: Przestań być świętoszkiem. Sylwia otworzyła przed nami wielki nowy świat. Wyprowadziła nas za ogrodzenie ze wstrętnych drutów kolczastych, w którym byliśmy zamknięci. Z Evie nie udałoby się nam wyjść stamtąd. Jej by wystarczyło to, że prowadzimy ciężarówkę albo pracujemy przy zbiorach owoców. Natomiast Sylwia rzuciła nam wyzwanie, żebyśmy sięgali po gwiazdy. Doktor długo patrzył na mnie. Czułem się pod jego wzrokiem nieswojo. Chciałem zrozumienia. A po raz pierwszy wyczuwałem jego dezaprobatę. - Sypiałeś z Evie po tamtej nocy na plaży? - Nie pamiętam. - Tony... Ojej! - Tak, doktorze, tak. Z jakiegoś dziwnego powodu znajdowałem pełnię w miłości ich obu. - Nietrudno to zrozumieć, prawda, Tony? Zacząłeś tę zabawę już jako mały dzieciak, kiedy zrobiłeś sobie atut z matki w grze ze swoją babką. - To za proste. Ja naprawdę potrzebowałem uczucia, jakie mi dawała Evie... uczucia, że zawsze będę pierwszym mężczyzną w jej życiu. Potrzebna mi była jej niewinność i jej zależność. Jednocześ nie potrzebna mi była światowość Sylwii, jej mądrość, doświadczenie. I mogłem się utożsamiać z jej ogromnym głodem życia. - Sylwia była rozwinięciem zdania, które zacytował ci twój ojciec, tych słów Villi, że ocean jest za mały, żeby ugasić jego pragnienie. I długo tak trwało z nimi obiema? - Menage a trois?- Westchnąłem. - Niezbyt długo. Ostatecznie musiałem przyznać się Evie, że jestem zakochany w jej matce. - Jak ona to przyjęła? - Powiedziała mi, że od początku wie o tym. Wkrótce zaczęła chodzić z innym. - Czy to cię denerwowało? - Tak, ale wtedy już Sylwia była moja i pomagała mi zrozumieć. Sylwia pomogła mi urządzić mieszkanie. Przychodziła po sprzątaniu u siebie w domu i sprzątała u mnie. Cudowne było to uczucie wyzwolenia, ulgi, że już nie musimy się ukrywać. Zacząłem uczyć się i pracować pilniej niż kiedykolwiek przedtem. Oboje nas odurzały marzenia o przyszłości. Nie wiem, czy tak dorosłem w ciągu tych dwóch lat z Sylwią, czy też może nasza miłość ją odmłodziła, ale już ani ona, ani ja nie odczuwaliśmy różnicy wieku. Powiedziałem jej, że chcę się z nią ożenić. Zrazu wyszydzała ten pomysł. Wprost jednak musiałem być z nią zawsze, w dzień i w nocy. Bez niej samotność zamykała się wokół mnie. „Chłopiec” już zaczął dręczyć mnie swoją grą w numery. Oczywiście nie byłem w życiu Sylwii pierwszym mężczyzną. Wgrzebywałem się w przeszłość i wyciągałem wszystkie te duchy. Było przede mną trzech. Stałem się patologicznie o nich zazdrosny. Wymagałem od niej pomocy w zabijaniu ich. Pragnąłem ich zmiażdżyć, usunąć raz na zawsze. Nienawidziłem każdego, kto nosił takie samo imię jak któryś z jej dawnych kochanków. Imię Peter brzmiało dla mnie jak klątwa: Edmund też. W pewien wieczór, kiedy rozmawialiśmy o malarstwie, ona wymieniła Petera Brueghla. - Do cholery jasnej, nie wymawiaj tego imienia! - Tony, kochanie, to był wielki malarz. - Nie mogę słuchać imienia Peter. Wprost słyszę, jak szepczesz w jego objęciach. - To było dawno. Nawet nie pamiętam, jak wyglądał. - Ale byłaś w jego objęciach. Ale chodziłaś z nim do łóżka. Teraz patrząc wstecz widziałem głupotę tego, a przecież to właśnie miało wprowadzić układ, rzutujący na moje życie i wszystkie moje więzi z kobietami. Musiałem wywoływać te duchy i iasuwać je. Boże, tyle energii zmarnowanej. Nigdy żadnego z nich nie udało mi się zabić. Oni wszyscy wciąż jeszcze mnie nawiedzają. Doktor roześmiał się. - Psiakość! Na pewno walczysz przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Mimo woli roześmiałem się także. - Wciąż w nich rąbię, ale są jak dżdżownice. Ledwie się ich przetnie na pół, już mają nowe głowy, mnożą się. - Kiedy ty, to diabła, znajdujesz czas na to, żeby być wolny? - Nie znajduję. - Opowiedz mi coś więcej o Sylwii. Jak ona radziła sobie z twoją zazdrością? - Oboje w rezultacie byliśmy na krawędzi obłędu. Robiłem straszne awantury o jej stosunek do męża, chociaż to małżeństwo zasadniczo się rozpadło. Boże, tak bardzo ją kochałem, wprost nie mogłem znieść myśli o tym, że jakiś inny mężczyzna kiedykolwiek dotykał jej, czy patrzył na nią tak jak ja. Doszło do tego, że zabierałem ją tylko w miejsca, których przedtem nie znała. Chciałem być pierwszy pod każdym względem. Ona, oczywiście, była dla mnie wszystkim... moją najdroższą, moją nauczycielką, moją matką. Chciałem być jej synem, przyjacielem, uczniem, kochankiem. Chciałem, żebyśmy nawzajem stanowili dla siebie swoje dzieła. Wprost musiałem pojąć ją za żonę. Więc w końcu poprosiła męża o rozwód. Ten biedak nie próbował walczyć. Wyjechał do San Francisco, gdzie swego czasu oni się poznali. Może tam zaczął też szukać duchów. Kiedy rozwód został przeprowadzony, nie zwlekałem ani chwili z wystąpieniem o pozwolenie na ślub. Pojechaliśmy samochodem do ratusza Santa Monica i musieliśmy stanąć w ogonku z dziesiątką innych par. Woźny dał nam formularze. Wypełniliśmy je, ale powiedział, że potrzebne jest badanie krwi, doradził, żebyśmy poszli do doktora za rogiem. Uiściliśmy opłatę w wysokości trzech dolarów i poszliśmy do tego specjalisty od badania krwi. I znów musieliśmy czekać ze wszystkimi innymi parami. Kiedy przyszła kolej na nas, doktor prawie nie podniósł wzroku. Wziął najpierw moją kartę. Głupio podałem swój prawdziwy wiek - dwadzieścia lat. Wtedy popatrzył na mnie, a potem na Sylwię. „Pani jest matką tego chłopca?” Mógłbym był dosięgnąć go nad tym biurkiem i zabić. Sylwia potrząsnęła głową. „Mam zostać jego żoną”. „Och - powiedział ten łysy skurwysyn. - Przykro mi. Chłopiec jest niepełnoletni, więc potrzebna będzie zgoda jego rodziców, no, ale skoro państwo już tu są...” Sylwia odwróciła się i wyszła. Pobiegłem za nią. Pojechaliśmy do mojego mieszkania bez słowa. W mieszkaniu rzuciła się na łóżko i płakała. - Ten człowiek spojrzał na mnie jak na coś plugawego. - Idiota. Co on wie! - Mój Boże, Tony, musisz mieć zgodę matki, a ja jestem o dwa lata starsza od niej. Potem parsknęła śmiechem. - Gdyby ten doktor nam nie zwrócił uwagi i gdybyśmy wzięli ślub, twoja matka mogłaby mnie wpakować do więzienia za napastowanie nieletniego. Myliła się oczywiście. Matka wiedziała, jak bardzo Sylwię kocham. One obie, matka i babcia, były jej ogromnie wdzięczne za to, co robiła dla mnie. Pokochały ją tak, jakby należała do naszej rodziny. Próbowałem wziąć ją w objęcia, powiedzieć jej. Ale wstała i poszła do łazienki. Wracając, już nie miała na twarzy ani śladu łez. - Tony, niemądry był ten pomysł z małżeństwem. Jestem od ciebie starsza o osiemnaście lat. Kiedy ty będziesz miał czterdzieści, ja będę miała pięćdziesiąt osiem. Będziemy wyglądali śmiesznie we dwoje. Chwyciłem ją za ramiona. - Przestań, przestań! Dla mnie nie ma życia bez ciebie. Cały świat czeka, żebym go odkrywał z tobą. Nie dam sobie rady sam. - Musisz się tego nauczyć, kochanie. Wyszła i zamknęła drzwi. Chłopiec (niewzruszony): To jest twoja wersja. Mężczyzna: Tak właśnie było! Chłopiec: Nie, nie tak. Kiedy Sylwia wyszła, podszedłeś do łóżka i usiadłeś. Zacząłeś obracać w palcach jakąś odrobinę kłaczków na kołdrze i pomyślałeś: Oto koniec romansu - zabawianie się kłaczkami. Zanotowałeś to w pamięci, żeby kiedyś spożytkować, napisać, jak miłość kończy się takim akcentem -ktoś siedzi i bawi się kępką kłaczków. 15 Pomimo wielkich moich starań Sylwia nie zmieniła zdania. Wciąż żartowała, że nie wyjdzie za mnie, dopóki nie będę mógł się ożenić bez zgody rodziców. Zmiana w stosunkach między nami, zrazu nieznaczna, przecież dawała się wyczuwać. Na szczęście mieliśmy nadal niezliczone wspólne zainteresowania i to nam pomagało przebrnąć okres przejściowy. Często powracaliśmy do projektów supersamu, który zacząłem rysować w liceum politechnicznym. Teraz Sylwia kazała mi ostatni projekt przerobić. Zadzwoniła do biura Franka Lloyda Wrighta i zdołała uzyskać dla mnie posłuchanie. Kiedy znów wkroczyłem do biura Wrighta, zobaczyłem bałagan panujący tam bez zmiany, poza tym że na ścianach wisiały nowe rysunki i nowe makiety piętrzyły się na krzesłach i na biurku. Jego nie było, więc mogłem spokojnie przyjrzeć się rysunkom. Wprost oszołomił mnie projekt miasta, które miało zostać zbudowane w Persji. Inną ścianę pokrywały plany zabezpieczeń Wenecji przed dalszym zapadaniem się w morze. Nagle usłyszałem za sobą ten donośny czysty głos. - No, panie Quinn, znowu się spotykamy. Uścisnął mi rękę. Jakoś życzliwie zamigotały mu oczy. - Dzwoniła do mnie pewna bardzo wytrwała pani i twierdziła stanowczo, że przegapiam wielki młody talent. Sięgnąłem po swoją tekę, żeby pokazać mu nową wersję supersamu. Nawet tego nie rozłożył. - Powiedz: Pszczelarze przetrwali program zinstytucjonalizowania pszcz... - Ppsz-czlarze przetr... pwali program zinty... - wydukałem. - Nie posłuchałeś mnie. Niech to diabli porwą, synu. Załatwże sobie wycięcie tego wiązadełka. Jakim ty będziesz studentem, jeżeli nie słuchasz moich zaleceń. - Tak, proszę pana. Zacząłem zbierać rysunki do teki, ale powstrzymał mnie. - Zostaw je tutaj. A propos, czy nadal malujesz niebo w różnych odcieniach niebieskiego? - Nie, proszę pana. Teraz bardziej pomarańczowe. - To dobrze. - Wyciągnął rękę. - Przyjdź do mnie znowu, kiedy będziesz mógł powiedzieć: Wyindywidualizowaliśmy się z rozentuzjazmowanego tłumu... płynnie. W kilka dni później Sylwia poszła ze mną do laryngologa. Ten lekarz podniósł mi język i przyznał, że wiązadełko należy wyciąć. Niestety, ta operacja miała kosztować sto pięćdziesiąt dolarów, które wydawały się fortuną. Zapłaciłem laryngologowi trzy dolary za badanie i powiedziałem, że zgłoszę się do niego kiedyś. - Czy to znaczy, że teraz nie stać pana na ten zabieg? - Tak, panie doktorze, nie stać mnie. - Bardzo panu na tym zależy? Powiedziałem mu o swojej wizycie u Franka Lloyda Wrighta. - No, nie chcemy, żeby stracił pan możliwość zostania wielkim architektem - powiedział laryngolog. - Zoperuję pana, a pan mi zapłaci wtedy, kiedy będzie pan mógł. Długo po tym dosyć prostym zabiegu miałem trudności z mówieniem. Język, nieprzywykły do swobody, plaskał mi w ustach. Sylwia poradziła, żebym brał lekcje fonetyki. W części reklamowej książki telefonicznej znalazłem jakąś szkołę aktorów. W reklamie była wzmianka o takich właśnie lekcjach. Szkołę na rogu Cahuenga i Bulwaru Hollywoodzkiego prowadziła dawna aktorka, niejaka Katherine Hamil. Panna Hamil powiedziała mi, że owszem, ma jeszcze trochę wolnego czasu w swoim wypełnionym rozkładzie zajęć, i że lekcje wymowy będą kosztowały po pięć dolarów za godzinę. Zauważyłem już, że należałoby tam dobrze pozamiatać i umyć okna. Wybełkotałem, że w zamian za lekcje mogę być sprzątaczem i woźnym. Zgodziła się. Zaczęliśmy następnego dnia. Na początek musiałem wsadzić korek do ust i wymawiać różne językowe wykrętasy w rodzaju: „Drabina z powyłamywanymi szczeblami” i „Oto motto atamana, grunt to dobra otomana”. Często stałem w głębi sali prób i słuchałem, jak reżyser, Max Pollock, wykłada o metodzie Stanisławskiego. Był to dziwaczny, nieduży człowieczek, imigrant z Rosji, który bardzo lubił wyrażać podziw słowem: „klej-not”. Poza jednym niechlujnym dryblasem, Langiem Hargrove, ta młodzież, moim zdaniem, tylko marnowała pieniądze rodziców. Większości się wydawało, że to cudownie być „w to- uwarzystwie ludzi te-a-tru”; znacznie jednak bardziej, jak stwierdziłem, interesowało ich „to- uwarzystwo na weekend” niż to, o czym mówił stary Pollock. A on wciąż ich zapewniał, że sztuka, którą przygotowują - „Katar sienny” Noela Cowarda - to „klej-not” i że każdy z nich w tej sztuce to będzie „klej-not” także. Panna Hamil wkrótce pozwoliła mi wyjąć korek z ust. Zadawała mi ćwiczenia z Szekspira. Kiedyś wieczorem po pracy nad monologiem Otella - „Czy widzisz miecz w mojej prawicy? Nigdy przy męskim nie wisiała boku wierniejsza klinga” - zapytała mnie, czy myślałem kiedykolwiek o tym, żeby zostać aktorem. Nie chciałem jej opowiadać o rozczarowaniu w związku z niedoszłą rolą niedźwiedziątka w tamtym filmie przed laty. Nie powiedziałem jej również o okresie, kiedy występowałem na zabawach parodiując Binga Crosby, Louisa Armstronga i Maurice'a Chevalier. Zwykle zawieszałem na framudze drzwi prześcieradło, zapalałem lampkę za sobą i publiczność widziała tylko moją sylwetkę poruszającą ustami przy dźwiękach płyt, które przynosiłem ze sobą. Dostawałem za taki wieczór dwa dolary. Owe występy nie przyniosły mi kontraktu z Pałace Theater, dlatego też wolałem nie mówić o nich. Zamiast tego powiedziałem, że nie mam żadnych ambicji aktorskich. Uczę się mówić porządnie po to, by pójść znowu do Franka Lloyda Wrighta i wyterkotać kawałki o pszczelarzach i zinstytucjonalizowaniu. Panna Hamil tego tematu nie rozwinęła. A przecież pewnego dnia, kiedy deklamowałem: Jutro, jutro i jutro pełznie po troszeczku z dnia na dzień aż do ostatniej zgłoski pisanego czasu - usłyszałem, jak ktoś klaszcze za mną. To Max Pollock stał w drzwiach i bił mi brawo. - Klejnot... Klej-not, mój chłopcze! - wykrzyknął przepysznie ze słowiańską intonacją. - Myślałem, że jesteś tylko woźnym. Nie wiedziałem, że jesteś aktorem. Panna Hamil była wyraźnie rada, że taki autorytet potwierdził jej podejrzenia. Pollock wywołał ją za drzwi na poufną konferencję i w kilka minut później wrócili oboje uśmiechnięci. Jak mi oznajmili, młody człowiek grający w „Katarze siennym” rolę Simona nabawił się rzeczywiście kataru. Rola Simona była do wzięcia dla ranie. Nie wyobrażałem sobie, co chłopak tego pokroju co ja może mieć wspólnego z Anglikiem Simonem w sztuce Cowarda, ale zapragnąłem to zbadać. Myślę, że miałem wtedy więcej odwagi niż teraz chyba dlatego, że miałem mniej poczucia odpowiedzialności. W każdym razie pracowałem bardzo ciężko. Wiedziałem, że na takich szkolnych przedstawieniach bywają agenci i producenci z Hollywood i ze recenzja z „Kataru siennego” ukaże się branżowej gazecie filmowej. Wzmianki o mnie w recenzjach z tej sztuki były dosyć dobre. Sylwia oczywiście przyszła, żeby mnie zobaczyć na scenie. Wieczorem po tym przedstawieniu, kiedy wracaliśmy do domu, powiedziała: - Tony, chyba znalazłeś sobie zawód. Już mnie rozpłomieniała myśl o zostaniu aktorem. Trzymałem się szkoły panny Hamil, ale nie mogłem związać końca z końcem. Czasami miewałem zaledwie dziesięć centów w kieszeni, więc powstawał problem, czy zjeść kanapkę, czy kupić książkę do czytania, sztukę do przestudiowania. Przeważnie literatura wygrywała, a ja chodziłem głodny. Żeby nie wydawać pieniędzy na tramwaj, maszerowałem do domu piechotą dobrych kilka mil. Max Pollock zaproponował mi rolę w następnej sztuce, którą wyreżyserował: „Na dnie” Gorkiego. I znowu recenzenci pisali o mnie dobrze. Zachęcony szedłem dalej tą drogą. Zacząłem pracować w zespole Gateway Players. Wtedy to dane mi było poznać coś, o czym słyszałem przedtem, ale czego nigdy nie mogłem rzeczywiście pojąć. W szczeniackich latach zwykle żartowaliśmy z tak zwanych „ciot” albo „pedziów”. Teraz jeden z głównych aktorów zespołu Gateway Players, późniejszy gwiazdor filmowy swego rodzaju, raz po raz zapraszał mnie na kolację. Ponieważ miał już ustalone nazwisko, pochlebiało mi to. Dałem się zaprosić do eleganckiej restauracji. Zamówił wino, co uznałem za dowód „klasy”. Wypiliśmy parę kieliszków i po kolacji zaprosił mnie na jeden głębszy „do poduszki” do swojego domu na Beverly Hills. Z chwilą jednakże, gdy przyjechaliśmy tam, najwyraźniej zapomniał o tym obiecanym alkoholu. Poszedł do łazienki i wrócił w piżamie. Dał mi drugą piżamę i powiedział: - No, idziemy do łóżka. Powiedziałem naiwnie: - Nie chce mi się spać. To ja już sobie pójdę. - No, przecież nie odejdziesz teraz. Odpręż się i chodź do łóżka. - Ale nie chce mi się spać - obstawałem przy swoim. - Dlaczego, u licha, miałbym iść do łóżka? To był bardzo duży facet, wyższy i tęższy niż ja wtedy, i wściekł się na mnie. - Słuchaj, więc po co, do diabła, tu przyszedłeś? - Zaprosiłeś mnie. Powiedziałeś, że chcesz porozmawiać o moim aktorstwie. I nagle on mi wyznaje, że kocha się we mnie od pierwszego wejrzenia. Mówi mi rzeczy, jakie normalnie mówią mężczyźni dziewczynom: przeraziło mnie to jakoś. Nie wiedziałem, czy śmiać się, czy trzasnąć go w pysk, czy litować się nad nim. Chciałem wstać i wyjść, ale pochwycił mnie za ramiona: - Słuchaj, nie wyjdziesz! - Ależ wyjdę, George. Przykro mi, ja nie jestem taki. - Ty głupcze - powiedział - nie można być aktorem, jeżeli się nie doświadczy wszystkiego. - Wątpię, czy żeby być aktorem, muszę mieć takie doświadczenie. To mnie nie interesuje. - Wycofałem się i powiedziałem: - Zresztą mam dziewczynę. - Myślałem, że to go zniechęci. - No, my mamy dziewczyny także - powiedział - ale ja o wiele bardziej wolę być z tobą. -I znów wyciągnął ręce. Odepchnąłem go. Upadł na łóżko i wybuchnął płaczem. Na dworze już dniało, słyszałem, jak ptaki zaczynają śpiewać. Jasność z wolna przenikała przez okna i myślałem sobie: Boże! Cóż to znowu za koszmar! Czułem się tak, jakbym został niewłaściwie obsadzony w sztuce. A on wrzasnął nagle: - Precz stąd! Precz! Nigdy nie będziesz aktorem! Nigdy niczym nie będziesz. Myślałem, że masz jakąś klasę, ale nie masz żadnej! Kiedy szedłem do drzwi, wrzasnął jeszcze na pożegnanie coś, co wydało mi się maksymą bardzo głęboką, w której jednak po dziś dzień nie mogę doszukać się sensu. - Nie zapominaj! - wrzasnął. - Życie to są dwie góry i nie ma pomiędzy nimi doliny. W domu Sylwia czekała. Opowiedziałem jej o moim przeżyciu. Nie była zgorszona. - Wiesz, w teatrze jest pełno ludzi uczulonych i nietypowych - powiedziała. - Jak we wszystkich innych dziedzinach sztuki. Nie wolno ci żywić uprzedzeń do homoseksualistów. Powinieneś starać się rozumieć każdego. Jej stanowisko raczej mnie zaskoczyło. Ale przez jakiś czas nie było dalszych incydentów z homoseksualistami, nie musiałem więc narzucać sobie tej pobłażliwości, jaką mi doradzała. Pewnego dnia znów wracałem do domu pieszo, bo dwadzieścia pięć centów wydałem na książkę. Po drodze spotkałem znajomego z czasów, kiedy grałem „Na dnie”. Ten młody człowiek nazywał się Fiodor Szalapin i był synem sławnego basa. Zapytał mnie, co porabiam. Kiedy wyznałem, że szukam pracy, powiedział, że właśnie May West rozgląda się na rynku za typami latynoskimi do ról gigolaków w sztuce „Czyste łóżka”, którą zamierza wystawić. - Ty byś nadawał się znakomicie - dodał. Kiedy przyszedłem pod wskazany adres, aktorzy w długim ogonku czekali na przesłuchanie. W końcu jednak doczekałem się i przyjął mnie jakiś jowialny rumiany człowiek. Był to jeden z wybitnych adwokatów nowojorskich, zakochany w Mae West, odkąd reprezentował jej interesy w sprawie sądowej. Zrezygnował ze swojej praktyki, żeby stać się jej menażerem. Teraz przesłuchiwał aktorów, a ona stała z boku, przy czym wyglądała jak królowa. Popatrzyła na mnie przez chwilę i skinęła: - Podejdź tu, chłopcze. Podszedłem do niej. Miała w sobie coś wabiącego, prawie ordynarnie zmysłowego. - Czym ty się zajmujesz? - zapytała nadając każdemu słowu inny ton. - Usiłuję być aktorem. - Jeszcze jeden, co? No, poczekaj dwa lata, to cię zaangażuję. Na razie jesteś dla mnie trochę za młody. Wolałem nie kwestionować tej racji. - Trudno. Więc przyjdę tu znowu, kiedy uznam, że jestem gotów. Później wszyscy chcieli wiedzieć, co ona mi powiedziała, bo nie rozmawiała tam z nikim poza mną. Tylko kiwała głową i menażer albo odprawiał kandydata, albo kazał mu zaczekać. Przed wyjściem z tego teatru, zatrzymałem się i zajrzałem do sali, gdzie również obsadzano poszczególne role w „Czystych łóżkach”. Na scenie jakiś aktor wyraźnie naśladował Johna Barry-morę, który już wtedy był moim bożyszczem. Z głębi sali reżyser zawołał: - Dziękuję panu. Następny wszedł na scenę i zaczął czytać tekst również w ten sposób. Nie robił tego zbyt dobrze. - Dlaczego każdy naśladuje Barrymore'a? - zapytałem asystenta reżysera. - Przecież to rola napisana dla niego - odpowiedział mi - ale on jest zajęty swoją nową żoną i kazał autorowi się wypchać. Poza tym z tej sztuki wynika, że skończy jako pijak gdzieś w domu noclegowym Już wysłano skrypt do Fredrika Marcha. Zapytałem asystenta reżysera, czy mógłbym i ja też poczytać na próbę. - Zwariowałeś pan - powiedział. Wszyscy, którzy ubiegali się o tę rolę, byli znacznie starsi. Jeden z nich później serdecznie zaprzyjaźnił się ze mną. Nazywał się John Decker i był zdumiewająco podobny do Barrymore'a. Asystent uznał mnie za półgłówka, ale podszedłem do Vladimira Uranova, reżysera, który patrzył już w moją stronę. - Chce pan poczytać tę rolę? - Przytaknąłem niemo. – To postać człowieka starego. Ile pan ma lat? - Dwadzieścia dwa - skłamałem. Dał mi maszynopis. Poznałem fragmenty dialogu, kiedy się przysłuchiwałem. Poczytałem mu trochę, udzielił mi wskazówek i pozwolił wejść na scenę. Nie wiem, czy miałem taką fantastyczną pamięć czy jak, ale w lot opanowałem prawie wszystko. Wyszedłem zza kulis i zacząłem grać tę rolę. Nagle rozległy się oklaski. Przerwałem. To klaskała Mae West, stojąca w głębi widowni. Podeszła środkowym przejściem i powiedziała: - Grasz bardzo dobrze. Może wypuściłam z rąk wielki talent. - Zwróciła się do reżysera. - Uważam, że ten chłopak jest nie najgorszy. Ja na pana miejscu bym go wzięła. - Ale - powiedział Uranov - to przecież rola człowieka sześćdziesięciopięcioletniego... - Można go ucharakteryzować, będzie sensacyjny. Zrazu Uranov myślał, że ona żartuje. Powiedział: - Panno West, pani wie, że to jest ważne przedstawienie i chcemy to wystawić także na Broadwayu. - Niech pan posłucha, ja może pół godziny temu pomyliłam się co do niego. On bezsprzecznie ma iskrę. Ponieważ to Mae West wystawiała „Czyste łóżka”, chociaż sama w tym nie występowała, jej głos był decydujący. Dostałem tę rolę i zacząłem odbywać próby. Jedyną rzeczą, której nie nauczyłem się ani w szkole Katherine Hamil, ani w dotychczasowej swojej pracy na scenie, była charakteryzacja. Chociaż reżyser wciąż mi powtarzał, że mówię dobrze, i potrafiłem naśladować słynny wielbłądzi chód Barrymore'a, nadal wyglądałem tylko jak dwudziestodwuletni młokos, udający tę legendarną postać. Pojęcia nie miałem, co robić, żeby wyglądać na sześćdziesiąt pięć lat. Ostatecznie poprosiłem o radę Fiodora Szalapina, bo słyszałem, że jego ojciec charakteryzował się genialnie, kiedy śpiewał takie role jak Mefisto czy Borys Godunow. Fiodor obiecał przyprowadzić przed premierą kogoś, kto na pewno mi pomoże. Na trzy godziny przed podniesieniem kurtyny byłem już w teatrze i rozpaczliwie studiowałem zdjęcia „wspaniałego” profilu Barrymore'a. Nic mi to nie dawało. Ani rusz nie mogłem swojej facjaty irlandzko-azteckie j uczynić na obraz tego wielkiego aktora. Przedstawienie miało rozpocząć się za pół godziny, kiedy Fiodor przyprowadził jakiegoś mężczyznę o twarzy cherubina. Wiedziałem, zanim go przedstawił, że to jest Akim Tamiroff, nie tylko bardzo dobry aktor, ale również mistrz charakteryzacji. Tamiroff spojrzał na mnie raz i ryknął niskim ukraińskim głosem: - Ten żółtodziób chce wyglądać na sześćdziesiąt pięć lat? Fakt, jestem doskonałym charakteryzatorem, ale nie jestem Bogiem. Nie doceniał siebie. Okazał się prawie Bogiem. Dodał mi tych brakujących czterdzieści pięć lat w ciągu pół godziny i za pomocą niewielkiej ilości kitu sprawił, że wyglądałem na ojca Johna Barrymore. Reszta zależała już wyłącznie ode mnie. Zanim wszedłem na scenę, za kulisami rozeszła się wiadomość, że na sali jest John Barrymore. Reżyser omal nie zemdlał. Tak troskliwie się nim zająłem, że nie miałem czasu na to, by dostać swego zwykłego ataku tremy. Po przedstawieniu było mnóstwo oklasków. Wtedy chyba po raz pierwszy poczułem się rzeczywiście jak człowiek, który odniósł sukces. Wróciłem za kulisy do przydzielonej mi maleńkiej garderoby. Przyszedł Uranov i pogratulował mi. Akim Tamiroff i połowa kolonii rosyjskiej też mi gratulowali. I Mae West przyszła z widowni, uściskała mnie i powiedziała: - Dorosłeś do moich oczekiwań, mały. Spodziewam się, że kiedyś dorośniesz do moich innych nadziei. Wkrótce potem usłyszałem hałas w hallu i doznałem przeczucia, że stanie się coś ogromnego. I wypisz, wymaluj, ktoś zastukał do drzwi, i oto na progu stał on, John Barrymore. Nic nie da się nigdy porównać z wrażeniem, jakie zrobił, kiedy wszedł do tej małej garderoby. Popatrzył na mnie spode łba i powiedział: - Skurwysynu ty, gówniarzu. Byłeś tam na scenie cudowny. Ile masz lat? Już sobie odjąłem przyprawiony nos. - Na Boga! Przecież jesteś jeszcze bardzo młody! . - Panie Barrymore, mam nadzieję, że pan nie... - Och, do diaska! Wszyscy mnie parodiują, młodzieńcze, dla czego nie miałbyś i ty? Przynajmniej robisz to dobrze. Mieszkam na Tower Road; jeżeli kiedyś będziesz w tamtych stronach, wpadnij do mnie. - Podał mi swój adres. W tydzień potem znów był na tej sztuce. Po przedstawieniu znów przyszedł za kulisy. - Skurwysynu - zapytał - dlaczego mnie nie odwiedziłeś? - Przepraszam, panie Barrymore. Myślałem, że pan tak tylko przez uprzejmość. - Ja nie bawię się w uprzejmości. W każdym razie obejrzałem to jeszcze raz, bo nie wierzyłem, że grasz tak dobrze. Myślałem, że na premierze pomagało ci zdenerwowanie. Może jutro zjesz obiad u mnie? O Boże mój, ja zaproszony przez...! Nazajutrz pojechałem na obiad do Barrymore'a. Musiałem jechać tramwajem. Grając w tej sztuce zarabiałem dziesięć dolarów tygodniowo. Mae West była dla mnie bardzo miła, ale miała węża w kieszeni. Za swoją rolę powinienem dostawać dwadzieścia pięć dolarów. Niestety oświadczyła mi: - Mały, to jest wspaniałe przeżycie dla ciebie i ja nie chcę, żeby ciebie zepsuło. W istocie to ty powinieneś płacić mnie za możność kreowania tej roli, ale pomimo to będę ci dawała dziesięć dolarów na tydzień. Pojechałem więc tramwajem i autobusem, a potem już szedłem piechotą na Tower Road, która była daleko jak piekło. Zdołałem jednak przyjść punktualnie. Stanąłem przed zamkniętą bramą, zadzwoniłem. Pokazał się dozorca. Wyjaśniłem, że pan Barrymore zaprosił mnie na obiad. Bo dozorca prawdopodobnie myślał, że jestem jeszcze jednym kinomanem usiłującym dostać się tam. - Pan Barrymore nigdy nikogo nie przyjmuje - oświadczył. Już odchodziłem zgnębiony, kiedy usłyszałem ten słynny głos: - Hej, gówniarzu, dokąd to? Zatrzymałem się. Mój bożek podszedł do bramy, otworzył ją przede mną i poprowadził mnie do domu. Był to ogromny dom. W hallu przystanąłem pełen podziwu dla świetnej zbroi wystawionej przy wejściu. Barrymore powiedział: - Bobby Jones zaprojektował ją dla mnie, kiedy grałem „Ryszarda III”. - Patrzył na mnie. - Wiesz, stary toreador przed zejściem z ringu zwykle wręcza swoją szpadę jakiemuś mło demu toreadorowi, który wchodzi. To się. nazywa „alternativa”. Myślałem, że on żartuje. Zaczął mnie oprowadzać po całym domu. Wciąż słychać było walenie młotkiem. Wytłumaczył to: - Ja nigdy nie przestaję budować. Jeżeli przestanę, umrę. W końcu weszliśmy do jego małego gabineciku przy salonie. Ten pokoik liczący osiem na dziewięć stóp wyglądał wprost niedorzecznie. Na złuszczonych ścianach wisiało kilka fotografii, w jednym kącie zobaczyłem zlew. Barrymore podszedł do zlewu i wysiusiał się. Oniemiały patrzyłem, jak on sobie sprawia tę ulgę. Powiedział: - To jest mój ulubiony pokój. Przypomina mi wszystkie garderoby, w których mieszkałem, podróżując po kraju. Usiadł w ogromnym fotelu z obiciem wystrzępionym i podartym, poznaczonym tłustymi plamami. Zawołał służącego. - Podaj nam coś do picia. Nie wiedziałem, że w tamtym czasie nie wolno mu było pić. Służący przyniósł dla niego wermut i zwrócił się do mnie: - Chłopcze, co dla ciebie? Ja wówczas nie piłem w ogóle, ale powiedziałem: - Och, to samo. Więc dostałem wermut i dokonałem odkrycia, że wermutu nie będę lubił. Barrymore przejawiał pewną zdumiewającą cechę. Potrafił sprawić, że człowiek w jego towarzystwie natycnmiast czul się swojsko, czuł się tak, jakby był kimś najważniejszym w jego życiu. Dane mi było znać tylko trzy jeszcze osoby obdarzone tą właściwością: Aimee Semple McPherson, Gretę Garbo i Katherine Hepburn. Oczywiście one były takie jedynie wobec tych, którzy rzeczywiście przypadli im do serca, na wszystkich innych każda z nich miała sposób, o czym Barrymore mówił tak często - po prostu zatrzaskiwała żelazne drzwi. W tamto południe, kiedy siedzieliśmy w jego małej zaimprowizowanej garderobie, znów chwalił moją grę. Zapytał, gdzie nauczyłem się go naśladować. Powiedziałem, że widziałem większość jego filmów. Chciał wiedzieć o mnie wszystko. Opowiadałem to i owo ze swoich dziejów. Zainteresowały go powiązania z Aimee Semple McPherson, którą kiedyś widział, bo specjalnie ze względu na nią wybrał się do Tabernakulum. Przyznał mi rację, że to jedna z największych aktorek pod słońcem. I dodał, że żadna nie potrafi tak panować nad publicznością jak ona - już jeżeli, to może jego siostra, Ethel Barrymore. Potem zapytał mnie, jak jestem „sytuowany”. Czy mam z czego żyć? Odpowiedziałem wymijająco. Szybko zrozumiał, że jestem bez grosza. - No, bratku - powiedział. - Chciałbym cię zabezpieczyć, ale w tej chwili moi rodacy robią, co mogą, żeby mnie wykierować na dziady. Używał słów wspaniale. Pamiętam, jak użył zwrotu „poczęstunek jałmużniczy”, słowa z początkowych linijek „Toma Jonesa” Henry'ego Fieldinga. Ucieszył się, kiedy mu powiedziałem, że czytałem tę książkę. Doradzał mi stanowczo wyjazd do Anglii, żebym nauczył się mówić. Ubolewał nad tym, że sam w Anglii nie studiował. Dopiero wtedy, gdy już przekroczył trzydziestkę i zaproponowano mu rolę Hamleta i rolę Ryszarda III w reżyserii wielkiego Hopkinsa, zaczai pracować nad dykcją i usunięciem nosowego akcentu nowojorskiego. Rozgadał się w tamto popołudnie. Siedziałem urzeczony historyjkami, które opowiadał. Wciąż podkreślał, że dykcja to dla aktora rzecz najważniejsza na świecie - zapewne podkreślał to trochę dlatego, że moja wymowa jeszcze nie dość się poprawiła. Powiedział mi, jaka była jego pierwsza lekcja dykcji. Otóż dosyć niechętnie poszedł on do Margaret Carrinston, będącej wówczas żoną Roberta Edmunda Jonesa, jednego z najlepszych scenografów. Mary Carrinston wskazała mu wazę z owocami na stole i poprosiła, żeby wziął w ręce jakiś owoc. Nie wiedział, co do diabła to ma wspólnego z jego lekcją dykcji. Sięgnął jednak po jabłko. „Panie Barrymore, co pan trzyma?" „Czerwone jabłko" „Co?" „Czerwone jabłko" „Przepraszam, nie rozumiem". „Nie rozumie pani? Trzymam czerwone jabłko". Ze śmiechem powiedział mi, że te lekcje przez pierwszych parę tygodni ograniczyły się do „jabłka”, tak by to słowo mówiło o najbardziej soczystym, najczerwieńszym jabłku pod słońcem. I później Mary Carrinston wciąż była niezadowolona, dopóki nie umiał wyrażać pełnej treści i wizji każdego słowa. Powie dział: - Ona mnie nauczyła kochać się ze słowami. Niech ciebie nigdy, bratku, nie ponosi wzruszenie. Pieść słowa spokojnie. Nie przerywałem mu. Słuchałem, po prostu czułem, że on potrzebuje słuchacza. Jego żona, powiedział, wyszła załatwiać sprawunki, wydawać jego ciężko zarobione pieniądze. Chyba rozbawiony skandalem rozdmuchanym w gazetach, uważał za przesądzone, że ja też wiem o tym wszystkim. - I bratku - powiedział - dam ci największą lekcję gry aktorskiej. Zdradzę ci najlepszy sposób na to, by zostać aktorem z prawdziwego zdarzenia. Czytaj Walta Whitmana: „Dwoje obcych z Alabamy”. To jest wiersz o dwóch ptakach, które przyleciały do stanu Alabama na wiosnę. Samiczka ma uwić gniazdo i złożyć jajka, samczyk pomaga samiczce. Oboje są szalenie podnieceni budowaniem sobie domku i nie mogą się doczekać narodzin piskląt. Aż pewnego dnia samczyk wyrusza na poszukiwanie pożywienia i nie wraca. Kiedy już mała samiczka czeka na niego przez cały dzień daremnie, wyrusza sama, żeby szukać go w desz- czu. Ale znaleźć go nie może. To bardzo smutny wiersz o utraconej miłości. Deklamując te strofy, miał oczy pełne łez. Z czcią i bojaźnią patrzyłem na jego fenomenalny występ. Już nie pamiętał, że jestem przy nim. Muszę przyznać, że i mnie łzy napłynęły do oczu, zanim skończył mówić. Widząc moje łzy, parsknął sardonicznym śmiechem i powiedział: - No, bratku, jeżeli ten wiersz potrafisz przeczytać przed lustrem, kiedy siedzisz na sedesie, to będziesz aktorem. Na tym swoim tronie, nagi, zajęty czynnością jakże przyziemną, recytuj ten wiersz. Jeżeli zdołasz zapomnieć, że się wypróżniasz, jeżeli zatracisz się w pięknie tych słów, no to jesteś aktorem. Przeskakiwał z tematu na temat. Wyraźnie lubił mnie. Chciał chyba coś powiedzieć, ale mógł tylko za pośrednictwem cytatów. - Czytujesz Biblię? - Tak, proszę pana. - Na Boga świętego, żartujesz! Myślę, że poza tobą, mną i papieżem nie ma takich, którzy czytują Biblię kiedykolwiek. Znasz Pieśń nad Pieśniami? - Tak, proszę pana. - „Są cztery rzeczy, których nie znam, to..." Urwał i czekał, żebym dokończył ten cytat. Więc dopowiedziałem lękliwie: - „...sposób orła w przestworzach, sposób węża na skale..." Ale dwie ostatnie linijki przytoczył sam: - „...sposób okrętu na morzu i sposób mężczyzny z dziewczyną". Na tę chwilę stał się Salomonem. Właśnie wtedy zadzwonił telefon. Zirytował się, że nam przeszkadzają, podniósł słuchawkę i wrzasnął niegrzecznie: - Hallo? - I nagle zmienił wyraz twarzy i ton. - Oczywiście, kochanie moje - przytaknął. - Dobrze, kochanie. Zorientowałem się, że to dzwoni jego nowa żona. Po rozmowie z nią zapytał, czy jestem żonaty. - Ale masz babę.? Skinąłem głową, że mam. - No, bylebyś nie ufał im ani trochę. One wszystkie to tylko szczebioczące sromy. Opowiedział o swoich poszczególnych małżeństwach: z jakąś panną Harris i z Michael Strange, poetką, z którą miał córkę imieniem Diana. I opowiadał o Dolores Costello, którą - tak wyczułem - kochał rzeczywiście. Zapytał, czy widziałem ją kiedy na ekranie. Odpowiedziałem, że owszem, widziałem. - Do cholery - wykrzyknął - czy ona nie jest piękna? Dolores Costello już wyszła ponownie za mąż. I rzecz dość dziwna, powiedział, wyszła za swojego ginekologa. Roześmiał się przy tym cynicznie. - To fatalne, że on nie był jej gastrologiem! Wcale nie wierzył kobietom. Kiedy niepewnie zapytałem, dlaczego żenił się tyle razy, wydawał się rozdrażniony tym pytaniem. - Dlatego, że kochałem te ich dupy. Swobodnie określał kobiety tym słowem. Mężczyzn nazywał gówniarzami albo ryłami i to brzmiało w jego ustach wprost pieszczotliwie. Mówił „gówniarzu” tym, których kochał, takim jak - John Decker, W.C. Fields, Roland Young, Thomas Mitchell j i Gene Flower. Byłem bardzo szczęśliwy, kiedy włączył mnie j pomiędzy swoich „gówniarzy”. Ciągle jednak powracał do tego, że mam zdolności aktorskie, więc powinienem wyjechać do Anglii i tam uczyć się dykcji. Nadmienił, że w swoim czasie jego siostra, Ethel, była prawie zaręczona z Churchillem, z którym on także się przyjaźni. Zrozumiałem, dlaczego zarówno jeden, jak drugi mówi tak dźwięcznie, to płynie z ich wspólnego chyba szacunku dla języka. Podał mi szereg słów o szczególnie odpowiadającym mu brzmieniu: jałmużniczy, ekspektatywa, defloracja, gloryfikowany, wirulentny. Tak akcentował słowa, że w każdym czuło się cały świat. Potem parsknął tym swoim szatańskim śmiechem i powiedział, że stary Roosevelt i Churchill umieją słów używać. - Oni wolą zalecać się do słów niż do kobiety; może to rzeczywiście za dużo powiedziane, ale myślę, że można by tu postawić znak równania. Mój biedny brat, Lionel, używa słów tylko po to, by je młócić. Sprawia, że słowa cierpią. I od razu zaczął z innej beczki, pytając, co czytałem poza Biblią. Złożyłem mu sprawozdanie, a przecież nawet nie wspomniałem o Szekspirze. Wiedziałem, że rozmawiam z człowiekiem, który zna każde słowo, jakie Szekspir kiedykolwiek napisał. Ale on mi nie przepuścił. - Dlaczego pomijasz starego Billa? - Szekspir mnie przeraża. Nigdy nie będę umiał grać w jego sztukach. Za dużo ludzi ma pojęcie, jak należy to robić. Zresztą to jest dla tych, którzy mówią dobrą angielszczyzną. Chrapnął jakoś bardzo głośno i grubiańsko, i powiedział: - Gówno! Ja, Amerykanin, grałem Szekspira w Londynie, aż ich tam w gardłach ściskało. Kiedyś powinieneś zagrać Otella, bratku. Otello nie jest angielski, zwykle grają go jacyś angielscy pedryle, grają go jak Murzyna z Harlemu. Bóg świadkiem, że Murzyn z Harlemu ma dostatecznie dużo trudności, po co go obarczać Otellem na dodatek? Zresztą, nie zapominaj, że Otello był Arabem, Maurem, muzułmaninem. Telefon zadzwonił znowu. - Tak, kochanie. Będę zaraz. Wstał i wiedziałem, że nasze spotkanie dobiegło końca. Bardzo mile odprowadził mnie do drzwi i zapytał, czy mam czym zjechać ze wzgórza. Nie wyjawiłem, że po rozmowie z nim wyrosły mi skrzydła u ramion, więc żaden samochód doprawdy nie jest potrzebny. Kiedy wychodziłem, powiedział: - Chciałbym, bratku, zaprosić cię na kolację, ale niestety jestem ożeniony z młodą dziewczyną, która prawdopodobnie od razu miałaby ochotę pójść z tobą do łóżka. I znów parsknął tym szczególnym, smutnym śmiechem. Uśmiechnąłem się słabo i odszedłem. Zawołał za mną: - Ja nie żartowałem. Kiedyś dam ci moją zbroję. Nie przypuszczałem, że kiedykolwiek jeszcze się z nim zobaczę. Sztuka „Czyste łóżka” nie schodziła z afisza, ale natrafiłem na pewne opory ze strony Mae West co do gaży. Miałem nadzieję, że będę stałym członkiem jej zespołu, i powiedziałem, że podpiszę kontrakt siedmioletni, jeżeli dostanę dwadzieścia pięć dolarów tygodniowo. Ona mnie jednak odprawiła, chwała Bogu. Później spotkałem ją przypadkiem. - No, spisujesz się bardzo dobrze, mały, składają mi najróżniejsze meldunki o tobie - powiedziała. - Tak, panno West, dzięki pani i temu, że pozwoliła mi pani grać w tej sztuce. - Och, mały, ja nie chcę sobie przypisywać żadnej zasługi - i wyrecytowała swoją słynną kwestię. - Może byś przyszedł kiedyś do mnie? Nigdy nie wiedziałem, czy ona nie żartuje, ponieważ wszystko cokolwiek mówiła, było wieloznaczne. Odpowiedziałem tak samo grzecznie i zdawkowo, że przyjdę z przyjemnością, ale zaprosiła mnie jeszcze tamtego dnia wieczorem. Mieszkała wówczas w uroczym wielkim hotelu w jednej z najbardziej ekskluzywnych części Hollywood. Stawiłem się tam. Chłopiec hotelowy poprowadził mnie do windy i zawiózł prosto na najwyższe piętro. Mae sama mi otworzyła - oszałamiająca istota o pięknej, przeczystej cerze, jak biały jedwab podświetlony, o łagodnych żywych oczach i rozpuszczonych włosach blond. Była w białym negliżu, osłaniającym jej piersi tylko trochę; rowek między nimi przyprawiał o zawrót głowy. Wszystko w tym apartamencie jaśniało bielą bez żadnych kolorów, poza nią samą. Przyrządziła mi cocktail i usiedliśmy. - Wiesz, specjalnie interesuję się tobą. Jesteś jednym z moich chłopców. Jak ci się ten hotel podoba? - Och, myślę, że tu jest uroczo... - Cała ta buda należy do mnie. Miałam przyjaciela: tak się złożyło, że to Murzyn... Znasz go? Tiger Jones. - Tak, oczywiście. - No, pewnego dnia, chciałam wprowadzić go tutaj i powiedzieli mi, że nie wolno, więc kazałam im się wypchać trocinami i po prostu ten hotel kupiłam.Podała kolację i rozmawialiśmy. Zapytała, czy mam przyjaciółkę, na co odpowiedziałem, że tak, chociaż nigdy nie myślałem o Sylwii w ten sposób. Posypały się inne pytania natury osobistej. Przyjąłem, że ona jest taka swobodna wobec mnie dlatego, że grałem w sztuce wystawianej przez nią. Po kolacji powiedziała: - Mogę mieć dla ciebie wspaniałą rolę w nowej sztuce. Myślę bardzo poważnie o zabraniu cię do Nowego Jorku. Ale chciałabym zobaczyć, jak ty to zagrasz, więc jeżeli nie masz nic przeciwko temu, zrobimy małą próbę jeszcze dzisiaj. Ledwie ukończyłem wtedy dwadzieścia jeden lat. Sam na sam z tą niewiarygodną kobietą, czułem się dosyć nieswojo. - Jeżeli nie masz nic przeciwko temu - powiedziała - przejdźmy do buduaru, bo tam jest maszynopis. Nieomal chyłkiem wszedłem za nią do sypialni. Znów wszystko jaśniało bielą, z tą tylko różnicą, że sufit był lustrzany. Przy ogromnym łożu piętrzyły się piękne skórzane pudła. Pogrzebała w jednym z nich i wyciągnęła jakiś scenariusz. - Zgaś światła, chłopcze, rażą mnie w oczy. Zgasiłem światła i usiadłem w fotelu w drugim końcu pokoju. - Otóż ta scena jest taka. Grasz kogoś w rodzaju Lotaria, ja leżę w łóżku. - Upozowała się na ogromnym łożu. - Letnia noc, upał, jest mi za gorąco, więc powoli zaczynam się rozbierać. – I zdjęła peniuar: została w krótkiej koszulce zupełnie przezroczystej. - Gorąco mi strasznie, aż się skręcam. -I zaczęła się skręcać, a ja patrzyłem na nią... Jak? No dobrze, patrzyłem ciekaw dalszego ciągu. Powiedziała nagle: - Wtem co widzę? Ktoś wchodzi przez okno. Młody człowiek, który prześladuje mnie swoim uwielbieniem... Podszedłem do okna. - Stoi tak, jak ty stoisz teraz. A mnie przebiega dreszczyk, bo on uwielbia mnie od tak dawna. Ale sięgam po suknię, nakrywam się. Nie zrażony, rusza od okna, podchodzi coraz bliżej i ja patrząc na tego mężczyznę, uświadamiam sobie, że gotowa jestem ulec oczarowaniu. Podejdź, mały, pokaż mi, jak zagrasz tę rolę. Teraz on już stoi przy łóżku i jest tak gorąco i czuję na szyi powiew jego oddechu... Pochyl się, pochyl się, mały! No, patrzę na niego przez chwilę, patrzę w jego piwne^ klarowne oczy i raptem usta mi się rozchylają, bo pragnę go, pragnę go i raptem pojmuję, że to jest mężczyzna mojego życia, więc leżę taka bezbronna z ustami rozchylonymi, a on przybliża się coraz bardziej... przybliż się mały. Zwieszałem głowę nad nią i mówiłem sobie, że, do licha, to jest wspaniała scena. - Już jesteś strasznie blisko - ciągnęła Mae West - już mi się nie oprzesz, na pewno mnie pocałujesz. I ja wiem, że twoje usta będą miały smak słodyczy. Wiem, że jesteś młody i że musisz mieć kobietę właśnie taką jak ja, zanim przekonasz się, czym rzeczywiś cie może być kobieta, i że jesteś zmysłowy, i że zaczynasz... Pochylony nad łóżkiem czekałem w urzeczeniu na dalsze wskazówki. Urwała i przyjrzała mi się bacznie. - Odpowiada ci ta scena? - Uważam, że jest wspaniała... to jest wspaniała scena, panno West! - Tak, miła, prawda? Nastąpiła długa chwila milczenia, po czym ona powiedziała: - No, nie stój tak, chłopcze, podaj mi tamto pudło, trzecie od dołu. - Usłuchałem. Otworzyła pudło i zapytała: - Chcesz? W pudle było pełno gumy do żucia. Wzięła jedno opakowanie i zaczęła żuć. Czułem się okropnie, bo wiedziałem, że zawiodłem. No, ale po prostu nie mogłem tego zrobić. - Pomyślę bardzo poważnie, żeby ci dać tę rolę. Odprawiła mnie piorunem. Potem widywałem ją tylko w pewnym lokalu nocnym. Kiedy jeszcze grałem w sztuce „Czyste łóżka”, poszedłem któregoś dnia w odwiedziny do babci. Stan jej zdrowia się pogarszał. - Tony, będziesz kiedyś wielkim gwiazdorem. - Oj, babcia przestanie, to wielka bzdura. Babcia, jeśli chodziło o mnie, pozwalała sobie na pobożne życzenia, a ja przeżywałem okresy wątpliwości; chociaż odniosłem chwilowy sukces, nikt jakoś nie cisnął się do drzwi z propozycjami ról filmowych czy bodaj ról w innej jakiejś sztuce teatralnej, skoro już o tym mowa. Jakkolwiek Barrymore powiedział kilka komplementów. Rzeczywiście niewiele nadziei miałem co do swojego aktorstwa. Brak mi było zdolności pieszczenia słów. Ale babcia oświadczyła: - Nie umrę, dopóki nie będę wiedziała na pewno, że już jesteś na drodze do sławy wielkiego gwiazdora. Pomyślałem: no, to dobry znak, bo będzie musiała poczekać, żyć jeszcze długo, zanim ja zostanę gwiazdorem filmowym. Potem zaprosił mnie na próbne zdjęcia w wytwórni Universal reżyser nazwiskiem Freidlander. Widział mnie na scenie i chciał, żebym zagrał w jego filmie pod tytułem „Słowo na sprzedaż”. Mój młody kolega z teatru, Davłd O'Brien, któremu powiedziałem o tej propozycji, udzielił mi rady, ujmując bardzo krótko, na czym polega sztuka gry filmowej. - To jest bardzo proste - powiedział - trzeba tylko wciąż ruszać oczami. Może zajechałbym dużo dalej, gdybym posłuchał jego rady. W końcu otrzymałem wezwanie do pracy. Włożyłem moje jedyne reprezentacyjne spodnie i stary sweter i wczesnym rankiem popędziłem do reżysera. - Dobrze, chłopcze, niech cię ucharakteryzują. Przebierz się w garnitur. - Jaki garnitur? - Przecież będziesz grał ważnego gangstera. Musisz być w szykownym garniturze. - Przykro mi, proszę pana. Nie wiedziałem. Myślałem, że wytwórnia coś mi wypożyczy. Popędzili mnie do rekwizytorni i spróbowali ubrać odpowiednio, ale nic na mnie nie pasowało. Reżyser powiedział: - Niestety, chłopcze. Po prostu muszę wziąć kogoś innego. Stał tam jakiś młody człowiek i czekał. Wyglądał bardzo elegancko i złowrogo. - Dobrze, ty zagrasz tę rolę. Rozczarowany, miałem już odejść, kiedy reżyser zawołał mnie z powrotem. - Słuchaj, widziałem cię na planie i uznałem, że potrafisz być cudowny. Bardzo bym chciał wykorzystać cię w tym filmie. Dziś po południu będziemy kręcić pewną sekwencję: niewiele tego... nawet nie ma o czym mówić... ale jeżeli zgodzisz się to zagrać, powiem, żeby ci zapłacili siedemdziesiąt pięć dolarów. Zgodziłem się z miejsca. - Idź do rekwizytorni - powiedział. - Dadzą ci pasiak więźnia. Tamtego dnia po południu nakręciliśmy tę małą scenkę: gromada więźniów patrzy na komiczne przedstawienie. Ja śmieję się rozbawiony i nagle ktoś wpycha mi nóż w plecy. W pół śmiechu padam i umieram. To była cała moja rola. Reżyser potraktował mnie zacnie i kazał zrobić wielkie zbliżenie. Wszystko to razem miało trwać na ekranie około czterdziestu pięciu sekund. W parę miesięcy później dowiedziałem się, że prapremiera tego filmu odbędzie się w kinie Pantages. Napomknąłem o tym babci, która natychmiast uparła się, że musi mnie zobaczyć na ekranie. Powiedziałem jej, jaka to krótka scenka. - To nie ma nic do rzeczy - oświadczyła. Nie dała się przekonać. - Muszę tam być. Muszę wiedzieć, zanim umrę, że będziesz takim gwiazdorem filmowym jak Ramon Novarro i Antonio Moreno. Tlił się w niej już tylko płomyczek życia podsycany nadzieją, więc odmówić jej nie mogłem. Pożyczyłem samochód i pojechaliśmy do kina: ona, moja siostra, Sylwia i ja. Mieliśmy miejsca na balkonie. Była tak chora, że musiałem ją wnieść. Film nie był zły, ale też nie był to najbardziej pamiętny film wszystkich czasów. Nadeszła moja sekwencja. Kamera przesuwała się po grupie więźniów. Kiedy zatrzymała się na mnie, babcia znieruchomiała w napięciu. I już zaraz chwyciła mnie za rękę, jak gdyby chciała powiedzieć: „No, zobaczymy, co potrafisz”. Kamera przesunęła się na trzech innych więźniów, po czym ekran wypełniło moje wielkie zbliżenie: patrzę na te występy, uśmiecham się i parskam śmiechem. Stworzyłem sobie oczywiście całą historię człowieka, którego grałem: człowiek głupi i reagujący jak dziecko na wszystko, cokolwiek mówią na scenie, wszyscy śmieją się, więc on śmieje się także; niezbyt porządny człowiek: ma zostać zabity dlatego, że szpiclował. Teraz zobaczyliśmy to na ekranie. Ja się śmieję i nagle więzień, który siedzi za mną, porusza ręką i wbija mi w plecy nóż. Śmiech cichnie, a ja wydaję się zdziwiony. Dlaczego mnie zabijasz? Jakże mogę umierać w pół śmiechu? Dlaczego? I nic więcej - raptem czterdzieści pięć sekund na ekranie. Ogarnęło mnie onieśmielenie - przyjechałem taki szmat drogi z drugiego końca miasta, znalazłem się razem z tymi gwiazdami, reżyserem, producentem i wszystkimi i oni widzieli, jak wnosiłem moją babcię. Pomyślałem sobie: „O Boże! Dla czterdziestu pięciu sekund!” Zacząłem babcię prosić: - Chodźmy już! To był strach, że kiedy światła się zapalą, wszyscy mnie zobaczą, rozpoznają. Ale babcia ani drgnęła. - Ja dalej nie występuję, babciu. To już wszystko. - Wiem, wiem - powiedziała. - Ale ja chcę zobaczyć ten film do końca, sprawdzić, jak ty wypadłeś w całości. Wkrótce film się skończył. Zapalono światła i bałem się podnieść wzrok, kiedy ludzie mijali nas wychodząc. Starałem się ukryć. Babcia nadal trzymała mnie za rękę. A ja konałem z zakłopotania. Jakiś sympatyczny jegomość pochylił się ku nam i powiedział: - Brawo, młodzieńcze. Podbiegł do mnie ktoś z działu reklamy i zapytał: - No, co Jimmy powiedział? - Jaki Jimmy? - To przecież Jimmy Starr przystanął, żeby coś panu powiedzieć. Oczywiście wiedziałem, kto to jest Jimmy Starr, słynny krytyk filmowy. Jedno jego słowo oznaczało sukces albo klęskę. Reżyser też się zatrzymał i pochwalił mnie: - Uważam, że byłeś bardzo dobry. Im więcej słyszałem pochwał, tym bardziej byłem zdenerwowany i onieśmielony. Myślałem, że oni się ze mnie nabijają. Kiedy wszyscy wyszli, przeniosłem babcię do samochodu i pojechaliśmy z powrotem. W domu babcia zaparzyła kawę. Mogłoby się wydawać, że wróciła z jakiegoś mojego wspaniałego występu w roli „Króla Lira” czy innej równie majestatycznej. Sylwii, którą lubiła serdecznie, jakkolwiek nie bardzo rozumiała łączącą mnie z nią więź, powiedziała: - No, Tony ma przed sobą wielką karierę. Zirytowałem się: - Oj, niech babcia przestanie. Nikt nigdy mnie nie zapamięta w tym cholernym filmie. Dla mnie ważne jest tylko, że dostałem za to siedemdziesiąt pięć dolarów. - Nie, Tony, ja się z tobą nie zgadzam. Byłeś doskonały. Moje argumenty do niej nie trafiały. Ponieważ rozmawialiśmy o tym, wiedziała, że recenzje z filmów ukazują się w dwóch gazetach branżowych: „Variety” i hollywoodzkim „Reporter”. Była ciekawa, co oni tam napiszą o mnie. - Babciu, na miłość boską, nikt o mnie nic nie napisze. To epizod, który tylko mignął. Nikt nie będzie pamiętał. - Chcę poczytać te gazety - upierała się babcia. Więc nazajutrz wczesnym rankiem musiałem wyjść, żeby je kupić dla niej. Rozłożyłem „Variety" i przeczytałem recenzje z filmu „Słowo na sprzedaż”: dobry melodramat... i tak dalej i tak dalej. Alan Baxter, bardzo dobry, taki to a taki bardzo... I nagle! Nie wierzyłem własnym oczom: zamieścili wzmiankę o mnie. „Uszło naszej uwagi nazwisko młodego człowieka, który przelotnie pokazał się na ekranie: nie wypowiedział ani słowa, tylko śmiał się, ale ja myślę, że to jest twarz, którą jeszcze nieraz będziemy oglądać. Zadzwoniłem do wytwórni i zapytałem o niego. Odpowiedziano mi, że on nazywa się Anthony Quinn”. Pomyślałem: ktoś chyba płaci za tę reklamę. Pełen podejrzeń zastanawiałem się, czy to wytwórnia wywarła nacisk, czy może Sylwia zwróciła się do kogoś ważnego. Rozłożyłem drugą gazetę, „Reporter”, i tam również była o mnie pochlebna wzmianka. „Jeden z epizodów znakomicie zagrał jakiś nieznany młody aktor... nie uchwyciliśmy jego nazwiska”. Już wiedziałem, że chodzi o mnie. Popędziłem do domu, do babci, bo to jednak było czarno na białym w tych gazetach. Babcia powiedziała: - Teraz mogę umrzeć spokojnie. Kochana moja, umarła w niecałe dwa tygodnie potem. 16 Odwiozłem Katie z dziećmi do jej rodziców. Jak zwykle w niedzielę czekała nas w ich wielkim domu na szczycie wzgórza rodzinna kolacja. Wiedziałem, że nie zdołam wytrzymać obrządku, jakiego dopełnia mój teść krając rostbef i wydzielając każdemu należytą porcję. Poza tym ten wielki dom nasuwał mi tyle wspomnień, tyle cierpień mi się z nim kojarzyło. Wiedziałem, że „chłopiec" nie cierpi tam bywać. Czuł się tam ledwie tolerowany. Więc wykręciłem się tym razem i pojechałem dalej szosą przybrzeżną. Kilkakrotnie parkowałem samochód i chodziłem po plaży. Wciąż usiłowałem znaleźć odpowiedź na pytanie, które zadał mi doktor po naszym ostatnim posiedzeniu: - Co myślisz o śmierci? To miało związek z odejściem mojej babci. Odpowiedziałem mu, że nie wierzę w śmierć jako w akt ostateczny, ale jemu moja odpowiedź nie wystarczyła. Teraz wpatrywałem się w bezmiar oceanu. Czułem, że chłopiec siedzi obok mnie i czeka. Chłopiec chodził za mną w milczeniu przez cały ten dzień. Myślałem o Katie i o dzieciakach. Życie było pełne obietnic. W jakim momencie, do diabła, zboczyłem z drogi? Jakież kłamstwo ugrzęzło mi w gardle? Było ciemno, kiedy pojechałem z powrotem do naszego domu na Pallisades. Chłopiec siedział obok mnie w samochodzie i już nie mógł dłużej milczeć. Chłopiec: Ona była najwspanialsza. Mężczyzna: Która? Chłopiec: Babcia. Kochała tylko jednego mężczyznę. Mężczyzna: Jednego w danym czasie, chcesz powiedzieć. Pierwszy to był dziadek, drugi to był mój ojciec, a później my. Chłopiec: Później ty ze swoją nie kończącą się grą w numery. Mężczyzna: Niedobry nawyk przejęty od ciebie. Chłopiec: No, ale jaką znalazłeś odpowiedź? Mężczyzna (zirytowany): A bo ja wiem, do diabła? Szukam odpowiedzi. Chłopiec: Ten doktor chce, żebyś pozabijał wszystkie duchy. Chce, żebyś je pogrzebał. Ojca, babcię, Sylwię i wszystkie inne. Mężczyzna (z bólem): Ja wiem, ale nie mogę. Co bym zrobił bez nich. Chłopiec: My przy tobie jesteśmy nie po to, żeby ci było z nami wygodnie. I nie po to patrzymy przez palce na twoje gówniars-two, żebyś ty się czuł pod ochroną. Obiecałeś coś nam wszystkim i zawaliłeś sprawę. Dostałeś fioła na punkcie swoich „pragnień". Mężczyzna: Uważaj, do kogo mówisz o pragnieniach. To przecież ty miałeś największe „pragnienie” na świecie. Chłopiec: Ale ja pragnąłem rzeczy ważnych, rzeczy ogromnych -a nie zbierania orzeszków jak wiewiórka. Mężczyzna: Ty kutasie mały, pamiętam dokładnie dzień, kiedy ty dostałeś fioła. Nawet mnie nabrałeś na to. To było wtedy, gdy pani Tanner mówiła o Michale Aniele i o Florencji. Widziałem twoją twarz. Ty z tym twoim rysowaniem jak kura patykiem. Myślałeś, że jesteś nowym wcieleniem Michała Anioła. No, nawet tak mi zawróciłeś tym w głowie, że przez lata całe czytałem wszystko o nim. Rzecz jasna, nie pozwalałeś mi jednak rzeczywiście zabrać się do tego, nie pozwalałeś ze strachem, że ja zawiodę i wtedy twoja dziecięca fantazja się rozwieje. Później kazałeś mi przystąpić do tego stowarzyszenia teozofów, ponieważ oni tam wierzyli w te wszystkie brednie o aurze i o siedmiu stopniach reinkarnacji. Chłopiec: To było tylko marzenie, żeby oderwać się od smrodów wychodka i cuchnącego głodu. Cóż złego w takiej nadziei, że mógłbym gdzieś być kimś?! Mężczyzna: W tamtych czasach chciałem pojechać do Florencji, więc wciąż wynajdywałeś najrozmaitsze powody, żebym nie pojechał. Dlaczego? Dlatego, że te wielkie zamierzenia były kłamstwem i tylko stwierdziłbyś, że nic w tobie nie ma z Michała Anioła, ani nawet z tego faceta, który nosił jego torby. Nie, smyku, nie jesteś żadnym nie odkrytym geniuszem, ja także nie jestem. Robię wszystko, na co mnie stać. I będę robił dalej wszystko, na co mnie stać, ale mówię ci: albo przyłączysz się do mnie, albo ja cię zabiję. Bo przecież nie mogę żyć, kiedy tak mi siedzisz na karku. Nie mogę dopuszczać, żebyś rujnował to, co buduję. Mam obowiązki nie tylko wobec ciebie. Chłopiec: Więc nie liczysz się że mną. Mężczyzna: Nie, chłopcze. Są moje własne dzieci. Mam nadzieję, że jeszcze nie jest za późno i one nie wyrosną na psychiczne kaleki tylko dlatego, że ty po wariacku wbiłeś sobie do łepetyny coś o Michale Aniele czy o Napoleonie, czy o Lincolnie. Lada dzień mógłbyś zapragnąć z tego rozpędu być Jezusem Chrystusem, a mnie doprawdy się nie uśmiecha ukrzyżowanie za ciebie. Chętnie oddam życie za niejedno... ale nie za ciebie. Chłopiec: Chcesz, żebym dał ci spokój?! Tylko powiedz to, a ja zniknę. Mężczyzna: Nie racz mnie tym. Beze mnie nadal siedziałbyś w smrodliwym wychodku, nadal czułbyś strach przed twoim starym, przy którym jego dwie biedne kobiety bały się kichnąć. To przez ciebie niedawno skręcałem się i przewracałem na kozetce u doktora, kiedy usiłowałem mu wytłumaczyć, jak czułeś się w tamtym dniu... w dniu śmierci naszego ojca. Chłopiec: Milcz! Mężczyzna: Ja ci powiem. Tyś w głębi duszy był rad, że on odszedł. Chłopiec (wrzeszczy): Nieprawda! Mężczyzna (zatrzymuje samochód i chwyta chłopca za ramiona): Owszem, prawda. W końcu zostałeś numerem pierwszym i miałeś te wszystkie kobiety dla siebie. (Chłopiec wije się w rękach mężczyzny, ale mężczyzna trzyma go mocno). Właśnie. O to ci zawsze chodziło. I dlatego wciąż jeszcze nie przestajesz mnie dręczyć swoim gówniarstwem z numerami. Ogromną przyjemność ci sprawiało czuć się numerem pierwszym, nawet za cenę życia tego biedaka. Ty nie miałeś ikry, żeby bić się z nim. A ja miałem, smyku. Ja zdecydowałem się na pełne dziesięć rund z nim i ani trochę on mnie nie przeraża. To był człowiek zaledwie dwudziestodziewięcioletni, pełen tych wszystkich szaleńczych pragnień młodości. Ja przeżyłem jego cierpienia i głody. Ja je znam. I jeżeli naprawdę chcesz wiedzieć, myślę, że on wybrał łatwe wyjście. Co ty na to? On i ty byliście śmierdzącymi tchórzami. A ja, smyku, z moim tyłkiem meksykańsko-irlandzkim, przyjmowałem całe to gówno, docinki i zniewagi, ja nie ukrywałem się pod waszym zasmarkanym meksykańskim machismo, nie skowytałem zza płotu. Wychodziłem na pole walki i biłem się z nimi wszystkimi, z tymi prawdziwymi i z tymi duchami, którymi ty mnie obarczyłeś. Zwalczałem ich wszystkich. Pętaku, kiedyś zabiję ciebie, jeżeli nie odczepisz się ode mnie. (Mężczyzna zaczyna dusić chłopca. Czuje, jak chłopiec wiot-czeje w jego dużych rękach). Ojciec: „Słoniu!" (Ktoś przez szybę zagląda do samochodu). Ojciec: „Słoniu! Nic ci się nie stało?" (Mężczyzna puszcza chłopca. I wtedy ten wysoki, młody człowiek odchodzi od samochodu, jak gdyby zadowolony, że chłopcu nic nie grozi. Trzyma w ręce gitarę). Chłopiec (patrzy na mężczyznę ironicznie. Rozciera szyję): Pan coś mówił, proszę pana? Mężczyzna: Ten skurwysyn to jednak nie byle co, prawda? Chłopiec: Z tą świadomością chciałbyś żyć zawsze? Mężczyzna: Żyję. Przecież nie tylko ciebie, ale i jego mam na karku. Chłopiec (po chwili milczenia): On sam, czy nie wie, co to lęk? Mężczyzna: Biedak przerażony jest, aż ćmi mu się w oczach. Pamiętasz, jak omal nie zabiła go ta pantera? Chłopiec: Pamiętam, jak mama i babcia płakały. On mógł być kimś wielkim. Mężczyzna: Smyku, on był dozorcą w jednej z części zoo. Chłopiec (zdumiony): Ja myślałem, że był kamerzystą! Mężczyzna: Myślisz, że kiedy pierwszego dnia wrócił wieczorem do domu, chciał oznajmić swojemu synowi: „Dostałem posadę przy sprzątaniu gówien słoni”? Chłopiec: Ale co z tą panterą? Opowiedz mi historię tej dużej czarnej kocicy. Mężczyzna (głaszcze chłopca po głowie): Dobrze. Pewnego dnia czarna pantera wyszła z klatki i wszyscy przed nią uciekali. Zawołali jego i kazali mu wprowadzić jaz powrotem do klatki. To była wielka samica. Ten skurwysyn podszedł i zaczął wydawać pomruki, a ona wtedy zbliżyła się i potarła pyskiem o jego łydkę. Wyciągnął rękę, pogłaskał ją i poprowadził do klatki. Szła za nim. Wszedł do klatki pierwszy. Potem, kiedy wycofywał się stamtąd, oparł się przez nieuwagę o drzwi sąsiedniej klatki, w której siedział samiec. No i samiec rzucił się na niego i rozszarpałby go na śmierć, gdyby ona, ta samica, nie rzuciła się, żeby go obronić. A on tam unieruchomiony pośrodku. Znaleźli go na podłodze na pół żywego przy martwym samcu. Ta duża czarna kocica zdechła w kilka tygodni później. Bo on leżał w szpitalu i nie chciała przyjmować pokarmu od nikogo innego. Chłopiec (nieomal szeptem): Czy była w nim zakochana? Mężczyzna (zdumiony tym niemądrym pytaniem): Skąd ja, do diabła, mogę wiedzieć? Chłopiec: O rany! Teraz rozumiem twój problem z panterami. Mężczyzna (wzrusza ramionami): No, teraz rozumiesz. Chłopiec: Pamiętasz, jak one skradały się po Piątej Alei, kiedy zachorowałeś w Nowym Jorku? Mężczyzna (śmieje się): Tak, to całe cholerne miasto stało się jedną wielką klatką. Tysiące czarnych panter włóczyło się po ulicach. Widziałem je w domu i w restauracjach: nieraz wieczorem przychodziły nawet do mojej garderoby. One naprawdę wyły. Należycie zameldowałem o tym wszystkim doktorowi na posiedzeniu w poniedziałek. Doktor wyraźnie zdumiał się. - Ten mały bękart jest bezlitosny. Ale dlaczego nie odpowiedziałeś mi na pytanie w związku ze śmiercią twojej babki? - Byłem pewny, że odpowiedziałem. Po prostu, zrozum, doktorze, ja nie wierzę w śmierć. Nie mogę uznać śmierci tych, których kocham. Człowiek żyje dopóty, dopóki się o nim pamięta. Doktor bezradnie rozłożył ręce. - Ale dźwiga się wtedy taki duży martwy ciężar. – Parsknął śmiechem. - Nie chciałem, żeby wyszedł z tego dowcip. Myślę, że człowiek ma dosyć trudności, żyjąc swoim życiem: po co więc przyjmować odpowiedzialność za życia cudze? - Doktorze, kiedy mi wręczysz świadectwo zdrowia psychicznego, może już będziemy mieli ten problem rozwiązany. Na razie cieszy mnie świadomość, że te duchy są wokoło, jeszcze wciąż rzeczywiste. Tylko z chłopcem nie daję sobie rady. Reszta ich to dobrzy towarzysze... na pewno o wiele milsi niż większość żyjących ludzi, których znam. Ale chyba masz rację. Wówczas nie chciałem uznać faktu, że babci już nie ma pośród nas. Babcia przecież by ła zawsze, babcia mnie podtrzymywała, kiedy upadałem. Nie mu siałem spełniać żadnych warunków, żeby zasługiwać na jej miłość. Wbrew zapewnieniom babci, że jestem na drodze do gwiazdorstwa, nic się nie działo poza tym, że dostałem dwie małe rólki w filmach gangsterskich. Straciłem nadzieję na „alternativę” obiecaną mi przez Johna Barrymore, więc pomimo przestróg Sylwii postanowiłem wyjechać w świat, przekonać sie, co ja, do diabła, naprawdę chcę robić - nie trzymając się jej fartucha. Serdecznie przyjaźniłem się z Bertem, starszym synem Sylwii. On był dla mnie takim młodszym bratem, jakiego zawsze pragnąłem mieć. Któregoś dnia powiedziałem mu, że zamierzam wskoczyć do pociągu towarowego i wyruszyć na włóczęgę po kraju. Poprosił, żebym go zabrał ze sobą. Widziałem, jak bardzo jest tym przejęty. Nie mogłem mu odmówić. - Kiedy wyjeżdżamy? - zapytał. - Dziś w nocy. Pobiegł do domu, żeby się spakować. W kilka minut później pokazał się z zasmuconą Sylwią u boku. - Cóż to ja słyszę o waszym wyjeździe? - zapytała Sylwia. - Zawsze mówiłaś, że trzeba nabierać doświadczenia - powiedziałem. - Mamy taki zamiar. Niechętnie udzieliła nam swego błogosławieństwa. Wrzuciłem już do małej torby najbardziej konieczne rzeczy, plus wycinki prasowe o mnie. Zapakowałem również Biblię i poradnik robotnika sezonowego, książkę „Włócząc się przez życie” Harry'ego Kempa. Byłem w pełni przygotowany na wszelkie ewentualności, czy też tak mi się wydawało. Dojechaliśmy do dworca towarowego w śródmieściu Los Angeles i zobaczyliśmy długi pociąg, który właśnie ruszał. Szybko pouczyłem Berta, jak się wskakuje w biegu, i wskoczyłem pierwszy dla zilustrowania. Niczym Don Kiszot i Sanszo Pansa jechaliśmy w świat szukać przygód. Postanowiliśmy zdać się na los, jechać tam, dokąd skieruje nas przypadek. W głębi duszy marzyło mi się, że dojedziemy w końcu do Nowego Jorku, tej Mekki teatru i kultury. No, ale wylądowaliśmy ostatecznie w małej mieścinie na południu stanu Teksas. Poznaliśmy robotnika sezonowego, Murzyna, który powiedział: - To jest złe miasto. Złe dla mnie i dla Meksykanów, chłopcze. Uciekajcie. Po tym ostrzeżeniu staraliśmy się ominąć śródmieście. Chodziliśmy naokoło z jednego skraju na drugi, żeby złapać jakiś inny pociąg towarowy. Z daleka zobaczyliśmy farmę. Nie jedliśmy cały ten dzień, więc zdecydowaliśmy się zaryzykować i poprosić o'pracę. Wysłałem naprzód Berta, bo miał jasne włosy i był bardzo wysoki. Wyglądał, jak przystało na sympatycznego młodziutkiego Amerykanina. Już nauczyłem go prać sobie koszule nie inaczej, niż ja sobie prałem, więc prezentował się schludnie i przyzwoicie. Otworzyła mu jakaś kobieta, mniej więcej trzydziestopięcioletnia. Sprawiała takie wrażenie, jakby mogła sama wyjść na pole i wykonywać pracę mężczyzny, jeździć konno, zaganiać bydło. Stałem pod drzewem, kiedy Bert z nią rozmawiał. Dał mi znak ręką, żebym podszedł, i wtedy ona mi się przyjrzała w sposób dosyć szczególny. Chyba poznała, że jestem Meksykaninem. - No - powiedziała - trochę nam brak rąk do pracy w tej chwili. Czy umiecie, chłopcy, jeździć konno? Musieliśmy przyznać, że nie umiemy. - Więc co wy, do diabła, umiecie? - zapytała. Bert odpowiedział: - Możemy narąbać drzewa dla pani. Poza konną jazdą umiemy robić wszystko, co trzeba. Popatrzyła w moją stronę i powiedziała: - No, jest pokój na tyłach stodoły, jeżeli zechcecie tam mieszkać. Dam wam mieszkanie i utrzymanie, trzy posiłki dziennie i dwadzieścia dolarów miesięcznie do podziału. Poszliśmy z nią do stodoły i pokazała nam uroczą izdebkę z osobną łazienką. Obaj, Bert i ja, po noclegach w domach Armii Zbawienia i innych przytułkach, byliśmy tym mieszkaniem zachwyceni. Wkrótce potem usłyszeliśmy gong. Umyliśmy się i doprowadziliśmy do porządku myśląc, że na kolacji może będzie dużo ludzi. Dom był urządzony skromnie, ale bardzo gustownie. Kiedyśmy tam weszli, zobaczyłem w pokoju przy jadalni ogromną bibliotekę z setkami i setkami książek. Ta kobieta - powiedziała nam, że nazywa się pani Harris - spostrzegła, gdzie patrzę, i zapytała, czy lubię czytać. - Tak, lubię. - A co ty czytujesz? Roześmiałem się i wyciągnąłem z kieszeni mój zbiór kartek wydartych z książek, które czytałem po drodze. Kieszenie miałem tym wypchane. Zaimponowało jej to. - Szkoda, że ja nie mam czasu na czytanie, bo te książki tutaj się zmarnują. Jeżeli zostaniecie u mnie, będziesz mógł z nich korzystać. No, a teraz siadajmy do kolacji. Wrócimy tu później, to je sobie przejrzysz. W czasie kolacji powiedziała nam, że owdowiała przed kilku laty i ma tę farmę po mężu. Z trudem gospodaruje tak, żeby się opłacało. Utrzymuje się z niedużej hodowli bydła, z sadu i z warzywnika. Po kolacji oznajmiła szorstko. - Dobrze, chłopcy, jutro czeka nas dzień ciężkiej pracy. Ja idę spać. Śniadanie o pół do siódmej. - I dała nam spis naszych codziennych zajęć gospodarskich. Przez następny tydzień pracowaliśmy w pocie czoła. Ona nie była zbyt komunikatywna, ale pewnego dnia, kiedy okopywaliśmy motyką warzywa, podjechała swoją półciężarówką Dodge. Jadę do miasteczka po sprawunki. Któryś z was. chce pojechać ze mną? Nie lubię prowadzić samochodu wieczorem. Bert powiedział: - Dobrze, pojadę z panią. - Umiesz prowadzić? - Nie. Niestety. - A ty, Tony? - Owszem, ja prowadzę. - No, to świetnie. Ty ze mną pojedziesz, Tony. A Bert niech pilnuje domu. Kazała mi usiąść za kierownicą. Dopiero na szosie wyraźnie się uspokoiła. - Myślałam, że skłamałeś i nie umiesz prowadzić. - To irlandzka strona mojej natury wszystko zawsze umie. - Nie mogłem oprzeć się pokusie, żeby jej dociąć. Ale tylko zapatrzyła się w szosę przed nami. Przyjechaliśmy do miasteczka i stało się jasne, że tak naprawdę ona nie miała wiele do załatwienia: kupiła tylko trochę rzeczy w drogerii. W drodze powrotnej dziwnie milczała, jak gdyby zdenerwowana. Mnóstwo paliła. - Kupiłam coś dla ciebie - powiedziała wreszcie. Pokazała mi wodę kolońską, mydło do golenia, żyletki i inne artykuły toaletowe. - Któregoś dnia będziesz musiał pojechać ze mną do fryzjera. Potrzebne ci już strzyżenie. Poczułem się nieswojo: ta kobieta zaczyna mnie uważać za swoją własność. Po powrocie na farmę zapytała, czy napiłbym się kawy. Czytałem, kiedy wniosła tacę do biblioteki. Nie mówiła dużo. Wypiliśmy kawę i ja wstałem: - No, chyba powinienem iść spać: jutro dzień ciężkiej pracy. - Chce ci się spać? - Niespecjalnie. - Mnie też nie - powiedziała. - Czuję się taka rozbudzona. Może byś posiedział tutaj. Spać możesz jutro nawet do południa. - Ale pani mi nie płaci za spanie... - No, daj spokój - żachnęła się. - Ja z pewnością nie traktuję ciebie jak szef. Jesteśmy przyjaciółmi: miło mi mieć cię u siebie. Nie dziurkujesz przecież karty kontrolnej ani nic takiego. Proszę, siedź tu i czytaj! Pójdę teraz zażyć tabletkę nasenną. Dotrzymaj mi towarzystwa. Nie cierpię być sama. - Świetnie. - Zbyt często zaznaję samotności. Wkrótce potem wróciła w negliżu. Usiadła na kanapie naprzeciw mnie. Przeciągnęła się i powiedziała: - Och, jestem zmęczona, i nagle takie odprężenie. Tak mi dobrze. Mogłabym zasnąć od razu tutaj. Podjąłem zabawę. - Chce pani posłuchać muzyki? - Nie, nie. Całe to nakręcanie gramofonu i zmienianie płyt. Wiesz, czego bym bardzo chciała? Żebyś poczytał mi. Chodź tu i poczytaj mi. Więc usiadłem przy niej. - Zniżonym głosem, to mnie nie wybijesz ze snu. Masz taki miły głos, Tony. Wzięłam tabletkę i chyba już zaczyna działać. Wiedziałem, że nieboraczka po prostu szuka pretekstu: chce przespać się ze mną, tylko jest skrępowana. Raczej nie wątpiłem, że od śmierci męża była bez mężczyzny. Kiedy czytałem, jej ręka opadła mi na kolano. Poczułem to. Patrzyłem, jak sunie coraz dalej. Ona miała oczy zamknięte. Półgłosem czytałem nieprzerwanie, dosyć szybko, ale jej palce trafiły mi między uda. Wtedy jęknęła, jak gdyby przez sen. Nadal udawała, że nie wie, co robi. Chociaż dotykała mnie zgoła niedwuznacznie, bałem się odsunąć. Wciąż jeszcze udając, że to przez sen, ujęła moją rękę i przyłożyła do siebie. A potem nagle pociągnęła mnie i już nie oszukiwała, że śpi. Kiedy wyżyła się raz i jeszcze raz, powiedziała: - Chyba lepiej, żebym poszła do łóżka. Chodź i poczytaj mi w łóżku. Rozebrałem się i rzeczywiście kochałem się z nią. To było fenomenalne, bo ta kobieta wydawała się dziwnie nienasycona. Później zaczęła rozmawiać ze mną, opowiadać, jak pierwszego dnia, ledwie mnie zobaczyła, coś się z nią stało, coś, czego ona nie rozumie. Często obserwowała mnie przez okno, kiedy pracowałem w ogrodzie. Skóra mi lśniła w słońcu i to ją dziwnie podniecało. - Wiesz, wychowałam się w Teksasie, więc nigdy naprawdę nie spojrzałam na Meksykanina. A tu raptem przyłapałam się na tym, że odczuwam pociąg do ciebie. Zabrałam cię do miasteczka, żeby ci powiedzieć, że musisz stąd wyjechać. Ale potem, nie wiem, przypomniałam sobie to wszystko, co mi opowiadałeś o sobie i o tym swoim czytaniu. Pojęłam, że jesteś niezwykły. I dałeś mi nauczkę. Mam nadzieję, że podobam ci się i że zostaniesz tutaj. Nadal mówiłem do niej: pani Harris. Spałem z nią, a tak do niej mówiłem. - Ale wie pani, to będzie żenujące, bo ja u pani pracuję i...Oby pani kiedyś nie znienawidziła mnie przez to. - Jakże mogłabym znienawidzić ciebie? Nigdy w życiu nie byłam taka szczęśliwa. Nikt nigdy nie wprawił mnie w taki stan błogości. Powiedziała, że nie cierpi mieszkać sama i myśli o sprzedaniu farmy, przeniesieniu się do miasta, może do Nowego Jorku. Gdyby sprzedała farmę, moglibyśmy wyjechać do Nowego Jorku oboje, powiedziała, i od razu zaczęła układać plany. Zamierzała odgrywać wielką rolę w moim życiu. Potem co noc było powtórzenie. Bert oczywiście cieszył się. On żył zastępczo i wszystko wydawało mu się cudowne. - Jaka ona była?- pytał mnie. - Bert, będzie z nią kłopot. Ja wiem, że będzie kłopot z tą kobietą już wkrótce. - Oj - powiedział. - Przecież jest urocza, nadzwyczajna i szaleje za tobą. Wyjaśniłem mu: - Tak i w tym właśnie widzę kłopot. Ja nie chcę ugrzęznąć tutaj. Minął miesiąc. Pani Harris zawołała mnie do biblioteki. - Tony - powiedziała. - Dosyć mi głupio, ale wasz miesiąc się skończył i muszę wam zapłacić. - Tak, pani Harris. - Jak ustaliłeś to z Bertem? - Bert weźmie pół, a ja drugie pół. Czyli po dziesięć dolarów. - No, tu masz kopertę dla Berta, a ta jest dla ciebie. Wróciłem do naszej izdebki. Bert leżał na łóżku i czytał. Dałem mu jego kopertę. Znalazł w niej piętnaście dolarów. - O rany, ona zapłaciła nam po pięć dolarów więcej. Był bardzo przejęty. Potem ja otworzyłem swoją kopertę. Zobaczyłem pięć sztywnych banknotów dwudziestodolarowych. Pobiegłem do domu. - Pani Harris, otworzyłem kopertę... - Tak? - Pani dała mi znacznie za dużo. - Jak to za dużo? - Ustaliliśmy, że dostanę dziesięć dolarów. Nie zapracowałem przez ten miesiąc aż na sto dolarów. - Słuchaj, Tony, nie mogę ciebie traktować jak zwykłego parobka, bo ty zwykłym parobkiem nie jesteś. - Ale ja tutaj pracuję jako parobek, pani Harris. - Tony - powiedziała - to nie tak: nie używajmy takich głupich określeń. - Więc co ja tu robię? - Jesteś tutaj, bo chcę, żebyś był. - Nie. Najęła mnie pani do pracy parobka. Przyjmę dziesięć dolarów, bo myślę, że je zarobiłem, ale ponadto ani centa. Jeżeli to miało być za cokolwiek innego poza moją pracą, grubo się pani pomyliła. - Tony, proszę cię. Strasznie mi głupio, ale jak inaczej mogę ci pomóc? Wręczyłem jej te sto dolarów. - Niech mi pani da moją wypłatę bez żadnych napiwków. Poszła do swojego pokoju i wróciła z banknotem dziesięciodolarowym. - Dziękuję - powiedziałem. - Teraz mogę panią zaprosić gdzieś na kolację dzisiaj. - Dokąd byśmy pojechali? - Pojedziemy do miasteczka. Przypatrywała mi się bardzo długo. Byłem dość dobry na to, by chodziła ze mną do łóżka, ale czy aby dość dobry, by pokazać się ze mną na płaszczyźnie towarzyskiej? - Dobrze, Tony. Doskonale. Wróciłem do naszej izdebki i przebrałem się w jeden z garniturów jej męża, które kiedyś mi podarowała. Odczekałem godzinę i poszedłem po nią. Wyglądała ślicznie. Zanim dojechaliśmy do miasteczka, zapytałem ją o najlepszą miejscową restaurację. Powiedziała, że najlepsza kuchnia jest w klubie miejskim. Wskazywała mi drogę i podjechałem pod ten luksusowy lokal. Kiedy szliśmy do stolika, ludzie oglądali się za nami. Najwidoczniej niektórzy znali jej męża. W miłym nastroju zjedliśmy dobrą kolację. Potem orkiestra zagrała i poprosiłem panią Harris do tańca. Wstaliśmy i wyszliśmy na parkiet. To była powolna rumba. Wkrótce na parkiecie zaczęto się rozsuwać wokół nas i nagle już wszyscy patrzyli, a my tańczyliśmy sami. Ona zrazu bardzo się speszyła: trzymałem ją nie za blisko siebie, z szacunkiem, ale mocno. - To jest zupełnie łatwe - powiedziałem. - Ja nie umiem tańczyć przy takiej muzyce. - To zupełnie łatwe - powtórzyłem. - To tylko gra nóg jak w boksie. Raz-dwa- trzy, raz-dwa-trzy... Pouczałem ją cicho i dostosowywała się wspaniale. Była ładnie zbudowana, nieduża, wprost zachwycająca. Kiedy orkiestra przestała grać, wszyscy bili nam brawo. Wracając do stolika usłyszałem od niej komplement: - Mój Boże, Tony, ty rzeczywiście dobrze tańczysz. Ten wieczór - kolacja i wszystko - kosztował mnie chyba osiem dolarów, właściwie cały mój zarobek miesięczny. W drodze powrotnej do domu ona mi powiedziała: - Tony, to było głupie. - Nie, nie było - zaprzeczyłem. - Ja tego chciałem, pani Harris: pani jest dla mnie cudowna. Więc niech się pani tym nie przejmuje. Na co mi, do diabła, pieniądze. Co miesiąc będę panią zapraszał na kolację. - Długo zamierzasz tu zostać? Wtedy opowiedziałem jej więcej o sobie: że wyruszyłem w tę podróż, żeby nabrać doświadczenia i tak dalej. Zapytała, czy jest tylko doświadczeniem dla mnie. - Nie, pani Harris. Ale na razie nie wiem, dokąd pojadę ani co będę robił. Ostatecznie muszę wybrać jakiś kierunek w życiu. Nie sądzę, żebym się urodził tylko na ogrodnika. Pochyliła się i pocałowała mnie. - Ja też nie sądzę. - Położyła mi głowę na ramieniu. Z nutą desperacji zapytała: - Czy naprawdę podobam ci się, Tony? Czy naprawdę podobam ci się? - Tak. - Nie uważasz mnie za starą idiotkę? - Nie, jest pani bardzo ponętna. - Nie powiedziałem jej, że nie przestaję kochać Sylwii, kobiety starszej niż ona. - Sprzedam farmę - oznajmiła prostując się. - Dadzą mi piętnaście, może dwadzieścia tysięcy dolarów. Możemy zamieszkać w Nowym Jorku. Pomogę ci osiągnąć wszystko, czego ze chcesz. Jechaliśmy już bez słowa przez bardzo długą chwilę. Chłopiec: I tyś już mógł sobie wyobrażać, jak jedziesz do Nowego Jorku z nią i jak wydajesz jej dwadzieścia tysięcy dolarów na mieszkanie i ubranie. Zdawało ci się, że trafiłeś w dziesiątkę, bo możesz przyrzynać żonę Teksańczyka. Mężczyzna: Ona była owszem, owszem. Podobna do Katherine Hepburn. Chłopiec: Panna Hepburn ma ikrę. Pani Harris miała tylko ciasną-dupę. Powiedz swojemu zwisowi, co ona ostatecznie tobie zrobiła. Zwlekałem jeszcze i tak mijał tydzień za tygodniem. Wiedziałem, że grzęznę w wygodnym układzie. Wykonywałem swoją codzienną pracę, a potem wszyscy razem jedliśmy kolację. Prze-wertowałem zaledwie połowę biblioteki pani Harris i poza tym w łóżku z nią było dobrze. Ale zaczęła irytować mnie jej zaborczość. Pewnego dnia przeczytałem ponownie 551 stronę powieści „Czas i rzeka” Wolfe'a. To mnie zmusiło do podjęcia decyzji. Nagle stało się jasne, że powinienem poświęcić się czemuś poza sprawami łóżka. Robiłem uniki dostatecznie długo. Teraz postanowiłem wyjechać. W kilka nocy później, kiedy ona leżała w moich objęciach nasycona, powiedziałem jej. Przemieniła się w tygrysicę. Zarzuciła mi, że ją spożytkowałem, wykorzystałem. Im usilniej starałem się tłumaczyć, tym bardziej szalała rozjuszona. W końcu spróbowała wziąć inny kurs i zaczęła się poniżać. Błagała, żebym ją brał, w jaki tylko sposób zapragnę. Była gotowa posunąć się do najdalszych granic, byleby mnie zatrzymać. - To nie ma nic do rzeczy - powiedziałem. Chodzi wyłącznie o to, że ja muszę nadać kierunek swojemu życiu. Nazajutrz rano, kiedy się obudziłem, już siedziała w pokoju śniadaniowym i piła kawę. Coś jej się stało. Zhardziała, była znowu szefem. - Kiedy wyjedziesz? - Za dwa dni. Jeszcze jest trochę pracy. Budowałem szopę dla kur, królików i innych jej małych zwierząt. Powiedziałem, że wyjadę zaraz po ukończeniu tej budowy. Później tamtego dnia przyszła do mnie i poprosiła, żebym zwrócił garderobę, którą mi dała, dwa garnitury i kilka koszul po jej zmarłym mężu. Wyjąłem to z szafy. Wskazała kilka książek leżących pod łóżkiem. - Masz także zwrócić mi te książki i wszystko, co kiedykolwiek zabrałeś z mojego domu. - Doskonale - powiedziałem. Spokojnie zacząłem podnosić książki. Wytrąciła mi je z ręki. - Przez ciebie wyszłam na idiotkę. Upokorzyłeś mnie. Wiedziałam, że nie powinnam była zaufać Meksykaninowi. Cokolwiek złego mówi się o Meksykanach, to jest święta prawda. Zakipiałem wściekłością. - Słuchaj, ty dziwko. Ja nie byłem brudnym Meksykaninem, kiedy zachciało ci się przespać ze mną, więc nie rozgrzebujmy tego łajna. Może zawiniłem do pewnego stopnia, ale ty po prostu sama robisz z siebie cholerną idiotkę, kiedy pleciesz takie bzdury. - Skąd mogę wiedzieć, co ukradłeś mi i ukryłeś? - Niczego ci nie ukradłem. - Wrzasnąłem na nią. Odwróciła się i wybiegła rozgniewana. Wkrótce potem usłyszałem warkot odjeżdżającego samochodu. Leżałem w łóżku i paliłem papierosa, kiedy przyszedł Bert. Opowiedziałem mu, co zaszło. Był przerażony. - Zwiewajmy stąd, gdzie nas oczy poniosą. - Nie, ona złagodnieje do jutra. Porozmawiam z nią jeszcze. Nie chcę odjeżdżać od niej w taki sposób. Właśnie położyliśmy się spać, kiedy nagle podjechały samochody. Do pokoju weszli trzej policjanci z pistoletami wycelowanymi. - Wstawać, wy brudne skurwysyny! Pani Harris stała w drzwiach. - Który to? - zapytał jeden z policjantów. - Tamten - wskazała mnie. - Dobrze, oddaj wszystko, co zabrałeś tej pani. - Jakie wszystko? - Mówiła, że kradłeś jej pieniądze. Odwróciłem się od niej. - Pani Harris, pani wie, że to nieprawda. - To jest prawda: kradłeś. Od dwóch miesięcy okradasz mnie bez umiaru. Wciąż prosisz o pieniądze na jakieś naprawy. - Zaraz - powiedziałem - prosiłem o pieniądze, żeby kupić farbę. I żeby kupić cegły, cement i inne rzeczy do ogrodu, ale nigdy o pieniądze dla siebie. - Skąd mogę wiedzieć, czy kupowałeś te rzeczy? - No, może pani zobaczyć skończoną robotę. Policjant przerwał. - Nieważne, ty wszarzu meksykański. Żadnemu z was skurwysynów nie można wierzyć. Chodź. Bert stanął w mojej obronie. - Hej, coś tu jest nie tak. Ta kobieta... Nie pozwolili mu dokończyć. - Ty także. Zawieźli nas do więzienia. Siedziało tam mnóstwo ludzi: robotników sezonowych, pijaków i najwięcej włóczęgów. W czasie mojej sielanki, trwającej dwa miesiące, zdążyłem już zapomnieć, jak wygląda druga strona medalu: powrót w to gówno, w te wymioty, odór moczu w celach bardzo mnie przygnębił. Nazajutrz rano zaprowadzono mnie do sędziego. Powiedział on: - Jest tu raport, że ukradłeś pieniądze pani Harris, u której pracujesz... - To nieprawda, panie sędzio - zaprzeczyłem. Facet wydawał się porządnym człowiekiem. - Nie wiem, co mam robić. Przykro zeznawać cokolwiek przeciwko tej pani, ale ona zatrzymywała nas na farmie i mówiła o wyjściu za mnie za mąż i różne takie rzeczy. - Kto ty jesteś? Skąd przyjechałeś? - Z Los Angeles. - Czym się zajmujesz? - Pracuję dorywczo po drodze, żeby jakoś dostać się do Nowego Jorku. - Nadal miałem przy sobie moją małą torbę. Otworzyłem ją i powiedziałem: - Wie pan, ja nie jestem tak zupełnie nikim. Pracuję w kinematografii, a przedtem pracowałem w teatrze. Pokazałem mu te recenzje. Przeczytał je i nagłe zobaczył moją Biblię. - Biblię nosisz ze sobą? - Kiedyś byłem kaznodzieją i lubię to czytać. Przyjrzał mi się w sposób szczególny. - Dobrze. Zobaczę, co się da zrobić. Znasz kogoś w tym miasteczku? - Nie, panie sędzio. Ruchem ręki kazał policjantowi odprowadzić mnie do celi. Następnie, jak się okazało, wezwał panią Harris i przesłuchał ją dokładnie. Nie zdołała podtrzymać swego oszustwa. Ten sędzia później mi opowiadał, jak poinformował ją, że mogą wpakować mnie do więzienia na dwa lata, jeżeli ona nie wycofa oskarżenia. Wtedy rozpłakała się i powiedziała. - Nie, ja nie chcę... Proszę zapomnieć o tym... Tak czy owak, nie dbam o te pieniądze. -I zapytała, czy wolno jej zobaczyć się ze mną. Strażnik wprowadził mnie do małego brudnego biura przy kancelarii sędziego. Kiedy ona weszła, pojąłem, że już nie mógłbym jej ścierpieć. Spojrzała na mnie i zaczęła płakać. - Tony, przepraszam. Ty wiesz, dlaczego to zrobiłam. Stało się. Zrobiłam to i wiem, że wszystko zburzyłam, ale po prostu wpadłam w obłęd. Nawet myślałam, że przynajmniej, gdybyś siedział w więzieniu, może bym cię w końcu przekonała i zostałbyś ze mną. Taka byłam niemądra. Teraz zdaję sobie sprawę, że mnie znienawidzisz. - Tak, już nienawidzę. Czy pani podtrzyma oskarżenie? - Nie. Zawołałem strażnika, żeby zabrał mnie z powrotem do tej cuchnącej celi. Włóczędzy przeważnie nie mają nic przeciwko pobytowi w więzieniu, bo mogą chociaż zjeść trzy posiłki dziennie. Te więzienia były często tak zatłoczone włóczęgami, robotnikami sezonowymi i drobnymi przestępcami, że utrzymywanie ich kosztowało bardzo dużo, istna pompa ssąca podatników. W niektórych miasteczkach ludzie mieli brzydki sposób dawania do zrozumienia każdemu obcemu, po odsiadce w ich więzieniu, że nie chcą go więcej widzieć. Stawali szpalerem na ulicy i człowiek musiał przebiec przez ten karny szpaler pod gradem kamieni, którymi go obrzucali. To było ostrzeżenie, żeby nie pokazał się w ich miasteczku znowu. Może siedemdziesiąt pięć czy osiemdziesiąt osób utworzyło szpaler i zaczęło rzucać ciężkimi kamieniami we mnie. Mieli doprawdy używanie. Chłopiec (rozczarowany): Jakoś to nie oddaje dobrze tego, co się działo. Albo ty po prostu kiepsko opowiadasz. Jeden kamień trafił mnie w bok głowy i myślałem, że zemdleję. Nie odważyłem się upaść, bo wiedziałem, że te skurwysyny wprost konają z ochoty ubicia sobie łazęgi Meksykanina, więc biegłem dalej, z tą krwią spływającą mi po twarzy. Doktor zadał mi jakieś pytanie. Poprosiłem, żeby je powtórzył. Z winy chłopca nie dosłyszałem. - Czy twój problem w dużym stopniu nie polega na tym, że jesteś Meksykaninem? Roześmiałem się. - Dla mnie nigdy to nie było problemem, doktorze. Jeśli o mnie chodzi, to jest problem waszego narodu. - Nadal się upierasz przy utożsamianiu mnie z Teksańczykami? - Nie. Przepraszam. Nie mówiłem wtedy poważnie. Otóż wiedz, doktorze, że ja na ogół nie myślę świadomie o sobie jako o Meksykaninie czy Irlandczyku, czy Chińczyku, czy Węgrze. Chłopiec: Może ten twój druh ma rację. Może to jest dla ciebie problem. Mężczyzna: Nie, to po prostu jeszcze jeden ciężar, którym ty mnie obarczyłeś. Bałeś się chodzić sam. Bałeś się braku przynależności. A ja nie dbam o przynależność. Ja chcę tylko być... Chłopiec: Czym? Mężczyzna: Sobą - bez żadnych etykietek. Ale ty chciałeś mi zabić klina, pamiętasz? Dawno temu przed tym rozrachunkiem nad rzeką w Los Angeles. Chłopiec: Rozrachunków było tyle. O którym mówisz? Mężczyzna: O tym pomiędzy chłopakami meksykańskimi i irlandzkimi. Chłopiec (wzdycha): Och, tak. Pamiętam. Walter Kelly przyszedł i zapytał nas, czy staniemy po jego stronie przeciwko brudasom Meksykanom, skoro nazywamy się Cjuinn. Mężczyzna: Właśnie. Chłopiec: Powiedziałem mu, że dobrze. Że będę się bił z Meksykanami po południu tak jak każdy z nich: Kelly, Chandler czy MacLaughlin. Mężczyzna (śmieje się): W godzinę później przyszli do nas i Carlos Ramirez i Ernie Fuentes i zapytali nas, czy pójdziemy z Meksykanami na wszarzy irlandzkich. Chłopiec: Nawet stary Salomon nie mógłby się rozciąć na pół. - (Mężczyzna przytakuje). Dlaczego myśmy wybrali stronę Meksykanów, człowieku? Mężczyzna: Nie wiem, chłopcze. Mieliśmy wszelkie prawo walczvć zarówno po jednej, jak po drugiej stronie. Pewnie ubrdałem sobie, że my to przecież bohaterzy, więc bierzemy stronę mniejszości, takie tam brednie. Nie wiem, smyku. Chłopiec: Ja wiem. Mężczyzna: Więc dlaczego? Chłopiec: Dlatego, że nam są potrzebne wiatraki. Dlatego, że nam są potrzebne góry, żebyśmy mieli gdzie się wspinać. Dlatego, że my lubimy wskakiwać do klatek lwów, iść przebojem. Dlatego, że chcemy powiewać tą flagą: „Jesteśmy Meksykaninem i jeżeli wam to nie w smak, wypchajcie się trocinami”. Podawalibyśmy się i za Węgra, gdyby to służyło temu samemu celowi. Mężczyzna: Albo za Murzyna. Chłopiec: Właśnie. Robiliśmy ten numer. Mężczyzna: Więc co z tego wynika? Chłopiec: Nam potrzebne są flagi. Doktor przywołał mnie do rzeczywistości, prosząc, żebym ogólnie opowiedział o tamtych czasach mojej wielkiej przygody. Widziałem mnóstwo otwartej przestrzeni, wiele pięknych zachodów słońca. Z pędzących pociągów towarowych widziałem też niejeden świt. Spotykałem ludzi brzydkich i podłych i spotykałem ludzi cudownych, dobrotliwych. Nauczyłem się, że ludzie są ludźmi ze wszystkimi swoimi wadami i całą swoją niepewnością, ale że w zasadzie każdy czeka, żeby ktoś inny ten stan rzeczy poprawił. To dlatego zakochałem się w „Janie Krzysztofie” Romain Rollanda. On pisał o tej wspaniałej odwadze artysty w poszukiwaniu nowych horyzontów. I dlatego taki wpływ na mnie miał Thomas Wolfe, który pisał, że artysta jest wyrazicielem swoich nie umiejących się wypowiedzieć braci. Otóż w tamtym roku podróżowania widziałem wielu braci psychicznie niemych. Pragnąłem przemówić za nich. Jednak wciąż jeszcze nie znajdowałem sposobu. Aż pewnego dnia w Ensenada w Meksyku, czekając na pracę na jednym ze statków rybackich, jakie od czasu do czasu zawijały tam do portu, znalazłem wyrzuconą przez kogoś gazetą z Los Angeles. Przeczytałem artykuł, o tym, że C.B. de Mille ma trudności z obsadą filmu pod tytułem „Człowiek z prerii”. Do pewnych ważnych ról brak mu autentycznych Indian. Już pod wieczór autostopem wyruszyłem z Bertem na północ do granicy amerykańskiej. Zabrał nas jowialny otyły kierowca ciężarówki. Zapytał mnie, dokąd jedziemy. Zdecydowałem się zaimponować mu. Powiedziałem, że jestem aktorem i wracam do Hollywood, żeby zagrać w filmie. Zapytał, co to za film. Odpowiedziałem, że „Człowiek z prerii”. Dojechaliśmy do Tijuana, gdzie on kończył swój kurs. Kiedy wysiedliśmy, wygrzebał z kieszeni pięćdziesięciocentówkę i dał mi ją - Nie chciałem przyjąć, ale zacisnął mi dłoń, mówiąc: - Chłopcze, ja myślę, że ci się powiedzie. Wtedy nie zapominaj o nas. Daję ci to, żebyś pamiętał. Odjechał. Zagapiłem się w tę monetę na mojej dłoni. Nazajutrz wysiedliśmy z pociągu towarowego w Glendale. Poszedłem na stację benzynową i ogoliłem się szorstkim mydłem, jakie tam było w męskiej toalecie, przy czym piekielnie rozparzy-łem sobie twarz, ale chciałem być czysty. Wsiedliśmy do tramwaju, a potem ostatni odcinek drogi do domu Sylwii przeszliśmy pieszo. Bert był strasznie smutny. Modlił się do Boga, żebym w tym filmie nie dostał żadnej roli, bo wtedy moglibyśmy znowu pojechać w świat. 17 Po przywitaniu się ze wszystkimi zmieniłem koszulę i pospieszyłem do wytwórni Paramount. W biurze obsady pełno było ludzi ubiegających się o pracę. - Zechce pani zawiadomić pana Joe Egleya, że ja już przyszedłem - poprosiłem recepcjonistkę. - A kim pan jest? - zapytała. - Proszę powiedzieć, że przyszedł Anthony Quinn. -I wręczyłem jej parę wycinków prasowych, które zawsze nosiłem przy sobie, recenzji z tamtych sztuk teatralnych. Niech mu pani też powie, że Cecil B. de Mille chce zobaczyć ślą ze mną - dodałem. Minę miała zdumioną, ale poszła. Po chwili wróciła z oznajmieniem, że pan Egley mnie przyjmie. Pan Egley okazał się wesołym, dobrodusznym olbrzymem. Jąkał się trochę. - Co to za numer, że de Mille chce się z panem widzieć? - No, o ile wiem, szukacie młodych Indian. Jestem Indianinem, więc przyszedłem prosić o rolę. - Jak to, pan jest Indianinem? - Z plemienia Czejenów. - Chłopcze, widziałem cię w teatrze, grałeś wspaniale. Ale nie wyglądasz mi na Czejena. Nie dałem się zbić z tropu. - Niech pan posłucha, panie Egley, ja mówię płynnie językiem mojega plemienia. - Powiedz coś - polecił - powiedz coś językiem Czejenów. - Ksai ksakim eledski czambolum. - Jesteś pewny, że to Czejen? - Naturalnie. Jakże mógłbym to zmyślić? - Boże! Zaczekaj. - Podniósł słuchawkę telefonu i kazał się połączyć z biurem de Mille'a. - Czy C.B. jest tam? Chcę z nim porozmawiać. - I już po chwili mówił: - C.B.? Chyba mam coś wspaniałego dla ciebie. Wiesz, potrzebujesz młodego Indianina Czejena. Więc ja mam takiego. Siedzi tu u mnie. De Mille kazał natychmiast mnie przyprowadzić. Wychodząc z gabinetu, Egley powiedział: - Słuchaj, chłopcze, nie mów staremu, że znasz angielski. Udawaj, że nie rozumiesz ani słowa. Obiecałem mu znaleźć prawdziwego Czejena. W biurze de Mille'a czekał zaangażowany przez niego „konsultant”, Meksykanin, którego znałem z widzenia. Powitałem tego faceta skinieniem głowy. Joe przedstawił mnie de Mille'owi. - To właśnie on. Myślę, że podoła swojej roli. De Mille sprawił na mnie wrażenie człowieka, który chce onieśmielać bliźnich. Długo mi się przypatrywał, chodził po pokoju i oglądał mnie ze wszystkich stron, jak gdybym był koniem na sprzedaż. Tyle tylko że nie kazał mi otworzyć ust i nie zajrzał mi w zęby. Ostatecznie powiedział: - Tak, chyba się nadaje. Czy to na pewno Czejen? Joe potwierdził: - Och, stuprocentowy. De Mille zwrócił się do Meksykanina: - Sprawdź, czy on mówi językiem Czejenów. Meksykanin spojrzał na mnie i wydukał: - Ikstmas ana ellahuahua? Było to wyraźne nabieranie gości, więc odpowiedziałem: - Ikstmas nana ellahuahua, czeriota, hodswi. Wtedy odwrócił się do de Mille'a i powiedział: - Och, tak. On mówi bardzo dobrze językiem Czejenów. De Mille wyprosił mnie na korytarz i zatrzymał Egleya, żeby się zastanowić nad powierzeniem mi roli w tym filmie. Po pewnym czasie Egley wyszedł stamtąd uśmiechnięty. - No, chłopcze, spodobałeś się staremu, ale musisz bardzo uważać. Powiedziałem, że jesteś Czejenem, więc nie wolno ci dopuścić do sytuacji, w której kłamstwo by się wydało. Nie wiedziałem, jak to będzie możliwe, bo naturalnie chciałem grać role nie tylko Indian: na razie jednak zależało mi wyłącznie na gaży. Joe powiedział, że dostanę za tę rolę siedemdziesiąt pięć dolarów dziennie - co już było dla mnie fortuną - a zdjęcia potrwają prawdopodobnie dwa albo trzy dni. Oznaczało to, że zarobię około dwustu dolarów. - Jeździsz konno? - zapytał po niewczasie. - Nie, niestety. - Czyż nie jeździ konno każdy Indianin? - No... hmmm... jeździ - przyznałem - ale w tym rezerwacie, gdzie ja się wychowałem, nie było koni. - Boże, Tony, będę miał piekło przez ciebie. Ta scena wymaga jazdy konnej. Jak ty to zrobisz? - No - powiedziałem - jeżeli da mi pan piętnaście czy choćby dziesięć dolarów zaliczki, pojadę do Doliny San Fernando i wezmę parę lekcji. - Jesteś pewny, że nauczysz się w ciągu tygodnia? – zapytał w popłochu. - Proszę pana, ja będę jeździł konno, przyrzekam. Tylko niech mi pan da pieniądze na wynajęcie konia. Nieborak tak już zabrnął, że nie mógł się wycofać, więc sięgnął do kieszeni. Wyciągnął dwadzieścia pięć dolarów i dał mi je. Potern skierował mnie do rekwizytorni w sprawie kostiumu, a potem do „konsultanta”, który był naprawdę przemiłym staruszkiem, chociaż znajomości języka Czejenów nie posiadał zbyt dogłębnej. Musiałem przejrzeć z nim scenariusz. Moja rola obejmowała prawie pięć stronic sążnistej indiańskiej gadaniny: zląkłem się, że ugryzłem więcej, niż zdołam przełknąć. Ogarnęła mnie panika. Czy w ogóle jest możliwe wykucie na pamięć sylaba po sylabie pięciu stronic niezrozumiałego szwargotu? Joe Egley przechodząc zobaczył moją konsternację. - Z czym kłopot? - zapytał. - To jakiś inny dialekt - powiedziałem - niż ten Czejen, którym kiedyś mówiłem. - Słuchaj, chłopcze, jestem jednym z najpoważniejszych kierowników obsady w Hollywood. Jeżeli ja mówię, że ktoś potrafił coś zagrać, wykluczone, żeby nie potrafił. - Panie Egley, nie ma obawy, opanuję to. Będę nad tym pracował z pana „konsultantem”. Nauczę się. Kiedy Egley odszedł, poprosiłem mojego Meksykanina. - Niech pan przede wszystkim powie, co mam grać. Oczy mu zapałały z podniecenia. Był reżyserem, któremu się nie powiodło. - To jedna z najwspanialszych scen w historii kina i masz wielkie szczęście, że dostałeś tę rolę. Młody indiański wojownik nawołuje Indian do wojny z białymi na pograniczu, przywłaszczającymi sobie Zachód. Wszystkie plemiona się gromadzą: Czejenowie, Siuksowie, Czarne Stopy, Apacze, wszystkie tam są. Młody wojownik wstaje i z pasją wygłasza przemówienie przeciwko białym, wykazuje, że wojna jest konieczna. Już sobie wyobrażałem tę scenę - tysiące Indian na równinie, gotowych do natarcia. Ja powoli wchodzę na wysoką skałę, patrzę na nich i zaczynam przemawiać. Z namysłem buduję zdania, nadaję swoim słowom rytm, ożywiam, podniecam rzesze, i kończę okrzykiem: Wojna! który wszyscy jednogłośnie podchwytują: Wojna! Wojna! To miało być dla mnie jak zebranie wiernych, tyle że trochę liczniejsze. Tym razem ja miałem zahipnotyzować dziesięć tysięcy dusz. Później wprowadziłem poprawki - będę przemawiać na koniu. Wjadę na skałę konno. Wyobrażałem sobie, jak tam stanę, wyczuwając ogólne napięcie, poczekam, żeby wszyscy się uciszyli, a potem zacznę powoli: „Jesteśmy skrzywdzeni, my, Indianie: ten kraj należy do nas, to jest nasza ziemia, a teraz obcy przybysze chcą nam ją zabrać. Z początku uważaliśmy ich za przyjaciół. Myśleliśmy, że są nam życzliwi! Witaliśmy ich z otwartymi ramionami. Ale oni nadużywają naszej gościnności. Więc musimy ich wypędzić, my czerwonoskórzy...” I ten kawałek rozwinę: „My, którzy zgadzaliśmy się na to i na tamto... my, którzy...” Byłem szalenie przejęty: pragnąłem czym prędzej wyjść z wytwórni, wrócić do domu i ćwiczyć. Przyjechałem pociągiem towarowym tego dnia rano i już po południu miałem rozpocząć wielką pracę nad rolą w filmie. Powiedziałem o tym Sylwii i Evie. Zrobiła się wrzawa oczywiście. Przede mną droga do kariery filmowej. Będę gwiazdorem! Od razu wtedy po południu pojechałem z Bertem do Doliny San Fernando. Tam, niedaleko wytwórni Warner Brothers, prowadził stajnię koni do wynajęcia były bokser, Ace Hudkins. - Mnóstwo aktorów ma takie właśnie trudności i my ich uczymy - powiedział. - Jeżeli chce pan poświęcić na to osiem godzin dziennie, gwarantuję, że za tydzień będzie pan dobrze jeździł. I dał nam zacny ten człowiek dwa konie za cenę jednego. Godzinami jeździłem z Bertem po wzgórzach. Poza tym ćwiczyłem moje przemówienie. Bert zastępował mi dziesięć tysięcy Indian. Zjeżdżał w dół i czekał w dolinie. A ja zatrzymywałem konia na wzgórzu i wrzeszczałem: - Cosa odża kiso newa. Na mahaj osi awist... Próbowałem kojarzyć sobie te niezrozumiałe słowa z różnymi obrazami. Pojęcia nie miałem, czy wymawiam je należycie, ale nie wydawało mi się, żeby ktokolwiek w to wnikał. Wiedziałem tylko, że to musi brzmieć tak, jakby mówił Indianin Czejen. Wieczorem Sylwia przesłuchiwała mnie z tego tekstu i zaczynałem znów wpadać w popłoch. Nie zapamiętam! Boże mój, tyle stronic jakiegoś szwargotu. Ale piątego czy szóstego dnia potrafiłem wygłosić całe przemówienie bez zaglądania do tekstu. Tak to wykułem, że sporo z tego pamiętam jeszcze dzisiaj. Wielki dzień się zbliżał. Byłem już gotów. Joe Egley zadzwonił do mnie i zapytał o lekcje jazdy konnej. Odpowiedziałem skromnie: - Jeżdżę doskonale. - Słuchaj, chłopcze, oni będą kręcić tę scenę w poniedziałek. De Mille ma wątpliwości. Dziś znowu mnie pytał, czy mogę ręczyć za ciebie. Na pewno już umiesz jeździć konno? Ponownie odpowiedziałem, że tak. - To świetnie, chłopcze. A teraz co do tej przemowy? - Chce pan jej posłuchać? - Nie, nie - powiedział - ale czy umiesz ją całą? - Tak - odpowiedziałem. - Dobrze, wspaniale. W poniedziałek rano zgłoś się do pracy o ósmej. Idź do charakteryzacji i włóż kostium. Łatwo sobie wyobrazić, jaki był mój weekend. Oto mam grać w filmie Cecila B. de Mille'a, w filmie z Gary Cooperem i Jean Arthur w rolach głównych! Powtarzałem przemówienie co najmniej ze sto razy. W poniedziałek wstałem o szóstej. Sylwia podała mi śniadanie. Byłem kłębkiem nerwów. Uspokajała mnie: - Nie denerwuj się, kochanie, będziesz znakomity. Przyjechałem do wytwórni Paramount bardzo wcześnie. Dostałem mały pokoik, taki, jakie dawali aktorom grającym epizody. Tymczasem zaczynała już przyjeżdżać filmowa elita: Carole Lombard, Gary Cooper, Bing Crosby, Bob Burns, Maurice Chevalier, Gary Grant - wszyscy pracowali w filmach kręconych w tym samym czasie. Pamiętam, jak patrzyłem na nich i jak mnie odurzało to, że jakoś ja też należę już do ich świata. Myślałem: do diabła, dzisiaj ja im pokażę!-Ja im pokażę, na co mnie stać! Poszedłem do działu charakteryzacji. Miałem być pomalowany, jak przystało indiańskiemu wojownikowi. Wally Westmore, jeden z najwybitniejszych ówczesnych charakteryzatorów, który przydawał urody tak wielkim gwiazdom, jak Dorothy Lamour i Carole Lombard, miał tejaz sam zrobić ze mnie Indianina. Gary Cooper również tam czekał. Nikt się nie pofatygował, żeby nas sobie przedstawić, ale on widząc mnie przed lustrem zapytał: - Co grasz, chłopcze? - Gram dzisiaj z panem, panie Cooper. W „Człowieku z prerii”. - To wspaniale. Więc zobaczymy się na planie. - Ach właśnie - zapytałem - jakim reżyserem jest pan de Mille? - Porządny facet, ale brutal. Postaraj się umieć swoją rolę - odpowiedział Gary Cooper i mrugnął. Napędził mi tym piekielnego stracha. Kiedy już miał wyjść, poprosiłem: - Panie Cooper, przepraszam, ale niech pan z łaski swojej nie zdradzi panu de Mille, że ja mówię po angielsku. Zapytał, co to znaczy. Opowiedziałem mu całą tę historię. - Więc kiedy pan mnie spotka na planie, a ja do pana nie odezwę się po angielsku, pan mi daruje, dobrze? - zakończyłem. - Dobrze, chłopcze, nie obawiaj się - obiecał ze śmiechem. Zapytałem „konsultanta”, co Gary Cooper robi w tej scenie, i zostałem poinformowany: - Cooper jest Amerykaninem, który przyjeżdża i próbuje zawrzeć pokój z Indianami. On także do nich przemawia: „Żyjmy jak bracia...” i tak dalej. Kiedy skończy, ty wstaniesz i powiesz: „Ten człowiek kłamie, bo to jest biały...” no i wtedy zaczniesz swoje przemówienie. - Aha, rozumiem. Rozglądałem się, gdzie tu u licha te dziesięć tysięcy Indian, do których mam przemówić. Ale była ważniejsza sprawa. Powtarzałem sobie, że o dziewiątej muszę Gary Coopera już nienawidzić. Ha, prawdopodobnie on nienawidzi Meksykanów i niewątpliwie jest... wymyślałem zarzuty przeciwko Gary Cooperowi, żeby móc po jego przemówieniu rzeczywiście zamordować go swoimi słowami. Wróciłem do garderoby i czekałem. Wygłosiłem całą swoją kwestię przed lustrem. Podobało mi się to, co w lustrze widziałem. Brakowało tylko wspaniałego kostiumu. Wreszcie przyniesiono mi kostium. Zdumiałem się. - Hej, zaraz, to chyba jakaś pomyłka. - Bo ten człowiek dał mi tylko starą podartą koszulę, opaskę na biodra i mokasyny. – Może wyście nie zrozumieli: przecież gram wodza. - Jakiego wodza? - No, nie wiem... Mam w tych łachmanach przemawiać do tych wszystkich Indian? Patrzył na mnie jak na wariata. - To mi kazali przynieść dla pana. Więc niech pan to włoży i zaraz idzie na plan, bo robi się późno. De Mille powiedział, żeby pan był o dziewiątej, a jest strasznie punktualny. - Przecież nie mogę tam pójść w nie swoim kostiumie. - To pana kostium... Prędzej! Poszedłem przez ogromny trawnik z fontanną. Elita rozjeżdżała się teraz limuzynami do pracy, a ja biedak paradowałem w opasce na biodrach i prawie cały tyłek mi było widać. Wszedłem na scenę numer siedem. Była ogromna. Znów się rozejrzałem, gdzie są ci Indianie, których mam porwać swoją bojowością, ale żadnych Indian nie zobaczyłem. Pomyślałem: Do diabła, może to będzie tylko próba, a potem tę scenę nakręcimy gdzieś w plenerze. „Konsultant” - Armando miał na imię - podszedł i przyjrzał mi się. - Świetnie - pochwalił. - Ależ nie, oni chyba się pomylili, panie Armando. Dali mi nie ten kostium, co trzeba. - A cóż temu kostiumowi brakuje? - zapytał. Akurat wtedy podszedł de Mille, więc musiałem milczeć. Obejrzał mnie i zawołał do kostiumologa: - Mike, niedobra ta koszula. Powinna być w strzępach, osmalona i niech charakteryzator zrobi mu ranę na ramieniu. Pomyślałem: Rana?... Osmalona?... Co się dzieje? Nie mogłem jednak mówić po angielsku, więc tylko zwróciłem się do Armanda niby to w języku Czejenów, a w istocie przekręconą hiszpańszczyzną: - Co to ma znaczyć, do diabła? Niech pan powie panu de Mille, że chcę z nim porozmawiać. Armando próbował mnie uciszyć. - Nie! Niech pan mu powie, że ja chcę wiedzieć, co mam robić. De Mille zapytał: - O co chodzi? Armando powiedział: - Och, o nic. Po prostu denerwuje się chłopak. De Mille na to: - Słuchaj, ja tu sobie nie życzę aktorów nerwowych. Ta scena i tak jest dosyć trudna. Więc żeby mi nie było żadnych nerwów. Armando wyjaśnił pojednawczo: - Nie, on wcale się nie denerwuje, on tylko chce zapytać. - O co? Wybełkotałem po hiszpańsku: - Jaka to ma być scena? Gdzie są ci wszyscy Indianie? Czy daleko będą ode mnie? Widziałem, że Armando jest zakłopotany, a de Milłe wprost kipi. - Co on mówi, do cholery jasnej, co on mówi? Mnóstwo łudzi już stało wokoło. Przyszedł Joe Egley i wszyscy byli bardzo zdenerwowani, bo wiedzieli, że de Mille to nie jest ktoś, z kim można o czymkolwiek dyskutować. Armando odmówił tłumaczenia. Zdawał sobie sprawę ze swojej sytuacji i z tego, że może stracić posadę. W końcu ulitował się nade mną Chico Dey, młody Meksykanin, jeden z asystentów reżysera. - Panie de Mille, on pyta, gdzie jest te dziesięć tysięcy Indian. - Jakich Indian? - zdziwił się de Mille. Chico Dey zapytał mnie: - O jakich Indianach mówisz? - No, mam w tej scenie przemawiać do dziesięciu tysięcy Indian. De Mille wrzeszczał. - Co za wariata mi sprowadziliście! Jak on to zagra z Gary Cooperem?! Nagle wszystko, co robiłem od tygodnia, wszystko, co obmyśliłem, po prostu rozwiało się. Gotów byłem zabić „konsultanta”. De Mille zobaczył panikę w moich oczach i zapytał Chica: - No, o co wreszcie mu chodzi? Czy on nie umie mówić po swojemu? Powiedziałem jeszcze bardziej pokaleczoną hiszpańszczyzną: - O nic mi nie chodzi, o nic. Tylko myślałem, że mam chyba przemawiać do Indian. Ostatecznie de Mille zadecydował: - Dobrze, więc przedtem zrobimy próbę! Poszliśmy na plan. Było tam coś w rodzaju puszczy liczącej może ze dwanaście sosen. Nastawili światła i de Mille powiedział: - Idź i dosiądź konia. Drugiego konia prowadzisz. Zjeżdżasz w dół na szlak i kiedy dojedziesz do tamtego drzewa, odwrócisz się i zobaczysz ognisko. Zsiądziesz z konia i już. Koniec pierwszego ujęcia. Zostało mi to przetłumaczone. Odszedłem za skałę do tych dwóch koni. Ale konie były nie osiodłane. Nie uczyłem się jeździć na oklep i bez uzdy. Stojąc przy koniach zacząłem się modlić: - Boże, dla mnie to jest katastrofa. Błagam, pomóż mi, uczyń mnie Indianinem na dwie godziny, uczyń mnie Indianinem. I nagle poczułem dziwny spokój. Myślę, że dzięki „chłopcu”, który tam stał i powiedział: - Potrafisz to zrobić, potrafisz zrobić wszystko, co chcesz. I myślę, że gdyby w owej chwili ktoś zagadnął mnie językiem Czejenów, ja bym językiem Czejenów odpowiedział. Dosiadłem konia: to nie było aż tak trudne, jak przypuszczałem. Ująłem za powróz drugiego konia. De Mille wrzasnął zniecierpliwiony: - Co się tam dzieje? Odwrzasnąłem coś, co brzmiało jak przytaknięcie. Po krótkiej wymianie dalszych wrzasków z tłumaczami obu stron wyjechałem konno zza skały i wszystko szło bardzo dobrze. Dojechałem do wskazanego miejsca, zsiadłem z konia, podszedłem do ogniska. Ale de Mille zapytał „konsultanta”: - A ta piosenka? Armando wrzasnął: - Tak, dlaczego nie śpiewasz tej piosenki? - Jakiej piosenki? - Tej, której cię nauczyłem! Boże, zupełnie jakbym miał koszmarny sen. - Piosenka? - Co się dzieje, do pioruna?! - wrzasnął de Mille. - Ten bałwan chce tu mieć dziesięć tysięcy Indian, a nawet piosenki nie umie. Co się dzieje? „Konsultant” wyjaśnił: - On nie jest aktorem filmowym. To Czejen prosto z rezerwatu i dosyć tępy. My go jeszcze ustawiamy. De Mille nagle zawołał Joe Egleya. - Sprowadź kogoś innego, sprowadź kogoś innego! - polecił. Odszedł i usiaeH w swoim fotelu. Jego sekretarka zaczęła biegać i wszyscy byli w panice. Akurat wtedy przyszedł Gary Cooper. - Siadaj, Gary - powiedział de Mille. - Musimy trochę poczekać. Z tym chłopcem chyba nic się nie zdziała. Ale Gary, kochać go będę zawsze, przecież mnie wybronił: - Daj temu chłopcu szansę. Może jest zdezorientowany. Pierwszy raz w filmie. Czemuż by nie dać mu szansy? - Szkoda mi twojego czasu, Gary. - Mnie nie szkoda - powiedział Gary Cooper. -Widziałem go w dziale charakteryzacji i moim zdaniem on jest do rzeczy. Daj mu możliwość. De Mille wstał: - No - powiedział - spróbujemy. Niech on zaśpiewa cokolwiek, nikt i tak nie dostrzeże różnicy, skoro to język Czejenów. Chico przekazał mi polecenie. - Śpiewaj coś, kiedy wyjeżdżasz zza skały. Wziąłem za powróz jednego konia, dosiadłem drugiego i powiedziałem sobie: „Dobrze, więc jestem Czejenem, zaśpiewam pieśń Czejenów”. - Akcja! - wrzasnął de Mille. I nagle usłyszałem, że głos dobywa mi się z krtani, nie wiem jakim cudem, ale śpiewałem. Był jednak we mnie Indianin. Pseudoindiańskim bełkotem śpiewałem wyzywająco: Do diabła z wami, biali. Nie zbijecie mnie z tropu. Nie pozbawicie mnie godności, My jesteśmy lud Czejenów, ' My zwyciężymy. I myślałem: no, jeżeli de Mille mnie teraz odprawi, jeżeli nie chce mnie w swoim filmie, to przynajmniej tą moją pieśnią Czejenów mówię, żeby się wypchał trocinami. I raptem, jakby słońce wyszło zza chmury burzowej. C.B. uśmiechnął się. - No to już bardziej do czegoś podobne. - I zwrócił się do Gary'ego. - Może on wypadnie jako tako. Tylko ezy umie tę swoją kwestię? Wiedziałem, że muszę zmienić całą koncepcję roli. Gary mrugnął do mnie. Prawie wszyscy z personelu już się połapali, że nie jestem Indianinem i że powinni zachować ten sekret przed starym. De Mille mówił: - Dobrze, więc niech ktoś mu wyjaśni, co to jest za scena. On przyjeżdża, widzi ognisko i stoi tam, kiedy zza drzewa wychodzi Gary Cooper z pistoletem. Wtedy ma podnieść ręce do góry i powiedzieć swoje. „Konsultant” wybełkotał tłumaczenie. - Próbujemy - powiedział de Mille. Natychmiast wymyśliłem sobie inną historię. Ten Indianin wraca z bitwy. Mówi białemu: „Pokonaliśmy was i chociaż mnie teraz zabijesz, nie zdołasz uciec. Umrzesz, bo wszędzie tutaj roi się od Indian. Jeśli darujesz mi życie, ja wzamian ocalę ciebie, a jeśli mnie zabijesz, wiedz, że to i tak nie będzie miało znaczenia, bo ostatecznie mój naród nie da się podbić”. Cały gniew na de Mille'a, całe zakłopotanie wobec obelg, których od rana się nasłuchałem, wyraziłem w swoich indiańskich słowach. Po trzydziestu sekundach ciszy de Mille zapytał: - Jak to wyszło? Odezwał się Gary. - Zupełnie dobrze, C.B. Chłopak jest zdolny. De Mille, najwidoczniej już zadowolony, zajął się światłami. Odszedłem do swojej maleńkiej - tylko z toaletką i jednym krzesłem - garderoby. Musiałem wczuć się w sytuację na nowo. Młody Indianin wraca z bitwy: widział rzeź, widział, jak ścierają się dwa ogromne wojska, biali i Indianie; jego dziadek, jego ojciec, jego wuj polegli w tej bitwie: walczyli o coś, o to, żeby naród indiański przetrwał. Biali są silniejsi i dlatego konieczny był ten wielki wysiłek, żeby wyrzucić białych z ich indiańskiej ojczyzny. Młody Indianin zobaczył klęskę białych, chociaż wiadomo, że biali wrócą w większej sile, naród Indian wygrał tę pierwszą bitwę! Jeden z asystentów zawołał za drzwiami: - Chodź już, będziemy robić zdjęcia. Wyszedłem z garderoby i kiedy idąc po konie, mijałem de Mille'a, rozmawiała z nim jakaś dziewczyna. Miała włosy ciemne, piękną karnację i najbardziej przenikliwe oczy, jakie w życiu widziałem. Wyglądała trochę na Indiankę i uznałem, że to dobry omen, ktoś z Indian tutaj - może ona także gra w tym filmie. Najwyraźniej rozmawiali o mnie. Patrzyła w moją stronę i domyśliłem się, kto to jest - córka wielkiego C.B. - Katherine de Mille. Przypomniałem ją sobie z kilku filmów, między innymi z „Viva Villa” i „Zew głuszy”. Poczułem od razu jakiś kontakt z nią, może dlatego, że grała w filmie „Viva Villa”, który kojarzył mi się z moimi własnymi dziejami. Patrzyła tak, jakby dużo o mnie wiedziała. I byłem rad, że ona jest i że będę mógł jej pokazać, jak dobrze potrafię zagrać. Wydawało mi się nawet, że widzę jej uśmiech i w tym uśmiechu zachętę, ale ojciec coś jej powiedział i odwróciła głowę. Wracając już na koniu myślałem o niej: teraz miałem powód, żeby w tej scenie dać z siebie maksimum. Dotychczas byłem sam, towarzyszyły mi tylko duchy: „chłopiec”, a on przecież nie żywił żadnych wątpliwości i babcia chyba także. Wróciła z niebios czy stamtąd, gdziekolwiek była, żeby patrzeć, jak gram. I ojciec już nie tak bardzo mnie pewny. Nieomal słyszałem jego głos: „Dobrze, synu, zobaczymy, czy ty rzeczywiście potrafisz to zrobić”. Oni tam siedzieli i patrzyli. Wyczuwałem ich za kamerą. I teraz była z nimi ta ciemnowłosa dziewczyna. Żywa. Nie będąca duchem. Jedyna, na której twarzy miałem zobaczyć aprobatę albo dezaprobatę. Zapragnąłem przede wszystkim popisać się przed nią. Czas czekania ciągnął się jak wieczność. Nade mną wisiała lampa z kulistym kloszem. Wiedziałem, że kiedy się zapali, mam zacząć śpiewać, przejechać wyznaczoną trasę i zsiąść z konia. Patrzyłem na kulę: kiedy się zapali, albo zawiodę, albo moje życie się zacznie. To światło zabłysło. Usłyszałem własny śpiew. Zapomniałem o wszystkim poza tym, że jestem młodym Indianinem, młodym Czejenem. Widziałem z daleka to ognisko. I potem zrobiłem rzecz dziwną-patrząc na ognisko nagle skoczyłem za drzewo. De Mille wrzasnął: - Stop! Co, do cholery, ten skurwysyn wyprawia? Co, do cholery, ten skurwysyn wyprawia? I znów pełna frasunku konferencja, bieganina sekretarek, ogólne przerażenie. Wszyscy mnie otoczyli. - Dlaczego to zrobiłeś? - pytali. - Już było tak pięknie. - Miałeś przecież stać tam przy ognisku, dopóki on nie powie „stop” - mówili. Zwróciłem się po hiszpańsku do Chica. - Niech mu pan powie, że ja nie tak widzę tę scenę. Myślę, że on popełnia błąd, niech mu pan powie, że nie podoba mi się jego podejście do tego. Chico wykrzyknął: - Powiedzieć to de Mille'owi? Coś ty! Nie bądźże idiotą! Rozejrzałem się i tam stał jeden facet ubrany i ucharakteryzowany zupełnie tak samo jak ja. Chico powiedział po hiszpańsku: - Mają już innego aktora, który zagra tę rolę, jeżeli nie przestaniesz wydziwiać. Wiedziałem, że jeżeli powiem jeszcze jedno słowo, oni na moje miejsce wezmą tamtego. Spojrzałem na dziewczynę, siedziała w milczeniu i wyraźnie było jej przykro, że jej o j ciec obrzuca mnie wyzwiskami: tępak, idiota, i że ma pretensję do Joe Egleya, ma pretensję do wszystkich. Nagle zobaczyłem na jej twarzy lekki uśmiech, jak gdyby chciała powiedzieć: „Dostosuj się. Ustąp”. Więc ustąpiłem. - Niech mu pan powie, że przepraszam i zrobię tak, jak on sobie życzy, ale niech mu pan też powie, że moim zdaniem to powinno wyglądać inaczej. Chico Dey powiedział C.B. de Mille'owi. - W tym momencie przy ognisku on odskoczył, bo mu było za gorąco. - Dobrze - powiedział de Mille. - Jeżeli mu za gorąco, do diabła z tym. Powiedz, niech on tam stanie, a ja każę przesunąć kamerę, zanim będzie mu za gorąco. Ale trzeba, żeby on mi wypełnił trochę taśmy, przed ujęciem znowu Gary Coopera. Zacznijmy jeszcze raz. - I jasno dał do zrozumienia, że ja mam już ostatnią szansę. - Powiedz mu, niech z powrotem dosiądzie konia. l powiedz, że śpiewa cudownie, bardzo mi się to podoba. I podoba mi się, jak on zsiada z konia i podchodzi do ogniska; wszystko szło doskonale, tylko niepotrzebnie, skurwysyn, odskoczył. Więc zabrałem moje konie z powrotem i czekałem, żeby nastawili światła. Patrzyłem na tę lampę i mówiłem sobie: „Dlaczego ty się mądrzysz, Tony? Dlaczego? Po prostu rób, co ci każą, nic więcej tu nie masz do roboty”. Ale coś we mnie nie aprobowało tej sceny, chociaż trudno mi było sprecyzować, dlaczego. Lampa się zapaliła i znów śpiewałem pieśń zwycięstwa, już nawet z przyjemnością, bo ich wściekłość sprawiła, że wkładałem w nią coraz więcej wyzwania, aż stała się szalona, niepohamowana. I kiedy tak śpiewałem, zobaczyłem ognisko i tym razem zrobiłem coś innego: tym razem popatrzyłem wokoło, nasłuchując, zsiadłem z konia po cichu, podszedłem bardzo ostrożnie, bezszelestnie nieomal i zatrzymałem się przy ognisku na sekundę. Potem znów popatrzyłem wokoło i raptownie odwróciłem się, odbiegłem za drzewo!! No, jeżeli pierwszy wybuch de Mille'a był nie byle jaki, to teraz eksplodowała bomba atomowa. Klął, urągał mi paskudnie, wydziwiał nad tym idiotą skurwysynem i wrzeszczał: „Mowy nie ma... mowy nie ma... dajmy spokój z tym wszystkim”. Ludzie się odzywali: - Panie de Mille. To było bardzo dobre. Operator, nazwiskiem Milner, powiedział: - Boże! To było porywające! Cudowna chwila, kiedy ten chłopiec zsiadł z konia i tak się rozglądał! Zapomniałem, że kręcę film, tylko patrzyłem na niego. Rzeczywiście kawałek życia. I jak on podszed! do ogniska, ostrożnie, niespokojnie, prawie się czuło, że ten chłopiec wie, że nieprzyjaciel jest w pobliżu. Można to wykorzystać, C.B., bo trwa ze dwie sekundy. De Mille wrzasnął piskliwie: - Ja chciałem, żeby on stał tam, żeby stał tam! A nie, żeby odszedł! Ludzie przedkładali: - Ale niech pan posłucha, to jego pierwszy dzień i może on ma ra... - Guzik mnie obchodzi, co ten Chłopiec gada! - wrzasnął de Mille. - To nie on reżyseruje ten film, to ja reżyseruję ten film! Zapłacić bałwanowi i odesłać go do domu! Spojrzałem na Katherine de Mille, ale ona nie chciała spojrzeć na mnie. Ludzie mieli miny bardzo zakłopotane. Dopiero teraz uznałem, że wszystko stracone, przepadło, skończyło się raz na zawsze, więc już po angielsku powiedziałem: - Panie de Mille. Odwrócił się tak, jakby ktoś mu nad głową świsnął batem. - Mówisz po angielsku? - Niech pan posłucha, odprawia mnie pan i to jest w porządku. Nie nadaję się, dobrze, ale ja nie jestem bałwanem i nie jestem głupim Indianinem. Ja wiem, co robię, jestem aktorem. Grałem już w niejednej sztuce w teatrze i nie przyszedłem tutaj tylko po to, żeby zarobić te wasze zakichane siedemdziesiąt pięć dolarów... może pan wepchnąć je sobie, wie pan gdzie. Nie chcę pieniędzy za to, co według pana fuszeruję. Ale pozwoli pan, że powiem: moim zdaniem pan robi tę scenę nie tak, jak trzeba. Zaległa cisza. De Mille podszedł i wpatrywał się we mnie przez chwilę, zanim zapytał: - Co ja robię? - Reżyseruje pan tę scenę niedobrze. Jaki byłby ze mnie Indianin? Czy to jest ognisko białych czy czerwonych? Tam! - Ognisko? - No to ognisko, przed którym stoję, przed którym miałem stać przez pełnych pięć zakichanych minut. Czy to Indianin rozpalił to ognisko czy Amerykanin? - Rozpalił je Gary Cooper. - Czyli biały, prawda? Kiedy tam podchodzę i ogień pali się nadal, przecież wiem, że ktoś musi gdzieś być w pobliżu. Pan myśli, że ja, Indianin, nie odróżnię ogniska białych od ogniska Indian? Gdyby to było ognisko indiańskie, stałbym tam nawet przez piętnaście cholernych minut, ale nie będę przecież stać na otwartej przestrzeni przed ogniskiem rozpalonym przez białego, który, o czym wiem, ukrywa się gdzieś niedaleko. Nie będę stać i czekać, aż on mnie zastrzeli. Sam się gdzieś schronię. Sto pięćdziesiąt osób - personel, ta dziewczyna siedząca tam, Gary Cooper - wstrzymało oddech, kiedy de Mille i ja patrzyliśmy sobie w oczy, zdawałoby się, bardzo długo. Nagle on odwrócił się i powiedział: - Ten chłopiec ma rację. Zmienimy układ. Dobrze. Możesz ukryć się za tym drzewem. Sto pięćdziesiąt osób odetchnęło. Zagrałem tę scenę po swojemu. To był tak okropny dzień dla wszystkich, że ledwie skończyłem swoją czterostronicową wypowiedź w jednym ujęciu, zaczęli bić brawo. De Mille podszedł, uścisnął mi rękę. Zrobił się miły. - Dziękuję i przykro mi, że było tyle zamieszania. Ludzie nie powinni mnie okłamywać. Nawet gdybym wiedział, że nie jesteś Czejenem, zaangażowałbym ciebie, bo miałeś rację co do tej roli. Uniknęlibyśmy mnóstwo zdenerwowania. Myślę, że to jest jeden z najbardziej obiecujących początków dla aktora, jakie zdarzyło mi się widzieć. Mam nadzieję, że przyjdziesz tu do mnie za kilka dni: chciałbym z tobą porozmawiać i załatwić ci kontrakt. Zamierzam nakręcić pewien film w przyszłym roku. Już myślałem o różnych aktorach do jednej z ról, ale jeżeli zrobisz próbę dla mnie, ciebie też wezmę pod uwagę. Zawołał Joe Egleya i powiedział: - Słuchaj, twierdzę, że ten chłopiec ma przyszłość. W każdym razie zapłać mu za trzy dni, bo zaoszczędził nam wszystkim dużo czasu. Musielibyśmy pracować nad tą sceną jeszcze jutro i może pojutrze... więc zapłać mu za trzy dni pracy i chcę mieć w przyszłym tygodniu jego zdjęcia próbne. Jeszcze raz uścisnęliśmy sobie ręce i wróciłem do mojej garderoby. Po drodze okazywano mi wiele uprzejmości. Chico Dey wszedł za mną. - Do licha, Tony, to było wspaniałe. Boże, nie potrafię ci powiedzieć, jak Stary się ekscytował tą sceną i tym, co osiągnął dziś z tobą. - Ta dziewczyna to jego córka, prawda? - Tak. - W jaki sposób mogę się z nią skontaktować? - A po co? - Żeby z nią porozmawiać. Pomogła mi w czasie tej awantury, więc chciałbym jej podziękować. - No, po prostu napisz do niej, czy bo ja wiem co. - Nie, chciałbym podziękować jej osobiście. - Tylko się nie rozmarzaj, chłopcze - powiedział Chico Dey. - Ona za kilka dni wyjeżdża do Ameryki Południowej, ma tam wyjść za kogoś za mąż. Serce miałem złamane. Pomimo zwycięstwa, jakie odniosłem, serce miałem złamane, bo z pewnością zakochałem się w tej dziewczynie. Po paru dniach zadzwonił Joe Egley i wezwał mnie do wytwórni: de Mille chce się widzieć ze mną. Kiedy tam przyszedłem, de Mille nakręcał scenę z Gary Cooperem. Gary był bardzo miły dla mnie, powiedział, że wzruszyłem go. De Mille powiedział: - Chłopcze, oglądałem już pierwszą kopię i zamierzam wystąpić o specjalną nagrodę Akademii dla ciebie. Uważam, że powinno się dawać nagrody za małe role, za wybitne debiuty. - Oczywiście byłem w siódmym niebie. Dodał jeszcze: -A propos, tamtego dnia wieczorem, kiedy przyjechałem do domu, córka mnie zbeształa. Mówiła, że paskudnie ci dokuczyłem, ale ty chyba rozumiesz, pod jaką „presją” ja pracuję. - Oczywiście - powiedziałem. - Gdyby nie ludzie, którzy weszli pomiędzy nas, gdybym ja panu nie musiał kłamać, wszystko byłoby świetnie. - No, zrobiłeś na mojej córce duże wrażenie. Jej zdaniem masz wielką przyszłość przed sobą i ja też tak myślę. Chciałbym nakręcić z tobą dziś po południu próbne zdjęcia. Możesz zagrać, co chcesz. Widziałem cię tylko jako Indianina, więc idź do rekwizytorni i niech dadzą ci jakieś ubranie. Przyzwoity garnitur czy coś takiego. Albo może wolisz włożyć własny? W swojej szafie nie miałem nic prócz dżinsów, więc powiedziałem, że pójdę do rekwizytorni. Wtedy już w całej wytwórni był szum z mojego powodu. Wszyscy widzieli tę pierwszą kopię i słyszeli, że Cecil de Mille mnie lubi. W dziale kostiumów dostałem stare ubranie Gary Granta, za ciasne, ale jedyne, jakie mogli znaleźć dla mnie. Dosyć skrępowany wyszedłem na plan. De Mille taktownie powiedział, że wyglądam nie najgorzej. Przeszliśmy na plan stodoły, gdzie kazał mi usiąść na sianie. Zamierzał nakręcić ze mną zwykłą jakąś rozmowę. Kiedy siedziałem tam i nastawiano kamerę, raptem zdrętwiałem ze strachu. Przedtem mogłem grać Indianina, bo ten Indianin nad sobą zapanował. Teraz byłem tylko Anthonym Ouinnem i nie wiedziałem, co robić z rękami, co robić ze sobą. Nie miałem się na czym oprzeć. De Mille rozpoczął: - Jak się nazywasz? Gdzie się urodziłeś? - A potem zapytał: - Czy możesz zagrać dla mnie jakąś scenę? - Jakąś scenę? - Mówiłeś, że grałeś w paru sztukach. - Tak, ale żadnej dłuższej kwestii nie pamiętam. – Kamera nadal furkotała. - No - powiedział. - Przypomnij sobie coś, może być wierszem, cokolwiek, co umiesz zagrać. Wyjąłem papierosa i zapaliłem powoli. Poczułem się jak gangster, ale nie znałem żadnych gangsterskich wypowiedzi. I nagle nasunęły mi się słowa z Otella: Czy widzisz miecz w mojej prawicy? Nigdy przy męskim nie wisiała boku wierniejsza klinga. Wierz mi, dnie widziałem, w których tą dłonią i tą dobrą szablą przez więcej zawad przerąbałem drogę niźli dwadzieścia razy piersi twoje. Nie wiadomo dlaczego personel zaczął bić brawo, kiedy de Mille powiedział: - Stop! Co to było? - Otello. - Czyli zaimprowizowałeś? - Tak. To jedyny monolog, jaki mi przyszedł na myśl. Pewnie źle wybrałem, panie de Mille. Kamera furkotała i nie mogłem się skupić, ale jeśli pan chce, mogę panu zagrać Hamleta albo Cyrana de Bergerac. Powiedział, że nie, że wystarczy aż nadto. Ledwo próba się skończyła, Joe Egley mnie zawołał i skierował do dyrektora działu talentów. Dyrektor nazywał się Lesser. Poszedłem do jego gabinetu i okazało się, że w tym dziale również zainteresowano się moją osobą. Zaproponował mi sto pięćdziesiąt dolarów tygodniowo. To była dla mnie bajońska suma, więc nie wiem, dlaczego powiedziałem: - Zastanowię się nad tym. - Chyba już zacząłem myśleć ich kategoriami. Wychodząc z tego studia, zobaczyłem wspaniale piękną kobietę. Sam ekstrakt wyrafinowania, wdzięku, czaru, wszystkiego. Widziałem ją już w kilku filmach, to była Carole Lombard. Słynęła także z tego, że zawsze wypowiadała się bez ogródek. Podeszła do mnie. - To ty jesteś tym młokosem, który wzbudził taką sensację. Podobno C.B. robił w portki ze złości. - Potrafiła mówić najpod-lejsze rzeczy doprawdy czarująco. - To już się wyjaśniło. - No, w przyszłym tygodniu zaczynamy kręcić i jest cudowna rola dla ciebie. Chciałbyś ją zagrać? - Z panią? - Tak, ze mną - odpowiedziała. - O Boże, tak. - Co robiłeś w tym dziale? - Zaproponowali mi kontrakt. - Ile? - Sto pięćdziesiąt dolarów tygodniowo. - Banda gówniarzy! Powiedz im, że masz ich gdzieś, a ja ci załatwię tę rolę ze mną. Zabrała mnie do swojej garderoby. Zatelefonowała do reżysera - on się nazywał Mitch Leisen. - Mitch - powiedziała - jest chłopiec do roli Panamczyka. To Anthony Quinn. Najwidoczniej Leisen, który był przedtem scenografem de Mille'a, znał tę historię. Rozbawiony, poprosił ją, żeby mnie przysłała. Poszedłem tam od razu. - No, nasza Carole ma o tobie wysokie mniemanie... ty jednak bądź z Carole ostrożny, bo inaczej ona cię uwiedzie. Jesteś akurat w jej typie. A teraz pomówimy o tej roli. To ważna postać... chociaż nie mówi po angielsku. - Co mnie czeka w branży filmowej? - żachnąłem się. – Czy będę grał tylko Indian i cudzoziemców? - Ta rola jest dobra - zapewnił mnie Mitch Leisen. – Carole porzucona przez Freda MacMurraya poznaje przystojnego Panamczyka. Nawet przypuszcza, że kiedyś go pokocha. Tylko że Fred MacMurray wraca, wywiązuje się bójka. Według mnie to bardzo interesująca rola dla ciebie na tym etapie. - No, muszę podjąć poważną decyzję, bo wytwórnia właśnie mi zaproponowała kontrakt i pan de Mille zaproponował mi kontrakt i szczerze mówiąc, sam nie wiem, co robić. - Jak stoisz z pieniędzmi? - Jeżeli pan rzeczywiście chce wiedzieć, to bardzo słabo. Tyle że mogę spłacić długi, a mam ich mnóstwo. - I powiedziałem mu o wycięciu wiązadełka i innych zadłużeniach. - Czekaj, wiem, gdzie możesz dostać jeszcze jedną świetną rolę. - Zadzwonił do reżysera, Franka Tuttle'a, powiedział: - Frank, ty kręcisz film o Hawajczykach, prawda? Siedzi tu u mnie w biurze pewien chłopiec. Prawdopodobnie słyszałeś o nim. I wypisz, wymaluj, Tuttle słyszał już opowieść o młodzieńcu, który ośmielił się powiedzieć de Mille'owi, co ma zrobić z kamerą. Byłem czymś w rodzaju cause celebrę. Kiedy poszedłem do pana Tuttle, okazało się, że on ponadto widział mnie w „Czystych łóżkach”. - Dam ci tę rolę synu, oczywiście - powiedział mi. - Nie jest duża, ani też nie jest sympatyczna, ale to film z Bingiem Crosby, Bobem Burnsem, Marthą Raye i Shirley Ross. Cudowna ekspozycja dla ciebie. Tony, czy dwieście dolarów tygodniowo urządzi cię? Ponieważ proponował mi więcej niż de Mille, oczywiście, to mnie urządzało. - Dobrze, więc już masz tę rolę: praca potrwa z dziesięć tygodni. Dziesięć tygodni! Czyli dwa tysiące dolarów. I Mitch Leisen dawał mi dwieście dolarów dziennie za rolę, przy której praca miała zająć pięć albo sześć dni. To oznaczało w sumie trzy tysiące dolarów. Później zadzwonił Joe Egley, pełen entuzjazmu. - Różne rzeczy się dzieją, chłopcze. Jestem uszczęśliwiony. Wszyscy mają na twoim punkcie bzika i o ile wiem, już dostałeś się do dwóch filmów. - Potwierdziłem, że to prawda. - No, a co z kontraktem? - Myślę, że powinniśmy z tym zaczekać - powiedziałem. Bo to był fantastyczny tydzień. Z dnia na dzień życie mi się odmieniło. Wolałem nie czynić żadnych posunięć, dopóki po tym przewrocie nie nabiorę tchu. Już jestem na drodze do sławy i majątku, myślałem. Wszystko wtedy wydawało się takie łatwe. 18 Siedziałem z Katie na tarasie, ostatnio dobudowanym do domu. Ponadczasowy szum oceanu sprawiał, że oboje byliśmy zamyśleni. Patrzyłem na twarz Katie, która tyle musiała znosić od dwudziestu paru lat. Przetrwała wszystkie burze szczęśliwie i wyszła z nich jeszcze piękniejsza, zmieniając się przez ten czas z dosyć pucołowatej piersiastej gwiazdki w stateczną kobietę. Nawet już nie mówiła jak dawniej ochryple i z przydechem; teraz doskonale operowała głosem i ton jej był tonem damy, dźwigającej swój krzyż z wielką godnością. Ja zrobiłem, co mogłem, żeby spełnić jej nadzieje, ale jak czułem, bez powodzenia. Nadal wiele duchów powinienem zdetronizować, a moje siły się wyczerpywały. Wiedziałem że energia uchodzi ze mnie w walce, daremnej, jeżeli „chłopiec” i doktor mi nie pomogą. Zapytałem, gdzie są dzieci, i Katie złożyła mi meldunek. Wybrały się do kina, tylko Vally na górze odrabia lekcje. Wstała i podeszła do kredensu. - Napijesz się, kochanie? - Nie, lepiej nie. - No, to mogłoby cię uspokoić. - Myślisz, że jestem zdenerwowany. - A nie jesteś? Nie cierpiałem pytań. Dość miałem pytań. Doktor je zadawał, „chłopiec” je zadawał, cały ten zakichany świat zadawał mi je ciągle. I wszyscy żądali odpowiedzi. Wstałem. - Jadę na spacer. To chyba najlepsze. - Proszę cię, nie uciekaj. Musimy porozmawiać. Ja muszę wiedzieć, co się dzieje. - Poinformuję cię, kiedy sam będę wiedział - rzuciłem ostro. Zacząłem wkładać marynarkę. - Tony, nie chcesz, żebym ja pochodziła do tego doktora? Może ja mu pomogę znaleźć dla ciebie rozwiązanie. - Nie musisz do niego chodzić - odpowiedziałem. - Tylko zabij za mnie te duchy. - O Boże, ty wciąż jeszcze o tym? Było tego mnóstwo przez pełne dwadzieścia lat, kochanie. Mieliśmy ze sobą pięcioro dzieci. Jak możesz dopuszczać, żeby te głupie duchy cię nawiedzały? Jesteś pewny, że nie służą ci jako pretekst? - Pretekst do czego? - Do tego, żeby cofać się przed miłością. Boisz się dać siebie, więc wynajdujesz najróżniejsze powody, dla których nie powinie neś kochać. - To zwalnia też sporo osób, prawda? Ruszyłem do drzwi. - Czy wszystko ułożyłoby się tak bardzo inaczej, gdybym ja była dziewicą? - Rozważanie, do diabła, raczej po niewczasie. - Czy to coś zmieniło, jeśli chodzi o Evie? - Zagapiłem się na nią. - Ja wiem niejedno. Możesz mi wierzyć albo nie wierzyć, ale nawet modliłam się wiele razy, żebyś znalazł sobie tę kobietę doskonałą. Od lat gnębi mnie uczucie, że kto wie, czy nie przeze mnie stałeś się tak obłędnie zazdrosny. - Ale myślisz, że nie przez ciebie? - Tak. Myślę, że to zaczęło się, zanim mnie spotkałeś. Sylwia opowiadała mi kiedyś, jakie straszne robiłeś jej awantury. Ostrzegała mnie. - Musiałyście obie bawić się cudownie za moimi plecami porównując zapisy. - Myśmy nie porównywały zapisów. Kochałyśmy ciebie i chciałyśmy ci pomóc. - Oczywiście. Sylwia kochała mnie tak szalenie, że aż mnie porzuciła. - Postąpiła słusznie. Nic by z tego nie wyszło. Tony, ona by miała teraz sześćdziesiąt pięć lat, a ty jesteś jeszcze młodym mężczyzną. Wydaje ci się, że z lekkim sercem wkroczyłam w twoje życie, kiedy wiedziałam, co czujesz do niej? - Przezwyciężyłem to, zanim poznałem ciebie. - Mówiłeś o Sylwii nieustannie. - Ona stała się najdroższym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miałem. Raptem siedziałem na łóżku. I zdumiony, stwierdziłem, że obracam w palcach jakieś kłaczki. Powrócił tamten moment sprzed ćwierćwiecza z górą, kiedy patrzyłem, jak miłość zamyka za sobą drzwi, i bawiłem się odrobiną kłaczków. Katie długo stała milcząc. Czułem na karku jej spojrzenie. - Potrafię zrozumieć twoją sytuację. Ale ja mam czworo dzieci, którym jestem potrzebna. I brak mi siły, żeby walczyć dalej. Kiedy byliśmy młodzi, mogłam ci pomagać. Teraz już nie jestem młoda. Poza tym chcę trochę wypocząć. Zapragnąłem wziąć ją w objęcia i uspokoić, ale słyszałem, jak „chłopiec” spaceruje przed domem. Wybiegłem. Musiałem się z nim zmierzyć. Mężczyzna: Skąd ty znowu tutaj, do diabła? Chłopiec: Widziałem, jak zaczynasz kapitulować. Ona z łatwością może cię okręcić koło palca. Mężczyzna: Kocham ją. Chłopiec: Ja też ją kochałem kiedyś. Mężczyzna: Co ona ci zrobiła, do diabła? Chłopiec: Nie powinna była wyjechać do Ameryki Południowej po tym pierwszym waszym spotkaniu. Mężczyzna: Byłeś dla niej niczym. Byłeś tylko głodnym, młodym aktorem fuszerującym dobrą scenę. Chłopiec: Zakochałem się w niej. Była podobna do babci. Czy ty w ogóle zauważyłeś, jak bardzo one są do siebie podobne? Mężczyzna: Mają taką samą siłę. Ale rzeczywiście podobne nie są. Katie ma swój własny styl, dosyć z nią trudno. Może my, smyku, nie możemy sobie z tym poradzić. Może dlatego chcemy zrezygnować. Chłopiec: Ona chce, żebyś włożył kapcie i siedział przy kominku. Mężczyzna: No, walczę już tak długo. Chłopiec: I nigdy ich nie pokonałeś. O Jezu! Tyś nigdy z nikim z nich nawet nie zremisował. Mężczyzna: Z wieloma przegrałem, ale o kim mówisz w szczególności? Chłopiec: O ojcu, po pierwsze. Potem o tych wszystkich ważnia-kach, którym mieliśmy rzucać wyzwanie. Mężczyzna: Mrzonki dzieciństwa. Wcale nie byłeś w tym odosobniony. Każdy marzy o współzawodniczeniu z Szekspirem, z Hemingwayem, z Gauguinem i Michałem Aniołem. To należy do dorastania. Machają przed tobą marchewką, żebyś wciąż sięgał po słońce (obejmuje chłopca ramieniem). Smyku, i tak zajechaliśmy dalej, niż nam się marzyło. Świat myśli, że odnieśliśmy sukces. Chłopiec: Kichać na świat. Czy ty myślisz, że odniosłeś sukces? Mężczyzna (znużony): Chętnie na tym poprzestanę. Chłopiec: Ja nie. Zobaczyłem, jak chłopiec zbiega ze wzgórza w stronę plaży. Przez sekundę miałem nadzieję, że spadnie z urwiska i zniknie raz na zawsze. Za późno zrobiło się na przejażdżkę i poza tym bałem się, że on będzie znowu gdzieś czyhał. Wszedłem do domu. Katie już leżała w łóżku, czytała Krishna-murtiego. W taki sposób ona uciekała do krainy urojenia. Budziło to we mnie zazdrość. Krishnamurti potrafił przynieść jej spokój, ja nigdy. Podniosła wzrok, kiedy się kładłem. - Nie jeździłeś? - Nie, natknąłem się na „chłopca”. To wyznanie zirytowało ją. Wiedziała, jak chłopiec odnosi się do niej .Była wobec niego tak bezradna, j ak j a wobec Krishnamurtiego. - On cię doprowadzi do obłędu. Czy musi wciąż nachodzić ciebie? Masz swoich własnych chłopców, którym jesteś potrzebny. Masz córki, które uważają cię za numer pierwszy. Nawet jeżeli ja ci sprawiam zawód, pomyśl o nich. Wziąłem jakiś magazyn i zacząłem przeglądać, nie widząc na tych stronach nic. Sięgnęła do kontaktu i zgasiła światło. - Dobranoc, kochanie. Aha... zdecydowałeś się przyjąć tę propozycję w Europie? - Chyba tak. - Co to za rola? - Malarz... Paul Gauguin. - Och, to on opuścił rodzinę i wyjechał na Tahiti, żeby malować, prawda? - On. - Umarł w samotności, stoczony syfilisem. - Tak, ale zostawił po sobie wspaniałe obrazy. Chwytał piękno w kleszcze swojej sztuki. - Ciekawa jestem, czy ostatecznie uznał, że to się mu opłaciło. - To było lepsze niż praca za szybą w banku, dodawanie i odejmowanie przez cały boży dzień. Świat byłby o wiele, o wiele mniejszy, gdyby on nie malpwał tych obrazów. - Może masz rację. Śpij dobrze, kochanie - powiedziała Katie już zasypiając. Po chwili ja również zgasiłem światło. W mroku słuchałem szumu oceanu. Zastanawiałem się, czy chłopiec jest tam na dole i baraszkuje wśród ciemnych fal. Nazajutrz doktor zapytał mnie o moje początki w kinematografii. Po tysiącach niemądrych wywiadów znudziło mi się powtarzanie tej opowieści. Chciałem więc to pominąć, ale powiedział, że jest na tropie czegoś i musi zobaczyć pełny obraz, zanim będzie mógł ustalić dokładnie, kiedy chłopiec i ja zaczęliśmy się rozchodzić. Parsknąłem śmiechem. - Czy aby na pewno, doktorze, nie jesteś po prostu kinomanem ciekawym tych wszystkich brudnych plotek o czarownych gwiazdach i gwiazdorach? Uśmiechnął się. - Muszę przyznać, że w wyniku rozmów z tobą zaczynają mnie one nieco bardziej interesować. Obsada twojego życia jest dosyć imponująca. Gdzież indziej mógłbym poznać Aimee Semple McPherson, Johna Barrymore, Gretę Garbo, Szalapina, Carole Lombard i Mae West? Więc powróciłem do moich początków w wytwórni Paramount. Ten film był pod tytułem „Huśtawka”. Carole Lombard dotrzymała słowa i razem z nią stanąłem do pracy. Podkochiwałem się w niej trochę. Podziwiałem, że jest taka otrzaskana z życiem, szczera i uczciwa i że nie dopuszcza do żadnego zgrywania się. Ale nie wiedziałem, jak mam się wobec niej zachowywać. W przerwach między zdjęciami nie wiedziałem, o czym z nią mówić. Byłem pewny, że wszystkie gwiazdy filmowe muszą być bardzo kulturalne, niewiarygodnie mądre. Toteż, kiedy raptem znalazłem się przy tej bogini, straciłem kontenans. Spróbowałem szaleńczo: - Hm... właśnie czytam „Toma Jonesa” Henry'ego Fieldinga. - I pomyślałem sobie: no dobrze, to powinno zrobić na niej wrażenie, teraz ona wie, że mnie też nie brak kultury. - Henry'ego Fieldinga? - Tak - powiedziałem - lubi go pani, prawda? - W którym on jest studiu? Przypuszczałem, że ona mnie nabiera. - Nie, Fielding nie żyje. - I napisał scenariusz „Tom Jones”? - Nie, napisał powieść pod tym tytułem. To jedna z ulubionych książek Johna Barrymore. - Och, Jacka. Ty znasz Jacka? - zapytała mile. - Tak, znam pana Barrymore zupełnie dobrze. -I opowiedziałem jej, jak go poznałem. - Och, skurczybyk z niego, największy gówniarz świata. Po niepowodzeniu z Fieldingiem próbowałem z kilku innych beczek: wymieniłem Mozarta, Brahmsa, Santayanę, ale patrzyła na mnie, jak gdybym miał bzika. Nie posiadałem się więc ze zdumienia, kiedy po pracy zaprosiła mnie do swojej garderoby na cocktail. Powiedziała, że kocha pewnego gwiazdora i czeka, żeby on wziął rozwód i ożenił się z nią. - Wieczorami siedzę w domu, bo nie mogę się z nim pokazywać publicznie. Nie zabrałbyś mnie gdzieś do lokalu? - Oczywiście, chętnie - uśmiechnąłem się czczo. - No, ty skurczybyku. Zaproś mnie. - Panno Lombard - powiedziałem - czy zechce pani wybrać się gdzieś ze mną? - Jesteś cholernie poprawny, Tony. Ale mów mi Carole. Kiedy? Ponieważ jeszcze nie dostałem gaży, nie stać mnie było na zaproszenie jej dokądkolwiek. - No, hmm... kiedy już skończymy kręcić ten film. - A zatem, chłopcze, umówione. Po trzech dniach ukończyłem scenę z Carole. Wszyscy byli chyba zadowoleni z mojej pracy. Carole chwaliła mnie kilkakrotnie w czasie gry i tylko od czasu do czasu, jeżeli uważała, że mogę coś zagrać lepiej, prosiła Mitcha Leisena: - Powtórzmy to jeszcze raz. Opiekowała się mną. Co wieczór zapraszała mnie na cocktail do garderoby i wciąż zapewniała: - Masz przed sobą wielką karierę. Teraz, kiedy ukończyłem swoją rolę w tym filmie, powiedziała: - Dobrze, mamy dziś naszą randkę, chłopcze? Powłóczymy się po mieście. Tu masz mój adres. O której po mnie przyjedziesz? Odpowiedziałem, że o pół do dziewiątej. Popędziłem do domu, żeby się przebrać. Ale w domu zdałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Wszystkie pieniądze, które zarabiałem, szły na spłacenie długów. Do filmu dostawałem garderobę z wytwórni, a we własnej szafie miałem tylko kilka par połatanych spodni i kilka starych swetrów, raczej nie będących strojem na wieczór z bajeczną Lombard. Poza tym jeszcze nie dostałem czeku za „Huśtawkę” i dysponowałem sumą zaledwie siedmiu dolarów. Zacząłem biegać po znajomych, żeby pożyczyć pieniądze. Dochodziło pól do dziewiątej, a ja nie zdołałem zebrać więcej niż sześć dolarów. No, nie mogłem zobaczyć sam siebie, jak wprowadzam Carole Lombard do kawiarni, bo nie stawiłem się na nasze spotkanie. Może w tydzień później wezwano mnie znów do Paramount i rozpocząłem pracę w innym filmie „Wesele na Waikiki”. Kiedy szedłem przez dziedziniec wytwórni, nagle spadł na mnie grad wyzwisk: ona miała naibardziej niewyparzony język pod słońcem. - Ty skurwysynie! Ty podły gówniarzu! Ty bękarcie! Ty pieprzony mały... w życiu swoim nie zostałam tak wystawiona do wiatru! Ty kutasie nędzny... Mnóstwo osób zatrzymywało się, żeby posłuchać tej awantury. Byłem okropnie zawstydzony. - Panno Lombard, proszę. Ja mogę pani wytłumaczyć... - Odwal się ty gówniany pętaku. Tobie chodziło tylko o tę cholerną pracę! Weszła do swojej garderoby. Ruszyłem za nią i zastukałem do drzwi. - Dobrze, wejdź ty skurwysynie. Stała tam taka piękna: o takiej ślicznej karnacji, długich włosach blond i tych cudownych świetlistych oczach. - Panno Lombard, musi pani wysłuchać okropnej spowiedzi. Ja wiem, to wyda się pani niemądre. - I powiedziałem, jak było. Kiedy skończyłem mówić, w oczach jej lśniły łzy. - Naprawdę? Dlatego się nie pokazałeś? - Naprawdę, ja nie miałem pieniędzy. Teraz mam trochę: zrealizowałem czek i jeżeli pani zechce umówić się ze mną, mogę panią zabrać, gdzie tylko pani rozkaże. - Dobrze - powiedziała. - Jesteś jedynym mężczyzną, który kiedykolwiek wystawił mnie do wiatru i któremu uszło to bezkarnie. Ach, właśnie... Niedługo będzie pewna wspaniała rola, moim zdaniem, akurat dla ciebie. - Teraz gram w jednym filmie. - Och, to nie film, to gówno. Wiesz, co ty grasz, jakiegoś Hawajczyka w musicalu. Bzdura. Po .co ci role Hawajczyków i innych takich. W tym filmie, o którym mówię, jest rola rzeczywiścię wspaniała i chcą, żeby George Raft ją grał, ale wiem, że on nie chce: on nie chce, bo na afiszach jego nazwisko byłoby po Gary Cooperze. Od razu zatelefonowała do reżysera, Henry'ego Hathawaya. - Henry - powiedziała - jest tu u mnie w garderobie ktoś, kto stanowczo powinien zagrać tę Raftowską rolę w „Duszach na morzu”. Nazywa się Anthony Quinn. Hathaway, kiedy wszedłem do jego biura, powitał mnie uściskiem ręki. - Jak słyszę, wywołałeś duże poruszenie w wytwórni. Mówią, że w filmie Carole zagrałeś bardzo dobrze. Mitch Leisen uważa cię za dobrego aktora. Tak się składa, że George Raft nam grymasi: chyba nie będzie grał w tym moim filmie, więc chciałbym zrobić z tobą próbę. Weź ten scenariusz, przeczytaj i zastanów się nad tym. Agentem Gary Coopera był Jack Moss. Hathaway zatelefonował do niego. - Jack - powiedział - jest tutaj u mnie w biurze pewien chłopiec, który byłby doskonały do tej roli Rafta w „Duszach na morzu”. Ma dwadzieścia jeden lat mniej więcej i to będzie ciekawe w tym filmie, wiesz, taki młody oficer idealizujący sobie postać, którą gra Gary. Jeżeli ty i Gary zgodzicie się, zrobię z nim próbę. W biurze Mossa przypadkiem był wtedy Cooper. Powiedział, że mnie zna i lubi i że świetnie, trzeba zrobić tę próbę Wziąłem scenariusz do domu, przeczytałem. To była cudowna rola. Próbę wyznaczono na następny dzień. Jeden z zakontraktowanych aktorów markował Gary Coopera. W długiej pięciostronico-wej scenie, deklarowałem swoje serdeczne przywiązanie do tej postaci. Życzliwość, jaką Gary mi okazywał w czasie kręcenia „Człowieka z prerii”, podbiła mnie raz na zawsze. Więc doprawdy z uczuciem mówiłem teraz jego dublerowi, że będę zawsze oddany mu i lojalny. Kiedy po próbie schodziłem z planu, Carołe Lombard czekała. - No i jak? - zapytała Henry'ego Hathawaya, który szedł przy mnie. - Był wspaniały, wprost wspaniały. - Więc - zapytała - weźmiesz go? - O ile o mnie chodzi, ja nie muszę widzieć tych zdjęć: on tę rolę już ma. Carole zaprosiła mnie do swojej garderoby i napełniła dwie duże szklanki. - Tony - powiedziała - będziesz wielkim gwiazdorem. Mówią o tobie „pewniak”. Tylko niech cię nie nabierają, postaraj się o zapowiedź w programie w jednym rzędzie z Gary Cooperem: ostatecznie oni dają George'owi Raftowi miejsce gwiazdora, żądaj miejsca gwiazdora. - Panno Lombard, ja chcę tylko zagrać tę rolę. Nie dbam o reklamę. Szalenie mi się ta rola podoba i zgodzę się na wszystko, byleby ją dostać. - Aktorzy to tępaki, w ogóle nie powinni mówić o interesach. Słyszałeś kiedy o agencie, który nazywa się Charlie Feldman? Obijałem się po Hollywood dostatecznie długo, żeby znać to nazwisko największego agenta w mieście. - Charlie Feldman, oczywiście. Wiem, kto to jest. - Dobrze - powiedziała - jeżeli chcesz, on będzie załatwiał wszystko za ciebie. - O Boże, chcę. Ale czy on by się mną zainteresował? - Jest moim agentem. Sama go poproszę. Zadzwoniła do Charliego Feldmana i opowiedziała mu o mojej próbie. Obiecał przyjechać natychmiast. Zdałem sobie nagle sprawę, że może jednak będę kimś. Najważniejszy agent w Hollywood, jedna z największych gwiazd na świecie, najwybitniejsi reżyserzy, wszyscy rzeczywiście się mną zajmują. Siedzieliśmy tam, Carole i ja, i czekaliśmy na Charliego. Ona aż za bardzo czuwała nad tym, żeby nasze szklanki nie były puste, więc byłem pijany - nie tylko dlatego, że piłem, ale i dlatego, że Carole Lombard była mi życzliwa, a Charlie Feldman zechciał zostać moim agentem. Ponadto odurzała mnie perspektywa dużych zarobków. Feldman przyjechał i od razu przystąpił do rzeczy: - Zaczynam być twoim nowym agentem. Idziemy do dyrekcji. Poszliśmy prosto do prezesa, Adolpha Zukora. Sekretarka powiedziała: - Charlie Feldman przyszedł. I wszystkie drzwi się przed nami otworzyły. Zobaczyłem Adolpha Zukora, maleńkiego człowieczka, ale wielkiego bystrego byznesmana. Byłem w swoim stroju codziennym, to znaczy w spodniach i swetrze. Adolph Zukor tylko jęknął: - O Boże! Ty już się wziąłeś za niego, Charlie? Charlie, chociaż wcale nie widział mnie przy pracy i nie wiedział o mnie nic, oświadczył: - Ten chłopiec będzie jednym z czołowych naszych gwiazdorów. Muszę ci powiedzieć, że już mam dla niego propozycję z Metro iż Warner Brothers. Rozmawiałem z Mitchem Leisenem i Mitch mówi, że film z tym chłopcem, „Huśtawka”, jest wprost nie z tej ziemi. De Mille słów nie znajduje, kiedy go chwali, i nawet chcą ufundować specjalną nagrodę dla niego za to, czego on dokonał w „Człowieku z prerii”. I Frank Tuttle twierdzi, że jego sceny w „Weselu na Waikiki” są doskonałe. Mówię ci, Adolph, ten chłopiec będzie jednym z najwybitniejszych gwiazdorów. I chyba wiesz, że właśnie miał próbne zdjęcia do „Dusz na morzu”. Henry Hathaway powiedział, że są fantastyczne. Zukor kiwał głową. - Tak. Rozmawiałem z Hathawayem. Wyraża się zupełnie dobrze o tym młodym człowieku. Ale on jest za młody, Charlie. Nie możemy mu dać roli, którą ma grać George Raft. - Myślisz, że mnie obchodzi, czy dacie mu tę rolę. Już jemu na pewno nie zabraknie ról. On będzie wielkim gwiazdorem. - No, zobaczymy. Możemy zawrzeć z nim kontrakt. Tony, proponowaliśmy ci dobry kontrakt kilka dni temu, ale go odrzuciłeś. Charlie nie dopuścił mnie do słowa. - Adolph, ty chyba żartujesz! Proponowaliście mu sto pięćdziesiąt dolarów tygodniowo. A ile płacicie George'owi Raftowi? Płacicie George'owi Raftowi dwa tysiące dolarów tygodniowo. I wy chcecie temu chłopcu płacić tylko sto pięćdziesiąt? To czysty obłęd. Przecież ten chłopiec może George'em Raftem wycierać podłogę. Adolph, ty teraz rozmawiasz z Charliem, nie rozmawiasz z żadnym z moich pomagierów, ty rozmawiasz z Charliem we własnej osobie. - Hm... hm, przyznaję... No, myśleliśmy, że kiedy przeszkoli my go... - Temu chłopcu przeszkolenie niepotrzebne! On już ma za sobą wspaniałą przeszłość teatralną! - wykrzyknął Charlie, które mu powiedziałem po drodze do dyrekcji, że grałem w sztuce wystawianej przez Mae West i że znam Barrymore'a. Rozwinął temat. - Mae West twierdzi, że to jest jeden z największych talentów, jakie w życiu widziała. Barrymore nie może się doczekać filmu z nim. A ty mi, Adolph, mówisz o stu pięćdziesięciu dolarach tygodniowo. - Poddaję się, Charlie - powiedział Zukor. - Ile chcesz dla niego? - Ja chcę dla niego tysiąc pięćset. Usłyszałem to i zakręciło mi się w głowie. TYSIĄC PIĘĆSET DOLARÓW NA TYDZIEŃ. Aż ścisnęło mnie w dołku. Ale Zukor parsknął śmiechem. - Charlie, ten chłopiec jest nieznany: pies z kulawą nogą jeszcze nie wie, kto to taki. Owszem, zagrał kilka ogonów. I tu w wytwórni mówi się o nim. De Mille twierdzi, że on jest dobry, owszem, ale to są tylko ogony. Skąd ja mogę wiedzieć, czy on podoła jakiejś dużej roli? Skąd ja mogę wiedzieć, czy potrafi zagrać główną rolę. Chyba orientujesz się, że to jest różnica. - Talent to zawsze talent, Adolph. - Powiem ci, Charlie, co zrobię. Ten chłopiec mi się podoba. I owszem, podoba mi się i może mam kręćka, ale dam mu pięćset dolarów na tydzień. Trzymałem się za łydki wpijając paznokcie tak mocno, że omal spod nich krew nie tryskała. Modliłem się: O Boże, Charlie, bierz to. Błagam, Charlie, bierz. Ale Charlie powiedział: - Och, trudny z ciebie człowiek, Adolph, twardy z ciebie człowiek. Powiem ci, co ja zrobię, powiem ci, co ja zrobię, Adolph. Zgodzę się na wasz kontrakt z nim na czterdzieści tygodni bez prawa wyboru ról. Jeden rok, kontrakt na czterdzieści tygodni bez prawa wyboru ról. Tysiąc dolarów tygodniowo. W głowie mi kołowało: pijany byłem tymi liczbami. - Charlie, jakże ja mogę iść na zebranie zarządu i powiedzieć, że będę płacił tysiąc dolarów tygodniowo temu chłopcu? Przecież zdejmą mnie ze stanowiska, będą mówili: staruszek zwariował. Powiem ci, co zrobię. Dam siedemset pięćdziesiąt. Z miejsca kontrakt na czterdzieści tygodni bez prawa wyboru. Nastąpiła długa chwila milczenia. Myślałem: no, załatwione. Już wiem, że Charlie chwyci się tego i będę dostawał siedemset pięćdziesiąt dolarów na tydzień. Ale oni dwaj patrzyli sobie w oczy. To była rozgrywka pomiędzy dwoma wielkimi handlowcami. I nagle Charlie roześmiał się. Usłyszałem wtedy najkosztowniejszy śmiech w moim życiu. Chciałem wrzasnąć, chciałem ryknąć: „Dajcie mi pięćset... Tylko dajcie mi pięćset!” Doprawdy widziałem, jak te pieniądze wylatują przez okno. Charlie śmiał się dalej. - Twardy jesteś, Adolph. Ojej, nic dziwnego, że nazywają cię cesarzem tego przemysłu. Już ja rozumiem, czemu. Przecież ty, Adolph, jesteś jednym z największych ludzi interesu na świecie. Za ten tutaj wspaniały talent proponujesz mi siedemset pięćdzie siąt dolarów! Liczmy się z faktem, że ten chłopiec za rok już będzie większy niż George Raft. On będzie drugim Rudolfem Valentino. On będzie drugim Gary Cooperem. Ten chłopiec to jeden z tych prawdziwych talentów: wszystkie wielkie gwiazdy pragną z nim pracować. Carole Lombard szuka na gwałt filmów, żeby grać z tym chłopcem. A ty go chcesz za marne siedemset pięćdziesiąt dolarów! Adolph, powiem ci, co zrobię. Ja ci dam tego chłopca za darmo. Za darmo! Przed chwilą proponowano mi siedemset pięćdziesiąt dolarów, a teraz mam być oddany za nic! - Ja ci go dam za darmo - powtórzył Charlie. - Ty mu tylko pozwól zagrać w „Duszach na morzu”. Nie płać mu ani centa, ale jeżeli zechcesz mieć prawo do niego, będziesz mu płacić dwa tysiące dolarów tygodniowo. Zgoda? Adolph odpowiedział: - Umowa stoi. Też mi umowa!... mam grać tę rolę za nic! Kiedyśmy wychodzili z dyrekcji, byłem okroprye przygnębiony. Charlie zobaczył to. - Co ci jest, chłopcze? - Panie Feldman, on panu zaproponował siedemset pięćdziesiąt dolarów tygodniowo przez czterdzieści tygodni. - Chłopcze, tu trzeba iść na całego: jeżeli masz być ze mną, w ten właśnie sposób będziemy wszystko rozgrywali. Posłuchaj, Carole Lombard została gwiazdą wcale nie z dnia na dzień. To jest sprawa agentów i tak właśnie chcę załatwiać twoje interesy. Czy ty wierzysz w siebie? - Wierzę. - No to dadzą ci dwa tysiące dolarów na pewno. Klnę się na moją duszę, że w ciągu dwóch miesięcy najdalej zaczniesz zarabiać dwa tysiące dolarów tygodniowo przez czterdzieści tygodni, czyli osiemdziesiąt tysięcy dolarów rocznie. Czy nie warto zaryzyko- wać, żeby mieć tyle? - Tak proszę pana, ale ja teraz jestem bez grosza. - No, potrzebujesz pieniędzy? - Nie, proszę pana, na razie nie, ale... Charlie wyciągnął książeczkę czekową i wypisał czek na pięć tysięcy dolarów. - Weź, to twoje. Oto jak ja w ciebie wierzę. Posłuchasz mnie i za dwa miesiące będziesz już zarabiał dwa tysiące dolarów tygodniowo. - Tak, ale to zależy od tego, czy dostanę tę rolę. - Dostaniesz tę rolę. Wróciłem do Carole i opowiedziałem jej dokładnie, jak było. Pokładała się ze śmiechu. - No widzisz, to cały Charlie... i on ma rację, Tony, on ma rację. Kupiliby cię za pięćset dolarów tygodniowo, ale do diabła, co to jest. Tam, gdzie chodzi o pieniądze, trzeba sobie powiedzieć: wóz albo przewóz. Albo będziesz ten największy, albo wrócisz do kopania rowów! - Dał mi czek na pięć tysięcy dolarów. - Idź i zrealizuj ten czek natychmiast. Charlie zrobił piękny gest, ale ty idź, zrealizuj i otwórz konto w banku. Teraz on będzie musiał zapracować na zwrot tych pięciu tysięcy. Tak więc miałem w banku pięć tysięcy dolarów i grałem w „Weselu na Waikiki”, za co dostawałem wysoką gażę. I zawiadomiono mnie telefonicznie, żebym się przygotował do roli w „Duszach na morzu”, jednej z dwóch głównych ról w tym filmie z Gary Cooperem. I Adolph zadzwonił do Charlie go i powiedział, że dał się nabrać na głupią umowę. Charlie poprowadził mnie znów do dyrekcji. Zukor oznajmił: - Rozmyśliłem się. Będę temu chłopcu dawał tysiąc dolarów tygodniowo. I znów zaczęły się pertraktacje, i znów ja między nimi dwoma szalałem. Charlie prychnął: - Tysiąca dolarów to ja nie chcę. Ty miałeś swoją szansę. Ty mogłeś mieć go za tysiąc dolarów. Powiedziałem ci: tysiąc pięćset, ale jeszcze targowałeś się ze mną. Ja mu niedawno wypłaciłem pięć tysięcy na moje własne ryzyko. On tam zacznie w poniedziałek rano pracować z Gary Cooperem, więc możesz zobaczyć pierwsze zdjęcia i dopiero wtedy mi powiedzieć, czy chcesz go, czy nie. Jeżeli nie będziesz chciał tego chłopca, on ci zagra za darmo; jeżeli będziesz chciał, on cię musi kosztować dwa tysiące dolarów tygodniowo. I na tym koniec. W rezultacie przez następny tydzień mierzyłem cudowne mundury marynarki wojennej: miałem grać porucznika. Bardzo odpowiadała mi ta rola i już znałem scenariusz od deski do deski na pamięć. W poniedziałek rano ulokowano mnie w garderobie gwiazdor-skiej obok garderoby Carole Lombard, zresztą dzięki jej staraniom. Był to domek nieduży, ale z salonikiem ł z łóżkiem, z lodówką i piecem - rzeczywiście luksusowa kawalerka. Ledwie ukończyłem dwadzieścia jeden lat i oto jak daleko zajechałem! Teraz nie musiałem chodzić do rekwizytorni - rekwizytornia miała przychodzić do mnie. No, siedziałem w tej mojej garderobie, czekałem i czekałem, i nikt nie przychodził. Więc zadzwoniłem do Wally'ego Westmore. - Czy mam przyjść do charakteryzacji? - zapytałem. - Hmm... no... Tony, nie, nie. Siedź tam w garderobie, ja do ciebie zadzwonię. - Dobrze - powiedziałem i zadzwoniłem do Joego Egleya. - Joe, jestem w garderobie. Rany boskie, początek pracy o dziewiątej, a jeszcze nie przynieśli mi kostiumów. - Chłopcze, nie rozmawiałeś z Henrym Hathawayem? - Nie. - Nikt tam do ciebie nie przyszedł porozmawiać? - Nie, Joe. A dlaczego? Czy zmienili rozkład? - No, nastąpiła pewna mała zmiana... hmm... Poczekaj, zaraz będę u ciebie. Dosyć szybko Joe wszedł do garderoby. - Chłopcze, nie powiedzieli ci? - Nie, o czym? - Słuchaj, więc może byś poszedł do Henry'ego Hathawaya na scenę numer dziewięć. I Joe zaprowadził mnie tam. Prosiłem, żeby wszedł razem ze mną, ale nie chciał. Kiedy wchodziłem, zaległa cisza. Zobaczyłem, że Henry Hathaway jest i że George Raft gra moją scenę. Tę właśnie scenę, której próby robiłem. Odwróciłem się i wyszedłem. Z garderoby zadzwoniłem do Charliego Feldmana. - Kto mówi? - zapytała sekretarka. - Tu Anthony Quinn. - Chwileczkę. - I usłyszałem jakieś przytłumione szepty. Po dosyć krótkiej chwili sekretarka znów się odezwała: - Niestety, pana Feldmana nie ma. Czy poprosić go, żeby zadzwonił do pana, panie Quinn? - Tak, jestem w garderobie. Będę czekał tutaj. Czekałem cały dzień. Dzwoniłem do pana Feldmana chyba z dziesięć razy, ale wciąż go nie było. W końcu Carole wróciła do swojej garderoby: zobaczyłem światło, więc zastukałem do jej drzwi. Wpuściła mnie i posadziła na kanapie. Podała mi szklankę z nie rozcieńczonym alkoholem. - Tony - powiedziała - takie rzec/y zdarzają się każdemu. Mnie też się zdarzały. Przyjmij to jak mężczyzna. - Pal licho tę rolę, panno Lombard. Chodzi mi tylko o to, że mogłem mieć kontrakt na pięćset dolarów tygodniowo. Pan Zukor proponował mi nawet tysiąc, a teraz nie mam nic. - Jak to nic? Masz te pięć tysięcy dolarów, które dał ci Charlie, i masz przyjaciela we mnie. Dobrze, tym razem ominęła cię wielka sprawa. Ale następnym razem może nie ominie. Ach, prawda, jest dobra wiadomość dla ciebie. De Mille widział już twoje zdjęcia próbne i poważnie myśli nad powierzeniem ci głównej roli w filmie „Korsarz”. Rozmawiałam ze Starym. Wydaje mi się, że masz piekielnie dużą szansę. Zatelefonowała do de Mille'a. - Słuchaj, C.B., naprawdę bierzesz pod uwagę Tony'ego Quinna do tej roli w „Korsarzu”? De Mille odpowiedział, że tak. Ucieszyła się: - Doskonale. Jak ci pewnie wiadomo, Tony przeżywa teraz wielki wstrząs. George Raft wrócił, więc on stracił tę rolę. Myślę, że Tony ma niezwykły talent. Zresztą ty wiesz, C.B., że Paramount zaproponowała mu ogromny kontrakt, ale ja mu poradziłam, żeby się nie zgodził. Więc, jeżeli rzeczywiście bierzesz go pod uwagę... De Mille przerwał jej. - Jesteś jego agentem? - Jego agentem jest Charlie Feldman - odpowiedziała. Dałem jej znak ręką. Uśmiechnęła się. - Dobrze, jestem jego agentem, C.B. Będę jego agentem. De Mille parsknął śmiechem. - Ile chcesz dla niego? - Pięćset dolarów tygodniowo - odpowiedziała. Po chwili położyła słuchawkę na widełki. - No, to już murowane. On obejrzy te twoje zdjęcia próbne. Jutro się dowiesz. Nazajutrz Joe Egley powiedział mi, że poprzedniego wieczora odwiedził de Mille'a w domu. Były tam dzieci de Mille'a: John, Richard, Cecilia i Katherine, która już wróciła do kraju, bo odechciało jej się ślubu z tym facetem w Ameryce Południowej. Po kolacji de Mille oznajmił: „Proszę państwa, chciałbym, żebyście pomogli mi podjąć decyzję. Wypróbowałem kilku aktorów do tytułowej roli w filmie «Korsarz», nad którym praca czeka mnie w najbliższej kolejności, i wśród tych aktorów jest młody człowiek bardzo się nadający: myślę, że on ma możliwości. Chciałbym usłyszeć wasze zdanie”. Wszyscy przeszli do sali projekcyjnej, gdzie najpierw wyświetlano jakiś film, a potem kilka ujęć sceny próbnej. Światła znów zgasły. C. B. dał ręką znak kinooperatorowi i na ekranie ukazała się moja próba. Później cisza zaległa w tej małej salce. Aż przerwał ciszę de Mille: „Do pioruna! On mi się podoba, coś w nim jest. Rzeczywiście coś z Jeana Lafitte”. Zabrała głos jego najstarsza córka, Cecilia. Oświadczyła, że jej zdaniem należy dać mi tę rolę i że doprawdy wspaniale będzie wprowadzić kogoś nieznanego. Następnie zwrócił się do Katheri-ne, która powiedziała: „Tak, to dobry aktor, interesujący, ale czy można powierzyć taką rolę jakiemuś nieznanemu chłopcu? Ten film ma zbyt duże znaczenie dla ciebie, ojcze. I ostatecznie Jean Lafitte był piratem od dawna, a ten chłopiec wygląda na dwadzieścia jeden, najwyżej dwadzieścia dwa łata. Ja uważam, że powinieneś do tej roli ściągnąć Clarka Gable'a. Clark nadaje się idealnie: to znaczy on jest Jeanem Lafitte”. Reszta rodziny i przyjaciele zgodzili się, że Clark Gable, jeżeli tylko może być do wzięcia, oczywiście byłby najbardziej odpowiedni. Nazajutrz de Mille zatelefonował do mnie. - Tony. Puściłem twoje próbne zdjęcia wczoraj wieczorem. Chcę ci powiedzieć, że wywołałeś poruszenie. Podbiłeś moją rodzinę. Ale po długim namyśle zdecydowałem się nakręcić to z Fredrikiem Marchem. Dzwoniłem dziś rano do Clarka Gable, on teraz nie może, więc chyba muszę wziąć Marcha. Jednakże jest rola dla ciebie. Nieduża, ale biegnie przez cały film. Jeżeli przyjmiesz ją, porozmawiam z Paramount i załatwię ci kontrakt. Powinienem był posłuchać Carole Lombard, ale ja byłem głodny. Przyjąłem tę rolę z ulgą i zadowoleniem, że targi i niepewność już się skończyły. Potem pewnego dnia, kiedy pracowałem na planie, znów zobaczyłem moją bajeczną dziewczynę o pięknych ogromnych oczach. Chociaż wiedziałem, że głosowała przeciwko mnie, podszedłem do niej i zapytałem: - Czy pani lubi Thomasa Wolfe'a? - Co? Czy lubię kogo? - Nie zna pani Thomasa Wolfe'a? - To pisarz, ale nie czytałam żadnej z jego książek. Byłem w kostiumie pirata, co na pewno czyniło tę rozmowę tym bardziej niedorzeczną. - Niech pani zrobi to dla mnie i przeczyta książkę „Czas i rzeka”. Wzruszyła ramionami. - Dlaczego? - Dlatego, że jeżeli pani polubi Thomasa Wolfe'a, to polubi pani mnie, a jeżeli go pani pokocha, to i mnie pani będzie kochała i wyjdzie pani za mnie. Przyjrzała mi się dziwnie. Po kilku dniach była tam znowu. Odgrywałem jedną ze scen i czułem, że ona na mnie patrzy. Grałem zFredrikiemMarchem. Staliśmy przy spiętrzonych belach bawełny w doku. March mówił, żebym się pilnował, bo władze mogą wytropić kontrabandę. Czując wzrok tej dziewczyny, nagle poczułem, że coś mnie powściąga. Mój głos nabrał nowego brzmienia, kiedy wrzeszczałem rozkazy do piratów na pokładzie statku. De Mille zawołał: - Zrobić odbitki. To było bardzo dobre. March podszedł do mnie i zapytał: - Gdzie uczyłeś się grać? - Grałem w pewnym teatrzyku. - Jakie role? Poinformowałem go. Powiedział, że coś w mojej grze go zastanawia, bo nie przejawiałem tego na próbach. Patrzył na mnie przeciągle. - Będziesz - powiedział - albo jednym z najlepszych aktorów tutaj, albo największym fiaskiem. I odszedł. Ja z kolei podszedłem do Katherine i zapytałem, czy przeczytała Wolfe'a. Wręczyła mi tę książkę, mówiąc, że przeczytała. - I co pani o tym myśli? - Myślę, że mu brak piątej klepki. Ale zobaczyłem nowy wyraz jej oczu. Myśmy nigdy się nie zgadzali co do Thomasa Wolfe'a. Ona dokładała starań - Bóg świadkiem, że dokładała starań. Ale jego nieugaszone pragnienia i miotanie się były zbyt obce jej marzeniom o szczęściu. 19 Kiedy już na dobre zacząłem pracować w filmie, Sylwia odetchnęła z ulgą. Ona przecież wytyczyła ten kurs i puściła okręt na morze. Swoje zadanie wykonała. Kochała mnie nadal, ale uzbroiła się przed tym, co uważała za nieuniknione, czyli przed tym, że znajdę sobie jakąś młodszą kobietę. Z jej córką, Joan, przyjaźniła się wówczas serdecznie dosyć rozczochrana młoda Słowianka. Była wysoka i nawet piękna, chociaż wielkości nadnaturalnej. Nie szła przez życie, tyłko pędziła, jak gdyby popychana przez wichurę. Dowiedziałem się, że została uczennicą Sylwii. Już przerabiała taki program, jaki ja przerobiłem. Przypuszczam, że Freud mógłby to wytłumaczyć świetnie, ale tak czy inaczej Sylwia zadecydowała, że właśnie ta dziewczyna jest akurat dla mnie. I dlaczegóż by nie? Znaliśmy te same książki, tę samą muzykę, tych samych malarzy. Oboje mieliśmy takie same wielkie pragnienia i mało tego, ta sama ręka pociągała za nasze marionetkowe sznurki. Mnie w istocie oburzała żarłoczność tej dziewczyny, ale Sylwia upierała się, że muszę poznać ją bliżej. I w rezultacie nieuniknienie zaczęliśmy oboje, Słowianka i ja, czynić przynajmniej wysiłki w tym kierunku. Radość Sylwii była ogromna, czy też tak mi się zdawało, kiedy powiedzieliśmy jej, że jedziemy razem nad morze. Zatrzymaliśmy się w jednym z nadmorskich moteli w Palm Beach. Ledwieśmy weszli do domku, który nam wynajęto, moja nowa partnerka przystąpiła do rzeczy tak, jak gdyby prowadziła badania biologiczne. Bóg jeden wie, ile było w tym uczciwego wzruszenia, ale jej pojękiwania i ruchy wirowe przestraszyły mnie piekielnie. Mogło by się wydawać, że odkryła sekret perpetuum mobile. Koło trzeciej rano, żeby trochę odsapnąć, spróbowałem z nią porozmawiać. Wyłonił się temat muzyki i zaczęliśmy mówić o „Tańcu ognia” de Falli. Oczy się jej zaszkliły. Ni stąd, ni zowąd zawyła: - Kocham „Taniec ognia”! Wyskoczyła na środek pokoju i zademonstrowała, jak działa na nią ta muzyka. Pląsała coraz szybciej i szybciej, po czym wskoczyła do łóżka z powrotem i zatopiła mnie jeszcze raz. Nazajutrz powiedziałem, że mam zadzwonić do wytwórni. Przyszedłem od telefonu i oznajmiłem ze smutkiem, że niestety muszę natychmiast wracać do Hollywood, bo jest tam dla mnie bardzo ważna praca. Sylwia, kiedy złożyłem jej sprawozdanie o tej plajcie, śmiała się. Jej zdaniem nie dałem tej biednej dziewczynie szansy. Ale doprawdy nie mogłem sobie wyobrazić nic bardziej przerażającego niż życie z tym wirującym derwiszem, wciąż wykonującym „Taniec ognia”. Wiedziałem, że to by mnie zżarło. Sęk był jednak w tym, że Sylwia w jakiś szczególny sposób już wzięła rozwód ze mną. Może właśnie tylko do tego dążyła. Chociaż miałem kontrakt z wytwórnią, nadal pracowałem w małych teatrzykach, których było sporo w całym mieście. Wiedziałem, że muszę dużo jak diabli nauczyć się o aktorstwie, i bynajmniej nie zamierzałem spocząć na laurach kontraktu. Związałem się z zespołem zwanym „Teatr Nowoczesny”. Większość tych aktorów należała przedtem do słynnej Grupy Teatralnej w Nowym Jorku. Teraz przygotowywali się do wystawienia sztuk: „Czekając na Lefty'ego”, „Pogrzebać zmarłych” i „Złoty chłopak”. Ponieważ byłem związany kontraktem z wytwórnią, nie mogłem przyjąć żadnej roli, pozwolili mi jednak uczyć się z nimi. W tym zespole była bardzo przystojna blondynka, Janet Lawę. Dziewczyna niezwykle inteligentna, ale egzaltowana. Ktoś mi powiedział, że ona pochodzi z South Pasadena z jakiejś znakomitej rodziny, która się jej wyparła z powodu jej aspiracji teatralnych. W pewien wieczór po próbie sztuki „Czekając na Lefty'ego” raptem stwierdziłem, że idę obok niej. Zapytałem ją, czy nie napiłaby się kawy. Odpowiedziała, że owszem, i wstąpiliśmy do małej kawiarenki. Zaczęła mówić o sobie, że mieszka w ciemnym, brudnym pokoju z trzema innymi dziewczętami. Czuje się tam bardzo źle, bo one są chyba call girls. Zapytałem, dlaczego się stamtąd nie wyprowadzi. Wyjaśniła, że zapłaciła komorne za miesiąc z góry i na razie nie stać jej na przeprowadzkę. Opowiedziała mi tę historię o swoich rodzicach i dorzuciła, że woli umrzeć, niż poprosić ich o pieniądze. - Czy ty byłeś kiedy głodny, Tony? - Dużo razy. - Głód ma w sobie jakieś piękno estetyczne, prawda? - Ja myślę, że głód jest szkaradny. Knut Hamsun wspaniale opisał głód i Saroyan także. Dobrze jest czytać o tym, ale głodowanie jest upokarzające. - Czy wiesz, że to mój pierwszy posiłek dzisiaj? – Wskazała filiżankę z kawą. - Na miłość boską... dlaczego mi nie powiedziałaś? - Damie jakoś nie wypada. - Ty masz bzika. No, zamów coś - nalegałem. - Nie, dziękuję. Gdzie mieszkasz? - Niedaleko stąd. - Masz kuchnię? - Tak. - I wiktuały w lodówce? - Kilka jajek i takie rzeczy. - Dobrze, chodźmy do ciebie. Coś ugotuję. Za pierwszą gażę z kontraktu wynająłem wygodne mieszkanie w okolicach jeziora i domu Sylwii. Jeszcze bałem się oddalić od niej. Kiedy Janet zrobiła sobie kolację, usiedliśmy przy stole i rozmawialiśmy o sztukach teatralnych i o naszych dążeniach. To była dziewczyna myśląca bardzo precyzyjnie i bystra. Miała rozwinięte poczucie świadomości społecznej i politycznej. Ja chociaż dzięki Sylwii znałem klasyków i filozofów, nie rozpatrywałem ich nigdy w perspektywie czasów. Janet uprzytomniła mi, że ogólna wiedza nie przynosi pożytku, jeżeli nie jest naświetlona tym, co się dzieje w świecie współczesnym. Znalazłem więc nową nauczycielkę, młodszą Sylwię, z tą tylko różnicą, że nie było tu romantyzmu i wzruszeń, przynajmniej z mojej strony. Widząc kanapę w małym przedpokoju, który nazywałem gabinetem, Janet zapytała, czy może zostać na noc, mieć taką luksusową odmianę po tej zapchlonej dziurze, gdzie mieszka. Zapytała bardzo rzeczowo, bez żadnych podtekstów, toteż się zgodziłem. Nazajutrz rano, kiedy wstałem, żeby pójść do pracy w wytwórni, zobaczyłem ku swojemu zdumieniu, że ona mi przygotowała śniadanie. Wieczorem, kiedy wróciłem, czekała na mnie z wystawną kolacją. Już nie pytała, czy może zostać. Już się do mnie wprowadziła. Byłem zachwycony tym układem. Janet utrzymywała mieszkanie w nieskazitelnej czystości, nie zadawała głupich pytań, skąd wracam i dokąd idę. Rozmawiała ze mną, ilekroć miałem chęć do rozmowy. Przez miesiąc czy dłużej czułem się tak, jakby mieszkała u mnie siostra czy jakaś inna bliska krewna. Aż pewnej nocy po godzinie czytania w łóżku, ledwie zgasiłem światło, usłyszałem, jak ona w tym drugim pokoju wstaje. Przyszła po ciemku i położyła się obok mnie. Do tej chwili nigdy nie dawała niczym do zrozumienia, że interesuje się mną romantycznie. - Tony - szepnęła w ciemnościach. - To śmieszne, że mieszkamy razem jak dwie istoty bezpłciowe. Ja jestem kobietą, a ty mężczyzną. Powinniśmy podejść do tego jak dwoje łudzi dorosłych, cieszyć się sobą nawzajem. - Janet, nie musisz z poczucia jakiegoś obowiązku czy wdzięczności sypiać ze mną. Bardzo mi przyjemnie mieć ciebie tutaj. Jesteś wspaniałym kompanem... - Ale ty nie chcesz przyrżnąć mnie? Po raz pierwszy użyła takiego języka. Pomyślałem: Boże, ona jest z South Pasadena, ona jest panną z towarzystwa, a mówi jak pierwsza lepsza... - Po prostu boję się, że wszystko ulegnie zmianie, jeżeli to zrobimy. Dobrze jest tak, jak jest. - Tony, pomyśl, mamy rok tysiąc dziewięćset trzydziesty szósty. Czytałeś Havelocka Ellisa? Kobieta przestała być porcelanową lalką. My kobiety odczuwamy pragnienia i potrzeby biologiczne tak samo jak mężczyźni. Lubimy to tak samo jak wy. W rezultacie, żeby nie zostać uznany za konserwatystę i żeby zaspokoić jej potrzebę biologiczną, przyjąłem tę propozycję, Janet okazała się młodą damą wyzwoloną doprawdy w całej pełni. Nazajutrz rano przy śniadaniu oznajmiła, że to doświadczenie było zadowalające i że jej id już ucichło. I dla mojego spokoju niech ja nie uważam tego epizodu za preludium do romansu. Nic się nie zmieniło. Ona będzie nadal zajmować się domem i nadal służyć mi swoim intelektem w zamian za mieszkanie i utrzymanie. To mi odpowiadało. Jej id najwidoczniej nie było zbyt aktywne. Odwiedzała mnie w potrzebie biologicznej bardzo rzadko. Chodziliśmy razem na wykłady, ale przeważnie żyłem własnym życiem z dala od niej. Bez napięcia i szarpania nerwów dążyłem do zrobienia kariery. Po spotkaniu na planie filmu „Korsarz” z tą dziewczyną, której oczy mnie prześladowały, zacząłem czuć się dziwnie wracając do domu, do Janet. Katie wywołała we mnie wstrząs tak jak przedtem Sylwia. Jedyną przeszkodę stanowiło to, że należała do Hollywoodzkiej rodziny królewskiej. Ale pal diabli - myślałem - w Ameryce wszyscy przecież jesteśmy potencjalnymi królami. Ja też mógłbym dostać koronę. Jeżeli ona zechce, zdobędę koronę dla niej. Thomas Wolfe napisał, że Ameryka to kraj, gdzie cuda nie tylko zdarzają się, ale zdarzają się codziennie. Czyż mnie cuda już się nie zdarzyły? Poza tym, jeżeli jest jej sądzone być moją kobietą, ona będzie taka właśnie, jaka była moja babcia. I będzie jak moja matka, która poszła za swoim mężczyzną w ogień bitwy. Jeżeli kocha mnie, nauczy się żyć samą fasolą i plackami kukurydzianymi. Miłość przecież nie uznaje żadnych murów, barier społecznych, różnic językowych, zapór pomiędzy bogactwem i ubóstwem. Mężczyzna: Smyku, czy to ty mówiłeś, czy ja? Chłopiec: Wyjąłeś mi te słowa z ust. Mężczyzna: Tak, chłopcze. W tamten pierwszy wieczór, kiedy wybraliśmy się we dwoje na kolację, Katie powiedziała to, o czym marzyliśmy obaj przez całe nasze,życie. Chłopiec: Tak, i mnie tym kupiła. Długo zwlekaliśmy z umówieniem się na kolację. I celowo zabrałem ją do niemodnego lokalu, gdzie były potrawy meksykańskie. Musiałem zbadać już w ten pierwszy wieczór, co ona sobie myśli. Opowiadałem bez przerwy, jak dotychczas żyłem. Nawet zaklątóm brzydko kilka razy, żeby ją sprawdzić pod tym względem. Mówiłem wszystko, nie wyłączając tego, że kocham ją i chcę się z nią ożenić. Patrzyłem, jak ona bawi się dwoma widelcami, jak usiłuje zrównoważyć je na wykałaczce położonej na skraju szklanki z wodą. - Słuchaj - dodałem - mam teraz kontrakt, ale Bóg wie, czy coś mi z tego wyjdzie. Przecież nie zamierzam grać Indian i Hawajczyków do końca życia. Jeżeli uznam, że mi nie wychodzi, przerzucę się na coś innego. Ja wiem, że ty jesteś z bogatej rodziny, ale jeżeli weźmiesz ze mną ślub, zostawisz to wszystko za sobą. Dokąd ja pójdę, ty pójdziesz także. Uśmiechnęła się. - Ja też znam Księgę Rut: „Gdziekolwiek się obrócisz, pójdę... lud twój, lud mój, a Bóg twój, Bóg mój”. Mężczyzna: To był dosyć ciężki kaliber, smyku. Wcale nie spodziewałeś się usłyszeć aż czegoś takiego. Chłopiec: Już mówiłem, że ona wtedy była na poziomie. Mężczyzna: A pamiętasz, jak powiedziała: „Nie obchodzi mnie, czy ci się powiedzie jako aktorowi. Nie obchodzi mnie, czy będziesz czyścił ludziom buty, czy sprzedawał gazety, bo wiem, że cokolwiek zaczniesz robić, postarasz się robić to jak najlepiej. Jeżeli chcesz się ożenić ze mną, wyjdę za ciebie natychmiast”. Chłopiec (prawie ze łzami): Słowa, tylko szereg słów, prawdopodobnie z jakiegoś scenariusza filmowego, który czytała. (Zaczyna płakać. Mężczyzna wyciąga rękę, żeby go pogłaskać, ale on z płaczem odbiega). - Kiedy chłopiec obrócił się przeciwko Katie? - zapytał doktor. - Właściwie nie wiem. Chociaż teraz zaprzecza temu, po raz pierwszy zakochał się wtedy rzeczywiście. Małą Evie on sobie idealizował... to było zaślepienie wśród scenerii różowych obłoków. Sylwię kochał za to, że otworzyła mu oczy na nowy świat, ale zaczął przecież roztrząsać jej przeszłość, żeby znaleźć pretekst do nieangażowania się całkowicie. Muszę powiedzieć na jego obronę... a Bóg świadkiem, po tych wszystkich latach tortur, jakim on mnie poddawał, trudno mi go bronić... że jednak zawsze miał swój szczególny honor. Trwałby w małżeństwie z Sylwią, gdyby Sylwia nie zlękła się w ostatniej chwili. - Czy to byłoby szczęśliwe małżeństwo? - Chyba przeżylibyśmy ze sobą co najmniej dziesięć wspaniałych lat. Pod jej wpływem chłopiec dążyłby wciąż do lepszego, pełniejszego życia. To znaczy, gdyby zdołał zapomnieć o tych duchach. - Czy byłby jej wierny? Po długim namyśle, bo chciałem być wobec doktora naprawdę uczciwy, odpowiedziałem: - Tak. Rozumiesz, doktorze, seks per se nie był dla chłopca ważny. Seks był dla niego czymś nieomal brudnym, jeżeli nie stanowił mistycznego zjednoczenia dusz. On naprawdę wierzył, że określenie „kochać się” to ma być tajemnica dwojga ludzi przeżywających wspólnie coś czarownego. Dlatego właśnie w tamtą noc pod gwiazdami Sylwia była dla niego taka doskonała. Nie uświadamiał sobie cielesności. To nastąpiło cicho, czy też, jeżeli tak wolisz, potajemnie pod gwiazdami. Był on przejęty dziecięcym marzeniem, żeby zostać księdzem, a później marzeniem, żeby zostać kaznodzieją u Aimee, rzeczywiście szukał miłości odcieleśnionej. Przekomarzam się z nim teraz, śmieję się, kiedy wręcz za obelgę uważa pewne słowa, którymi ludzie określają te funkcje ciała. Doktor słuchał wyraźnie zdumiony. - Ale on chyba często sam ich używa, jak wynika z tego, co mi mówisz. Przytaknąłem. - Możesz mi wierzyć, doktorze, albo nie wierzyć. Dopóki nie zacząłem omawiać tego z tobą, były w języku angielskim dwa słowa, których nie potrafiłem użyć. - Jakie? - Trudno mi było je wypowiedzieć. Teraz używam ich w naszych rozmowach, ale przedtem zawsze grzęzły mi w krtani. - Jakie to słowa? W końcu palnąłem: - Pierdnąć i smark. Roześmiał się, aż zadudniło w całym pokoju. - Dwa zacne słowa anglosaskie. - Ja nie jestem Anglosasem - przypomniałem mu. - Mógłbyś je wypowiedzieć po hiszpańsku? - Nie, po hiszpańsku też mnie raziły. - Ale mówiłeś mi o rozprawie chłopca na temat słowa „pierdnięcie”. Ubawiło mnie to bardzo. - Rad jestem, że sprawiłem ci taką przyjemność, doktorze. Muszę przyznać, że byłem wtedy dosyć zaskoczony swobodą chłopca. Po tamtym posiedzeniu u ciebie może zaczęliśmy się przełamywać. Nie masz pojęcia, co za zwycięstwo... sama możność wypowiedzenia tych dwóch słów. Doktor wstał i zaczął spacerować po gabinecie. - Trudno byłoby mi to omawiać na najbliższym zjeździe psychiatrów - powiedział. - Mój wielki wyłom: oto doprowadziłem pacjenta do tego, by przyznał, że istnieją pierdnięcia i smarki. Tony, może ten smyk ma rację. Może jest jakaś nowa filozofia oparta na możności wypowiadania słów bez żadnych oporów. Ostatecznie słowo „gówno” zawsze służyło jako nic nie znaczący wykrzyknik, żeby wypełniać luki, a tyś mnie raptem oświecił, że to może być też wyraz serdeczności. Usiadł znowu przy biurku, zanotował coś w swoich aktach. - Opowiedz mi więcej o chłopcu i Katie. - Spotykałem się z Katie daleko od jej otoczenia. Myślałem, że cała trudność tkwi w doprowadzeniu jej do tego, żeby przystosowała się do otoczenia mojego. Zabrałem ją na kilka przejażdżek po dzielnicach wschodnich, gdzie dorastałem. Nawet pokazałem jej samo to miejsce, gdzie umarł mój ojciec. Zabrałem ją do matki, żeby ją poznała, i do Sylwii, i do Evie. Bywaliśmy we dwoje w świątyni Angelus. To było tak, jak gdybym pragnął dzielić z nią każdą kroplę moich przeżyć. Chciałem, żeby zaakceptowała mnie całkowicie i bez reszty. Nie pokazałem jej tylko mojego mieszkania. Janet nagle zdecydowała się zakochać we mnie i już wysuwała żądania. Jeszcze tego nie rozwiązałem. Nie wiedziałem, jak wyjaśnić Katie fakt, że mieszka u mnie jakaś dziewczyna. Pewnego dnia przyszedłem do domu, zapakowałem wszystkie swoje rzeczy i zostawiłem kartkę dla Janet. Napisałem jej, że to, co z początku było układem praktycznym i wygodnym, wysunęło się nam z rąk; i że ja wcale nie zamierzałem zmieniać tego w związek dwojga serc; o ile o mnie chodzi, ona może zostać w tym mieszkaniu, dopóki zechce, i dopóki zarabiam jakieś pieniądze, ona nie potrzebuje się martwić o swoje jutro, będę dawał jej wystarczające zaopatrzenie. Była wielką pomocą dla mnie, cóż, kiedy jej nie kocham. Zakochałem się w innej i myślę o małżeństwie. Wynająłem dom daleko w Dolinie San Fernando. Uważałem po zerwaniu pępowiny, która łączyła mnie z Sylwią, że muszę zmierzyć się z nowym życiem z dala od wygody i bezpieczeństwa tych dawnych okolic. Nadszedł dzień, kiedy Katie uznała, że z kolei powinna mnie przedstawić swojej rodzinie i wprowadzić w swoje środowisko. Głupio z mojej strony, ale nie przygotowałem się na wrażenie, jakie zrobiła na mnie ta wytworna rezydencja na wzgórzu z długą kolistą aleją wjazdową i ogromnym parkiem, z kamerdynerami i pokojówkami. Katie otoczona takim bogactwem wydawała mi się kimś obcym. Kiedy czekałem przy drzwiach frontowych, najchętniej bym uciekł. Modliłem się, żeby to Katie sama mi otworzyła. Ale w drzwiach zobaczyłem kamerdynera, który zapytał, do kogo przyszedłem, tak że oniemiałem. Znienawidziłem tego człowieka za jego minę. Gardziłem sobą: oto muszę mieć lokajską aprobatę, żeby móc się zobaczyć z dziewczyną, którą już zaczynam uważać za swoją. Chłopiec: Katie nie należała do tamtego otoczenia. Mężczyzna: Ono nie było jej. Pochodziła z takiego samego środowiska, jakie myśmy znali. Osierocona, opuszczona, miała jedenaście lat, kiedy adoptowali ją państwo de Mille. Nie jej wina, że byli tacy bogaci. Gdyby jej nie adoptowali, może byś jej nigdy w życiu nie spotkał. Chłopiec: To nie był dom dla nas. Nie mieliśmy z domem de Mille'ów nic a nic wspólnego. I ty właśnie wtedy zacząłeś ubiegać się o „rzeczy”. Właśnie wtedy dostałeś kręćka na punkcie ogromnych mieszkań. Sprzymierzyłeś się nie z tą armią, co trzeba. Usiłowałeś stanąć w rzędzie facetów, którzy się przedzierają siłą, ludzi czynu, tych, którzy idą naprzód przebojem. Kamerdyner wprowadził mnie do hallu i stamtąd do saloniku iście książęcego. Wspaniałe perskie dywany, meble obite brokatem bardzo mnie przeraziły. Chłopiec odwrócił się na pięcie i popędził do drzwi. Ja zostałem. Katie na pewno wyczuła moje skrępowanie. Robiła wszystko, żebym nabrał swobody. Ale daremnie. Nie miałem się czego uczepić. Oto niespodziewanie znalazłem się w prawdziwym zamczysku. A zamczyska widywałem dotąd tylko na planach filmowych. To tutaj było rzeczywistością. Stosunki z panem de Mille ułożyły się już doskonale. Zacząłem go szanować i nawet w głębi ducha serdecznie lubić. On ze swojej strony miał chyba szczery szacunek dla mojej pracy. Często w czasie zdjęć do tych dwóch jego filmów, w których grałem, rozmawiał ze mną i dodawał mi otuchy. Teraz, kiedy u siebie w domu zobaczył mnie jako ewentualnego zięcia, wyczułem zmianę. Byłem dla niego już nie aktorem, tylko jakimś niebezpieczeństwem, intruzem w kręgu jego najbliższej rodziny. Niewątpliwie uważał, że jego przybraną córkę może czekać w życiu coś lepszego niż małżeństwo z początkującym aktorem, którego przyszłość stoi pod wielkim znakiem zapytania. Pani de Mille natomiast była bardzo łaskawa. Dokładała starań, żebym czuł się mile widziany. Niewątpliwie pamiętała czasy, kiedy jej mąż był aktorem bez powodzenia i borykał się w teatrach objazdowych. Niewątpliwie przypominała sobie własną niepewność i jego obawy o to, że nie uda mu się nigdy dorównać swemu bratu, dramaturgowi, Billowi de Mille. Chłopiec wyszedł, a szkoda. Polubiłby ją i ona polubiłaby jego. Reszta rodziny przy tej kolacji zgoła się mną nie przejmowała. Katie zapraszała już niejednego młodego człowieka i każdy z nich w końcu gdzieś znikał. Co najwyżej mogli się oni zastanawiać, ile takich kolacji ja przetrwam. Po deserze kamerdyner rozstawił na stole filiżaneczki z czarną kawą. Zignorowałem cukier w kostkach, bo nie wiedziałem, jak wziąć je z cukiernicy, jeśli nie palcami. Przed swoją filiżaneczką zobaczyłem małą czarkę i w niej coś, co uznałem za miałki cukier. Z boku była maleńka łyżeczka. Sięgnąłem więc i nasypałem sobie tego do kawy. Czułem, że Katie patrzy na mnie. Ale nie zrozumiałem ostrzeżenia. Odpowiedziałem jej uśmiechem i zacząłem kawę popijać. To nie był cukier, to była sól. Chyba nikt niewidział mojego fauxpas. W każdym razie nikt nie powiedział ani słowa. Po wypiciu osolonej kawy uśmiechałem się rozpaczliwie, mając tylko nadzieję, że nie zwymiotuję,na piękne serwetki i wspaniałą politurę stołu. Katie później przyznała, że ten incydent ją przekonał: może naprawdę warto wyjść za mnie. Chłopiec czekał na podjeździe, kiedy wreszcie stamtąd wyszedłem. Chciał wiedzieć dokładnie, co się działo. Opowiedziałem mu, nie wyłączając incydentu z kawą. Wcale to go nie rozbawiło. Powiedział, że takie jest moje przeznaczenie: zawsze pić gorycz w tym domu. Powiedziałem mu, żeby poszedł do diabła. I że ani mi się śni zarzucać Katie to, że adoptowali ją bogacze. Jej prawdziwe nazwisko jest Lester, a nie de Mille. Matka była Włoszką. Jej dzieciństwo było podobne do mojego dzieciństwa. I ona zna łacińskie prawo mężczyzny i kobiety: „Jeden mężczyzna i mur bardzo gruby oddzielający ją od reszty świata”. Ona wyznaje zasadę Rut: „Gdziekolwiek się obrócisz...” Ale chłopiec słuchał przerażony. Chłopiec: Nie byłem przerażony. Tylko widziałem, do jakiego więzienia nas prowadzisz. Mężczyzna: Bałeś się zadrzeć z jej ojcem. Siusiałeś w spodnie, tak się bałeś, że będziesz musiał pokonać go, żeby zdobyć koronę. Stoczyłem tę walkę bez ciebie, zupełnie sam. Zbyt zależało mi na Katie, żebym mógł zwierzyć się z moich wątpliwości. Nie chciałem jej opowiadać o reakcji chłopca. Ona też najwidoczniej wciąż i wciąż zadawała sobie pytanie, czy ja jestem tym właściwym mężczyzną, któremu ma się oddać na zawsze. Była uczciwa, więc nie chciała wstąpić w związek małżeński bez przekonania o jego trwałości. A pragnęła mieć własne ognisko domowe. Tym bardziej że należała do rodziny de Mille tylko jako córka przybrana. Wreszcie zdecydowałem się przedstawić Katie okoliczności swojego życia, które dotychczas taiłem. Powiedziałem o Janet Lawę. - Czy jesteś w niej zakochany? - Nie. - Czy byłeś w niej zakochany, kiedy mnie poznałeś? - Nie. Dla mnie to był układ ze wzglądów praktycznych. Z piekielnym trudem przychodziło mi wyjaśnienie tej historii. - Ale spałeś z nią? - Tak, tylko że to było coś innego, niż ty myślisz. Janet jest liberalna - palnąłem, jak gdybym mógł tym wytłumaczyć wszystko. - Chcesz powiedzieć, że ona jest jedną z tych osób, które głoszą wolną miłość? - Właśnie. Ona twierdzi, że seksu nie można komplikować miłością. Że trzeba te uczucia zachować dla wielkich spraw czy też dla ludzkości w ogóle. W każdym razie wyjawiłem już swoją tajemnicę i odetchnąłem z ulgą. Katie ostatecznie wzruszyła ramionami. - No, myślę, że jedna kobieta mniej czy więcej w twoim życiu nie sprawia szczególnej różnicy. Nie było mi łatwo spotkać się z Evie i z Sylwią. Że też nie domyśliłam się, że są i inne! Jej doświadczenie życiowe zdumiało mnie i jednocześnie przeraziło. Wiedziałem, że chłopiec nie okazałby takiej pobłażliwości wobec tych duchów. - Jest tylko jedno zmartwienie, Tony - powiedziała, ujmując mnie za rękę. - Jakie? - Ty masz dwadzieścia dwa lata, a ja mam dwadzieścia sześć. Wyśmiałem ją. - Boże, rok temu omal nie ożeniłem się z kobietą starszą ode mnie o lat dwadzieścia. Cóż więc znaczą raptem cztery lata. - Może to jednak dużo... - zaczęła, ale nie dałem jej dokończyć. Chłopiec: Szkoda, że nie dałeś jej dokończyć. To by zaoszczędziło nam mnóstwo przykrości. Mężczyzna: Możliwe. Ale ona była tak po rycersku, tak wyrozumiale przejęta moją spowiedzią. Musiałem ją pocałować. Chłopiec: I dlatego dowiedziałeś się dopiero później. Ale ja wiedziałem od razu, coś wyczuwałem. Próbowałem ostrzec cię, ale ciebie nikt by wtedy nie powstrzymał. Byłeś ślepy i głuchy. Mężczyzna: Byłem zakochany. - A więc chłopiec próbował cię ostrzec? - zapytał doktor. - Tak, czułem się jednak już mężczyzną. Uważałem, że to śmieszne słuchać rad niemądrego smyka. Mówił o tym dużym domu jak o więzieniu. Myślałem, że po prostu rzuca mi wyzwanie. Snuł marzenia z godziny na godzinę coraz to inne. Usiłowałem zamieniać jego marzenia w moją własną rzeczywistość. Chłopiec: Czy huczny ślub był w twoim pojęciu rzeczywistością? Mężczyzna: Zgadzam się, że to była lekka pomyłka. Chłopiec: Lekka pomyłka? To całe gówno z tymi limuzynami i z eskortą policji. Goście siedzieli w kościele nie dlatego, że dwoje ludzi ślubowało sobie miłość i posłuszeństwo aż po grób, tylko dlatego, że poczytywali sobie obecność tam za swój obowiązek wobec Starego. I czy ci wszyscy fotoreporterzy zlecieli się po to, by uwiecznić waszą nierozerwalną miłość, czy tylko po to, by zasypać kraj deszczem fotografii pastuszka poślubiającego królewnę. Mężczyzna: Ale ona nie miała z tym nic wspólnego. Chłopiec: Kto sporządził listę weselnych gości? Mężczyzna: To było jej wesele. Zresztą większość tych nazwisk wypisał pan de Mille. Chłopiec: Dlaczego naszej mamy na tej liście nie było? Dlaczego nie było mnie ani Elsie, ani Evie, ani Stelli, ani Fiodora, ani bodaj Franka Bowlesa? Mężczyzna: Może to była moja wina, chłopcze. Może ja powinienem był nalegać. Chłopiec: Ale nie nalegałeś. Mężczyzna: Właśnie. Pamiętam, jak z kościoła widziałem ciebie. Po drugiej stronie ulicy stałeś w tych swoich podartych porcię-tach i starym swetrze w barwach kółka śpiewaczego. Wołałem cię, ale tyś się odwrócił. Chłopiec: Nie mogłem tego zdzierżyć. Ta muzyka z płyt już się zaczęła i te dupiaste gliny odpierały gapiów. Oni by mamę zamknęli w więzieniu, gdyby starała się przedrzeć, żeby zobaczyć, jak jej syn się żeni. Mężczyzna (bezradnie): Odszedłeś Bulwarem Santa Monica. I po szynach kolejowych na Wschód. Wiedziałem, że one nie prowadzą donikąd. Chłopiec: Ja także wiedziałem. Poczułem w gardle twardą kulę. Nie mogłem przełknąć. Nie mogłem nawet zmiękczyć jej śliną. Doktor zobaczył, że się męczę. - Coś niedobrze? Bezradnie wskazałem swoją szyję. Podał mi prędko szklankę wody. Bolało, kiedy tę wodę przełykałem. Potem już nie mogłem powstrzymać łez. Położyłem się na kozetce i płakałem, a on stał nade mną. Milczał, mając nadzieję, że to kłamstwo, które mi w gardle ugrzęzło, teraz z siebie wyrzucę. Nie przestawałem łkać. Przeżywałem znowu moją noc poślubną i ten straszny wstrząs, kiedy dowiedziałem się, że moja żona nie jest tą Sulamitką z Biblii. Katie nie była niepokalana. Duchy siedziały wtedy wokół łóżka i śmiały się z mojego zdumienia. Chłopiec przyłączył się do nich. Otello w szale zazdrości miał siłę zabić swoją Desdemonę, zabić siebie. Ja takiej siły nie miałem. Rozgniewany, mogłem tylko wymachiwać mieczem, za- dawać czcze pchnięcia duchom, przecież nietykalnym. Śmiały się ze mnie coraz głośniej. Wpadłem już w obłęd. - Mów - powiedział doktor. Nie zdołałem nawet burknąć. I na następnym posiedzeniu też nie mogłem zacząć bezpośrednio mówić o tym. Musiałem podchodzić do tego stopniowo. 20 Pewnego dnia, kiedy szedłem przez dziedziniec wytwórni Para-mount, usłyszałem: - Ty gówniarzu! - Odwróciłem się i to był on, ta wspaniała, szalona, szatańska twarz Johna Barrymore. - Co się z tobą dzieje, skurwysynie? Jak mi wiadomo, zostałeś aktorem filmowym, jeszcze jednym błaznem, którego oni kupili i wsadzili do cholernej klatki. Zaprzedałeś, synku, swoją duszę. Kupili ciebie, prawda? Wstyd mi się zrobiło, bo miał rację. - I do Anglii nie wyjechałeś? - Nie, proszę pana. - Nie mówże mi tak, ty gówniarzu - powiedział. - Tylko moi wrogowie mówią do mnie „proszę pana”. Dla przyjaciół jestem Jack. Wziął mnie pod rękę i poprowadził do swojej garderoby. Wyjaśnił, że złożył cyrograf na swoją duszę, żeby grać w tanich dodatkach filmowych z serii Bulldog Drummond. - Musiałem się zgodzić, bratku. Inaczej przez te dupy poszedłbym z torbami na dziady. Nigdy się nie żeń. Nic mocniej się nie przykleja i nie jest trudniejsze do oderwania niż kobieta. Na szkorbut zawsze można znaleźć lekarstwo, pijawki można odciągnąć, ale z kobietą gorzej niż z tasiemcem. Kobieta nie spocznie, dopóki nie pożre ci wnętrzności. Wahałem się, czy mu powiedzieć, że od paru miesięcy jestem żonaty. - O rany, oczywiście! - ryknął nagle w ten swój sposób zranionego lwa. - Ożeniłeś się z Bianką. - Nie, ożeniłem się z dziewczyną, której na imię Katherine. - Wiem, ale ona grała Biankę, kiedy ja grałem Merkucja w filmie Leslie Howarda. Boże, to piękność... i córka szefa na dodatek, prawda? Przyjąłem do wiadomości twój talent, chłopcze, ale teraz będę żywił wieczny podziw dla twojej odwagi, skoro postawiłeś na taki menage. Nie powiedziałem mu, że orientuję się doskonale, w co wdepnąłem. - Czy jesteś w niej za...ko...chany? - Rozciągnął to słowo, jak gdyby nie wierzył w nie, ale rozpaczliwie chciał wierzyć, że cud miłości jednak istnieje. - Tak - odpowiedziałem po prostu. Mieszkałem już z Katie w skromnym wynajętym mieszkaniu niedaleko Westmood Village. Musiałem ograniczać się w wydatkach. Janet groziła podaniem mnie do sądu za niedotrzymanie obietnicy małżeństwa. Chciałem pójść do sądu i walczyć z tym, co uważałem za postępowanie krzywdzące, ale dyrekcja Paramount nie życzyła sobie, żeby którykolwiek z kontraktowych aktorów był zaplątany w skandal. Niewątpliwie na taką decyzję wpłynął fakt, że ożeniłem się z córką największego jej producenta. Ugodzono się ze mną na pięć tysięcy dolarów dla rzeczonej panienki. Przez dwa lata miałem tę sumę odpracowywać. Katie była pełna zrozumienia i radziła sobie w tej trudnej sytuacji, jak tylko mogła. Ja sam przechodziłem ciężki okres w wytwórni. Nieuniknienie wszyscy uważali mnie za intruza, faceta, który ożenił się z córką szefa dla kariery. Chłopiec: A tak nie było? Mężczyzna (gniewnie): Ty wiesz lepiej. Ożeniłem się z nią pomi-molo, a nie dlatego. Miałem lat dwadzieścia jeden i wydawało mi się, że podbiję świat. Nie byłem pierwszym, do licha, pastuszkiem, który marzył o poślubieniu królewny i zabraniu jej do swojego szałasu, żeby z nią żyć szczęśliwie już zawsze. Kiedyś wyjeżdżając z terenu wytwórni spotkałem Carole Lombard. Zwykła jej wesołość gdzieś uleciała. - Jak idzie, Tony? - Ciężko - wzruszyłem ramionami. - Wrobiłeś się, dziecko. Dużo czasu ci zabierze wygrzebanie się. - Co masz na myśli? - zapytałem nerwowo. - Zięciowie mają trudne życie w tym naszym mieście. Po pierwsze jest wielu lizusów, którzy będą starali się przez ciebie dostać do Starego, po drugie są faceci, którzy gotowi utopić cię w łyżce wody, bylebyś nie górował nad nimi. Musisz liczyć się z tym nieustannie. Miała rację. Stałem się przewrażliwiony. Wystarczało, żeby padło nazwisko de Mille, a ja już nastawiałem czułki. Nieraz puszczałem pięści w ruch tylko dlatego, że wyczuwałem w czyimś głosie nutę szyderstwa. Kiedyś w wytwórni, kiedy pracowaliśmy pod gołym niebem, w przerwie na drugie śniadanie usiadłem w cieniu drzewa. Wszyscy inni jedli przy długim stole. Ktoś stamtąd głośno mnie zapytał, czy zięć C.B. de Mille'a jest za dobry na to, by siedzieć z pospólstwem. Zerwałem się i skoczyłem temu człowiekowi do gardła. Udusiłbym skurwysyna, gdyby mnie nie odciągnęli. Siłą rzeczy zaczęto dobierać się do mojego czułego punktu. Stałem się naturalnie przedmiotem wszelakich dowcipów na temat zięciów. Wszystko to jednak było błahe w porównaniu z przewrotem psychicznym, jaki nastąpił w naszą noc poślubną. Podniosłem wzrok na doktora. - Nie wątpię, że sporo z tego wydaje się wariactwem. - To już ja się wypowiem, Tony. Definiowanie należy do mnie. - Wiem, ale fakt, że w dwadzieścia parę lat później siedzę tutaj i opowiadam o tamtej nocy w Carmeł, o moim cierpieniu, o zazdrości, o obłędzie, który mnie ogarnął, doprawdy żenuje mnie. Ostatecznie żyjemy w dwudziestym wieku. Koleje losu, moralność, wartości zmieniły się. Co, do diabła, pęknięty kawałek tkanki w pochwie kobiety może mieć wspólnego z zaakceptowaniem tej kobiety czy odtrąceniem jej? Wyraz twarzy mojej biednej dziewczyny, kiedy trzepnąłem ją w policzek, ja, jej mąż, ale jak się dowiedziałem - nie pierwszy jej mężczyzna. Czułem się zdradzony, czułem się oszukany, czułem się okłamany. Nie tylko nie mogłem zdobyć się na to, by ją wziąć, ale chciałem odejść. Cała ta miłość, wszystkie moje marzenia obróciły się w koszmar. Biedna przerażona dziewczyna spakowała rzeczy i uciekła z hotelu. Powiedziała, że pojedzie pociągiem do Reno i przeprowadzi rozwód. Zostałem w tym hotelowym pokoju zupełnie sam. Patrzyłem na łóżko, które jeszcze przed godziną uważałem za łoże spełnienia wszystkich moich chłopięcych marzeń, i wiedziałem, że ona teraz w środku nocy jest już w drodze do.Reno, żeby rozwieść się ze mną. - Jak czuł się wtedy chłopiec? - Dosyć szczególnie. Ulżyło mu. Zrazu mnie podjudzał, żebym mówił swojej oblubienicy okropne rzeczy. Chciał, żebym ukarał ją za jej wielki grzech, żebym ją udusił. Ale kiedy odeszła, odetchnął z ulgą. Bo już wyrównał z nią rachunki. I już miał mnie dla siebie znowu. - Co powiedziałeś? - zapytał dolctor. - Powiedziałem: był zadowolony z tego, że znów byliśmy sami. - Rozumiem. - Co to znaczy, do diabła? - Chłopiec chyba lubi być z tobą, kiedy nie musicie polegać na nikim innym. Usiłowałem pojąć, co doktor chce przez to powiedzieć, ale on zaraz chciał słuchać dalej o mojej poronionej podróży poślubnej. Zdecydowałem się rozprawić z tym wreszcie, uwolnić się od tego bólu. - Siedziałem tam na łóżku długo. Próbowałem nie myśleć o dziewczynie, która mnie tak zostawiła. Próbowałem poprzez szloch mówić sobie, że to mi wyjdzie na dobre. Próbowałem wyczarowywać jak najgorsze wizje tej dziewczyny, ale nie mogłem. Było w jej smutnych pięknych oczach coś, co mnie nawiedzało. Widziałem ją, biedaczkę, bezbronną, kiedy przez dwa lata w sierocińcu czekała, żeby ktoś dał jej dom rodzinny, i widziałem ją teraz w pociągu, pełną poczucia winy, dlatego że odważyła się, zanim pokochała mnie, szukać szczęścia gdzie indziej. I raptem zdałem sobie sprawę, że jeżeli nie popędzę w pogoń za nią, nigdy nie będę mężczyzną. Kiedy wrzucałem swoje rzeczy do torby, chłopiec starał się mnie powstrzymać. Przysięgał, że nie zostawi mnie w spokoju, że będzie prześladował mnie do końca życia. Wziąłem go za gardło i dusiłem, dopóki nie zwiotczał. Myślałem, że wykończyłem go. Wybiegłem z hotelu i wsiadłem do samochodu. Jechałem krętą spiralą szos górskich przez całą noc, do Reno, tak żeby wyprzedzić pociąg. W odległości pięćdziesięciu mil przed Reno pociąg zatrzymał się na bocznicy, bo miał przepuścić pociąg towarowy. Podjechałem tam i zacząłem przeszukiwać wagony. Kiedy wpadłem do przedziału Katie, ona tylko podniosła wzrok. Siedziała w milczeniu. Zapłakana. Wziąłem jej walizki i powiedziałem, żeby poszła za mną. Odezwała się dopiero wtedy, gdy już siedzieliśmy w samochodzie, a pociąg odjeżdżał. - Czy jesteś pewny, że będziesz mógł żyć ze mną? - Muszę - powiedziałem wrzucając pierwszy bieg. – Jesteś moją kobietą. Muszę się nauczyć być twoim mężczyzną. - Nauczyłeś się? - zapytał doktor. - Usiłowałem przez dwadzieścia lat. - I nigdy jej nie przebaczyłeś? - Płacę ci pięćdziesiąt dolarów za godzinę, doktorze, żebyś mi pomógł nauczyć się przebaczać. Czytałem na ten temat wszystko, co trzeba. Szukałem rozwiązania wszędzie. Już nie wiem, czy mogę całą winę zwalać na chłopca. Muszę część przyjąć na siebie. Dosyć bólu sprawiam wszystkim i dłużej tego akceptować ani tolerować nie mogę. Rozpaczliwie chcę wyznawać: „I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom”. Chcę wierzyć słowom Kazantzakisa, że kobieta jest jak piękny strumień płynący przez pustynię: pij z tego strumienia i nie niszcz go, chociaż ktoś pił przed tobą. To wygląda tak ładnie w druku. Nadal nie potrafię uznać tego za swoje credo, pragnąłbym jednak. - Jak ci się układało pożycie z żoną? - Jedynym sposobem przetrwania było usunięcie wszelkich dowodów jej przeszłości. Nie chciałem mieć nic do czynienia z jej dawnymi przyjaciółmi. Nie bywałem nigdzie tam, gdzie ona bywała przedtem. Usiłowałem rozpaczliwie stać się ośrodkiem jej życia. - Czy to ci się udało? - Nie. Nigdy nie poczułem się numerem pierwszym. Często myślałem o ucieczce z Hollywood i rozpoczęciu wszystkiego na nowo gdzieś indziej. - Czy ona by wyjechała z tobą? - Tak, ale wiedziałem, że te duchy podążyłyby za mną. A pokonać je można było tylko na ich własnym terenie. - Czy je pokonałeś? - Większość z nich. - Nie wszystkie? - Większość. - Czy ona przyjmowała te duchy do wiadomości? - Mówiła, że dla niej nie istnieją. - Ale tyś jej nie wierzył? - Nie wierzyłem. Doktor wstał i przeciągnął się. Zaczął spacerować po pokoju. - Panie z klubu dramatycznego, kiedy tak cię ufetowały, na pewno uważały cię za numer pierwszy. I na pewno bardzo mało kto mógłby się pochwalić swoimi rolami w trzech nowych dużych filmach wyświetlanych jednocześnie w kinach i zarazem rolą w sztuce granej na Broadwayu, a przecież nie akceptowałeś tej fety na twoją cześć. Jak jeszcze trzeba ci udowadniać, że dopiąłeś swego, że jesteś uznawany, że pokonałeś duchy? Znałem odpowiedź. Wydawała się taka prosta. Na sercu leżał mi ciężar łez, uczucie zagubienia, beznadziei - coś, co wżerało mi się we wnętrzności, znało odpowiedź na to. - Potrzebna mi jest aprobata chłopca, potrzebna mi jest jego miłość. 21 Tyle bólu sam sobie sprawiałem, takie zadawałem sobie tortury i tak się biczowałem nieskończenie, że w rezultacie z większością ludzi nie mogłem nawiązać kontaktu. Utożsamiałem się z Thoma-sem Wolfem i wciąż czytałem jego rozwlekłe opisy udręczonego uczucia do Alinę Bernstein w powieściach „Pajęczyna i skała” i „Nie ma powrotu”. Znałem i przeżywałem wszystkie doznania Otella. Jeśli gdzieś znajdowałem pociechę, to w cynizmie Barrymore'a i przyjaciół, którymi się otaczał. Godzinami przysłuchiwałem się, jak oni urągają słowu „miłość”, jak chłostają je. A przecież nigdy nie spotkałem grupy mężczyzn tak rozpaczliwie pragnących wierzyć w miłość. Jack często nalegał, żebyśmy zakończyli wieczór pójściem do pewnego nocnego lokalu na Bulwarze Zachodzącego Słońca, bo tamtejsza piosenkarka głosem ochrypłym od whisky śpiewała: Pokochać miłość to tak jak gdyby wkroczyć w krainę życia na niby. To była jego ulubiona piosenka. Jakoś pocieszał go fakt, że inni też znają daremność owych wielkich mitycznych wzruszeń. Ja ze swojej strony kochałem go i chciałem być tak samo nonszalancki pod tym względem. Podziwiałem, że on potrafi szydzić z miłości, a jednak stawia czoło życiu buńczucznie i nieustraszenie. Na przykład w tamten wieczór, kiedy wybrał się z Gene Fowlerem, Johnem Deckerem i ze mną do nocnego klubu Earla Carrolla na Bulwarze Zachodzącego Słońca. Ów lokal słynął z tego, że występowały tam najpiękniejsze kobiety w Hollywood. Sala była ogromna, mogła pomieścić chyba dwa tysiące pięćset osób. Barrymore wszedł ubrany raczej nieodpowiednio jak na wieczór w nocnym klubie; nie cierpiał nosić konwencjonalnych garniturów ani nawet krawata. Ale bez krawata nie dali mu wejść, pomimo że był Johnem Barrymore. Kierownik sali musiał mu pożyczyć krawat. Dostaliśmy jednakże najlepszy stolik, na samym przodzie, i podano nam wiaderko z szampanem na jego cześć. Bawiliśmy się doskonale oglądając występy. W pewnej chwili konferansjer powiedział: - Proszę państwa, mamy zaszczyt gościć tu wśród publiczności jednego z wielkich aktorów naszych czasów. Jest on kimś tak specjalnym, że prosilibyśmy, żeby pokazał się i ukłonił, i jeżeli zechce wejść na scenę, czeka go specjalna nagroda. Reflektorem oświetlono nasz stolik. Barrymore wstał i ukłonił się. Publiczność zaczęła szaleńczo bić brawo. Nie chciał wejść na scenę. Oklaski jednak nie ustawały, publiczność nie dała się tak zbyć. Konferansjer poprowadził go do mikrofonu i powiedział kilka kiepskich dowcipów na temat jego życia prywatnego. Publiczność wychłeptała to. Miała przed sobą Johna Barrymore we własnej osobie, człowieka, którego nazwisko nadal znali wszyscy, chociaż czasy jego wielkości już minęły i stał się karykaturą samego siebie. W końcu konferansjer powiedział: - Panie Barrymore, największy honor, jaki możemy panu oddać, to walc, do którego zaprosi pana najpiękniejsza ze wszystkich tutejszych pięknych dziewcząt. Widziałem zakłopotanie Barrymore'a. On okropnie cierpiał na gościec i ledwie, ledwie mógł chodzić. Konferansjer klasnął. Zza kulis wyszła dziewczyna-straszydło, jedno z najszkaradniejszych, najbardziej wulgarnie błazeńskich, jakie zdarzyło mi się widzieć. Miała zęby pomalowane na czarno, perukę z włosami zjeżonymi i wykoślawiała nogi. Publiczność ryknęła śmiechem - dwa tysiące pięćset osób. Decker, Fowler i ja chcieliśmy wejść tam i zabrać naszego przyjaciela, żeby nie bawiono się jego kosztem. Bafrymore jednak powstrzymał nas ruchem ręki. Orkiestra zaczęła na jego znak grać walca i podszedł do tej kobiety, która już ku uciesze publiczności błaznowała: Nie wiem, co jej powiedział, ale spojrzała na niego dosyć szczególnie i wyprostowała się. Objął ją, wziął za rękę i poprowadził do tańca. I stała się rzecz dziwna, ona tańczyła tak, jakby nic dla niej nie istniało poza Johnem Barrymore. Widać było, że pragnie zetrzeć ten swój makijaż, zrzucić perukę. Przy stolikach ludzie śmieli się: jeszcze ich to bawiło, a przecież z wolna wyczuli, że dzieje się na tej scenie coś niezwykłego. Dziwny, makabryczny taniec trwał dalej. Wrażenie było takie, jakby się patrzyło na jakieś wydarzenie ściśle osobiste. W końcu muzyka ucichła, Barrymore spojrzał na tę panią, zgiął się w ukłonie i pocałował ją w rękę, jak gdyby dziękował za taniec samej angielskiej królowej. Potem patrzył na nią, kiedy odchodziła dumnie, i w całej sali zaległa cisza. Podszedł do mikrofonu, spojrzał na publiczność i rzekł: - A co do was, szanowni państwo, to możecie się wypchać. Cisza panowała zupełna. Zszedł ze sceny i nagle dwa tysiące pięćset osób wstało i zrobiło mu szaloną owację. Robert Edmund Jones, wielki scenograf, kiedyś napisał: „Tylko niedobry aktor nie wie, skąd ma padać światło na niego, dobry aktor nosi światło w sobie”. Otóż Jack nosił światło w sobie. Życie nie było dla niego łaskawe, ponieważ wcale nie miał wiary. Ten człowiek ogromnego talentu, któremu schlebiano, którego uwielbiały miliony kobiet, nie wierzył w nic w ogóle. Nie wierzył w miłość, a przecież tęsknił do miłości: nigdy w życiu nie spotkałem nikogo tak potrzebującego miłości jak on. Potrafił kochać, ale nie potrafił być kochany. Nieraz zastanawiam się, czy Grecy, którzy tłumaczyli z hebrajskiego Stary Testament, czegoś nie pokręcili: „Większym błogosławieństwem jest dawać niż przyjmować”. Zdolność przyjmowania z wdziękiem jest bardzo rzadka. Niezdolność przyjmowania czyjejś miłości do siebie to dla mnie właśnie grzech pierworodny, smutniejszy niż wszystkie inne. Mnie Barrymore akceptował przede wszystkim dlatego, że nic od niego nie chciałem, poza tym żeby mnie cenił. Po pracy zapraszał mnie do swojego domu. gdzie poznałem jego kompanię, do której należeli Gene Fowler, W.C.Fields i John Decker. Mieli oni wywrzeć głęboki wpływ na moje życie. John Decker był wielkim malarzem. Śmiał się z hollywoodzkich kolekcjonerów „dzieł sztuki”. Uważał ich za głupków i pętaków, dla których to kolekcjonowanie jest tylko symbolem ich pozycji. Żeby to udowodnić, namalował jeden obraz, niby Rouaulta, i sprzedał Billy'emu Rosę za piętnaście tysięcy dolarów. Wspaniały dowcip. Malował on także obrazy satyryczne, jak na przykład portret W.C. Fieldsa przebranego za królowę Wiktorię. Zawsze żartował ze wszystkiego. Kupiłem kilka obrazów Deckera; barwy ich blakną, bo nawet pod tym względem oszukiwał: używał specjalnych chemikaliów, żeby farby prędko wysychały. Ale Dave Chasen, Artie Shaw, Billy Rosę, Errol Flynn - wszyscy kupowali jego obrazy nie dlatego, że były wspaniałe, tylko dlatego, że były modne. Jedna z najpiękniejszych chwil w moim życiu nastąpiła mniej więcej w tamtym okresie. Kilku nas siedziało w domu Barrymore'a w tak zwanej „garderobie”. Rozmawialiśmy, Jack zaczai mówić o swoich ulubionych cytatach z literatury. Każdy z obecnych z wyjątkiem mnie już zaznał sukcesów i wiedział, jak bardzo sukces jest czczy tam, gdzie nie ma miłości. John Decker przytoczył Baudelaire'a, Roland Young przy pantomimie W.C. Fieldsa deklamował fragment z Szekspira jędrny i zabawny. Ale wszystko razem było dosyć smutne, bo nadawali temu ton negatywny. Barrymore, kiedy uparli się, że przyszła kolej na niego, zadeklamował T.S. Eliota. Aż dziw brał: ten człowiek przepity, siedzący w fotelu dość daleko od przyćmionego światła, ledwie zaczai mówić, stał się postacią centralną, pełną blasku. Nie! Jam nie książę Hamlet, nie miałem nim być; Ja jestem ten podręczny, taki co pomoże posunąć postęp naprzód i wszcząć awanturę i służyć władcy radą; łatwym ja narzędziem pełen szacunku, chętny do wszelkiej pomocy, ostrożny i polityk, bardzo drobiazgowy, znający słowa wzniosłe, chociaż trochę tępy i chwilami doprawdy, bardzo niedorzeczny, mówiąc szczerze - chwilami niemal śmieszny błazen. On podsumował to, za co sam się uważał. Właśnie wziął rozwód ze swoją czwartą żoną, miał lat sześćdziesiąt i wielką przeszłość za sobą, ale bardzo małą przyszłość przed sobą. Kiedy skończył deklamować, zaległo długie milczenie. Tylko ja nie wystąpiłem z niczym. Na pewno niektórzy z nich się. dziwili, skąd do diabła jakiś tam Anthony Quinn w tym dostojnym towarzystwie. Chyba przypuszczali, że jestem tam po prostu z łaski wielkodusznego cesarza Johna. Zaczęli teraz podśmiewać się, żebym wystąpił, i klaskać miarowo. Barrymore spojrzał na mnie tak, jak gdyby chciał powiedzieć: Miejże odwagę stawić czoło potworom. To była najbardziej przerażająca publiczność, przed jaką kiedykolwiek występowałem wszyscy pijani czy też prawie pijani. Nie wiem, czym kierowałem się w wyborze recytacji. Zadeklamowałem „Przemówienie Abrahama Lincolna na cmentarzu pod Gettysburgłem”. Kiedy skończyłem, uznałem, że wybrałem doprawdy jak najgorzej. Przecież powinienem był powiedzieć im raczej coś do śmiechu. John Decker tylko mruknął: „Och, bzdura”, a W.C. Fields podniósł ręce szyderczo, jak gdybym przemówił o Trójcy Świętej na jakimś weselu Żydów. Potem odezwał się Gene Fowler. - No, owszem, to cholernie trafne, czy nie, Jack? Spojrzałem wtedy na Jacka i zobaczyłem jego oczy nagle zamglone łzami. Poczułem się tak, jakbym czekał na recenzję z mojego występu. Jack powiedział: - Kłopot tylko, że ten mały gówniarz w to wierzy. On wierzy we wszystkie pseudozłote myśli. - Znowu zaległo milczenie i dopiero po chwili dodał: - No, chłopcze, obyś się nie rozczarował. Zanim powiedzieliśmy sobie dobranoc przed jego domem na Tower Road, jeszcze stojąc na trawniku patrzyliśmy na morze świateł poniżej. W samochodzie, kiedyśmy wracali z lokalu, mówił niewiele. Teraz zadumany patrzył na krainę fikcji znaną jako Hollywood. Zastanawiałem się, o czym myśli ten wielki człowiek, jakie wspomnienia snów dawno zapomnianych i cierpień przywodzi mu na myśl panorama przed nami. Odwróciłem się, żeby odejść. Wyczułem, że on chce być sam. Kiedy odchodziłem aleją wjazdową, zawołał przez ramię: - Nie zapominaj, chłopcze, że każdy może zrobić gówno z piękna. Trzeba wielkiej odwagi, żeby zrobić piękno z gówna. Zostawiłem go tam, sylwetkę na tle świateł Hollywood. W drodze na Bulwar Zachodzącego Słońca rozważałem jego słowa. Katie pogodziła się z faktem, że bywam w towarzystwie tych cyników rozwiązłych i popijających tęgo. Podziwiała Johna Dec-kera, wspaniałego malarza, ale uważała, że on poświęca więcej czasu na ukrywanie niż na rozwijanie swojego talentu. John Barrymore wydawał się żywą parodią dawnego siebie, tylko Gene Fowler wyraźnie szanował swoją odpowiedzialność artystyczną. Później miał napisać dwie świetne książki o tej grupie. Jedna była pod tytułem: „Dobranoc, najmilszy książę”, a druga - „Minuty ostatniego spotkania”. Moją żonę niepokoił fakt, że ja idealizuję ich bezceremonialny stosunek do życia. Nie zwierzałem jej się z własnych obaw. Może mnie też czeka samotność na szczycie wzgórza, skąd będę patrzył w dół na migotliwy diadem z potłuczonych marzeń. Zrobiłbym wszystko, żeby nie zrezygnować z nadziei szczęścia z moją żoną. Dokładaliśmy starań. Bóg świadkiem, oboje dokładaliśmy wszelkich starań. Ale nie tylko duchy nie dawały mi spokoju, osoby z krwi i kości również. Pewnej nocy Katie po miesiącu nie widywania się z nikim, bo ja w swoim obłędzie chciałem zbudować jakieś nowe życie wyłącznie dla nas dwojga, zapytała, czy może zaprosić gości - kilkoro dobranych przyjaciół, wśród których na pewno będę się czuł dobrze. Nadszedł wieczór przyjęcia i była w doskonałym humorze. Po raz pierwszy podejmowała gości od dnia naszego ślubu. Zaprosiła głównie koleżanki ze szkoły i ich mężów. Mało kto z nich miał cokolwiek wspólnego z tak zwanym towarzystwem hollywoodzkim, już zaczynającym przejmować mnie zgrozą. Kiedy starałem się być dobrym gospodarzem i pilnowałem, żeby nikomu nie zabrakło alkoholu, zobaczyłem, że dwie z tych kobiet patrzą na moją bibliotekę. - Ojej, tyle książek - powiedziała jedna. - Właśnie - przytaknęła druga. - Katie zawsze dużo czytała. - Może to jego - wysunęła przypuszczenie pierwsza. Druga zachichotała. - Kotku, czyś ty przyjrzała mu się porządnie? To przecież tylko samiec. Wątpię, czy w ogóle umie czytać. Wbiegłem do kuchni i kazałem Katie wyprosić gości z naszego domu. - Co się stało? - pytała błagalnie. - Do cholery z nimi. Im się zdaje, że ja jestem jakimś meksykańskim tępakiem. Nie chcę ich tutaj. Powtórzyłem rozmowę, którą podsłuchałem. - Ależ, mój drogi. Shirley zawsze była dziwką. Jej powiem, żeby się wyniosła, ale reszta to przyzwoici ludzie. - Nie, do cholery jasnej, oni wszyscy się ze mnie śmieją. Jeżeli ty ich nie wyrzucisz, sam to zrobię. Nie wiem, co im powiedziała. Siedziałem w sypialni i słuchałem „Cyganerii”. Wkrótce potem przyszła i usiadła. Płakała. - Kochanie, dalej tak nie możemy żyć. Niemądrych ludzi przecież spotyka się wszędzie, nie możesz tak wciąż nienawidzić wszystkich. Kiedyśmy się poznali, pokochałam cię, bo byłeś pełen nadziei i miłości. Nigdy przedtem nie spotkałam nikogo, kto by wierzył w życie jak ty. - Właśnie - wykrzyknąłem - i musiałaś to zmienić. Nieuchronnie obarczałem już Katie winą za wszystkie moje niepowodzenia. Kariery jakoś nie robiłem: grałem tylko trzeciorzędne role gangsterów albo bandytów meksykańskich i biednych Indian, którzy zawsze obrywali bzdurne kopniaki od przepysznie mocnych białych. Aż pojąłem, że nie tędy droga do pokonania duchów. Pewnego dnia poprosiłem w dyrekcji wytwórni, żeby mnie zwolniono z kontraktu. Powiedziałem prezesowi, że jestem niezadowolony ze swoich ról. Ale on najwidoczniej wyczuł, że to coś więcej niż zwykła sytuacja aktora uskarżającego się na brak możliwości zawodowych. - Tony, przyrzekam, znajdę lepsze role dla ciebie. - Nie, panie prezesie, ja nie chcę tu zostać. - Dlaczego? My w ciebie wierzymy. Ja wierzę, że masz przed sobą wspaniałą przyszłość. Ostatecznie palnąłem: - Tutaj zawsze będę tylko zięciem de Mille'a. To mnie niszczy.Już nie potrafię grać nawet najmarniejszej rólki. Muszę stąd wyjść i udowodnić, że potrafię stanąć na własnych nogach. Zukor długo mi się przyglądał. Miał syna, który też pracował w tej wytwórni, niby to będąc producentem. Jak wszyscy wiedział, że nigdy temu chłopakowi się nie powiedzie. Podniósł słuchawkę z widełek i zadzwonił do radcy prawnego wytwórni. - Bili. Tony Quinn jest u mnie w gabinecie. Chce rozwiązać kontrakt. Ja myślę, że powinniśmy się zgodzić. Położył słuchawkę na widełki i wyciągnął rękę: - - Wszystkiego dobrego, Tony. Wolałbym cię zatrzymać, ale masz rację: tutaj ciężka walka dla ciebie. Tylko że będzie również ciężka gdzie indziej. Spodziewam się, że ją wygrasz. Oznajmiłem Katie, że jest żopą aktora bezrobotnego. Wszystkie nasze małe oszczędności mogły wystarczyć zaledwie na kilka tygodni. Teraz Katie miała przejść próbę ogniową. Nie widać było, żeby się tym przejęła. - Zgadzam się ze wszystkim, cokolwiek chcesz zrobić. Chodź, kochanie, kolacja już na stole. 22 - Słuchaj, doktorze, mówię to tak, jakby te kilka pierwszych lat życia z moją żoną było tylko ciosaniem jej kołków na głowie. To znaczy, jesteś lekarzem, więc siedzę tutaj i opowiadam ci o mojej chorobie. Ostatecznie u dentysty mówi się temu skurwysynowi tylko o bólu zęba. Ale tamte lata to nie tylko ból i męka. Ja byłem zakochany w tej pięknej dziewczynie. Ona miała siłę jak diabli: jakoś dawała sobie radę i te wszystkie szturchańce przyjmowała dzielnie. Łączyło nas wiele. Oboje lubiliśmy wędrować po wzgórzach i górach, przesiadywać długie godziny nad morzem. Nauczyłem ją czytać wszystkie książki, które kochałem. Ona z kolei przedstawiła mi pisarzy, o których nie słyszałeih nigdy przedtem. Ogromnie ją frapowało to, co wiedziałem o malarstwie, i wprost pożerała książki z tej dziedziny. Nasze zainteresowania biegły po jednej linii. Bywały doprawdy chwile wielkiego spokoju i niezapomnianego piękna. - Ale...? - zapytał doktor. - Ale... ledwie zaczynałem odczuwać pogodę ducha i zadowolenie, zjawiał się ten mały drań i przekłuwał wszystkie balony. - Czy Katie wiedziała o chłopcu? - Z początku starała się zjednać go. Rzeczywiście się starała, ale on nie chciał mieć z nią nic do czynienia. Kiedy pojęła, że wszedł pomiędzy nas oboje, próbowała walczyć. Im mocniej uderzała w niego, tym bardziej mnie to bolało. Pewnego dnia jeździliśmy długo po wzgórzach za Santa Barbara, gdzie Katie swego czasu była w internacie. Dosyć to szczególne, w tych samych okolicach moja rodzina i ja pracowaliśmy przy zbiorach owoców, kiedyśmy przybyli do Kalifornii. Uroczo faliste wzgórza nasuwały Katie wspomnienie przejażdżek konnych ze szkolnymi przyjaciółkami. Mnie przypominały o zniewadze, jaką jest praca zarobkowa na klęczkach. Skręciłem z szosy w bok i nagle już jechaliśmy przez świeżo zasiane pola. Z pobliskiego dworku wybiegła jakaś kobieta, krzyczała i obrzucała mnie wyzwiskami za to, że niszczę te równe bruzdy. Miała w sobie coś ze wszystkich żon szefów, które kiedykolwiek znałem. Chociaż nie powinienem był jechać przez pola, uznałem, że jej gniew jest nieusprawiedliwiony. Chciałem wysiąść z samochodu, żeby ją zwymyślać. Katie pociągnęła mnie za marynarkę. - Proszę cię, kochanie, to my nie jesteśmy w porządku. Nie bądź Meksykaninem, bądź Irlandczykiem. - Co to ma znaczyć, do diabła? - zapytałem gniewnie. - To znaczy: oczaruj ją zamiast się wykłócać. Wysiadłem z samochodu i stanąłem przed tą kobietą pełną wściekłości. - Och, pani daruje, proszę mi wybaczyć moją głupotę. Istotnie tak mnie urzeka piękno tego krajobrazu, że zagapiłem się i zjechałem z drogi. Szukamy z żoną farmy do kupienia i kiedy zobaczyliśmy pani uroczy dom, żona aż wykrzyknęła: „Przecież właśnie takiego domu szukamy”. Ta kobieta popatrzyła na mnie i na tę moją żonę, siedzącą w samochodzie. Potem odwróciła się i zobaczyła ślady opon, które przeorały jej piękne, schludne pole. - Jutro - pospieszyłem zapewnić - przyślę kilku robotników, żeby to wyrównali. - Jak pan się nazywa? - zapytała, łagodniejąc. - Anthony Quinn - odpowiedziałem i uśmiechnąłem się. - Irlandczyk? - zapytała z lekkim akcentem irlandzkim. - Czy to możliwe? Przytaknąłem. - Mój dziadek pochodził z Cork. - Z Cork? - uśmiechnęła się życzliwie. - Ja i mój mąż pochodzimy z Killarney. - Naprawdę? - No - powiedziała w końcu. - Może zechcecie, pan i pańska miła małżonka, wejść do domu i wypić u nas herbatę? Przy herbacie ta pani wyśmiała moją propozycję w związku z doprowadzeniem pola do porządku. Zapewniła nas, że trzej bardzo krzepcy Meksykanie, którzy u niej pracują, zrobią to bardzo szybko. Katie rzuciła mi ostrzegawcze spojrzenie, więc się nie odezwałem. Później ta pani przyrzekła, że gdyby kiedykolwiek miała sprzedać farmę, nas pierwszych o tym zawiadomi. Kiedy wychodziliśmy od niej, powiedziała, że z pewnością ja bym potrafił nawet zaklinać węże, jak przystało na dobrego Irlandczyka. Doktorowi spodobała się ta opowieść. - Czy rzeczywiście, Tony? To znaczy, czy bywa tak, że możesz powiedzieć: „Jestem Meksykaninem” albo: „Jestem Irlandczykiem”? - Owszem. - Któremu łatwiej żyć? - Irlandczykowi. Ale wtedy nikt mnie nigdy nie nazywa irlandzkim brudasem. Jako Irlandczyk nigdy nie dostawałem cięgów. Cholernie obrywałem tylko jako Meksykanin. Więc na ogół honor mi nakazywał być Meksykaninem. - Jak ci się zdaje, jakie miałbyś życie, gdybyś częściej torował sobie drogę wdziękiem niż pięściami? - Bóg raczy wiedzieć. W każdym razie to wszystko zostało zadecydowane dawno temu, kiedy byłem dzieckiem i nad rzeką w Los Angeles staczałem ze smarkaterią irlandzką bójki zawsze po stronie meksykańskiej. - Czy kiedykolwiek myślisz o swoim irlandzkim pochodzeniu? - Nieraz myślę. Mam fotografię dziadka. Jasnowłose wydanie mojego ojca. W dzieciństwie przypatrywałem mu się godzinami. Tak bardzo chciałem kochać go, że wyobrażałem sobie o nim najpiękniejsze rzeczy. Później się powstrzymywałem, bo nie wie- działem, czy on chciałby kochać wnuka o czarnych włosach i śniadego. - A ostatnio? - Kocham go bardzo, ale boję się nadal. Nie wiem, czy on mnie uznaje. - Nie sądzisz, że byłby dumny z twoich osiągnięć? Parsknąłem śmiechem. - Doktorze. Chłopiec uważa, że ja w ogóle nic nie osiągnąłem. Nie wiem, czy ojciec i dziadek nie przyznawaliby mu racji. - A ojciec twojej matki? Jak odnosisz się do tego dziadka? - Pal go licho. To jedyny duch, którego zabiłem i pochowałem. Nie miał ikry, żeby przyjąć na siebie własną odpowiedzialność. Doktor uczynił w powietrzu znak krzyża. - A więc jednego mamy z głowy. Ile duchów jest jeszcze? - Cała armia. - Nie doznajesz wrażenia, że niektórych się pozbywamy? - Owszem, niektórzy z nich przegrali wskutek niestawiennictwa. Obumarli mnie. Doktor zaczął robić porządek na biurku. Wstałem, żeby włożyć marynarkę. - Kiedy wyjeżdżasz do Europy do pracy w tym nowym twoim filmie? - Za tydzień, dziesięć dni. - No, to musimy wygrać tę wojnę szybko. Tylko gdzie, do diabła, znajdziemy taką bombę, żeby wykończyć wszystkie duchy od razu? Idąc za mną korytarzem, doktor powtórzył, że czeka nas trudna praca. Jego zdaniem, wyjazd w połowie leczenia mógłby mi zaszkodzić. Czasami po przerwanym leczeniu psychicznym wywiązują się groźne komplikacje podobnie jak po ciężkich operacjach. Odprowadził mnie do samochodu. - Ten, którego będziesz grał, ten Paul Gauguin... jego też coś popędzało, prawda? - Tak, biedaczysko, ale przynajmniej dopiął swego. - Czy on sam uważał, że dopiął swego? - Nie, chyba nie. Dostawał kopniaki jak diabli, w Paryżu. Uznano go za jeszcze jednego z tej czeredy szaleńców, zwanej Fauves. Potem jego żona i dzieci uznały, że wpadł w obłęd. Więc wątpię, czy on czuł się tak, jakby dopiął swego. Doktor przytaknął. Poklepał mnie po plecach i powiedział, że mam się stawić u niego nazajutrz. 23 Siedziałem z Katie w narożnej loży modnej restauracji na molo. Po drugiej stronie zatoki widziałem jaskrawe światła i ruch wesołego miasteczka. Letni wieczór był ciepły, bezwietrzny i słychać było stamtąd piski, kiedy kolejka diabelska zawrotnie zjeżdżała w dół. Światła z restauracji znaczyły szlak na falach, rozbijających się o molo. Właśnie kończyliśmy pić kawę. W czasie kolacji rozmawialiśmy o wszystkim oprócz tej najważniejszej sprawy, która ciężko leżała na sercu i Katie, i mnie. Za parę dni miałem wyjechać do Europy sam, wrócić dopiero za trzy czy cztery miesiące, a pomimo tej mojej psychoanalizy wciąż jeszcze daleko było do jakiegokolwiek rozwiązania. Twarz Katie zmieniła się przez lata naszego małżeństwa. Jej piękne oczy, chociaż jak dawniej roziskrzone, miały teraz taki wyraz, jak gdyby ona bezustannie wypatrywała jakichś nie istniejących aniołów. Zawsze zdumiewało mnie jej podobieństwo do mojej babki z czasów, kiedy babcia była jeszcze młoda. Nawet usta Katie, wargi dawniej pulchne, dziewczęce, wyczekujące, nabrały wyrazu pogodzenia się z życiem, do którego nie miała przygotowania. W ciągu ostatnich paru miesięcy my, którzy nigdy szczególnie nie udzielaliśmy się towarzysko, nie bywaliśmy w ogóle nigdzie. Wszystkie wieczory zajmował mi doktor i nieraz wracając z tych posiedzeń u niego, zastawałem Katie już śpiącą. Całymi dniami musiałem w wytwórni omawiać scenariusz i przymierzać ubrania do nowego filmu. Ilekroć udawało mi się spędzić z Katie weekend, widziałem, jak ona patrzy na mnie z ukosa, jak szuka niewątpliwie oznak, że jestem na drodze do tego, by znaleźć dla nas obojga jakieś wyjście. Ona także pragnęła to rozwiązać. Urządziła sobie sypialnię zupełnie inaczej niż były urządzone wszystkie inne pokoje w naszym domu. Prawie klasztornie. Na ścianach tam wisiały tylko obrazy wybrane przez nią - nieliczne zresztą obrazy świętych i portrety filozofów. Na stoliku nocnym przy jej wąskim łóżku stały fotografie dzieci i moje z czasów młodości. Książki przy łóżku również świadczyły, do jakiego świata się wycofała: Ghandi, Krishnamurti i niezliczone rozprawy o zagadnieniach moralnych. Teraz, nad kawą, Katie niepewnie zapytała, czy ja, w wyniku tych wszystkich wizyt u doktora, czuję się choć trochę lepiej. Opowiedziałem jej kawał o człowieku, który poszedł do psychiatry, żeby wyleczyć się z tego, że wcale nie panuje nad swoim żołądkiem. Po długich mjesiącach kuracji psychiatrycznej na pytanie, czy czuje się bodaj trochę lepiej, odpowiedział: „Nie, nadal robię w spodnie, ale przynajmniej rozumiem, dlaczego”. Katie roześmiała się grzecznie. Wyjaśniłem jej, że chociaż rozumiem wiele rzeczy, cierpię nadal tak samo. - Wciąż jeszcze obarczasz tylko mnie winą za twoją...? - urwała. - ...psychopatię? - dokończyłem ze śmiechem. - Chorobę, czy też jak kto chce to nazywać. - Nie. Tu się kotłowało niejedno: małżeństwo mojej matki z Frankiem Bowlesem, śmierć ojca, babcia, narodowość irlandzko-meksykańska, moje śmieszne pragnienie, żeby być kimś, i te duchy... ale głównie wpłynął na to chłopiec. Zobaczyłem, jak Katie się wzdryga. Wiedziała, że to śliskie tory, i już nauczyła się je omijać. - Naprawdę, Tony - westchnęła - czy nie wydaje ci się śmieszne tak zadręczać siebie i swoich bliskich tylko ze względu na jakiegoś dwunastoletniego chłopca? Jak możesz pozwalać, żeby on tobą rządził? Boże, masz teraz własne dzieci: czy dałbyś im prawo dyktowania? Patrzyłem na przypływ. Patrzyłem na morze, bijące o falochron z pali. - „I dziecię powiedzie ich...” - zacytowałem. Katie parsknęła śmiechem. - Chyba nie próbujesz kojarzyć tego chłopca z Biblią? - Czemuż by nie? On w Biblię wierzył. Usiłował żyć według Biblii. Dlaczego miałby nie mieć racji? O ile mi wiadomo, wiek dojrzały niekoniecznie oznacza mądrość. Może dzieci są bliższe prawdy. Widziałem, że ona zaczyna się irytować, więc poprosiłem kelnera o rachunek. Po drodze mówiliśmy niewiele. W domu, ledwieś-my przyjechali, pocałowała mnie w policzek i powiedziała dobranoc. Kiedy kładłem się spać, stanęła w drzwiach mojej sypialni. - Tony, ja już nie mogę dłużej walczyć o aprobatę chłopca. Szczerze mówiąc, chłopiec wcale mnie nie obchodzi. Modlę się tylko o aprobatę Boga i moich dzieci. Jeżeli po tylu tych wizytach u doktora nadal nie możesz znaleźć spokoju we wspólnym życiu ze mną, wolę, żebyś znalazł sobie spokój gdzie indziej. Walczyłam dość długo, aż nabrałam pewności, że z chłopcem w żaden sposób nie^wygram. Dobranoc, kochanie. Ultimatum. Albo chłopiec, albo ona. Nie musiała mi przypominać, jakie są stawki. I tak wiedziałem. Tym ultimatum jednak zapędziła mnie niejako w róg ringu. Życie i bez tego było już dostatecznie klaustrofobiczne. Zgasiłem światło i samotny w sypialni zasnąłem. Śniło mi się, że z ojcem i z chłopcem zbiegam z jakiegoś nie kończącego się zbocza. Wszyscy trzej jesteśmy roześmiani i szczęśliwi. Ojciec, taki długonogi, wciąż daje większe susy i biegnie szybciej niż smyk i ja. Smyk potyka się i od czasu do czasu grzęźnie w miękkim piasku. Ale ja nawet jemu nie bardzo mogę dotrzymać kroku. Ojciec przystaje chwilami i patrzy, jak my sobie radzimy. Potem odwraca się i dalej zbiega ze wzgórza. Pustkowie bez końca rozciąga się przed nami. To są okolice, których nie znam. Ziemia jest twarda i spękana, jak gdyby nigdy nie spadła na nią ani kropla deszczu. Hen daleko widzę pasmo gór i nadciągające chmury. Ni stąd, ni zowąd zrywa się z doliny bardzo ciepły wiatr. Ojciec wyraźnie ucieszony, że może z tym wiatrem walczyć, pochyla głowę i pod wiatr biegnie krawędzią skalnego urwiska. Chłopiec biegnie za nim i śmieje się nieustannie. Ja czuję, jak od gorących podmuchów pali mnie w gardle. Płuca omal mi nie pękają. Ale wiem, że jeżeli nie będę biegł, zostanę sam wśród tego bezmierne go pustkowia. Widzę, jak w dali wielki ciemny tuman obejmuje spękaną ziemię. Czuję pierwsze piekące kulki burzy piaskowej. Piasek zaczyna wirować wszędzie wokoło. Ogarnia nas ten ciemny brunatny duszący tuman. Ojciec i chłopiec są pośrodku tego. Ojciec ujął chłopca za rękę, żeby wiatr go nie porwał. Wołają mnie, ale wiatr i piasek wsączają mi się we wszystkie pory. Krztuszę się, nie mogę dotrzeć do ojca i do chłopca. Ale w końcu ojciec wprowadza nas w jakiś wąski kanion na zboczu. Wysokie urwiska z obu stron chronią nas przed szalejącą wichurą. Dla ojca i dla chłopca to jest po prostu wspaniała zabawa. Goniąc się, wbiegają w głąb tego ciemnego kanionu. Zdyszany, biegnę za nimi. Nagle kanion kończy się ślepą ścianą. Nie sposób przejść po tych ogromnych urwiskach wokół nas. Ojciec wydaje się nie stropiony. Uśmiecha się, jak gdyby chciał powiedzieć: no, proszę, oto my trzej! Chłopiec uśmiecha się tak samo. Obaj patrzą na mnie, jak gdyby się spodziewali, że powiem coś. Ale ja nie wiem, co im powiedzieć. Z początku, kiedy zbiegaliśmy ze zbocza, było mi bardzo lekko. Cieszyłem się, że biorę udział w ich zabawie: potem wśród pustynnej burzy bałem się, że mnie zostawią. Ale teraz, kiedy tak patrzą na mnie, czuję się intruzem. Chcę im powiedzieć, że przecież jestem nieodłącznie jednym z nich, i nagle słychać ryk w górze. Wszyscy podnosimy oczy. U szczytu skały rysuje się na tle nieba czarna pantera. Warczy, jak gdybyśmy wtargnęli do jej legowiska. Potem dochodzi tam druga pantera i jeszcze jedna, i jeszcze, aż wszędzie nad kanionem, otaczając go, stoją gniewne, wielkie czarne kocice. I wszędzie od skał odbija się echem ich warczenie. Widzę, jak ta pierwsza spręża się do skoku. Jest w powietrzu "przez chwilę, zdawałoby się, bez końca, jak na tych zatrzymanych zdjęciach w filmach, które kręcą biali myśliwi w Afryce. A potem już wiadomo, że to sygnał dla innych panter, żeby rzuciły się na nas. Ojciec chwyta jedną i zaczyna się z nią pasować. Właściwie to nie sprawia wrażenia walki. Wygląda to tak, jakby miotała nimi namiętność. Chłopiec podbiega do ściany urwiska i wsuwa się w szczelinę, gdzie pantera na próżno usiłuje dosięgnąć go swymi ogromnymi łapami. Ja upadłem i wielkie połyskliwe zwierzę warczy nade mną, wyciąga ku mnie szpony. Podnoszę rękę, żeby się zasłonić, i muszę już walczyć o życie. Czepiam się tego grubego czarnego futra. Oplatam tę panterę nogami, bo wiem, że dopóki się utrzymam na jej grzbiecie, nie będzie mogła podgryźć rni gardła. Ale słabnę coraz bardziej, rozpaczliwie usiłuję sięgnąć do jej gardzieli, udusić ją. Usłyszałem wrzask. Obudziłem się. Leżałem na podłodze. Dusiłem moją żonę! Jak się okazało, wrzeszczałem przez sen i Katie wtedy wbiegła do pokoju. Zastała mnie jęczącego i wyraźnie bardzo cierpiącego. Spróbowała obudzić mnie potrząsaniem, a ja nagle chwyciłem ją za szyję, ciągle jeszcze walcząc z tą czarną kocicą, która chciała mnie pożreć. Kiedy oprzytomniałem, wziąłem Katie w objęcia i próbowałem wytłumaczyć, co mi się śniło. Ona jednak płakała. Nie tylko okropnie ją przestraszyłem, ale o mało nie udusiłem jej rzeczywiście. Podniosłem ją i chciałem przenieść do łóżka. Wyrwała się z moich objęć. - Daj spokój! - krzyknęła. - Nie dotykaj mnie. Ja nie mogę tak żyć. Ja nie będę tak żyć. Ty jesteś obłąkany... jesteś obłąkany! Zostawiła mnie tam w mroku. Miała rację. Nie mogliśmy ciągnąć tego wszystkiego dalej. 24 Czekałem, żeby doktor przestał spacerować po pokoju. Patrzyłem, jak zatrzymuje się i poprawia jeden z chińskich sztychów na ścianie. Mnie już zabrakło słów. Teraz była jego kolej. Lada sekunda powinien podejść do telefonu i wezwać sanitariuszy z kaftanem bezpieczeństwa dla mnie. Przyjąłbym to nieomal chętnie. - Tony - zapytał siadając przy mnie na kozetce - czy jesteś zdolny do zabicia kogokolwiek? - Wszyscy jesteśmy zdolni do zabijania, doktorze. Pamiętasz, opowiadałem ci tę historię: kiedy miałem dziewięć lat, o mało nie zabiłem człowieka, który napastował moją siostrzyczkę. - Ale opowiadałeś mi również, jak nie mogłeś się zdobyć na zadanie prawego ciosu temu czarnemu, z którym walczyłeś. - To była inna sprawa. - Czy lubisz polowanie? - Nie, nie wytrzymuję nerwowo zabijania zwierząt. - A przecież uważasz, że człowieka mógłbyś zabić. - Mówi się w gniewie: „zabiję cię” i prawie się w to wierzy. Łatwo jest mówić o zabijaniu duchów. Ja nie wiem, doktorze. Przypuszczam, że gdyby naprawdę przyszło co do czego, ja bym jednak nie zdołał zabić człowieka. Doktor przytaknął. - We śnie, który mi przed chwilą opowiedziałeś, byłeś bardzo szczęśliwy biegając na tym wzgórzu z ojcem i z chłopcem. - Ekstatycznie szczęśliwy. Czuję się pełnym sobą tylko wtedy, gdy jesteśmy razem we trzech. - Czy to po trosze nie wynika z religii wpajanej ci w dzieciństwie? - Myślisz doktorze: Bóg Ojciec, Syn Boży i Duch Święty? - Właśnie. - Och, doktorze, przestań - powiedziałem i sięgnąłem po papierosa. - Ja nie wmawiam sobie, że jestem Bogiem. Nie mam aż takiego fioła! - Ale czyż my wszyscy nie jesteśmy cząstką Boga? Czyż Bóg to nie my? Czyż nie tego zasadniczo uczy nas religia? Że my wszyscy jesteśmy bogami w Bogu? Czyż nie chodzi o to, żebyśmy się starali osiągnąć Jego przymioty, Jego dobroć i wyrozumiałość, Jego miłość? Jeżeli On jest Ojcem i Synem, i Duchem Świętym, to czyż nie dążymy do takiego samego istnienia? Długo zaciągałem się dymem papierosa. - Doktorze, od tamtego dnia, kiedy po raz pierwszy wszedłem tutaj i usiadłem, z pewnością zmieniłeś się. Myślałem, że ściśle trzymamy się Freuda, a tymczasem wkrada się tu powoli coś z Junga. Zbył machnięciem ręki to moje napomnienie. - Rozmawialiśmy przedtem o śmierci, Tony. Mam nadzieję, że zahaczyliśmy o akceptację cyklu życia. Człowiek rodzi się i umiera. - Do pewnego stopnia. Ja uważam to za zmianę chemiczną, ale dla celów dyskusji, powiedzmy, mogę posługiwać się taką terminologią. - Czy już uznałeś śmierć swojego syna? Skoczyłem na równe nogi. - Nie, to jedyna sprawa, której nie będę omawiał. To jest jedyna sprawa, o której, tak jak ci powiedziałem, doktorze, nigdy mówić nie będę. Ja nie uznam jego śmierci. Dopóki żyję, dopóki oddycham, dopóki mogę słyszeć i widzieć, i dotykać, on będzie oddychał, widział, słyszał i odczuwał wszystko razem ze mną. Nie podołałbym życiu bez niego. Mogę żyć bez chłopca, jeżeli muszę, ale nie chcę i nie mogę żyć bez mojego syna! Ruszyłem do drzwi. Doktor zastąpił mi drogę. - Dobrze, Tony, nie będziemy o tym rozmawiać. Ale tyś teraz powiedział coś bardzo ważnego. Możesz żyć bez chłopca. Chłopiec jest w dużej mierze przyczyną twoich cierpień. On zatruł życie wszystkim, którzy ciebie kochali. On nigdy nie da ci spokoju. Jeżeli nadal będziesz go uznawał i starał się mu dogadzać, on nigdy nie przestanie stawiać ci nierealistycznych żądań. Dla ciebie jest kimś jak najbardziej konkretnym. Istnieje fizycznie. Dla mnie jest duchem. Jest wspomnieniem, takim jakie wszyscy w sobie nosimy z czasów naszego dzieciństwa. Wszyscy mamy marzenia, które nigdy się nie spełniają, ale przecież nie możemy dopuszczać, żeby nas prześladowały. Już nie jesteś młody. Robisz więcej niż miliony ludzkich istot, bytujących przed tobą. Twoje życie nie jest nic niewarte: dajesz wielu ludziom sporo przyjemności i niektórym może nawet wskazujesz drogę. Już powinieneś cieszyć się owoca mi swojego trudu. Chłopiec ci na to nie pozwala. Ja nie jestem za przemocą. Przykro mi zabić bodaj muchę, ale z całą świadomością mówię ci: pora zabić chłopca. 25 Prowadziłem samochód wściekle. Nie zwracałem uwagi na czerwone światła ani na inne samochody na jezdni. Ulice i budynki były jedną wielką plamą, kiedy jechałem Bulwarem Zachodzącego Słońca do dzielnicy zwanej Belvedere. Pędząc wśród wielko- miejskiego tłoku, jednocześnie przemiatałem się poprzez czas i przestrzeń. Musiałem zawrócić daleko i jeszcze dalej - do źródeł cierpienia. Za szybą samochodu ulatywały nie widoki uliczne, tylko lata. Nie mogłem się zatrzymać, żeby zobaczyć czy choćby przyjąć do wiadomości którykolwiek rok. Mój nastrój był jednym wielkim obłędnym wrzaskiem: „Zabić go! Zabić tego skurwysyna, zanim on mnie zabije!” I nagle poczułem się jak pod działaniem narkozy, jak gdybym tracił przytomność, możność oddychania. Zatapiała mnie jakaś bezmierna fala. Ocknąłem się pod drewnianą ścianą tego domu w głębi parowu. Oparty o ścianę, nabierałem tchu. Nie miałem pojęcia, skąd się tam wziąłem. Ale z wolna przypomniałem sobie. Tak, zaparkowałem samochód gdzieś za rogiem Brooklyńskiej i Rowan, żeby zaskoczyć chłopca. Nie było go na rogu, więc z obłędnym pośpiechem przybiegłem pod jego dom. Płuca miałem jak balon, bliskie pęknięcia. Z domu dolatywał gruby głos męski. Poznałem, że to głos ojca. Bałem się zajrzeć przez okno. Co bym zobaczył? Może matka miała rację. Po co zaglądać w przeszłość? Jakąż cholerną odpowiedź człowiek spodziewa się znaleźć? Nie lepiej patrzeć tylko w teraźniejszość? - Manuela - usłyszałem wołanie ojca. - Gdzie jest Tony, mój syn? Wiedziałem, co się rozegra. To była scena, którą wyświetlałem w swoim rozgorączkowanym mózgu raz po raz, jak gdyby projektor się zacinał i musiały padać na ekran obrazy wciąż te same. W końcu przemogłem się i zajrzałem przez to okno. Znałem tam każdy szczegół oglądany setki już razy. Dawne, swojskie pełganie lampy naftowej. Młody, trzydziestoletni człowiek, który jest moim ojcem, siedzi przy stole. Te dwie kobiety: moja matka - Boże, ależ ona młodo wygląda! - i babcia, krzątają się, podają mu kolację. Obok niego siedzi na paru podłożonych poduszkach moja siostra w wieku lat siedmiu. I stoi chłopiec. Koszulę ma brudną, włosy rozczochrane. Pośrodku stołu leży ta brązowa torba z winogronami. Chłopiec patrzy w podłogę, słucha długiej tyrady ojca. - Manuela, kiedy dziś wysiadłem z tramwaju, patrzyłem wszędzie, gdzie może być mój syn. Nie było go na tym rogu co zwykle. Tylłto wybiegł mi na spotkanie jakiś łobuziak meksykański w koszuli wyłażącej ze spodni i umorusany. Upierał się, że jest moim synem, ale ja powiedziałem: „Nie, ty mnie nie nabierzesz: mój syn nigdy nie chodzi brudny. Mój syn to potomek królów irlandzkich po mieczu i azteckich cesarzy po kądzieli i nigdy o tym nie zapomina. Mój syn chodzi jak książę i nieważne, czy sprzedaje gazety, czy pucuje buty ludziom. Jego ubóstwo jest tylko chwilowe: duch królewski w nim jest wieczny”. Patrzyłem, jak chłopiec drży. On nade wszystko potrzebuj! uznania ze strony ojca, a to zostaje mu odmówione. Babcia podchodzi i bierze chłopca za ramię. - Chodź, Antonio, umyj się. I wyprowadza go tylnymi drzwiami na podwórko do kranu. Chociaż z bólem przypominałem sobie tę scenę, wiedziałem, że nie czas na sentymenty. Przybyłem, żeby działać, nie mogłem dać się zbić z tropu. Ruszyłem za dom, już planując: zatkam chłopcu usta, bo może zacznie wołać o pomoc. Potem pociągnę go nad wyschnięty potok i rozwalę mu głowę. Nagle usłyszałem, jak otwierają się tylne drzwi i babcia daje chłopcu postrzępiony ręcznik i czystą koszulę. Kiedy wyjrzałem ostrożnie zza węgła, zobaczyłem, że babcia stoi przy nim, a on czesze się przed pękniętym lusterkiem, zawieszonym nad kranem. - Co się stało? - pyta babcia łagodnie, pocieszająco. Chłopiec przełyka łzy i wyjaśnia: musieli, on i Carlos Rarairez, przepędzić obcych chłopaków, którzy próbowali sprzedawać gazety na jego rogu ulicy. I zanim zdążył doprowadzić się do porządku, ojciec wysiadł z tramwaju... Babcia przytakuje i prowadzi chłopca już czystego z powrotem do domu. Ojciec podnosi wzrok, kiedy wchodzę. Wstaje bardzo uśmiechnięty. - Hej, Słoniu - pyta - gdzieś ty się podziewał? Chłopiec nie wie, co odpowiedzieć. - Przepraszam, tatusiu, że się spóźniłem - mamrocze. - Synu - mówi ojciec obejmując go ramieniem. - Ja właśnie powiedziałem naszym kobietom, że ciebie nie było na tym rogu, co zawsze, kiedy wysiadłem z tramwaju. Zgadza się? - Zgadza się, tato, mnie tam nie było. Ojciec śmieje się serdecznie. - Jasne, że nie. Tamten chłopiec to nie był mój syn. No, siadaj i jedz. Kiedy już obaj siedzą, ojciec udaje, że dopiero teraz widzi tę papierową torbę na środku stołu. - A co my tutaj mamy? - Winogrona, tato. Pierwsze w tym sezonie. Ojciec bierze torbę i otwiera tak, jakby zawierała cenną biżuterię. Wyjmuje kiść winogron, podnosi ją w ręce triumfalnie. - Manuela, mamo! - woła. - Popatrzcie, co nasz syn przyniósł. Czyż to nie są najpiękniejsze winogrona, jakie w życiu swoim widziałem? Chłopiec zajada kolację, uszczęśliwiony. Po raz pierwszy uśmiecha się. Głupio mi było, idiotycznie czyhać pod domem w ciemnościach, ale wiedziałem, że chłopiec wreszcie wyjdzie. Po kolacji, kiedy ojciec poczęstował wszystkich winogronami, matka przypomina chłopcu, że czas iść na lekcję muzyki. Chłopiec wstaje od stołu i spod swego polowego łóżka bierze saksofon w futerale. Z tym pudłem rusza do drzwi frontowych. Zobaczyłem, jak on schodzi ze schodków i waha się. Czyżby odgadł, że czekam ukryty za taczkami na klombie róż, które posadziła babcia? Ojciec chłopca staje w drzwiach. Wielką postacią wypełnia prostokąt jasności. - Słoniu! - woła.. Chłopiec ma nadzieję, że ojciec chce go zwolnić dzisiaj z lekcji muzyki. - Słucham, tato? - Wracaj szybko, synu. Może pogramy w karty albo w warcaby. - Dobrze, tato. Wrócę piorunem. I chłopiec rusza na ulicę, taszcząc swój duży futerał z saksofonem. A_ ojciec jeszcze patrzy za synem znikającym w ciemnościach. Nie mogłem wyjść z kryjówki. Ale w końcu ten człowiek przecież cofnął się do domu. Wtedy rzuciłem się w pogoń. Chłopiec już wszedł skrótem na strome zbocze ku Alei Brookly-ńskiej. Skręcając na szczycie wzniesienia dosłyszał moje kroki. Upuścił saksofon i to pudło obijając się stoczyło sit^ ze zbocza. Wiedział, że jeżeli zawróci do domu, przetnę mu drogę. Przebiegł na drugą stronę jezdni. Biegłem za nim. Przypomniałem sobie po niewczasie, jaki chyży jest ten mały drań. Patrzę, a on już przełazi przez ogrodzenie gimnazjum Belvedere. Ogrodzenie mierzyło ponad sześć stóp wysokości i trudno mu było wspinać się po śliskiej drucianej siatce. Dopadłem go i chwyciłem za koszulę, ale wyrwał mi się i zeskoczył na boisko. Też dałem susa za ogrodzenie, przy czym spodnie rozdarły się na mnie prawie z trzaskiem. Pal to licho! Nie mogłem spuścić chłopca z oczu. Biegł przez otwarte boisko piłki nożnej. Uczyniłem rozpaczliwy wysiłek, jak gdybym nie chciał dopuścić do gola, i zdołałem znów dopaść go, podciąć mu nogę tak, że się potknął. Zanim odzyskał równowagę, przycisnąłem go do ziemi. Chwyciłem go za gardło. Wpijał mi paznokcie w dłonie. Walczył jak tygrys. Zapomniałem już, że on przywykł do tych chuligańskich bójek ulicznych, w których żadne prawidła nie istnieją. Omal nie wrzasnąłem z bólu, kiedy poczułem jego kolano wciskające mi się w pachwinę, ale wiedziałem, że jeżeli puszczę go teraz, nie schwytam go nigdy. Byłem za stary na to, by wciąż biegać za nim. Trzymałem go rozpaczliwie. Ledwie zipiąc pod moim ciężarem, zebrał w sobie siły i spróbował się poderwać. Szamotanina w ciemnościach trwała chyba przez całe godziny. Aż obu nas do cna to wyczerpało. Trzymałem go, zdyszany. - Ja... ja cię zabiję, ty mały skurwysynu! Kiedy znów chwyciłem go za gardło, zwiotczał mi w rękach. Byłem zdumiony jedwabistością jego skóry. To dotknięcie przypominało mi moich synków i cud dotykania ich. Boże, Boże! Nie mogłem zdobyć się na to, by zacisnąć dłonie na jego szyi. Palce po prostu nie reagowały. Wydawały się skostniałe, sparaliżowane. Dałem spokój i usiadłem przy nim. Leżąc na ziemi wpatrywał się we mnie. - Smyku - powiedziałem, ledwie nabrałem tchu. -Ja nie chcę ciebie zabić. Ale cię zabiję, jeżeli nie przyrzekniesz, że przestaniesz mnie dręczyć. - Człowieku, od lat masz do mnie pretensje o wszystkie gówna, w jakie wdeptujesz. Czyś tak naprawdę zadał sobie kiedy pytanie, ile w tym jest mojej winy, a ile twojej? - Doktor powiedział... -zacząłem nieporadnie. - Pieprzyć doktora. Teraz my rozmawiamy. On słyszy tylko to, co ty mu powiesz, a ty jesteś przecież jednym z największych krętaczy wszystkich czasów. Ja nie słucham tego, co mówisz, ja słucham tego, co pomijasz. - Nie. Nie zaczynaj znów od początku. Doprowadzasz mnie do szału. Cokolwiek zrobiłem, nigdy nie byłeś zadowolony. - Dlaczego miałbyś się tym przejmować? Kto ja, do diabła, jestem? Mały jedenastoletni smarkacz meksykański. Co ja, do diabła, mogę wiedzieć o twojej sos jecie uganiającej się odrzutowcami pomiędzy Beverly Hills, Paryżem, Londyne!miCostaBrava? Po co ci moja aprobata, dopóki jeszcze masz aprobatę z ich strony? Tylko wydajesz wielkie przyjęcia u siebie w domu albo na swoim jachcie i jesteś kimś, komu się powiodło. - Ale ty także nie tego chcesz. - A czego ty chcesz? Czułem, jak chłopiec przeszywa mnie wzrokiem w ciemnościach. Nie mogłem zdobyć się na to, by mu powiedzieć: chcę, żebyś mnie kochał. Nie mogłem błagać. - Chcę, żeby on mnie aprobował. Stary. - On jest twardy. Chcesz być obciążony tą jego bzdurą o królach? On nigdy ciebie nie pochwali, jeżeli nie będziesz chodził jak książę. - A co z tobą? - Ze mną? - zapytał cicho. Wiedziałem, że usiłuje dać mi uczciwą odpowiedź. - Ja w tym ugrzązłem. Ja muszę mu wierzyć. On jest moim ojcem. Widzę go, kiedy pasuje się z wielkimi panterami. Widzę go, kiedy pracuje jak wyrobnik dla mnie. Patrzę na niego, kiedy idzie przez łajno i nadal błyszczy, jak gdyby cały był ze złota. Nigdy nie spotkam drugiego takiego człowieka. Ugrzązłem, proszę ja pana. Zrozumiałem. Ugrzęźliśmy obaj. - Czy ja kiedykolwiek sprawiłem ci przyjemność? – zapytałem bezradnie, jak już niejednokrotnie przedtem.. - Dwa razy... tym, że się odważyłeś. Wtedy nie myślałeś o zachowaniu swoich rzeczy. Wtedy nie dbałeś o aprobatę ze strony tych damulek i tych nabieraczy, którzy według ciebie są ,,klasa”. Chłopiec wkroczył na niebezpieczny grunt. Chciałem zmienić temat, ale mówił dalej: - Boże, te wszystkie krowy! Kieliszek na wysokiej nóżce, pamiętasz, przywiozłeś to kiedyś z Londynu, żeby pokazać jej, jak daleko zajechałeś na tym świecie. Wiesz, tej królowej kina, przez którą omal nie popełniłeś samobójstwa. - Byłeś przy tym? - A kto, jak ci się zdaje, do diabła, odłożył ten pistolet? Myślałeś, że myśmy wszyscy po to tyrali jak skurwysyny w tym cholernym słońcu, żebyś ty skończył wpakowaniem sobie kuli w łeb z powodu jakiejś biuściastej i dupiastej królowej nadprogramów? - No, przestań... - żachnąłem się. - Nie, wygarnijmy to. Może twój doktor ma rację, może musisz mnie zabić... bo ja będę wciąż ci przypominał, że monogamii nie znajdziesz, kiedy tak przechodzisz z łóżka do łóżka. - A gdybym dał ci słowo, że... - Nie, jeśli chodzi o nią, już za późno. Wiem, że na mnie zwalasz winę za to fiasko. Wstałem. - Nie mów mi, że nie jesteś temu winny. - Niezupełnie. Na początku, owszem. Ale później to już wina wyłącznie twoja. Gniew znowu zaczynał kipieć we mnie. Wszystko na nic. Nie da się przemówić chłopcu do rozumu. Z wolna on także wstał. Staliśmy tam, jeden i drugi, zwlekając z pierwszym posunięciem. Wiedziałem, że gdyby on rzucił się do ucieczki, straciłbym go z oczu w tych ciemnościach. Powiedziałem głosem zniżonym, jak gdybym miał przed sobą jakieś niebezpieczne zwierzę. - Nie przyjmę całej winy na siebie. My obaj jesteśmy winni. Zaczął cofać się o krok, o dwa. - No, chłopcze, nie zaczynaj tego znowu. Nie będę polował na ciebie. Poniosłem ręce na dowód, że nie zamierzam wdawać się z nim w jeszcze jedną zawziętą bójkę. Nie wierzył mi, więc cofał się nadal! - Twoja żona ma rację - powiedział-jesteś pomylony... Jesteś zdolny do morderstwa. Przypomnienie o tamtym przykrym incydencie rozwścieczyło mnie. Ruszyłem ku niemu groźnie. Uciekł pod ogrodzenie. Pochylił się i podniósł z ziemi jakiś wyrzucony kawałek rury ołowianej. Zaczął wymachiwać tą rurą nad głową. Zatrzymałem się jak wryty. - Ty byś zabił mnie, prawda? - zapytałem zdumiony. Trzymał rurę mocno. - Nie wystawiaj mnie na próbę! - wykrzyknął. - Jeżeli myślisz, że ja dopuszczę, żebyś ty mnie zabił, to rzeczywiście postradałeś zmysły. Znalazłem się w ślepym zaułku. Jak, do diabła, zabija się ducha? Jaką bronią? Podniosłem wzrok na gwiaździste niebo, żeby tam znaleźć odpowiedź. Ale żadnego głosu z niebios nie usłyszałem. Chłopiec stał trzymając rurę w pogotowiu. Wszystko na nic. Wiedziałem, że przegrałem. Odwróciłem się i poszedłem z powrotem przez boisko. Chłopiec ruszył za mną. - Hej... hej! Dokąd idziesz? - Niech cię diabli porwą, smyku. Jest wiele sposobów na to, by cię zabić. Ale ja ciebie tylko odprawiam. Jeszcze jeden duch mniej. - Nigdy ci się to nie uda, stary. Mój ojciec i ja będziemy cię nawiedzać już do końca twojfigo życia. Nie damy ci spocząć na laurach, cokolwiek byś zrobił. Możesz otaczać się tymi wszystkimi rzeczami i bzdurami, ale nigdy nie będziesz cieszył się nimi. I choćbyś wskakiwał nadal do niezliczonych łóżek w na dziei, że wreszcie poczujesz się kochany, do takiego łóżka nigdy nie trafisz. Wiedziałem, że on ma rację: odejście nie załatwi niczego. Znałem rozwiązanie. Było bardzo proste, ale moja duma przed tym się wzdragała. Nie mogłem tego małego skurwysyna błagać, a jednak wiedziałem, że nic innego nie uśmierzyłoby gorączki we mnie. Pragnąłem, żeby chłopiec mnie kochał, czy już przynajmniej, żeby mnie nie odtrącał. Chłopiec odgadł to. - Człowieku, przecież ja nie chcę cię zadręczać. Wiem, czego dokonujesz. Wiem też, jakie są te wszystkie gówna, do których musisz się brać. Wiem, kiedy stawiasz czoło ludziom, tak że naprawdę trzeba się z tobą liczyć. Mówię ci uczciwie, ja wiem. Ale nie możesz zwiewać teraz, udawać, że całego twojego życia w ogóle nie było. Nie możesz udawać, że ktokolwiek z nas, Sylwia, czy ojciec, czy matka w ogóle nigdy nie istnieli. Oburzyłem się na niego: - To znaczy, że wy wszyscy chcecie czegoś ode mnie. - Nie człowieku, nie jesteśmy twoimi agentami. My się nie zadowolimy tym, że kapnie nam dziesięć procent, ty głupi idioto! - wrzasnął chłopiec gniewnie. - Myśmy to wszystko robili dlatego, że cię kochamy. Chcemy dla ciebie jak najlepiej. Żądamy w zamian po prostu, żebyś dawał nam to, co masz w sobie najlepszego. A więc powiedział, że kocha mnie. Oczy mi się zamgliły. Gdyby tylko nie powiedział tego w takim gniewie, wszystko może by zostało rozwiązane raz na zawsze. - Wiedziałeś, kiedy tu przyszedłeś, że nie zdołasz mnie zabić - ciągnął chłopiec. - Bo to byłoby tak, jakbyś zabił samego siebie. Tyś przyszedł tutaj, żeby dobić ze mną targu. Zgadza się? - Chłopcze, jestem piekielnie zmęczony. Chciałbym trochę odpocząć dla odmiany. Wielki szmat drogi przebyłem. Nie dotarłem do ulic brukowanych złotem; nie znalazłem tego cudu dla ciebie, ale starałem się... - Nie, byłeś tylko jeszcze jednym aktorem filmowym z szalonymi zachciankami. A w życiu są ważniejsze sprawy. O wiele ważniejsze. - Co na przykład? - To na przykład, że nikt na świecie nie osiągnął niczego wielkiego, jeżeli naprawdę nie wstrząsnął wszystkimi. - Smyku, ja nigdy nie będę żadnym bogiem. Masz rację, jestem tylko aktorem. Lepiej czy gorzej usiłuję wyrazić coś za pomocą wszelkich środków, jakie zostały mi dane. Wiem, że kręcisz nosem na wszystko, co ja robię. Może więcej bym zdziałał w życiu, gdybym był architektem, ale już zaczynają burzyć budowle Franka Lloyda Wrighta jako przestarzałe. Rekiny literackie już zaczynają szarpać na strzępy wszystkie dzieła Hemingwaya. Naszego bohatera, Thomasa Wolfe'a, już się uważa za rozdmuchanego, czczego gadułę. Wszystko ulega zmianie. Nie ma kryteriów stałych. Aktorstwo może nie jest najszczytniejszym z zawodów pod słońcem, ale jest jedynym zawodem otwartym dla mnie. I możesz mi wierzyć, smyku, wielu z nas niebezpiecznie ryzykuje usiłując uchwycić prawdę. A prawda to miecz obosieczny. Trzeba obchodzić się z nią bardzo ostrożnie, bo inaczej można sobie odciąć jaja. Odwróciłem się i odszedłem, nie oglądając się za siebie. Kiedy przeskakiwałem przez ogrodzenie na ulicę, chłopiec parsknął śmiechem. - Hej, jesteś jeszcze w dosyć dobrej formie jak na staruszka! Puściłem to mimo uszu. Przez skład drewna skierowałem się do samochodu. Ale słyszałem kroki chłopca. Wszedłem w ciemną uliczkę i zobaczyłem ten mój dobrze znany czarny sportowy wóz czekający na mnie. Chłopiec stał cicho przy drzwiczkach, kiedy przekręcałem kluczyk stacyjki i słuchałem basowego pomruku silnika. - Ładny samochód, proszę pana. Wychyliłem się przez okno. - Owszem ładny, chłopcze, i zarobiłem na tego cadiłlaca w pocie czoła. Zbierałem więcej kułaków dla niego niż w tamtych czasach na ringu dzikich. Ale wiesz, co? - Co? - Z tego wszystkiego bym zrezygnował, gdybym tylko mógł wystąpić z jednym oświadczeniem, które nigdy nie traci mocy. Chłopiec uśmiechnął się. - Czy z tym, że ocean jest za mały, żeby ugasić moje pragnienie? - Nie, to właśnie doprowadziło nas do kręćka. Mam na myśli coś, co pomogłoby ludziom żyć w spokoju bez tyłu, tylu szalonych zachcianek. - To bardzo proste. Coś o miłości. Przytaknąłem. - Ale młodzieńcze, to jest słowo najtrudniejsze do wymówienia w sposób właściwy. Tego nie można wymagać, kupić, zakontraktować za żadne pieniądze, w ramach żadnej transakcji. To poprostu musi być... jak wiara. Wrzuciłem bieg i samochód ruszył. Chłopiec biegł przy samochodzie. - Hej, weź mnie ze sobą. - Dokąd chcesz jechać? - zapytałem. - Wszędzie - odpowiedział biegnąc przy samochodzie. - Byle gdzie. Znajdziemy to razem. - Chcesz za dużo, chłopcze. W moim wieku człowiek już zaczyna opadać z sił. Nie mogę zdobyć dla ciebie tego, co chcesz. - Skąd wiesz, czego ja chcę rzeczywiście? Jakaś nuta w jego głosie sprawiła, że zatrzymałem samochód. Przyjrzałem mu się. Temu chłopcu o wysoko osadzonych indiańskich kościach policzkowych i z włosami potarganymi, opadającymi na czoło. - No więc czego ty chcesz rzeczywiście? Popatrzył mi prosto w oczy. I to było tak, jakbym po raz pierwszy zobaczył siebie samego. - Chcę, żebyś kochał mnie, żebyś mnie uznawał. Nie chcę być duchem. Ja chcę być cząstką ciebie. Wyciągnąłem rękę i otworzyłem drzwiczki. - Wsiadaj. Wskoczył do samochodu, usiadł przy mnie. Kiedy znów ruszyłem, żeby wyjechać z tego pożłobionego koleinami zaułka gładził palcami wspaniałą czarną skórę na desce rozdzielczej. - Dokąd mamy jechać? - zapytałem skręcając w Aleję Brooklyńską. - Kiedy ostatni raz byłeś tam na pustyni? - Może rok temu. Na Pustyni Jordańskiej. - I co? - Czułem, że tam jest Bóg. Nie musiałem wyjaśniać. On zrozumiał. Może był ze mną w tamto popołudnie, kiedy zabłądziłem wśród wydm i przez kilka strasznych minut pojmowałem pełne znaczenie wieczności. Uśmiechnął się. - Jedźmy na tę pustynię, człowieku. Zobaczymy, czy Bóg tam jest. Pojechałem prosto ciemnym bulwarem. Minęliśmy dom chłopca i widziałem, że lampa naftowa jeszcze się pali. Chłopiec przypomniał sobie, że saksofon jeszcze leży w rowie. Zacząłem już czytać jego myśli. - Nie myśl o swoim saksofonie, smyku. I tak nigdy z ciebie me będzie drugi Rudy Vallee. Przyspieszyłem obroty silnika i pędziliśmy po pustej jezdni. W lusterku nad kierownicą migotały dalekie uliczne latarnie. Mógłbym przysiąc, że widzę, jak na bruku, gdzie mój ojciec umarł, węszy wielki czarny kot. I nagle rzuca się, biegnie za samochodem. Ale potem pochłonął go mrok nocy. Spojrzałem na chłopca siedzącego obok mnie. Zasnął. Wyciągnąłem rękę i pogłaskałem go po rozczochranych włosach. Spał uśmiechnięty. Kiedy dojechaliśmy do pustyni, zobaczyłem nad łańcuchem Sierra pierwsze błyski świtu. Chłopiec obudził się. Zatrzymałem samochód na skarpie. Poniżej to różnobarwne pustkowie ciągnęło się całymi milami. Nie było żadnych oznak życia. Wyskoczyłem z samochodu i ruszyłem w dół długim piaszczystym zboczem, mając nadzieję, że zanim dojdę na dno doliny, słońce zaleje spieczoną ziemię swoim blaskiem. Chłopiec minął mnie i wyprzedził, piasek wzbijał się spod jego małych nóg. Ledwie zeszliśmy na twardy grunt pustyni, słońce majestatycznie ukazało się nad górami. Ukląkłem przed tą budzącą cześć i grozę mocą, jaką są narodziny nowego dnia, i modliłem się, żeby Bóg oświetlił mi drogę. Gdy skończyłem się modlić, podniosłem wzrok. Chłopiec stał przy mnie. - Ktoś, kto może jeszcze paść na klęczki wobec cudu nowego dnia, nie może być taki zupełnie zły, proszę pana. - Tak - musiałem przyznać. - Czuję się lepiej. - Powiedz to, człowieku. - Co mam powiedzieć? - Miłość - powiedział po prostu. Usiłowałem wymówić to słowo, ale daremnie. - Mi... - zacząłem, ale doktor miał rację. Coś ugrzęzło w mojej krtani. Coś, czego musiałem pozbyć się, żeby wymówić to słowo. Cały byłem ołowianym ciężarem i zapora łez we mnie już z wolna przeciekała. Kiedy łzy popłynęły, spróbowałem niepewnie to słowo wymówić. Zrazu tylko szepnąłem ochryple: - Mi... łość - a później powiedziałem głośno i wyraźnie: - Miłość. Miłość. Kaniony wokół mnie rozbrzmiewały jedyną odpowiedzią na wszelkie cierpienia: MIŁOŚĆ! Chłopiec nagle zniknął. Ale wiedziałem, że już nigdy nie będę samotny. Zawołałem radośnie, po prostu, żeby cieszyć się jak diabli: - MIŁOŚĆ! Otello. Akt V, scena II, przekład Z. Ulricha.