Nekroskop XI Najezdzcy - LUMLEY BRIAN

Szczegóły
Tytuł Nekroskop XI Najezdzcy - LUMLEY BRIAN
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Nekroskop XI Najezdzcy - LUMLEY BRIAN PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Nekroskop XI Najezdzcy - LUMLEY BRIAN PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Nekroskop XI Najezdzcy - LUMLEY BRIAN - podejrzyj 20 pierwszych stron:

brian lumley Nekroskop XI Najezdzcy Tlumaczenie: Robert Palusinski vis-r-vis etiuda Krakow 2006 Tytul oryginalu: Necroscope: Invaders Copyright (C) by Brian Lumley, 1999 Dla Dave'a McDougle, Ralpha Jessie, Robba Coutinho, Monte Z. Ogle, Sarah Fitton i Heather Allen, przyjaciol i czytelnikow, ktorzy od dawna obcuja z moimi ksiazkami, co, mam nadzieje, potrwa jeszcze dlugo... Prolog Jethro Manchester zbudowal w Xanadu kopule rozkoszy, a wlasciwie kasyno o nazwie "Kopula Rozkoszy". Jednak mialo to miejsce przed laty i od tego czasu szczescie odwrocilo sie od Manchestera. Obecnie zarowno kasyno, jak i osrodek sportow gorskich w Xanadu nalezal do Arystotelesa Milana. Nowy wlasciciel postanowil wprowadzic pewne zmiany w wygladzie budynkow.Kasyno faktycznie bylo wielka kopula wykonana ze szkla i chromu zlokalizowana na plaskowyzu w australijskich gorach Macphersona. Choc zaszlo juz slonce, to prace nad przystosowaniem Xanadu do wizji nowego wlasciciela nie ustawaly. Za kilka dni mialo nastapic otwarcie obiektu. Na samym szczycie kopuly miescily sie prywatne apartamenty Milana, ktory osobiscie dogladal przebiegu prac. Jednak obecnosc Milana przeszkadzala Derekowi Hinchowi, a wlasciwie go denerwowala. Hinch byl malarzem i dekoratorem wnetrz, jednak powoli zaczynal sie czuc bardziej jak robotnik pracujacy na wysokosciach. Wewnatrz kopuly nie bylo tak zle... upadek nie grozil powaznymi obrazeniami, gdyby popelnil klasyczna pomylke zwiazana z checia cofniecia sie o kilka krokow w celu podziwiania swojej pracy. Jednak na zewnatrz odleglosc od ziemi wynosila jakies piecdziesiat, szescdziesiat stop, a to budzilo niepokoj. Dzieki Bogu prace na zewnatrz zostaly juz zakonczone. Ale zeby na czarno? Malowac okna na czarno, i to po obu stronach? To nie mialo zadnego sensu. Mr Milan musial byc jakims ekscentrykiem, troche pomylonym, tyle ze strasznie nadzianym, a przez to poteznym. Do tego ta muzyka... pokrecona, przerazajaca, niekonczaca sie muzyka! Na koncu dlugiego, skrecajacego pod niewielkim katem baru pokrytego mahoniowa sklejka stala swiecaca, stara szafa grajaca. Kiedy Milan nie mial nic do roboty, siadal z drinkiem w reku w fotelu obok szafy i sluchal muzyki... tych samych melodii czy piosenek, albo muzyki, i trwalo to bez konca. Hinch sila rzeczy byl takze zmuszony do sluchania, co doprowadzalo go do obledu! Nie chodzi o to, ze Hinch nie lubil swojej pracy, bardzo chetnie ja wykonywal i to zlecenie bardzo mu odpowiadalo, ale koniecznosc sluchania kazdego kawalka po trzydziesci lub czterdziesci razy z rzedu przez siedem kolejnych nocy przekraczala jego mozliwosci. Dzieki Bogu robota miala sie juz ku koncowi! No i te noce! Diabli nadali! Czy naprawde nie mozna bylo pracowac za dnia? Do diabla! Czy Milan, podobnie jak inni pokreceni milionerzy, nie mogl spac w nocy? No i psiakrew dlaczego musial wysluchiwac tej piekielnej muzyki wlasnie podczas pracy? Co on tam teraz puszczal? Rozne melodie zlewaly sie w glowie Hincha w jedna kakofonie. Nie bardzo wiedzac, co w danej chwili jest grane, Hinch potrafil przewidziec nastepny kawalek. Pan piekny-bogaty-popierdoleniec Milan wlaczal kolejne utwory wedlug pewnego porzadku. Dla Hincha byl to jednak porzadek wynikajacy z nieporzadku, cos zbyt zagmatwanego, jak na sposob pojmowania Hincha. Aha, ten pamietam - "Taniec Zorby"! Bazuki, szybkie bicie w bebny i Anthony pieprzony Quinn tanczacy na plazy! Grecki kawalek, ktory byl rownie stary jak maszyneria, ktora przywracala go do zycia. Jeden z tych utworow, ktore nigdy nie umieraja. Gdyby to zalezalo od Hincha, to usmiercilby ten kawalek natychmiast! Kiedy tylko skonczyla sie melodia, Hinch bez cienia watpliwosci wiedzial, co bedzie nastepne. Byl to blues z domieszka country and western, i ze slowami zbyt trudnymi do zrozumienia dla Hincha... mile w odbiorze, nawet kojace w pewnej mierze... o ile nie musialbys tego wysluchiwac dziesiatki razy w ciagu wieczora! Jakis stary Murzyn spiewajacy o swoim cierpieniu. Jednak dla Hincha cierpienie polegalo na koniecznosci wysluchiwania tego bez konca. -Wiec nie podoba sie panu moja muzyka, panie Hinch? - odezwal sie niski, ale lagodny glos. Bylo w nim cos z mruczenia, ale niezbyt podobnego do mruczenia kota. Z drugiej strony ruchy Milana mialy kocie cechy. Chwytajac swoimi dlugimi palcami szklanke z drinkiem, przeszedl kilka krokow od baru i podszedl do otwartego okna, aby popatrzec w ciemnosc nocy. Gdyby go nie zamalowano na czarno - pomyslal Hinch - to nie trzeba by otwierac tego pieprzonego okna! Zreszta i tak tam nie ma na co patrzec. Na glos zas odpowiedzial: -Czyzbym cos mowil o muzyce? Czesto przy pracy mowie do siebie. Ale to nic waznego. - Kurwa, oczywiscie, ze to cos waznego! Mam juz kompletnie dosyc ciebie, twojej zasranej muzyki, popieprzonego Xanadu i tej piekielnej czarnej farby! Z wysokosci dwunastu stop spojrzal w dol na Milana. Stal na przesuwanym rusztowaniu i wlasnie konczyl zamalowywac ostatnia kwatere okna. No i skonczone: cala wewnetrzna powierzchnia, kazda stopa kwadratowa setek stop kwadratowych szkla, na ktore najpierw trzeba bylo nalozyc podklad, potem pomalowac na czarno, a w koncu pokryc warstwa lakieru poliuretanowego, ktora stanowila dodatkowe zabezpieczenie. Podwojnie zasrana robota! -Moze za malo panu zaplacilem? - odezwal sie Milan, z chwila gdy Hinch odlozyl rolke, wytarl rece i zabieral sie do schodzenia na dol. -Wynagrodzenie jest OK - odparl Hinch. Mial szesc stop wzrostu, ale i tak musial troche podniesc glowe, zeby spojrzec na twarz swego pracodawcy. - I chcialbym je zaraz otrzymac. Za calosc pracy. -Skoro wynagrodzenie ci sie podoba - powiedzial Milan - to moze chodzi ci o muzyke. A moze chodzi ci o mnie? Czy ci sie cos we mnie nie podoba? Kiedy mowil, Hinch uwaznie sie mu przygladal. Arystoteles Milan byl czlowiekiem tego pokroju, ze trzeba bylo spojrzec na niego co najmniej dwa razy. Na pierwszy rzut oka mogl miec czterdziesci, czterdziesci piec lat. Trudno bylo definitywnie okreslic wiek, poniewaz jego spojrzenie nosilo cechy pozaczasowe. Prawdopodobnie mial szescdziesiatke, ale szprycowal sie drogimi malpimi hormonami czy czyms w tym rodzaju. Cos plynelo w jego zylach, cos, co utrzymywalo go w dobrej formie. Bogaty dran! Czy byl kims obcym? Nie trzeba bylo znac jego nazwiska, aby stwierdzic, ze byl Wlochem z domieszka krwi greckiej. Mial dlugie, kruczo-czarne wlosy zaczesane do tylu, co uwydatnialo wysokie czolo. Byl przystojny; w typie srodziemnomorskim, ktory przyciaga do siebie stada kobiet. Hinch domyslal sie, ze sypialnia Milana roila sie od wszelkiego rodzaju mlodych, pieknych, zepsutych niewiast. Mial miesiste uszy i troche dziwny nos, troche zbyt plaski, jakby natura zanadto go cofnela. No i nozdrza byly zbyt duze. Takze luki brwiowe wznoszace sie ponad zapadnietymi, czarnymi oczami... oczami, ktore najbardziej zadziwialy w wygladzie Milana. Niby czarne jak atrament, a jednak budzily watpliwosci, poniewaz patrzac na nie pod katem, mozna bylo dostrzec zlote albo zolte przeblyski. Oczy sprawialy, ze Milan byl podobny do drapieznego ptaka. Czy byl przystojny? Byc moze Hinch sie mylil. Byl to raczej rodzaj magnetyzmu, cos dziwnego i obcego. Czy byl typem srodziemnomorskim? Jego trupio blada karnacja i krwistoczerwone usta nie pasowaly do tego obrazu. Ten Milan byl kims szczegolnym. Rodzajem zagadki. Kims nieznanym o nieustalonym pochodzeniu. -Zaplace po zakonczeniu pracy - zagrzmial niskim glosem Milan. - A robota jeszcze nie jest skonczona. -Co? - Hinch zmierzyl go wzrokiem. Jednak trudno bylo kogos takiego po prostu mierzyc. Milan byl zbyt pewny siebie, a moze zbyt pewny swoich smierdzacych pieniedzy? Hinch zauwazyl jednak, ze pomimo gory zawszonych milionow w starciu wrecz dalby sobie z nim rade. Hinch byl silnym, brutalnym zabijaka, zwyciezca kilkunastu turniejow bokserskich. Milan zas mial dlonie pianisty, a paluszki jak panienka! Hm! Hinch gotow byl sie zalozyc o wszystko, ze Milan nigdy nie poczul piesci na swoim obrzydliwym nosie. Milan przekrzywil nieco glowe, spojrzal z zaciekawieniem i powiedzial: -Najpierw poszlo o muzyke, pozniej problemy z praca w nocy, teraz... teraz sprawa osobista, i to do tego stopnia, ze obrazasz mnie, a nawet smiesz mierzyc swa sile z moja. Niczym jakis przeciwnik... tak jakbys w ogole mogl sie ze mna mierzyc. A moze to tylko zazdrosc? Hinch zorientowal sie nagle, ze choc pomyslal wlasnie o tym, to w istocie nigdy nie wypowiedzial zadnej z tych mysli. Nawet tej o muzyce! Czy to bylo tak oczywiste? Byl juz jednak zmeczony. Zmienil wiec temat i zapytal: -To co z ta praca do dokonczenia? Mam nadzieje, ze nie probujesz sie wymigac od zaplaty, co? - Sposob, w jaki to wypowiedzial, a wlasciwie jak warknal, wyraznie pokazywal, co moze grozic w wypadku nie wyplacenia umowionej kwoty. -Absolutnie nie - odpowiedzial Milan. - Zaplata to jest cos, co na pewno cie nie ominie. Dostaniesz ja bez watpienia. Ale na zewnatrz, troche na lewo od tego otwartego okna, jest nie pomalowane miejsce. I to mi sprawia cierpienie, nie moge sobie poradzic z nadmiarem slonca. Moje oczy i skora sa zbyt delikatne. Tak wiec swiatlo moze przejsc poprzez okno, ale nie moze dotrzec do mnie. Musisz dokonczyc prace. Tak sie umawialismy, panie Hinch. Niech Bog sie nad toba zmiluje, popierdolencu! - pomyslal Hinch. Skierowal sie w strone okna, ostroznie sie przez nie wychylil i spojrzal w lewo. -Bog? - odezwal sie Milan, stojac tuz za nim. - Twoj bog, panie Hinch? Hm, jesli istnieje cos takiego - a jego sfera wplywow jest rownie szeroka, jak pan przypuszcza - to moge zalozyc, ze zmilowal sie nade mna dosc dawno temu. -Co? - powiedzial Hinch, zaskoczony nagla zmiana glosu Milana. Milan zblizyl sie i szczuplymi palcami mocno chwycil Hincha za reke. Przysunal sie jeszcze bardziej i z twarza odlegla zaledwie o kilka cali, z usmiechem na ustach syknal: -Raczej nie przejmujesz sie pan wyzszymi sprawami, nieprawdaz, panie Hinch? Przejmujesz sie niebiosami jeszcze mniej niz mna lub moja muzyka. -Krew by to zalala... - Hinch spojrzal w oczy, ktore bynajmniej nie byly juz czarne, ale calkowicie czerwone i swiecily niczym latarnie! -Krew? - powtorzyl za nim Milan glosem, ktory az bulgotal z zadzy. Dyszal goracym oddechem wprost w twarz Hincha. - O taaaaak! Ale nie twoja krew, nie tym razem, panie Hinch. Twoja krew nie jest tego godna. Nie jestes tego wart! -Jezus Maria! - wysapal Hinch, glos uwiazl mu w gardle, bezskutecznie probowal sie cofnac. -A wolaj, kogo ci sie podoba. - Milan nie przestawal dociskac go do krawedzi okna, kierujac jednoczesnie druga reke w strone karku Hincha. - Nikt i nic ci juz nie pomoze. -Jestes popierdolonym oblakancem! - szarpnal sie Hinch, probujac sie wyrwac. Jednak uchwyt Milana byl niewiarygodnie silny. -A ty jestes... niczym! - powiedzial Milan, probujac sie usmiechnac, albo raczej mozna powiedziec, ze cos zagoscilo na jego twarzy. Hinch zobaczyl to, ale nie mogl uwierzyc w to, co zobaczyl: wargi odwinely sie do tylu, zsuwajac sie z wydluzajacych sie szczek, zeby zaczely sie wydluzac, a nos odwinal sie do tylu, uwydatniajac powiekszone, obwachujace, wielkie nozdrza. Z kacika ust Milana skapywala krew. Milan uwolnil reke Hincha, zacisnal piesc i od dolu uderzyl go pod zebra. Cios podniosl Hincha w powietrze. Jednoczesnie Milan pchnal go do przodu i Hinch, tracac rownowage, zaczal spadac z rusztowania. Hinch polecial, lecz niezbyt daleko. Jeden poziom nizej zahaczyl o barierke i zawisnal czesciowo na brzuchu. W tej chwili otwarte okno znajdowalo sie jakies siedem, osiem stop ponad nim. Hinch slyszal, jak Milan przeklina. Starajac sie stanac na nogach, dostrzegl nad soba potworna twarz! Milan z szybkoscia blyskawicy oderwal sie od okna i zeskoczyl na kolyszace sie rusztowanie. Jego intencje byly oczywiste. W chwili ladowania Hinch wymierzyl mu kopniaka w krocze, jednak Milan chwycil go za stope, przekrecil i zlamal mu noge w kostce, a nastepnie siegnal dluga reka do gardla mezczyzny. Podniosl Hincha i przerzucil go przez barierke. Hinch spadal. Wygladal tak, jakby staral sie czegos zlapac w trakcie lotu. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe z tego, ze Milan cos jeszcze do niego mowi. Jednak nie byl w stanie rozroznic, czy slyszal glos, czy tylko szept rozbrzmiewajacy wewnatrz jego glowy. -Oto twoja zaplata - szepnal szalony glos. - Zaplata za zniewage. Chciales, to masz! Uderzajac glowa o podloge, Hinch umarl, jeszcze zanim bol moglby dotrzec do jego swiadomosci. Czaszka rozbila sie tak jak jajko zrzucone z wysoka i tak jak w wypadku jajka wnetrznosci czaszki zbryzgaly posadzke pomieszczenia. Straszna twarz na gorze nie przestawala sie usmiechac... stopniowo przybierajac ludzka twarz Arystotelesa Milana. W koncu Milan wzruszyl ramionami i mruknal pod nosem: -Chciales, to masz! Nastepnie wrocil do sluchania muzyki w samotnosci, gdzie zadna mysl z zewnatrz nie zaklocala mu wiecej odbioru w tym bardzo dziwnym miejscu... Miejscowa gazeta opisala pozniej nieszczesliwy wypadek, jaki wydarzyl sie przy remoncie kopuly. Poinformowano takze o wielkiej hojnosci Milana, ktory pokryl wszelkie wydatki zwiazane z pogrzebem, a takze zlozyl spory datek na rece wdowy po Dereku Hinchu... CZESC PIERWSZA: Jak I Zobacz stfora Bylo goraco jak diabli. Muchy wielkosci paznokcia popelnialy samobojstwo, uderzajac w przednia szybe samochodu. Ostatnie oznaki cywilizacji zostaly sto piecdziesiat mil za nimi.-No no - odezwal sie Jake Cutter, scierajac palcami pot z czola i strzepujac palce za oknem specjalnie przystosowanego land-rovera. Dach samochodu byl zdjety, a okna opuszczone, jednak goracy wiatr, ktory szarpal australijskimi kapeluszami o szerokim rondzie i naciagal tasiemki pod broda, wcale nie dawal ochlody. Wydawalo sie, ze ciagle zmierzaja do srodka paleniska. Rozciagajaca sie przed nimi droga, ktora wlasciwie byla udeptanym szlakiem, wila sie jak smuga dymu na tle pustego, bezustannie rozszerzajacego sie krajobrazu. Za samochodem ciagnal sie dlugi na mile ogon z kurzu i spalin. -To juz twoje piate "no, no" - odpowiedziala Liz Merrick. - Czy tak objawia sie twoja gadatliwosc? -A niby co mam powiedziec? - nawet na nia nie popatrzyl, chociaz wiekszosc mezczyzn nie moglaby powstrzymac sie od spojrzenia. - Czyz nie jest goraco? Pewnie z czterdziesci stopni! Wiecej nie potrafie powiedziec, bo nie dam rady szerzej otworzyc ust. Liz skrzywila sie. -Zastanawiam sie, gdzie do diabla oni mieszkaja? Chyba jest jeszcze dosyc daleko, co? -Slonce zaczyna zachodzic. Za jakies pol godziny ochlodzi sie. Zimno na pewno nie bedzie, ale bedzie mozna oddychac bez ryzyka usmazenia pluc - zauwazyl Jake. Odwrocila glowe, zeby popatrzec na niego. Mial kanciasta twarz, mocne rece trzymaly kierownice. Jake zupelnie zignorowal jej spojrzenie. Wolal trzymac ja na dystans. Ona zas pomyslala: - Rzeczywiscie jestesmy dziwna para! Nagle podskoczyli na nierownosci, co spowodowalo, ze Liz wrocila myslami na ziemie, natomiast jej cialo podskoczylo osiem cali do gory. -Jedz ostrozniej! - wyrzucila z siebie Liz. Jake kiwnal glowa, ale nie bylo w tym przeprosin, raczej brak obecnosci. Odwrocil glowe, by spojrzec na nia, a wlasciwie, jak zauwazyla Liz, poza nia - na zachod, gdzie rownolegle do drogi widac bylo rzad czerwonych wzgorz. Nawet z daleka widac bylo, ze wyzlobiono w nich dziury. To samo mozna bylo powiedziec o otaczajacej ich pustyni oraz o tej pozal sie Boze drodze. -To byle kopalnie. Kopalnie zlota - powiedzial Jake. -Zlota? - Liz starala sie ponownie znalezc wygodna pozycje na fotelu. - Hm! - pomyslala. - Tak jakbym w ogole przedtem wygodniej siedziala. -Znaleziono kilka samorodkow w okolicy i wybuchla niewielka goraczka zlota, ale niewiele wiecej wydobyto - powiedzial Jake. - Mozliwe, ze jest tu jeszcze troche zlota, ale najpierw musisz tutaj przezyc, zeby cos wykopac. Ale to nie jest tego warte... -Poniewaz nawet bez tego wrednego El Nino bylo to piekielnie niegoscinne miejsce do zycia - dokonczyla za niego. -Wlasnie - Jake w koncu popatrzyl na nia. -Niezle miejsce na spedzanie miodowego miesiaca. Nie powinnam sie na to zgodzic - zazartowala. -Taa! - odpowiedzial. Mruzac oczy, skierowal uwage na owalne wzgorza, ktorych szczyty stykaly sie ze zlota krawedzia slonca. -Mamy niski poziom paliwa - Liz dotknela paznokciem wskaznika. - Czy na pewno jest tutaj jakas stacja benzynowa? - Zgodnie z mapa powinna byc gdzies blisko. Tylko ten potworny gorac, zly stan drogi, zachod slonca i napiete nerwy sprawialy, ze od czasu do czasu ulegala zdenerwowaniu. Co do Jake'a... no coz, niewiele moglaby o nim powiedziec. Trudno bylo zauwazyc, czy on w ogole ma jakies nerwy. -Stacja benzynowa? - spojrzal na nia ponownie. - Musi gdzies tu byc. Sluzy lokalnej spolecznosci. W tej okolicy mieszka okolo 0,9 osoby na obszarze stu mil kwadratowych! - Sarkazm Jake'a nie byl skierowany w strone Liz, dotyczyl raczej sytuacji, w jakiej sie znalezli. Co wiecej, Liz odkryla w jego glosie cos nowego. Byc moze nie byl calkowicie pozbawiony nerwow. Jednak jego brak poczucia humoru byl irytujacy. -Az tylu? Naprawde? - Przez chwile miala ochote przylaczyc sie do chlodu Jake'a... ale tylko przez chwile. Jednak zaraz wzruszyla ramionami. - Skad ona by sie tu wziela? Chodzi mi o stacje. -To pozostalosc po goraczce zlota - odpowiedzial. - Rzad australijski dotuje takie miejsca, inaczej by nie przetrwaly. To takie oazy, stacje dla przypadkowego wedrowca. Nie oczekuj zbyt wiele. Moze butelke cieplego piwa - no i sam ja otwieraj... tak, wiem, ze o tym wiesz - zadnego pozywienia, a jesli zechcesz isc do toalety, to lepiej, zebys sie zalatwila, zanim tam dotrzemy. Jakas mile przed nimi droga znikala: byl to rodzaj optycznego zludzenia, podobnie jak drgajace powietrze. W miare jak wzgorza robily sie coraz wyzsze, droga zaczynala wspinac sie do gory, ale w stosunku do wzgorz wygladalo na to, ze poruszaja sie po rownej powierzchni. Jednak dzwiek silnika dowodzil czego innego: land-rover pracowal teraz ciezej. Minela kolejna minuta i znalezli sie na szczycie wzniesienia. Jake zatrzymal samochod, oboje wysiedli i podreptali w przeciwnych kierunkach. Jake wrocil pierwszy. Kiedy Liz wrocila, stal w otwartych drzwiach i patrzyl przez lornetke na droge przed nimi. -Widzisz cos? - spytala, jednoczesnie podziwiajac Jake'a stojacego na jednej nodze. Jego waskie posladki i biodra opinaly jeansy. Jednak reszta ciala nie byla waska. Byl wysoki, mniej wiecej sto osiemdziesiat piec centymetrow, i mial dlugie nogi oraz rece. Ciemnobrazowe wlosy pasowaly do brazowych oczu. Mial smukla twarz i zapadniete policzki. Moze moglby sie lepiej odzywiac... jednak z drugiej strony dodatkowe kilogramy na pewno by go spowolnily. Mial waskie, nawet okrutne wargi. Kiedy sie usmiechal, to nie mozna bylo miec pewnosci, czy to na pewno jest wyraz poczucia humoru. Jego wlosy byly dlugie jak lwia grzywa i trzymal je zwiazane z tylu. Mial kanciasta szczeke, z lekko widoczna blizna po lewej stronie. Jego nos byl zlamany, co przypominalo Liz nosy Indian amerykanskich. Mial szerokie ramiona i choc byl szczuply, to pod brazowa skora widac bylo napeczniale bicepsy. Co do ud, to Liz takze wyobrazala sobie... -Stacja benzynowa - odpowiedzial. - Na poboczu jest znak z napisem "Stacja przy starej kopalni". Na prawo jest droga do dystrybutorow... a wlasciwie dystrybutora. A to co? Jeszcze jeden znak z napisem... co? - Zmarszczyl czolo. -No co? - spytala Liz. -Z napisem "Zobacz stwora" - odpowiedzial Jake. - Tyle ze napisali s-t-f-o-r-a. Ha! Stfora... - pokrecil glowa. -W okolicy nie widac zadnej szkoly - zauwazyla Liz. Nastepnie przylozyla dlon do lewego policzka i zaslaniajac sie od promieni zachodzacego slonca, dodala: - Masz niezly wzrok. Te literki musza byc malutkie, nawet patrzac przez lornetke. -To koniecznosc w wypadku snajpera - mruknal. - Musi miec wzrok sto na sto. -Ale ty nie jestes snajperem, nie jestes tez innym zabojca. Juz nie - przerwala raptownie, z chwila gdy zdala sobie sprawe z tego, ze moze byc w bledzie. Jednak teraz to na pewno co innego. Jake podal jej lornetke, spojrzal na nia, ale nic nie powiedzial. Patrzac przez szkla, Liz dopasowala ostrosc, zobaczyla pojedynczy dystrybutor stacji benzynowej i stojacy, a raczej chwiejacy sie przy nim barak, najwyrazniej wzniesiony bezposrednio na skale. Droga omijala zabudowania i ciagnela sie dalej, znikajac na polnocy. Kiedy Liz patrzyla przez lornetke, Jake przygladal sie jej. Uznal, ze jest to w porzadku, gdyz nie wiedziala, ze na nia patrzy. To byla dziewczyna - nie, kobieta - widok, ktory koil zmeczony wzrok. Ale Jake Cutter nie mogl patrzec na nia w taki sposob. Kobieta juz byla, a po niej nic nie moze sie pojawic. Nigdy. Jednak gdyby istniala taka mozliwosc... to moglaby miec ksztalty Liz Merrick. Miala niecale sto siedemdziesiat centymetrow wzrostu, waska talie i pelne zaokraglenia w miejscach, ktore moglyby miec znaczenie. Albo dla kogo mialyby znaczenie. Czarne jak noc wlosy byly krotko obciete, "na chlopca". Nie byly to wlosy Nataszy, rowniez nogi byly calkiem inne. Ale usmiech Liz... musial przyznac, ze cos bylo w jej usmiechu. Cos jak promien swiatla, promien, ktorego Jake nie chcialby poznac, poniewaz wiedzial, jak szybko swiatlo moze zgasnac. Tak jak swiatlo Nataszy... -Niezbyt zachecajace - zauwazyla Liz, z trudem oddychajac przez usta. -Slucham? - wrocil na ziemie. -Ten smietnik. -Tak, to dobre okreslenie. To pewnie wejscie do starej kopalni. Stad nazwa "Stacja przy starej kopalni". -Co o tym sadzisz? - spytala, kiedy wsiedli do samochodu. -Najlepiej nic nie sadzic - odpowiedzial, a Liz mogla tylko przytaknac. Przypomnial sobie, jak malo mu powiedziano. Starali sie zatem nie myslec i utrzymujac ten stan, toczyli sie w dol wzgorza do odleglej o cwierc mili "Stacji przy starej kopalni"... Kiedy zjechali z drogi i skrecili w kierunku baraku, pojawilo sie elektryczne swiatlo. Zaczal blyskac i bzyczec jakis znak, by w koncu okazac sie migoczacym neonem. Przez brudne okna z wnetrza baraku swiecilo zolte swiatlo zarowek. W pradawnej rzecznej dolinie, wyschnietej od niepamietnych czasow, wraz z zachodem slonca sciemnialo sie bardzo szybko, a nawet gwaltownie. Ochlodzilo sie, na pewno nie bylo zimno - nie w sytuacji, gdy pogode tworzy El Nino - bylo jednak chlodniej. Kiedy podjechali pod dystrybutor, Jake pomogl Liz wlozyc na siebie cienka bluze safari i siegnal do wnetrza samochodu po kurtke dla siebie. Na zachodzie, ponad wzgorzami, wciaz widac bylo zlota poswiate. Jednak szybko sciemnialo sie i wokol zaczynal panowac kolor sepii. Na wschodzie mozna juz bylo zobaczyc blysk pierwszych gwiazd, ktore pojawily sie ponad czarnymi gorami. Jakies dwadziescia piec krokow na prawo od glownego baraku znajdowal sie mniejszy budynek wkopany czesciowo w ziemie. Tablica z napisem "Zobacz Stfora" wskazywala w tamtym kierunku. -Co to za stwor? - zastanawiala sie glosno Liz. Jednak tym razem otworzyly sie nagle drzwi i stala w nich jakas postac. Postac udzielila odpowiedzi na zadane pytanie: -A taki diabelnie smieszny, zapewniam pania! - po czym wlasciciel niskiego, grobowego glosu podszedl, pokazujac sie w calej okazalosci. -Troche juz pozno, wiec jak chce zobaczyc, niech wezmie latarke. Zarowki sie skonczyly... albo je napsul. Swiatlem sie on nie przejmuje, ten koles, stfor. Czym dla was moge sluzyc? Benzyny? Jake pokiwal glowa i zsunal kapelusz do tylu. -Tak, do pelna. -Ach! Jestescie Angolami? Zagubione wymoczki? Co to dalej bedzie? - usmiechnal sie szeroko, pokrecil glowa. - Tylko zartowalem. Nie przejmujcie sie mna. W gruncie rzeczy byl to przyjaznie wygladajacy staruszek, raczej nieprzywykly do towarzystwa. Mial male, swinskie oczka i twarz zarosnieta dluga broda. Kiedy odkrecal korek wlewu paliwa, chude nogi trzesly sie pod nim, jakby za chwile mial sie przewrocic. Starajac sie dodatkowo upewnic i przeprosic, dodal jeszcze: -Prosze sie nie obrazac. -Nie ma sprawy - usmiechnela sie Liz. Jake podziwial ja: miala calkowicie niezaangazowany glos turystki. - Czy mozemy sie czegos napic? Za nami dluga droga w upale, a przed nami jeszcze spory kawal. Jest moze piwo? Ma pan piwo, prawda? -Czy kiedykolwiek spotkaliscie Australijczyka - (w rzeczywistosci powiedzial Ostrylczyka) - ktory nie mialby pod reka piwa? - starzec znowu szeroko sie usmiechnal, wlaczyl pompe, podal weza Jake'owi, po czym ruszyl do baraku, zeby pomoc Liz otworzyc wewnetrzne drzwi. - Niech sie pani obsluzy po prostu. Stoja na polkach nad barem. Nie ma za bardzo wyboru. Wlasciwie tylko Fosters! Moje ulubione. A poniewaz wiekszosc piwa wypijam sam, dlatego taki wybor. -Dobrze - powiedziala Liz. - To takze moje ulubione. Jake patrzyl, jak wchodza do srodka, zmarszczyl brwi, trzymajac jednoczesnie weza w rece. Zaakceptowal cos takiego bez zadnego oporu. Krew by to zalala! Pozniej... tylko ze nalewanie paliwa do zarlocznego rovera wydaje sie trwac wiecznosc. Zatem Jake nalal tylko trzy czwarte baku, odlozyl weza na dystrybutor i starajac sie zachowac niewzruszony wyraz twarzy, ruszyl do baraku sladem starego i Liz. Byl wsciekly na siebie, ze stracil ja z oczu, chocby to trwalo tylko chwile. Spojrzala na niego tuz przed odejsciem. Jej zielone oczy byly troszke zbyt waskie, zanadto zaniepokojone. W srodku jednak nie bylo tak zle, jak przypuszczal. Lub jak mogloby byc. Pustynny pyl przykleil sie od zewnatrz do okien, co przyciemnilo swiatlo i stwarzalo mroczne wrazenie dla osoby patrzacej z zewnatrz. Ale w srodku: mogla to byc typowa stacja benzynowa znajdujaca sie w interiorze milion mil donikad. Takie bylo pierwsze wrazenie Jake'a. Za bar sluzyla deska polozona na dwoch beczkach. Za siedzenia sluzyly mniejsze beczki. Liz siedziala na jednej z nich, a stary podal jej zamkniete piwo, ktore trzymala w rece. Musiala zapytac go o to, czy byl tu sam, i teraz prawdopodobnie odpowiadal: -Sam? Ja? Nie, nie calkiem. A poza tym lubie byc sam ze soba. Kilku chlopakow mi pomaga. Teraz ich nie ma. Nie jest tak zle. No i jakis dzien temu przejezdzala tedy ciezarowka. -Ciezarowka? - zdziwila sie Liz. - Tutaj? Stary pokiwal glowa. -Cholera wie, dokad jechali! No wlasnie! Wy dokad jedziecie? Czego tutaj szukacie? Jake rozejrzal sie po pomieszczeniu, podszedl do baru i poprosil o piwo... Stary, nie czekajac na odpowiedz Liz, siegnal po butelke i podal Jake'owi. -Szybko sie uwinales! - powiedzial. - Tylko dolewales? Tak szybko nie daloby sie napelnic calego baku. -Tak - odparl Jake. Wstrzasnal butelka i z wprawa popchnal kapsel kciukiem. Nastepnie zmienil temat, pozwalajac, by cieple piwo pienilo sie. -Nie masz w puszkach? - Podal butelke Liz, wzial jej butelke i powtorzyl trick z podobnym rezultatem. Piwo mialo sporo gazu. Butelki mialy swoj wiek, ale nikt ich wczesniej nie otwieral. -Puszki? Nie lubie - odpowiedzial stary. - To tylko nowoczesne gowno! W butelkach jest lepsze. - Po czym odwrocil sie do Liz. - Co mowilas? -Nic - odpowiedziala - to ty mowiles. Pytales, co tutaj robimy. -No wlasnie - nalegal. -Potrafisz zachowac tajemnice? - usmiechnela sie. Wzruszyl chudymi ramionami, usiadl na beczce, mowiac: -A niby komu mam powiedziec? -Odwiedzilismy krewnych w Wilunie i postanowilismy sie pobrac. No i przyjechalismy tutaj, bo nie chcielismy, zeby nas ktos znalazl. -Co ty powiesz? Miesiac miodowy! Uciekliscie i nie zostawiliscie zadnego namiaru? Bez kontaktu, zupelnie sami na pustyni Gibsona. Ho, ho! Co za miejsce na miesiac miodowy... -Dokladnie to samo mu mowilam - zgodzila sie z nim Liz, oskarzycielsko pokazujac palcem na Jake'a. -Wybieramy sie na polnoc, chcemy zobaczyc jeziora i... -Jeziora? - przerwal mu stary, marszczac brwi. Chcecie zwiedzic jeziora? - Z zastanowieniem pokiwal glowa i mruknal: - Wielkie rozczarowanie was czeka. -Tak? - Jake uniosl ze zdziwienia brwi do gory. Ale stary tylko sie glosno rozesmial, walac reka w udo. -Jeziorowe rozczarowanie! - nasmiewal sie. - Jeziora na polnocy. Niech mnie szlag! Jeziora powiadacie? Cha, cha! Samo bloto i sol. Nic wiecej nie zostalo. -No i dzikie zwierzeta! - zaprotestowala Liz. -Ano, to tez - powiedzial. - Co mnie to zreszta obchodzi. Mam tutaj w koncu wlasne dzikie zwierzeta. -Stwora? - zainteresowal sie Jake. -Wlasnie, to on - stary pokiwal glowa. - Chcecie go zobaczyc? Jake nie byl juz tak bardzo zainteresowany starym. Chcial jednak lepiej przyjrzec sie barakowi, a raczej temu, co bylo za nim czy tez pod nim. Liz potrafila wyczuc jego ciekawosc, chocby nie wiadomo jak bardzo chcial ja ukryc przed starym. Ponadto wiedziala, ze i tak musza sprawdzic to miejsce, wiec postanowila cos zrobic. Poza tym stary nie wygladal na kogos, kto moglby stanowic zagrozenie. -Chcialabym go zobaczyc - powiedziala. - Co to za tajemnica? No i co to za stwor? Moze to tylko jakis zmutowany pies dingo, cos, co ma przyciagnac podroznych? - nastepnie zwrocila sie do swojego partnera: - A co z toba, Jake? Pojdziesz ze mna zobaczyc te rzecz? Jake pokrecil glowa i pociagnal z butelki. -Nie, dzieki. Ale jak chcesz zobaczyc jakiegos parchatego kundla, to prosze bardzo. - Wypowiedzenie tych slow sporo go kosztowalo. Niech to diabli! Mieli sie nie rozdzielac. Mial nadzieje, ze Liz wiedziala, co robi. W koncu zajmowala sie tymi sprawami dluzej od niego. I to takze wkurzalo Jake'a; fakt, ze ona tu dowodzila. -Latarka - powiedzial stary, biorac z polki ciezka, oblana guma latarke i wreczajac ja Liz. - Bedziesz jej potrzebowac. Trzymam go z dala od slonca, bo by mu zaszkodzilo na oczy. Tam za barakiem jest juz ciemno, a tam gdzie klatka, jest jeszcze ciemniej. Kiedy niepewnie rozgladala sie dookola i nie ruszala sie, stary przechylil glowe i powiedzial: -Och, po prostu idz za znakami, to wszystko. Liz spojrzala na niego, scisnela latarke i odpowiedziala: -Chcesz, zebym poszla tam sama? -Ciezko sie tam zgubic! - odparl. Ale po chwili podniosl sie i odsunal od baru. - To ze starosci. Nie chce mi sie juz chodzic. Ale ma pani racje, taka niewiasta nie powinna sama blakac sie w ciemnosciach. Prosze trzymac sie za mna, panienko. Za starym Bruce'em. - I poszli. Jake wyjal z kieszeni pager i wlaczyl. Gdy Liz znajdzie sie w opalach, wystarczy, ze nacisnie przycisk i Jake bedzie wiedzial o klopotach... i na odwrot. W tej grze bylo wielce mozliwe, ze on takze wykona niewlasciwy ruch. Tak sobie myslal, w chwili gdy odchodzil od baru i przechodzil za kurtyne zawieszona pod sufitem. Z latwoscia i niezwykle szybko znalazl sie w kopalnianym chodniku, w czyms, co bylo bardzo niezwykle... Liz szla za starym (Bruce? Chyba wiekszosc Australijczykow ma tak na imie -pomyslala. - Chyba ich tu tylu, co Johnow w Londynie) w kierunku mniejszego baraku, ktory zdawal sie wyrastac wprost ze skaly. Bylo juz calkiem ciemno, a latarka nie miala zbyt dobrych baterii. Wlasciwie baterie byly na wyczerpaniu. Oczywiscie stary raczej sie tym nie przejmowal, poniewaz byl w koncu u siebie. Jednak Liz sie tym przejmowala. I chociaz szla za Bruce'em powoli i ostroznie -przede wszystkim po to, zeby Jake mogl sie dobrze rozejrzec po okolicy - to faktycznie dwa razy sie potknela; raz o spory kamien, a innym razem wpadajac do dolka. Pewnie i tak by sie potykala, zeby zwolnic marsz, tak wiec konczace sie baterie byly niezlym pretekstem. -Jestesmy na miejscu - powiedzial stary, przekrecajac klucz w zgrzytajacym zamku i otwierajac drzwi. Dalej byly jeszcze jedne drzwi. Bruce, o ile faktycznie mial tak na imie, siegnal do nich niezwykle dluga reka i popchnal je, a druga popchnal Liz, aby weszla do srodka. Rozpoznala ten szczegolny zapach. Bylo to cos pierwotnego, cos, co spoczywa w genetycznych pokladach pamieci kazdego czlowieka: zdolnosc do rozpoznania legowiska drapieznika. Ale sa zapachy i zapachy, a ten zapach niczego nie przypominal. A moze byla to gnijaca mieszanka wielu znanych jej zapachow. Nagle zdala sobie sprawe z tego, ze to nie tylko sam zapach, ale ze zaczyna wlaczac sie jej talent. Smrod nie dochodzil wylacznie do nozdrzy, docieral takze do umyslu! I wtedy zaczela zastanawiac sie, gdzie jest jego zrodlo, skupila sie na emanacji tego obcego smrodu. Czy to barak tak smierdzial? Moze to, co sie w nim znajdowalo? Moze to Bruce tak smierdzial? Z ciemnych glebi poziomego kopalnianego szybu dobiegl jakis dzwiek. I podobnie jak sa pewne znaczace roznice w zapachach, tak tez sa roznice w dzwiekach. Liz z trudem zlapala powietrze, skierowala slabnace swiatlo latarki w glab tunelu i dostrzegla ruch. Jakas plynaca, wzbierajaca, zblizajaca sie ciemnosc. Cos, co na tle czerni bylo jeszcze ciemniejsze i przybieralo ksztalt. To cos mialo swiecace zolte oczy w ksztalcie oczu bestii, a jednak posiadajace inteligencje, nie byly calkowicie dzikie, gdyby tak bylo, to wpatrywalyby sie w swiatlo latarki, jak to czyni krolik ze swiatlami samochodu! Jednak przez chwile popatrzyly. A potem: -Ty! - Liz przelozyla latarke do lewej reki, prawa zas siegnela do kieszeni, wyciagajac stamtad malego browninga. Kciukiem odbezpieczyla bron i wycelowala w starego... a raczej w puste miejsce, gdzie byl jeszcze przed chwila. Gdzies w ciemnosciach nocy slyszala odglos jego krokow i zgrzyt zamka w zamykanych drzwiach! Niech to krew zaleje! Tu sie chyba faktycznie krew poleje! Wraz z jej zdolnosciami -ktore zbyt dlugo ukrywala w intencji zamaskowania celu wizyty - pojawily sie jej najgorsze leki. Wiedziala, kim jest stfor i co moze jej zrobic. Ale nawet w takiej sytuacji nie czula sie calkowicie bezradna. Wciskajac latarke pod pache, odnalazla biper i nacisnela przycisk alarmu... i dokladnie w tej samej chwili uslyszala, jak Jake nadaje sygnal pomocy! Szok, jaki wywolal w niej szybki dzwiek "bip! bip! bip!", sprawil, ze omal nie upuscila latarki, jednak jakos udalo sie jej nie zgubic. Trzymajac razem rece, skierowala pistolet oraz latarke przez grube na cal prety klatki. Kiedy jednak slabe swiatlo latarki oswietlilo wnetrze klatki, Liz dostrzegla cos, czego wczesniej nie zauwazyla. Klatka miala drzwiczki, ktore byly zamykane na lancuch z klodka, tylko ze klodka wisiala wewnatrz klatki! Wiedziala, co musi zrobic: siegnac poprzez prety, pociagnac za drzwiczki, zamknac je i zatrzasnac klodke. Praca dla dwoch rak. Ponownie wlozyla latarke pod pache, pistolet zas wsadzila do kieszeni. Czolgajac sie, drzac w polmroku, Liz przelozyla drzace dlonie miedzy pretami... majac przez caly czas swiadomosc, ze to cos zbliza sie i obserwuje swoimi oczami w kolorze siarki... zas biper wciaz brzeczy, wysylajac swoj krzyk niczym jakies przestraszone zwierzatko... az w koncu niespodziewanie pojawia sie koszmarne spostrzezenie: A jesli ta rzecz ma klucz do klodki? W tej samej chwili Liz Merrick poczula sie jak jakies przerazone zwierzatko - ludzkie zwierzatko. Natomiast rzecz przyblizala sie coraz bardziej. Szla ku niej szybem i wcale nie miala cech ludzkich, choc byc moze kiedys byla czlowiekiem. Juz prawie do niej siegala; poczula goracy smrod jej oddechu! Liz zacisnela mocno oczy i desperacko starala sie dosiegnac klodki. Juz ja otwierala... A to juz tu bylo! Jego twarz, oswietlona zoltym promieniem latarki wciaz tkwiacej pod pacha. To patrzylo na nia! I: -Achhhhhh! - to lub on, stfor, westchnal. - Dziewczyna. A raczej kobieta. Swiezutka. Och, jak bardzo dobrze cie tutaj spotkac! To taka... opatrznosc. Achhhhh! - Jego zimne, bardzo zimne dlonie wziely z jej rak klodke, uwolnily je z lancucha, sprawily, ze brzeczac spadl na brudna podloge... II Mroczni mieszkancy W tym samym czasie Jake Cutter przeszedl jakies sto jardow w glab lagodnie opadajacego szybu. Szyb byl niewatpliwe wejsciem do starej kopalni; sciany i sklepienie bylo obudowane drewnem, a na posadzce znajdowaly sie szyny waskotorowki. Jake nie martwil sie tym, ze stara kopalnia moze sie zawalic.Cos go jednak martwilo. Odkryl, ze wolalby byc gdzies indziej lub z kims innym. Cos, co rzeczywiscie powodowalo mocne zamieszanie i na dodatek zdarzylo mu sie tylko dwa razy w zyciu i to w najbardziej ekstremalnych okolicznosciach. Takie mysli towarzyszyly Jake'owi Cutterowi w chwili, gdy waski snop swiatla kieszonkowej latarki oswietlal pierwszy z kilku bocznych tuneli odchodzacych od glownego szybu kopalni. Jak dotad podloga pokryta byla gruba warstwa kurzu i piachu. Jednak w srodku miedzy szynami piach i kurz byly odgarniete na bok tak, jakby wczesniej przechodzilo tedy wiele osob. Jednak dokad mialyby isc te osoby? Zapewne stary wlasciciel korzystal z tego miejsca jako magazynu. Wskazywaly na to poniewierajace sie kartonowe pudla po wycieraczkach do szyb, roznych rodzajach oleju, swiec zaplonowych oraz licznych czesciach samochodowych wielu marek. Ciekawe, ze mozna by sie spodziewac tylu kartonow raczej blizej wejscia. Ale bylo tu bardzo wiele znakow wskazujacych na dosc niedawna aktywnosc. Po co ktokolwiek mialby tu wchodzic? Byc moze byli to jacys ciekawscy turysci lub badacze starych kopaln? Ale slady wskazywaly, ze bylo ich dosc sporo i to calkiem niedawno. Zaczynalo wygladac na to, ze mogloby to byc miejsce, w ktorym pod zadnym pozorem nie powinni sie rozdzielac z Liz. Oczywiscie znal powody, dla ktorych ruszyli w roznych kierunkach, ale teraz... ...Co to bylo? Jake zastygl bez ruchu. W bocznym korytarzach od dawna nikt nic nie kopal; prawdopodobnie byly to stare szyby, w ktorych gornicy poszukiwali "zyly zlota". W scianach bocznych tuneli z pewnoscia bylo sporo kwarcu. Ale rowniez i tutaj widac bylo slady na posadzce - w niektorych miejscach byly to wyrazne odciski stop - i kiedy Jake przygladal sie sladom, w jednym z odgalezien rozlegl sie odglos. Bylo to westchniecie lub ziewniecie, tak jakby sie ktos wlasnie budzil. Jake wiedzial, ze na dworze, w dolinie znajdujacej sie na pustyni Gibsona, zapanowala juz ciemnosc. Jednak nie bylo tak ciemno jak tutaj. Gdzies tam byla Liz razem ze staruchem. Moze nie tylko z nim. Ponadto ten australijski akcent byl troche zbyt szorstki, bylo w nim cos jakby cyganskiego. Jezu! Teraz Jake byl pewien, ze w bocznych tunelach cos sie porusza - na pewno w wiecej niz w jednym z nich. To zmusilo go do natychmiastowego dzialania. Jednak jedyna akcja, jaka mogl podjac w tym miejscu i czasie, byla ucieczka! Za jego plecami w kierunku wyjscia glowny tunel lagodnie zakrecal. Ruszajac biegiem do wyjscia, Jake oswietlal latarka sufit, starajac sie uniknac zderzenia z deskami, ktore co kilka metrow zwisaly z gornej czesci drewnianej obudowy chodnika. Zmierzajac w strone wyjscia, siegnal po swoj pager, szykujac sie do wyslania sygnalu do Liz. Nie uwazal, ze znajduje sie w bezposrednim zagrozeniu zycia, jednak jesli Liz nie wiedziala o zagrozeniu, to sygnal pagera moglby ja uprzedzic o nadchodzacym zagrozeniu. Z drugiej strony nie chcial z niego korzystac, poniewaz odglos pagera moglby zaalarmowac jakies istoty znajdujace sie w jej poblizu. Minelo jakies dwadziescia sekund i Jake zatrzymal sie naprzeciw zaslonki wiszacej w tylnym wejsciu do baraku. Za zaslonka pojawil sie cien oswietlonej sylwetki mezczyzny. Jake rozpoznal starego wlasciciela stacji benzynowej. Zgasil latarke i tuz za slupem przylgnal do sciany, wyciagnal browninga kal. 9 mm i po cichu go odbezpieczyl. W sama pore. Mruczac cos pod nosem, stary wyszedl zza zaslonki i skierowal sie wprost na Jake'a; w istocie nie mogl isc inna droga. Jednak w dobiegajacym z baraku swietle sposob poruszania sie bynajmniej nie mial nic wspolnego ze starym czlowiekiem! Szedl sprezystym krokiem mlodzienca, a jego zmacony wzrok nie byl juz dluzej ukryty wsrod sieci zmarszczek i w workowatych powiekach. Zamiast tego jego oczy swiecily dzika zolcia, a ich srodek plonal czerwienia niczym ogniem! Jake nie potrzebowal juz ostrzezen ani dowodow. Teraz nie mial zadnych watpliwosci, co to za miejsce i z czym przyszlo mu sie zmierzyc. Stajac w pozycji doswiadczonego strzelca, wymierzyl uwaznie i nacisnal spust. Ale jego cel zobaczyl lub wyczul Jake'a w chwili, gdy ten oddawal strzal. Plynnym ruchem niemal przeplynal na druga strone i przylgnal do sciany. Jake, zauwazajac, ze nie trafil, oddal drugi strzal. Kula odbila sie rykoszetem od sciany szybu, skrzesala iskry i obsypala odlamkami szyje oraz twarz "starego". Stary otrzasnal sie, wyprostowal i stanal posrodku chodnika. Przylozyl reke do szyi troche ponizej ucha, spojrzal z zaciekawieniem na palce i stwierdzil: -Krew? Tylko tyle: krew. Jednak jego glos juz nie nalezal do starszej osoby, a jego oczy mialy calkowicie czerwony kolor. Jake, wiedzac, ze nie moze sobie pozwolic na niecelny strzal, ruszyl do przodu. Za soba slyszal oznaki aktywnosci: glosne stapanie, jakies glosy odpowiadaly na pytania. -To olow, prawda? - powiedzial niskim, zachrypnietym glosem zblizajacy sie osobnik. - Cha, cha! Smialo, postrzelaj sobie. Byc moze zauwazysz, ze mam zapotrzebowanie na olow. -A na srebro? - odpowiedzial Jake, rownoczesnie naciskajac spust. Wypowiadajac te slowa troche ryzykowal, byl jednak pewien siebie i swojego celu. I byc moze w ostatniej chwili wampir zdolal wyczuc, ze jego przeciwnik posiada przewage. Sprobowal zatem blyskawicznie sie przemiescic, jednak nie zrobil tego dostatecznie szybko. Srebrna kula trafila go w prawe ramie, obrocila i przygwozdzila do sciany. Jego gardlo wycharczalo: Ach! Ach! Zlapal sie za ramie i opadl na prawe kolano. Jake przeskoczyl obok niego i pobiegl za zaslonke. Moze powinien zostac i dokonczyc dziela. Gdyby byl kims innym, to bez watpienia dokonczylby, ale mimo zagrozenia Jake ciagle byl Jakiem Cutterem, ktory jeszcze nie osiagnal ostatecznego stopnia desperacji. Wpadl do baru, odrzucil zagradzajaca mu droge oparta na dwoch beczkach deske i nie zatrzymujac sie ani na chwile, wybiegl w ciemnosc nocy, skrecajac w lewo, i popedzil w strone drugiego szybu. Tam zdaniem starego znajdowal sie stfor i Jake mial nadzieje, ze byla tam takze Liz, w miejscu gdzie ja zostawil ow klamliwy, spiskujacy, nieumarly wlasciciel tej strasznej posesji. Wchodzac do szybu, siegnal do kieszeni, zeby uruchomic pager... Zimne rece tego czegos na dloniach Liz... pager bez konca wysylal piszczaca prosbe o pomoc (a moze bylo to ostrzezenie, jesli tak, to spoznione)... i ta rzecz podobna do najgorszego koszmaru usmiechala sie do niej zza pretow. Ale rownie dobrze prety mogly byc z papieru, poniewaz drzwi klatki wciaz byly uchylone. Stwor uwolnil jej reke i pchnal drzwi. Liz zastygla w bezruchu, jednak juz po chwili z paralizu wyrwal ja glos Jake'a. -Liz! Liz! Gdzie jestes, u diabla? Mial absolutna racje: wlasnie tam byla! Domyslala sie jednak, ze Jake juz o tym wie. W kopalni panowala calkowita ciemnosc. Widac bylo jedynie potworne oczy wroga. Liz wydobyla swojego miniaturowego browninga. Wlozyla lufe miedzy prety i zaciskajac zeby, strzelila. -Co? - odezwal sie budzacy groze glos, w ktorym slychac bylo odrobine zdziwienia. Kiedy to cos puscilo uchwyt, trzasnela mu drzwiczkami prosto w twarz i rzucila sie do drzwi prowadzacych do szybu. Dobiegla do drzwi i pociagnela za klamke. Ale stwor byl tuz za nia, czula na szyi jego goracy i cuchnacy oddech, jego wzbierajaca coraz blizsza moc obecna w ciemnosci. -Liz? - zza drzwi dobiegl glos Jake'a. Uslyszal strzal i stanal przed zamknietymi drzwiami. Slyszala, jak przeklina i grzebie w zamku. -Odsun sie od drzwi! - zawolal. Miala sie odsunac? W chwili, gdy tuz za nia cos nawolywalo: -Urgh, ach! ach! -Jezu! - powiedziala Liz, odwracajac sie szybko i strzelajac po raz drugi i trzeci. Groteskowy czarny cien stwora podniosl sie na chwile do gory i przewrocil na plecy, rozposcierajac rece i tryskajac krwia. Ale w czarnym korytarzu mozna bylo dostrzec wiecej cieni, o ktorych Liz jeszcze przed chwila nic nie wiedziala! Huk jej broni zgral sie w czasie z wystrzalem z pistoletu Jake'a, ktory zdewastowal zamek w drzwiach. Po chwili wybiegla, wpadajac wprost w jego ramiona. Przytrzymal ja i prawie bez tchu wyrzucil z siebie: -To miejsce. To jest tu. Tego wlasnie szukalismy. -Myslisz, ze kurwa nie wiem o tym? - sapnela. Juz po chwili biegli do rovera, majac nadzieje odzyskac bezpieczenstwo i zdrowe zmysly. Jednak bezpieczenstwo, a zwlaszcza zdrowe zmysly wydawaly sie byc dosc daleko. Wezszy korytarz za ich plecami byl pelen potykajacych sie, podobnych do zombi sylwetek. Bylo ich kilka, co najmniej cztery, moze piec. Natomiast przed nimi... -Boze wszechmogacy! - Jake z trudem wzial oddech. Na niebie swiecil ksiezyc i dobrze oswietlal okolice. Podobnie bylo z gwiazdami, ktore wyraznie swiecily na tle czarnego nieba. Dzieki temu zobaczyli wyraznie, co na nich czeka w poblizu samochodu. -No to jestesmy zalatwieni - Liz niemal sie udlawila. - Boze, nie moge oddychac! -Ja tez nie moge - odpowiedzial Jake. - Ale nie panikuj i nie zdejmuj zatyczek. To jeszcze nie koniec. Nasze pagery na pewno powiadomily reszte. Juz sa w drodze. -Nie mozemy... caly czas uciekac - odparla, idac wraz z nim sciezka dochodzaca do drogi. - Jak odzyskamy samochod, kiedy to cos tam na nas czeka? -Rozdzielmy sie - odpowiedzial Jake. - Kieruj sie w strone drogi... i biegnij na polnoc... ja sprobuje sie pogonic z ta banda potworow. Ale wampiry sie nie przejmowaly. Nie biegly, spokojnie sobie szly, niektore z nich trzymaly rece w kieszeniach, rozgladaly sie i kopaly po drodze kamyczki, niespiesznie podazajac za swoim lupem. Dziewczyna bedzie latwiejsza, kiedy sie zmeczy. No i nie powinny jej uszkodzic, bo najpierw wszyscy po kolei lub moze dwoch, trzech naraz skorzystaja z niej, zeby pozniej wyssac jej krew. Co do mezczyzny: na pewno ma dobra krew, silna. Ale tez zadal Bruce'owi Trennierowi sporo bolu, powinien zatem najpierw z nim sie spotkac. Mozliwe, ze nie bedzie miec reki, nogi albo obu konczyn. Bruce'owi pozostanie tylko dokonczenie dziela. Przyszly Lord Trennier na pewno szybko dojdzie do siebie i wyzdrowieje. -Uwazajcie, srebro! - uslyszeli nagle glos Trenniera. Byl to przekaz telepatyczny. - Ci ludzie sa bardzo podejrzani. Stosuja kule ze srebra, co moze oznaczac, ze na krotka mete moga powaznie zaszkodzic niektorym z nas, a na dluzsza mete stanowia zagrozenie dla wszystkich. Musze ich przesluchac. Lapcie ich zywcem i to szybko! - W jego glosie dalo sie wyczuc tlumiony bol. Srebrne kule? To zmuszalo do ostroznosci. Natomiast ponaglenia przyspieszaly krok. Liz doszla prawie do szczytu wzniesienia. Dalej mogla z gorki popedzic do drogi. Ale jeden ze scigajacych zdolal ja okrazyc i wyprzedzic. Chcac dostac sie na droge, nie mozna bylo go ominac. Skrecila w prawo, kierujac sie tam, gdzie ostatnio widziala Jake'a. W miedzyczasie ktos lub cos wlaczylo silnik land-rovera. Zapalily sie swiatla samochodu i dwiema smugami oswietlily okolice. Kierujacy samochodem na pewno bedzie scigac Jake'a. Ukrywanie talentu nie mialo dalej sensu. Odslonila umysl i zaczela poszukiwac mysli swojego partnera, starajac sie go zlokalizowac. Liz nie mogla tylko odbierac mysli, jednak wiedziala, ze inne umysly - szczegolnie umysly wampirow - moga wyczuc jej obecnosc, nawet odczytac jej mysli. Wiekszosc wampirow posiadala taka zdolnosc. Najlepsze (a raczej najgorsze) z nich potrafily wyczuc obecnosc czlowieka, tak jak to czyni pies gonczy ze zwierzyna. Ale w koncu... i tak wiedzialy, ze ona jest tutaj. Bez trudu skontaktowala sie z umyslem Jake'a: -O kurwa! - myslal. - Maja samochod! Scigaja mnie! - Pomimo tego nie wyczuwalo sie w nim paniki. Mial za soba dostatecznie duzo trudnych doswiadczen. -Zrob to! - probowala przeslac mu Liz. - Na litosc boska, zrob to teraz! Na pewno jej nie slyszal. Ale moze ujawni sie teraz ten drugi Jake, jego druga cecha. Najwyrazniej nic z tego. Za plecami Liz slychac bylo glosne kroki, rozrzucajace na boki kamyki spod stop. Przyspieszyla (wlasciwie byl to finisz, poniewaz zaczynalo brakowac jej sil), nabrala wiecej powietrza i pobiegla w strone zrodla mysli Jake'a... Jake takze czul sie przyparty do muru, ale najwyrazniej nie byla to jeszcze ostatecznosc. Dusily go zatyczki w nosie, ale ostrzezono go o niebezpieczenstwie, jakie niesie ich zdejmowanie. Wszystko pieknie, ale wdychanie zapylonego powietrza sprawialo mu bol. Poza tym i tak juz najprawdopodobniej zostal pobrudzony i zakazony krwia. Boze, z jaka rozkosza napilby sie teraz piwa, nawet cieplego, ale raczej nie byloby na to teraz czasu! Rover byl juz tuz za nim, w chwili gdy Jake dostrzegl glaz o plaskim szczycie. Wiedzial, ze jesli nie uda mu sie wskoczyc na skale, to dostanie sie pod kola samochodu. Moze nie bedzie to mialo skutku smiertelnego, ale na pewno wypadnie z gry. Wysoki glaz byl jego ostatnia szansa. Wskoczyl na skale i wdrapal sie na plaski szczyt. Land-rover zatrzymal sie przed glazem. W samochodzie siedzialo dwoch mezczyzn, a przynajmniej tak wygladali. Jeden wygladal na lekko oszolomionego, prawdopodobnie byl swiezo przemienionym rekrutem lub niewolnikiem. Ale drugi kierowca... mial na ustach iscie szatanski usmiech. Moze porucznik? Jake nie mial pojecia. W koncu pierwszy raz zetknal sie z czyms takim. W koncu! Kierowca blyskawicznie wyskoczyl z samochodu i zniknal gdzies w poblizu skaly, zanim Jake zdazyl do niego wycelowac. Drugi byl wolniejszy i Jake pierwszym strzalem trafil go w glowe. Kimkolwiek lub czymkolwiek by byl, niepredko wstanie znowu na nogi. Jake pomimo swoich doswiadczen nie czul sie najlepiej, wiedzac, ze wlasnie zabil czlowieka. Tyle ze to akurat nie byl czlowiek, juz nie. Jednak bok glowy wampira eksplodowal jak glowa czlowieka - czerwonym, wilgotnym sprayem, jesli byly tam jakies inne kolory, to w swietle ksiezyca wszystkie wygladaly na czarne... ...I wtedy Jake spytal sam siebie: jakiego ksiezyca? Chmura, jedna