brian lumley Nekroskop XI Najezdzcy Tlumaczenie: Robert Palusinski vis-r-vis etiuda Krakow 2006 Tytul oryginalu: Necroscope: Invaders Copyright (C) by Brian Lumley, 1999 Dla Dave'a McDougle, Ralpha Jessie, Robba Coutinho, Monte Z. Ogle, Sarah Fitton i Heather Allen, przyjaciol i czytelnikow, ktorzy od dawna obcuja z moimi ksiazkami, co, mam nadzieje, potrwa jeszcze dlugo... Prolog Jethro Manchester zbudowal w Xanadu kopule rozkoszy, a wlasciwie kasyno o nazwie "Kopula Rozkoszy". Jednak mialo to miejsce przed laty i od tego czasu szczescie odwrocilo sie od Manchestera. Obecnie zarowno kasyno, jak i osrodek sportow gorskich w Xanadu nalezal do Arystotelesa Milana. Nowy wlasciciel postanowil wprowadzic pewne zmiany w wygladzie budynkow.Kasyno faktycznie bylo wielka kopula wykonana ze szkla i chromu zlokalizowana na plaskowyzu w australijskich gorach Macphersona. Choc zaszlo juz slonce, to prace nad przystosowaniem Xanadu do wizji nowego wlasciciela nie ustawaly. Za kilka dni mialo nastapic otwarcie obiektu. Na samym szczycie kopuly miescily sie prywatne apartamenty Milana, ktory osobiscie dogladal przebiegu prac. Jednak obecnosc Milana przeszkadzala Derekowi Hinchowi, a wlasciwie go denerwowala. Hinch byl malarzem i dekoratorem wnetrz, jednak powoli zaczynal sie czuc bardziej jak robotnik pracujacy na wysokosciach. Wewnatrz kopuly nie bylo tak zle... upadek nie grozil powaznymi obrazeniami, gdyby popelnil klasyczna pomylke zwiazana z checia cofniecia sie o kilka krokow w celu podziwiania swojej pracy. Jednak na zewnatrz odleglosc od ziemi wynosila jakies piecdziesiat, szescdziesiat stop, a to budzilo niepokoj. Dzieki Bogu prace na zewnatrz zostaly juz zakonczone. Ale zeby na czarno? Malowac okna na czarno, i to po obu stronach? To nie mialo zadnego sensu. Mr Milan musial byc jakims ekscentrykiem, troche pomylonym, tyle ze strasznie nadzianym, a przez to poteznym. Do tego ta muzyka... pokrecona, przerazajaca, niekonczaca sie muzyka! Na koncu dlugiego, skrecajacego pod niewielkim katem baru pokrytego mahoniowa sklejka stala swiecaca, stara szafa grajaca. Kiedy Milan nie mial nic do roboty, siadal z drinkiem w reku w fotelu obok szafy i sluchal muzyki... tych samych melodii czy piosenek, albo muzyki, i trwalo to bez konca. Hinch sila rzeczy byl takze zmuszony do sluchania, co doprowadzalo go do obledu! Nie chodzi o to, ze Hinch nie lubil swojej pracy, bardzo chetnie ja wykonywal i to zlecenie bardzo mu odpowiadalo, ale koniecznosc sluchania kazdego kawalka po trzydziesci lub czterdziesci razy z rzedu przez siedem kolejnych nocy przekraczala jego mozliwosci. Dzieki Bogu robota miala sie juz ku koncowi! No i te noce! Diabli nadali! Czy naprawde nie mozna bylo pracowac za dnia? Do diabla! Czy Milan, podobnie jak inni pokreceni milionerzy, nie mogl spac w nocy? No i psiakrew dlaczego musial wysluchiwac tej piekielnej muzyki wlasnie podczas pracy? Co on tam teraz puszczal? Rozne melodie zlewaly sie w glowie Hincha w jedna kakofonie. Nie bardzo wiedzac, co w danej chwili jest grane, Hinch potrafil przewidziec nastepny kawalek. Pan piekny-bogaty-popierdoleniec Milan wlaczal kolejne utwory wedlug pewnego porzadku. Dla Hincha byl to jednak porzadek wynikajacy z nieporzadku, cos zbyt zagmatwanego, jak na sposob pojmowania Hincha. Aha, ten pamietam - "Taniec Zorby"! Bazuki, szybkie bicie w bebny i Anthony pieprzony Quinn tanczacy na plazy! Grecki kawalek, ktory byl rownie stary jak maszyneria, ktora przywracala go do zycia. Jeden z tych utworow, ktore nigdy nie umieraja. Gdyby to zalezalo od Hincha, to usmiercilby ten kawalek natychmiast! Kiedy tylko skonczyla sie melodia, Hinch bez cienia watpliwosci wiedzial, co bedzie nastepne. Byl to blues z domieszka country and western, i ze slowami zbyt trudnymi do zrozumienia dla Hincha... mile w odbiorze, nawet kojace w pewnej mierze... o ile nie musialbys tego wysluchiwac dziesiatki razy w ciagu wieczora! Jakis stary Murzyn spiewajacy o swoim cierpieniu. Jednak dla Hincha cierpienie polegalo na koniecznosci wysluchiwania tego bez konca. -Wiec nie podoba sie panu moja muzyka, panie Hinch? - odezwal sie niski, ale lagodny glos. Bylo w nim cos z mruczenia, ale niezbyt podobnego do mruczenia kota. Z drugiej strony ruchy Milana mialy kocie cechy. Chwytajac swoimi dlugimi palcami szklanke z drinkiem, przeszedl kilka krokow od baru i podszedl do otwartego okna, aby popatrzec w ciemnosc nocy. Gdyby go nie zamalowano na czarno - pomyslal Hinch - to nie trzeba by otwierac tego pieprzonego okna! Zreszta i tak tam nie ma na co patrzec. Na glos zas odpowiedzial: -Czyzbym cos mowil o muzyce? Czesto przy pracy mowie do siebie. Ale to nic waznego. - Kurwa, oczywiscie, ze to cos waznego! Mam juz kompletnie dosyc ciebie, twojej zasranej muzyki, popieprzonego Xanadu i tej piekielnej czarnej farby! Z wysokosci dwunastu stop spojrzal w dol na Milana. Stal na przesuwanym rusztowaniu i wlasnie konczyl zamalowywac ostatnia kwatere okna. No i skonczone: cala wewnetrzna powierzchnia, kazda stopa kwadratowa setek stop kwadratowych szkla, na ktore najpierw trzeba bylo nalozyc podklad, potem pomalowac na czarno, a w koncu pokryc warstwa lakieru poliuretanowego, ktora stanowila dodatkowe zabezpieczenie. Podwojnie zasrana robota! -Moze za malo panu zaplacilem? - odezwal sie Milan, z chwila gdy Hinch odlozyl rolke, wytarl rece i zabieral sie do schodzenia na dol. -Wynagrodzenie jest OK - odparl Hinch. Mial szesc stop wzrostu, ale i tak musial troche podniesc glowe, zeby spojrzec na twarz swego pracodawcy. - I chcialbym je zaraz otrzymac. Za calosc pracy. -Skoro wynagrodzenie ci sie podoba - powiedzial Milan - to moze chodzi ci o muzyke. A moze chodzi ci o mnie? Czy ci sie cos we mnie nie podoba? Kiedy mowil, Hinch uwaznie sie mu przygladal. Arystoteles Milan byl czlowiekiem tego pokroju, ze trzeba bylo spojrzec na niego co najmniej dwa razy. Na pierwszy rzut oka mogl miec czterdziesci, czterdziesci piec lat. Trudno bylo definitywnie okreslic wiek, poniewaz jego spojrzenie nosilo cechy pozaczasowe. Prawdopodobnie mial szescdziesiatke, ale szprycowal sie drogimi malpimi hormonami czy czyms w tym rodzaju. Cos plynelo w jego zylach, cos, co utrzymywalo go w dobrej formie. Bogaty dran! Czy byl kims obcym? Nie trzeba bylo znac jego nazwiska, aby stwierdzic, ze byl Wlochem z domieszka krwi greckiej. Mial dlugie, kruczo-czarne wlosy zaczesane do tylu, co uwydatnialo wysokie czolo. Byl przystojny; w typie srodziemnomorskim, ktory przyciaga do siebie stada kobiet. Hinch domyslal sie, ze sypialnia Milana roila sie od wszelkiego rodzaju mlodych, pieknych, zepsutych niewiast. Mial miesiste uszy i troche dziwny nos, troche zbyt plaski, jakby natura zanadto go cofnela. No i nozdrza byly zbyt duze. Takze luki brwiowe wznoszace sie ponad zapadnietymi, czarnymi oczami... oczami, ktore najbardziej zadziwialy w wygladzie Milana. Niby czarne jak atrament, a jednak budzily watpliwosci, poniewaz patrzac na nie pod katem, mozna bylo dostrzec zlote albo zolte przeblyski. Oczy sprawialy, ze Milan byl podobny do drapieznego ptaka. Czy byl przystojny? Byc moze Hinch sie mylil. Byl to raczej rodzaj magnetyzmu, cos dziwnego i obcego. Czy byl typem srodziemnomorskim? Jego trupio blada karnacja i krwistoczerwone usta nie pasowaly do tego obrazu. Ten Milan byl kims szczegolnym. Rodzajem zagadki. Kims nieznanym o nieustalonym pochodzeniu. -Zaplace po zakonczeniu pracy - zagrzmial niskim glosem Milan. - A robota jeszcze nie jest skonczona. -Co? - Hinch zmierzyl go wzrokiem. Jednak trudno bylo kogos takiego po prostu mierzyc. Milan byl zbyt pewny siebie, a moze zbyt pewny swoich smierdzacych pieniedzy? Hinch zauwazyl jednak, ze pomimo gory zawszonych milionow w starciu wrecz dalby sobie z nim rade. Hinch byl silnym, brutalnym zabijaka, zwyciezca kilkunastu turniejow bokserskich. Milan zas mial dlonie pianisty, a paluszki jak panienka! Hm! Hinch gotow byl sie zalozyc o wszystko, ze Milan nigdy nie poczul piesci na swoim obrzydliwym nosie. Milan przekrzywil nieco glowe, spojrzal z zaciekawieniem i powiedzial: -Najpierw poszlo o muzyke, pozniej problemy z praca w nocy, teraz... teraz sprawa osobista, i to do tego stopnia, ze obrazasz mnie, a nawet smiesz mierzyc swa sile z moja. Niczym jakis przeciwnik... tak jakbys w ogole mogl sie ze mna mierzyc. A moze to tylko zazdrosc? Hinch zorientowal sie nagle, ze choc pomyslal wlasnie o tym, to w istocie nigdy nie wypowiedzial zadnej z tych mysli. Nawet tej o muzyce! Czy to bylo tak oczywiste? Byl juz jednak zmeczony. Zmienil wiec temat i zapytal: -To co z ta praca do dokonczenia? Mam nadzieje, ze nie probujesz sie wymigac od zaplaty, co? - Sposob, w jaki to wypowiedzial, a wlasciwie jak warknal, wyraznie pokazywal, co moze grozic w wypadku nie wyplacenia umowionej kwoty. -Absolutnie nie - odpowiedzial Milan. - Zaplata to jest cos, co na pewno cie nie ominie. Dostaniesz ja bez watpienia. Ale na zewnatrz, troche na lewo od tego otwartego okna, jest nie pomalowane miejsce. I to mi sprawia cierpienie, nie moge sobie poradzic z nadmiarem slonca. Moje oczy i skora sa zbyt delikatne. Tak wiec swiatlo moze przejsc poprzez okno, ale nie moze dotrzec do mnie. Musisz dokonczyc prace. Tak sie umawialismy, panie Hinch. Niech Bog sie nad toba zmiluje, popierdolencu! - pomyslal Hinch. Skierowal sie w strone okna, ostroznie sie przez nie wychylil i spojrzal w lewo. -Bog? - odezwal sie Milan, stojac tuz za nim. - Twoj bog, panie Hinch? Hm, jesli istnieje cos takiego - a jego sfera wplywow jest rownie szeroka, jak pan przypuszcza - to moge zalozyc, ze zmilowal sie nade mna dosc dawno temu. -Co? - powiedzial Hinch, zaskoczony nagla zmiana glosu Milana. Milan zblizyl sie i szczuplymi palcami mocno chwycil Hincha za reke. Przysunal sie jeszcze bardziej i z twarza odlegla zaledwie o kilka cali, z usmiechem na ustach syknal: -Raczej nie przejmujesz sie pan wyzszymi sprawami, nieprawdaz, panie Hinch? Przejmujesz sie niebiosami jeszcze mniej niz mna lub moja muzyka. -Krew by to zalala... - Hinch spojrzal w oczy, ktore bynajmniej nie byly juz czarne, ale calkowicie czerwone i swiecily niczym latarnie! -Krew? - powtorzyl za nim Milan glosem, ktory az bulgotal z zadzy. Dyszal goracym oddechem wprost w twarz Hincha. - O taaaaak! Ale nie twoja krew, nie tym razem, panie Hinch. Twoja krew nie jest tego godna. Nie jestes tego wart! -Jezus Maria! - wysapal Hinch, glos uwiazl mu w gardle, bezskutecznie probowal sie cofnac. -A wolaj, kogo ci sie podoba. - Milan nie przestawal dociskac go do krawedzi okna, kierujac jednoczesnie druga reke w strone karku Hincha. - Nikt i nic ci juz nie pomoze. -Jestes popierdolonym oblakancem! - szarpnal sie Hinch, probujac sie wyrwac. Jednak uchwyt Milana byl niewiarygodnie silny. -A ty jestes... niczym! - powiedzial Milan, probujac sie usmiechnac, albo raczej mozna powiedziec, ze cos zagoscilo na jego twarzy. Hinch zobaczyl to, ale nie mogl uwierzyc w to, co zobaczyl: wargi odwinely sie do tylu, zsuwajac sie z wydluzajacych sie szczek, zeby zaczely sie wydluzac, a nos odwinal sie do tylu, uwydatniajac powiekszone, obwachujace, wielkie nozdrza. Z kacika ust Milana skapywala krew. Milan uwolnil reke Hincha, zacisnal piesc i od dolu uderzyl go pod zebra. Cios podniosl Hincha w powietrze. Jednoczesnie Milan pchnal go do przodu i Hinch, tracac rownowage, zaczal spadac z rusztowania. Hinch polecial, lecz niezbyt daleko. Jeden poziom nizej zahaczyl o barierke i zawisnal czesciowo na brzuchu. W tej chwili otwarte okno znajdowalo sie jakies siedem, osiem stop ponad nim. Hinch slyszal, jak Milan przeklina. Starajac sie stanac na nogach, dostrzegl nad soba potworna twarz! Milan z szybkoscia blyskawicy oderwal sie od okna i zeskoczyl na kolyszace sie rusztowanie. Jego intencje byly oczywiste. W chwili ladowania Hinch wymierzyl mu kopniaka w krocze, jednak Milan chwycil go za stope, przekrecil i zlamal mu noge w kostce, a nastepnie siegnal dluga reka do gardla mezczyzny. Podniosl Hincha i przerzucil go przez barierke. Hinch spadal. Wygladal tak, jakby staral sie czegos zlapac w trakcie lotu. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe z tego, ze Milan cos jeszcze do niego mowi. Jednak nie byl w stanie rozroznic, czy slyszal glos, czy tylko szept rozbrzmiewajacy wewnatrz jego glowy. -Oto twoja zaplata - szepnal szalony glos. - Zaplata za zniewage. Chciales, to masz! Uderzajac glowa o podloge, Hinch umarl, jeszcze zanim bol moglby dotrzec do jego swiadomosci. Czaszka rozbila sie tak jak jajko zrzucone z wysoka i tak jak w wypadku jajka wnetrznosci czaszki zbryzgaly posadzke pomieszczenia. Straszna twarz na gorze nie przestawala sie usmiechac... stopniowo przybierajac ludzka twarz Arystotelesa Milana. W koncu Milan wzruszyl ramionami i mruknal pod nosem: -Chciales, to masz! Nastepnie wrocil do sluchania muzyki w samotnosci, gdzie zadna mysl z zewnatrz nie zaklocala mu wiecej odbioru w tym bardzo dziwnym miejscu... Miejscowa gazeta opisala pozniej nieszczesliwy wypadek, jaki wydarzyl sie przy remoncie kopuly. Poinformowano takze o wielkiej hojnosci Milana, ktory pokryl wszelkie wydatki zwiazane z pogrzebem, a takze zlozyl spory datek na rece wdowy po Dereku Hinchu... CZESC PIERWSZA: Jak I Zobacz stfora Bylo goraco jak diabli. Muchy wielkosci paznokcia popelnialy samobojstwo, uderzajac w przednia szybe samochodu. Ostatnie oznaki cywilizacji zostaly sto piecdziesiat mil za nimi.-No no - odezwal sie Jake Cutter, scierajac palcami pot z czola i strzepujac palce za oknem specjalnie przystosowanego land-rovera. Dach samochodu byl zdjety, a okna opuszczone, jednak goracy wiatr, ktory szarpal australijskimi kapeluszami o szerokim rondzie i naciagal tasiemki pod broda, wcale nie dawal ochlody. Wydawalo sie, ze ciagle zmierzaja do srodka paleniska. Rozciagajaca sie przed nimi droga, ktora wlasciwie byla udeptanym szlakiem, wila sie jak smuga dymu na tle pustego, bezustannie rozszerzajacego sie krajobrazu. Za samochodem ciagnal sie dlugi na mile ogon z kurzu i spalin. -To juz twoje piate "no, no" - odpowiedziala Liz Merrick. - Czy tak objawia sie twoja gadatliwosc? -A niby co mam powiedziec? - nawet na nia nie popatrzyl, chociaz wiekszosc mezczyzn nie moglaby powstrzymac sie od spojrzenia. - Czyz nie jest goraco? Pewnie z czterdziesci stopni! Wiecej nie potrafie powiedziec, bo nie dam rady szerzej otworzyc ust. Liz skrzywila sie. -Zastanawiam sie, gdzie do diabla oni mieszkaja? Chyba jest jeszcze dosyc daleko, co? -Slonce zaczyna zachodzic. Za jakies pol godziny ochlodzi sie. Zimno na pewno nie bedzie, ale bedzie mozna oddychac bez ryzyka usmazenia pluc - zauwazyl Jake. Odwrocila glowe, zeby popatrzec na niego. Mial kanciasta twarz, mocne rece trzymaly kierownice. Jake zupelnie zignorowal jej spojrzenie. Wolal trzymac ja na dystans. Ona zas pomyslala: - Rzeczywiscie jestesmy dziwna para! Nagle podskoczyli na nierownosci, co spowodowalo, ze Liz wrocila myslami na ziemie, natomiast jej cialo podskoczylo osiem cali do gory. -Jedz ostrozniej! - wyrzucila z siebie Liz. Jake kiwnal glowa, ale nie bylo w tym przeprosin, raczej brak obecnosci. Odwrocil glowe, by spojrzec na nia, a wlasciwie, jak zauwazyla Liz, poza nia - na zachod, gdzie rownolegle do drogi widac bylo rzad czerwonych wzgorz. Nawet z daleka widac bylo, ze wyzlobiono w nich dziury. To samo mozna bylo powiedziec o otaczajacej ich pustyni oraz o tej pozal sie Boze drodze. -To byle kopalnie. Kopalnie zlota - powiedzial Jake. -Zlota? - Liz starala sie ponownie znalezc wygodna pozycje na fotelu. - Hm! - pomyslala. - Tak jakbym w ogole przedtem wygodniej siedziala. -Znaleziono kilka samorodkow w okolicy i wybuchla niewielka goraczka zlota, ale niewiele wiecej wydobyto - powiedzial Jake. - Mozliwe, ze jest tu jeszcze troche zlota, ale najpierw musisz tutaj przezyc, zeby cos wykopac. Ale to nie jest tego warte... -Poniewaz nawet bez tego wrednego El Nino bylo to piekielnie niegoscinne miejsce do zycia - dokonczyla za niego. -Wlasnie - Jake w koncu popatrzyl na nia. -Niezle miejsce na spedzanie miodowego miesiaca. Nie powinnam sie na to zgodzic - zazartowala. -Taa! - odpowiedzial. Mruzac oczy, skierowal uwage na owalne wzgorza, ktorych szczyty stykaly sie ze zlota krawedzia slonca. -Mamy niski poziom paliwa - Liz dotknela paznokciem wskaznika. - Czy na pewno jest tutaj jakas stacja benzynowa? - Zgodnie z mapa powinna byc gdzies blisko. Tylko ten potworny gorac, zly stan drogi, zachod slonca i napiete nerwy sprawialy, ze od czasu do czasu ulegala zdenerwowaniu. Co do Jake'a... no coz, niewiele moglaby o nim powiedziec. Trudno bylo zauwazyc, czy on w ogole ma jakies nerwy. -Stacja benzynowa? - spojrzal na nia ponownie. - Musi gdzies tu byc. Sluzy lokalnej spolecznosci. W tej okolicy mieszka okolo 0,9 osoby na obszarze stu mil kwadratowych! - Sarkazm Jake'a nie byl skierowany w strone Liz, dotyczyl raczej sytuacji, w jakiej sie znalezli. Co wiecej, Liz odkryla w jego glosie cos nowego. Byc moze nie byl calkowicie pozbawiony nerwow. Jednak jego brak poczucia humoru byl irytujacy. -Az tylu? Naprawde? - Przez chwile miala ochote przylaczyc sie do chlodu Jake'a... ale tylko przez chwile. Jednak zaraz wzruszyla ramionami. - Skad ona by sie tu wziela? Chodzi mi o stacje. -To pozostalosc po goraczce zlota - odpowiedzial. - Rzad australijski dotuje takie miejsca, inaczej by nie przetrwaly. To takie oazy, stacje dla przypadkowego wedrowca. Nie oczekuj zbyt wiele. Moze butelke cieplego piwa - no i sam ja otwieraj... tak, wiem, ze o tym wiesz - zadnego pozywienia, a jesli zechcesz isc do toalety, to lepiej, zebys sie zalatwila, zanim tam dotrzemy. Jakas mile przed nimi droga znikala: byl to rodzaj optycznego zludzenia, podobnie jak drgajace powietrze. W miare jak wzgorza robily sie coraz wyzsze, droga zaczynala wspinac sie do gory, ale w stosunku do wzgorz wygladalo na to, ze poruszaja sie po rownej powierzchni. Jednak dzwiek silnika dowodzil czego innego: land-rover pracowal teraz ciezej. Minela kolejna minuta i znalezli sie na szczycie wzniesienia. Jake zatrzymal samochod, oboje wysiedli i podreptali w przeciwnych kierunkach. Jake wrocil pierwszy. Kiedy Liz wrocila, stal w otwartych drzwiach i patrzyl przez lornetke na droge przed nimi. -Widzisz cos? - spytala, jednoczesnie podziwiajac Jake'a stojacego na jednej nodze. Jego waskie posladki i biodra opinaly jeansy. Jednak reszta ciala nie byla waska. Byl wysoki, mniej wiecej sto osiemdziesiat piec centymetrow, i mial dlugie nogi oraz rece. Ciemnobrazowe wlosy pasowaly do brazowych oczu. Mial smukla twarz i zapadniete policzki. Moze moglby sie lepiej odzywiac... jednak z drugiej strony dodatkowe kilogramy na pewno by go spowolnily. Mial waskie, nawet okrutne wargi. Kiedy sie usmiechal, to nie mozna bylo miec pewnosci, czy to na pewno jest wyraz poczucia humoru. Jego wlosy byly dlugie jak lwia grzywa i trzymal je zwiazane z tylu. Mial kanciasta szczeke, z lekko widoczna blizna po lewej stronie. Jego nos byl zlamany, co przypominalo Liz nosy Indian amerykanskich. Mial szerokie ramiona i choc byl szczuply, to pod brazowa skora widac bylo napeczniale bicepsy. Co do ud, to Liz takze wyobrazala sobie... -Stacja benzynowa - odpowiedzial. - Na poboczu jest znak z napisem "Stacja przy starej kopalni". Na prawo jest droga do dystrybutorow... a wlasciwie dystrybutora. A to co? Jeszcze jeden znak z napisem... co? - Zmarszczyl czolo. -No co? - spytala Liz. -Z napisem "Zobacz stwora" - odpowiedzial Jake. - Tyle ze napisali s-t-f-o-r-a. Ha! Stfora... - pokrecil glowa. -W okolicy nie widac zadnej szkoly - zauwazyla Liz. Nastepnie przylozyla dlon do lewego policzka i zaslaniajac sie od promieni zachodzacego slonca, dodala: - Masz niezly wzrok. Te literki musza byc malutkie, nawet patrzac przez lornetke. -To koniecznosc w wypadku snajpera - mruknal. - Musi miec wzrok sto na sto. -Ale ty nie jestes snajperem, nie jestes tez innym zabojca. Juz nie - przerwala raptownie, z chwila gdy zdala sobie sprawe z tego, ze moze byc w bledzie. Jednak teraz to na pewno co innego. Jake podal jej lornetke, spojrzal na nia, ale nic nie powiedzial. Patrzac przez szkla, Liz dopasowala ostrosc, zobaczyla pojedynczy dystrybutor stacji benzynowej i stojacy, a raczej chwiejacy sie przy nim barak, najwyrazniej wzniesiony bezposrednio na skale. Droga omijala zabudowania i ciagnela sie dalej, znikajac na polnocy. Kiedy Liz patrzyla przez lornetke, Jake przygladal sie jej. Uznal, ze jest to w porzadku, gdyz nie wiedziala, ze na nia patrzy. To byla dziewczyna - nie, kobieta - widok, ktory koil zmeczony wzrok. Ale Jake Cutter nie mogl patrzec na nia w taki sposob. Kobieta juz byla, a po niej nic nie moze sie pojawic. Nigdy. Jednak gdyby istniala taka mozliwosc... to moglaby miec ksztalty Liz Merrick. Miala niecale sto siedemdziesiat centymetrow wzrostu, waska talie i pelne zaokraglenia w miejscach, ktore moglyby miec znaczenie. Albo dla kogo mialyby znaczenie. Czarne jak noc wlosy byly krotko obciete, "na chlopca". Nie byly to wlosy Nataszy, rowniez nogi byly calkiem inne. Ale usmiech Liz... musial przyznac, ze cos bylo w jej usmiechu. Cos jak promien swiatla, promien, ktorego Jake nie chcialby poznac, poniewaz wiedzial, jak szybko swiatlo moze zgasnac. Tak jak swiatlo Nataszy... -Niezbyt zachecajace - zauwazyla Liz, z trudem oddychajac przez usta. -Slucham? - wrocil na ziemie. -Ten smietnik. -Tak, to dobre okreslenie. To pewnie wejscie do starej kopalni. Stad nazwa "Stacja przy starej kopalni". -Co o tym sadzisz? - spytala, kiedy wsiedli do samochodu. -Najlepiej nic nie sadzic - odpowiedzial, a Liz mogla tylko przytaknac. Przypomnial sobie, jak malo mu powiedziano. Starali sie zatem nie myslec i utrzymujac ten stan, toczyli sie w dol wzgorza do odleglej o cwierc mili "Stacji przy starej kopalni"... Kiedy zjechali z drogi i skrecili w kierunku baraku, pojawilo sie elektryczne swiatlo. Zaczal blyskac i bzyczec jakis znak, by w koncu okazac sie migoczacym neonem. Przez brudne okna z wnetrza baraku swiecilo zolte swiatlo zarowek. W pradawnej rzecznej dolinie, wyschnietej od niepamietnych czasow, wraz z zachodem slonca sciemnialo sie bardzo szybko, a nawet gwaltownie. Ochlodzilo sie, na pewno nie bylo zimno - nie w sytuacji, gdy pogode tworzy El Nino - bylo jednak chlodniej. Kiedy podjechali pod dystrybutor, Jake pomogl Liz wlozyc na siebie cienka bluze safari i siegnal do wnetrza samochodu po kurtke dla siebie. Na zachodzie, ponad wzgorzami, wciaz widac bylo zlota poswiate. Jednak szybko sciemnialo sie i wokol zaczynal panowac kolor sepii. Na wschodzie mozna juz bylo zobaczyc blysk pierwszych gwiazd, ktore pojawily sie ponad czarnymi gorami. Jakies dwadziescia piec krokow na prawo od glownego baraku znajdowal sie mniejszy budynek wkopany czesciowo w ziemie. Tablica z napisem "Zobacz Stfora" wskazywala w tamtym kierunku. -Co to za stwor? - zastanawiala sie glosno Liz. Jednak tym razem otworzyly sie nagle drzwi i stala w nich jakas postac. Postac udzielila odpowiedzi na zadane pytanie: -A taki diabelnie smieszny, zapewniam pania! - po czym wlasciciel niskiego, grobowego glosu podszedl, pokazujac sie w calej okazalosci. -Troche juz pozno, wiec jak chce zobaczyc, niech wezmie latarke. Zarowki sie skonczyly... albo je napsul. Swiatlem sie on nie przejmuje, ten koles, stfor. Czym dla was moge sluzyc? Benzyny? Jake pokiwal glowa i zsunal kapelusz do tylu. -Tak, do pelna. -Ach! Jestescie Angolami? Zagubione wymoczki? Co to dalej bedzie? - usmiechnal sie szeroko, pokrecil glowa. - Tylko zartowalem. Nie przejmujcie sie mna. W gruncie rzeczy byl to przyjaznie wygladajacy staruszek, raczej nieprzywykly do towarzystwa. Mial male, swinskie oczka i twarz zarosnieta dluga broda. Kiedy odkrecal korek wlewu paliwa, chude nogi trzesly sie pod nim, jakby za chwile mial sie przewrocic. Starajac sie dodatkowo upewnic i przeprosic, dodal jeszcze: -Prosze sie nie obrazac. -Nie ma sprawy - usmiechnela sie Liz. Jake podziwial ja: miala calkowicie niezaangazowany glos turystki. - Czy mozemy sie czegos napic? Za nami dluga droga w upale, a przed nami jeszcze spory kawal. Jest moze piwo? Ma pan piwo, prawda? -Czy kiedykolwiek spotkaliscie Australijczyka - (w rzeczywistosci powiedzial Ostrylczyka) - ktory nie mialby pod reka piwa? - starzec znowu szeroko sie usmiechnal, wlaczyl pompe, podal weza Jake'owi, po czym ruszyl do baraku, zeby pomoc Liz otworzyc wewnetrzne drzwi. - Niech sie pani obsluzy po prostu. Stoja na polkach nad barem. Nie ma za bardzo wyboru. Wlasciwie tylko Fosters! Moje ulubione. A poniewaz wiekszosc piwa wypijam sam, dlatego taki wybor. -Dobrze - powiedziala Liz. - To takze moje ulubione. Jake patrzyl, jak wchodza do srodka, zmarszczyl brwi, trzymajac jednoczesnie weza w rece. Zaakceptowal cos takiego bez zadnego oporu. Krew by to zalala! Pozniej... tylko ze nalewanie paliwa do zarlocznego rovera wydaje sie trwac wiecznosc. Zatem Jake nalal tylko trzy czwarte baku, odlozyl weza na dystrybutor i starajac sie zachowac niewzruszony wyraz twarzy, ruszyl do baraku sladem starego i Liz. Byl wsciekly na siebie, ze stracil ja z oczu, chocby to trwalo tylko chwile. Spojrzala na niego tuz przed odejsciem. Jej zielone oczy byly troszke zbyt waskie, zanadto zaniepokojone. W srodku jednak nie bylo tak zle, jak przypuszczal. Lub jak mogloby byc. Pustynny pyl przykleil sie od zewnatrz do okien, co przyciemnilo swiatlo i stwarzalo mroczne wrazenie dla osoby patrzacej z zewnatrz. Ale w srodku: mogla to byc typowa stacja benzynowa znajdujaca sie w interiorze milion mil donikad. Takie bylo pierwsze wrazenie Jake'a. Za bar sluzyla deska polozona na dwoch beczkach. Za siedzenia sluzyly mniejsze beczki. Liz siedziala na jednej z nich, a stary podal jej zamkniete piwo, ktore trzymala w rece. Musiala zapytac go o to, czy byl tu sam, i teraz prawdopodobnie odpowiadal: -Sam? Ja? Nie, nie calkiem. A poza tym lubie byc sam ze soba. Kilku chlopakow mi pomaga. Teraz ich nie ma. Nie jest tak zle. No i jakis dzien temu przejezdzala tedy ciezarowka. -Ciezarowka? - zdziwila sie Liz. - Tutaj? Stary pokiwal glowa. -Cholera wie, dokad jechali! No wlasnie! Wy dokad jedziecie? Czego tutaj szukacie? Jake rozejrzal sie po pomieszczeniu, podszedl do baru i poprosil o piwo... Stary, nie czekajac na odpowiedz Liz, siegnal po butelke i podal Jake'owi. -Szybko sie uwinales! - powiedzial. - Tylko dolewales? Tak szybko nie daloby sie napelnic calego baku. -Tak - odparl Jake. Wstrzasnal butelka i z wprawa popchnal kapsel kciukiem. Nastepnie zmienil temat, pozwalajac, by cieple piwo pienilo sie. -Nie masz w puszkach? - Podal butelke Liz, wzial jej butelke i powtorzyl trick z podobnym rezultatem. Piwo mialo sporo gazu. Butelki mialy swoj wiek, ale nikt ich wczesniej nie otwieral. -Puszki? Nie lubie - odpowiedzial stary. - To tylko nowoczesne gowno! W butelkach jest lepsze. - Po czym odwrocil sie do Liz. - Co mowilas? -Nic - odpowiedziala - to ty mowiles. Pytales, co tutaj robimy. -No wlasnie - nalegal. -Potrafisz zachowac tajemnice? - usmiechnela sie. Wzruszyl chudymi ramionami, usiadl na beczce, mowiac: -A niby komu mam powiedziec? -Odwiedzilismy krewnych w Wilunie i postanowilismy sie pobrac. No i przyjechalismy tutaj, bo nie chcielismy, zeby nas ktos znalazl. -Co ty powiesz? Miesiac miodowy! Uciekliscie i nie zostawiliscie zadnego namiaru? Bez kontaktu, zupelnie sami na pustyni Gibsona. Ho, ho! Co za miejsce na miesiac miodowy... -Dokladnie to samo mu mowilam - zgodzila sie z nim Liz, oskarzycielsko pokazujac palcem na Jake'a. -Wybieramy sie na polnoc, chcemy zobaczyc jeziora i... -Jeziora? - przerwal mu stary, marszczac brwi. Chcecie zwiedzic jeziora? - Z zastanowieniem pokiwal glowa i mruknal: - Wielkie rozczarowanie was czeka. -Tak? - Jake uniosl ze zdziwienia brwi do gory. Ale stary tylko sie glosno rozesmial, walac reka w udo. -Jeziorowe rozczarowanie! - nasmiewal sie. - Jeziora na polnocy. Niech mnie szlag! Jeziora powiadacie? Cha, cha! Samo bloto i sol. Nic wiecej nie zostalo. -No i dzikie zwierzeta! - zaprotestowala Liz. -Ano, to tez - powiedzial. - Co mnie to zreszta obchodzi. Mam tutaj w koncu wlasne dzikie zwierzeta. -Stwora? - zainteresowal sie Jake. -Wlasnie, to on - stary pokiwal glowa. - Chcecie go zobaczyc? Jake nie byl juz tak bardzo zainteresowany starym. Chcial jednak lepiej przyjrzec sie barakowi, a raczej temu, co bylo za nim czy tez pod nim. Liz potrafila wyczuc jego ciekawosc, chocby nie wiadomo jak bardzo chcial ja ukryc przed starym. Ponadto wiedziala, ze i tak musza sprawdzic to miejsce, wiec postanowila cos zrobic. Poza tym stary nie wygladal na kogos, kto moglby stanowic zagrozenie. -Chcialabym go zobaczyc - powiedziala. - Co to za tajemnica? No i co to za stwor? Moze to tylko jakis zmutowany pies dingo, cos, co ma przyciagnac podroznych? - nastepnie zwrocila sie do swojego partnera: - A co z toba, Jake? Pojdziesz ze mna zobaczyc te rzecz? Jake pokrecil glowa i pociagnal z butelki. -Nie, dzieki. Ale jak chcesz zobaczyc jakiegos parchatego kundla, to prosze bardzo. - Wypowiedzenie tych slow sporo go kosztowalo. Niech to diabli! Mieli sie nie rozdzielac. Mial nadzieje, ze Liz wiedziala, co robi. W koncu zajmowala sie tymi sprawami dluzej od niego. I to takze wkurzalo Jake'a; fakt, ze ona tu dowodzila. -Latarka - powiedzial stary, biorac z polki ciezka, oblana guma latarke i wreczajac ja Liz. - Bedziesz jej potrzebowac. Trzymam go z dala od slonca, bo by mu zaszkodzilo na oczy. Tam za barakiem jest juz ciemno, a tam gdzie klatka, jest jeszcze ciemniej. Kiedy niepewnie rozgladala sie dookola i nie ruszala sie, stary przechylil glowe i powiedzial: -Och, po prostu idz za znakami, to wszystko. Liz spojrzala na niego, scisnela latarke i odpowiedziala: -Chcesz, zebym poszla tam sama? -Ciezko sie tam zgubic! - odparl. Ale po chwili podniosl sie i odsunal od baru. - To ze starosci. Nie chce mi sie juz chodzic. Ale ma pani racje, taka niewiasta nie powinna sama blakac sie w ciemnosciach. Prosze trzymac sie za mna, panienko. Za starym Bruce'em. - I poszli. Jake wyjal z kieszeni pager i wlaczyl. Gdy Liz znajdzie sie w opalach, wystarczy, ze nacisnie przycisk i Jake bedzie wiedzial o klopotach... i na odwrot. W tej grze bylo wielce mozliwe, ze on takze wykona niewlasciwy ruch. Tak sobie myslal, w chwili gdy odchodzil od baru i przechodzil za kurtyne zawieszona pod sufitem. Z latwoscia i niezwykle szybko znalazl sie w kopalnianym chodniku, w czyms, co bylo bardzo niezwykle... Liz szla za starym (Bruce? Chyba wiekszosc Australijczykow ma tak na imie -pomyslala. - Chyba ich tu tylu, co Johnow w Londynie) w kierunku mniejszego baraku, ktory zdawal sie wyrastac wprost ze skaly. Bylo juz calkiem ciemno, a latarka nie miala zbyt dobrych baterii. Wlasciwie baterie byly na wyczerpaniu. Oczywiscie stary raczej sie tym nie przejmowal, poniewaz byl w koncu u siebie. Jednak Liz sie tym przejmowala. I chociaz szla za Bruce'em powoli i ostroznie -przede wszystkim po to, zeby Jake mogl sie dobrze rozejrzec po okolicy - to faktycznie dwa razy sie potknela; raz o spory kamien, a innym razem wpadajac do dolka. Pewnie i tak by sie potykala, zeby zwolnic marsz, tak wiec konczace sie baterie byly niezlym pretekstem. -Jestesmy na miejscu - powiedzial stary, przekrecajac klucz w zgrzytajacym zamku i otwierajac drzwi. Dalej byly jeszcze jedne drzwi. Bruce, o ile faktycznie mial tak na imie, siegnal do nich niezwykle dluga reka i popchnal je, a druga popchnal Liz, aby weszla do srodka. Rozpoznala ten szczegolny zapach. Bylo to cos pierwotnego, cos, co spoczywa w genetycznych pokladach pamieci kazdego czlowieka: zdolnosc do rozpoznania legowiska drapieznika. Ale sa zapachy i zapachy, a ten zapach niczego nie przypominal. A moze byla to gnijaca mieszanka wielu znanych jej zapachow. Nagle zdala sobie sprawe z tego, ze to nie tylko sam zapach, ale ze zaczyna wlaczac sie jej talent. Smrod nie dochodzil wylacznie do nozdrzy, docieral takze do umyslu! I wtedy zaczela zastanawiac sie, gdzie jest jego zrodlo, skupila sie na emanacji tego obcego smrodu. Czy to barak tak smierdzial? Moze to, co sie w nim znajdowalo? Moze to Bruce tak smierdzial? Z ciemnych glebi poziomego kopalnianego szybu dobiegl jakis dzwiek. I podobnie jak sa pewne znaczace roznice w zapachach, tak tez sa roznice w dzwiekach. Liz z trudem zlapala powietrze, skierowala slabnace swiatlo latarki w glab tunelu i dostrzegla ruch. Jakas plynaca, wzbierajaca, zblizajaca sie ciemnosc. Cos, co na tle czerni bylo jeszcze ciemniejsze i przybieralo ksztalt. To cos mialo swiecace zolte oczy w ksztalcie oczu bestii, a jednak posiadajace inteligencje, nie byly calkowicie dzikie, gdyby tak bylo, to wpatrywalyby sie w swiatlo latarki, jak to czyni krolik ze swiatlami samochodu! Jednak przez chwile popatrzyly. A potem: -Ty! - Liz przelozyla latarke do lewej reki, prawa zas siegnela do kieszeni, wyciagajac stamtad malego browninga. Kciukiem odbezpieczyla bron i wycelowala w starego... a raczej w puste miejsce, gdzie byl jeszcze przed chwila. Gdzies w ciemnosciach nocy slyszala odglos jego krokow i zgrzyt zamka w zamykanych drzwiach! Niech to krew zaleje! Tu sie chyba faktycznie krew poleje! Wraz z jej zdolnosciami -ktore zbyt dlugo ukrywala w intencji zamaskowania celu wizyty - pojawily sie jej najgorsze leki. Wiedziala, kim jest stfor i co moze jej zrobic. Ale nawet w takiej sytuacji nie czula sie calkowicie bezradna. Wciskajac latarke pod pache, odnalazla biper i nacisnela przycisk alarmu... i dokladnie w tej samej chwili uslyszala, jak Jake nadaje sygnal pomocy! Szok, jaki wywolal w niej szybki dzwiek "bip! bip! bip!", sprawil, ze omal nie upuscila latarki, jednak jakos udalo sie jej nie zgubic. Trzymajac razem rece, skierowala pistolet oraz latarke przez grube na cal prety klatki. Kiedy jednak slabe swiatlo latarki oswietlilo wnetrze klatki, Liz dostrzegla cos, czego wczesniej nie zauwazyla. Klatka miala drzwiczki, ktore byly zamykane na lancuch z klodka, tylko ze klodka wisiala wewnatrz klatki! Wiedziala, co musi zrobic: siegnac poprzez prety, pociagnac za drzwiczki, zamknac je i zatrzasnac klodke. Praca dla dwoch rak. Ponownie wlozyla latarke pod pache, pistolet zas wsadzila do kieszeni. Czolgajac sie, drzac w polmroku, Liz przelozyla drzace dlonie miedzy pretami... majac przez caly czas swiadomosc, ze to cos zbliza sie i obserwuje swoimi oczami w kolorze siarki... zas biper wciaz brzeczy, wysylajac swoj krzyk niczym jakies przestraszone zwierzatko... az w koncu niespodziewanie pojawia sie koszmarne spostrzezenie: A jesli ta rzecz ma klucz do klodki? W tej samej chwili Liz Merrick poczula sie jak jakies przerazone zwierzatko - ludzkie zwierzatko. Natomiast rzecz przyblizala sie coraz bardziej. Szla ku niej szybem i wcale nie miala cech ludzkich, choc byc moze kiedys byla czlowiekiem. Juz prawie do niej siegala; poczula goracy smrod jej oddechu! Liz zacisnela mocno oczy i desperacko starala sie dosiegnac klodki. Juz ja otwierala... A to juz tu bylo! Jego twarz, oswietlona zoltym promieniem latarki wciaz tkwiacej pod pacha. To patrzylo na nia! I: -Achhhhhh! - to lub on, stfor, westchnal. - Dziewczyna. A raczej kobieta. Swiezutka. Och, jak bardzo dobrze cie tutaj spotkac! To taka... opatrznosc. Achhhhh! - Jego zimne, bardzo zimne dlonie wziely z jej rak klodke, uwolnily je z lancucha, sprawily, ze brzeczac spadl na brudna podloge... II Mroczni mieszkancy W tym samym czasie Jake Cutter przeszedl jakies sto jardow w glab lagodnie opadajacego szybu. Szyb byl niewatpliwe wejsciem do starej kopalni; sciany i sklepienie bylo obudowane drewnem, a na posadzce znajdowaly sie szyny waskotorowki. Jake nie martwil sie tym, ze stara kopalnia moze sie zawalic.Cos go jednak martwilo. Odkryl, ze wolalby byc gdzies indziej lub z kims innym. Cos, co rzeczywiscie powodowalo mocne zamieszanie i na dodatek zdarzylo mu sie tylko dwa razy w zyciu i to w najbardziej ekstremalnych okolicznosciach. Takie mysli towarzyszyly Jake'owi Cutterowi w chwili, gdy waski snop swiatla kieszonkowej latarki oswietlal pierwszy z kilku bocznych tuneli odchodzacych od glownego szybu kopalni. Jak dotad podloga pokryta byla gruba warstwa kurzu i piachu. Jednak w srodku miedzy szynami piach i kurz byly odgarniete na bok tak, jakby wczesniej przechodzilo tedy wiele osob. Jednak dokad mialyby isc te osoby? Zapewne stary wlasciciel korzystal z tego miejsca jako magazynu. Wskazywaly na to poniewierajace sie kartonowe pudla po wycieraczkach do szyb, roznych rodzajach oleju, swiec zaplonowych oraz licznych czesciach samochodowych wielu marek. Ciekawe, ze mozna by sie spodziewac tylu kartonow raczej blizej wejscia. Ale bylo tu bardzo wiele znakow wskazujacych na dosc niedawna aktywnosc. Po co ktokolwiek mialby tu wchodzic? Byc moze byli to jacys ciekawscy turysci lub badacze starych kopaln? Ale slady wskazywaly, ze bylo ich dosc sporo i to calkiem niedawno. Zaczynalo wygladac na to, ze mogloby to byc miejsce, w ktorym pod zadnym pozorem nie powinni sie rozdzielac z Liz. Oczywiscie znal powody, dla ktorych ruszyli w roznych kierunkach, ale teraz... ...Co to bylo? Jake zastygl bez ruchu. W bocznym korytarzach od dawna nikt nic nie kopal; prawdopodobnie byly to stare szyby, w ktorych gornicy poszukiwali "zyly zlota". W scianach bocznych tuneli z pewnoscia bylo sporo kwarcu. Ale rowniez i tutaj widac bylo slady na posadzce - w niektorych miejscach byly to wyrazne odciski stop - i kiedy Jake przygladal sie sladom, w jednym z odgalezien rozlegl sie odglos. Bylo to westchniecie lub ziewniecie, tak jakby sie ktos wlasnie budzil. Jake wiedzial, ze na dworze, w dolinie znajdujacej sie na pustyni Gibsona, zapanowala juz ciemnosc. Jednak nie bylo tak ciemno jak tutaj. Gdzies tam byla Liz razem ze staruchem. Moze nie tylko z nim. Ponadto ten australijski akcent byl troche zbyt szorstki, bylo w nim cos jakby cyganskiego. Jezu! Teraz Jake byl pewien, ze w bocznych tunelach cos sie porusza - na pewno w wiecej niz w jednym z nich. To zmusilo go do natychmiastowego dzialania. Jednak jedyna akcja, jaka mogl podjac w tym miejscu i czasie, byla ucieczka! Za jego plecami w kierunku wyjscia glowny tunel lagodnie zakrecal. Ruszajac biegiem do wyjscia, Jake oswietlal latarka sufit, starajac sie uniknac zderzenia z deskami, ktore co kilka metrow zwisaly z gornej czesci drewnianej obudowy chodnika. Zmierzajac w strone wyjscia, siegnal po swoj pager, szykujac sie do wyslania sygnalu do Liz. Nie uwazal, ze znajduje sie w bezposrednim zagrozeniu zycia, jednak jesli Liz nie wiedziala o zagrozeniu, to sygnal pagera moglby ja uprzedzic o nadchodzacym zagrozeniu. Z drugiej strony nie chcial z niego korzystac, poniewaz odglos pagera moglby zaalarmowac jakies istoty znajdujace sie w jej poblizu. Minelo jakies dwadziescia sekund i Jake zatrzymal sie naprzeciw zaslonki wiszacej w tylnym wejsciu do baraku. Za zaslonka pojawil sie cien oswietlonej sylwetki mezczyzny. Jake rozpoznal starego wlasciciela stacji benzynowej. Zgasil latarke i tuz za slupem przylgnal do sciany, wyciagnal browninga kal. 9 mm i po cichu go odbezpieczyl. W sama pore. Mruczac cos pod nosem, stary wyszedl zza zaslonki i skierowal sie wprost na Jake'a; w istocie nie mogl isc inna droga. Jednak w dobiegajacym z baraku swietle sposob poruszania sie bynajmniej nie mial nic wspolnego ze starym czlowiekiem! Szedl sprezystym krokiem mlodzienca, a jego zmacony wzrok nie byl juz dluzej ukryty wsrod sieci zmarszczek i w workowatych powiekach. Zamiast tego jego oczy swiecily dzika zolcia, a ich srodek plonal czerwienia niczym ogniem! Jake nie potrzebowal juz ostrzezen ani dowodow. Teraz nie mial zadnych watpliwosci, co to za miejsce i z czym przyszlo mu sie zmierzyc. Stajac w pozycji doswiadczonego strzelca, wymierzyl uwaznie i nacisnal spust. Ale jego cel zobaczyl lub wyczul Jake'a w chwili, gdy ten oddawal strzal. Plynnym ruchem niemal przeplynal na druga strone i przylgnal do sciany. Jake, zauwazajac, ze nie trafil, oddal drugi strzal. Kula odbila sie rykoszetem od sciany szybu, skrzesala iskry i obsypala odlamkami szyje oraz twarz "starego". Stary otrzasnal sie, wyprostowal i stanal posrodku chodnika. Przylozyl reke do szyi troche ponizej ucha, spojrzal z zaciekawieniem na palce i stwierdzil: -Krew? Tylko tyle: krew. Jednak jego glos juz nie nalezal do starszej osoby, a jego oczy mialy calkowicie czerwony kolor. Jake, wiedzac, ze nie moze sobie pozwolic na niecelny strzal, ruszyl do przodu. Za soba slyszal oznaki aktywnosci: glosne stapanie, jakies glosy odpowiadaly na pytania. -To olow, prawda? - powiedzial niskim, zachrypnietym glosem zblizajacy sie osobnik. - Cha, cha! Smialo, postrzelaj sobie. Byc moze zauwazysz, ze mam zapotrzebowanie na olow. -A na srebro? - odpowiedzial Jake, rownoczesnie naciskajac spust. Wypowiadajac te slowa troche ryzykowal, byl jednak pewien siebie i swojego celu. I byc moze w ostatniej chwili wampir zdolal wyczuc, ze jego przeciwnik posiada przewage. Sprobowal zatem blyskawicznie sie przemiescic, jednak nie zrobil tego dostatecznie szybko. Srebrna kula trafila go w prawe ramie, obrocila i przygwozdzila do sciany. Jego gardlo wycharczalo: Ach! Ach! Zlapal sie za ramie i opadl na prawe kolano. Jake przeskoczyl obok niego i pobiegl za zaslonke. Moze powinien zostac i dokonczyc dziela. Gdyby byl kims innym, to bez watpienia dokonczylby, ale mimo zagrozenia Jake ciagle byl Jakiem Cutterem, ktory jeszcze nie osiagnal ostatecznego stopnia desperacji. Wpadl do baru, odrzucil zagradzajaca mu droge oparta na dwoch beczkach deske i nie zatrzymujac sie ani na chwile, wybiegl w ciemnosc nocy, skrecajac w lewo, i popedzil w strone drugiego szybu. Tam zdaniem starego znajdowal sie stfor i Jake mial nadzieje, ze byla tam takze Liz, w miejscu gdzie ja zostawil ow klamliwy, spiskujacy, nieumarly wlasciciel tej strasznej posesji. Wchodzac do szybu, siegnal do kieszeni, zeby uruchomic pager... Zimne rece tego czegos na dloniach Liz... pager bez konca wysylal piszczaca prosbe o pomoc (a moze bylo to ostrzezenie, jesli tak, to spoznione)... i ta rzecz podobna do najgorszego koszmaru usmiechala sie do niej zza pretow. Ale rownie dobrze prety mogly byc z papieru, poniewaz drzwi klatki wciaz byly uchylone. Stwor uwolnil jej reke i pchnal drzwi. Liz zastygla w bezruchu, jednak juz po chwili z paralizu wyrwal ja glos Jake'a. -Liz! Liz! Gdzie jestes, u diabla? Mial absolutna racje: wlasnie tam byla! Domyslala sie jednak, ze Jake juz o tym wie. W kopalni panowala calkowita ciemnosc. Widac bylo jedynie potworne oczy wroga. Liz wydobyla swojego miniaturowego browninga. Wlozyla lufe miedzy prety i zaciskajac zeby, strzelila. -Co? - odezwal sie budzacy groze glos, w ktorym slychac bylo odrobine zdziwienia. Kiedy to cos puscilo uchwyt, trzasnela mu drzwiczkami prosto w twarz i rzucila sie do drzwi prowadzacych do szybu. Dobiegla do drzwi i pociagnela za klamke. Ale stwor byl tuz za nia, czula na szyi jego goracy i cuchnacy oddech, jego wzbierajaca coraz blizsza moc obecna w ciemnosci. -Liz? - zza drzwi dobiegl glos Jake'a. Uslyszal strzal i stanal przed zamknietymi drzwiami. Slyszala, jak przeklina i grzebie w zamku. -Odsun sie od drzwi! - zawolal. Miala sie odsunac? W chwili, gdy tuz za nia cos nawolywalo: -Urgh, ach! ach! -Jezu! - powiedziala Liz, odwracajac sie szybko i strzelajac po raz drugi i trzeci. Groteskowy czarny cien stwora podniosl sie na chwile do gory i przewrocil na plecy, rozposcierajac rece i tryskajac krwia. Ale w czarnym korytarzu mozna bylo dostrzec wiecej cieni, o ktorych Liz jeszcze przed chwila nic nie wiedziala! Huk jej broni zgral sie w czasie z wystrzalem z pistoletu Jake'a, ktory zdewastowal zamek w drzwiach. Po chwili wybiegla, wpadajac wprost w jego ramiona. Przytrzymal ja i prawie bez tchu wyrzucil z siebie: -To miejsce. To jest tu. Tego wlasnie szukalismy. -Myslisz, ze kurwa nie wiem o tym? - sapnela. Juz po chwili biegli do rovera, majac nadzieje odzyskac bezpieczenstwo i zdrowe zmysly. Jednak bezpieczenstwo, a zwlaszcza zdrowe zmysly wydawaly sie byc dosc daleko. Wezszy korytarz za ich plecami byl pelen potykajacych sie, podobnych do zombi sylwetek. Bylo ich kilka, co najmniej cztery, moze piec. Natomiast przed nimi... -Boze wszechmogacy! - Jake z trudem wzial oddech. Na niebie swiecil ksiezyc i dobrze oswietlal okolice. Podobnie bylo z gwiazdami, ktore wyraznie swiecily na tle czarnego nieba. Dzieki temu zobaczyli wyraznie, co na nich czeka w poblizu samochodu. -No to jestesmy zalatwieni - Liz niemal sie udlawila. - Boze, nie moge oddychac! -Ja tez nie moge - odpowiedzial Jake. - Ale nie panikuj i nie zdejmuj zatyczek. To jeszcze nie koniec. Nasze pagery na pewno powiadomily reszte. Juz sa w drodze. -Nie mozemy... caly czas uciekac - odparla, idac wraz z nim sciezka dochodzaca do drogi. - Jak odzyskamy samochod, kiedy to cos tam na nas czeka? -Rozdzielmy sie - odpowiedzial Jake. - Kieruj sie w strone drogi... i biegnij na polnoc... ja sprobuje sie pogonic z ta banda potworow. Ale wampiry sie nie przejmowaly. Nie biegly, spokojnie sobie szly, niektore z nich trzymaly rece w kieszeniach, rozgladaly sie i kopaly po drodze kamyczki, niespiesznie podazajac za swoim lupem. Dziewczyna bedzie latwiejsza, kiedy sie zmeczy. No i nie powinny jej uszkodzic, bo najpierw wszyscy po kolei lub moze dwoch, trzech naraz skorzystaja z niej, zeby pozniej wyssac jej krew. Co do mezczyzny: na pewno ma dobra krew, silna. Ale tez zadal Bruce'owi Trennierowi sporo bolu, powinien zatem najpierw z nim sie spotkac. Mozliwe, ze nie bedzie miec reki, nogi albo obu konczyn. Bruce'owi pozostanie tylko dokonczenie dziela. Przyszly Lord Trennier na pewno szybko dojdzie do siebie i wyzdrowieje. -Uwazajcie, srebro! - uslyszeli nagle glos Trenniera. Byl to przekaz telepatyczny. - Ci ludzie sa bardzo podejrzani. Stosuja kule ze srebra, co moze oznaczac, ze na krotka mete moga powaznie zaszkodzic niektorym z nas, a na dluzsza mete stanowia zagrozenie dla wszystkich. Musze ich przesluchac. Lapcie ich zywcem i to szybko! - W jego glosie dalo sie wyczuc tlumiony bol. Srebrne kule? To zmuszalo do ostroznosci. Natomiast ponaglenia przyspieszaly krok. Liz doszla prawie do szczytu wzniesienia. Dalej mogla z gorki popedzic do drogi. Ale jeden ze scigajacych zdolal ja okrazyc i wyprzedzic. Chcac dostac sie na droge, nie mozna bylo go ominac. Skrecila w prawo, kierujac sie tam, gdzie ostatnio widziala Jake'a. W miedzyczasie ktos lub cos wlaczylo silnik land-rovera. Zapalily sie swiatla samochodu i dwiema smugami oswietlily okolice. Kierujacy samochodem na pewno bedzie scigac Jake'a. Ukrywanie talentu nie mialo dalej sensu. Odslonila umysl i zaczela poszukiwac mysli swojego partnera, starajac sie go zlokalizowac. Liz nie mogla tylko odbierac mysli, jednak wiedziala, ze inne umysly - szczegolnie umysly wampirow - moga wyczuc jej obecnosc, nawet odczytac jej mysli. Wiekszosc wampirow posiadala taka zdolnosc. Najlepsze (a raczej najgorsze) z nich potrafily wyczuc obecnosc czlowieka, tak jak to czyni pies gonczy ze zwierzyna. Ale w koncu... i tak wiedzialy, ze ona jest tutaj. Bez trudu skontaktowala sie z umyslem Jake'a: -O kurwa! - myslal. - Maja samochod! Scigaja mnie! - Pomimo tego nie wyczuwalo sie w nim paniki. Mial za soba dostatecznie duzo trudnych doswiadczen. -Zrob to! - probowala przeslac mu Liz. - Na litosc boska, zrob to teraz! Na pewno jej nie slyszal. Ale moze ujawni sie teraz ten drugi Jake, jego druga cecha. Najwyrazniej nic z tego. Za plecami Liz slychac bylo glosne kroki, rozrzucajace na boki kamyki spod stop. Przyspieszyla (wlasciwie byl to finisz, poniewaz zaczynalo brakowac jej sil), nabrala wiecej powietrza i pobiegla w strone zrodla mysli Jake'a... Jake takze czul sie przyparty do muru, ale najwyrazniej nie byla to jeszcze ostatecznosc. Dusily go zatyczki w nosie, ale ostrzezono go o niebezpieczenstwie, jakie niesie ich zdejmowanie. Wszystko pieknie, ale wdychanie zapylonego powietrza sprawialo mu bol. Poza tym i tak juz najprawdopodobniej zostal pobrudzony i zakazony krwia. Boze, z jaka rozkosza napilby sie teraz piwa, nawet cieplego, ale raczej nie byloby na to teraz czasu! Rover byl juz tuz za nim, w chwili gdy Jake dostrzegl glaz o plaskim szczycie. Wiedzial, ze jesli nie uda mu sie wskoczyc na skale, to dostanie sie pod kola samochodu. Moze nie bedzie to mialo skutku smiertelnego, ale na pewno wypadnie z gry. Wysoki glaz byl jego ostatnia szansa. Wskoczyl na skale i wdrapal sie na plaski szczyt. Land-rover zatrzymal sie przed glazem. W samochodzie siedzialo dwoch mezczyzn, a przynajmniej tak wygladali. Jeden wygladal na lekko oszolomionego, prawdopodobnie byl swiezo przemienionym rekrutem lub niewolnikiem. Ale drugi kierowca... mial na ustach iscie szatanski usmiech. Moze porucznik? Jake nie mial pojecia. W koncu pierwszy raz zetknal sie z czyms takim. W koncu! Kierowca blyskawicznie wyskoczyl z samochodu i zniknal gdzies w poblizu skaly, zanim Jake zdazyl do niego wycelowac. Drugi byl wolniejszy i Jake pierwszym strzalem trafil go w glowe. Kimkolwiek lub czymkolwiek by byl, niepredko wstanie znowu na nogi. Jake pomimo swoich doswiadczen nie czul sie najlepiej, wiedzac, ze wlasnie zabil czlowieka. Tyle ze to akurat nie byl czlowiek, juz nie. Jednak bok glowy wampira eksplodowal jak glowa czlowieka - czerwonym, wilgotnym sprayem, jesli byly tam jakies inne kolory, to w swietle ksiezyca wszystkie wygladaly na czarne... ...I wtedy Jake spytal sam siebie: jakiego ksiezyca? Chmura, jedna pieprzona chmura na bezchmurnym nocnym niebie przeslonila ksiezyc bedacy w trzeciej kwarcie. Zrobilo sie calkowicie ciemno, a swiatla rovera byly skierowane w inna strone. W ciemnosci wampiry widza o wiele lepiej od ludzi. Jake musial teraz cos zrobic. Na powierzchni glazu mozna bylo wykonac jakies dwa kroki. Jake rozpedzil sie i skoczyl w kierunku rovera, rozstawiajac szeroko ramiona dla zlapania rownowagi. Ale w chwili gdy juz przekraczal krawedz glazu, z potezna sila zlapala go za stope czyjas dlon. Jake polecial do przodu, po czym jego cialo zwinelo sie i polecialo w dol niczym wahadlo zawieszone na koncu jakze silnego ramienia. Kiedy upadl, stracil na chwile oddech. Zatyczki wypadly mu z nosa, a palce wypuscily bron z reki. Po chwili stanela nad nim koszmarna postac, pochylila sie, uklekla na jedno kolano i siegnela mu reka do gardla. -I to by bylo tyle - powiedzialo cos, co kiedys bylo czlowiekiem. - Zabawa skonczona, przyjacielu. A przynajmniej dla ciebie to koniec zabawy. - Po czym bez najmniejszego wysilku postawil Jake'a. -Ty pierwszy konczysz! - stwierdzil cicho, lecz rezolutnie kobiecy glos. Powrocilo swiatlo ksiezyca i Jake zobaczyl zdumione, zolte oczy wampira. Kiedy Liz podeszla, potwor odwrocil sie do niej. Lufa malutkiego pistoletu Liz niemal weszla do srodka otwartej ze zdziwienia geby wampira, po czym rozlegl sie huk wystrzalu. W tej samej chwili Jake odwrocil glowe, na szczescie szczatki polecialy w druga strone. -Do samochodu! - Liz byla blada jak duch, potknela sie i zaczela ostroznie stawiac stopy. Zaczela biec, ale Jake pomogl jej dobiec do samochodu i prawie wrzucil ja na siedzenie pasazera. Zobaczyl szereg milczacych postaci o plonacych oczach, ktore zblizaly sie od strony szybu. Na pewno byl to najwiekszy problem, niestety Jake nic nie wiedzial o osobniku, ktory scigal Liz. Liz pamietala o nim i dlatego krzyczala do Jake'a: -Ruszaj! Ruszaj natychmiast! -Zapnij pasy - rzucil. - Bedziemy podskakiwac! Silnik zapalil, zgrzytnela skrzynia biegow. Land-rover sypnal za soba piachem i kurzem spod kol. Ale samotny lowca podazajacy za Liz wskoczyl do auta! Znalazl sie na tylnych siedzeniach w chwili, gdy Jake zaczal nabierac szybkosci. Z trudem lapal rownowage, a jego oczy swiecily jak dwa rozzarzone wegliki w ciemnosci. Jake i Liz zauwazyli go. Liz odwrocila sie i skierowala lufe swojego pistoletu do tylu. Jednak zamiast wystrzalu uslyszala klikniecie, gdy iglica nie natrafila na splonke naboju! Wampir wyszczerzyl zeby i siegnal do niej. Jake zaklal, zredukowal bieg i nacisnal gaz do dechy. Wampir na chwile stracil rownowage i polecial do tylu. Jednak juz po chwili stanal na kolanach na tylnym siedzeniu i pochylajac sie do przodu, wsadzil glowe pomiedzy Liz i Jake'a. Szczerzac zeby, popatrzyl najpierw na Jake'a, a potem na Liz, chwytajac ich jednoczesnie za karki. Jake wlasnie na to liczyl. -Trzymaj sie! - krzyknal i doslownie stanal na hamulcach. Na szczescie Liz wiedziala, co sie dzieje, i pochylila sie w prawo, w chwili gdy Jake odsunal sie na lewo. Obrzydlistwo z tylnego siedzenia steknelo: -Co? Ale odpowiedz wlasnie nadchodzila. Przelatujac pomiedzy Liz i Jakiem puscil ich szyje i rekami staral sie oslonic twarz. Ale nie zdazyl. Jego rece sformowaly ksztalt litery v, gdy jego twarz rozbijala przednia szybe samochodu. -Niech to cos szlag trafi! - wyrzucil z siebie Jake, gdy rover uderzal w cos zgietego w pol, co usilowalo wstac. Pozniej uslyszeli zgrzyt i trzask lamanych kosci ciala, ktore zostalo zmielone miedzy podwoziem a kamienista powierzchnia ziemi. -Moj Boze! - westchnela Liz. - Chyba nam sie udalo! -Nigdy w to nie watpilem - odpowiedzial jej partner, klamiac najlepiej jak tylko potrafil. Kiedy skrecali na boczna droge, kierujac sie do glownej szosy, z gory zaswiecilo jakies swiatlo. -Radio - powiedziala Liz, siegajac do schowka pod sufitem. Wyciagnela stamtad mikrofon, nacisnela przycisk i powiedziala: - Lowca Jeden do Zero. Co was zatrzymalo? -Tu Zero Jeden - odpowiedzial grobowy glos. Brzmial automatycznie, jakby chcial sie dopasowac do rytmu silnika helikoptera. - Czy to wasz pojazd na dole? - Z gory oswietlil ich reflektor. Jake przechylil sie i naplul na mikrofon. -Tylko tyle? Zero, Trask, czy to ty? Potrzebowalismy pomocy. -Macie cel? -Jesli tylko cos jest za nami i porusza sie, to jest to twoj cel - odpowiedzial Jake i wyprostowal sie, skrecajac tuz przed spora dziura. -Zatrzymaj sie! - powiedziala Liz -Zatrzymac sie? -Zatrzymaj samochod. Chce popatrzec. -Za malo bylo atrakcji? - Jake spojrzal na nia i ostroznie zahamowal. -Nie - pokrecila glowa, wyjela z nosa zatyczki, odetchnela z ulga. Odwrocila sie do tylu i pokazala palcem na sylwetki w oddali. - Tamci tez maja juz dosc atrakcji. Patrzyli na ksztalt podobny do wazki, ktora miala wentylator na grzbiecie, a pod brzuchem liczne, podluzne jaja. -Jezu - westchnal Jake. -Niech stanie sie swiatlosc! - dodala Liz. I stala sie swiatlosc. Za nimi wybuchl napalm. Oswietlil rozszerzajaca sie biegnaca do gory sciezke i ryczal grzmotem wszech pochlaniajacej namietnosci. Przez kilka sekund rozgrywajaca sie scena moglaby z powodzeniem byc kaldera wybuchajacego wulkanu; skapana w ogniu gora ze splywajaca po jej obrzezach lawa. Przez dluzsza chwile jakies czarne sylwetki biegaly, podskakiwaly i krzyczaly, rzucajac czarne cienie na straszliwe morze ognia, rozlewajace sie po skalnym podlozu. Postacie podobne do pajakow poruszaly sie... a potem zwijaly sie i znikaly. *** Oddzial skladal sie z dwoch helikopterow, wielkiej ciezarowki i mniejszych pojazdow, glownie terenowych roverow. Ciezarowka i mniejsze samochody potrzebowaly jeszcze troche czasu, zeby sie pojawic w tym miejscu.Helikoptery wyladowaly na plaskowyzu, jeden od strony polnocnej, a drugi od poludnia. Przez pol godziny oddzial umundurowanych, wyposazonych w maski zolnierzy sil specjalnych przeszukiwal spalony teren. W tym czasie Jake i Liz dolaczyli do Bena Traska, Iana Goodly'ego oraz "cywila" Petera Millera, a raczej "pana" Millera - jak kazal sie nazywac - z administracji parku narodowego Rudall River. Najwyrazniej Millerowi niewiele powiedziano o czymkolwiek, co bylo w pelni zrozumiale. Kiedy Wydzial E ruszal na akcje, starano sie za wszelka cene zachowac dyskrecje i unikac wszystkiego, co mogloby wywolywac plotki i panike. Miller byl niski, gruby i okragly jak gumowa pilka. Byl bardzo pobudzony i zmieszany. I robil wiele halasu podobnie jak wielu innych niewiele znaczacych osob nadmiernie przywiazanych do swojego fotela. Teraz wymachiwal rekami przed twarza wysokiego, chudego Iana Goodly'ego, ktory staral sie go odciagnac od Bena Traska, probujacego wlasnie rozmawiac z Liz i Jakiem. Jego wysoki falsecik mozna jednak bylo slyszec chyba w calej okolicy. Wymachujac gwaltownie rekami, pokrzykiwal: -...Ta calkowita dewastacja? Niech mnie szlag, panie Goodly, wiem, ze tu nic nie rosnie, ze jest to bezuzyteczna pustynia, ktorej nie moze pan wiecej zaszkodzic. Ale... w tym ogniu byli ludzie! Widzialem, jak w piekielnych ogniach ploneli ludzie! Czegoscie uzyli? Napalmu? Nie ma to w gruncie rzeczy znaczenia. To, co sie tutaj zdarzylo, bylo zwyczajnym morderstwem! Nie mozna tego inaczej nazwac. Nie... nie moge uwierzyc w to, co widzialem... morderstwo z zimna krwia, panie Goodly! I ktos za to odpowie. W istocie, juz zadam wyczerpujacej odpowiedzi! -Co to za jeden? - spytala Liz. Trask zmarszczyl brwi. -To ma byc nasz miejscowy oficer lacznikowy z rejonu Zachodniej Pustyni. Tylko kilku ludzi z australijskiego rzadu wie, czym sie tutaj zajmujemy i jak istotne jest nasze zadanie. Ale pomimo tego nie mogli nas zostawic calkiem samych i pozwolic nam na wszystko, co chcemy robic. Nie mam tez zamiaru tracic czasu na jakies wyjasnienia. Tego, co robimy, i tak nie da sie wyjasnic, a przynajmniej nikt nam nie uwierzy. Chcac nie chcac musimy przebywac w towarzystwie pana Millera, wiec miejmy nadzieje, ze moze zamilknie, kiedy zobaczy, co tu sie dzieje. -Przeciez widzial - warknal Jake. - I wcale sie nie uspokoil. -Jeszcze nie widzial wszystkiego. - Na twarzy Traska pojawil sie grymas. - Czy cos wychwytujesz? - zwrocil sie w strone Liz. Wiedzac, o co mu chodzi, otwarla umysl, spojrzala poprzez dym i w miare jak na jej twarzy pojawial sie wyraz skupienia, powiedziala: -Najgorszy z nich, stary Bruce Trennier wciaz zyje. Zywy, przestraszony i wsciekly. Jest bardzo grozny i bardzo sprytny. Mimo ze stara sie chronic umysl, wiem, ze tu jest. Jego, jakby to nazwac... umyslowy smog (?) jest tak gesty, jak mgly na bagnach, i smierdzi znacznie gorzej! On tutaj rzadzi, ale nie jest sam. Troche ich zostalo w podziemiach kopalni, tam, gdzie nie siegnal ogien. Czekaja na nas. Trask skinal glowa. -No to nie dajmy im czekac - powiedzial, a na jego twarzy pojawil sie zimny, zlowieszczy grymas. - Panie Miller - zawolal do malego urzednika o malusienkim rozumku. -Czy zechce pan mi towarzyszyc? Mam nadzieje, ze zdolam odpowiedziec na niektore z pytan... III Pozar Jake Cutter patrzyl na Bena Traska i zastanawial sie, co o nim wie. Wiedzial, ze jest szefem tajnego Wydzialu E nalezacego do brytyjskiego wywiadu, ze wydzial posiada wiele filii oraz sprzymierzencow na calym swiecie. No i ze Ben Trask jest oddany sprawie i przez to wygladal na znacznie starszego.Nie chodzilo o to, ze Trask byl mlodziencem. Mogl byc w przedziale miedzy 55 a 60 lat. Byl szpakowaty i mial blada cere, co moglo sprawiac wrazenie kruchosci, ale od wewnatrz mozna bylo w nim wyczuc mezczyzne i takie cechy osobowosci, ktore wyraznie mowily, ze jest to twardy facet. Jake dostrzegal te cechy i odczuwal pewna doze empatii dla Traska. Bylo to takie uczucie, jakby znal go od dawna, choc przeciez zetkneli sie stosunkowo niedawno. Jak na swoj wzrost pieciu stop i dziesieciu cali Trask mogl miec lekka nadwage. Szerokie ramiona lekko opadaly i dalo sie w nim wyczuc cos jakby ponurego. Moze bylo to efektem... strat? Takie wrazenie odnosilo sie, gdy nie wiedzial, ze ktos na niego patrzy. Jego zielone oczy byly wowczas puste i nieobecne, twarz bez wyrazu, kaciki ust opadniete. Tak jakby cierpial trudna do zniesienia strate. Jake wyobrazal sobie, ze to poczucie straty jest czyms, co moze ich laczyc. Z drugiej strony bylo cos innego, co sprawialo, ze zycie Traska moglo byc wypelnione cierpieniem. W swiecie, w ktorym coraz trudniej bylo napotkac na prawde, nielatwo jest zyc z umyslem nieakceptujacym klamstwa. A Trask byl wlasnie wykrywaczem klamstw w ludzkiej skorze. Wydzial E: Wydzial Postrzegania Pozazmyslowego. Telepaci, empaci, lokalizatorzy, prekognici... psychotycy? Jeszcze piec dni temu Jake tak wlasnie o nich myslal - jak o bladzacych lunatykach. Ale to bylo piec dni temu, a w miedzyczasie mial okazje co nieco zobaczyc. A zreszta czy to on wlasnie mial byc tym, kto jest w stanie ocenic takie odchylenia? Przeciez to wlasnie Jake Cutter we wlasnej osobie byl dziwolagiem, potrafiacym w jednej chwili przemiescic sie na odleglosc stu mil, podejrzewajacym jednoczesnie, ze ktos siedzi w jego glowie. Takie wlasnie mysli pojawialy sie w glowie Jake'a, gdy razem z Liz szli za Traskiem i Goodlym. Ci zas ruszyli sladem czterech uzbrojonych po zeby agentow, ktorzy lawirowali pomiedzy dogasajacymi, smierdzacymi szczatkami i kierowali sie w strone plonacych ruin glownego baraku. Pojedynczy dystrybutor paliwa zniknal, a w jego miejscu z furia bila w niebo kolumna ognia, podsycana paliwem z podziemnego zbiornika. Kiedy zblizali sie do baraku, Miller kontynuowal swoje lamentowanie: -Czy mysli pan, ze za cos takiego w ogole bedzie mozna odpowiedziec? Swiety Boze! Kto, czlowieku, dal ci prawo, zeby tak postapic? Spojrz! - Zakryl usta dlonia. - Cialooo! - jeknal. - Na litosc boska! Spopielone cialo! W stercie glazow siegajacych do wysokosci biodra, gdzie sczerniale szkielety kaktusow ociekaly bulgoczacymi sokami, oczyszczajacy teren oddzial nie zauwazyl czegos. Byla to wystajaca sposrod korzeni i resztek krzewow reka, ktora upodobnila sie do innych wystajacych korzeni. Najwidoczniej ktos chcial uciec przed ogniem, nurkujac w zarosla... probujac znalezc ucieczke przed nawala ognia. To kiedys byla reka. Teraz bylo to cos podobnego do galazki z czterema mniejszymi galazeczkami i resztkami przeciwstawnego kciuka. I chociaz byly to osmolone resztki, to poruszaly sie one, dajac wyraz niesamowitej zywotnosci. -Hej, wy, cos wam umknelo - zawolal Trask. Jeden ze specjalistow zawrocil i skierowal w strone "galazki" wylot miotacza ognia. Jasnozolte swiatlo zalalo drgajaca galazke, zamieniajac ja w czarna maz. W tym samym czasie Miller zaczal wymiotowac. Trask beznamietnie patrzyl na grubaska, ktory trzasl sie i przykladal do ust chusteczke. -Najlepiej bedzie, jak pan tutaj zostanie - zaczal, po czym zwrocil sie do Liz i Jake'a: -Dotrzymajcie towarzystwa panu Millerowi. Gdyby... cos sie dzialo, pozwolcie mu sie dobrze przyjrzec. Odwrocil sie na piecie i poszedl za Goodlym. Obaj mieli przewieszone przez ramiona zlowieszczo wygladajace pistolety maszynowe. -Moj Boze! - jeknal Miller, opierajac sie, a wlasciwie wiszac na podtrzymujacych go Jake'u i Liz. - Och! Boze! Czy ten czlowiek nie ma serca? Czy nie ma w nim zadnych uczuc w stosunku do tych biednych ludzi? -Ben Trask jest chodzaca dobrocia - odpowiedziala Liz. - Odczuwa wspolczucie i milosc do ludzi, dla kazdego mezczyzny, kobiety czy dziecka. Dla calej ludzkiej rasy. Dlatego wlasnie tutaj jestesmy. Dlatego, ze te stwory nie sa ludzmi. Juz nie sa... Miller ponownie sie schylil i wymiotowal, Jake zas stanal za nim i przytrzymal go, chroniac go przed upadkiem na twarz. Ogien zdazyl juz przygasnac i zrobilo sie ciemniej. Dlugie cienie tanczyly jak demony, zamieniajac gorska kotline w dantejskie pieklo. Niedaleko glownego baraku kolumna ognia z podziemnego zbiornika obnizyla sie, wyrzucila jeszcze jeden, ostatni gejzer, ktory zamienil sie w toczaca sie w dol zbocza kule ognia. Druga grupa agentow ugasila pozar przy baraku z klatka i weszla do srodka, zeby spenetrowac drugi szyb. Z kolei Trask zatrzymal swoj oddzial w odleglosci piecdziesieciu stop od glownego szybu, ktory wciaz plonal, wyrzucajac z siebie kolumne dymu, a od czasu do czasu czerwone i pomaranczowe jezory ognia. -Co o tym sadzisz? - zwrocila sie do Goodly'ego, przekrzykujac trzask i skwierczenie plonacego drewna. - Myslisz, ze go spalilismy? Nie jego! Ich! - chciala krzyknac Liz, ale Goodly juz zrobil to za nia. -To nie tylko on, Ben - glos prekognity byl silniejszy od szumu ognia. -Ale damy sobie rade? - zauwazyl Trask i nie do konca bylo to pytanie. -Nie przewiduje strat, jesli ci o to chodzi. Ale pieknie nie bedzie. Trask wzruszyl ramionami. -Nigdy to ladnie nie wyglada - odpowiedzial. Pokiwal glowa i zwrocil sie do Liz: -Powiedz im, ze to miejsce obrocimy w perzyne... a jemu powiedz, ze zywcem z tego nie wyjdzie. Chce, zebys naublizala draniowi! -Tylko... to znaczy myslisz, ze mnie uslyszy? - Liz nie byla zbyt pewna siebie. - Chodzi mi o to, ze tylko w polowie jestem telepatka. Potrafie odbierac informacje, ale nie umiem wysylac i... -Tego mozemy nie wiedziec - przerwal jej Trask. - Za to jest to jedna z rzeczy, o ktorych mozemy sie tutaj dowiedziec. Wiemy, ze twoj talent nie rozwinal sie jeszcze w pelni, ale fakt ze czlowiekowi nie przekazujesz wiadomosci, wcale nie oznacza, ze Trennier cie nie uslyszy. W koncu jest wampirem a te typy maja swoje mozliwosci. Moze dzieki temu dowiemy sie, czego mozna sie po tobie spodziewac, gdy twoj talent sie w pelni rozwinie. Liz skinela glowa i wysunela sie do przodu. Miller jakby sie wyprostowal i spytal Jake'a: -O kim... o kim on mowi? I jak ta dziewczyna ma rozmawiac z kims... tam? -Po prostu uwierz w to, ze potrafi - odpowiedzial Jake, mimo ze sam nie byl tego zbyt pewien. Liz skoncentrowala sie i zaczela wysylac mysli w strone glownego szybu, do wejscia, ktore bylo dymiaca czarna dziura obudowana resztkami baraku. W zespole nie bylo w tej chwili zadnego telepaty, nikogo, kto "slyszalby" ja lub chocby podejrzewal, ze cos sie dzieje. Jednak jej mysli zostaly wyslane. -Przychodzimy po ciebie, Bruce Trennier - zaczela. - I jesli sadzisz, ze bylo goraco, to zaczekaj na to, co oznacza prawdziwy ukrop! Mamy granaty, ktore na zawsze pogrzebia ciebie i twoich niewolnikow. Mamy takze zapalajace bomby, zamieniajace skaly w magme i zamieniajace twoje kosci w plynna mase. Jestes w pulapce bez wyjscia. Siedz tam, gdzie nie dochodzi slonce, i ciesz sie ta zgnila, pasozytnicza egzystencja, ktorej nie sposob nazwac zyciem... To bez watpienia bylo ublizajace. Bylo to wyzwanie, wyzwanie plynace z ust kobiety, cos znacznie wiecej niz zniewaga. Jesli Trennier odpowiedzial, to Liz go nie slyszala. To co uslyszala, a wlasciwie poczula, to nagla cisza. Cisza umyslowa, ale cisza, ktora zapada tuz przed burza. Ian Goodly potwierdzil ten domysl. -Ida - powiedzial. -Ilu ich jest? - spytal Trask, odbezpieczajac bron. Goodly zmruzyl oczy i skoncentrowal sie nad tym, co zaraz mialo nastapic. Widzial potykajacych sie, zamieniajacych sie w pochodnie mezczyzn! Bylo ich trzech. I zobaczyl jeszcze jednego, cos wiecej niz czlowieka tylko, zwierze. Cos - ruszajace do ataku! -Trzech - krzyknal. - Sa w drodze do piekiel. Jeden wyglada tak, jakby wlasnie stamtad wrocil! To Bruce Trennier. Ben, oni wlasnie nadchodza! -Maja bron? - rzucil Trask. -Nie - odparl Goodly. - Myslisz... ze jej potrzebuja? Pierwsza trojka nadeszla niczym ksiezycowe cienie. Byli podobni do pelzajacego dymu. Kiedy wydostali sie na powierzchnie, Trask i Goodly nie mieli pewnosci, do czego strzelali, ale ich bron wypluwala dlugie serie. Juz po sekundzie zapanowal chaos. Koszmarne postacie zrobily sie wyrazniejsze, kiedy dosiegly ich srebrne kule. Przewracaly sie do tylu lub slanialy sie na nogach z szeroko rozpostartymi rekami. Podnosily sie, by po chwili znowu przewrocic sie zmiecione nawala ognia. Zolte oczy srodkowej postaci zaczerwienily sie i nabiegly krwia, byly tak pelne krwi, ze po chwili tyl glowy eksplodowal czerwonym rozbryzgiem. Wampir upadl na kolana i po chwili zaplonal, kiedy agent uzbrojony w miotacz ognia wykorzystal swoje smiercionosne narzedzie. Wampir kleczal z roztrzaskana glowa i palil sie jak gigantyczna swieca. Ale niespodziewanie ozyl drugi niewolnik. Na scenie pojawila sie najgorsza ze wszystkich postaci. Wampyrzy Lord zrobil ze swoich niewolnikow zywa tarcze. Szedl tuz za nimi i ukrywal sie przed kulami. Zupelnie sie nie przejmowal losem nieumarlych niewolnikow, jego pijawka miala tylko jeden cel: przetrwanie. Zeby przetrwala pijawka, konieczne bylo, by przezyl jej nosiciel. Jednak Ben Trask mial zupelnie odmienne zdanie na ten temat. -Ian, po nogach! - krzyknal. - Hej, wy, celujcie w nogi, zmiazdzcie im kosci, niech sie przewroca! - I sam ani na chwile nie przestawal strzelac. Goodly robil dokladnie to samo co dowodca. Dodatkowo z obu skrzydel lecialy strumienie kul i ryczac oznajmialy nadciagajaca srebrna smierc. Ale trzech nieumarlych szlo dalej. Wydawalo sie, ze plyna w swoim kalejdoskopowym, przerywanym, wampirzym ruchu. Ten ruch hipnotyzowal; wygladal na niespieszny, ale w istocie mial predkosc blyskawicy! Byli juz nie dalej niz czterdziesci stop. Wowczas Trask skinal na jednego ze swoich ludzi na prawej flance. -Padnij! - krzyknal w chwili, gdy mezczyzna rzucal granatem. Jake byl mlody i szybki, no i mial za soba solidne wojskowe przeszkolenie. Liz jeszcze przed nim przylgnela do ziemi. Jake przewrocil Millera i przykryl go wlasnym cialem. Rozblyslo oslepiajace swiatlo, a huk wybuchu odbil sie od scian doliny. Ludzie zaczynali sie podnosic. Czuc bylo smrod materialu wybuchowego. Jake rozejrzal sie i zobaczyl, jak Trask wstaje i podaje reke Goodly'emu. Ale przed zniszczonymi zabudowaniami dziala sie rzecz nieslychana. Okaleczona postac, garsc polamanych kosci i zmielonego miesa, poruszala sie i drzala w swietle rzucanym przez plomienie. Obok siedzial pozbawiony ramion tulow. Z jego wlosow wydobywal sie dym, przycmione oczy niezbornie poruszaly sie w oczodolach. Ale Trennier wciaz stal na nogach. -Niezly staruszek - pomyslal Jake. Trzesacy sie inwalida, teraz byl juz prawdziwym wrakiem! Bruce Trennier zmierzal naprzod w strzepach ubrania, zlany krwia i z obrzydliwa twarza rozorana do kosci. Krzyczac w agonii, siegal szponami do przodu. Jego twarz zmieniala sie; krew sikala mu z twarzy, a jego szczeka rozwierala sie z trzaskiem! Oczy mial calkowicie czerwone... uszy zaokraglily sie, przybraly ksztalt uszu nietoperza... a jego zeby byly coraz wieksze! Zolnierz obslugujacy miotacz ognia lezal jeszcze na ziemi. Obok niego lezala bron. Trask chwycil miotacz. Ale Trennier ciagle szedl, machal w kierunku Liz i siegal do miejsca, gdzie jego zdaniem zdolalby zlapac ja za nogi. -Ty - odezwal sie bulgoczacy glos. Splunal krwia, rozdwojonym jezykiem zwilzyl usta. W koncu ujrzal ja wyrazniej i na twarzy pojawil sie monstrualny usmiech. -Ty, kobieto... zlodziejko mysli. Myslalas, ze zdolasz mnie oszukac? Nawet mi naublizalas... prosze bardzo. Teraz zginiesz wraz ze mna! Jake byl juz z powrotem na nogach, a Miller, wciaz bedac na plecach, staral sie jakos wycofac i oddalic od przerazajacej postaci. Ale Trennier skupil sie na Liz! Juz prawie ja mial, jego dlugie, ociekajace krwia rece siegaly ku niej! Jake chwycil ja w pasie i ruszyl biegiem, jednak zdolal zrobic tylko dwa lub trzy kroki, po czym potknal sie. Ale nie upadli, nie dotkneli ziemi. Nagle jakby sie ruch zwolnil i cos powiedzialo w glowie Jake'a: - Teraz! Liczby, wzor! Odczytaj go! Skorzystaj z niego! - Ale czy byl to jego glos, czy kogos jeszcze? Liczby przeplynely przez ekran w umysle Jake'a... nieskonczony ciag liczb, ktore pokazywaly sie niczym na ekranie komputera. Liczby, liczby, ktore byly mu znajome, albo komus w nim! Nadal trzymajac Liz i wciaz upadajac, Jake (albo ktos niewidoczny i nieznany) zatrzymal ciag liczb, utworzyl z nich kombinacje, jakis kolejny niesamowity wzor, ktory zamienil sie w drzwi. Wpadli przez nie w przestrzen o ujemnej grawitacji, w miejsce, ktore jest absolutnie niczym, a po chwili - a moze w bez-czasie - przelecieli przez drugie drzwi i dopiero wowczas upadli na ziemie. Turlajac sie w kurzu jakies pietnascie stop od miejsca, gdzie ich widziano po raz ostatni, uslyszeli krzyki przerazenia Millera oraz ryk triumfu Traska, ktory odpalil miotacz ognia. Nawet z tej odleglosci Jake i Liz poczuli taki gorac bijacy od ognia, ze musieli sie odsunac. Po chwili zobaczyli placzacego jak dziecko i czolgajacego sie po spalonej ziemi Millera. Spojrzeli za siebie. Trennier wykonywal taniec, agonalny, podrygujacy taniec smierci. Byl wampirem, walil w powietrzu rekami i wykrzykiwal swa wscieklosc. A moze ten dzwiek oznaczal cos jeszcze? Moze syk i pekanie baniek powietrza oraz bulgotanie gotujacych sie plynow ustrojowych? Jake nie byl pewien, co te dzwieki oznaczaja. Nie widzial, w jaki sposob krzyczal Trennier, przeciez w piekle, ktore otaczalo jego cialo, nie bylo powietrza. Jego kustykajacy taniec w centrum niebiesko-bialych plomieni trwal przez dlugie sekundy. W koncu cialo poddalo sie, ale nie to Cos, co kazalo Trennierowi nadal walczyc. I to byl dowod, niezbity dowod, mowiacy o tym, jak dlugo Trennier byl wampirem. Kiedy jego cialo zamienilo sie w plynna mase i ugiely sie pod nim nogi, metaforyczne mieso odpowiedzialo na zew wampirzej natury. Pijawka Trenniera po raz ostatni sprobowala ucieczki, tym razem korzystajac ze zdolnosci do metamorfozy. Resztki palcow wydluzyly sie, wijac sie jak robaki, zabulgotal zoladek i wyrzucil z siebie cale gniazdo czulkow. Kazdy z nich byl podobny do penisa, ktory bezskutecznie sikal na ogien. Jednak tego ognia nie mozna bylo ugasic. Tylko Ben Trask moglby to zrobic, ale Ben zrobilby to wylacznie w chwili, gdy nic nie pozostaloby juz do spalenia. A przynajmniej nic takiego, co mogloby komukolwiek zaszkodzic. W tym momencie wrocili agenci z drugiego oddzialu, ktory przebywal w ruinach mniejszego szybu. Jeden z nich skierowal ogien ze swojego miotacza na wampira oraz na lezacego niewolnika i dokonczyl dzielo Traska. Kiedy bylo juz po wszystkim, Trask zapytal: -Nie mieli broni? Dlaczego nie uzyli broni? -Bron? - odezwal sie dowodca drugiego oddzialu. - Za tym mniejszym barakiem w szybie kopalni byla mala zbrojownia! Moze stwierdzili, ze przeciw dwojce zwyklych ludzi bron nie jest im potrzebna. Tak czy owak zaminowalismy szyb. Podlozylismy takze termit. Kiedy wybuchna, to wszystko sie zawali. Jesli cokolwiek tam zostalo, to nigdy nie wyjdzie. -Dobrze! - Trask uscisnal mu dlon i gleboko odetchnal. -Zajmijmy sie rowniez tym szybem - powiedzial dowodca drugiego oddzialu. - Chcialbym go na dobre zakorkowac. Ruszac sie, panowie! Noc sie jeszcze nie skonczyla... Po dwoch godzinach odpalono ladunki. Kiedy od strony szybow dal sie slyszec grzmot wywolany przez czlowieka, ziemia zatrzesla sie pod stopami. I chociaz agenci stali w bezpiecznej odleglosci, to poczuli ped goracego powietrza wydobywajacego sie z glebokich czelusci, a w ich nosy wdarla sie won smrodu, ktory nie mial chemicznego pochodzenia. Pozniej pojawily sie chmury pylu wypychanego z dziur w ziemi, gdy szyby walily sie pod ciezarem niezliczonych ton twardych skal oraz mniejszych odlamkow. Ale nawet wowczas sprawa nie byla zakonczona, poniewaz teraz widac bylo skutki dzialania termitu: bialy gaz uciekajacy pod wysokim cisnieniem oraz plynny dym, ktory oplywal nawet najdrobniejsze odlamki, osmalajac i szklac ich powierzchnie. W koncu ktos sie odezwal: -Jesli jest tam ktos, to znalazl sie w piekarniku, cala kopalnia wlasnie sie gotuje. Wieksze szanse na przezycie mialby w piwnicy w Dreznie za czasow drugiej wojny swiatowej! Nikt nie sprzeciwil sie tej opinii, ani nawet nie odpowiedzial. Zaczely nadjezdzac pojazdy zaplecza i mozna bylo przystapic do ponownego oczyszczania. Starszy czlowiek najwidoczniej cierpial z powodu reumatyzmu. Kustykal to tu, to tam i uwaznie badal stygnace kupki popiolu. Podobnie jak Trask i Goodly nie posiadal widocznego zabezpieczenia; nie mial na sobie maski przeciwgazowej i najwyrazniej dosc swobodnie oddychal (co wskazywaloby na brak zatyczek w nosie). Najwidoczniej nie obawial sie skazenia. Jego jedyna bronia byla staromodna maczeta kolyszaca sie w pochwie pod lewa pacha oraz starodawny, recznie robiony luk. -Spal to - Jake uslyszal warkniecie starszego mezczyzny tak glosne, ze przebijalo sie przez dzwiek ryczacego ognia. - Tamto tez. Tak, jest zweglone i dobrze. Ale zweglone to jeszcze za malo. Musi byc spopielone. Dopiero kiedy dym i popiol rozwieje wiatr, wowczas dopiero jest z tym koniec. Dopiero wtedy. Mial dziwny akcent, gdzies z obszaru Morza Srodziemnego. Wlochy, Sycylia, moze Rumunia? Bylo w tym cos z jezyka rumunskiego. Ale Jake nie moglby sie bardziej pomylic. -Kto to jest? - spytal Liz. - Ten stary. Spojrz na niego. Przypomina mi lowczego psa... takiego, co sie co chwile zatrzymuje i weszy w powietrzu! Ja czuje wylacznie dym i ogien... i smierc. I co to za ubranie? Co za dziwolag, czy on mysli ze jest na Dzikim Zachodzie? W rzeczy samej starzec mogl byc traperem - wlasciwie to nim byl - tyle ze ze znacznie dzikszego zachodu, niz Jake moglby sobie wyobrazic. -Wiesz co? - kontynuowal Jake. - Mam takie wrazenie, ze w tym wampirze, Brusie Trennierze, bylo cos rumunskiego, a wlasciwie cyganskiego. I ten koles tez sprawia takie wrazenie. Kiedy sie porusza, to slychac dzwonki! Ale stary zobaczyl ich i ruszyl w ich strone. Rowniez Ben Trask zdazal w ich kierunku. Jake pomyslal, ze chce przedstawic starca. W miedzyczasie Liz zaczela odpowiadac na niektore z pytan Jake'a. -Mowisz, ze przypomina ci lowczego psa? - odparla. - Masz racje. Jest psem lowczym w ludzkiej skorze. To co zobaczyles tej nocy, on widzial tak czesto, ze nie sposob nawet policzyc. Na imie ma Lardis, czasem zwa go Starym Lidesci. -Liz - stary skinal glowa na powitanie i usmiechnal sie... ale po chwili zachmurzyl sie, podszedl blizej, przechylil glowe i spojrzal od dolu na Liz. - Hej! - warknal spluwajac na ziemie. - Nie masz zatyczek! Czyzbys byla nieprze... nieprze... nieprzepu... -Nieprzepuszczalna? - pomogla mu. -Tak! - rzucil, celujac w nia oskarzajacym palcem. - I ty tez! - zwrocil sie do Jake'a. - Cutter, tak? Jake Cutter? -Mielismy zalozone zatyczki - odpowiedzial Jake. - Ale bylismy bardzo zajeci. Moje zatyczki wypadly, ale Liz miala je az do konca. A poza tym to kim ty do diabla...? -Odka... - przerwal mu Lardis gwaltownie. - No, odkaze... -Odkazenie - powiedziala Liz. -Wlasnie - rzucil stary, pokazujac palcem na ciezarowke. - Oboje. Juz! -Kim ty...? - zaczal od nowa Jake. Ale tym razem to Ben Trask mu przerwal. -Jake'u Cutter - powiedzial Trask - to jest Lardis Lidesci. Ten czlowiek przybyl do nas z... bardzo innego miejsca. - Trask przerwal, jakby nie chcial kontynuowac watku i faktycznie zaczal mowic o czyms innym. - Lardis byl na greckich wyspach z inna ekipa. Nic tam jednak nie znalezli i poprosilem, zeby go tutaj przyslano. Przylecial popoludniem helikopterem z Perth. - Nastepnie Trask zwrocil sie do Lardisa: - Bo i co o tym sadzisz? - najwyrazniej laczylo ich cos, o czym ani Jake, ani Liz nie wiedzieli. -On? - Lardis popatrzyl na Jake'a, zmarszczyl brwi i wzruszyl ramionami. - Trudno powiedziec. Mozliwe, tak sadze. Sprawny i mlody... no i uparty! Nie slucha dobrych rad, no i nie bardzo szanuje starszych! Moim zdaniem zabawny wybor. Ale skoro tak jest, to tak ma byc. Nie sadze, zebysmy mogli pojac decyzje Nekroskopa. -A wiec nie jestes pewien? - Trask wygladal na niezadowolonego. -Dowody moga byc wlasnie tutaj - ponownie wzruszyl ramionami Lardis. - Posrod tych cuchnacych resztek spalonych bydlakow... Naprawde chcesz sprawdzic swoja teorie? Trask wiedzial, co Lardis ma na mysli. Pokrecil glowa, mowiac: -Nie, on jeszcze nie jest na to gotowy. I pewnie nie bedzie jeszcze przez jakis czas. Jake uwaznie przygladal sie Lardisowi. Stary Lidesci byl niewysoki, krepej budowy ciala i troche przypominal malpe z uwagi na bardzo dlugie rece. Mial dlugie, czarne, przyproszone siwizna wlosy, ktore okalaly surowa, wyrzezbiona przez pory roku twarz o stosunkowo plaskim nosie. Kiedy otwieral usta, widac bylo liczne ubytki zebow. Zeby, ktore mu zostaly, wygladaly jak zrobione ze starej kosci sloniowej. Pod gestymi brwiami widac bylo blyszczace brazowe oczy, ktore zdradzaly zywosc umyslu, przeczaca niesprawnosci ciala. Jake dostrzegal w nim przywodce i mial racje. Jednoczesnie Jake zauwazyl, ze Lidesci poddawal go takiej samej lustracji. Poczul sie nieswojo. Zmarszczyl brwi i powiedzial: -Wolalbym, zebyscie mowili do mnie, a nie o mnie! Czy dobrze sie domyslam, ze mowiliscie o mnie? -O tobie i jeszcze o kims - odpowiedzial Trask. - Mowimy o facecie, ktory wedlug ciebie - a takze wedlug nas - moze znajdowac sie w twojej glowie. Mowimy o Harrym Keoghu. -Nigdy o nim nie slyszalem - powiedzial Jake, zastanawiajac sie zarazem nad tym, ze to nazwisko zabrzmialo dziwnie znajomo. To jednak wprowadzilo go w jeszcze wieksze zmieszanie i rozzloscilo go. - A co on ma wspolnego ze mna? - zapytal. Trask potarl podbrodek i odpowiedzial: -Jest cos, co kiedys robil... i wyglada na to, ze ty tez potrafisz to robic. Kiedy Liz grozilo niebezpieczenstwo... przeniosles ja z dala od Trenniera. No i domyslam sie, ze nie trzeba ci przypominac, dzieki czemu cie zauwazylismy. A raczej jak dales sie zauwazyc, pojawiajac sie u nas. Jake pokrecil glowa. -To nie bylo celowe dzialanie - rzekl. - Chodzi mi o to, ze nie mialem z tym nic wspolnego. To nie bylem ja. -No wlasnie - podkreslil Trask. Jake ponownie zmarszczyl brwi. -Nie widze zwiazku. -My tez go nie widzimy - stwierdzil Trask. - Jeszcze nie. Ale jesli istnieje, to go znajdziemy. - W jego oczach widac bylo podejrzliwosc, ale takze jakas emocje. Moze nadzieje? Badal wzrokiem twarz Jake'a jeszcze przez chwile, po czym wzruszyl ramionami, mowiac: - Lardis ma racje. Czas na odkazenie. I to natychmiast. Liz i Jake wiedzieli i widzieli juz wystarczajaco duzo, zeby bez dalszej zwloki skierowac sie do samochodu dowodzenia... -Nie bylo mnie przy tym - podjal temat stary Lidesci. - Faktycznie to zrobil? Ten Jake? Korzystal z Kontinuum Mobiusa? -I to juz po raz trzeci, przynajmniej w naszej obecnosci - potwierdzil Trask. -No to musimy pogodzic sie z tym, ze jest tym, kim jest - zauwazyl Lardis. - Dla mnie to oczywiste. -Chcialbym, zeby bylo oczywiste takze i dla mnie - powiedzial Trask. - Po prostu nie lubie takich przypadkow, zwlaszcza teraz. -Moze mi powiesz, kiedy bylby lepszy czas na takie cos? - zapytal Lardis. -Albo gorszy - zauwazyl Trask. - Chodzi mi o to, ze wiemy, kim moze byc, ale nie wiemy, kim jest. Jestem pewien jedynie tego, ze faktycznie to nie ona dziala w ten sposob. On faktycznie nie wie, co sie dzieje. -Nie powiedziales mu? -A co mam mu powiedziec? Ze jest w nim ktos, kto rozmawia ze zmarlymi? Ktos, kto potrafi wywolac zmarlych z grobow i sprawic, zeby znowu chodzili? Ktos, kto pod koniec zycia - przynajmniej w naszym rozumieniu - sam byl wampirem? I to nie tylko on, ale takze jego dwaj synowie z Krainy Gwiazd? Ze jeden zostal wampirzym Lordem, a drugi byl wilkolakiem? I jesli Jake nie stwierdzi, ze jestem wariatem, jesli faktycznie mi uwierzy, to co z tego? Lardis znowu wzruszyl ramionami. -Rozumiem, co masz na mysli - mruknal. - Gdybym byl na jego miejscu, wialbym tak szybko, jakby mnie scigalo stado diablow! -I ja tak samo - pokiwal glowa Lardis. - A w Kontinuum Mobiusa moze uciekac bardzo daleko. A na to nie mozemy sobie pozwolic. Nie mozemy go stracic. Dlatego po prostu obserwujmy rozwoj wydarzen i poczekajmy na to, co sie stanie... Nieco dalej: Jake i Liz szli po sczernialej, spopielonej ziemi, ktora wciaz smierdziala spalonym miesem. -Co? - przystanal Jake i pobladl gwaltownie. - Co to? Slyszysz te krzyki? Jezu, co to u diabla znaczy? - Rozgladal sie dookola, ale nikogo nie zauwazyl. Liz milczala przez chwile. Nic nie slyszala i nie wyobrazala sobie, o czym mowi Jake, a moze moglaby sobie wyobrazic, ale nie chciala. Widziala jednak, ze Jake byl wyraznie poruszony. -Krzyki? - spytala. - Raczej syk i bulgotanie sokow roslin, moze trzasnela jakas galaz? -Moze - odrzekl Jake. - Moze. Ale wcale tak nie uwazal. To, co slyszal, przypominalo krzyk grzesznika przypiekanego w jego wlasnym piekle. A moze ktos wydal z siebie ostatni krzyk protestu wprost ze swiata plomieni, ze swiata, gdzie nie ma juz zycia. Bulgoczaca i rozgrzana ziemia nadal wydzielala z siebie pare i dym. IV Zabawki i duchy Kabiny do odkazania przypominaly starodawne kabiny telefoniczne zbierane przez kolekcjonerow. Nie byly co prawda czerwone i nie mialy tylu malych okienek, ale mialy podobne rozmiary i podobnie smierdzialy. Wcale nie moczem, tylko czosnkiem. Jake nie wiedzial, co przyprawia o wieksze mdlosci.Z tylu naczepy umieszczono szesc kabin po trzy po kazdej stronie. W kazdej kabinie znajdowal sie pojemnik na ubranie. Rzeczy, ktore sie tam wkladalo, byly wciagane, napromieniowywane, poddawane dzialaniom mikrofal, a na koniec spalane. Trzeba bylo wlozyc tam kazda czesc odziezy. Co oznaczalo, ze znajdowales sie calkowicie nagi w wodoodpornej i szczelnej kabinie. Caly dalszy proces odbywal sie automatycznie. To dlatego te klaustrofobiczne miniprysznice smierdzialy tak obrzydliwie. Najpierw puszczano goraca wode. Pod duzym cisnieniem uderzala cie od gory struga wody, ale juz po kilku sekundach miales do czynienia z czyms innym: mieszanka jakichs chemikaliow i srodkow odkazajacych. A takze z czyms tlustym pochodzenia roslinnego. Srodki chemiczne pienily sie i wyparowywaly, ale olej zostawal. No i - niech to szlag! - miales to wcierac w skore. Jednak Jake nienawidzil tego, ze byl to olej z czosnku! W srodku znajdowal sie system komunikacji; mozna bylo rozmawiac z ludzmi z sekcji dowodzenia albo z innymi agentami poddawanymi procedurze odkazania. Gorna czesc kabiny na wysokosci szyi byla wykonana ze szkla, ponizej scianki byly zrobione z nierdzewnej stali. To dlatego, ze agenci bioracy udzial w operacjach byli obojga plci. Jake wszedl do srodkowej budki, a Liz wybrala budke po lewej stronie i po chwili przelaczyla intercom. -Widze, ze wybrales srodkowa budke. Mogles wybrac te na koncu, wowczas srodkowa oddzielalaby nas! - Wygladala bardzo pociagajaco (choc Jake widzial tylko twarz, dluga smukla szyje oraz ramiona). Przysunela twarz do szyby i zrobila psotna mine. Jake rozesmial sie - co nieczesto mu sie zdarzalo - i odpowiedzial: -Czyzby? A ty dlaczego nie poszlas do kabiny po drugiej stronie auta? Wowczas bylabys o wiele dalej ode mnie. - Nastepnie przylozyl twarz do szyby, rozplaszczyl na niej swoj orli nos i udawal, ze zaglada do jej budki. Ale to bylo niemozliwe; szklo zaparowalo, a wnetrza byly wypelnione para wodna. - Czy dalabys rade stanac na palcach? - wyrwalo mu sie i byl tym tak zaskoczony, ze omal nie ugryzl sie w jezyk. Liz rowniez zdziwila sie wlasna reakcja, poniewaz przez krotka chwile byla gotowa to zrobic! Jej twarz wyrazala zaciekawienie i cos magnetycznego, co dzialalo w obie strony. Wygladala pieknie: mokre wlosy przyklejone do ciala, zmyty makijaz, cialo blyszczace od oleju. Ten widok przykuwal wzrok Jake'a, a jednoczesnie bylo cos odpychajacego. Slubowal sobie cos i bedzie przy tym trwal, az nie zakonczy sprawy. I chociaz Liz nie wspiela sie na palce, to jednak zarumienila sie. A moze to z powodu goracej pary? Co na szczescie ukryje takze zmiane w kolorze jego skory... dzieki Bogu! -A w ogole to co tutaj robisz? - spytala. Moze byla to jego wyobraznia, ale jej glos byl nieco zachrypniety. Pewnie przez intercom. - To znaczy... mowiles, ze wcale nie chcesz byc tutaj z nami. Dlaczego tu jestes? Jake spojrzal na nadajnik w swojej kabinie. Swiecilo sie tylko swiatelko z kabiny Liz. Nikogo wiecej nie bylo na linii. -Nie mialem wyboru - odpowiedzial. - Moglem byc albo tutaj, albo siedziec. Bylem w wiezieniu, a tu jest lepiej. Ale po dzisiejszej nocy moge ci powiedziec, jest tu niewiele lepiej... - Przerwal i zaczal sie zastanawiac. Po co mi to? Po co znowu probowac byc z kims? Byl juz z kims bardzo blisko i ona za to zaplacila. Raz wystarczy. -Zamkneli cie... zamkneli cie za morderstwo? - powiedziala Liz, a jej twarz przybrala powazny wyraz. - Tak przynajmniej slyszalam. -Zabilem pare osob - przytaknal Jake. - I gdybym mial taka mozliwosc, to zostalo jeszcze dwoch do sprzatniecia. - Przyznal to w sposob absolutnie oczywisty. Jego brazowe oczy przybraly na chwile mroczny, prawie czarny odcien, a jednoczesnie byly jakby nieobecne. Liz poczula, ze oczy Jake'a patrza na cos znajdujacego sie tysiace mil stad. Moze byla to jakas scena z pamieci, z zamknietej przeszlosci. A moze to tylko efekt zaparowanej szyby. -No i widzisz. Taki jestem. Zly Facet. A co z toba? Co taka ladna dziewczyna robi w takim zakreconym miejscu? Poczula sie oszukana, poniewaz wiedziala, ze nie powiedzial jej wszystkiego. -Powiedz mi tylko - odezwala sie, drzac z powodu chlodniejszej temperatury lecacej z prysznica wody, ale takze wskutek tego, co zobaczyla w jego oczach - cos wiecej... o sobie, albo o tych zabitych. Czy zasluzyli sobie na to? Popatrzyl na nia i odpowiedzial pytaniem na pytanie: -A te stwory dzis w nocy? Czy one zasluzyly sobie na to, co je spotkalo? -Ale to byly wampiry, potwory! Skinal glowa i pozwolil, by sama sie domyslila. W tym czasie z prysznica zaczal leciec szampon i wiedzieli, ze juz niedlugo. Przynajmniej jesli chodzi o te czesc odkazania. Jake namydlal cialo i jednoczesnie przypomnial sie: -Czekam. -Hmm? - odpowiedziala. A nastepnie: - Aha! Dlaczego tutaj jestem? To proste. Pracowalam z osobami zajmujacymi sie zjawiskami paranormalnymi. Podejrzewam, ze byla to przykrywka, gdzie po prostu rekrutowano ludzi dla Wydzialu E. Trudno sie bylo w tym zorientowac, bo byli dobrze zakonspirowani i odkryli sie dopiero wowczas, gdy bylam juz mocno zaangazowana. W kazdym razie byla to latwa praca, przyzwoite wynagrodzenie, no a ja szukalam pracy. Pracowalam w biurze w centrum Londynu, prowadzilam wywiady z ludzmi i jesli trafnie odpowiadali na czesc pytan, to mialam przeprowadzac z nimi testy. Wzruszyla ramionami i przez zaparowana szybe Jake zauwazyl, ze skora na jej ramionach zadrzala pod wplywem rozkolysanych piersi. -Przy testach korzystalam ze starego niemieckiego Prismatonu 70 i... -Z czego? - przerwal jej Jake. -To taka maszyna, ktora losowo wybiera symbole Psi. -Symbole Psi? Liz westchnela. -Piec symboli: gwiazde, kolo, kwadrat, znak plus i linie faliste. -Rozumiem - powiedzial Jake. - Maszyna wybiera symbol, a badany musi zgadnac, co to jest. -Tylko tu nie chodzi o to, zeby zgadywac - zauwazyla Liz. - Chodzi o to, zeby sie skoncentrowac i wiedziec, jaki to symbol! Na tym polega postrzeganie pozazmyslowe. -Mow dalej. -No coz. Na poczatku bylo kilka trafnych odpowiedzi... ludzie trafiali dwa lub trzy symbole z rzedu. Bardzo sie tym ekscytowalam. Ale na dluzsza mete nie prowadzilo to do niczego, no i bylam tym sfrustrowana, bo jak sie zapewne domyslasz, chcialam zarobic swoje pieniadze. Dla mnie sukces oznaczal trafne odpowiedzi. Odkrylam, ze chce, zeby dobrze odpowiadali. Ktos na przyklad mowil "kwadrat!". A ja mowilam w myslach do siebie: "Nie, nie, nie! Blad! To linie faliste!" W koncu docieralam do etapu, w ktorym mowilam: "Nie, pomyliles sie." A jesli ktos mial szczescie, mowilam: "Dobrze, wlasnie tak!", jeszcze zanim zdazyli sformulowac odpowiedz, zanim cokolwiek powiedzieli! -Niech zgadne - rzekl Jake. - Nie wiedzialas, o co chodzi. Myslalas, ze albo ty bylas w bledzie, albo ten, jak mu tam, Prismaton 70 robil ci zarty, albo... -Ale to nie mogla byc maszyna - uciela Liz - poniewaz maszyna jest tylko maszyna. -Albo ty sama - kontynuowal mysl Jake - musialas sie jakos dostrajac do badanych. Telepatia, prawda? Skinela glowa. -Wlasnie. Osoby badane przeze mnie wcale nie byly dobre w wysylaniu mysli. To ja bylam dobra w odbieraniu. Jestem osoba odbierajaca czyjes mysli, czytam w umyslach. Potrafie dostroic sie do mysli innych osob. Nie robie tego przez caly czas i wymaga to duzo koncentracji i wysilku, ale czasami sie udaje. -I nigdy wczesniej tego nie zauwazylas? - Mimo wydarzen z ostatniej nocy, efektu, jaki wywarla na Trennierze, Jake powatpiewal w jej talent. - Tego, ze wiesz, co ludzie mysla? Usmiechnela sie szeroko. -No coz, czesto wiedzialam, o czym mysla mezczyzni... - Powoli usmiech znikal z jej ust. - Nie, szczerze mowiac nie mialam najmniejszego pojecia. Ale gdy tylko sie o tym dowiedzialam, wszystko okazalo sie dosc proste. -Po prostu coraz bardziej roslo... - pomyslal glosno Jake. Mydlo w plynie przestalo juz leciec z prysznica i zastapila je zimna woda. Jake juz mial zaczac narzekac, ale woda przestala plynac i zaswiecilo sie swiatelko w interkomie. -Skonczyliscie juz? - zapytal Trask. - To dobrze! Wynoscie sie stamtad, bo inni czekaja... Reszta oddzialu miala przejsc przez nieco mniej intensywny cykl odkazania. Ale Jake i Liz jeszcze nie skonczyli. Z przedzialu w tyle budki wysunely sie suche szlafroki oraz plastikowe worki sluzace za buty. Nastepnie rozsunely sie drzwi i widac bylo kolejnych agentow nadciagajacych korytarzem. Ale Jake i Liz oddalili sie w druga strone i weszli do pojazdu - kwatery glownej, gdzie Trask robil sobie podskorna iniekcje, a Lardis Lidesci towarzyszyl mu i sie przygladal. Kazano im cos wypic. -O Boze! - dlawil sie Jake. - Jesli sie od tego nie rozchoruje... -Jesli sie rozchorujesz, to wezme to za bardzo zly znak - powiedzial stary Lidesci. Trask, slyszac te slowa, usmiechnal sie, podczas gdy Lardis chwycil maczete za rekojesc. -Nie rozchoruje sie - powiedzial Trask. - A nawet jesli, to jeszcze nic nie znaczy. Pamietam, ze sam fatalnie sie poczulem za pierwszym razem. -Czosnek? - Jake wciaz czul, jak zbiera mu sie na wymioty. -Wyciag z czosnku - wyjasnil Trask. - Dobrze robi na zdrowie... czy cos takiego. - Ruszyl przodem i poprowadzil ich korytarzem wzdluz pojazdu. Po drodze mineli pol tuzina drzwi, az w koncu doszli na sam przod naczepy. Znalezli sie w centrum dowodzenia. Okragly, wydrazony w srodku owal tworzyl glowny stol. Siedzial przy nim Ian Goodly. Przypatrywal sie roznym oswietlonym tablicom oraz ekranom monitorow. Byl to szczyt technicznych osiagniec nawet jak na zaawansowany rok 2011. Pomieszczenie zupelnie nie pasowalo do ciezarowki i naczepy, ktore nie byly zbyt technicznie zaawansowane. Goodly mial na glowie helm, ktory wygladal jak urzadzenie do gier komputerowych stosowane w wirtualnej rzeczywistosci. Widac bylo, ze zmiany na monitorach byly skoordynowane z ruchami jego glowy. Kiedy Trask wraz z towarzystwem weszli miedzy prekognite a zmieniajace sie ekrany, Goodly zatrzymal ruchome krzeslo i zdjal helmofon. Stary Lidesci ze zdziwieniem pokrecil swa wielka glowa, po czym mruknal: -Pracuje juz z wami dwa lata, ale wciaz nie moge sie przyzwyczaic do... tego. Trask ze zrozumieniem pokiwal glowa. -Wiem, o czym mowisz, ale nie oczekuj ode mnie wspolczucia. Ja mam z tym do czynienia juz ponad trzydziesci lat i czuje sie tak samo jak ty! Co by powiedzial Alec Kyle? Albo Darcy Clarke? W koncu co za roznica? Roboty i romantycy. Supernauka i supernatura. Telemetria i telepatia. Komputerowe wzorce prawdopodobienstwa i prekognicja. Duchy i gadzety! I o to chodzi. Wydzial E. -Ale co to jest ten Wydzial E? - zapytal Jake. - Co to jest? Czy nie nadszedl czas, zebysmy sie dowiedzieli czegos wiecej? - Spojrzal na Liz. - Przynajmniej ja chcialbym to wiedziec... zwlaszcza po tym, w co wpakowaliscie mnie dzisiaj w nocy. -Wpakowaliscie nas - dodala Liz. - Wiem troszke wiecej od ciebie, ale nie mam zbyt dobrego rozeznania w tym wszystkim. - Popatrzyla na Traska i mozna sie bylo domyslic w jej wzroku oskarzenia. - Podsumowujac: tej nocy pracowalismy razem po raz pierwszy, ale moze to byc nasz ostami raz. Ale Ian Goodly pokrecil glowa. -Nie - powiedzial. - Macie jeszcze wiele to zrobienia, oboje. -Prekognita - rzekl gorzko Jake. - Ludzie zwracaja sie do ciebie w taki sposob. Skad mozesz byc tego tak pewien? -Bo nigdy sie nie pomylil - stwierdzil Trask. -Moze dzis bedzie ten pierwszy raz? - Jake nie wygladal na przekonanego. Jednak Trask tylko podniosl siwe brwi. -No to na czym polega twoj problem, Jake? Czy chcesz nam powiedziec, ze przez ostatnie trzy lata nalezycie dbales o swoje zycie oraz zdrowie i nie chcialbys podejmowac zadnego ryzyka? -Przede wszystkim to chcialbym sam podejmowac decyzje! - rzucil Jake. -Na razie to ja bede aranzowal rozwoj wydarzen - odparl Trask. - Albo Wydzial E. Rozluznil sie, przybral mniej srogi i powazny wyglad, po czym powiedzial: -W porzadku, powiem ci. To byl test. Oczywiscie mielismy w tym wazny cel, ale byl to glownie sprawdzian. No i zdaliscie go, oboje. Tej nocy widzielismy dosyc - zdarzylo sie tyle rzeczy - by sie utwierdzic w przekonaniu, ze mamy racje. -Jezeli chodzi o mnie? - zapytal Jake. -O was oboje - odpowiedzial Trask. - Liz zrobila swoje i wszyscy widzielismy, jak na to zareagowal Trennier. Ona wyslala mysli, on je odebral, no i zareagowal! -Zawsze by tak postapil - Liz wzruszyla ramionami. - To ty kazales mi go zwyzywac. -A ty doskonale to wykonalas - Trask skinal glowa. - Zaspokoilas nasze najwieksze oczekiwania. A wiec jesli chcesz w to wejsc, to zapraszamy. A po tym, co zobaczylas, nie mamy watpliwosci, ze do nas dolaczysz. Tak to jest. Jezeli o mnie chodzi, to mozesz sie zastanowic nad propozycja. -A ja, czy tez moge sie zastanawiac? - zadal pytanie Jake. - Jesli tak, to moja odpowiedz brzmi "nie". Nie wchodze w ten uklad. -A to szkoda - Trask zmruzyl oczy. - Poniewaz nie masz wyboru. To dlatego, ze ty rowniez zrobiles swoje tej nocy. Cos, czego nie widzialem juz od pieciu lat. I kiedy byl ten ostatni raz, bylo to... w innym swiecie, w swiecie wampirow, w swiecie Lardisa. Jake wodzil spojrzeniem po wszystkich trzech mezczyznach: Trasku, Goodlym i Lardisie. Oni zas patrzyli na niego z powaga i namyslem. -Wmawiam sobie, ze to jest sen, sen, z ktorego wkrotce sie obudze - powiedzial. Po chwili jego glos nabral stanowczosci. - Ale to nie jest moj sen. To wasz sen, wasz popierdolony koszmar, i ja z niego sie wypisuje! -O nie, ten koszmar jest wspolny - odrzekl Trask, po czym zdecydowanie zapytal: -Co dokladnie jest snem twoim zdaniem? To, co my robimy, czy te niesamowite rzeczy, ktore sa twoim udzialem? -Nic takiego nie robie! - Jake odwrocil sie do Traska i przez chwile wygladalo na to, ze go uderzy. - To po prostu... sie zdarza. - Zacisnal piesci, rozprostowal dlonie i zgubil watek. Trask pokrecil glowa. -Rzeczy nie dzieja sie ot, tak sobie, Jake - powiedzial. - To ma swoj cel, powod. A my chcemy sie dowiedziec, dlaczego akurat tobie sie to wydarza. Mamy jego akta? - zwrocil sie do Iana Goodly'ego. Prekognita przytaknal, podjechal na swoim krzesle do biurka i wzial do reki cienka teczke. Do scian byly przymocowane krzesla. Trask usiadl na jednym z nich i zachecil innych do zajecia miejsc. Otworzyl akta i zaczal czytac: -Jake Cutter... - Jednak Jake przerwal mu zachrypnietym glosem: -Masz zamiar to czytac? Nawet te najgorsze fragmenty? I to w towarzystwie kobiety? - Oprocz Jake'a wszyscy zdazyli juz usiasc. -Tylko je wymienie - odparl Trask, patrzac mu wprost w oczy. - A czemu pytasz? Czyzbys sie czegos wstydzil? -A co to ma wspolnego z tym, czym wy sie zajmujecie? - rzucil Jake. - Trzymasz w rekach opis mojego zycia. I ono nalezy do mnie, a przynajmniej nalezalo. -Gazety byly innego zdania - Trask nawet nie zmruzyl oka. -Do diabla z nimi! - powiedzial Jake. - Uczynily mnie calkowicie odpowiedzialnym za moje "zbrodnie"! Masz zamiar je wszystkie wymienic? Czy w taki wlasnie sposob chcesz mnie zatrzymac u siebie? W Wydziale E? Chcesz machac ta siekierka nad moja glowa za kazdym razem, kiedy wyraze wlasna opinie lub gdy odmowie wspolpracy? Trask pokrecil glowa. -Nie. Celem cwiczen jest odnalezienie zrodel twojego talentu. Jezeli chodzi o twoje tak zwane zbrodnie... to zdaniem tego wydzialu nie masz sie czego wstydzic. Jake na chwile utracil swoje argumenty, ale po chwili przemowil: -A jesli mnie nie za bardzo interesuje opinia Wydzialu E? -Obchodzi - odrzekl Trask. - Wierzysz w sprawiedliwosc, a sam jej sie nie doczekales. Zatem zaprowadziles wlasna wersje twardej sprawiedliwosci. Troche zbyt twarda jak na nasze wspolczesne spoleczenstwo. W Wydziale E wiemy, co to twarda sprawiedliwosc. Czasami tylko taka znajduje zastosowanie. I nauczyl nas tego prawdziwy ekspert w tej dziedzinie, ktos, kto wierzy w zasade oko za oko prawie rownie mocno jak ty. No i chcemy wiedziec, co jeszcze masz z nim wspolnego, zwlaszcza gdy chodzi o twoj talent. Ponadto mozliwe jest, ze odkryjemy jeszcze inne talenty. Chcemy zbadac takze i te mozliwosc, a wlasciwie wszystkie mozliwosci, a ty mozesz nam pomoc albo przeszkadzac nam. Wowczas... poddamy sie, ale pamietaj, ze czeka na ciebie pusta cela. Zmrozona skorupa okrywajaca Jake'a zaczynala pekac. Wlasciwie nie tyle skorupa, ile pokrywajacy ja lod, bez ktorego Jake nie moglby stawic czola wlasnym zbrodniom. Niektore z popelnionych czynow sam nazywal okrucienstwem. Kazdy zreszta by tak to nazwal. A jednak w glebi serca Jake wierzyl, ze Ben Trask ma racje: czasami jedynym wyjsciem jest stosowanie zasady oko za oko, zab za zab. I nagle Jake dostrzegl, ze zaczyna ufac Traskowi, ze Wydzial E faktycznie stoi po jego stronie. A przeciez juz od tak dawna nikt nie znalazl sie po jego stronie. -To co, mozemy kontynuowac? - zapytal Trask. Jake przysunal sobie krzeslo, usiadl na nim i powiedzial: -Dlaczego mam takie dziwne uczucie, ze nie musze sie sprzeciwiac? Ludzie nazywaja cie ludzkim wykrywaczem klamstw, prawda? Gdyby mnie o to spytano, to powiedzialbym, ze twoj talent dziala w obu kierunkach! Mam wrazenie, ze naprawde chcesz mi pomoc... Trask usmiechnal sie, mowiac: -Jake, masz calkowita racje. Nie cierpie ani klamstw, ani klamcow. Instynktownie wiem, kiedy cos jest nieprawdziwe albo nie na miejscu. Nie pytaj mnie, jak sie to dzieje, po prostu wiem. Ale jest mi tak samo trudno powiedziec klamstwo, jak i je uslyszec. Pomyslalem, ze ci sie to spodoba. Jake pokiwal glowa i odzyskujac kontrole nad soba, powiedzial: -W porzadku. Jesli zatem stwierdzisz, ze... cos jest ze mna nie tak, to popraw mnie, prosze, bo nie chcialbym wyjsc na glupka. -Doskonale - Trask poprawil sie na krzesle i glosno westchnal. - Musisz jednak zrozumiec, ze nie chodzi o to, ze z toba jest cos nie w porzadku, ale wrecz przeciwnie. Przynajmniej z naszego punktu widzenia. Wracajac zas do akt... -Twoj ojciec byl pilotem amerykanskich sil powietrznych - kontynuowal Trask. - Stacjonowal w amerykanskiej bazie na poludniu Anglii i tam poznal twoja matke, angielska dziewczyne z dobrego domu. Choc rodzice Janet Carlson nie zgadzali sie na slub, mlodzi pobrali sie. Janet wedrowala za mezem, ktorego przerzucano z bazy do bazy. Pozniej pojawiles sie ty, co troszke ustabilizowalo dosc burzliwy zwiazek... przynajmniej na jakis czas. Ale malzenstwo rozpadlo sie. Twoj ojciec zbyt czesto byl nieobecny, a matka... miala kochankow. - Trask podniosl wzrok znad akt i spojrzal na Jake'a. - Jesli to zbyt osobiste, to moge pominac ten fragment... -Wszystko w porzadku - Jake wzruszyl ramionami. - Czy to ma znaczenie? Przeciez i tak mnie zostawili. -Twoja matka miala przyjaciol w tak zwanych wyzszych sferach - kontynuowal Trask. - Po jakims czasie wyszla za francuskiego biznesmena, z ktorym mieszkala w St. Tropez, az do... smierci przed pieciu laty. Jake znowu wzruszyl ramionami, choc nie bylo to tak calkowicie obojetne podniesienie barkow. -Nicea to ladne miasto - zauwazyl. -Tak wiec gdy byles dzieckiem, trafiles do dziadkow - ciagnal Trask - ktorzy byli okolo piecdziesiatki, tyle ze z tej dalszej strony. To rzutowalo na ich styl wychowania. Jesli chodzi o twojego ojca, to zginal na terenie Niemiec w trakcie manewrow lotniczych, pilotujac samolot nazywany przez lotnikow "Latajaca Trumna". Kiedy to sie stalo, Joe byl tuz przed emerytura, a ty miales dopiero pietnascie lat... Trudno bylo nad toba zapanowac. Za duzo pieniedzy, usluznosc starzejacych sie dziadkow, zbyt wiele okazji do palenia "smiesznych" papieroskow, a takze stosowania innych "farmaceutykow". Zbyt wiele miales wolnego czasu i niewiele planow czy celow do urzeczywistnienia. Porzuciles szkole i pojechales do matki do Francji. Ale ona sama miala niezbyt dobre nawyki, wiec nie byl to dobry wzor. Tak czy owak nie ukladalo sie wam zbyt dobrze. Kiedy stwierdziles, ze zaciagniesz sie do armii, dziadek byl zachwycony. Stwierdzil, ze szkola wojskowa to znakomity pomysl. Ty jednak wyladowales w oddziale spadochroniarzy, poniewaz chciales skakac z samolotow! A po dwoch latach przeniesiono cie do SAS. -Kiedy wyrzucili cie z SAS, w uzasadnieniu napisano, ze nie stosujesz sie do rozkazow. I co naprawde bardzo dziwne, w raporcie stwierdzono, ze jestes zbyt samodzielny! I to w oddzialach, ktore sa dumne z niezaleznosci! Tak wiec piec lat temu mieszkales w luksusowej rezydencji na poludniu Francji, korzystajac z pieniedzy swojej matki. Jake znowu wzruszyl ramionami, ale nie wygladal na zadowolonego. -Drugi maz zostawil jej spora rente, a trzeci byl jeszcze bogatszy. Niby dlaczego mialbym meczyc sie w pracy? -Nie krytykuje cie, Jake - powiedzial Trask. - Chce tylko pokazac, w jakim byles miejscu, po to, zeby miec odniesienie do tego, czym pozniej sie stales w oczach opinii spolecznej. Mowiac wprost, zostales kryminalista, a wlasciwie morderca. -Momencik! - zaczal Jake. - Czy nie mowiles, ze ty i... -Powiedzialem: w opinii spolecznej - przerwal mu Trask. - A wiadomo, ze spoleczenstwo popelnia bledy tu i owdzie. Z kolei Wydzial E, coz... czasami wzywa sie nas, zeby uprzatnac balagan, choc rownie czesto uprzedzamy bieg zdarzen. Mozemy na chwile odbiec od twojej historii. Po krotkiej przerwie zaczal od nowa: -Przez ostatnie pietnascie, dwadziescia lat, a moze nawet dluzej, od upadku komunizmu w Europie, panowal chaos. Recesje, rewolucje, nuklearne czarne dziury, w miejscach gdzie miescily sie rosyjskie elektrownie atomowe i sklady broni. Mniejsze i wieksze wojny, porachunki na tle rasowym, ktore powinny miec miejsce ze sto lat temu, czemu jednak zapobiegla sowiecka ekspansja komunizmu. Walka o wladze w Rzymie, Moskwie i wlasciwie wszedzie. Etniczne czystki na terenie krajow slowianskich i nadbaltyckich oraz ruchy rewolucyjne w Turcji, Bulgarii i Rumunii. Rzady we Wloszech, Francji i Niemczech zmienialy sie regularnie i na tyle szybko, ze zaden z nich nie byl w stanie niczego sensownego przeprowadzic. A jesli chodzi o Bliski Wschod, Afryke i Azje... - Trask westchnal i pokrecil glowa. - Czy obraz, ktory przedstawilem byl wystarczajaco ponury? - I nie czekajac na odpowiedz, kontynuowal: - Dzieki Bogu za to, ze Anglia znajduje sie na wyspie i ze utrzymalismy oraz wzmocnilismy nasze zwiazki z Ameryka i Australia. Reszta swiata wyglada tak, jakby do nikogo nie nalezala... Krotko mowiac panuje chaos. Wydaje sie, ze jest to idealny scenariusz na zakonczenie zycia na planecie, przynajmniej w takiej formie, w jakiej je znamy. Nawet gdy mowie te slowa, zmniejsza sie warstwa ozonu, a klimatem rzadzi El Nino, czwarty raz w ciagu pietnastu lat, a od strony wyczerpanych ideologicznie oraz finansowo Chin nadciaga zaraza. Ale uwierz mi, ze sa znacznie gorsze plagi... Znowu przerwal na chwile. -Wracajac do ciebie - Trask spojrzal na Jake'a. - Twoja matka umarla z przedawkowania i zostawila ci troche pieniedzy... -Tak, pieniadze to jedyna rzecz, jaka mogla mnie obdarowac - pokiwal glowa Jake, a jego zachrypniety glos zdradzal prawdziwe emocje. -Ale pieniadze tylko przysporzyly ci klopotow - Trask nie zwrocil uwagi na komentarz Jake'a. - Miales niezly ciag we wszystkich kurortach Lazurowego Wybrzeza, od Genui do Marsylii. Rozbiles samochod na wloskiej riwierze, paparazzi robili ci zdjecia podczas bojek w Cannes. No i prawdopodobnie wrociles do narkotykow. -Nigdy mnie to nie wciagnelo - zauwazyl Jake. - To prawda, ze probowalem chyba wszystkiego, ale niezbyt dobrze na mnie dzialaly. Po prostu lubie wiedziec, jaki jest faktyczny ksztalt i wielkosc mojej dupy! - Spojrzal na Liz i powiedzial: - Przepraszam, ale skoro chcialas tutaj zostac... Pokrecila glowa, mowiac: -Nie jestem dzieckiem, Jake. Myslalam, ze dzis w nocy to zauwazyles... Trask ciagnal dalej swoj watek, tak jakby nikt nic nie powiedzial w miedzyczasie. -Pozniej spotkales dziewczyne. Oczywiscie nie byla to pierwsza kobieta w twoim zyciu, bo troche sie wczesniej przewinelo, ale ta byla kims szczegolnym. -Te czesc mozesz opuscic - odezwal sie ponurym glosem Jake. -Niestety nie - odparl Trask. - Jesli Liz ma byc twoja partnerka, a reszta Wydzialu E ma z toba pracowac, to powinni dowiedziec sie, ze nie jestes takim dzikusem, jakim cie przedstawiaja, za jakiego sam sie uwazasz. Powinni wiedziec, co toba kierowalo. Jake siedzial bez slowa ze spuszczona glowa. V Historia Jake?a -Miala na imie Natasza - Trask ciagnal dalej watek. - Pracowala dla moskiewskiejmafii. Byla kurierka mafii, a oficjalnie zajmowala sie projektowaniem mody. Jednak jej glownym projektem bylo przemycanie mikropigulek w jej sportowym samochodzie. W druga strone przewozila za to franki i liry, zasilajace zrujnowana gospodarke Rosji... a raczej facetow, ktorzy byli odpowiedzialni za taki stan rzeczy. W Marsylii zawsze byly problemy zwiazane z narkotykami. Riwiera zas z mieszkajacymi tam bogaczami od dawna stanowila raj dla dealerow. Natasza Slepak korzystala z kilku tras. Glownie jednak leciala z Moskwy do Budapesztu, pozniej zas jechala samochodem do Wloch lub do Francji. Czasem jechala do Francji przez Genue, gdzie wsiadala na jacht plynacy na francuska Riviere. Mafia miala kontakty i kotwiczyla swoje jachty niemal w kazdym wloskim porcie. Jake spotkal Natasze w Marsylii. Zgodnie z tym, co znacznie pozniej zeznal wloskiej policji, Natasza chciala wycofac sie z narkotykowego biznesu. Jeden z szefow wloskiej mafii, Luigi Castellano, domagal sie od niej takze uslug seksualnych. Byl to stosunkowo mlody Sycylijczyk, ktory kierowal francuskim oddzialem mafii i mieszkal w willi na przedmiesciach Marsylii. Byl to glowny kontakt Nataszy we Francji i byl to takze mezczyzna, ktorego najbardziej sie bala i najbardziej nienawidzila... Kiedy Trask przerwal, zeby zaczerpnac powietrza, Jake - ktory wygladal na coraz bardziej zdenerwowanego - wlaczyl sie: -Jesli juz musimy o tym mowic, to moze ja bede mowic dalej. -Spotkalismy sie w barze - zaczal Jake. - To co slyszeliscie, to prawda: Natasza chciala sie od tego uwolnic. Ale nie miala dokad uciec, przynajmniej nie na kontynencie. Mafia znalazlaby ja wszedzie. Byc moze dlatego padlo na mnie - mialem brytyjskie obywatelstwo - ale to tylko domysl. Wole myslec, ze... nie z tego powodu. Przez jakis czas mialem dobry powod, zeby byc trzezwy. Mieszkalismy w roznych hotelach... Jednak w rzeczywistosci ona mieszkala w willi Castellana, przez caly czas odganiajac sie od drania! Jednak nie wywierala na mnie zadnego nacisku. Wiedzialem, ze czegos sie boi. W koncu prawie wszystko mi powiedziala. I przez caly czas - przez caly nasz romans, jesli wolicie tak to nazywac - mialem swiadomosc, ze jest obserwowana; nawet wowczas, gdy pierwszy raz sie spotkalismy. Nie mowilem jej o tym, ale wiedzialem, ze mam racje. W koncu powiedziala mi, dlaczego nie mozemy byc razem. To z mojego powodu: nie chciala, zebym wpadl w klopoty. W pewnym momencie powiedziala, ze wyjezdza. Kochalem ja, chociaz znalismy sie dopiero niecaly tydzien. Moze musialem kogos pokochac. Moja matka zmarla niedlugo przed tym i podejrzewalem, ze niedlugo do niej dolacze. No i pojawila sie Natasza, ktora wypelniala pustke, i nie chcialem, zeby cokolwiek nas rozlaczylo. Ale ona wiedziala, ze moze nas rozlaczyc mafia. Spytalem zatem, dlaczego by nie opowiedziec wszystkiego policji. Odparla, ze Castellano ma ich w kieszeni. Zaproponowalem jej, zeby dala mi znac, gdy nastepnym razem bedzie jechac do Marsylii, wowczas zabiore ja do Anglii, gdzie bedzie bezpieczna. Albo przynajmniej wzglednie bezpieczna. Zgodzila sie na moja propozycje. Podczas naszej ostatniej nocy bylem naprawde zdenerwowany. I wiecie co? Wszedzie ciagnal sie za nia jej ogon. Poznalbym go w kazdym miejscu: wysoki facet ze szczupla blada twarza i ciemnymi oczami. Jednak zaplanowalismy wszystko na nastepny raz. Miala wjechac do Anglii, korzystajac z wizy turystycznej, pozniej mielismy sie pobrac i miala zostac ze mna jako moja zona. Wydawalo sie calkiem prawdopodobne, ze zniknelaby z oczu mafii. Stwierdzila, ze na ostatnia noc chce wrocic ze mna do hotelu, tylko ze nie chcialem miec zadnego faceta do towarzystwa! Pojechalismy taksowka do baru w poblizu mojego hotelu i kiedy Natasza poszla do toalety, przyczailem sie za drzwiami. Podjechal samochod i wysiadl z niego ogon. W koncu cos dla mnie. Wyszedlem na zewnatrz i nie przedstawiajac sie, znokautowalem go. Zanim byl gotow wstac na nogi, zabralem Natasze do hotelu. Kiedy dzis na to patrze, to rzeczywiscie zachowalem sie jak blazen! Ze faktycznie wierzylem, ze pojdzie tak latwo. Co wiecej, nawet nie wzialem pod uwage, ze z tego powodu Natasze moze spotkac cos zlego. Ale rano sprawy wygladaly inaczej. Po sniadaniu, kiedy szlismy do taksowki, czekaly na nas goryle. Tym razem jednak ich nie zobaczylem, nie widzialem nawet, ze cos sie zbliza, nawet tego nie poczulem, az nie obudzilem sie w willi Castellana. Wowczas nie wiedzialem, gdzie jestem, dopiero pozniej sie zorientowalem. W kazdym razie przywiazano mnie do krzesla, a Natasze do lozka. Zostalismy w samej bieliznie. Pamietam okno z grubymi zaslonami, przez ktore nie przedostawal sie nawet promien swiatla. Czulem jednak, ze byl to dzien. Chyba poludnie. Cicho i tak goraco na zewnatrz, ze na pewno nikt nie myslal o ruchu. Wilgotny, meczacy dzien. W pokoju panowal polmrok, kinkiety na scianach oraz lampki przy lozku dawaly troche swiatla. Czulem bol z tylu glowy. Kiedy powoli dochodzilem do siebie, uslyszalem glosy mowiace po wlosku. Znam wloski na tyle, zeby zrozumiec, ze mowili o mnie... i o Nataszy. -Po dziewczynie - powiedzial jeden z glosow - wtedy sie z nim rozprawisz. Ale najpierw chce, zeby to zobaczyl i zrozumial, zasrany Angol! Mialbym ja pierwszy juz dawno temu, gdyby nie grozilo to problemami. Pomimo tego kusila mnie. I gdyby tylko byla troche bardziej chetna... ale ja nie zmuszam kobiet, to zbyt ponizajace, dla mnie oczywiscie. Tak czy owak nasi koledzy w Moskwie maja zbyt wysokie mniemanie o tej suce. A teraz ten gnoj ja zhanbil. Nie zajmuje sie odpadami. Jean Daniel, wychodzi na to, ze to twoj szczesliwy dzien; zrobisz to za mnie. Tyle sie na nia napatrzyles, ze w koncu sobie uzyjesz, co nie? No i bedzie to najlepszy sposob na odplacenie mu za to, co ci zrobil, prawda? -Napatrzylem... - odpowiedzial Daniel. - W koncu jestem tylko czlowiekiem, a to przeciez niezla kobitka! Glos Jake'a znizyl sie do bardzo niskiego tonu. Slowa z trudem przechodzily mu przez gardlo. Trask dostrzegl to i powiedzial: -Jake, jesli chcesz, to mozemy o tym nie mowic. Ale Jake potrzasnal glowa. -Nie - odparl ponuro. - Chcialbym dokonczyc te opowiesc. Moze to dla mnie wazne, zeby przypomniec sobie, co poszlo nie tak. To upewnia mnie w tym, ze mialem prawo postapic tak, jak postapilem. I przypomina mi o tym, co jeszcze jest do zrobienia... Po chwili kontynuowal: -Te glosy bardzo roznily sie od siebie. Ten, ktory nalezal do Castellana, byl niski i donosny, jak grzmot lub mruczenie duzego kota, i to nawet gdy mowil cicho. Glos tego drugiego, Jeana Daniela, mial typowo francuski akcent, ktory pasowal do imienia. Pewnie musialem drgnac albo sie poruszyc. Moze jeknalem, gdy odzyskiwalem swiadomosc. W pokoju poruszyly sie cienie. Byli to oczywiscie mezczyzni, ale moj zmacony wzrok widzial tylko cienie. Kiedy jednak moje oczy dostosowaly sie do swiatla, a glowa przestala plywac, zobaczylem Natasze, jak lezy rozciagnieta na lozku. Podniosla glowe i dzieki temu mogla mnie zobaczyc. Wyraz jej twarzy, oznaczajacy ulge, ze odzyskalem przytomnosc, nie trwal jednak dlugo. Odezwal sie facet obok lozka. Jego gleboki, mruczacy glos upewnil mnie w tym, ze to Castellano. -Ach, Natasza, Natasza! - powiedzial, ona zas odwrocila w jego strone swa blada, wystraszona twarz. - Zranilas mnie i obrazilas. Odrzucilas moje zaloty i wybralas tego... tego Angola! Pewnie nie wiedzialas, ze w grze, ktora prowadzimy, najwazniejszy jest biznes -i nie mieszamy tutaj interesow z przyjemnosciami. A jesli juz nie ma wyjscia, to nalezy oczekiwac, ze przyjemnosci zalatwia sie we wlasnym gronie, a nie z jakims glupkiem z zewnatrz. Probowalem popatrzec na mowiacego, ale stal w cieniu, widoczna byla tylko ciemna sylwetka odbijajaca sie w swietle jednego z kinkietow. Machnal reka w strone Jeana Daniela. Siedzialem na obrotowym krzesle. Stojacy za mna czlowiek obrocil nim mocno i dosc dlugo krecilem sie w kolko. Pokoj w szybkim tempie wirowal i zbieralo mi sie na mdlosci. Ale gdy krzeslo zwolnilo, mialem mozliwosc rozpoznania mojego przesladowcy. Jego zimna, usmiechnieta twarz mignela przede mna, gdy krzeslo zwalnialo. Byl to oczywiscie ogon Nataszy, goryl Castellana. W koncu odezwal sie do mnie w lamanym angielskim. Slowa z trudem przechodzily mu przez wargi, ktore byly mocno rozbite. Zdalem sobie sprawe z tego, jak mocno go trafilem. -Ty draniu! - powiedzial. - Glupia, angielska swinio! Jak tylko z nia skoncze, zabiore sie za ciebie. Zobaczymy, kto potrafi mocniej uderzyc, co? - i ruszyl w strone lozka. -Jesli ja uderzysz - wymamrotalem - jesli chociaz ja dotkniesz, to przysiegam, ze... -Ale on odwrocil sie i przerwal mi. -Uderzyc ja? Piescia? - Przez chwile wygladal na zmieszanego, ale po chwili sprobowal sie usmiechnac rozbitymi ustami i powiedzial: - Ty glupku. Nie bede jej bil, tylko ja wyrucham! No i zrobil to... - Glos Jake'a obnizyl sie i przeszedl w cichy jek. - Nie moglem oderwac od tego wzroku. Musialem patrzec! Zerwal z niej bielizne. Wredny dran, nawet nie zrobil przerwy, zeby sie rozebrac, po prostu... po prostu... a Natasza, nawet nic nie powiedziala, nie jeknela. Ale plakala, slyszalem, jak szlocha... -Opowiem to dalej, Jake, dobrze? - wtracil sie Trask. I zanim Jake zdazyl zaprotestowac, zaczal mowic: - Znaleziono cie mocno poturbowanego w jakiejs uliczce. Cztery zlamane zebra, nos w takim stanie, w jakim to teraz widac. Reszta twarzy to byla miazga. Skopano cie w bardzo fachowy sposob, francuscy lekarze nie byli pewni, czy zdolaja uratowac... wszystko. Miales karty i pieniadze w kieszeniach, zatem nie wygladalo to na rabunek. Nigdy nie dowiedziano sie, jaki byl prawdziwy motyw. Nawet gdy mogles juz mowic, powiedziales, ze nie wiesz. Dlaczego, Jake? -Mialem zamiar zalatwic to po swojemu - odpowiedzial Jake beznamietnym tonem. -No i zrobilem to. -Tak, to prawda - przytaknal Trask. - Chcesz dalej opowiadac? Jake byl blady, ale pokiwal glowa... -Spedzilem trzy tygodnie w szpitalu - kontynuowal Jake. - Nie mialem zadnych wiesci od Nataszy. Nie mialem pojecia, co jej sie stalo, ale modlilem sie, zeby jej nie skrzywdzili bardziej i zeby wiecej nie cierpiala. Mialem czas, zeby wszystko sobie przemyslec. Jesli nadal tego chciala, jesli by sie odwazyla, to bylem gotow na wszystko. Moim starym mottem bylo "odwaz sie, a zwyciezysz". Mialem wiec w sobie odwage, poniewaz kochalem ja. Niczego sie nie nauczylem. Ale czy zakochani glupcy moga sie czegos nauczyc? - wykrzywil twarz w grymasie. -Jesli chodzi o Jeana Daniela, tylko jego widzialem i poczatkowo chcialem sie z nim krwawo rozprawic. Najpierw... no coz, sprawilem sobie sprzet. I zaczalem ich szukac - facetow z mafii - ale bardzo ostroznie. Dochodzac do zdrowia, porzucilem niezdrowy styl zycia. W armii zmuszano nas do utrzymywania formy. Ale bylo mi bardzo trudno odzyskac dawna sprawnosc ciala. Wciaz bylem mlody, ale jak to zauwazyl Trask, Jean Daniel naprawde mocno sie nade mna napracowal. Przez cztery miesiace dochodzilem do pelni formy. Rehabilitacje przechodzilem w Anglii, a pozniej wrocilem do Marsylii. Mijal czas, ale nie mialem zadnych wiesci od Nataszy. Dalem jej zarowno francuski jak i angielski numer telefonu. Jesli nie moglaby polaczyc sie ze mna, to na pewno mogla porozmawiac z ktoryms z moich przyjaciol. Mijaly miesiace, a ja nie moglem o niej zapomniec i wciaz jej pragnalem. Powoli rachunek do wyrownania z mafia stawal sie kwestia przeszlosci. Jednak wczesniej, stosunkowo niedlugo po wyjsciu ze szpitala, odnalazlem wille Castellana. Bylo to latwe - po prostu wsiadlem na ogon ogona. Zapuscilem sobie brode, pofarbowalem sobie wlosy na skroniach na siwo, zaczalem sie inaczej ubierac i nawet zaczalem kulec. Albo raczej swiadomie nie przestawalem kulec, zostawiajac sobie pamiatke po Jeanie Danielu. Wygladalem na znacznie starszego. Trzymalem sie z dala od barow, miejsc, gdzie mozna by mnie namierzyc. Jednak pewnej samotnej nocy - kto wie, moze w beznadziejnej nadziei ujrzenia Nataszy - poszedlem do baru, w ktorym poznalismy sie. Mialem szczescie, zmieniajac swoj wyglad, poniewaz w barze siedzial Jean Daniel. Byl sam i nie zauwazyl mojej obecnosci. Kiedy wyszedl czekalem w swoim samochodzie i pojechalem za nim do willi. Pozniej z ukrycia obserwowalem przybywajacych tam ludzi... to byli twardziele, i to bez wyjatku! Przez kilka tygodni ich takze sledzilem. Dzieki ternu wiedzialem, jakich miejsc unikac, gdyby Natasza przybyla do Marsylii. Wiedzialem, ktoredy nie da sie uciec. Wiedzialem takze, ze trzeba bedzie szybko umykac. Pomimo wczesniejszych intencji powoli zaczynalo mi switac, o co w tym chodzi. I wiedzialem tez, ze ci ludzie nie zartuja. Pomyslalem, ze madrze bedzie zapomniec o zemscie i po prostu zabrac Natasze do domu. O ile kiedykolwiek powroci. No i wrocila w koncu. Bylo to niecale trzy lata temu, na poczatku listopada. Dostalem wiadomosc od przyjaciela, ktory podal mi numer telefonu w Moskwie. A kiedy zadzwonilem... od razu wiedzialem, ze to Natasza. Byla wystraszona. Castellano zemscil sie i zrujnowal jej reputacje w kregach moskiewskiej mafii. Zostawiono ja zupelnie sama. Nie mogla znalezc nigdzie pracy i wpadla w rozpacz. W koncu ublagala swoich szefow, zeby znowu pozwolili jej szmuglowac narkotyki. No i miala wlasnie ruszac do Marsylii. Ale Castellano wiedzial, ze przyjezdza. Bala sie go bardziej niz kiedykolwiek wczesniej. Spytalem, czy pamieta nasz wczesniejszy plan. Pamietala i byla gotowa zrobic wszystko zgodnie z planem. Ale jej pomysl byl jeszcze smielszy: chciala tanio odsprzedac narkotyki konkurencyjnemu gangowi i zwiac z pieniedzmi! Nawet niska cena dalaby okolo cwierc miliona funtow szterlingow! Poczatkowo bylem temu przeciwny. Ale im dluzej nad tym myslalem, tym bardziej mi sie podobal ten pomysl. Czyz nie byloby to rownie dobre, a moze i lepsze od zaplanowanej przeze mnie zemsty? No i uderzyloby to we wszystkich, a nie tylko w Jeana Daniela, ktory byl moim glownym celem. Natasza nawiazala juz kontakt z odbiorca. Zgodnie z planem miala przyplynac jachtem, ale w ostatniej chwili miala wsiasc w samolot i wyladowac w Marsylii. To daloby troche czasu na zalatwienie interesu i na ucieczke z Francji - ze mna oczywiscie - zanim Castellano zorientowalby sie, ze jej nie ma. Moja rola byla prosta: jechac jak najszybciej przez Lyon, Dijon i Paryz do Tunelu. Sprawdzalem trasy i nie widzialem zadnych slabych punktow w planie. Wjechalibysmy do Anglii, jeszcze zanim mafia w Marsylii zaczelaby badac, co robila Natasza przed zniknieciem. Moze latwiej byloby poleciec samolotem. Ale musialbym wowczas zostawic we Francji samochod. Mialem pieknego, prawie nowiutkiego peugeota. Ponadto gdybysmy polecieli, to mafii byloby o wiele latwiej nas znalezc. Najwyrazniej bylem wowczas kompletnym idiota, nie zdawalem sobie sprawy z tego, z kim mamy do czynienia... Jake przerwal i spojrzal na Traska. -Porownales mafie do organizacji terrorystycznych. Wydawalo mi sie, ze o terrorystach czegos sie dowiedzialem, bedac w SAS. Pewnie tak, ale na pewno zbyt malo. No i to byly tylko wyklady. Myslalem, ze mafia to po prostu banda rabusiow, ale mylilem sie. Prawdopodobnie przez caly czas ja obserwowali. Nic dziwnego, biorac pod uwage rynkowa wartosc towaru... Kiedy Natasza wyszla z samolotu, miala ciemne okulary, ale i tak od razu ja poznalem. Oni takze. A pozniej... bylo to jak powtarzajacy sie koszmar, niemal powtorka tego, co zdarzylo sie ostatnim razem. Tylko ze tym razem bylo ich pieciu w willi i sposob, w jaki to robili... ...O Boze, Boze... Wiedzialem, ze tym razem nie beda brac jencow. Jake zrobil sie siny. -Wystarczy, Jake! - wtracil sie Trask. - Nie musisz juz nic wiecej dodawac. Uslyszelismy juz wystarczajaco duzo i wszyscy jestesmy po twojej stronie. A jesli chodzi o sprawiedliwosc, o ten rodzaj sprawiedliwosci, to wiem o niej jeszcze wiecej od ciebie. Dajmy sobie sposob z ta noca w willi. -Tej nocy, tej dlugiej nocy w willi - Jake zachrypl, pocil sie i jednoczesnie trzasl sie. - Oni wszyscy, a ten lajdak Castellano patrzyl na to ukryty w cieniu. O Boze, wciaz nie wiem, jak on wyglada! Ale potem, o tak! Zapamietalem dokladnie wszystkich i nigdy nie zapomne. I te ich zarty. Jak na nia wlazili, nie zostawiajac sladow... -Przestan, Jake! - rozkazal Trask. Jake wyprostowal sie, wzial glebszy oddech, powoli dochodzac do siebie. W koncu zaczal mowic dalej: -Odzyskalem przytomnosc w wodzie. Pod woda! Okna w samochodzie byly do polowy otwarte i zanurzalismy sie z szybkoscia cegly! Na poczatku nie wiedzialem, co sie dzieje. Myslalem, ze obudzilem sie dlatego, ze nie moge oddychac. Kiedy bylem dzieckiem, mialem takie sny, ze tone, i krzyczalem, a potem stwierdzalem, ze przykrylem sie koldra. Ale tym razem byly to wody rzeki. A ja jak glupek chcialem odepchnac koldre... To znaczy czulem sie jak glupek, bylem pod wplywem jakichs srodkow. Ale po chwili zorientowalem sie, co sie dzieje, i zerknalem na siedzenie pasazera. Dzieki Bogu nie bylo tam Nataszy... I kiedy Bogu dziekowalem, udalo mi sie otworzyc okno i wyplynac z samochodu. Kiedy jednak samochod opadal na dno, a ja plynalem do gory z pomoca wielkich babli powietrza, zobaczylem Natasze na tylnym siedzeniu! Jej twarz... jej plywajace wlosy... szeroko otwarte oczy... otwarte usta. Jej biale, rozplaszczone palce oparte byly o tylna szybe. Mialem nadzieje, ze byly to palce niezywej osoby. Jednak nie mialem pewnosci, czy umarla. Do dzisiaj tego nie wiem. Jednak wmawiam sobie, ze juz wowczas nie zyla, bo tylko tak moge to zniesc. I tak nie dalbym rady nic zrobic. Bylem slaby jak kociak i ledwie zywy! Rozrywalo mi pluca i uszy - bylismy naprawde gleboko. Plynalem powoli do gory, a samochod opadal coraz nizej. Razem z samochodem znikala dziewczyna, ktora kochalem, ktora nadal kocham, Natasza... Minelo troche czasu, zanim Jake mogl mowic dalej. Byl jak czlowiek oddalony od rzeczywistosci, zaczal sie prostowac na swoim krzesle, a kiedy stary Lidesci zakaszlal, rozejrzal sie dookola, jakby sie zastanawial, gdzie jest. -Wszystko w porzadku, Jake? - zapytala Liz. Pokiwal tylko glowa, ale nadal nie byl w stanie mowic. -Nie pytajcie, jak dotarlem do Marsylii - zaczal znowu. - Nie pamietam. Jakos mi sie udalo i zatrzymalem sie u przyjaciela. Wtedy jednak wrocily wszystkie plany zwiazane z zemsta. Zastanawialem sie, czy nie udac sie na policje, ale przypomnialem sobie, co o tym mowila Natasza: ze Castellano ma policje w kieszeni. Postanowilem poczekac i zobaczyc, co sie wydarzy. Nie musialem dlugo czekac. Trabily o tym wszystkie gazety. Odnaleziono moj samochod w rzece Verdon, niedaleko Riez. W kamiennej poreczy mostu wybita byla dziura i to zaalarmowalo lokalna policje. Natasza nadal znajdowala sie w samochodzie, a znaleziona przy niej ilosc nielegalnych mikropigulek wskazywala na to, ze byla zamieszana w handel narkotykami. Jezeli chodzi o mnie, to jako jej partner plus moja przeszlosc stalem sie poszukiwanym przestepca, o ile zalozyc, ze ktos uzna, iz przezylem wypadek. Ale ja przezylem i tym razem nie mialem absolutnie nic do stracenia. Wiedzialem takze co nieco o ludziach Castellana, gdzie i z kim sie spotykaja, i tym razem nie mialem zamiaru tracic czasu... Kiedy przez kilka lat sluzylem w SAS, w jednej rzeczy bylem naprawde dobry: w sabotazu. Bomby, pulapki, dywersja. Wciaz pamietam - a wlasciwie holubie wspomnienie -noc, w ktorej zobaczylem Jeana Daniela siedzacego w barze. Bylem tam zarowno kiedy przyjechal, jak i wtedy, gdy chcial odjezdzac. Padal deszcz. Kiedy wsiadl do samochodu, wyszedlem z cienia i pokazalem mu sie jakies dwadziescia metrow przed nim. Stalem z szeroko rozstawionymi nogami niczym cel i pomachalem mu reka. A nastepnie zaczalem bardzo powoli isc w jego strone. Zobaczyl mnie i z wyrazu jego twarzy wiedzialem, ze mnie rozpoznal. Przekrecil klucz w stacyjce, a ja dokladnie wiedzialem, o czym ten dran mysli: chcial mnie rozjechac. Wtedy wlasnie odwrocilem sie i na wszelki wypadek padlem na ziemie. Ale wybuch nie dal wielkiego podmuchu; tylko jakis odlamek szkla przelecial mi nad glowa. Wstalem, podszedlem do samochodu i popatrzylem przez wybita szybe. Spodziewalem sie takiego wlasnie widoku, poniewaz staralem sie wykonac swoje zadanie jak najlepiej. Do polowy przecialem cztery sruby laczace kierownice z kolumna. W plastiku zamocowalem ladunek wybuchowy polaczony z czujnikiem reagujacym na wibracje wlaczanego silnika. Wybuch oderwal zelazny trzpien kolumny kierowniczej, ktory przelecial przez srodek tulowia Jeana Daniela, zostawiajac przy okazji na jego ciele plastikowa obudowe. Trzpien zmiazdzyl mu dolna czesc klatki piersiowej, rozerwal zoladek i jame brzuszna. Jednak cudem nie uszkodzil kregoslupa. Przyszpilony do fotela siedzial wciaz zywy, mrugal oczami, patrzac na mnie, a w skurczonych palcach trzymal kierownice. -To taki inny rodzaj gwaltu, Jean Daniel - powiedzialem, patrzac, jak jego usta wypelniaja sie krwia, a oczy zaczynaja metniec. - Szczegolna wersja. - Po czym tuz przed smiercia tego drania dodalem: - A wiec teraz wiesz, kto uderza mocniej... VI Dalszy ciag historii Jake'a Ze spalonego terenu, ktory kiedys byl enklawa wampirow, pierwsi odjechali Ben Trask, Ian Goodly i Lardis Lidesci. Jake i Liz jechali za samochodem dowodcy. Mieli jechac powoli, wiec brak przedniej szyby nie powinien sprawic klopotow. Pod warunkiem ze beda sie trzymac dosc daleko od pojazdu Traska ze wzgledu na wzniecany kurz.Wjezdzajac na droge, Jake zatrzymal sie na chwile i spojrzal za siebie. Oprocz dymu niewiele wskazywalo na to, ze cos moglo sie tutaj dziac. Kilku ludzi z oddzialu, przebranych w swieze mundury, ale bez uzbrojenia i masek gazowych, wbijalo slupki z tablicami ostrzegawczymi. Na jednej z takich tablic bylo napisane: UWAGA! NIEBEZPIECZENSTWO! TOKSYCZNE ODPADY! NIE ZBLIZAC SIE! Wydzial E nie zostawial nic przypadkowi.-Co teraz? - Jake skinal glowa, wskazujac na miejsce zniszczenia. - Chodzi mi o to miejsce. Liz wzruszyla ramionami. -Kopalnia jest zawalona, nie ma oznak zycia. Jesli cos tam zostalo, to slonce dokonczy jutro dziela. Moze jeszcze uprzatna to spychaczami. Ale nie ma pospiechu. Glownym celem byl Bruce Trennier, jedyny sierzant, ktory zostalby Lordem. Gdyby mu sie udalo uciec. -I faktycznie widzialas takie cos po raz pierwszy w zyciu? - Jake wrzucil trzeci bieg. - To dlaczego wiesz wiecej ode mnie o tym wszystkim? Liz odrzucila wlosy do tylu. -Mialam troche czasu, zeby poczytac, czym sie zajmujemy - to znaczy Wydzial E - no i wiem, na czym polega moj talent, co sprawia, ze latwiej mi zaakceptowac ich szczegolne uzdolnienia. Kiedy juz zaczniesz zdawac sobie sprawe z tego, ze wszystkie te dziwactwa to rzeczywistosc, to faktycznie bedzie ci dosc latwo uwierzyc w zupelnie zwariowane sprawy. Cwierc mili przed nimi rozjarzyly sie tylne swiatla pojazdu Traska. -Wciaz me moge sie zgodzic z tym, ze po prostu wpedzili nas w cos takiego -powiedzial Jake. -To byla proba, jak mowil Trask - odpowiedziala Liz. - Przypuszczam, ze chodzilo mu o to, ze jesli faktycznie zetkniemy sie z ta zaraza i bedziemy z nia walczyc, to... coz, zaakceptujemy jej istnienie. -To dlaczego nie jest tak w moim wypadku? - chcial sie dowiedziec Jake. Milczala przez chwile, wiatr bawil sie z jej wlosami, a ona wdychala nocne powietrze. W koncu sie odezwala: -Jezeli chodzi o to, co opowiadales w centrum dowodzenia. Sa rzeczy straszne i rzeczy straszliwe. Sa potwory i potworzyska i nie mnie sadzic, ktore z nich sa gorsze. Twoje zycie jest czyms wyjatkowym. Gdybym przezyla to co ty, to moze rowniez zastanawialabym sie, co z tego bylo prawdziwe. Ale ten talent, ktory posiadasz, jest naprawde czyms szczegolnym. Chodzi mi o to, ze to, co zrobiles dzis w nocy, bylo... -To nie bylem ja! - rzucil gwaltownie Jake, przerywajac jej w pol slowa. - Nie potrafie tego lepiej wytlumaczyc. -Sprobuj - powiedziala. - Moglbys sprobowac, skoro mamy byc partnerami. Mamy w wydziale wewnetrzny kod postepowania, cos, co dotyczy telepatow, empatow i tym podobnych, ale jesli pozwolilbys sobie na swobodny przeplyw mysli, to moze moglabym... -Co moglabys? - spojrzal na nia. - Czytac w moich myslach? Stwierdzic, czy mam tak narabane w glowie, jak ci sie wydaje? Pewnie tak jest. Zapewne od czasu, gdy... gdy umarla Natasza. Od tego, jak umarla. - Westchnal i rozluznil sie troche. - Z drugiej strony moze i masz racje. Moje zycie to jeden wielki chaos. Wiec nic dziwnego, ze trudno jest mi sie w tym polapac i zorientowac, co jest rzeczywistoscia, a co fantazja. A jesli chodzi o Wydzial E - Jake pokiwal glowa z podziwem. - Gadzety i duchy! -A ty masz byc jeszcze jednym gadzetem - stwierdzila. - Ha! A moze jednym z ich duchow, gdyby dzisiaj cos poszlo nie tak! -Zmieniles temat - zauwazyla Liz. - W centrum dowodzenia zaczales mowic o sobie. Niezly poczatek, ale nie powiedziales wszystkiego. Jestem dobra sluchaczka. -Czyzby? - zachnal sie Jake. - Dobra sluchaczka zadna widoku krwi? Jak jedno z tych rzeczy, ktore wlasnie zlikwidowalismy? -Nie o to chodzi - odpowiedziala Liz. - Nie ten fragment opowiesci mnie interesuje. Wiem, ze ich wszystkich pozabijales... -Nie, nie wszystkich - zauwazyl ozieble Jake. - Castellano wciaz zyje i jeszcze jeden. -No i ze twoje metody byly... ekstremalne, ale nie o tym chce mowic. Slyszalam, jak Trask opowiadal o tym, ze potrafisz korzystac z czegos, co nazwal droga Mobiusa. Na tym polega twoj talent, prawda, Jake? Mnie rowniez uratowales w taki sam sposob. Pokiwal glowa i warknal: -No i to ci probuje wytlumaczyc. To nie nalezy do mnie! To jest jakby - nie wiem - kogos innego? Kogos, kto dostaje sie do mego wnetrza. Kogos, kto mieszka we mnie jak nieproszony gosc. Trask ciagle wspomina o Harrym Keoghu. Kim do cholery jest ten Keogh? Jakims telepata? A jesli tak, to dlaczego tak latwo zamieszac mi w glowie? Dlaczego nie wybral kogos innego, kogos o wiekszej zdolnosci do odbioru? Nie rozumiem. Moze choruje na rozdwojenie jazni? Osobowosc mnoga? Moze faktycznie oszalalem! - z calej sily walnal rekami w kierownice. Liz dala mu czas na ochloniecie, po czym zapytala: -Jake, jak mozna do ciebie dotrzec? Tu nie chodzi o mnie, i nie chodzi nawet o Bena Traska, chodzi przede wszystkim o ciebie. Chcialabym, zebys opowiedzial o tym, jak uciekles z wiezienia i wyladowales w Wydziale E. Wiem, ze tak bylo, ale nie wiem, jak to sie stalo. No to jak? Opowiesz mi? Jake wiedzial, ze Liz nie odpusci, dopoki jej nie opowie wszystkiego... -Robilem sie niestaranny - zaczal od nowa Jake. - Zabicie trzeciego i przedostatniego z czworki ludzi Castellana - tych, ktorzy byli tamtej nocy w jego willi - bylo niedbala robota. Moze mi to juz spowszednialo? - spojrzal na Liz i pokrecil glowa. - Na pewno bym to znienawidzil; znienawidzilbym takiego siebie, ktory po prostu przywykl do czegos takiego. Z drugiej strony trudno powiedziec. Moze po prostu taki bylem. W kazdym razie to byl Wloch i zabilem go we Wloszech. I tam mnie zlapali. Moze czekali na mnie. W koncu pracowalem zgodnie z wykazem, tak jak seryjny morderca. Niewatpliwie Castellano polapal sie w tym wszystkim, musial sie orientowac, ze nie byla to kolejna wojna gangow, i calkiem mozliwe, ze wydal mnie wladzy, policji. Mozliwe, ze... ze specjalnie wyslal ostatnia ofiare poza Francje, zebym byl dalej od niego. Jesli to prawda, to znaczy, ze udalo mi sie drania nastraszyc. W kazdym razie sadzono mnie i skazano we Wloszech, skad nie bylo szans na ekstradycje. Dodatkowo komplikowalo sprawe moje podwojne obywatelstwo, angielskie i francuskie. Mysle, ze na tym tez polegala pulapka Castellana. Castellano jest Sycylijczykiem lub Wlochem - jesli wolisz - dlatego nie wahal sie poswiecic jednego ze swoich ludzi. Ich gangi sa doskonale zorganizowane, skomputeryzowane, zintegrowane itd. No i wszedzie maja swoich ludzi. Dlaczego ten dran chcial, zebym sie dostal do wloskiego wiezienia? Bo mial tam swoich ludzi. Jake Cutter byl juz trupem. Jesli nie od razu, to w najblizszym czasie. Z kolei mnie nigdy nie udalo sie namierzyc Castellana. Jego willa w Marsylii byla zawsze scisle pilnowana, a nawet jesli z niej wyjezdzal... nie moglem miec pewnosci, ze to on! Nie wiedzialem... i nie wiem, jak on wyglada. Taki przyczajony skurwysyn! Kiedys go jednak odnajde, a gdy to sie stanie... -Ale nie wtedy, gdy pracujesz dla Wydzialu E - wtracila Liz. - Nie wolno ci w to mieszac Wydzialu. To twoja ochrona. Tylko Trask moze uchronic cie przed powrotem do celi... gdzie? -W Turynie - odpowiedzial Jake. - Tam, gdzie znaleziono calun i gdzie mnie wsadzono! Wiesz, Liz, w wiezieniu byli naprawde twardzi goscie. Wystarczyly mi dwadziescia cztery godziny, zeby sie zorientowac, ze nie wyjde stamtad zywy. Spojrzenia, mrukniecia, komentarze, miny. Nikt nie zaoferowal mi "ochrony", pewnie dlatego, ze sam by jej pozniej potrzebowal. Bylo troche bojek i walk na noze, w ktorych na poczatku nie uczestniczylem, ale w koncu zostalem zaatakowany. Kiedys, gdy lezalem w wieziennym szpitalu z rana podbrzusza i podejrzeniem zlamania zebra... tak, kolejnego - ktos probowal mi wstrzyknac podskornie ludzki kal... Bylem juz tam kilka tygodni, kiedy jakis koles, nikt szczegolny, moze po prostu ktos, komu zrobilo sie mnie zal, wzial mnie na strone i powiedzial, ze to juz niedlugo. Powiedzial ze zostal mi tylko tydzien. I zebym niczego dobrego sie nie spodziewal po zalodze wiezienia, bo byli w to rowniez zamieszani, a sam naczelnik bierze dole od mafii. Ten sam facet powiedzial, ze pracuje w warsztatach mechanicznych. Dal mi surowy klucz, kawalek zelaza, i pokazal mi, jak zrobic odcisk zamka w mojej celi. To bylo stare wiezienie, Liz. Nie takie nowoczesne jak w Anglii. Powiedzial mi: Zrob odcisk, a ja zrobie z tego klucz. Ale jaki mialby z tego interes? Mial juz swoj klucz i wymyslil, ze moge byc dostatecznie zdesperowany, zeby uciec wraz z nim. Potrzebowal pomocy przy pokonywaniu muru i mial racje co do mnie: bylem dostatecznie zdesperowany. Chcialem dorwac Castellana, a nie udaloby sie i to, gdyby moje zycie skonczylo sie juz za tydzien. Ale co kierowalo moim kolega? Najwyrazniej powodem byla kobieta. -Stary, dobry przyjaciel pieprzy sie z moja Maria - powiedzial mi, usmiechajac sie bez cienia emocji. - Ostatni facet, ktory to zrobil, nie zyje... dlatego tu siedze. Tym razem zajebie ich oboje, Marie tez. I nie wazne, co bedzie pozniej. Ciekawe, ze dobrze go rozumialem. Plan byl prosty: mial ze soba dlugi lancuch z przymocowanymi hakami. Od wolnosci dzielil nas dwunastostopowy mur z drutem kolczastym na szczycie. Facet nie byl zbyt wielki, mial stanac mi na ramionach, zarzucic lancuch i zaczepic go o druty kolczaste. Probowal, jak to dziala w warsztacie. O Boze, to takze sprawdzilo sie noca na spacerniaku! Paolo wdrapal sie na mur, startujac z moich ramion, na drut kolczasty zarzucil wiezienny koc i po chwili przygniotl go swoim cialem. Lezac na brzuchu, wyciagnal do mnie reke. Ale kiedy juz wspinalem sie po lancuchu i siegalem do jego dloni... on cofnal ja! Widzialem, ze patrzy gdzies za mnie, obejrzalem sie i zobaczylem ich: uzbrojonych straznikow celujacych we mnie! Popatrzylem na Paola, ale ten wzruszyl tylko ramionami, mowiac: Przepraszam, Jake, oni mi obiecali... I wtedy uslyszalem strzal, ktory urwal jego slowa... Jake przerwal, ominal dziure na drodze, dzieki czemu Liz mogla zapytac: -Czy to wtedy wlasnie sie zdarzylo? Wtedy sie... przeniosles? -Nie calkiem - pokrecil glowa. - Uslyszalem pierwszy wystrzal, ale nic nie poczulem. Za to Paolo... trysnela z niego krew. A potem spadl na mnie i wyladowalismy na ziemi. Nie bylo wysoko, ale z takim ciezarem gruchnalem o ziemie jak kamien. W sama pore, bo o sciane zaczelo walic znacznie wiecej kul. No i wlasnie wtedy to sie wydarzylo. Ale co dokladnie sie stalo... do dzis nie wiem. No i cos niezwyklego: jesli nie slyszysz kuli, ktora cie zabije, to czy mozesz ja zobaczyc? Czy w ogole slyszalas o kimkolwiek, kto zobaczylby kule w locie? Oczywiscie, ze nie. I nie opowiadaj mi o magikach, ktorzy potrafia zlapac lecaca kule w zeby! Ale ja zobaczylem... cos. Moze iskre od rykoszetu? Mozliwe, ale nie wygladalo na iskre. Bylo male, jasne i lecialo wprost na mnie - w glowe - i nie moglo nie trafic. Jesli to byla kula, to juz bylem martwy... ...Tak sie jednak nie stalo, tylko myslalem, ze zginalem. Liz pokiwala glowa, wyschlo jej w ustach. Kiedy Jake opowiadal, przez chwile miala wrazenie obecnosci czegos obcego, czegos nieznanego. "Widziala" jego spotkanie -konfrontacje? - z tym, co opisywal. Cos przejsciowego, co pojawia sie i znika, jak nagly rozblysk swiatla, gdzies w umysle. Czy nadal tli sie w jego umysle? -Wtedy to zrobiles - rzekla ochryplym glosem i odchrzaknela. - Wtedy wlasnie sie przeniosles korzystajac z drogi Mobiusa. -Panowala tam nieopisywalna ciemnosc - powiedzial Jake. - Cos wiecej niz ciemnosc, nicosc. To byla smierc; to znaczy myslalem, ze to smierc, no bo coz innego moglo mnie spotkac? Ale to wciagnelo mnie i popchnelo w strone punktu swiatla. -Typowe doswiadczenie wyjscia z ciala - powiedziala Liz. - Doswiadczenie pobliza smierci, tak jak opisuja ludzie, ktorzy przezyli smierc kliniczna. Czy zdecydowales sie nie wkraczac w swiatlo? Jake jednak pokrecil glowa. -Tam nie bylo moich decyzji, po prostu wciagnelo mnie tam! Ale nagle poczulem grawitacje, ciezar i zaczalem zmagac sie z ciemnoscia. No i bylem do gory nogami. Uderzylem w cos glowa... w biurko, jak sie pozniej okazalo. Jak wiec widac, drugie zetkniecie z ciemnoscia nie bylo tak drastyczne. Bylem ogluszony i prawie nieprzytomny. Pamietam jeszcze jakies krzyki, dobijanie sie do drzwi, a potem zupelnie stracilem przytomnosc. -Znalazles sie w kwaterze glownej Wydzialu E w Londynie - powiedziala Liz. - Twoj talent zabral cie do pokoju Harry'ego... jego sanktuarium. Pokrecil glowa z niedowierzaniem. -To nie moj talent. Kogos innego. Moze Harry'ego? Ale nie moj, Liz, nie moj... Zaskrzeczalo radio, slychac bylo glos Traska: -Wszystkie jednostki, a zwlaszcza Lowca Jeden. Za jakies piec mil zjezdzamy z drogi do obozu. Napijemy sie czegos, zjemy i zrobimy odprawe. Ci, co maja lozka, niech z nich skorzystaja. Czas na odpoczynek. Jak ktos woli rozciagnac kosci, mozna rozbic wlasne namioty i spac w nich. Lowca Jeden, chce z wami porozmawiac. Na razie. -Lowca Jeden, zrozumialam - rzucila Liz do mikrofonu. Potem dalo sie slyszec podobne potwierdzenia od Lowcy Dwa, Lowcy Trzy i tak dalej. Jake poprawil sie na siedzeniu, wyciagnal szyje i rzucil okiem za siebie, na droge biegnaca korytem pradawnej rzeki. Za nimi widac bylo kilka par swiatel rozjasniajacych noc. A z lecacych u gory ciemnych ksztaltow podobnych do wazki i wydajacych odglosy lup! lup! lup! co pewien czas widac bylo mocne swiatlo reflektora przecinajacego ciemnosc. -Piec mil - odezwala sie Liz. - To jakies siedem, moze osiem minut. Czy zdazysz mi opowiedziec reszte tej historii w tym czasie? -Reszte tej historii? - zawahal sie Jake. - Chcesz sie do konca przekonac, ze jestem wariatem? - Nie jestes wariatem - powiedziala. - Tylko masz klopoty. Och Jake, znowu uciekles, tym razem z Wydzialu E. Jak to bylo? Czy byla jakas roznica? Jake westchnal i powiedzial: -Jak sie juz raz doczepisz, to nie odpuscisz, co? -Czy nie moge byc po prostu zafascynowana? - odpowiedziala. - Twoja historia oczywiscie - dodala pospiesznie. -Ha! - rzucil w powietrze Jake, jednoczesnie odwracajac nieco twarz od niej. Liz gotowa bylaby przysiac, ze usmiechnal sie i nie chcial, zeby to zauwazyla. Uznala to za dobry znak. -No dobra - rzekla. - Jestem zafascynowana. Opowiesz mi reszte? -Zebys mogla o tym zameldowac Traskowi, tak? Mam dla ciebie nowine, twoj szef -nasz szef - dowiedzial sie juz wszystkiego ode mnie i mialo to miejsce co najmniej z dziesiec razy. Nie rozumiesz? Nie moge ci powiedziec niczego, o czym nie wiedzialby wydzial. -No to powiedz mi to - stwierdzila. Jake znowu westchnal, po czym poddal sie i zaczal: -Kiedy - a wlasciwie gdzie - sie obudzilem, wszyscy mowili po angielsku. Nie wiedzialem, co o tym sadzic. Czulem sie, jakbym sie obudzil w nieznanym miejscu. Bylem w Turynie, a teraz jestem zupelnie gdzie indziej. Logicznie rzecz biorac, jesli nie bylo to wiezienie, to pewnie znajdowalem sie gdzies w poblizu Turynu. Jezeli chodzi o ludzi, Traska i spolke, nie byli ani straznikami wieziennymi, ani nawet lekarzami. Jesli zatem znalazlem sie w szpitalu, to byl to jakis wyjatkowy szpital! Zadawano mi mase bezsensownych pytan, najglupsze byly te dotyczace mojej tozsamosci. Chcieli wiedziec, kim jestem? Ha! Co za zarty. Jesli nie wiedzieli, kim jestem, to kim innym moglbym byc? Kim bylem? Dla mnie jednak najwazniejsze bylo pytanie: kim oni sa? Po jakims czasie pojawil sie lekarz, ktory mnie dokladnie zbadal, zanim pozwolono mi stanac na nogi. Stwierdzilem, ze mialem szczescie, iz nie bylem w stanie mowic, nawet gdy chcialem. Bylem oszolomiony. Ale pozniej zorientowalem sie, ze oni faktycznie nie wiedza, kim jestem. Dlaczego mialbym im o tym mowic? Siedzialem cicho i nic nie mowilem. Ale Trask... on wiedzial, ze cos jest nie tak. Od razu bylo widac, ze jest zaciekawiony tym, co jest wewnatrz mnie, moze nawet podejrzliwy. Teraz wiem, ze to nic dziwnego. W koncu miejsce, w ktorym sie pojawilem, "pomieszczenie Harry'ego" jest czyms bardzo waznym dla wydzialu. Co wiecej, Trask po prostu wiedzial, ze klamie. Nawet gdy nic nie mowilem, wiedzial, ze nie mowie prawdy, ze cos ukrywam. No i mial racje! W koncu kazde miejsce bylo lepsze od rzezni w Turynie, z ktorej wlasnie ucieklem! Stwierdzilem, ze gdy tylko ten tlum dziwakow troche sie rozejdzie i bedzie taka mozliwosc, to znowu uciekne! W koncu, zamiast zadawac pytania i uzyskiwac niezadawalajace odpowiedzi lub wcale nie dostawac odpowiedzi, Trask stwierdzil: -Znajduje sie pan w kwaterze glownej waznego wydzialu administracji panstwowej, panie... kimkolwiek pan jest. Nie powinien sie pan tutaj znalezc, a za wlamanie sie do tego miejsca groza bardzo surowe sankcje. Ale jestem tez bardzo ciekaw, co tu sie stalo, w jaki sposob sie pan tutaj znalazl. Chcialbym, zeby mi pan to wyjasnil. Jesli pan tego nie zrobi, stwierdze, ze jest pan zwyklym przestepca i bede postepowac zgodnie z procedurami... Niektorzy z ludzi Traska byli uzbrojeni i raczej nie wygladalo na to, ze uda mi sie uciec, przynajmniej na razie. Staralem sie grac na zwloke. Zaprowadzono mnie do centrum dowodzenia. - Jake spojrzal na Liz. - Znasz to miejsce? Domyslam sie, ze tam bylas. Poczekal na jej potwierdzenie, na opis wrazenia, jakie robi centrum dowodzenia, na tych, ktorzy znajda sie tam po raz pierwszy. -Robi wrazenie... -Wlasnie - zgodzil sie Jake. - Nie znam sie na duchach, ale Wydzial E bez watpienia celuje w gadzetach! Jednak gdy tylko wszedlem do srodka, podszedlem do okna i odslonilem zaluzje. Byla juz noc, ale widac bylo mase swiatel na ulicach. Mialem absolutna pewnosc, gdzie sie znajduje. Te wiezowce, to centrum. Choc to niemozliwe, widzialem Westminster! Londyn! Centrum pieprzonego Londynu! Podszedl do mnie Trask, spojrzal na mnie swoimi wszystkowiedzacymi oczami i powiedzial: -Niespodzianka! A co pan myslal, ze gdzie pan jest, panie Nikt? W tym czasie zeszlo sie bardzo duzo ludzi. Pospiesznie zajmowali miejsca. Byl srodek nocy, ale moja obecnosc byla dla nich wielkim - moze nawet wiekszym niz dla mnie - zaskoczeniem. Mieli jednak wprawe w dzialaniu w sytuacjach alarmowych. Blyskawicznie wszyscy byli na swoich stanowiskach gotowi do pracy. Jednak kazdy z nich przygladal mi sie ze zdumieniem, zaciekawieniem, zdziwieniem, szeptali o czyms pomiedzy soba... Dlaczego? Co bylo we mnie tak szczegolnego? Tak czy owak sprawy posuwaly sie naprzod w zadziwiajacym tempie. -Ubranie wiezienne - powiedzial Trask. - Sadze, ze kontynentalne. Dobra. Zdejmijcie mu odciski palcow. Pozniej polaczcie sie z Interpolem, zobaczymy, czy go maja w bazie danych, tylko spokojnie. Nie zakladajmy tego, co jest nie do pomyslenia, dobra? Sprawdzic system zabezpieczen, czy zanotowal wlamanie. Sprawdzic tez wszystkie drzwi i winde. Przyslijcie do mnie oficera dyzurnego. Wydaje mi sie, ze mowil cos o tym, ze nie mogl wejsc do pokoju Harry'ego, poniewaz drzwi byly zamkniete. Dlaczego pan Nikt najpierw wlamuje sie do pokoju, a pozniej zamyka sie w nim? No i jak mu sie to udalo bez klucza... zakladajac, ze faktycznie sie tam wlamal. Trask chyba powiedzial znacznie wiecej, ale nie pamietam wszystkiego. Skonczyl takim stwierdzeniem: -Odpowiedzi, chce znac odpowiedzi na te pytania. I to jeszcze dzis w nocy... Zdjeto mi odciski palcow i zrobiono fotografie. Nastepnie do pomieszczenia weszlo kolejnych dwoje agentow. Trask powital ich slowami: -Sprawy obecne i sprawy przyszle. Witajcie. -Millicent Cleary i Ian Goodly - Liz pokiwala glowa. - Millicent jest telepatka, a jednoczesnie ekspertka w sprawach biezacych. Ma wybitna pamiec. Jesli chcesz wiedziec, co sie wydarzylo w ciagu ostatnich lat, spytaj Millicent. Natomiast Ian Goodly... -... jest prekognita - powiedzial Jake. - Teraz to wiem. Ale wowczas nie wiedzialem, o czym rozmawiaja. Trask pytal Goodly'ego, czy czegos nie "widzial", a kobiete, czy cos do niej nie "dotarlo". W taki sposob rozmawial ze wszystkimi w pomieszczeniu. Wydawalo mi sie to dosyc ezoteryczne! -Esperzy uzywaja dosc specyficznego jezyka - powiedziala Liz. - Potrzeba troche czasu, zeby do niego przywyknac. -Ian Goodly nie potrafil wyjasnic braku informacji. Natomiast kobieta wpatrywala sie we mnie, marszczyla w skupieniu brwi, po czym stwierdzila, ze jest duzo zamieszania. Miala racje! -To zamieszanie bylo w twoim wnetrzu - zauwazyla Liz. -Masz racje - odpowiedzial Jake, po czym dodal: - W miedzyczasie wszystkie monitory zostaly wlaczone i ludzie pracowali nad moim zdjeciem i tozsamoscia. Juz nie skupiali sie na mnie tak bardzo. Dostrzeglem swoja szanse, odebralem bron stojacemu obok mezczyznie i chwycilem Goodly'ego. Przylozylem mu lufe do szyi i wykrecilem mu reke do tylu. Przez chwile myslalem, ze Trask i reszta jego ludzi rzuca sie na mnie. Ale wowczas odezwal sie Goodly: -Wszystko w porzadku, Ben. Bedzie dobrze. Pusc nas, a zapewniam cie, ze wrocimy. Zaprowadzilem Goodly'ego do windy. Bez sprzeciwu uruchomil ja swoja karta. Znalezlismy sie na ulicy. Wtedy on przejal inicjatywe. Jak? Przypuszczam, ze zobaczyl przyszlosc, widzial, ze go nie zastrzele. A moze zauwazyl, ze nie potrafie? W kazdym razie obrocil sie twarza do mnie, chwycil za bron i zaczal sie ze mna silowac. Bylem tak zaskoczony... ze puscilem pistolet! Nie moglbym go zastrzelic, nie zrobilbym tego komus niewinnemu! Ale czy on tez by nie strzelil? Przykucnal i zaczal do mnie celowac! Samochod zaczal zjezdzac w dol po pochylosci. Jake zobaczyl ogniska i zaczal zwalniac. Przed nimi pojawil sie jakis mezczyzna i skierowal ich na parking. Kiedy zatrzymali sie, Liz powiedziala: -Dokoncz. Czemu nie? - pomyslal Jake. - Tylko ze nie mam juz nic do powiedzenia! - Gdyby chociaz mogl cos wyjasnic. - To juz koniec - stwierdzil. - Kiedy pomyslalem, ze Goodly mnie zabije, zanurkowalem, zeby sie schowac. Chodzi o to, ze wiedzialem, ze nurkuje, zeby sie schronic... bylo to jednak niemozliwe. Przeciez na ulicy nie moglo byc niczego takiego jak cos do schronienia! -To fakt, nie ma sie gdzie schowac - powiedziala Liz. -Wlasnie - zachrypial Jake. Jego twarz wygladala bardzo blado w migoczacym swietle ognia. - Na ulicy nie ma sie gdzie schowac. Ale to nie ja reagowalem na zagrozenie. Nie ja, tylko ktos w mojej glowie. Ktos lub cos, co stwierdzilo, ze bedzie bezpieczniej... bezpieczniej... Liz, ktora odczytywala jego mysli, pomogla mu i dokonczyla zdanie: -...znacznie bezpieczniej w pokoju Harry'ego. - Westchnela. Pokrecil glowa, zmarszczyl brwi, mowiac: -Tak, bezpieczniej, tylko niz gdzie? Na ulicy? Tam gdzie Goodly celuje do mnie, ale nie chce strzelac? Liz nie odpowiedziala, ale za to pomyslala: Po prostu bezpieczniej. Moze wcale nie chodzilo o pistolet w reku Iana Goodly'ego. Moze to chcialo po prostu, zeby Jake znalazl sie w pokoju, a nie na ulicy. Czymkolwiek to bylo, bylo to bardzo silne. Calkiem niedawno odnalazlo Jake'a i nie mialo zamiaru pozwolic mu uciec. Najpierw chcialo go poznac, a takze chcialo, zeby Jake zapoznal sie z jego potencjalem. Takie mysli przeplywaly przez umysl Liz. Wracajac na ziemie: -No to jestesmy na miejscu - powiedzial Jake. - Bedziemy tu siedziec przez cala noc? Chetnie napilbym sie kawy i cos przekasil... VII Jeszcze wiecej gadzetow i duchow Kiedy Liz i Jake wysiadali z samochodu, podszedl do nich Trask, szacujac szkody: kilka zadrapan lakieru, niewielkie wgniecenia, no i brak przedniej szyby.-Sprawdziliscie wszystko? Liz wiedziala, co mial na mysli; nie chodzilo mu o uszkodzenia pojazdu, ale o ich przyczyne. No i wszelkie, ewentualne skazenia. Pokiwala glowa. -Jeszcze na stacji benzynowej, przy Starej Kopalni. Oddzial spryskal go i oczyscil. -Widzialem, ze ty nie byles zbyt dobrze zabezpieczony - wtracil sie Jake. - Tak samo Lidesci. Nie mieliscie zatyczek w nosach ani masek gazowych. -Dziwne, prawda? - odpowiedzial Trask. - Moze kiedys ci opowiem swoja historie. Jezeli chodzi o Lardisa Lidesci, to on zawsze dziala po swojemu. Byc moze Cyganie maja czesciowa odpornosc. Trudno powiedziec. Ale i tak obserwowalem, jak wszystko sprawdza. Kiedy jednak pewnego dnia pozbedzie sie srebrnych dzwonkow i przestanie wystawiac twarz na slonce... -Moze nie slyszalem wszystkiego, co mowiles - odezwal sie Jake. - Zbyt wiele sie dzialo - nie tylko ze mna, ale dookola - zebym mogl to pojac swoim ograniczonym rozumem. Chcialbym jednak tego raz jeszcze posluchac. Czy moglbys znalezc troche czasu i mi to wyjasnic? Jesli mam dla ciebie pracowac, to chyba powinienem dowiedziec sie, o co w tym wszystkim chodzi. -A wiec postanowiles pracowac dla nas? -Prawde mowiac, myslalem, ze to ty za mnie zdecydowales! - powiedzial Jake, po czym wszyscy ruszyli w strone palacych sie ognisk. Pozostale samochody nadjezdzaly i ustawialy sie w kolejce, czekajac na przydzielenie miejsc do parkowania. Trask wydal jakies rozkazy, przekrzykujac halas silnikow, a nastepnie odpowiedzial Jake'owi: -Mysle, ze znajdzie sie dla ciebie robota. Wczesniej jednak musze wyjasnic jeszcze kilka spraw. Jesli mam ci rozkazywac, to musze wiedziec, komu rozkazuje. - Trask spojrzal przenikliwie na Jake'a, przez chwile przeszywal go wzrokiem, po czym kontynuowal: - Musze byc pewny, ze nie zawiedziesz w chwili, gdy bedziesz najbardziej potrzebny. W koncu masz swoje sprawy do zalatwienia. -Nikomu nie ufasz? - warknal Jake, jednoczesnie wiedzac, ze Trask i tak wiedzial, jakie jest jego prawdziwe zdanie. -Pracujac dla Wydzialu E, widzialem, co zaufanie moze znaczyc. I co dla niektorych oznaczalo. Usiedli przy ognisku z dwoma innymi agentami, ktorzy raczej trzymali sie osobno, zatopieni we wlasnych myslach, teraz gdy nocna praca zostala zakonczona. Z wojskowego termosu stary Lidesci nalozyl wszystkim parujace jedzenie na talerze. Zjedli i popili kawa. Wielka ciezarowka stala tuz obok i Ian Goodly poszedl sprawdzic przychodzace wiadomosci. Liz ziewala juz od pewnego czasu i chociaz zaklinala sie, ze nie jest senna, poszla szukac sobie miejsca do spania. Jake odprowadzil ja wzrokiem, odstawil pusty kubek po kawie i zwrocil sie do Traska: -Jesli chodzi o mnie, to nie jestem zmeczony. W rzeczywistosci moj umysl jest bardzo rozkrecony. Tak wiec, odkladajac wszystkie nieporozumienia na bok, chcialbym, zebys mi powiedzial, w co sie wpakowalem, jak to sie zaczelo i w jaki sposob moge byc przydatny. Trask wyprostowal sie i przez chwile wygladal tak, jakby chcial cos powiedziec, ale wlasnie wtedy uslyszeli glos Iana Goodly'ego. Spojrzeli na ciezarowke mieszczaca centrum dowodzenia. Na dachu ciezarowki ustawialy sie anteny i talerze, namierzajac sygnaly dochodzace zarowno z ziemi, jak i z satelitow komunikacyjnych. -Ben! - wolal Goodly. - David Chung jest na linii. Mozesz go ogladac na ekranie. Dostal wiadomosc od ciebie i wyglada na dosc poruszonego... - Kiedy Trask ruszyl w strone centrum dowodzenia, Goodly odezwal sie jeszcze raz: - Ben! Moze wez ze soba Jake'a. Przedstawisz go Davidowi... Popatrzyli na siebie i Jake moglby przysiac, ze wymienili ze soba jakies mysli. -Jake, jesli nadal chcesz wiedziec, w jaki sposob mozesz byc przydatny, to moze chodz z nami - zwrocil sie Trask do Jake'a. W centrum dowodzenia przy okraglym biurku siedzial oficer dyzurny z jeszcze jednym agentem. Oficer dyzurny ustapil miejsca Traskowi, ktory usiadl na krzesle dowodcy. Jake stal obok niego. Trask spojrzal na oficera dyzurnego i spytal: -Co z Chungiem? -Jest w Londynie, w kwaterze glownej, i czeka. Chce pan go zobaczyc na ekranie? -Tak, daj go na ten - powiedzial Trask, wskazujac ekran na scianie. Oficer dyzurny wlaczyl duzy ekran. Po chwili migotania obraz na ekranie ustabilizowal sie. Jake po raz pierwszy mial okazje zobaczyc glownego lokalizatora Wydzialu, Davida Chunga. Byl to niewysoki mezczyzna w srednim wieku, o orientalnych rysach i powaznym wyrazie twarzy. W jego oczach, podobnie jak w spojrzeniu Traska, widac bylo wysoki poziom inteligencji. Czarne wlosy gdzieniegdzie przetykane byly siwizna. Jednak nie mial zmarszczek i nosil sie prosto. Najwyrazniej byl czyms podekscytowany. -Czesc, David - przywital sie Trask z usmiechem na ustach. Jednak juz po chwili przeszedl do zasadniczej czesci rozmowy. - Co tam slychac? -Ben - zaczal lokalizator ostrzegawczym tonem, po czym jego uwaga skupila sie na Jake'u. Trask dostrzegl jego zaciekawienie. -Pozniej - powiedzial. - Zajmijmy sie najpierw tamta sprawa. - Po czym zwrocil sie do oficera dyzurnego: - Czy polaczenie jest bezpieczne? -Tak - odparl dyzurny. -Zle wiesci - zaczal Chung. - Jest tak, jak podejrzewal Greenpeace i pozostali. Jest nawet jeszcze gorzej. Nie dosc, ze Rosjanie dalej to robia, to dochodzi problem zwiazany z tym, gdzie to robia. Gdyby byla z nami Anna Marie English, wyczulaby wszystko bez wychodzenia z kwatery glownej. -Wiem - odpowiedzial Trask, garbiac sie nieznacznie. - Ale nie ma jej z nami i zapewne lepiej sie czuje tam, gdzie jest teraz. O Boze, pomocy! Naprawde jest az tak zle? Kolejny traktat poszedl z dymem, a moze raczej wypromieniowal? Moze bedzie lepiej, gdy przeslesz mi to na papierze. Przeslij mi pliki do druku. Chung zwrocil sie do kogos poza zasiegiem kamery, po czym rzekl do Traska: -To zajmie kilka minut. Sprawdze cos jeszcze i wysle ci jeszcze cos w rodzaju prognozy pogody. Jest jakis nieoczekiwany smog. Musze sie jeszcze upewnic, czy nie snuje sie gdzies blisko ciebie. A jak tam pozostale sprawy? - Rzucil okiem na Jake'a. Pojawszy zaszyfrowany przekaz Chunga, Trask skinal glowa i powiedzial: -Pamietasz, co sie dzialo w Wydziale E, kiedy Nathan przybyl do Perchorska? Chodzi mi o ciebie. Czy pamietasz, jak sprawdzales jego tozsamosc? Chung usmiechnal sie szeroko i widac bylo, ze jest bardzo poruszony. -Czy pamietam? Tego sie nie da zapomniec! Mozesz byc spokojny, Ben! - po czym pokazal im szczotke do wlosow. -Nie wiedzialem, czy dalej ja masz. - Trask westchnal z ulga. - Nie bylo jej w pokoju Harry'ego. Szukalem jej zaraz po... wizycie Jake'a. Wiedzialem jednak, ze jesli ja masz, to bedzie w bezpiecznych rekach. Dlatego prosilem, zebys ja jak najszybciej odszukal. Teraz spojrzenie lokalizatora spoczywalo na Jake'u. -Domyslam sie, ze to jest Jake Cutter? - Jake pokiwal glowa. - To dlaczego jest taki... zagubiony? Zanim Trask zdazyl odpowiedziec, Jake wysunal sie do przodu, mowiac: -Wygladam na zagubionego, choc osobiscie czuje sie zdumiony tym, ze nikt nie zadal sobie trudu, zeby mi wytlumaczyc, o co tu kurwa chodzi! Rozumiem, ze to calkowicie normalne, ze Wydzial E ryzykuje moim zyciem, pakujac mnie w konflikt z czyms takim... z wampirami? Mutantami? Jakimis najezdzcami z kosmosu, ktorzy zywia sie krwia ludzi? I niby komu mam tutaj pomagac? Ludzkosci? Swietnie! Tylko czy to w porzadku, ze nie mam ani jednego pieprzonego slowka do powiedzenia w tej sprawie? -Masz calkowita racje - odezwal sie Trask. - I to pod obydwoma wzgledami: po pierwsze, to dla dobra ludzkosci, po drugie, faktycznie nie masz tu nic do powiedzenia. Chung zorientowal sie, dlaczego szef Wydzialu E byl tak ostrozny: jak dotad Jake Cutter wiedzial bardzo niewiele. Chung byl pewien, ze wszystkiego sie dowie. -To tyle, Ben, tym razem. Gdybys mnie pytal o zdanie, to uwazam, ze juz niedlugo Jake bedzie miec duzo do powiedzenia. Trask uniosl gwaltownie reke do gory. -Dobrze sie rozumiemy. Co do przyszlosci, to mozliwe. Ale teraz nic juz nie mow. Zamiast tego powiedz cos o szczotce. -Wykazuje wyrazna aktywnosc - powiedzial Chung. - Nawet teraz czuje, jakbym trzymal cos zywego w rece! - Popatrzyl na szczotke do wlosow - uzywana drewniana rekojesc ze swinskim wlosiem, czesciowo wypadajacym - i usmiechnal sie. -No to jak? - zaczal Trask. - Czy to mozliwe, ze ktos, kto byl naszym nazwijmy go przyjacielem, wrocil do nas? A jesli tak, to skad przybyl? I w jakiej formie? -Bez watpienia - odpowiedzial Chung, ale po chwili usmiech zniknal z jego ust, gdy dotarl do niego sens jego slow i zrozumial obawy Traska. - Wydaje mi sie, ze rozumiem -odezwal sie. - Musimy zatem pytac samych siebie, czy bedzie to korzystne. Czy nasz przyjaciel sklonny jest nam pomagac czy tez przybyl...? -...w innych celach - Trask przerwal lokalizatorowi. Nastepnie dlugo mu sie przypatrywal, po czym stwierdzil: - No to na razie, David. Zostan w kwaterze glownej. Jestes tam szefem, dopoki tutaj wszystkiego nie uporzadkujemy. Dobra? -Ty jestes tu szefem - odpowiedzial Chung, po czym zgasl ekran... -O czym tak naprawde rozmawialiscie? - Jake zapytal szefa Wydzialu E w drodze do swojego namiotu. W samochodzie dowodzenia Trask mial swoj "pokoj", ale wolal miec troche wiecej przestrzeni. Jego namiot byl calkiem duzy, pasowal do jego rangi. -Odpowiem ci, jak sie rozwidni - odpowiedzial Trask. - Przynajmniej czesciowo. To jednak bedzie cie zobowiazywalo do tajemnicy panstwowej. -Ale ja nie jestem na sluzbie! - zauwazyl Jake. -Jesli bedzie taka potrzeba, powiem, ze byles w posiadaniu tej tajemnicy. - Na twarzy Traska pojawil sie wyrachowany usmiech. - No i znajdziesz sie na sluzbie, czy chcesz czy nie chcesz. Jake pociagnal nosem i rzekl: -Czy to oznacza, ze w koncu zamierzasz mi cos powiedziec? -Sarkazm do niczego cie nie doprowadzi - stwierdzil Trask. - Chyba ze do klopotow. Oboz znajdowal sie stosunkowo niedaleko od oczka wodnego. Kilka duzych australijskich insektow przelecialo przez pelne dymu powietrze. W poblizu staly nieznane Jake'owi drzewa o grubych pniach. Namiot Traska stal w cieniu kilku z tych drzew, schowany w ciemnosciach. Trask nacisnal gumowy przycisk na kablu zwisajacym nad namiotem i w srodku zaswiecilo sie swiatlo. Odsunal pole namiotu oraz moskitiere i zaprosil Jake'a do srodka. We wnetrzu namiotu stal rozkladany stolik, na ktorym znajdowala sie butelka i dwie szklanki. Byly tam takze rozkladane krzeselka oraz lozko polowe, a nawet przenosna toaleta w zaslonietym rogu namiotu. Byl to wygodny, duzy namiot, pozbawiony jednak luksusow. Trask wskazal Jake'owi miejsce, otworzyl walizke i wyjal stamtad plaskie urzadzenie wielkosci kartki do pisania. Maszyna zabrzeczala i z jednej strony otworzyla sie szczelina. Trask wlozyl do szczeliny wydruk otrzymany od Chunga, mowiac: -Wydruk jest zaszyfrowany, a to jest dekoder. -Gadzety i duchy - zauwazyl Jake. -Tak - odpowiedzial Trask - musze sie z tym zgodzic. To bez watpienia jest gadzet, a wiadomosc dotyczy duchow, w pewnym sensie. -Zartuje pan sobie ze mnie? - Jake nie byl juz pewny niczego. -Chcialbym - nagle Trask zaczal wygladac na zmeczonego. - Nie wierzy pan w duchy, Jake? - I zanim tamten zdazyl odpowiedziec, dodal: - Te duchy to lodzie podwodne. Zatopione rosyjskie okrety, tyle ze pomimo tego sa bardzo zywe. Brzmi jak paradoks, prawda? Poczekaj minutke, a cos zobaczysz. Moze w tym czasie nalejesz nam cos do picia? Jake nalal, maszyna zaburczala, w koncu ze szczeliny wylecialy dwa kawalki papieru, a za nimi oryginal. Jedna z rozszyfrowanych kartek przedstawiala mape Europy razem z otaczajacymi ja morzami oraz ponumerowanymi punkcikami. Druga kartka odnosila sie do punktow i opisywala, co oznacza kazdy z nich. Dwie kropki znajdowaly sie na Morzu Czarnym niedaleko Warny w Bulgarii, kolejna w Podizmie w Turcji, kolejne dwie na Morzu Tyrrenskim pomiedzy Neapolem a Sardynia. Jedna byla na Atlantyku niedaleko portugalskiego Algarve. Nastepne trzy miedzy Islandia a Norwegia, na poludnie od kola podbiegunowego. Bylo jeszcze wiecej znaczkow, ale zamiast kropek umieszczono na mapie malutkie znaki zapytania. Trask porownywal znaczki na mapie z lista na drugiej kartce. Jego twarz miala bardzo powazny wyraz. -Spojrz - pokazal na znaki zapytania. - Blisko bazy. Morze Barentsa, kolo Norwegii. To szalenstwo! -Tak blisko bazy? - powtorzyl za nim Jake. -Blisko bylego Zwiazku Sowieckiego - odpowiedzial Trask. - Dziwne, bo Rosjanie sa zazwyczaj ostrozni. Czarnobyl sporo ich nauczyl, przynajmniej nauczyl ich dbac o wlasne tylki. Moze te dwa to wypadki? Moze nie mieli zamiaru ich tam zostawiac? O Jezu, cokolwiek zamierzali, to jest i tak totalny bajzel! -Nie rozumiem - powiedzial Jake, krecac glowa. -Wyjasnie ci. Kazdy z tych punktow oznacza wrak na dnie morza. Ale co to za wrak? Trudno w to uwierzyc, ale skoro ci juz o tym wspomnialem... -Lodzie podwodne? Trask skinal glowa. -I kazda z nich to katastrofa, ktora wkrotce sie wydarzy albo juz ma miejsce. Sa to zgodnie z deklaracjami Rosjan "rozbrojone" lodzie atomowe, ktore powinny byc oczyszczone z broni oraz radioaktywnego paliwa. Resztki paliwa oraz glowice mialy byc zdeponowane wraz z dziesiatkami ton innych radioaktywnych odpadow pochodzacych z czasow zimnej wojny. Ale rosyjscy generalowie oklamali nas - co nie jest zadna nowoscia - a te wydruki przedstawiaja prawdziwy obraz. -A co w tym zlego? - Jake nadal nie rozumial, o czym mowi Trask. - Domyslam sie, ze te wraki zostaly poslane na dno i nie moga zbytnio zaszkodzic. -Nie moga zaszkodzic? Boze, co za naiwniak! - Trask potrzasnal glowa i zanim Jake zdolal sie zdenerwowac, dodal: - Wiekszosc z tych lodzi miala po dwa reaktory. A wiec w kazdym wraku moze dojsc do dwoch wypadkow stopienia rdzenia. Jest to malo mozliwe, ale mozliwe. Nie wiadomo, czy Ruscy prawidlowo wygasili reaktory, czy to w ogole bylo mozliwe! No bo niby dlaczego zostawili je pod naszymi drzwiami? Co wiecej, jesli nasz tok rozumowania jest prawidlowy, to mozliwe jest rowniez, ze przed zatopieniem dodatkowo wypakowali te wraki jakims radioaktywnym zlomem. Moze nawet zapakowali tam cieknace glowice atomowe! W koncu byly to okrety wojenne, Jake! I wczesniej czy pozniej te dranie zaczna oprozniac swe wnetrznosci! -No to co? Moze za dziesiec, dwadziescia czy piecdziesiat lat. Na dodatek mile pod poziomem morza? - Na Jake'u nie zrobilo to zadnego wrazenia. - A poza tym co to ma wspolnego z toba oraz Wydzialem E? Trask skrzywil sie i uderzyl piescia w stolik. -Gdyby tu byla Anna Marie English, to skopalaby ci dupe! Zaskoczony Jake cofnal sie. -Anna Marie English, czy to nie ta, o ktorej wspomnial Chung? -Pracowala dla nas - odezwal sie Trask. Jako ekopatka ostrzegala nas przed pogarszajacym sie stanem ziemi, robila to cala soba. Miala "swiadomosc ekologiczna" lub, jak by to sama okreslila, "stanowila jednosc z Ziemia". Na tym polegal jej talent - albo klatwa. Smieszne, prawda? Niewiele osob w Wydziale E cieszy sie ze swojego talentu. Woleliby byc zwyklymi ludzmi. Ale poniewaz nie moga, to sa czlonkami Wydzialu E. Jake nie byl pewien, czy wie, o co chodzi Traskowi. - No to w jaki sposob bylo ci to pomocne? Chodzi mi o jej talent. W jaki sposob dzialal? Trask pokrecil glowa. -Nikt z nas nie potrafi powiedziec, w jaki sposob dzialaja talenty tego typu. Mozemy jedynie stwierdzic, ze sa aktywne. Kiedy obnizal sie poziom wod gruntowych i powiekszala sie powierzchnia pustyn, skora Anny Marie wysychala. Kiedy kwasne deszcze niszczyly lasy w Skandynawii, z jej glowy opadal lupiez tak gesty jak snieg. W snach slyszala piesni zwierzat z gatunkow skazanych na zaglade. Kiedy Japonczycy urzadzali rzez delfinom, wiedziala o tym, poniewaz bolaly ja kosci. Byla jak magnetyt pozwalajacy sledzic nielegalne odpady nuklearne, monitorowac zanieczyszczenie, rozmiary dziur w warstwie ozonu. Anna Marie byla ekopatka, czula to co Ziemia i cierpiala z powodu jej chorob, wiedziala, ze rowniez umiera z tego powodu... -To znaczy ze umarla? - spytal Jake. -Nie - odpowiedzial Trask. - Jest, gdzie indziej. Ale mozliwe, ze... zacznie znowu cierpiec. - Westchnal, prostujac sie wygladal jak ktos, kto wlasnie podjal decyzje. -Jezeli chodzi o mnie, to wierze w istnienie duchow, Jake. W swoim zyciu widzialem je kilka razy. I wcale nie byly to jeczace, nieszkodliwe postacie. Staram sie takze sluchac tego, co mowia moi koledzy. Wydaje sie, ze duch teraz znajduje sie wsrod nas. Moze byc to dobroczynny duch. Przynajmniej wedlug Chunga i Goodly'ego. Na nieszczescie pojawil sie w bardzo zlym momencie. Zbieznosc jest zbyt wyrazna, aby byla przypadkiem. Stalo sie to teraz, w chwili gdy znajdujemy sie w konflikcie z wampirami i walczymy z przywleczona przez nie zaraza. Dlatego powstrzymuje sie od powiedzenia ci wszystkiego, istnieje mozliwosc, ze jestes agentem. Ze nawet nieswiadomie i wbrew swojej woli jestes agentem Wampyrow! -Ja? - zdumienie Jake'a nie mogloby byc wieksze. Trask, wykrywacz klamstw w ludzkiej skorze, zauwazyl, ze bylo to szczere. Ale Trask pamietal rowniez, ze Harry Keogh potrafil oszukac nawet jego! -Niby jak mialbym byc agentem? Nie jestem takze duchem! - dodal Jake. -Nie - zgodzil sie z nim Trask - ale to cos w tobie moze nim byc. -Co we mnie? -Nie udawaj glupka, Jake! - rzucil Trask. - Mowimy o tym, co siedzi w twojej glowie. Talent, ktory nagle ci sie objawil i ktory sprawil, ze zjawiles sie w Wydziale E. Czy jest to jednak duch Harry'ego Keogha, czy cos, co tylko go przypomina? Czy powinienem ci zaufac, czy tez po prostu zastrzelic cie na miejscu? Jake podskoczyl i potracil stolik. Byl wsciekly i gotow byl rzucic sie Traskowi do gardla. -Mam juz zupelnie dosc twoich grozb i znecania sie nade mna. Jestes juz starcem, Trask, a takze starym oszustem! W tej samej chwili zobaczyl lufe pistoletu, ktora Trask skierowal pod stolem w jego strone. Nie rozumial jednak spojrzenia, jakim obdarzyl go w tej chwili Trask. W jego wzroku krylo sie pytanie. -Co chcialbys zrobic? - pytal Trask. - Co chcialbys ze mna zrobic? -Zrobic? - Jake popatrzyl na pistolet, a potem na Traska. - Nic. Moze bym toba potrzasnal albo zmusil do zrozumienia. Nie widzisz, ze zaczynam wariowac? Trask usmiechnal sie i powoli opuscil, a potem odlozyl pistolet. -Taa, widze - pokiwal glowa. Jake z kolei pojal, o co chodzilo Traskowi. -Jeszcze jeden sprawdzian? -Tak, zeby przyprzec cie do muru - powiedzial Trask. - I zobaczyc, co odpowiadasz. Ty... czy cos innego. -No coz - odparl Jake. - Gdybym byl toba, to uznalbym, ze bylo to cos innego! -Ale nie jestes mna. Zdales ten egzamin. Pozostala juz tylko jedna proba. -No to dalej. Skonczmy juz z tym. -Jeszcze nie teraz. -A kiedy? -Jutro rano. Ma tu przyleciec czlowiek z Carnarvon na wybrzezu. Jeden z najlepszych w swej dziedzinie. -Jeszcze jeden wspanialy "talent"? - Jake wciaz jeszcze byl rozzloszczony. -Nie tego rodzaju, co myslisz. - Trask pokrecil glowa. - Ale jest na swoj sposob utalentowany. A przy okazji: masz niezly temperament, Jake. Powiedziales, ze moglbys mna potrzasnac? Ja mysle, ze moglbys faktycznie mnie zaatakowac! Jake rozluznil sie i rzekl: -Przestraszylem cie, co? -Balem sie, ze musialbym cie zastrzelic. Ale zanim Jake zdolal cos odpowiedziec, jakis glos obok namiotu zawolal: -Panie Trask! Tu Phillips. Mamy problemik. - Zza moskitiery widac bylo jakas sylwetke. Trask wpuscil mezczyzne do srodka i powiedzial: -Czy nie powinienes byc w drodze do Carnarvon? -Powinienem - odparl mezczyzna - gdyby nie ten problem. Nazywa sie Peter Miller i nie chce ruszyc swojego dupska z mojego helikoptera! - Rozmowca byl mlodym, niewysokim mezczyzna ubranym w lotniczy kombinezon i wygladal na bardzo poruszonego. -Miller w twojej maszynie? - Trask podniosl brwi. - To znaczy, ze chce sie stad wyniesc. A kiedy stad sie wydostanie, to opowie o wszystkim swoim przelozonym, albo co gorsza jakims pismakom. Na to nie mozemy pozwolic. Chcialbym sie go pozbyc, ale nie chce, zeby narobil nam problemow. Tylko garstka ludzi na samym szczycie wie, czym sie zajmujemy, i jesli ktos jeszcze sie o tym dowie, to postawimy ich w bardzo niedobrej sytuacji. A jesli chodzi o zwyklych ludzi... nie ma o czym gadac. Swiat i tak ma zbyt malo ochrony. -Poszukaj Lardisa Lidesciego. Przyprowadz go na ladowisko helikopterow. - Po czym zwrocil sie do Phillipsa: - Chodzmy pogadac z panem Millerem. -A co ten tluscioch tutaj robi? - zapytal Jake. -Mial byc kims, kto uprawomocnia to, co robimy - odpowiedzial Trask. - Jest lacznikiem, to wszystko. Ale okazal sie zbyt gorliwy. Odkryl lokalizacje naszej glownej bazy niedaleko jeziora Niezadowolenia, ktore znajduje sie na terenie jego prowincji, no i uparl sie, zeby z nami pojechac. Byc z nami, to jedna sprawa, ale byc przeciw nam, to co innego. Teraz, gdy tyle zobaczyl, jakos zbyt szybko zbiera sie do wyjazdu. Nie mam prawa go zatrzymywac, ale powinienem go ostrzec, zeby nie narobil glupstw. No dobra, przyprowadz Lardisa. Stary Lidesci siedzial przy ognisku. Spojrzal na Jake'a, kiedy ten podchodzil. -Co tam? -Trask kazal mi cie zawolac - powiedzial Jake. - Na ladowisku helikopterow. Jakies klopoty z pania Miller. -Pania? Co ty? - zdziwil sie poczatkowo Lardis, ale po chwili rozesmial sie. - Cha cha cha! A wiesz, wlasnie sobie o tym samym myslalem: ze to biedaczysko wyglada jak jakas stara plotkara! Tydzien w Krainie Slonca doprowadzilby go do porzadku. A moze nie... chyba biedaczek nie przezylby ani dnia. Jake pomogl mu wstac. Stary Lidesci zaczal isc, utykajac na lewa noge. -Skurcz - powiedzial. - Zaraz mi przejdzie. Tam, skad pochodze nazywamy to niedolestwem. Ale to reu... eee reuma... -Reumatyzm? - powiedzial Jake. - No wlasnie! - rzekl Lardis. Starszy czlowiek wsparl sie na ramieniu Jake'a i tak doszli do ladowiska helikopterow. VIII Pan Miller i klopoty ze snami Na ladowisku slychac bylo podniesione glosy. Jeden byl niski i nalezal do Traska, a drugi byl cieniutki i pelen pogrozek.-Niech pan sprobuje to zrozumiec! - grzmial Trask, kiedy Jake i Lardis podchodzili do jasno oswietlonego terenu. Nie byli sami, stala tam gromadka agentow i personelu naziemnej obslugi smiglowcow. -Zrozumiec? - Miller siedzial w jednym z dwoch helikopterow. Pasami przypial sie do siedzenia pasazera. Patrzyl z gory na Traska przez odsuniete drzwi i krzyczal: - Co? Pan mowi, ze moja postawa jest pozbawiona sensu? Dobrze, wiem, co dzisiaj widzialem, to nie pochodzilo z naszej planety. Bylo inteligentne i obce i... owszem, szpetne. Ale widzialem takze, jak panscy ludzie bezlitosnie niszczyli ich, i to w bestialski, nieludzki sposob! Kim pan u diabla jest, panie Trask? Jakims potworem? Ani pan, ani panscy ludzie nawet nie jestescie formacja wojskowa, ani nawet nie Australijczykami. A jesli chodzi o tych biednych obcych: kimkolwiek sa i skadkolwiek przybyli, zasluzyli na znacznie lepsze powitanie. Mamy obecnie Rok Ziemi - rok poswiecony ekologicznemu przetrwaniu naszej planety - i pan powinien byc skazany za spowodowanie miedzyplanetarnej izolacji. Co gorsza, moze pan doprowadzic do wojny! Prekognita Ian Goodly wyszedl z cienia i odezwal sie do Jake'a i Lardisa: -Temu idiocie najwyrazniej odwalilo. Jakies latajace spodki i tak dalej. Mysli, ze wymordowalismy obcych, przybyszy z innej planety! -A nie wymordowalismy? - Jake popatrzyl na niego. -Nie - odpowiedzial Goodly. - Zabilismy najezdzcow. Goscie nie przyjezdzaja bez zaproszenia, nie zabijaja i nie zniewalaja gospodarzy. Ale najezdzcy czesto tak robia... a Wampyry zawsze! Nie wiedzac o wszystkim, Miller mysli, ze bez powodu napadlismy na nich. -Miller, wyjdz z helikoptera i chodz do nas - nalegal Trask. - Helikopter, w ktorym siedzisz, powinien zostac przejrzany i zatankowany, zanim nie odleci z waznym zadaniem. Przeszkadzasz w prowadzeniu naszej misji. - Dla ciebie jestem pan Miller! - odparl glos z helikoptera. - Bardzo sie ciesze, ze przeszkadzam w waszych zbrodniczych planach! Byc moze zapobiegne kolejnej masakrze. Moj Boze! Ile tych biednych istot wyladowalo na Ziemi? -Widzisz? - mruknal pod nosem Goodly. - Teraz to "biedne istoty". Czy ten Miller jest niezrownowazony? W dzisiejszym przedstawieniu mial miejsce w pierwszym rzedzie i nadal nie jest przekonany do naszych racji! Lardis juz dosyc sie nasluchal i napatrzyl. Odsuwajac sie od pomocnej reki Jake'a, podszedl do Traska i cichym glosem powiedzial: -Dlaczego po prostu nie wyciagniesz drania za bety? -Probuje byc dyplomatyczny - odparl zdenerwowany Trask. -Ale to nie poskutkowalo - zauwazyl Lardis. Trask skinal glowa i powiedzial: -Dlatego poslalem po ciebie. - Nastepnie odwrocil sie i stwierdzil: - Wyciagnij go stamtad i przyprowadz do samochodu dowodzenia. Moze ktos z jego przelozonych go przekona, bo ja nie potrafie. Jake, pomoz Lardisowi, kiedy Miller bedzie juz na ziemi. -A po prostu moze ja to zrobie? Starszy pan... no, jest starszy. -Tak - zgodzil sie Trask. - I zna wiele starych, sprawdzonych sposobow. Nie przejmuj sie, da sobie rade i prawdopodobnie niezle nastraszy Millera. - Nie mowiac juz ani slowa, odwrocil sie i odszedl razem z Goodlym. W miedzyczasie Lardis zdazyl juz wspiac sie po schodkach i wkladajac przez otwarte drzwi glowe do helikoptera, wskazal Millerowi na swoja maczete. -Ostra jak brzytwa - powiedzial. - Moglbys sie nia ogolic, tyle ze za bardzo bys sie zmeczyl. Widzisz te znaczki na rekojesci? Dwadziescia siedem. Dwadziescia siedem egze... egzeku... a tam. Zabitych. To byli tak zwani ludzie, ktorych dzisiaj widziales. Czy wiesz, dlaczego ich zabilem? -Stary, popieprzony lunatyk! - syknal Miller. - Nie wiem, skad sie tu przyplatales, z jakiego rezerwatu. Ale tam, skad ja pochodze, ludzie sa wyksztalceni i cywilizowani. Nie probuj mi grozic. Gowno mnie obchodzi ten twoj przerosniety scyzoryk! Lardis wgladal tak, jakby w ogole tego nie slyszal. -Zabilem ich, bo zjadaja takie tluste dziewczynki jak ty - odparl. - Poniewaz sa skaze... skaze... cholera... -Skazeniem - powiedzial Jake stojacy przy schodkach. Miller probowal odsunac sie od polyskujacego ostrza, ale zapiete pasy nie pozwalaly mu na to. -Czy ty... Czy smiesz mi grozic? - wysapal. -Smiem ci grozic? - powiedzial Lardis, a jego ciemne oczy zwezily sie w szparki. - Do diabla, nie, panie Miller! To nie jest grozba, ale obietnica. Jesli nie ruszysz stad swojego tylka, odetne ci te pierdolone uszka! - Przy czym nagle wykonal blyskawiczny ruch ciecia maczeta. Miller krzyknal, a Jake nawet przez chwile pomyslal, ze Lardis faktycznie go zacial. Jednak ciecie poszlo do gory i na zewnatrz i precyzyjne ostrze przelecialo z odglosem przecinania powietrza, rozcinajac pas ponad ramieniem Millera. Miller, odsuwajac sie od Lidesciego, uwolniony z pasow polecial z impetem na podloge helikoptera. Lardis stanal nad nim i kiedy grubasek staral sie odzyskac rownowage, chwycil go za kolnierz i spodnie, po czym bez wysilku zrzucil go ze schodkow. Upadl na ziemie i juz po chwili Jake podnosil go na nogi, jednoczesnie wykrecajac mu ramie do tylu. -Pan Trask czeka na ciebie - zwrocil sie Jake do mamroczacego grubasa i popchnal go w kierunku samochodu dowodzenia. W pojezdzie dowodzenia Trask siedzial za owalnym biurkiem i rozmawial przez telefon. -Tak, zdaje sobie sprawe z tego, ktora godzina. Jednak uwazam, ze w tym wypadku pomoze tylko najwyzsza ranga wladzy. Prosze mi wierzyc, ze jest to sprawa najwyzszej wagi i kwestia bezpieczenstwa kraju. Na pewno nie wyciagalbym pana z lozka bez waznej przyczyny. Nazywa sie Peter Miller. Miller, tak zwany lokalny lacznik. Nie jest zbyt przydatny i wlasciwie to wpadl w histeria, jak juz mowilem... Tak, to by bylo wlasciwe... Dopoki tu nie skonczymy. Jesli pan oczywiscie wyrazi na to zgode... Potwierdzam. Obawiam sie, ze tak. O tak, posiadamy odpowiednie srodki. Ale Miller, pan Miller to obywatel Australii, wiec nie wolno nam tego zrobic. I to dlatego potrzebuje panskiego... Trask spojrzal do gory, zobaczyl wsciekla twarz Millera palajaca "swietym oburzeniem". Jake zatykal mu usta dlonia. Facet absolutnie nie wygladal na uspokojonego, co ostatecznie przekonalo Traska, ze podjal wlasciwe kroki. -Moze wolalby pan porozmawiac z nim osobiscie? - kontynuowal Trask. - Dowiedziec sie samemu, jak sprawa wyglada? - Skrzywiony podal telefon Millerowi, pokazujac jednoczesnie gestem, ze Jake powinien go uwolnic. Miller otrzasnal sie, wyprostowal i powiedzial: -Co? - starajac sie uwolnic z uchwytu Jake'a, niewiele slyszal z rozmowy Traska. -Do ciebie - powiedzial Trask. - Ktos chce sie dowiedziec, jak ci leci. -Popierdoleni dranie! - zaryczal Miller. - A kto niby tam jest, jakis premier czy inny dran? - Wzial do reki telefon i krzyknal w sluchawke: - Z kimkolwiek pan rozmawial, prosze miec na uwadze fakt, ze to nie sa zwykli, rozsadni ludzie. To sa jacys angielscy mordercy, a ja jestem bogobojnym i niewinnym Australijczykiem! To moj popieprzony kraj na litosc boska i chce natychmiast rozmawiac z kims z policji, z wojska, rzadu... -Moze z premierem? - spytal Trask, uwaznie badajac sobie paznokcie. Po cichu zwrocil sie do pozostalych osob obecnych w samochodzie: - Lance Blackmore, ktory szedl do wyborow pod haslem "Trzezwosc, rozsadek i umiarkowanie". No i jest zdecydowanie proangielski! Na okraglej twarzy Millera widac bylo zmieniajace sie emocje. Nagle pobladl. -Co? - baknal. - Czy ja co? Panski glos? Czy go rozpoznaje? - Nastepnie rzucil podejrzliwe spojrzenie na Traska i odpowiedzial: - Kolejny pieprzony zasraniec! I to niby ma byc Lance pieprzony Blackmore? Czyzby? O drugiej nad ranem? Myslisz, ze po tym, co dzisiaj widzialem, uwierze w to, ze moj premier, premier Australii rozmawia ze mna przez telefon?... Jednak w sluchawce dalo sie slyszec podniesiony glos i nagle jego twarz ponownie zmienila swoj wyraz. Tym razem wlasciciel rozgniewanego glosu byl w pelni rozbudzony i trudno bylo go pomylic z kims innym. Kiedy Miller stanal nagle z rozdziawionymi ustami i probowal zlapac oddech, Trask wzial od niego sluchawke i powiedzial: -No i o to wlasnie chodzi. Teraz juz wie pan, z kim mamy do czynienia. - I po chwili: - Tak, z pewnoscia. Dopilnuje tego osobiscie. Ograniczenie swobody, powiedzmy areszt domowy? Dopoki nie skonczymy? Dziekuje. Z przyjemnoscia, sir. Raz jeszcze dziekuje. Dobranoc. - Po czym odlozyl sluchawke. -To faktycznie on! - jeknal Miller, szczeka mu opadala i podnosila sie jak u swiezo wyjetej z wody ryby. - To naprawde byl Lance Blackmore! - Miller zacisnal piesci i popatrzyl na Traska: - Oszukaliscie go! Nawet premiera oszwabiliscie! Kim wy kurwa jestescie? Trask z niesmakiem pokrecil glowa. -Miller, kiedy to wszystko w koncu dotrze do ciebie? -Pan Miller... -No zamknij sie juz do cholery! - Trask rozzloscil sie. Siegnal poprzez biurko, zlapal grubasa za spocona koszule i zamachnal sie reka... jednak po chwili rozmyslil sie. Popchnal go tylko w ramiona Jake'a. I zanim Miller zaczal znowu gadac, powiedzial: -Jestes aresztowany. Jesli bedziesz halasowac, kaze cie zakneblowac. Jesli bedziesz sie rzucac, kaze cie zwiazac. Jesli bedziesz przeszkadzac w wykonywaniu naszych zadan, mianuje Lardisa Lidesciego twoim osobistym nadzorca. A jesli bedziesz nadal na tyle glupi, zeby nie sluchac tego, co wlasnie powiedzialem, to zajme sie toba... znacznie powazniej. Czy to jasne? -Co? Ty... ty! - wydusil z siebie Miller z wyrazem krancowej wscieklosci na twarzy. -Jutro oddam cie ludziom z kontrwywiadu w Perth - ciagnal dalej Trask. - Kaza ci podpisac zobowiazanie zachowania tajemnicy panstwowej i wyjasnia ci, jak bardzo sie myliles. Pogroza ci wszystkimi konsekwencjami, jakie moga cie jeszcze spotkac. Jesli nie wykonaja swego zadania nalezycie, to uwierz mi, Miller, ze ja na pewno nie zapomne, jak nam przeszkadzales. No i zapamietaj sobie jeszcze jedno: w naszym nowoczesnym swiecie odleglosc nie ma znaczenia. Mam nadzieje, ze wkrotce bede z powrotem w Anglii, ale mam najdluzsze rece na swiecie. I jesli kiedykolwiek wzbudzi sie we mnie podejrzenie, ze cos chlapnales tymi tlustymi usteczkami... Trask przerwal, zeby nabrac oddechu, i wowczas Lardis Lidesci dokonczyl: -To wtedy wysle mnie, zeby powstrzymac to chlapanie, byc moze na zawsze! - Stary Lidesci stal w waskim przejsciu i przyciskal maczete do piersi, obracajac jej ostrzem tak, zeby odbijalo sie od niej swiatlo i oswietlalo oczy grubasa. -Dwadziescia siedem naciec. Pamietasz, Miller? Jezeli chodzi o ciebie, to chetnie zrobie dwudzieste osme. Miller troche zmiekl, ale wyraz jego twarzy niewiele sie zmienil. -Ty... ty... ty! - wyrzucil z siebie ponownie. -Chyba nie za dokladnie to wyjasnilem - westchnal Trask. Po czym zwracajac sie do Jake'a: -Zobacz, prosze, czy nie ma tam z tylu jakiegos wolnego pomieszczenia. I zamknij tam tego popierdolenca! W koncu mogli pomyslec o tym, zeby sie przespac, co dla niektorych bylo prawdziwym blogoslawienstwem... Ale Jake Cutter nie tesknil za snem. Prawde mowiac, mial klopoty ze spaniem od czasu ucieczki z wiezienia przed tygodniem. Nie chodzilo o to, ze nie mogl zasnac - w rzeczy samej powieki ciazyly mu z braku snu - tylko ze nie chcial zasypiac. Wszystko dlatego, ze kiedy Jake zasypial, budzil sie ten Drugi. Ten Ktos, kto zamieszkal gdzies w jego umysle. I kiedy Jake spal, to nie mial pewnosci, czy sny nalezaly rzeczywiscie do niego. Nie powiedzial o tym Traskowi glownie dlatego, ze pewnie zaciekawiloby to Traska. Pomiedzy nimi zawiazal sie uklad polegajacy na tym, ze szef Wydzialu E nie mowil wszystkiego, a w zwiazku z tym takze i Jake trzymal cos w sekrecie. Dla Jake'a zaufanie moglo zaistniec tylko na zasadzie wzajemnosci. Musial zatem sam sobie z tym radzic. Jednak sen byl mu niezbedny i nie dalo sie go zupelnie uniknac. Moze nie byloby tak zle - mowil do siebie - gdyby chociaz potrafil pamietac te koszmary po przebudzeniu. Hm. Moze i potrafil. Moze raczej nie chcial ich pamietac... Usiedli razem z Lardisem Lidesci przy dogasajacym ognisku. Lardis wrzucil kawalek drewna do ognia, otworzyl puszke kielbasek z fasola w pomidorowym sosie i zaczal jesc je na zimno. Z uznaniem oblizal sobie usta. -Bez niektorych rzeczy na tym swiecie... - zaczal - eee tam. Bez wiekszosci z nich moglbym sie obejsc. Ale otwieracz do puszek i puszka fasoli... - szeroko sie usmiechnal ponownie oblizal usta i pokrecil glowa. - Fasola i mieso w tych kielbaskach znacznie latwiej przyrzadzic niz pieczonego zlotosledzia! -Zlotosledz to ryba - powiedzial zmeczonym tonem Jake. -Tak, na tym swiecie - pokiwal glowa Lardis. Nastepnie spojrzal sobie na rece. W jednej trzymal pusta puszke, a w drugiej otwieracz do puszek. Beknal i westchnal. -Ale skoro moi ludzie nie maja puszek, to po co im otwieracze? -Ty i Trask potraficie doprowadzic czlowieka do szalenstwa - powiedzial Jake, nawet nie patrzac na niego. - Zupelnie bez zwiazku z czymkolwiek zaczynacie gadac o jakichs dziwactwach, a ja niby mam wiedziec, o czym gadacie! -Masz racje - mruknal Lardis, jednoczesnie wstajac. Polozyl dlon na ramieniu Jake'a. - Prosze, uwierz, ze Ben nie zamierza doprowadzic cie do obledu. Ja tez nie. Mozliwe, ze mowimy dziwne rzeczy w nadziei, ze cos rozpoznasz, ze cos ci sie przypomni. W glosie Lardisa bylo cos takiego, co kazalo mu popatrzec na starego mezczyzne. -Niby o czym mam pamietac? - spytal. Wygladalo na to, ze spojrzeli sobie do wnetrza dusz. Przez chwile, malenka chwilke, wydawalo sie, jakby sie znali i to od dosc dawna. Po chwili Lardis pokiwal glowa, jakby czytal w myslach Jake'a, i powiedzial: -Moze o innych czasach? Innych miejscach? -Miejsca i czasy? - Chociaz Jake staral sie choc troszke z tego zrozumiec, to nadal nic nie pojmowal. - Nie rozumiem. - Tym razem w jego glosie nie bylo gniewu, tylko potrzeba zrozumienia. -Moze czas pobytu w Krainie Gwiazd - rzekl Lardis, ciagle wpatrujac sie w Jake'a. - Gdy pewien czlowiek i jego zmieniajacy sie syn doprowadzili do ruiny zamczyska Wampyrow? Albo czas, kiedy ten sam mezczyzna lezal w ramionach cudownej kobiety Nany Kiklu. Albo czas, kiedy spotkalismy sie - ostatni raz, ten czlowiek i ja - w ruinach ogrodu Mieszkanca, gdy juz bylo dla niego za pozno... Slowa Lardisa wywolywaly obrazy, ktore tylko na krotko pojawialy sie, po czym znikaly. Mialy pewien sens - tyle przynajmniej wiedzial - ale nie mialy kolorow, przeskakiwaly jak pojedyncze klatki starego niemego filmu... skaczace sceny i postacie podobne do lalek. A jednak pomimo tego Jake myslal, ze niektore z nich zna, przy czym ciagle odnosil wrazenie, jakby patrzyl cudzymi oczami: Spogladal w dol na usiana glazami rownine ze srebrna, ksiezycowa poswiata. Obce niebo pelne bylo zywych stworzen, ktore mialy dziwne ksztalty!... Boze, te ksztalty! Wcale nie wymyslone przez Nature, ale przez Koszmar! Scena zniknela prawie w tej samej chwili, gdy sie pojawila. Na jej miejsce wplynela nastepna: Ogrod - ogrod? - gdzie mlody Lardis stal przy scianie i patrzyl na scene zniszczenia. Walacy sie wiatrak, spadajace na ziemie kamienie i deski, sponiewierane uprawy i zasiewy. Obraz migocze i zamazuje sie, mlody Lardis patrzy na Jake'a... albo ten ktos patrzy poprzez oczy Jake'a. Ale w tych nie tak starych oczach Lidesciego widac strach. W rekach trzyma strzelbe i mierzy z niej w Jake 'a. W jego oczach nie ma juz strachu, a przynajmniej nie tylko strach, lecz takze lek zmieszany z morderczymi zamiarami! Nagle scena zmienia sie: Pojawia sie powabna twarz mlodej kobiety. Powabna, lecz niekoniecznie piekna, a wlasciwie na swoj sposob piekna. Bez watpienia miala piekne cialo. I rece na jej piersiach (rece Jake'a?). I jej oddech, jak ogien w jego (lub czyichs) rozszerzonych nozdrzach, i jej pot namietnosci, gorac jego dloni siegajacych jej wilgotnej esencji zenskosci, w ktora wniknal podrygujacy miesien. Nana? -Nana! - krzyknal Jake w chwili, gdy scena przebiegala przez jego pamiec, tylko czy to byla jego pamiec? Spostrzegl, ze stoi przy ognisku z dlonmi wyciagnietymi przed siebie, jakby siegajac (czyich? jak jej bylo na imie?) powabnych kobiecych piersi, a moze odsuwajac lufe trzymanej przez Lardisa broni. Stary Lidesci wciaz tam byl, ale nie trzymal broni w rekach. Mial za to dziwny i zadowolony wyraz twarzy. -To Nana, tak? - Spytal Lardis, jakby znajac odpowiedz. Jake powoli dochodzil do siebie i powoli opuszczal drzace rece. - Zabrala cie w przeszlosc, prawda, moj drogi przyjacielu? -Co... co mi zrobiles? - szepnal Jake. -W moim ciele plynie krew przodkow, ktorzy byli jasnowidzami - odpowiedzial Lardis. - Dzieki temu potrafie co nieco wyczuc. I tak jak ja posiadam troche zdolnosci przodkow, tak i tobie udzielono przekazu. To jest w tobie! Nie w twojej krwi, jak to bylo w wypadku Nestora i Nathana, ale z pewnoscia zostalo schowane w twoim umysle i w twojej duszy! - Tym razem w twarzy starego Cygana widac bylo podziw. -Tak, to jest we mnie - zgodzil sie Jake. Jednak juz po chwili zapytal zdesperowany: -Ale co to jest, Lardis? Co to jest? Lardis pokrecil glowa: -O nie, Ben nie pozwolilby mi powiedziec niczego wiecej. Mysle, ze i tak powiedzialem juz zbyt wiele. Na wszystko przyjdzie czas. Ale to sie wyjasni, mozesz byc pewny. A teraz dobranoc, Jake'u Cutter. - Po czym rozplynal sie w ciemnosci jak dzikie zwierze. Byc moze Jake byl zbyt zmeczony, zeby snic tej nocy, a moze po prostu udalo mu sie oddalic od siebie sny. W kazdym razie spal gleboko, chrapal i pamietal, ze tylko raz sie obudzil, gdy wydawalo mu sie, ze ktos wlaczal silnik samochodu. Zsunal sie wowczas z krzeselka, wszedl do spiwora i przesunal sie na sam skraj dogasajacego ogniska. Nagle obudzil go dotyk buta Traska i jego glos: -Jake, wstawaj. Nie widziales Millera? Widze, ze nie. Tluscioch uciekl i to twoim samochodem! Przez chwile nawet myslalem, ze uciekles razem z nim! Jake zdjal z twarzy moskitiere, rozsunal zamek spiwora i zaczal z niego wypelzac. Przypomnial sobie odglos wlaczanego silnika, swiatla oswietlajace droge i chrzest opon jadacych po zwirze. Pomyslal, ze ktos bardzo staral sie nie obudzic nikogo w obozie... i mial stuprocentowa racje! -Moim samochodem? - zamruczal. Jednak Traska nie bylo juz w poblizu. W miedzyczasie wszyscy w obozie obudzili sie, a nad caloscia gorowal dzwiek wlaczanych silnikow helikopterow i szum powietrza przecinanego lopatami wirnikow. Powoli zaczynalo sie rozwidniac. -Niech to diabli! - warknal Lardis, ktory potknal sie, idac w kierunku ciezarowki z centrum dowodzenia. Idac przykladal drzaca reke do glowy. Po lewej stronie glowy powiekszala sie czerniejaca plama od krwi, ktora sklejala mu wlosy i splywala, krzepnac kolo ucha. - Niech to diabli - powtarzal. Trask zobaczyl go w polowie drogi i zapytal: -Miller? -I kto by przypuszczal - pokiwal glowa Lardis, po czym jeknal i znowu zlapal sie za glowe. - Obudzilem sie pod schodami przy wejsciu do samochodu dowodzenia. Uslyszalem cos w ciemnosciach, cos jak wlamanie. Ale te wasze krotkie noce... nie moge do nich przywyknac... zazwyczaj spie znacznie dluzej! -I obudziles sie za pozno - mruknal Trask. -A co ja jestem pies lancuchowy? -Nie winie cie za to - pokrecil glowa Trask. - Sam nie sadzilem, ze ten popierdoleniec moze wykrecic taki numer! Wiec jesli jest to czyjas wina, to tylko moja. Powinienem postawic straz przy drzwiach. Podszedl Ian Goodly i wygladal na bardzo niezadowolonego. -Wszyscy sie obudzili - zauwazyl bez entuzjazmu. -Co? Ty tez? - warknal Trask. - Wyglada na to, ze wszyscy siebie obwiniaja. -Ale ja jestem prekognita - Goodly zagryzl wargi. -Racja - zgodzil sie z nim Trask - ale jeden czlowiek nie potrafi przewidziec wszystkiego. Gdybys potrafil zauwazyc wszystkie zblizajace sie zdarzenia... -...To pewnie skonczylbym ze soba juz dawno temu - Przyznal Goodly. - Ale niech to szlag, widzialem to, co sie stalo! -Co? - Jake juz w pelni sie obudzil. - To czemu nic nie zrobiles? -Widzialem to we snie - odpowiedzial prekognita. - Widzialem to jak sen. Ha! Kiedy cos jest snem, a kiedy nie jest? Kiedy jest to wglad w przyszlosc? A nawet gdybym wiedzial o co chodzi, to w jaki sposob moglbym sie obudzic? Kiedy spisz, to spisz. Przyszlosc i tak dobrze pilnuje swoich tajemnic. -A juz myslalem, ze tylko ja mam klopoty ze snami! - powiedzial Jake. Trask na mgnienie oka obdarzyl go zaciekawionym spojrzeniem. Trwalo to tylko chwile, zbyt wiele bylo jeszcze do zrobienia. -Dobra - odezwal sie Trask - zapomnijmy o tym. Ja jestem winny, Lardis jest winny, Ian jest winny, rowniez ty Jake... -Ja? - Jake podniosl brew. -Bo zostawiles kluczyki w swoim roverze - potwierdzil Trask. - Ale w istocie nikt nie jest winny. Przyzwyczailismy sie radzic sobie z dziwacznymi, anormalnymi i monstrualnymi problemami. I jesli cos jest zbyt banalne, to nie zwracamy na to szczegolnej uwagi. I trudno byloby sie spodziewac czegos niebanalnego po panu diabelskim Millerze! -Nie zgodzilbym sie z tym - powiedzial Goodly. -Co? - Trask przyjrzal mu sie uwazniej. -Moge lepiej naswietlic sytuacje? - zapytal prekognita. Kiedy Trask pokiwal, kontynuowal: - Miller nie jest kims banalnym. Kiedy sie obudzilem, bylem zmartwiony snem. Poszedlem zobaczyc, czy wszystko jest w porzadku. Nie zauwazylem Lardisa, bo pewnie Miller, zrzucajac go ze schodow, schowal go gdzies w cieniu. Ale znalazlem oficera dyzurnego. Nie odniosl wiekszych obrazen, ale ma rozbita glowe tak jak Lardis. Lezal w korytarzu przykryty drzwiami od pomieszczenia, w ktorym byl zamkniety Miller. To ladne, delikatne drzwiczki. Zawiasy byly juz bardzo wyrobione. -Nie wiedzialem, jak dlugo tam lezal ten oficer, wiec poszedlem zobaczyc, co sie dzieje w pomieszczeniu dowodzenia. Wszystko dzialalo jak zwykle... czyli nadchodzily informacje. Kilka wiadomosci oczekiwalo na odpowiedzi, a tasmy papieru z raportami zwijaly sie na podlodze. Oficer dyzurny pracowal nad czyms bardzo waznym i rozszyfrowywal wiadomosc w chwili, gdy Miller przyciagnal jego uwage. Sporo bylo juz rozszyfrowane. Pozniej przypomnialem sobie, ze prosiles o dane Millera. One rowniez tam byly i wylazily z drukarki, i to jeszcze w mojej obecnosci. Nadeszlo sporo wiadomosci o najwyzszym stopniu utajnienia wprost z kwatery glownej. Wydruk zostal w jednym z miejsc oderwany i brakowalo czesci. Musimy to skopiowac i zobaczyc, czego brakuje. Tak czy owak zabralem dane o Millerze i zaczalem budzic ludzi. Wszyscy juz sie obudzili, ale nadal nie wiem, w czym moga pomoc. Aha, tutaj masz troche informacji o Millerze... - wreczyl Traskowi garsc kartek z wydrukami. Ale zanim Trask zaczal czytac, Goodly kontynuowal wypowiedz: -Miller nie jest takim zwyczajnym facetem, jakby sie wydawalo, Ben. To swir z obsesja, czarna owca w rodzinie. Jego wuj byl wazna szycha w zachodniej Australii i dal mu prace urzednika, gdzie w istocie nie mial zbyt duzo pracy, ale mogl za to realizowac swoja zadze wladzy, przynajmniej w takim zakresie, w jakim bylo mu dane. Bo niby dlaczego mialby pilnowac miliona mil kwadratowych pustkowi? Glownie po to, zeby nie wlazil nikomu w droge! Co za pech, ze musielismy trafic na niego! Jego obsesja jest cos, co nie istnieje! Chodzi o to, ze koles zwariowal na punkcie czegos, czego nie ma! Postac owladnieta obsesja. Wyglada to prosto, choc nie jest takie proste. I wiesz co? W latach siedemdziesiatych, a zwlaszcza na poczatku osiemdziesiatych, facet zobaczyl "Bliskie spotkanie trzeciego stopnia" i "E.T.". Hm. Kto tego nie widzial? Przylaczyl sie do grupy zafascynowanej UFO, ktorej jest nadal czlonkiem, a poza tym napisal dwie ksiazki o "Przyjaznych istotach, z innych swiatow, ktore sa wsrod nas". Ksiazki nie zostaly wydane. Chcesz wiedziec cos jeszcze? -Rozumiem - powiedzial Trask. Po chwili namyslu zapytal: - Czy mozemy sie zorientowac, jak daleko gosc odjechal? -Ostatni podpis oficera dyzurnego potwierdzajacego odebrane wiadomosci mial miejsce jakies trzy, trzy i pol godziny temu - odpowiedzial Goodly. Trask pokiwal glowa. -A wiec moze byc wszedzie. Dwiescie mil stad albo i dalej! Ciezko bedzie go zlapac. No dobra, zrobmy tak. Lardis i oficer dyzurny maja zostac jak najlepiej opatrzeni. Ty, Ian, idz do centrum dowodzenia i wyslij informacje do wszystkich jednostek policji w promieniu dwustu mil... a moze trzystu mil... albo jeszcze lepiej w calej zachodniej Australii. - Zastanowil sie chwile, po czym dodal jeszcze: - Nie, poczekaj! Wyslij informacje tylko do Sil Bezpieczenstwa Wewnetrznego w Perth. To w koncu ich czlowiek, wiec niech go scigaja. No i upewnij sie, czy maja wszystkie dane na jego temat wlacznie z tymi dziwactwami, ktore tak interesuja Millera. No i chce takze wiedziec, co bylo na tych wydrukach zabranych przez Millera. Trask przerwal, wzruszyl ramionami, po czym mowil dalej: -Przynajmniej jedna pozytywna sprawa z tego wynika: nie strace polowy dnia na to, zeby dostarczyc Millera do kwatery Sil Bezpieczenstwa Wewnetrznego w Perth. A poza tym to jestem glodny i zjem teraz sniadanie. Zaraz po tym do Lardisa podszedl jeden z agentow i wszyscy wciaz troche zaspani ludzie zaczeli sie rozchodzic. Na ladowisku osiadl helikopter. Pilot o nazwisku Phillips prowadzil w strone Jake'a wysokiego nieznajomego o posturze niedzwiedzia grizzly. Kiedy byli juz w polowie drogi od ladowiska, pomachal do nich Trask, co sprawilo, ze zmienili kierunek i skrecili w jego strone. Jake szedl tuz za nimi. -Grahame - usmiechnal sie Trask na powitanie. - Minelo troche czasu, prawda? - I choc Jake mogl sie zastanawiac nad nagla zmiana akcentu Traska, to obcy przybysz manifestowal swoje pochodzenie szkocka spodniczka. -Zaiste, prawda to jest - usmiechnal sie, spod szarej, gestej brody, ktora dopelniala niedzwiedziego wyrazu jego postaci, blysnely silne, prostokatne zeby. - Pewnie z dwanascie lat, prawda? Jak minal ci ten czas, Benjaminie? Tobie i tym twoim piekielnym gadzetom! Uscisneli sobie dlonie... ale juz po chwili ciemne, poszukujace oczy obcego skierowaly sie na Jake'a. -A to bedzie obiekt, tak? -Tak jest - odpowiedzial Trask. - Jezeli zas chodzi o gadzety - jak ten, ktory przywiozl cie tu w zaledwie kilka godzin - to sa one coraz lepsze! Ale prawde mowiac, a zawsze mowie prawde, jest mi coraz ciezej wykonywac obowiazki. Moze szok przyszlosci czy cos takiego. -Hm. Skoro nie gadzety, to na pewno chodzi o duchy - powiedzial przybysz, nie przestajac wpatrywac sie w Jake'a. -Tak, duch - skinal glowa Trask. CZESC DRUGA: Dlaczego I Regresja Kiedy usiedli przy rozkladanym stole i zaczeli jesc sniadanie skladajace sie z jajek na bekonie na papierowym talerzu i z czarnej kawy w plastikowych kubkach, Trask przedstawil goscia:-Jake, oto moj przyjaciel Grahame McGilchrist ze Szkocji. Jake podal Szkotowi reke na powitanie i zapytal: -Szkot mieszkajacy na drugim koncu swiata? Musi stac za tym jakas ciekawa historia. -Nie za bardzo - zagrzmial rozmowca. - To tylko kwestia wyboru. Wlosci McGilchristow popadly w ruine sto lat temu. Zachowaly sie jeszcze ruiny starego zamku. Jednak przybylem tutaj objac skrawek ziemi w Carnarvon po moim kuzynie. Bylo to jakies dziewiec lat temu. -Ten skrawek ziemi, o ktorym mowi Grahame - wtracil sie Trask - to dwa i pol tysiaca akrow dobrze nawodnionej uprawnej ziemi na wschod od Carnarvon. Gdyby zechcial to sprzedac, to moglby wrocic do siebie i znowu byc wlascicielem ziemskim. -Ale nie chce - powiedzial McGilchrist. - Mam tu swoich ludzi, ziemie, zwierzeta, no i biznes. -Prowadzi praktyke w Carnarvon - wyjasnil Trask. - Szczegolny rodzaj psychiatrii. -Wlasnie, sa jeszcze inne powody, dla ktorych wole nie mieszkac na wyspach brytyjskich. - McGilchrist przechylil glowe i mrugnal do Traska. -Pracowal dla nas przez jakis czas - powiedzial Trask. Ale Jake wolal zajac sie czyms innym. -Psychiatria? - powiedzial podejrzliwie. - Jestem pacjentem? Nagle zjawila sie jak gdyby znikad Liz Merrick. W szerokich spodniach, kowbojskich butach i bialej bluzie wygladala wspaniale. Usiadla obok Jake'a i stwierdzila: -I to bardzo odpowiednim! -Dzieki - chlodno skomentowal to Jake, nadal czekajac na wyjasnienia Traska i McGilchrista. -Regresja hipnotyczna - odparl Trask bez dalszych ceregieli. - Grahame sie w tym specjalizuje. Nie jest to talent w takim sensie, jak to rozumiemy w Wydziale E. Nie jest to jakas dziwna zdolnosc parapsychologiczna, choc sposob w jaki pracuje Grahame, moze tak wygladac. W wielu wypadkach okazal sie bardzo przydatny. -W takich wypadkach jak moj? - Jake nie dawal za wygrana. -Kiedy obiekt podswiadomie oczyszcza jakis zakres pamieci - powiedzial Trask. - Albo gdy cos innego ja blokuje. -Albo gdy po prostu zapomina - dokonczyl za Traska McGilchrist. - Ale nie jestes wariatem, jesli o to ci chodzi. -Jeszcze go nie poznales - powiedziala Liz, a Jake zgromil ja spojrzeniem. McGilchrist usmiechnal sie do Liz i powiedzial: -Czy zechcecie, moi panowie, przedstawic mi laskawie owa piekna dame? Wydaje sie, ze dla mnie to juz za pozno, moze jestem za stary? Chcialbym jednak wiedziec, z kim mam przyjemnosc. -Za pozno? - Liz zarumienila sie, slyszac te slowa. Ale McGilchrist tylko popatrzyl na Jake'a, usmiechnal sie i jadl dalej... Jake przypatrywal sie Szkotowi. Pomimo watpliwosci stwierdzil, ze go lubi. McGilchrist wygladal na bardzo prostodusznego. Hipnotyzer byl wysoki, mial potezna klatke piersiowa i ogolnie byl poteznej budowy. Byc moze nie byl szczegolnie uzdolniony parapsychologicznie, ale widac bylo, ze posiada wybitne umiejetnosci. -No to co robimy? - McGilchrist przeciagnal sie i ziewnal. - O Boze, obudziliscie mnie o tak wczesnej porze. Benie Trask, kiedy twoj helikopter wyladowal na moim podworku, dopiero co polozylem sie do lozka! Spodziewalem sie ciebie, ale nie o takiej porze. -Przepraszam - powiedzial Trask - ale nigdy nie wiadomo, jak dlugo sie zatrzymamy w danym miejscu. W kazdej chwili mozemy ruszyc dalej. Czekam na wiadomosci z Londynu i zaraz potem ruszamy. Wstal, zaraz za nim zrobili to Jake i Liz, ktora powiedziala: -Czy moge wziac w tym udzial? W koncu Jake jest moim partnerem. -Ma byc twoim partnerem - odpowiedzial natychmiast Trask - ale nie wiemy tego jeszcze na pewno. Zdenerwowany Jake wybuchnal jak zwykle: -Na litosc boska! Zajmijmy sie tym w koncu. Chce wiedziec, co czeka mnie w najblizszej przyszlosci! -W twojej przyszlosci? - powiedzial Grahame McGilchrist. - Powinienes raczej spytac o to prekognite. Ale nawet on nie odpowie z cala pewnoscia. Jednak przeszlosc to co innego. Co bylo, to bylo i nie da sie tego zmienic. I nawet jesli cos zostalo pochowane - w umysle czy przez umysl - zazwyczaj mozemy to odkopac. Jesli chodzi o mnie, to jestem swego rodzaju archeologiem! - po czym zwrocil sie do Traska: - Wyglada mi to na inny Wydzial E niz ten, ktory kiedys poznalem. Ci piloci... to Australijczycy, prawda? A ci przy samochodach to tez nie sa Brytyjczycy. Wyglada na to, Benjaminie, ze sciagasz ludzi do pracy z bardzo daleka. -Niezupelnie - odpowiedzial Trask. - W Wydziale E nie przykladalismy wagi do tego, kto skad pochodzi. Mozna nawet powiedziec, ze zawsze zatrudnialismy ludzi z daleka. Na przyklad: David Chung jest pochodzenia chinskiego, ty jestes Szkotem, przodkowie biednego Darcy'ego Clarke'a pochodzili z Francji. Jezeli zas chodzi o Zek Foener. Zek... -Traskowi zalamal sie glos, a twarz przybrala zachmurzony wyraz. -Przepraszam, Ben - McGilchrist dotknal ramienia Bena. Kiedy doszli do namiotu, Trask podjal watek na nowo: -Caly zespol sklada sie z malych oddzialow stacjonujacych glownie w Londynie. Wspomagaja nas australijskie oddzialy wojskowe. Poniewaz nie chcemy, zeby ktos o tym wiedzial, z pojazdow i helikopterow usunieto oznaczenia taktyczne. Podobnie zolnierze nie sa ubrani w standardowe umundurowanie. Jednak dyscyplina jest typowo wojskowa. Jednoczesnie masz racje co do tego, ze nastapilo troche zmian w Wydziale. Nie jestesmy juz jakims dziwnym dodatkiem do wywiadu. Stanowimy solidna strukture i mamy wysoki budzet. Jezeli chodzi o Australijczykow, to sa zobowiazani do zachowania tajemnicy panstwowej. Zostali tez starannie wyselekcjonowani do tej pracy. Sa tez bardzo patriotycznie nastawieni i chca chronic swoj kraj przed inwazja z zewnatrz. -Inwazja powiadasz? - Wzrok McGilchrista przesuwal sie po twarzach, starajac sie odgadnac ich wyraz. - Jest az tak zle? -Grahame, nie uczestniczyles w ekspedycji do Krainy Gwiazd - powiedzial Trask. - I nawet nie chcialbym ci wszystkiego opowiadac. Powiem tylko, ze sytuacja jest grozna. Mam nadzieje, ze wybaczysz mi, ze cie wyrwalem z lozka w srodku nocy. Jezeli zas chodzi o Jake'a Cuttera, to jest on dla nas bardzo wazny, wazny dla tego, czym sie zajmujemy. Wielki Szkot uslyszal juz wystarczajaco duzo i zrobilo to na nim wystarczajace wrazenie. -Nie ma sprawy - odezwal sie. - Mozesz mi tylko powiedziec, czego mam szukac? Moze mi dasz jakas wskazowke? Trask wygladal, jakby targaly nim sprzecznosci. Najpierw spojrzal na Jake'a, a potem na McGilchrista. -Moge - odrzekl - ale to by znaczylo, ze powiem rowniez Jake'owi. -A to co ma znaczyc, czyzby nie mial prawa wiedziec? - zmarszczyl brwi McGilchrist. Jake zas wtracil szybko: -O to wlasnie chodzi! -Tylko ze - zaoponowal Trask - gdyby mial takie prawo, to dlaczego juz nie wie? Skoro nie dano mu dostepu do tej wiedzy, to na pewno z jakiegos powodu. Ja rowniez zatem nie mam takiego prawa. McGilchrist pokrecil glowa i ponownie zmarszczyl brwi. -Na pewno masz swoje powody, ale ja niestety nie wiem, czego szukac. Tak samo jak Jake. Moze wskazalbys chociaz jakis punkt zaczepienia? -Prosze bardzo - odpowiedzial Trask. - To moge zrobic. Jeszcze tydzien temu Jake byl w wiezieniu w Turynie, skad uciekl. To co nas interesuje, to sposob, w jaki Jake uciekl do... -Co ty mowisz? - powiedzial McGilchrist. - Jak mozna uciekac do...? -Do pokoju Harry'ego, Grahame - powiedzial Trask. - Mam nadzieje, ze pamietasz pokoj Harry'ego w kwaterze glownej Wydzialu E? -Aha! - Szkot wpatrywal sie przez dluzsza chwile w Traska, a potem w Jake'a. - Tam uciekl, powiadasz... - No, przybyl - powiedzial Trask. - Pytanie, jakie sobie zadaje, brzmi: Czy cos go tam zabralo, czy tez przybyl z wlasnej woli... a moze zostal wyslany? - Aha! - powiedzial McGilchrist. - No dobrze, zaczniemy od tego. Od wiezienia i ucieczki. - Odpial guzik zamykajacy kieszen koszuli i wyjal stamtad piersiowke. Otworzyl i podal Jake'owi, mowiac: -Usiadz sobie i polknij. Jake podejrzliwie przygladal sie piersiowce. -Co zrobic? - spytal. -To takie lekarstwo - wyjasnil rzeczowo McGilchrist. - Juz od dawna mamy srodki wymuszajace prawdziwe zeznania. Kiedys trzeba bylo je wstrzykiwac. Ale wszystko idzie naprzod. Ten srodek otwiera umysl. Pozwala lepiej widziec przeszlosc. I pozwala o niej mowic! Aha, i jeszcze jedno, zwieksza moja wladze nad toba. -Twoja wladze? - Jake'owi nie spodobalo sie ostatnie zdanie, zwlaszcza ze wypil juz czesc lekarstwa. -Oznacza to, ze bedac pod wplywem hipnozy, powiesz mi wszystko, co zechce, i niczego nie bedziesz ukrywal. -Rozumiem - odpowiedzial Jake. -Ten srodek szybko dziala - ciagnal dalej McGilchrist - opowiem ci o jeszcze jednej czy dwoch sprawach. Siedz spokojnie i prosto na krzesle; nie boj sie, nie pozwole ci upasc. Patrz na mnie, patrz mi w oczy. Sa bardzo duze i czarne, prawda? Faktycznie, byly wielkie i czarne. Jake'owi zaczynalo sie krecic w glowie, najpierw powoli, a potem coraz szybciej, tak jakby byl pijany. Pokoj wirowal, ale bez zadnych mdlosci. -Zblizam sie i patrze oczami w twoje oczy. - Glos McGilchrista byl teraz bardzo niski, jak warkniecie wielkiego wilka. Niski, ciemny, bliski. -Patrze w ciebie, a ty patrzysz w moje oczy. Ale czy sa to moje oczy? Teraz staly sie jednymi. Zlaly sie ze soba, jak czarna dziura na mojej twarzy. Moze wielka czarna dziura? I ona cie wciaga, Jake, wciaga cie... Faktycznie, tak bylo. Najczarniejsza z czarnych dziur coraz szybciej sie krecaca. Jake czul jej przyciaganie. Jesli tylko zdolalby sie oprzec. Ale nie mogl. -Nie walcz z tym - odezwal sie glos, ktory zabrzmial we wnetrzu glowy Jake'a. - Chodz do mnie, chodz do Grahame'a. I wowczas czarna dziura wessala go i zakrecila go jak robakiem wciaganym do syfonu zlewozmywaka. Stalo sie to zbyt szybko, zeby cokolwiek uczynic!... Paolo owinal lancuch, zeby nie halasowal. Patrzyl na mnie i dawal znak... Wisi na murze i wyciaga do mnie reke. Serce mi dudni i w koncu wspinam sie na lancuch. Jestem juz na gorze i siegam reka do niego. Ale on cofa reke! Nie moge w to uwierzyc! (Ale z drugiej strony bylem pewien, ze nie bedzie to takie proste!) Trzymam sie lancucha i patrze na niego. Patrze w jego oczy, ktore jednak zwracaja sie gdzies poza mnie, gdzies w noc. Ogladam sie i widze ich: straznikow, uzbrojonych i celujacych z broni. Patrze na Paola, a jego pot kapie na mnie jak deszcz. Wzrusza ramionami i mowi: -Przykro mi, Jake, ale oni obiecali mi... I wtedy podskakuje, a ja slysze strzal. Jego krew obryzguje mnie, a prawe oko zamienia sie w czarna maz. Spada, sciagajac mnie na dol... uderzamy w ziemie jak glaz. Jego cialo lezy na mnie. Podskakuje i podryguje wstrzasane kulami. Staram sie jakos wydostac spod ciala i kucnac. Ale jestem juz trupem - musza mnie trafic! Tluste biale iskry oswietlaja noc jak zlosliwe swietliki, w miejscach gdzie kule odbijaja sie od sciany i bryzgaja odpryskami betonu. Ale teraz, teraz kolejna iskra, ktora... ktora nie jest iskra! Nie rozumiem tego, nie mam czasu, zeby to zrozumiec. Wyglada jak zlota strzalka na poziomie moich oczu, jest jakies dwanascie cali ode mnie i wyglada, jakby podazala za moimi ruchami. Porusza sie. Wiem, ze to musi byc kula, poniewaz trafia mnie dokladnie miedzy oczy! Upadam na twarz, ale nie jestem w stanie odczuc zetkniecia z ziemia. To oczywiste, przeciez niczego nie czujesz, kiedy jestes martwy. Smierc, brak ciezaru i jakis ped, ped poza cialem, jak sadze. Ped do nieba lub piekla, gdybym w nie wierzyl. Chcialbym w nie wierzyc. Jezu, nie poddam sie bez walki. Walcze i skrecam sie. Ale to nie moze byc smierc. Wciaz czuje sam siebie. Nie jestem jeszcze martwy! Widze swiatelko w tunelu. Pedze w jego strone, wpadam w nie... Nie, wypadam z ciemnosci! Moja glowa! Boze, jestem chory, mam mdlosci, a moja glowa...! Ale jeszcze nie umarlem. Jeszcze nie martwy. Nie martwy. Nie! -Minela godzina, powinienes powrocic - odezwal sie glos McGilchrista. - Wracaj juz, przyjacielu. Jake przypomnial sobie, gdzie jest i natychmiast postanowil sie wyprostowac, ale poniewaz juz byl w pozycji pionowej, siedzac prosto na krzesle, jak mu przykazal "doktor", poczul przede wszystkim skurcze i bol we wszystkich konczynach. Otworzyl oczy, probujac siegnac do glowy, moze objac ja drzacymi rekami. Ale nawet najmniejszy ruch sprawial mu gwaltowny, przeszywajacy bol w rekach oraz ramionach, co spowodowalo, ze zastygl w bezruchu. -O Boze! - jeknal, czujac, ze w gardle calkowicie mu zaschlo. McGilchrist wrzucil do szklanki z woda dwie biale tabletki, zamieszal i patrzyl, jak sie rozpuszczaja. -Dobrze ci to zrobi - powiedzial. -Mam ci... uwierzyc? - zapytal Jake, mrugajac gwaltownie oczami, ktore przystosowywaly sie do dziennego swiatla. -Ach. To tylko aspiryna! - odparl McGilchrist. - Na twoj bol glowy, ktory jest efektem ubocznym mojego lekarstwa. Myslisz, ze chcialbym cie otruc? Jake powolutku odchylil sie i usiadl glebiej w krzesle. Wraz z przywroceniem normalnego obiegu krwi pojawilo sie wrazenie chodzacych mrowek i wbijanych igielek, ktore bralo gore nad bolem. Jake siegnal po szklanke i napil sie. Pamietal nie tylko to, co sie dzialo wczesniej, ale takze fragmenty regresji. Ponownie sie wyprostowal, tym razem znacznie ostrozniej, i powiedzial: -Ta strzalka. Zlota strzalka. Wydaje mi sie, ze... o ile pamietam, weszla mi do glowy, prawda? -To samo mi opowiadales, tylko ze nie nazwales tego strzalka - powiedziala Liz. -Mysle, ze to wszystko, czego chcielismy sie dowiedziec - odezwal sie Trask. - Reszta przestaje byc tak wazna. Przynajmniej na razie. - Trask siedzial tak jak Jake i wygladal tak, jakby sie trzasl, a przynajmniej mozna to bylo uslyszec w jego glosie. -Swietnie - zauwazyl Jake. - Znakomicie. Skoro znasz odpowiedzi na wszystkie swoje pytania, to moze ja sie czegos teraz dowiem? -Ty? - powiedzial Trask. - Oczywiscie! Zajmiemy sie tym. Jake, chcialem cie bardzo przeprosic za to, ze bylem taki tajemniczy. Jestem pewien, ze wszystko zrozumiesz, gdy zapoznasz sie ze wszystkim. -Ale przez najblizsze dziesiec minut - powiedzial McGilchrist, kladac swoja wielka lape na ramieniu Jake'a - odpoczywaj, az nie bedziesz w stanie chodzic o wlasnych silach. I nie powinienes sie martwic tym, co ci sie przydarzylo. Jestes w dobrych rekach. Sztywnosc konczyn powoli ustepowala, podobnie jak bol glowy. -Czy dobrze sie spisalem? - powiedzial Jake, patrzac na Bena Traska. - Dowiedziales sie wszystkiego, czego chciales? Chodzilo o te strzalke, prawda? Strzalka, o ktorej myslalem, ze to kula. Co to do diabla bylo? Choc Jake zaczynal sie czuc coraz lepiej, Trask nadal nie mogl dojsc do siebie. -Tu chodzi nie o to, co to bylo, ale co to jest. I co zrobilo z ciebie. -Ze mnie? - zdziwil sie Jake. - Co przez to rozumiesz? Jestem tym, kim jestem: skazancem tak zwanej sprawiedliwosci, ukrywajacym sie pod ochrona Wydzialu E. Chyba ze przestaniesz mnie chronic. Czyz nie tak? Czy dowiedziales sie czegos, co pozwoli ci wrzucic mnie z powrotem pomiedzy wilki? Czy faktycznie jestem chorym, psychotycznym morderca, w co chetnie uwierzyla opinia publiczna? Byc moze Trask zaczalby mu wszystko wyjasniac, gdyby nie Ian Goodly, ktory zaczal nawolywac wysokim tonem: -Ben! Te papiery. Wiem, czego brakuje! Chyba bedziemy miec powazne klopoty! -Chyba? - Trask krzyczal, stojac w otwartych drzwiach swojego namiotu. -Niestety na pewno - Goodly byl juz blizej namiotu, a jego glos uspokajal sie. - Widzialem, jak sie zblizaja. Klopoty przez duze K. Tak wiec odloz wszystko. To jest najwazniejsze. Powinienes posluchac. Kiedy Trask wyszedl z namiotu, Liz wziela Jake'a za reke i powiedziala: -Nikt sobie zle o tobie nie pomyslal, Jake. Dowiedzielismy sie tego, na co wlasnie liczyl Ben Trask. Ale to on powinien ci to powiedziec. A co do rzucenia miedzy wilki... au contraire, Jake Cutter, wrecz przeciwnie. Mozliwe jednak, ze Ben zechce rzucic cie przeciwko wilkom... *** Dziesiec minut pozniej Trask zwolal grupe swoich ludzi. Zaproszono takze Liz i Jake'a. Wszyscy stloczyli sie w namiocie Traska.Kiedy wszyscy sie zeszli, Trask, nie tracac czasu, powiedzial: -Zacznijcie sie pakowac! Chce jak najszybciej stad wyjechac. Zabrac z wozu dowodzenia oraz z pozostalych samochodow wszystko, co dla nas wazne. Samochody zostawiamy. Nastepny cel jest zbyt daleko, zeby tam jechac. Moglibysmy podrozowac tak jak do tej pory, ale cos sie stalo. Nasi australijscy przyjaciele beda musieli jechac za nami, ale niestety nie mamy czasu, zeby na nich zaczekac. Zastanawiacie sie zapewne, skad pospiech, co? Poznaliscie pana Millera. Ale nie wiecie o nim wszystkiego. Miller to swir, ktory mysli, ze wszyscy przybysze z kosmosu to przyjaciele. I chociaz widzial ich z bliska, to jest przekonany, ze to my jestesmy rzeznikami! Uwaza, ze to co wczoraj zrobilismy, jest calkowicie nieusprawiedliwionym aktem agresji przeciw badaczom z innych swiatow, ktorzy stali sie straszni tylko dlatego, ze chcieli przezyc. Miller napisal nawet podrecznik zawierania kontaktow z obcymi. Wedlug Millera na pewno nie wykazalismy sie dobrymi manierami. Dla niego nie ma znaczenia fakt, ze obcy sa smierdzacymi, morderczymi wampirami z rownoleglego swiata; Miller nigdy by tego nie zaakceptowal. Nie wierzy w ani jedno slowo, z tego co mu powiedzialem. Prawdopodobnie on nie wierzy rowniez w to, ze oni sa wampirami - na pewno chcialby z nimi porozmawiac... To akurat nie byloby problemem. Jego przelozeni przypilnowaliby go, a gdyby trzeba bylo, to by go zamkneli. Zwlaszcza gdyby zaczal wygadywac idiotyczne historie o nas do prasy. Kiedy stwierdzilem, ze wlasnie dlatego uciekl, to bylem zadowolony. Przynajmniej nie musialem sie nim przejmowac. Ale to bylo, zanim dowiedzielismy sie, co zabral ze soba. Tej nocy nasz lokalizator David Chung z Londynskiej Kwatery Glownej wykryl nowy cel: smog myslowy po drugiej stronie Australii. Pojawil sie tylko na chwile, jakby na chwile opuscil zaslone. Ale byl to nieomylny podpis wampyrzego Lorda. Tak, mowie o Lordzie. Pamietajcie, ze to, z czym walczylismy tej nocy, bylo tylko porucznikiem. Bruce Trennier byl podwladnym Lorda, zostal stworzony przez swego pana i zostawiony w tym miejscu przez niego. Smog umyslowy zostal odkryty dokladnie w tym samym czasie, w ktorym zajmowalismy sie Trennierem. Wiadomo nam, ze wielu Wampyrow moze telepatycznie kontaktowac sie ze swoimi podwladnymi nawet na znaczne odleglosci. Mozliwe, ze nieznany pan Trenniera "wyczul" jego smierc, a to tak go zaskoczylo lub zdziwilo, ze na chwile opuscil swoja zaslone. Mogl to nawet zrobic swiadomie po to, zeby ustanowic lepszy kontakt z Trennierem w celu zorientowania sie, co naprawde sie dzieje. Jezeli chodzi o naszych ludzi w Londynie, to mielismy szczescie. Ktos akurat szukal we wlasciwym miejscu i we wlasciwym czasie i to dlatego wykrylismy zlowroga "aure" Wielkiego Wampira. Chung wyslal do mnie te informacje, ale Miller zdolal ja przechwycic! Zaloze sie, ze nie bedzie rozpowiadal o tym gazetom, ale obawiam sie, ze pojedzie ostrzec kogos, kto stanowi najwieksze zagrozenie dla naszego swiata... ...ostrzeze kogos, kogo wlasnie wyruszamy zniszczyc! II Akta wampirow Kiedy wszyscy procz Jake'a i Liz opuscili namiot, Trask otworzyl teczke i wyjal cienki plik kartek. - Przeczytaj to - zwrocil sie Trask do Jake'a. - Bedziesz miec cos do roboty przez jakis czas, moze nawet dluzej, niz przypuszczalem. Zapomnialem, ze musimy odwiezc Grahame'a do domu. Zajmie nam to jakies trzy, trzy i pol godziny, zanim wroci helikopter. Z drugiej strony moze to i dobrze, poniewaz wole, zeby Wydzial E byl w komplecie. Bedziemy mogli troche pobyc razem i zostanie troche czasu na przemyslenia. Nie cierpie zaczynac czegos, czego wczesniej dobrze nie przemyslalem.Spojrzal na Jake'a. -Jak przejrzysz te akta, to bedziesz mogl tez sobie wszystko przemyslec. Nie chce w Wydziale E nikogo, kto nie chce w nim byc z wlasnej woli. Gdybys zatem postanowil odejsc, to nie bede ci robil klopotow. To nie moj styl. Po prostu zapomne o tobie. Ale jesli zostaniesz, to musisz w pelni byc z nami. Nie chce marnowac czasu na kogos, kto moze zdezerterowac. W takim wypadku skorzystam z wszelkich mozliwych srodkow prawnych. -Ha! - powiedzial Jake. - I to w chwili gdy juz sadzilem, ze zaczynasz mnie doceniac. Chcesz, zebym ci teraz odpowiedzial? -Najpierw przeczytaj akta - powiedzial Trask - a potem popros Lardisa, zeby ci opowiedzial o Krainie Gwiazd. Potem opowiem ci cos o nas i przedstawie obecna sytuacje oraz postaram sie wyjasnic, gdzie bys pasowal do naszej organizacji. Moge ci zagwarantowac, ze bedzie duzo zabawy. - Ale mimo jego zapewnien slowa Traska byly suche jak pyl, on sam smiertelnie powazny, a jego twarz pozbawiona odrobiny humoru... -Dobrze - odparl Jake. - Moge poczekac. -Boze, dlaczego on? - mruknal sam do siebie Trask, wychodzac z namiotu. Bylo to pytanie, ktore jeszcze wielokrotnie bedzie sobie zadawac... -A ty czemu tu jeszcze siedzisz? - Jake zapytal Liz. -Bo jestem dobrym towarzystwem - odpowiedziala. - A moze po prostu utrzymuje subtelna rownowage: moja dobra i mila aura przeciw twojemu marnemu, pomieszanemu uzalaniu sie nad samym soba. -Nie uzalam sie nad soba - zdecydowanie przerwal jej Jake. -To moze miej litosc nade mna i skoncz z tym! - powiedziala. Po czym gwaltownie wstala, mowiac: - Doskonale, rob to po swojemu. Ktoz by cie potrzebowal?! -Zaczekaj - powiedzial Jake. - I siadz. To ja moge ciebie potrzebowac, zebys mi pomogla z tym. - I pomachal w powietrzu papierami zostawionymi przez Traska. Liz gleboko westchnela, ale mimo niezdecydowania usiadla, krzyzujac rece na piersi i nic nie mowiac. Po chwili odezwal sie Jake: -Wiesz, dlaczego jestem wkurzony, nawet w twojej obecnosci? To "nawet" bylo wazne dla Liz... oznaczalo, ze jest kims szczegolnym, kims dla niego wyjatkowym. Ale nie zmienila wyrazu twarzy i powiedziala tylko: -No? -Ben Trask, Goodly, Lardis, zwlaszcza Lardis! Ten to sie moze w nocy nawet przysnic. Zachowuja sie tak, jakby sie cos mialo wydarzyc. - Tu pokazal palcem na siebie. - Jakby mialo sie cos mi przytrafic! -Albo czekaja na to, co zrobisz - powiedziala. -Wlasnie - Jake zmruzyl powieki, spojrzal na nia i rzekl. - I ty tez? -A czy nie jest to uzasadnione? - sprzeciwila sie. - Chodzi mi o to, ze raz juz widzialam, co potrafisz zrobic. To, w jaki sposob sie przemieszczasz... bez poruszania sie. -Sadzilem, ze to juz sobie wyjasnilismy - jego frustracja narastala. - Juz ci mowilem, ze to nie bylem ja! -Moze to stara sie byc toba - stwierdzila - i natychmiast ugryzla sie w jezyk. Jake skinal glowa, a jego glos byl zdecydowany. -Wiec ty takze jestes w to zamieszana. -Jake - odezwala sie Liz. - Jesli mialbys sie dowiedziec wszystkiego naraz, to mogloby byc zbyt wiele dla ciebie. Ben Trask oraz inni esperzy rozpoznali w tobie cos w rodzaju zarodka. Jednak moze jest to cos wiecej. Zwlaszcza po ostatniej nocy i dzisiejszym ranku z McGilchristem. Tak czy owak chcieliby zeby to uroslo; nie chca tego zabic, a nagla swiadomosc moglaby tak podzialac. Dlatego to wszystko jest stopniowe i wolne. Dzieki temu, gdy juz wszystko bedziesz wiedziec, bedziesz jednoczesnie gotowy na to. Jake spojrzal na nia i widzial, ze nie klamie. Potem popatrzyl na plik akt. -A wiec czytanie tego jest kolejnym etapem w mojej stopniowej edukacji, mam racje? -Mysle, ze tak - odpowiedziala. -Hm - mruknal Jake. Plik kartek byl oprawiony w plastikowa okladke z czerwonym paskiem oznaczonym napisem COSMIC. Na niegdys bialej naklejce umieszczonej w prawym gornym rogu umieszczono napis: WAMPIRY I WAMPYRY. Jake mial oczywiscie mozliwosc zapoznac sie z podstawowymi wiadomosciami o wampirach przed wyruszeniem na akcje, ktora miala miejsce ostatniej nocy. Widzial stary czarno-bialy film o miejscu zwanym Perchorsk w gorach Uralu. Poczatkowo Jake pomyslal, ze to jakis fragment horroru, ktory zostal usuniety przez jakiegos wrazliwego cenzora pracujacego dla wytworni. Bylo to zbyt graficzne, zbyt realne, zbyt straszne. A zastosowane efekty specjalne byly... czyms szczegolnym. Ale reszta scenerii (podziemia Perchorska, ktore byly calkowicie prawdziwe, koszmarna kreatura stracona przez mysliwce sil powietrznych USA nad zatoka Hudson trzydziesci lat temu oraz rzeczowy komentarz Bena Traska) przekonala go co do autentycznosci tych materialow... no prawie. Nie bedac calkowicie przekonanym, a moze nawet nie chcac posiadac takiej pewnosci, pozwolil sobie na wlasne wnioski: Przed laty rosyjscy naukowcy stworzyli cos - prawdopodobnie biologiczne roboty bojowe - w podziemnym laboratorium na Uralu i troche tych genetycznie zmutowanych potworow oraz "zmienionych" ludzi ucieklo spod ich kontroli. To wyjasnienie wydaje sie latwiejsze do zaakceptowania od fantastycznej historii opisanej na kartkach wreczonych przez Bena Traska. WAMPYRY (Jake przeczytal ponownie naglowek): Ponizsze dane pochodza z wyjasnien Harry'ego i Nathana Keoghow, ojca i syna(ow), ktorzy w glownej mierze przyczynili sie do zniszczenia Wampyrow. Akta powinno sie czytac wraz z uwzglednieniem 278 - HARRY KEOGH, 279 - NEKROSKOP oraz 311 - NATHAN. Pod spodem zaczynal sie tekst: Wampyry sa pierwowzorem dla mitow i legend o wampirach. Na przestrzeni ostatnich dwu tysiecy lat wampiry bywaly skazywane na "wygnanie" do naszego swiata. Mozliwe takze, ze oprocz tego niektore z nich odnalazly droge na Ziemie przez "robacze dziury" znajdujace sie w Krainie Gwiazd. Otwor wylotowy na Ziemi znajduje sie w Carpatii Meridionali, gorach Transylwanii. Z tego wlasnie powodu wiaze sie ten region z wampirami oraz wampiryzmem. Jest to zrodlo tak zwanego mitu. Jednak Wampyry nie sa mitem. Zamieszkuja podobny do Ziemi rownolegly swiat we wszechswiecie po drugiej stronie kontinuum czasoprzestrzennego. Gdyby nie fakt, ze przejscie po stronie Ziemi znajduje sie pod ziemia w jaskini czesto calkowicie zalanej przeplywajacym przez nia strumieniem, rasa ludzi zostalaby zapewne podbita, przemieniona i zniewolona przez wampiry. Bez wzgledu na to, jak przedstawialby sie los ludzi, jedna rzecz jest pewna: w tym swiecie wampiry juz sie nie pojawia. Jedyne przejscie zostalo zamkniete. W roku 2007 rosyjski premier Gustaw Turczyn skierowal wody ze zbiornika hydroelektrowni do podziemnego kompleksu w Perchorsku, zatapiajac Brame, bedaca przejsciem do innego swiata. Zrobiono to w celu zachowania integralnosci obu swiatow i zagwarantowania bezpieczenstwa przynajmniej jednemu z nich - naszemu. Wiecej zobacz: 262 -PERCHORSK i 297 - SCHRONIENIE. ETAPY WAMPIRYZMU - cykl zycia wampira. W duzej mierze oparte na domyslach: Na wschodzie i zachodzie Krainy Gwiazd znajduja sie bagna pokryte najczesciej gesta warstwa mgly. Wedlug Cyganow z Krainy Gwiazd tam wlasnie w niepamietnych czasach pojawily sie pierwsze wampiry. Sama morfologia czy ewolucja Wampyra moglaby stanowic fascynujace studium. (Uwazamy jednak, ze wszelkie badania laboratoryjne, kliniczne czy eksperymentalne w JAKIEJKOLWIEK FAZIE sa zbyt niebezpieczne!) Cykl zycia czesto korzysta z innych form zycia niz czlowiek. DNA wampirow jest wyjatkowe, poniewaz podlega mutacjom w jednym cyklu zycia i nie ma wplywu na kolejne pokolenia. Podobnie jak inne choroby atakuje tkanki i je zaraza. Ale zamiast niszczyc lub zanieczyszczac organizm, przekazuje mu swoj zmutowany DNA, zmuszajac gospodarza do adaptacji, a wlasciwie to do mutacji. Poniewaz dlugowiecznosc jest efektem wampiryzmu, to, pominawszy smierc spowodowana wypadkami lub smiertelnymi chorobami, zycie ofiary moze trwac setki, a moze nawet tysiace lat. Pierwszy (albo ostatni) z cyklow rozwojowych wampirow mozna spotkac na bagnach Krainy Gwiazd. Jest to czarny grzyb, ktory dojrzewajac wydaje czerwone zarodniki. DOMYSL: Zarodniki sa pierwotna forma wampirow i przenosza "otwarta" forme wampirzego DNA. Jesli wciagnie sie je z powietrzem do pluc, na przyklad zwierzecia, zaczynaja wydzielac "trucizne" do krwioobiegu. Nastepnie mutacja przyspiesza, ofiara choruje i w ciagu kolejnych trzech dni pojawia sie pelnowartosciowy wampir. W Transylwanii zdarza sie, ze trzydniowa choroba bywa smiertelna dla ofiary. Stad wlasnie pochodzi podanie o tym, ze po trzech dniach wampiry powstaja z grobow. Zarodniki zadowalaja sie kazda zywa forma. Moze to byc pies czy lis. Zakazony lis lub pies nabierze wampirzych instynktow. Ale prawdziwy wampir posiada wlasne instynkty. FAZA DRUGA (czesciowo spekulatywna): U zakazonego nosiciela wystepuja kolejne przemiany pozwalajace na powstanie tozsamosci pasozyta. Moze to zajac kilka lat, dekad, a nawet wiekow. Nie wiadomo skad biora sie takie roznice. Symbiotyczny stwor, ktory powstaje w wyniku przeksztalcen komorkowych, jest prawdziwym wampirem; jest to pijawka przyczepiona do kregoslupa nosiciela i polaczona z jego ukladem nerwowym oraz z mozgiem. Pijawka wlada jego umyslem. Ona jest nim, a on jest nia. Pasozyt wykazuje sie potrzeba spozywania krwi. Dla niego krew jest zyciem. Pasozyt nie jest zbyt wiernym towarzyszem pierwotnego nosiciela. W Krainie Gwiazd, kiedy pies czy lis znajdzie sie w kontakcie z czlowiekiem, mozliwe jest pelne przetransferowanie pijawki ze zwierzecia na czlowieka. Zwlaszcza jesli zwierze zostalo zlapane i umiera. Innymi slowy, pijawka bedzie chciala kontynuowac zycie w innym nosicielu. FAZA TRZECIA: Wampyry. Pasozyt staje sie nie tylko integralna czescia ciala swojego nosiciela, ale calosc nosiciela - nawet jego sposob myslenia, jego osobowosc i oczywiscie DNA - zostaje na zawsze zmienione. Tak jak lancuchy DNA w swych mutacjach staly sie pijawka, tak cialo nosiciela stalo sie mutacja. Cialo nosiciela jest metamorficzne, w ograniczonym zakresie moze on zmieniac fizyczna forme oraz ksztalt. Jest Wampyrem! CZWARTA FAZA: Powrot do poczatku. Domysl: W wypadku smierci pasozytujaca pijawka (a nawet "martwe" cialo nosiciela) moze podjac probe kolejnej egzystencji poprzez rekonstrukcje. Zasadnicze tluszcze oraz aminokwasy - podstawowe cegielki zycia - moga wniknac w ziemie, nastepnie ewoluowac w forme zarodnikow grzyba, ktore w uspieniu beda czekac na najblizsza dogodna sposobnosc. Niewiadoma pozostaje, w jaki sposob "wampiryczna esencja" lub zarodniki grzyba rozpoznaja dogodny moment. FAZA KONCOWA: Prawdziwa smierc. Wampir pozbawiony glowy umiera. (Pijawka nie ma mozgu, ktory moglaby kontrolowac.) Wieksza czesc ciala pijawki jest zlokalizowana po lewej stronie kregoslupa nosiciela i kolek, ktory przeszywa serce nosiciela zazwyczaj przyszpila stwora, przynajmniej na jakis czas. Kolek nasaczony sokiem z czosnku z pewnoscia spelni swe zadanie, poniewaz czosnek podobnie jak srebro szybko zatruwa cialo wampira. Dlatego Cyganie z Krainy Gwiazd, gdy tylko to jest mozliwe, odcinaja glowy, przebijaja kolkiem i pala wszelkie przejawy wampirzych manifestacji. Jedynie wowczas mozna miec pewnosc, ze wampir zmarl "Prawdziwa Smiercia". W wampirzym cyklu zycia istnieje jeszcze jedna faza. (Zobacz w kolejnym rozdziale o synu-z-jaja lub corce-z-jaja.) WAMPIRYZM: Infekcje; swiadome i przypadkowe. Przez ugryzienie. Zjadliwosc wampirzego ugryzienia rozni sie osobniczo i jest zazwyczaj przekazywana podczas posilku. Najbardziej zarazliwe jest ugryzienie wampyrzego Lorda. Moze wywolac delirium i smierc, aczkolwiek niekoniecznie Prawdziwa Smierc. Kiedy Lord (lub Lady) szuka rekruta majacego spelniac role niewolnika czy poddanego, ugryzienie nie jest zbyt glebokie i wypijana jest jedynie niewielka ilosc krwi. W takich wypadkach ugryzienie ma na celu przekazanie wampirzego DNA, jednak wylacznie w ilosci potrzebnej do pierwszej fazy przemiany. Potrzeba bedzie wielu lat, zeby rozwinela sie pijawka i niewolnik, a pozniej porucznik "awansowal" na Wampyra. Kiedy jednak ugryzienie Lorda czy Lady jest glebokie i pobrana zostanie zbyt duza ilosc plazmy, a jednoczesnie przekazana jest spora ilosc wampirzej esencji, wowczas moze wystapic rodzaj "smierci", ktora trwa przez trzy dni. W takich wypadkach na ofiare przenoszony zostaje zarazek pijawki, ktora zaczyna rosnac wewnatrz ciala nosiciela. Zakazenia "przypadkowe" moga miec miejsce w sytuacjach, gdy zainfekowane zwierze (takie jak pies, lis czy wilk) walczace o wolnosc lub zycie pogryzie czlowieka. W takim wypadku istnieje mozliwosc, ze dana osoba przyjmie cechy pierwotnego nosiciela. Takie jest zrodlo legend o wilkolakach. Mozliwe, ze w przeszlosci wystepowaly na ziemi pierwotne "czyste" wampirze formy nietoperzy. Przypadkowe zakazenie moze miec miejsce takze w sytuacji, gdy zostaje rozlana wampirza krew. Podobnie jak w wypadku AIDS oraz podobnych chorob zakaznych otwarte rany oraz blony sluzowe sa szczegolnie podatne. Nawet zdrowa osoba, bez otwartych ran, zbryzgana krwia lub moczem wampira, powinna zostac poddana natychmiastowemu odkazeniu. (W takich wypadkach powinno sie stosowac olej z czosnku i roztwor srebra, choc nie mozna miec calkowitej gwarancji.) Najbardziej skuteczna forma infekcji wampirycznej jest przekazanie jaja przez wampyrzego Lorda lub Lady jajowemu synowi lub jajowej corce. Oprocz jednego rzadko wystepujacego przypadku (zobacz "Matka" ponizej) pasozytnicza pijawka potrafi wydac w trakcie zycia tylko jedno jajo. Pasozyt zdaje sie w tym wypadku na opinie ludzkiego nosiciela, ktory wybiera najlepsze naczynie/srodowisko dla jaja. Jajo o srednicy polowy cala jest przekazywane z ust do ust, albo w trakcie stosunku seksualnego, lub jest po prostu wydalane i odnajduje wlasna droge. Wydalone jajo przenika przez skore nosiciela czy innego naczynia i wspoldziala z nim, dokonujac bardzo szybkiego zakazenia i transformacji. Kazdy nosiciel, ktoremu przekazano jajo, staje sie Wampyrem bez koniecznosci przechodzenia etapow posrednich. Nie wszystkie formy wymiany plynow ustrojowych pomiedzy wampirami (oraz Wampyrami) a ludzmi musza skutkowac infekcja. Wampir posiada pewien zakres kontroli nad krwia i innymi plynami. Wampyrza Lady moze spolkowac z ludzkim kochankiem bez przemieniania go. Musi tylko unikac wchlaniania jego krwi, a po stosunku swiadomie pozwala swojej wampirzej esencji zniszczyc jego sperme. Podobnie wampyrzy Lord moze sprawic, ze jego sperma bedzie wolna od wampirzych wplywow, co zapobiega zakazeniu jego konkubiny. Nie znaczy to, ze Wampyry moga kochac. Jest to wskaznik mowiacy o tym, ze Wampyry nie "stwarzaja" innych Wampyrow przypadkowo! Synowie i corki z jaja i krwi sa wybierani z najwyzsza starannoscia poniewaz potezny syn-z-jaja moze pewnego dnia zgladzic ojca. Dlatego natura danego czlowieka, potencjalnego nosiciela, musi zostac dokladnie wczesniej zbadana. Z kolei corki-z-jaja jako Wampyrze Lady sa traktowane z najwyzszym szacunkiem nie tylko przez partnerow, ale i przez innych Lordow, poniewaz -choc rzadka to okolicznosc - moga byc one "Matkami", czyli karmicielkami wampirow. Matka ma unikalna wlasciwosc wydania na swiat wiekszej liczby jaj... NATURA WAMPIROW: Ewentualne wyjasnienie sposobu zycia Wampyrow. Wampyry sa agresywne, musza posiadac wlasny teren, sa egoistyczne, bezlitosne i zle. Kieruja sie namietnosciami, ktore wielokrotnie przekraczaja ludzkie pojmowanie. Zgodnie z naszymi normami sa pomylencami. Wydaje sie, ze pasozytnicze pijawki sa bezposrednio odpowiedzialne za nature swoich nosicieli. Nosiciel musi swoja postawa zapewnic pijawce pewnosc przetrwania. Jesli nosicielowi brakuje agresji, to dla wspolplemiencow bedzie wydawal sie slaba i latwa zdobycza. Bez zdecydowanej woli przetrwania bedzie stal na straconej pozycji. Jezeli pojawia sie jakis obszar ziemi do zagarniecia, to kazdy Lord pragnie go zdobyc, poszerzenie bowiem granic sprawia, ze czuje sie bezpieczniejszy. Poniewaz wszystkim rzadzi instynkt przetrwania pijawki, nigdy nie pojawia sie kwestia prawa i porzadku, nie mowiac o sprawiedliwosci. Jedynym prawem jest wladza. Jezeli chodzi o ego wampira, to jest oczywiste, ze w jego dzialaniach ogromna role odgrywa duma. Zgodnie z legenda Cyganow pierwszym wampirem byl Szaitan, a w naszym swiecie Szatan. Duma (albo ego - tak jak je rozumiemy) byla przyczyna jego upadku. Nalezy zaznaczyc, ze powyzsze wady sa takie same jak w przypadku czlowieka. W powiazaniu z powyzszym trzeba zaznaczyc, ze wampiry nie znaja pojecia zla. Zal, wstyd lub wina sa wedle wszelkiego prawdopodobienstwa pojeciami nie akceptowalnymi przez wampiry, podobnie jak wiazace sie z nimi emocje. Trudno porownywac wampiry z czlowiekiem, nawet jesli chodzi o stopien zla. Wampiry sa Czystym Zlem. CHOROBY i SLABE STRONY: Wampiry nie choruja na wiekszosc chorob, na ktore zapada czlowiek, poniewaz pijawki produkuja skuteczne przeciwciala. Jednak istnieje jedna choroba, ktorej postep moze byc jedynie opozniany przez wampira. Ta choroba jest trad, "przeklenstwo wampirow". Choroba zabija wampira podobnie jak czlowieka, ale jej rozwoj jest zazwyczaj wolniejszy u Wampyra. Pijawka rowniez nie jest odporna na dzialanie choroby i kiedy pijawka zostaje zarazona, nastepstwem tego procesu jest Prawdziwa Smierc. Srebro jest dla wampirow trucizna. Mityczny "srebrny krzyz" moze byc skuteczny w walce z wampirem, ale bynajmniej nie z powodu jego tajemniczej, religijnej mocy. Samego srebra nie nalezy uwazac za jakis cudowny srodek, tylko za typowa trucizne, jaka jest dla czlowieka rtec, olow czy pluton. Srebro najlepiej porownac do plutonu, poniewaz wlasciwie zastosowane moze byc rownie zabojcze. Srebro uszkadza cialo wampira. Rana zadana srebrnym nozem nie goi sie i pozostawia blizne. Zastosowanie wewnetrzne, np. poprzez strzal z zastosowaniem srebrnej amunicji, powoduje kalectwo, a nawet smierc. Uszkodzenia spowodowane srebrem sa naprawiane przez narastanie nowych tkanek i proces protoplazmy. Trucizna jest takze czosnek. Nie ma tutaj mowy o nadnaturalnych wlasciwosciach tej rosliny. Po prostu czosnek powoduje zatrucie wampira, tak jak rozne grzyby, owoce czy warzywa sa trujace dla czlowieka. Dla wampirow sam zapach czosnku jest szkodliwy. Olej jest parzacy i powoduje martwice tkanek; przy zastosowaniu wewnetrznym nie zabije wampira, ale poczyni powazne szkody, ktore trudno bedzie naprawic pasozytowi. Cyganie z Krainy Gwiazd stosuja czosnek nie tylko w kuchni, ale takze jako trucizne, ktora smaruja belty do kusz. Nalezy zaznaczyc, ze pomimo obfitego wystepowania srebra i czosnku na obszarze Krainy Gwiazd, Wampyry stanowia zagrozenie dla Cyganow od niepamietnych czasow... CYGANIE: Ich stosunek do wampirow. Cyganie (Wedrowcy lub Romowie) zwani sa w ten sposob, poniewaz bezustannie wedruja, aby uniknac ataku wampirzych jezdzcow, ktorzy regularnie najezdzaja Kraine Slonca. Cyganie stanowia ich zdobycz, pozywienie i gwarancje przetrwania. Bez Cyganow nie byloby Wampyrow, poniewaz bez dostepu do rodzaju ludzkiego pijawka nie osiagnelaby inteligencji wiekszej od poziomu psa czy wilka. Cyganie sa zrodlem zabaw oraz kobiet dla Lordow, mezczyzn dla Ladies. Krew Cyganow jest podstawa diety wampirow z Krainy Gwiazd, ich mieso stanowi pozywienie dla ich bestii, nawet skora, kosci i wlosy ludzkie sluza jako meble i dekoracje w zamczyskach ich oprawcow. Cyganie dla Wampyrow sa tym, czym orzechy kokosowe dla mieszkancow morz poludniowych: kazda z ich czesci jest przydatna i nic sie nie marnuje. Kiedy Cyganie nie sa przydatni w formie porucznikow, konkubin czy niewolnikow, zostaja wyssani z krwi, zarznieci, a resztki zostaja przeznaczone na prowiant dla latajacych stworow i bestii bojowych. PONADZMYSLOWE ZDOLNOSCI WAMPYROW I POZOSTALE "NIEZWYKLE" WLASCIWOSCI: Wiekszosc Lordow i Ladies posiada zdolnosci telepatyczne. Oprocz tego, ze sa fizycznie silniejsi od ludzi (okolo czterokrotnie lub wiecej), posiadaja takze czulsze zmysly, wlacznie z "szostymi" zmyslami. Na szczescie ich inteligencja nie podlega rozszerzeniu. Jako odpowiedz na ponadzmyslowe mozliwosci Wampyrow, najwyrazniej w procesie doboru naturalnego, Cyganie potrafia ukrywac swoje mysli i polujace na nie wampiry maja utrudnione zadanie. METAMORFOZA: Caly zyciowy cykl Wampyra mozna okreslic jako nieustanna mutacje, ktora mozna dostrzec u indywidualnego osobnika. W niektorych okolicznosciach spontaniczna metamorfoza wampira jest teoretycznie nieprawdopodobna, z punktu widzenia nauki niemozliwa i niesamowita dla obserwatora. Kiedy Wampyr staje do walki (poczatkowo w swej podstawowej postaci antropomorficznej), przeksztalca sie w cos calkowicie innego i wszystkie aspekty fizyczne sa wowczas podporzadkowane ochronie pasozyta. Jego cialo rozciaga sie, peka i zmienia ksztalt, rece zamieniaja sie w szpony, szczeka wydluza sie, aby pomiescic zeby lub predzej kly o wielkosci zadowalajacej dzika. Dosc blady kolor skory szarzeje, a skora staje sie grubsza. Zolte oczy zaczynaja lsnic czerwienia i staja sie zupelnie czerwone (a moze podczerwone?). Widoczne jest to szczegolnie w nocy, co prawdopodobnie poprawia i tak ogromna zdolnosc widzenia w ciemnosciach. Sam wzrok po calkowitej przemianie staje sie orezem. Najblizszym porownaniem do czlowieka bylaby wscieklosc berserka, pominawszy brawure berserkow. Wynika to z tego, ze dla wampira najwazniejsze jest przetrwanie. Przetrwanie to instynkt, ktory doslownie dodaje Wampyrom skrzydel. W ekstremalnych okolicznosciach Wampyry potrafia splaszczac swoje ciala, wydluzac rece i formowac rodzaj membrany miedzy rekami a tulowiem, podobnie jak maja nietoperze. Duza plaska powierzchnia pozwala unosic cialo w powietrzu i szybowac. Wiekszosc wampirow potrafi kontrolowac lot i wykonywac manewry w powietrzu. Calkiem prawdopodobne, ze obecny jest w nich pierwiastek nietoperza. W Krainie Gwiazd zyja gigantyczne nietoperze, ktore czesto sa wykorzystywane przez Wampyry jako straznicy. Potezne Wampyry posiadaja takze umiejetnosc wytwarzania mgly, szczegolnie gdy znajda sie w niebezpieczenstwie lub gdy poluja. Mgla zaslania ich ruchy. Wampyrza mgla nie jest znana nam wilgotna, miekka para wodna, ale czyms zimnym jak zimny pot. Mgla wydobywa sie z porow skory wampira, podobnie jak z naszych porow wydziela sie pot. Jednak proces ten jest wzbudzany wola wampira. Istnieje rowniez teoria, ze mgla powstaje w wyniku wspoldzialania wampira z ziemia. Zaklada ona, ze wampir jest katalizatorem, tak jak suchy lod potrafi wywolac chmure wokol siebie. Jednak trudno ta teorie wytlumaczyc ilosc pojawiajacej sie mgly... HIPNOZA, ONEJROMANCJA I INNE MOCE WAMPYROW czytaj w polaczeniu z uwagami na str. 176 - WYDZIAL E I INNE ZDOLNOSCI... III Historia Lidesciego Jake zamknal akta i z opoznieniem uslyszal, jak Liz zadaje mu pytanie:-I co? -Gdzies to juz chyba kiedys czytalem. Wydaje mi sie, jakbym o tym wiedzial wczesniej. Ale to nie jest mozliwe. - Pokrecil glowa i popatrzyl na Liz. -Nie masz pytan? - powiedziala, wpatrujac sie w niego uwaznie. -A powinienem miec? -Ty mi powiedz, Jake - rzekla Liz, wzruszajac ramionami. - Moge ci powiedziec, ze przez ostatnie pol godziny widzialam faceta calkowicie pochlonietego, przebywajacego w innym swiecie. Uczylem sie? - zastanawial sie. - Czy cos sobie przypominalem? - Ale glosno powiedzial tylko: -Tak, chyba mam kilka pytan. -Jakich na przyklad? -Jedna lub dwie niejasnosci. Niewielkie, mysle, ze moge nawet sam znalezc na nie odpowiedzi. -Pytaj smialo. -No wiec - zaczal Jake - okladka tych akt nie jest zbyt nowa. Domyslam sie, ze ma juz pare ladnych lat. Na przyklad ta naklejka na okladce jest juz zupelnie nieczytelna. Ale kartki w srodku, wlasciwie sam papier jest nowy. Tekst ma co najmniej jedna wyrazna niejasnosc. -Tak? -Mowi o podziemnym wyjsciu w Karpatach - jednym podziemnym wyjsciu. Ale wspomina takze o Gustawie Turczynie i o tym, jak zatopil Brame w Perchorsku. - Zmarszczyl brwi i mowil dalej. - Smieszne, kiedy czytalem, to wszystko mialo jakby sens. Wydawalo mi sie, ze to rozumiem. Ale teraz pamietam tylko to, co bylo napisane. -Cos jak... Eureka! - powiedziala Liz. - Slowo na koncu jezyka. Nagly, ale znikajacy blysk zrozumienia. Byl i zniknal. Mam racje? Jake wiedzial, ze Liz stara sie go wybadac, odnalezc cos, czego nie mogl jej jeszcze przekazac. -Czy nie mowilismy o Bramach? - wrocil do tematu. -Sa dwie Bramy - odpowiedziala. - Jedna z nich jest pochodzenia naturalnego i znajduje sie w Karpatach Meridionali. Nie wiadomo, od jak dawna istnieje. Jest jak czarna dziura, albo jak szara, jej drugi zas koniec znajduje sie w Krainie Gwiazd, w Swiecie Wampirow. Dawno temu Lordowie wrzucali pokonanych wrogow do tej dziury i w taki sposob pojawiali sie w naszym swiecie. Jake przyjal ze spokojem te informacje, wyczuwal, ze to prawda, wiedzial o tym. -A ta druga? - spytal. -Nie jest naturalnego pochodzenia. - Odchylila sie do tylu i zaczela mowic: - To bylo tak: Trzydziesci lat temu Amerykanie zaczeli zdobywac przewage militarna nad Sowietami. Bylo to dobre rozwiazanie praktycznie dla calego swiata, poniewaz od czasow drugiej wojny swiatowej Rosjanie nieustannie szantazowali Zachod. Pierwszym, ktory im sie postawil, byl Kennedy przy okazji kryzysu kubanskiego. Pozniej dodali swoje Ronald Reagan i Maggie Thatcher. Po prostu powiedzieli nie. Thatcher byla doskonala pod tym wzgledem. -Mowili nie w stosunku do czego? - Jake nie byl historykiem. -Rosyjskiemu wyscigowi zbrojen - odpowiedziala. - Checi zwiekszania wydatkow na ciagle zbrojenia. Z kolei prezydent Reagan wraz z doradcami wymyslili SDI, rodzaj gwiezdnych wojen. Byl to dosc fantastyczny i kosztowny projekt. Tutaj juz sowieci nie dali sobie rady. Szala przechylila sie na druga strone i Rosjanie nie wytrzymali finansowo. To prawdopodobnie zapoczatkowalo upadek komunizmu. Jednak na poczatku lat osiemdziesiatych Rosjanie dosc dobrze sobie jeszcze radzili. Bossowie partii oraz czolowi fizycy postanowili opracowac cos przeciwko amerykanskiemu programowi Gwiezdnych Wojen. Perchorsk mial byc czescia projektu. Wybudowali tame na gorskiej rzece i skonstruowali hydroelektrownie w celu zapewnienia zasobow energetycznych dla projektu. Rowniez w celu zakamuflowania faktycznych planow. W litej skale wykuli podziemny kompleks i postawili stos atomowy jako dodatkowe zrodlo energii. No i zaczeli. Ale tez dosc szybko skonczyli. Mieli pomysl, zeby zbudowac cos w rodzaju radaru. Energetyczna ochrone pokrywajaca polnocno-zachodnie obszary Zwiazku Radzieckiego. Byl to eksperyment, jesliby jednak zadzialal, to zbudowaliby wiecej takich "obronnych" stanowisk chroniacych przed nadlatujacymi rakietami lub bombowcami. Nadlatujace obiekty wpadalyby na pole silowe, zderzaly sie i spadaly na ziemie. Nic przez nie nie mogloby sie przedrzec. Bylby to szczegolny rodzaj "zelaznej kurtyny". SDI wowczas na nic by sie nie zdaly. No i przede wszystkim Gwiezdne Wojny" byly dopiero w planach... ...Podobnie jak pole silowe. Podczas pierwszej proby nastapilo odwrocenie dzialania konstrukcji, implodowal stos atomowy i odkryto jakis nowy rodzaj energii, a moze szczegolny rodzaj energii pierwotnej, inny rodzaj ciepla. W miejscu gdzie ongis znajdowal sie reaktor, dokladnie w samym srodku Perchorska, byla... dziura. Ta dziura przechodzila przez granice naszego wszechswiata. Z kolei w Krainie Gwiazd pojawila sie nowa osobliwosc, dosc blisko pierwszej "naturalnej". Tak wiec... -Wiec - Jake zaczal mowic za nia - kiedy Turczyn zatopil Perchorsk, to woda zalala obie Bramy w Krainie Gwiazd, uniemozliwiajac jakakolwiek podroz przez nie. Usmiechnela sie do niego. -Jak na kogos, kto nie czytal akt, wykombinowales to dosyc szybko! - Co z kolei zrobilo na Jake'u mocne wrazenie, poniewaz zastanawial sie dokladnie nad tym samym, co zauwazyla Liz. Ale Liz mowila dalej: -No to masz odpowiedz na jedna z twoich watpliwosci. Czy sa jeszcze jakies? -Jeszcze jedna - odpowiedzial Jake. - Dosyc trudna. Z jednej strony nie ma w tym sensu, ale z drugiej, patrzac na to, w co jestesmy zaangazowani, ma to bardzo gleboki sens. Akta mowia o tym, w jaki sposob Bramy zostaly zamkniete, "zatopione" przez Gustawa Turczyna, co zagwarantowaloby bezpieczenstwo na Ziemi. Mowi sie tam takze o Harrym i Nathanie Keoghu, ojcu i synu, dzieki ktorym "zniszczono" Wampyry. Jesli jednak swiat jest bezpieczny, a niebezpieczenstwo nalezy do przeszlosci, to dlaczego wszystkie podane informacje sa sformulowane w czasie terazniejszym? I jak sie to ma do tego, co widzielismy dzis w nocy? Liz pokiwala glowa. -Na to chyba juz znasz odpowiedzi. To sie tlumaczy samo przez sie. Masz racje. Wkladki w aktach sa zupelnie nowe, pobiezne i niepelne. Starsze teksty byly w czasie przeszlym, ale wymieniono je poniewaz... -Poniewaz na tym wlasnie polega problem - Jake dokonczyl za nia. - Ostatnia noc pokazala wyraznie, ze istnieje on wlasnie tu i teraz. Wcale nie jest jakims wspomnieniem pozostawionym zmarlym, ale zyje i jest przerazliwie prawdziwy w naszym obecnym swiecie. Swietnie, a moze niezbyt swietnie; tak czy siak nie znam odpowiedzi na to, jak ja moglbym sie w to wszystko wpasowac. -Ja, ja, pieprzone ja! - powiedziala poirytowana. - Czy tylko to dla ciebie istnieje? Ty? -Nie - odpowiedzial podenerwowany. - Istnieje po cos innego. Dla czegos, czego jeszcze nie dokonczylem, co mam jeszcze do zrobienia! -Jake? - jakis poranny glos dotarl do nich z zewnatrz. - Jake Cutter? Czy to znowu ty jeczysz i uzalasz sie nad soba? - Przez drzwi namiotu wszedl do srodka Lardis Lidesci. -W sama pore - rzucila w jego strone Liz. - Serdecznie zapraszam. Jesli ktokolwiek moze odpowiedziec na twoje pytanie, to Lardis bedzie najlepszy. Na pewno cos doda do twojej wiedzy. I jesli nic z tego nie wyjdzie, to przynajmniej przestaniesz jeczec i moze zrobisz cos pozytecznego, a ja nie bede musiala tracic na ciebie czasu! Zaloga Wydzialu E byla bardzo zajeta pakowaniem do samochodow wyposazenia oraz rzeczy osobistych. Mieli calkiem sporo gadzetow, choc wiekszosc wyposazenia, jak na przyklad woz dowodzenia z calym sprzetem do komunikacji, bylo wypozyczonych od armii australijskiej. Mobilnosc to kluczowe slowo armii i wojny przyszlosci, a juz szczegolnie mobilnosc centrum dowodzenia. Armie sprzymierzone uzywaly podobnego sprzetu, jednak oprogramowanie komputerow nalezalo do Wydzialu E. I tak jak ludzie Traska dokladnie czyscili slady swojej dzialalnosci w okolicach kopalni, tak teraz starannie zacierali po sobie slady w miejscu obozowiska. Trask ciagle powtarzal, ze tajna organizacja nie pozostanie tajna, jesli zbyt wiele osob dowie sie o jej istnieniu. Jesli zas chodzi o rodzaj prowadzonej wojny, utajnienie wydzialu jest najwyzszym priorytetem o znaczeniu kosmicznym. -W Krainie Gwiazd - odezwal sie Lardis - jeszcze calkiem niedawno Cyganie walczyli z Wampyrami wszelka dostepna bronia... Wasza ziemianska bron jest o wiele lepsza! I chodzi nie tylko o granaty, karabiny czy miotacze ognia. Chodzi takze o wasza taktyke, ktora stosujecie przeciwko wampirom. -To znaczy? - zapytal Jake. -Oszustwa, zaslony dymne, zludzenia wzrokowe, jak tamten samochod. To faktycznie smiertelna bron! A jesli nie sama bron, to przynajmniej systemy naprowadzania i kontroli. Ben mowil mi, ze w przeszlosci wampiry na Ziemi zwykly mowic: Dlugowiecznosc to, jak to bylo, synonim ano... anoni... -Anonimowosci - dokonczyl za niego Jake z niezachwiana pewnoscia, choc nie mial pojecia, skad wziela sie ta pewnosc. -Tak! - Lardis pokiwal swoja niedzwiedziowata, zabandazowana glowa. - W Wydziale E maja jeszcze jedno powiedzenie: Tajemnica to synonim przezycia. Brzmi bardzo podobnie, prawda? -Bardzo podobnie - powiedzial Jake. - Ale wampiry to jedna sprawa, ja to co innego. No i mam juz dosyc tych tajemnic. A poza tym skoro jestem taki wazny dla Wydzialu, czemu nikt mi o tym dotad nie powiedzial? -Z poczatku bylo tak dlatego, ze niekoniecznie mogles byc tym, czym mogles sie wydawac - odpowiedzial Lardis. - Teraz to dlatego, ze mozesz byc czyms wiecej. A takze dlatego, ze moglbys byc czyms calkiem innym. Dziwne, co? I to nie tylko dla ciebie! Ale nie biorac na serio tego, co Liz powiedziala, nie jestem tu po to, zeby ci opowiadac o tobie, ale zeby ci opowiedziec o mnie oraz o Krainie Gwiazd. Ludzie poruszajacy sie po terenie obozu zegnali sie i wymieniali usciski dloni. Kontyngent Australijczykow byl juz gotow do odjazdu. Zostaje tylko samochod dowod dochodzenia z widocznymi antenami na dachu, jeden helikopter i drugi w drodze powrotnej z Carnarvon. Helikoptery mialy przetransportowac personel Wydzialu E oraz komandosow SAS. Ciezarowka z centrum dowodzenia zostanie na miejscu i wyruszy, kiedy juz wszyscy beda w drodze. W nowym miejscu ludzie Traska oraz grupa wsparcia beda zdani na wlasne sily do czasu, az nie dolacza do nich oddzialy wsparcia armii australijskiej. Rozstanie nie potrwa zbyt dlugo, bo wszyscy spotkaja sie juz niebawem po drugiej stronie kontynentu. To troche niepokoilo Jake'a. -Dlaczego nie poruszamy sie w komplecie? Dlaczego Trask nie wezwal duzych smiglowcow transportowych? Albo dlaczego na przyklad nie rozkazal, zeby na miejscu czekaly na nas oddzialy gotowe do walki? -Pewnie moglby rozkazac, zebysmy cos podobnego zrobili. To nie problem - odpowiedzial Lardis - ale jakby to wygladalo, gdybysmy tak tlumnie przybyli do nowego obozu? Czy nie sadzisz, ze byloby to niedyskretne? Pamietaj, ze czlowiekowi albo grupie ludzi nie tak latwo ukryc mysli przed Wampyrami. Kazde wyjatkowe wydarzenie sprawia, ze zwykli ludzie zaczynaja sie nim interesowac, a to powoduje, ze Wampyry tez sa tym zaciekawione. -Myslisz o naglym pojawieniu sie specjalistycznych oddzialow? - stwierdzil Jake. -Wlasnie - rzekl Lardis, kiwajac glowa. - Gdyby do tego zaczynac z calkowicie nowymi zolnierzami... sprzeciwialoby sie to podstawowej zasadzie. Im mniej ludzi o nas wie... -...tym wieksze szanse na przetrwanie - dokonczyl Jake. -Ano! - rzekl Lardis. - Robimy postepy. No i dzieki temu problem z pania Miller staje sie znacznie wyrazniejszy. Pierwszy pojazd kolumny ruszyl w droge i stary Lardis mruknal z aprobata. -To mi sie podoba - powiedzial. - Na tym polega zycie wedrowcow: na ciaglym ruchu, przemieszczaniu sie z jednego miejsca na inne. W Krainie Gwiazd Cyganie zostali Wedrowcami, zeby unikac Wampyrow; rzadko kiedy zostawalismy na dluzej w jednym miejscu. Ale tutaj? Tutaj to my jestesmy mysliwymi. To my ich teraz sledzimy i zabijamy dranie! O tak, to wlasnie lubie - oblizal wargi. Doszli razem do miejsca, gdzie palilo sie ognisko ubieglej nocy. Zniknely juz garnki i kociol, ale stal jeszcze kociolek z parujaca kawa, a obok niego kilka papierowych kubkow. Dwaj mezczyzni z bardzo odleglych krain usiedli na ostatnich skladanych krzeselek. Jake zapytal: - Lardis, dlaczego mi nie opowiesz o Krainie Gwiazd i Krainie Slonca? Chodzi mi o to, zebys opowiedzial tyle, ile potrafisz, a raczej ile ja zdolam pojac. Wyglada na to, ze tam sie zaczal caly ten balagan. -Jak sobie zyczysz - powiedzial Lardis - uwazam jednak, ze to i tak nie da odpowiedzi na twoje zasadnicze pytanie. -Tez mam takie odczucie - mruknal Jake. - Ale opowiadaj i tak. -Jak sama nazwa wskazuje, Kraina Gwiazd i Kraina Slonca sa podzielonym swiatem. W Krainie Slonca dzien trwa dluzej niz cztery dni ziemskie. Kiedy slonce powoli zachodzi, rzuca dlugie cienie, sa to cienie gor, za ktorymi rozciaga sie Kraina Gwiazd. Dlugie noce Krainy Gwiazd musialy miec zasadniczy wplyw na ewolucje Wampyrow. Nie wiemy, jak sie to zaczelo, tych czasow nikt nie pamieta. Przetrwaly wylacznie mity, legendy i opowiesci. Zanim nie pojawily sie Wampyry, istnialo cos w rodzaju mlodej cywilizacji, swiat dosc podobny do waszego, z oceanami, gorami, wyspami, kontynentami, a nawet z porami roku. Ludzie badali ten swiat, tak jak to robili u was dawni zeglarze. A pozniej zdarzyl sie wypadek. Z nieba spadlo biale slonce i zmienilo krajobraz i zycie calego globu. Zycie na planecie zamienilo sie w koszmar, wyginely cale gatunki. W wyniku tej katastrofy zginelo zdaniem Traska dziewiecdziesiat piec procent populacji! Nie bylo juz wiecej por roku, a orbita naszej planety zostala zmieniona pod wplywem sily grawitacji bialego slonca, ktore nie uleglo zniszczeniu, ale wbilo sie w krater po stronie Krainy Gwiazd. Wypietrzyly sie nowe gory stanowiace bariere miedzy dwiema krainami, a na polnocy woda zamienila sie w wieczne lody. Bylo to tak, jakby pieklo spadlo na nas z nieba, a Cyganie, ludzie mojej rasy, zostali zdziesiatkowani. Poczatkowo nie bylo Wampyrow, ale tak jak i wczesniej zyly inne ludy. Cyganie unikali innych ras. Uwazali je za obcych i nazywali podludzmi. Niedobitkowie polnocnych klanow troglodytow osiedlili sie w jaskiniach Krainy Gwiazd. Podludzie z cieplych, poludniowych stref, tajemniczy lud Tyrow, zamieszkali skwarne regiony na poludnie od zyznego pasa zieleni Krainy Slonca. Jednak z czasem zycie zaczelo powracac, choc musialo to z pewnoscia zajac setki, a nawet tysiace lat. Trask powiada, ze wygladalo to na "niekonczaca sie nuklearna zime". Dla ludzi, ktorzy wowczas zyli, na pewno tak bylo. Ale w koncu zima minela. I odtad nie bylo juz zmian por roku, a jedynie niewielkie zmiany w pogodzie, a pas zieleni w poblizu gor byl jedynym miejscem, gdzie mogly zyc plemiona cyganskie, ktore powoli, ale skutecznie zaczely zaludniac polacie lasow. W Krainie Gwiazd, tam gdzie wielka przelecz dzieli pasmo gorskie, na skraju rowniny usadowilo sie biale slonce niczym slepe oko osadzone w oczodole, swiecace w mroku nocy jak dziob, albo moze jak ostrzezenie? Bylo ono jak... jak drzwi albo brama do nieznanego! Bo jesli jakis czlowiek wspial sie na wzgorze i dotknal oslepiajacego swiatla... juz nigdy nie powracal! A poniewaz swiatlo przynioslo Cyganom pieklo, nazwano je Brama do Krainy Piekiel. Od tego czasu mysliwi i wedrowcy znajdujacy sie wysoko w gorach patrzyli w dol, na Kraine Gwiazd i ogladali swiatlo Bramy do Krainy Piekiel. I przeklinali je. Twarze wszystkich Cyganow odwrocily sie od Krainy Gwiazd i jej Bramy. Nikt z zyjacych nie wie, skad wziely sie wampiry. Wiemy, ze ich zarodniki porastaja bagna, ktore na zachodzie stykaja sie z gorami. Poza tym Nathan Keogh mowil o podobnych bagnach na wschodzie. Jak stamtad dotarly do nas? Ben Trask ma na ten temat swoja teorie, ludzie z jego Wydzialu E maja teorie na wszystko. Powiadaja, ze wraz z bialym sloncem dotarly do naszego swiata fragmenty ich zarodnikow, ze jest to obca forma zycia. Moze i tak jest, ja tam nie jestem naukowcem. Pojawily sie w taki czy inny sposob. Legenda mowi, ze pierwszy byl Szaitan. Poniewaz nie mogl scierpiec slonca, mieszkal w jaskiniach Krainy Gwiazd razem z trogami. Ale byl zbytnio podobny do czlowieka, a przez to zastanawial sie, kim sa Cyganie, o ktorych opowiadaly mu trogi. Kiedy w koncu znudzilo mu sie towarzystwo i krew trogow, przeszedl noca na strone Krainy Slonca. W Krainie Slonca wzial sobie jencow. Ale slonce bylo zbyt silne dla niego i dla jego ludzi, wiec uciekli do Krainy Gwiazd. Wtedy zbudowal pierwsze zamczysko Wampyrow. Z kobiet, a nawet z trogow porwanych przez Wielkiego Wampira w Krainie Slonca, narodzily sie kolejne wampiry i cale to towarzystwo najezdzalo Kraine Slonca, pladrujac ja, spijajac krew. Wampirom wiodlo sie znakomicie, ale Cyganie bardzo cierpieli. Na szczescie Cyganie to lud koczownikow i przemierzali dalekie szlaki na dlugo przed pojawieniem sie Wampyrow. Ich mobilnosc pomagala im przetrwac. Potrafili biegac i ukrywac sie, ale niewiele wiecej. W nocy wampiry nadlatywaly na swoich lotniakach, zeby polowac i "zabawiac sie" posrod ciemnych lasow Krainy Slonca. Z czasem Cyganie nauczyli sie skrywac nie tylko swe ciala ale takze i mysli. A pozniej nauczyli sie takze walki! Potrzeba bylo na to jednak duzo czasu. I tak jak ewolucja udzielila Cyganom lekcji przetrwania, tak i wampiry, zasadniczo leniwe, odkryly, ze coraz trudniej jest upolowac zwierzyne. Poza tym co pewien czas wampir obracal sie przeciwko wampirowi, wowczas cala Kraina Gwiazd zamieniala sie w pole bitwy. Cyganie z klanu Lidesci byli najwybitniejszymi wojownikami. Wcale sie nie przechwalam, choc jestem dumny z tego faktu. Moi dziadowie i ojcowie jako pierwsi zaczeli zastawiac pulapki na Wampyry, ich porucznikow i niewolnikow oraz ich stwory. Przebijalismy drani kolkami, obcinalismy im glowy i palilismy juz setki lat temu! Na dlugo przed tym, jak Mieszkaniec i Harry z Krainy Piekiel pokazali tym potworom, co to znaczy prawdziwa wojna. Wampiry darzyly klan Lidesci szacunkiem... oraz nienawiscia rzecz jasna. Bylem wodzem Cyganow Lidesci, w czasie gdy przybyl Mieszkaniec, a potem Zekintha i jeszcze pozniej Jazz Simons. W koncu przybyl do nas Harry z Krainy Piekiel. No i Harry oraz jego synowie, Mieszkaniec oraz Nathan Keogh, poruszali sie wlasnie w taki sposob, jak ty to robisz... pomiedzy przestrzeniami uzywanymi przez zwyklych ludzi, wzdluz niewidzialnej drogi. Kiedy Harry i jego syn stoczyli bitwe o ogrody Mieszkanca i zwyciezyli, nie moglem walczyc wraz z nimi, Zek, Jazzem Simonsem i Lady Karen, poniewaz mialem swoje sprawy do zalatwienia i przybylem zbyt pozno. Ale na wlasne oczy widzialem, czego dokonali, jak wykorzystali wiedze ze swojego swiata oraz te ich zdolnosci... po to, zeby pokonac sily Lorda Szaitisa i wygnac ich do Krainy Wiecznych Lodow. Myslelismy wowczas, ze juz po wszystkim, zburzono wszystkie zamczyska procz jednego, Wiezycy Karen. Kiedy upadaly, ziemia sie trzesla jak podczas trzesienia, a huk rozlegal sie jak odglos burzy! To bylo niesamowite. Jak juz powiedzialem, myslelismy, ze to juz koniec Wampyrow. Przynajmniej wiekszosc z nas tak uwazala... Ale w mych zylach plynie krew jasnowidza, a moze nawet krew Wampyra, Szaitana... I nie wierzylem w to, ze ich juz calkowicie nie ma! Cos mi smierdzialo. Nie wiedzialem co to jest, ale bylem czujny i wypatrywalem ich. Od czasu do czasu wychodzilem w gory, szedlem do ruin ogrodu Mieszkanca, gdzie myslalem o tym wszystkim, a takze martwilem sie... I nie bez powodu. Pewnego razu pojawil sie Harry. Jednak wygladal inaczej. Po prostu nie byl tym mezczyzna, ktorego znalem. Ale ufam, ze wciaz byl moim przyjacielem. Nekroskop wybral najbardziej dogodny czas, aby powrocic do mojego swiata. Plynaca w mych zylach krew jasnowidza nie oszukala mnie: Wampyry znowu pojawily sie w Krainie Gwiazd i Krainie Slonca! Nie tylko ostatnie z nich, ale takze pierwsze. Pojawil sie sam Szaitan Nienarodzony, powrocila niesmiertelna zaraza... IV Dalszy ciag historii Lardisa Po czterech latach pokoju i spokojnych nocy do Krainy Gwiazd powrocili z Krainy Wiecznych Lodow Szaitan oraz Lord Szaitis. Mieli z soba lotniaki i bestie bojowe, co odpowiadalo malej, lecz sprawnej armii. Natomiast Harry z Krainy Piekiel... nie byl juz soba. A jego syn Mieszkaniec jeszcze mniej przypominal tego, kim byl kiedys. Jezeli chodzi o Lady Karen, to trudno stwierdzic, co zamierzala po czterech latach pobytu w wiezycy Karen, ostatnim wielkim zamczysku Wampyrow.Szaitan i Szaitis rozbili oboz kolo Bramy, ale nagle, tuz obok Bramy, zupelnie bez naszego udzialu rozlegla sie potezna eksplozja, jakby wybuchly naraz tysiace ziemskich granatow. Rozblyslo oslepiajace swiatlo, a ziemia zadrzala w calej okolicy. Nad miejscem wybuchu powstal wysoki slup pylu w ksztalcie grzyba. Ben opowiedzial mi pozniej, ze byla to "bron taktyczna", co niby oznacza, ze nie jest tak potezna jak inne, ktora odpalono w Perchorsku, wysylajac ja w kierunku Bramy. Mysle, ze nie dziwisz sie, ze wciaz mysle o waszym swiecie jak o Krainie Piekiel. Nie wiedzielismy wowczas, ze byla to bron, ale na szczescie smiertelna chmura pylu powedrowala w calosci na polnoc i w Krainie Slonca nie ucierpielismy z jej powodu. Kiedy spojrzelismy w strone Bramy, swiecila jak zawsze i byla zupelnie nietknieta tym kataklizmem. Przez chwile blogoslawilismy nawet Brame, bowiem to z niej wysunal sie zabojczy powiew piekiel, ktory zgladzil pierwszego, a zarazem ostatniego z Wampyrow. Tak przynajmniej dlugo jeszcze uwazalismy. Wlacznie ze mna. Jednak nie wiedzielismy jeszcze wszystkiego o zdolnosciach przetrwania tego gatunku... Jeszcze przed wydarzeniem, a niedlugo po bitwie o ogrod Mieszkanca zachorowal Harry Keogh zwany czlowiekiem z Krainy Piekiel. Poczatkowo myslelismy, ze jego choroba jest podobna do przypadlosci, na ktora zapadl jego syn Mieszkaniec, poniewaz obaj zastosowali przeciwko Wampyrom potege slonecznego swiatla i obaj mieli podobne objawy. Mieszkaniec, ktory wygladal na bardziej poparzonego, szybko doszedl do zdrowia; tak przynajmniej myslelismy. Jednak jego ojciec, ktory odniosl znacznie mniejsze obrazenia... zachorowal. To wszystko ma istotne znaczenie dla mojej opowiesci, wiec przepraszam za tak wiele dygresji. Musze dodac, ze Nekroskop mial cyganska kobieta, Nane Kiklu, ktora opiekowala sie nim, gdy lezal rozgoraczkowany w jednym z domow ogrodu... Mieszkaniec zbudowal kamienne domki dla swoich trogow i w jednym z nich lezal Harry. Maz Nany, Hzak, zginal w walce o ogrod, a ona byla bezdzietna. No i pojawia sie Harry Keogh, przystojniak o wyjatkowych uzdolnieniach, wybitnej inteligencji, ktory majaczy o dawnych milosciach. Nic juz wiecej nie musze dodawac, zreszta nic wiecej nie wiem, procz tego, ze dziewiec miesiecy pozniej Nana urodzila blizniaki, z ktorych jeden mial na imie Nathan. To dlatego mowimy czasem o Harrym i jego synach. Drugi syn mial na imie Nestor... ale nie mial dobrego charakteru i w tej opowiesci nie odgrywa duzej roli. Minelo wiele lat i Nathan wydoroslal. Jednak nikt nie przypuszczal, ze posiada on zdolnosci swojego ojca, poniewaz wszyscy sadzili, ze jest on synem Hzaka Kiklu, poczetym w czasie bitwy o ogrod Mieszkanca. Jak juz wspomnialem, kazdego roku wybieralem sie do Krainy Gwiazd, glownie zeby sie upewnic, ze nie ma tam wampirow, a w ruinach zburzonych wiez nic sie nie czai. Podchodzilem do jedynej z ocalalych wiezyc i patrzylem na ta ogromna budowle. Wchodzilem do srodka i krzyczalem, nasluchujac powracajacego echa. Kiedy wracalem z jednej z moich wypraw, poczulem, ze jestem czegos swiadkiem... Ale nie bylem pewien, co to takiego. Mialem tez zwyczaj zatrzymywac sie na przelaczy i w chwili gdy slonce zaczynalo wschodzic, przypatrywalem sie Krainie Gwiazd oraz rozleglej rowninie. W Krainie Slonca o tej porze bylo juz widno; ale tutaj, na przeleczy do Krainy Gwiazd, gory rzucaly dlugi cien na rownine. Wschodzace slonce oswietlalo szczyt wiezy, ktora wygladala tak, jakby jej czubek plonal, i byl to widok wart mojej wyprawy. Jednak tym razem wydawalo mi sie, ze widze cos jeszcze. Bylo to raczej wrazenie niz faktyczna obserwacja. Kiedy jednak zamknalem oczy, obraz wydawal sie wyrazniejszy. Szczyt zlocil sie slonecznym blaskiem, ale ponizej, gdzie nie siegaly promienie slonca: Wirowaly pylki i osiadaly w otwartej paszczy przepascistego ladowiska. Z daleka wygladaly jak muszki, ale czym moglyby byc z bliska? Byly to oczywiscie moje wyobrazenia. Pomimo tysiaca wschodow i zachodow slonca wciaz wypatrywalem i oczekiwalem na koszmar pojawienia sie wampirow. Calkiem mozliwe, ze zobaczylbym cos strasznego nawet w wirujacym pylku. Czym predzej wyruszylem do domu, prawie bieglem i jestem pewien, ze moi towarzysze podrozy sadzili, ze zwariowalem. Ale nawet gdyby tak bylo, to nie dotyczylo to mojego talentu jasnowidzenia. Wraz z kolejnym zachodem slonca zaatakowano Siedlisko, miasto, ktore zbudowalismy na skraju lasu i gor. Tym razem Wampyry przybyly ze wschodu, spoza Wielkich Czerwonych Pustkowi. Prowadzila ich Gniewica Zmartwychwstala i chociaz jej ekipa byla niewielka, to skladala sie z wyjatkowo wrednych i bezlitosnych typow. Canker Canison byl psim Lordem; nawet nie chce sie domyslac, jakie geny plynely w jego krwi. Grovi Przechera byl takim oszustem, ze bylo to legendarne nawet wsrod Wampyrow. Vasagi Ssawiec mial twarz podobna do insekta posiadajacego klujaca trabke. A oszalali na punkcie krwi blizniacy Wran i Spiro nazywani byli Zabojczookimi, ten przydomek mowil o nich wszystko. A jednak ta przerazajaca grupka byla tylko przednia straza tego, co dopiero mialo sie pojawic. Przybyl Lord Vormulac Niespiacy, ktory scigal Gniewice za bunt przeciwko jego wladzy. Armia Vormulaca - to dopiero byla horda! Pozwol, ze skroce te opowiesc. W tym wlasnie czasie Nathan dowiedzial sie, kim jest naprawde, choc kosztowalo go to bardzo wiele. Kiedy Wampyry pojmaly go i wrzucily do Gwiezdnej Bramy, ktoz mogl przypuszczac, ze kiedykolwiek powroci? W twoim swiecie pojmal go bardzo zly czlowiek, Nathan uciekl mu i schronil sie w Wydziale E u Traska, ktory pomogl mu rozwinac wyjatkowe umiejetnosci... tak jak teraz probuja pomoc tobie, Jake. W koncu Nathan powrocil do Krainy Slonca razem z Zek - slodka Zekintha - i Traskiem, Ianem Goodlym, Davidem Chungiem oraz innymi dobrymi ludzmi, a takze z cudowna bronia pochodzaca z Krainy Piekiel, czyli Ziemi. W koncu moglismy stoczyc boj z Wampyrami i skapac ich we wlasnej krwi! I zrobilismy to. Jezeli zas chodzi o Nathana, to wygladalo na to, ze posiada moce swego ojca, a nawet jeszcze wiecej. A moze chodzilo bardziej o uzdolnienia nalezace do wszystkich ludzi z Wydzialu E, szczegolnie na samym koncu. Bylo to piec lat temu, Jake, ale pamietam tak, jakby to sie dzialo wczoraj. Kto moglby zapomniec cos takiego? Nathan wraz z reszta swoich ludzi wpadl w zasadzke zastawiona przez Wampyry kolo Gwiezdnej Bramy. Nathan chcial odeslac swoich towarzyszy z powrotem na Ziemie. Ale zagrodzili im droge porucznicy i nie bylo nawet cienia szansy na ucieczke. Nathan i jego towarzysze mogli tylko walczyc. Mieli co prawda bron z Ziemi, ale niewiele amunicji. W koncu musieliby sie poddac. I co by sie stalo z Kraina Slonca, gdyby Nathan przegral? Moze jestem samolubny, bo powinienem spytac: co byloby wtedy z Ziemia. Wladze nad Wampyrami objela Devetaki, Wampyrzyca o poteznej mocy telepatii, bardzo utalentowana i strasznie chciwa. Devetaki poznala tajemnice Bramy i wiedziala, ze za nia czeka caly swiat do zdobycia. Nie pytaj mnie, jak to sie stalo, bo jestem prostym czlowiekiem. Nathan z reszta przyjaciol chwycili sie za rece i zaczeli koncentrowac sie na Bramie. Brama jest niewzruszona, nawet "taktyczna bron", ktora zgladzila Szaitisa i Szaitana nawet nie zadrasnela powierzchni bramy. Wygladala jak struktura solidnie zakotwiczona w podlozu, prawdopodobnie dzieki olbrzymiej grawitacji. Zeby przesunac Brame, trzeba by takze poruszyc calym swiatem! I oni to wlasnie zrobili. Skupiajac razem dziwne parapsychiczne moce i zgodnie wspoldzialajac, przesuneli Brame na poludnie. A wraz z Brama poruszyl sie caly swiat! Caly swiat Krainy Gwiazd i Krainy Slonca zaczal sie przekrecac niczym gigantyczne kolo. Slonce zaczelo przyspieszac swoj wschod i podnioslo sie nad gorami. I w jednej chwili zginely Wampyry, ich porucznicy, niewolnicy i stwory... Teraz to juz na pewno musial byc koniec. Wraz z ruchem swiata zawalilo sie ostatnie gigantyczne zamczysko Wampyrow. Na dalekim wschodzie i zachodzie, tak daleko, ze ludzie jeszcze tam nie dotarli, wysychaly wampirze bagna, oczyszczane energia slonca. Na calej planecie zniknely ostatnie slady istnienia wampirow, przynajmniej w takiej formie, w jakiej znane byly ludziom. Nie znaczylo to jednak, ze ludzie przestali byc czujni, nie stanie sie tak, poki zyje! Zmiany nie dotyczyly tylko bagien. Uwolniona z lodowcow woda zamienila sie w obfite deszcze, ktore nawodnily sawanne, a nawet obszary pustynne. Pas zieleni dotarl nawet do kolonii Tyrow. Proces zmian narastal, ale tylko do czasu... Jezeli chodzi o Gwiezdna Brame, to byla ona srodkiem jeziora zasilanego wodami z twojego swiata, Jake. Robacze dziury dookola Bramy - albo kanaly energetyczne, jak je nazywal Ben Trask - zasysaly wode z powrotem do pierwotnej Bramy, a stamtad do Schronienia w Radujevac na Ziemi, nad Dunajem. Dzieki temu zaden ze swiatow nic nie zyskiwal ani nie tracil. Byl to w istocie cud! Fontanna wody siegala stu stop i byla oswietlona blaskiem Bramy. Z nieba spadaly miekkie, biale krople i tworzyly jezioro! Ponadto wody zamknely drogi do obu swiatow, strzegac integralnosci obu swiatow... Tak to wygladalo przez poltora roku wedle waszej rachuby. Czyli siedemdziesiat naszych dni, slonce bylo tym razem znacznie wyzej, a dni byly jeszcze dluzsze. Jednak najwyrazniej musialo sie to zmienic. Czlowiek nie moze kierowac przyroda. Nawet jesli mu sie to uda, to jego panowanie jest krotkie. To co zrobil Nathan wraz ze swoimi ludzmi, sprzeciwialo sie Naturze. Poruszac calym swiatem? Powoli z niezachwiana pewnoscia biale swiatlo wraz z jego niezwykla grawitacja zaczelo zmierzac ku polnocy. Dni stawaly sie coraz krotsze, slonce obnizylo swoja wedrowke, a cienie w Krainie Gwiazd wydluzyly sie tak jak dawniej. Deszcze przestaly padac, pory roku przestaly sie wymieniac i zamienily sie w jeden rodzaj, a sawanna zaczela na nowo zolknac i pustynniec. W nocy nad gorami pokazywalo sie wiecej gwiazd, ktore wracaly na stare miejsca. Czy Cyganie albo trogowie lub Tyrowie byli tym zmartwieni? Absolutnie nie! Trogowie mieli stanowczo dosyc nadmiaru slonca, jego promienie zniszczyly ich uprawy grzybow, uszkadzaly skore i przyczynialy sie do klopotow ze wzrokiem. W swoich podziemnych koloniach Tyrowie musieli toczyc walke z podniesionym poziomem wod podziemnych, ktore zalewaly ich siedliska. A Cyganie? Cieszylismy sie ze stalosci klimatu. Jaki pozytek ze zmian por roku? O wiele lepiej jest, gdy drzewa stale owocuja. Kiedy swiat sie przekrecil, to liscie i reszta flory ucierpiala. Zbyt wiele slonca w czasie jednej pory roku, pozniej za duzo deszczu, a na koniec zbyt zimne powietrze. W koncu powrocilismy do normy sprzed lat. Tyle ze teraz nie bylo juz plagi ani wampirow, ani Wampyrow rzecz jasna! Zostali na zawsze zmiecieni z powierzchni naszej planety i Cyganie mogli spokojnie spac w swoich lozkach, nie obawiajac sie ani o swe zycie, ani o krew swych najblizszych. Moglismy nawet odwiedzac krainy, ktore wczesniej byly nam niedostepne - Kraine Gwiazd i wielkie jeziora lub oceany lezace na polnoc od rownin. A takze nieznane tereny na wschod i na zachod od gor, poza osuszonymi bagnami i poza Wielkim Czerwonym Pustkowiem. Ponadto Tyrowie nie byli juz nigdy uznawani za podludzi, ale za sasiadow - docenilismy ich przyjazn i postanowilismy sie podzielic "technologia", ktora Nathan przywiozl ze soba z Krainy Piekiel. Wszystko tak pieknie wygladalo! Piekne plany i wielkie marzenia. Ale wiesz co, Jake? Moj instynkt i dziedzictwo jasnowidza przekonywaly mnie, ze wcale nie jest tak pieknie... Sa mity i sa legendy. Mit to opowiesc przekazywana z ust do ust przez stulecia. Jednak wielokrotne opowiadanie jej przez rozne pokolenia sprawia, ze ulega zmianie i po latach nie mozna juz stwierdzic, co jest prawda i co pozostalo niezmienione z pierwotnej wersji. Jednym z takich mitow byl Szaitan, po czym okazal sie rzeczywistoscia. Z kolei legenda jest czyms blizszym. Legenda nie jest tak stara, zeby stracic swa autentycznosc. W waszym swiecie macie takie powiedzenie: "on jest zywa legenda". Rozumiesz, o co mi chodzi? Jest to ktos - zazwyczaj kobieta lub mezczyzna - kto juz za zycia zyskuje status legendy. Legendy sa jednak zwykle starsze od ludzi, a czasem rownie stare jak mity. W Krainie Slonca dni sa tak dlugie, ze Cyganie wykorzystuja je do odmierzania czasu, tak jak wy liczycie lata. Istnieja legendy, ktore istnieja juz od dwudziestu pieciu tysiecy lat. Nie trwa to rownie dlugo, jak wasza historia, ale jest to jakies piecset lat. Tak, nauczylem sie waszego sposobu liczenia, choc co prawda nie ma on zastosowania w Krainie Slonca. Przed pieciuset laty zyly w moim swiecie trzy Wielkie Wampyry, ktore nie przypominaly zadnych wczesniejszych ani pozniejszych osobnikow. One byly legenda. Bylo to dwoch Lordow, a oprocz nich tak zwana Lady. Ta Lady o wiele mowiacym imieniu Vavara byla prawdziwym monstrum. Ciarki przechodza na sam dzwiek jej imienia. Nie znaczy to, ze byla szpetna. Wprost przeciwnie, byla niesamowicie piekna - wrecz nieodparcie. Umiala rzucac uroki. Byla to odmiana hipnotyzmu, ale zupelnie innej klasy niz hipnotyzm Grahame'a McGilchrista. Grahame korzysta ze srodkow chemicznych, zeby poprawic swoja skutecznosc. Jego umiejetnosci nie sa prawdziwa moca. Patrzac z drugiej strony, hipnotyzm Vavary byl wlasnie zdolnoscia wyolbrzymiona przez wampirza pijawke, podobnie jak ulegaja wyostrzeniu wszystkie ludzkie zmysly, kiedy czlowiek przemieni sie w wampira. Vavara posiadala potezna moc przyciagania. Ben wspominal cos o feromonach. Nie znam sie na chemii, jednak faktem jest, ze zaklecia Vavary dzialaly o wiele mocniej na mezczyzn niz na kobiety i jej moc byla doprawdy zabojcza. Mezczyzna, ktory wpadl jej w oko, czy to zwykly mieszkaniec Krainy Slonca, czy Wampyrzy Lord, byl stracony od pierwszej chwili. Nie sposob bylo sie oprzec mocy Vavary. To tyle, jezeli chodzi o wiedzme. Teraz o czarownikach: Jak mowilem, bylo dwoch Lordow. Jeden nazywal sie Lord Szwart. Bylo to nazwisko cyganskie, ktore wymawia sie podobnie jak niemieckie "schwarz", co znaczy czarny. A on byl czarny, tak jak czarne jest serce pijawki, ktora przejela nad nim wladze. Byl czarny jak noc, jednak nie jest to odpowiedni opis, on byl noca! Wszystkie Wampyry sa dziecmi nocy. Nie mam co do tego watpliwosci chocby dlatego, ze nie moga zniesc swiatla slonca. Tyle ze Lord Szwart mial taka wladze nad noca, ze kiedy zachodzilo slonce, byl po prostu niewidoczny. Nie wytwarzal mgly, nie zaslanial gwiazd i nie rzucal cienia. A jednak raz udalo sie go zauwazyc. Zobaczyl go pewien Cygan w trakcie burzy, w czasie gdy rozblysla blyskawica. Jednak ow czlowiek zaraz po tym zwariowal, pobiegl do lasu, zeby wykopac dziure, w ktorej moglby sie ukryc, tylko ze nie potrafil przestac kopac! Kiedy w koncu zasypala go ziemia, nie krzyczal przerazony tym, ze zostanie zywcem pogrzebany, tylko cieszyl sie... Bo byl bezpieczny, Lord Szwart nie mogl juz go dostac. Nie wiem, kim byl Lord Szwart, procz tego, ze byl Wampyrem. Ostatni i prawdopodobnie najgrozniejszy z tej trojki to Lord Nephran Malinari -zwany Malinarim Mentalista. Byl to niezrownany zlodziej mysli, ktos, kto umial odczytac twoje mysli. Nikt w zespole Traska nie moglby sie z nim zmierzyc. Byl w stanie walczyc mysla z kilkoma przeciwnikami naraz. Opowiem ci, jak to z nim bylo: Wsrod Cyganow jest wiecej osob o zdolnosciach paranormalnych niz wsrod ludzi na Ziemi. Ja sam mam szosty zmysl, sa to moje zdolnosci przewidywania. Mielismy takze mentalistow, onejromantow, a nawet takich ludzi jak Ian Goodly. Jak ci mowilem, w kazdym z mieszkancow Krainy Gwiazd jest czastka wampira. Ale Malinari byl kims wyjatkowym. Jego zlo bylo szczegolne! On nie mial przyjaciol nawet wsrod Wampyrow. Nie mysl czasem, ze Wampyry moglyby byc zdolne do jakichs dluzszych zwiazkow. Bynajmniej. Jednak niektore z nich czasem wspolpracuja ze soba. Nigdy sie to jednak nie przytrafilo Malinariemu. Czy mozna zaufac komus, kto zna wszystkie twoje mysli? Czy mozna pozostac w dobrych ukladach z kims, kto jest zawsze o krok przed toba? Wampiry sa przebiegle i tajemnicze... jak jednak zachowac tajemnice w obecnosci Malinariego? Kiedy dotknal kogos, chocby czubkiem palcow, mysli tej osoby plynely w jego kierunku jak woda - albo jak krew... To wyjatkowy wampir: jego pragnienie dotyczy zarowno krwi jak i wiedzy! To nie jest zwyczajna ciekawosc, Jake. To czysta zadza wiedzy. Kiedy Nephram Malinari czegos sie nauczy, to nigdy nie zapomina. Oczywiscie w Krainie Gwiazd i w Krainie Slonca, tak jak i w tym swiecie, byly istoty, ktorych mysli nie mozna bylo poznac. Dzieki sile woli albo swojej naturze potrafili zbudowac przegrode, ktorej zaden zwykly telepata nie byl w stanie pokonac. Ale Lord Malinari nie byl zwyczajnym telepata. Jak powiedzialem, jego dotyk otwieral droge, tak jakby otwieral sluzy na kanale lub tamie rzecznej. Jesli jednak nie wystarczalo delikatne musniecie czubkami palcow, to byl jeszcze inny sposob. Czubki palcow... i niezwykla sila Wampyrow... Trask powiada, ze dzieki metamorfizmowi potrafia siegnac palcami do serca czlowieka. Ale Malinari byl i pod tym wzgledem wyjatkowy. Jego zwinne palce byly zdolne wydluzyc sie i dotrzec do ucha srodkowego albo do oczodolow lub wprost do mozgu. I kiedy Malinari kradl komus mysli bezposrednio z mozgu, to... nic nie pozostawalo. Nawet wola zycia... No i to prawie wszystko. Reszta opowiesci, to zadanie dla Bena Traska. Wtedy, gdy uzna to za stosowane. I jeszcze jedno. Mowilem o Vavarze, Lordzie Szwarcie i Malinarim w czasie przeszlym. Slyszalem o nich przy ogniskach za czasow, gdy bylem jeszcze chlopcem, i wowczas byly to legendy. Ostatnia czesc legendy mowila o tym, ze czterysta lat temu wszyscy Lordowie i Lady zebrali sily, zeby wspolnie sie ich pozbyc, wypedzajac ich do Krainy Lodow. Ale przed piecioma laty - kiedy Nathan oraz esperzy Traska obrocili Kraine Gwiazd i Slonca w strone Slonca - troche lodowcow stopnialo. I jesli Vavara, Szwart oraz Nephram Malinari byli uwiezieni w lodach, oczekujac przez dlugie lodowe lata... Ale to ci juz wyjasni Trask. I to by bylo tyle. Wiecej mi nie wiadomo. Najwazniejsze z tego to fakt, ze oni wrocili, Jake. Wrocila cala ta potworna trojka. Istota misji Traska i powinnoscia wszystkich esperow jest pozbyc sie ich. A one wciaz sa na wolnosci... I to wcale nie w Krainie Gwiazd! V Historia Traska Kiedy Jake podniosl wzrok do gory, zauwazyl, ze jest sam. Moze zdrzemnal sie pod koniec opowiesci Lardisa, ale to raczej malo mozliwe. Wiele z tego sobie przyswoil, moze nawet wiecej, niz Lardis powiedzial. Moze to dziwne, ale gdy Lardis opowiadal, czul sie tak, jakby faktycznie byl w Krainie Gwiazd, jakby znal wiekszosc z tych kwestii - widoki, dzwieki, zapach Lardisowego swiata - potrzebowal do tego tylko potwierdzenia ze strony starego Cygana.Ale to mialo miejsce podczas opowiesci, a teraz wrazenie zmniejszalo sie, sceny, ktore tak dokladnie odmalowal Lardis i ktore pokolorowal umysl Jake'a, a nawet dokonczyl, pozostaly juz tylko slowami bez uczuc, wrazen... emocji? W koncu byla to w duzej mierze legenda. A przynajmniej polowiczna legenda. -Nie powiedziales mi wszystkiego - oskarzyl go Jake, jeszcze zanim sie zorientowal, ze zostal sam. Po chwili rozejrzal sie dookola i poczul sie glupio. Wstal, przeciagnal sie i stwierdzil, ze niezlym pomyslem bedzie polozyc sie spac, chocby na krotko. Nagle cisza, pustka, osamotnienie wydalo sie dotkliwe, ciezkie... i wowczas zauwazyl ruch posrod kepy watlych drzew rosnacych pomiedzy nim a ciezarowka dowodzenia. W jego kierunku zmierzal Ben Trask. -Jake? - zawolal Trask. Wlasciwie to nie krzyczal, ale w rzeskim, porannym powietrzu i ciszy niemal calkowicie opustoszalego obozu glos niosl daleko. - Czy dobrze slyszalem, ze mowisz do kogos? - dodal podchodzac blizej. -Mowilem do siebie - odpowiedzial Jake. - A moze do jednego z duchow Lardisa? Ten staruszek robi na mnie dziwne wrazenie. On nie tyle opowiada historie, ile mnie w owa opowiesc zabiera! Mowi cos, potem zostawi mnie w tym, co stworzyl slowami, a potem to wszystko znika. -Kraina Gwiazd? -Tak - przytaknal Jake. - I wiele innych rzeczy do opowiedzenia. -Tak, reszty mozesz sie dowiedziec ode mnie - powiedzial Trask - przynajmniej w duzej mierze. Pewnych szczegolow ci nie powiem i uwierz, ze z waznych powodow. Chodzmy do wozu dowodzenia. Za jakas godzine zrobi sie tu goraco, a musimy poczekac na helikopter. W ciezarowce mamy klimatyzacje. -To o czym Lardis nie powiedzial - odezwal sie Jake, kiedy szli z powrotem do samochodu - dotyczylo glownie ludzi. Tajemniczego Harry'ego Keogha zwanego Nekroskopem a takze jego synow: Mieszkanca, Nestora i Nathana. Ha! Wiecej sie dowiedzialem o Vavarze, Malinarim i Szwarcie niz o tych ludziach. Trask przyjrzal mu sie, ale nic nie powiedzial, wiec Jake ciagnal dalej: -Sam termin Nekroskop. Wciaz sie pojawia. Wiem na przyklad, co to jest teleskop. "Tele" pochodzi z greckiego. Co oznacza daleko. Podobnie mikro wystepuje w mikroskopie, co oznacza cos bardzo malego. Ale Nekroskop? Czy to jest przyrzad do ogladania zwlok? -Cos w tym sensie - powiedzial Trask. -A dla ciebie ma to sens? -Dla ciebie tez bedzie mialo - odpowiedzial Trask. - Mam nadzieje. -A wiec uwazasz, ze ow Harry Keogh, Nekroskop, ktory widzi zmarlych, znajduje sie w mojej glowie? - Jake pokrecil glowa. - Wiem, ze juz o to pytalem, ale kim do diabla jest ten facet? Jakis telepata? -Pod koniec byl takze telepata. - Trask skinal glowa. -Byl? Pod koniec? - skrzywil sie Jake, po czym strzelil palcami. - Aha, jeszcze jedna sprawa. Lardis wspomnial o bombie - atomowej? Ktora przeszla przez Brame. Odnioslem wrazenie, ze Harry i ten jego syn, jak mu tam, Mieszkance? Ze tam wowczas byli. Zblizali sie do schodow prowadzacych do wnetrza wielkiej ciezarowki. Trask stanal i chwycil Jake'a za reke. -Byli tam - powiedzial zachrypnietym glosem. - A co do wczesniejszego pytania, to Harry nie uciekl. -Co? - zdziwil sie Jake. Trask wszedl na schody i juz mial wejsc do auta, lecz w ostatniej chwili odwrocil sie. -Harry Keogh, Nekroskop, ten pierwszy Nekroskop, nie zyje - powiedzial. - Z jednej strony jest to niepowetowana strata, ale z drugiej strony wielka ulga i najprawdopodobniej blogoslawienstwo. -Nie zyje? - odezwal sie Jake. Nagle zrobilo mu sie zimno pomimo slonca, ktore swiecilo juz z cala jasnoscia. - No to w jaki sposob... -...Harry odszedl - Trask wszedl mu w pol slowa. - To jeszcze jeden z duchow Wydzialu E. Ale zywy czy martwy, jesli tylko w tobie zyje, to jest tak wazny dla nas, jak jeszcze nigdy wczesniej... Wewnatrz pojazdu dowodzenia przed glownymi monitorami siedzieli oficer dyzurny oraz prekognita Ian Goodly. Liz stala za biurkiem, byla pochylona i opierala sie na lokciach podpierajac sobie brode. Zasadniczo wiekszosc urzadzen byla wylaczona oprocz laczy telefonicznych, brzeczacego radia oraz przygaszonego ekranu. Kiedy weszli Trask z Jakiem, cicha rozmowa niezdarnie zamilkla. Szef wydzialu podniosl reke i rzekl: -W porzadku. Zostancie na swoich miejscach. Musze pogadac z Jakiem, ale nie ma potrzeby, zebyscie musieli wyjsc czy cos takiego, Ian, jesli bym pominal cos waznego, to mam prosbe, zebys mnie poprawil i dodal cos od siebie. Jesli chodzi o ciebie, Liz, to byc moze rowniez uslyszysz cos nowego i waznego dla siebie. Usiadl kolo biurka, a Jake zajal miejsce na krzesle pod sciana. Bez zbednych ceregieli Trask przeszedl do opowiadania swojej czesci historii. -Lardis Lidesci opowiedzial ci o swoim swiecie, Krainie Slonca/Gwiazd. Mowil ci o Vavarze, Szwarcie i o Malinarim. Wiesz juz zatem, ze nie sa to legendarne czy mityczne postacie, ale calkiem realne zagrozenie dla naszego swiata. Oni sa tutaj, korzystaja z zycia i ukrywaja sie gdzies na Ziemi. Uwierz mi na slowo, ze to co przezylismy ostatniej nocy, bylo wylacznie podstawowa lekcja, pojedyncza kartka wyjeta z Wielkiej Ksiegi zagrozen, ktore niosa ze soba Wampyry. Zobaczmy, jak to jest, krok po kroku. Pierwsza lekcja bedzie informacja o tym, jak one sie tutaj dostaly. Piec lat temu Brama w Perchorsku byla zamknieta. Trzeba za to podziekowac Gustawowi Turczynowi. Ale Turczyn to tylko jeden czlowiek, a Rosja to rozlegla przestrzen. Chec ekspansji nie zanikla calkowicie. Zyje tam jeszcze sporo ludzi, ktorzy pamietaja "stare, dobre czasy", kiedy to podlegle panstwa oddawaly honory Matce Rosji. O ile zatem komunizm poniosl obrazenia, o tyle rany zabliznily sie i scena polityczna ustabilizowala sie w nowej konfiguracji. Musisz wiedziec, ze dla wielu politykow Rosji Kraina Gwiazd/Slonca to kopalnia zlota, a jedyne przejscie do niej wiodlo przez Perchorsk w gorach Ural. To fakt, ze bylo to miejsce zasypane i zalane, ale jesli cos da sie zamknac, to da sie rowniez otworzyc. Tak wiec znalazl sie ktos, kto chcial otworzyc to przejscie. General Michail Suworow, szef Wydzialu Bezpieczenstwa Wewnetrznego, nastepcy KGB, zmienil kierunek rzeki w Perchorsku i osuszyl caly kompleks. Nastepnie zdecydowali o tym, kto ma sie zajac eksploracja Krainy Gwiazd i Slonca, choc wlasciwszym sformulowaniem byloby "eksploatacja". Tak czy owak do tego akurat nie doszlo. Minelo ponad osiemnascie miesiecy od chwili zamkniecia Bramy przez Turczyna. Suworow zdecydowanie walczyl o ponowne otwarcie Bramy, poniewaz slyszal plotki o zlocie. Rosja jak zawsze miala problemy z budzetem i Czerwoni postanowili zalatwic problem w typowy dla siebie sposob: wydobywaniem zlota i przywozeniem go z prymitywnego swiata - kolonii. W koncu wejscie do tego swiata znajdowalo sie na obszarze Matki Rosji! Turczyn nie mial juz zbyt wiele pola do manewru. Mogl tylko wycofac sie i wymoc obietnice, ze Suworow "ograniczy sie" w swoim apetycie zdobywcy, a raczej wydobywcy, oraz ze dochowa tajemnicy. Pomysl tylko, jak to bylo za kazdym razem, gdy wybuchala goraczka zlota w historii naszego swiata! Ponadto Turczyn dobrze wiedzial, jakie zagrozenie moze nadciagnac ze strony Krainy Gwiazd. Zatem im mniej ludzi przeszloby przez Brame, tym niniejsze szanse, ze sciagna ze soba jakas zaraze, ktora nie bedzie miala nic wspolnego z goraczka, a zwlaszcza z goraczka zlota... Przez caly ten czas, czyli od osiemnastu miesiecy, nie mielismy zadnych wiesci od Nathana Keogha, ktory zamieszkal w Krainie Slonca. Myslisz zapewne o tym, jak moglismy sie z nim kontaktowac, skoro Bramy zostaly zamkniete? Nathan mial wlasna droge na Ziemie przez Kontinuum Mobiusa! Jest to miejsce, przez ktore ty rowniez przechodzisz, a moze raczej przestrzen pomiedzy miejscami. To jest ta ciemnosc miedzy jednym punktem a drugim. Prawdopodobnie Nathan mial swoje powody, zeby nie kontaktowac sie z nami. W koncu obrocenie swiata i zalanie Bram bylo jego pomyslem, a nie Turczyna. Premier Rosji zrobil to, co zasugerowal mu Nathan, i dzieki temu zabezpieczyl nie tylko swoj kraj, ale takze Kraine Gwiazd przed odwiedzinami Ziemian. Nathan wiedzial, ze nasza technologia jest o wiele bardziej rozwinieta od zdobyczy mieszkancow Krainy Gwiazd. Moze chcial, zeby jego ludzie nie musieli brac udzialu w naszym wyscigu szczurow? No i w koncu... chodzilo tez o zloto, ktore dla Wedrowcow nie przedstawialo wiekszej wartosci, ale dla Ziemian niestety tak. Dla mieszkancow Krainy Piekiel jest to przyneta, ktorej nie sposob sie oprzec. Tak czy owak z sobie tylko znanych powodow nie kontaktowal sie z nami. W tym czasie swiat Nathana wrocil do poprzedniego polozenia, cienie wydluzyly sie nad Kraina Gwiazd, a slonce powrocilo na swa stara orbite. Daleko za rowninami, w niezwyklym blasku polarnej zorzy stopily sie wielkie masy lodu. Jezeli chodzi o Vavare, Szwarta i Malinariego, to jedynym wytlumaczeniem ich pojawienia sie jest hipoteza, ze po wygnaniu z Krainy Gwiazd zostali zahibernowani w lodzie, przez przypadek, albo sami tak zrobili, zeby przetrwac do bardziej sprzyjajacych im czasow. Wampyry byly do tego zdolne. Na pewno tak postapily. Zahibernowali siebie, troche niewolnikow i latajace stwory, ktorymi dolecieli do Krainy Lodow po wygnaniu z Krainy Gwiazd. W miedzyczasie Michail Suworow z grupa naukowcow i badaczy oraz z plutonem ciezko uzbrojonych zolnierzy przeszedl przez Brame w Perchorsku do Krainy Gwiazd. Oczywiscie nikt nas o tym nie powiadomil i mam nadzieje, ze Turczynowi zabroniono o tym mowic. A moze sam nie powiedzial, bo musialby sie wowczas przyznac do wlasnej bezradnosci. Ponadto jestem pewien, ze nic nie wiedzial o pojawieniu sie wampirow. Ale wiedzieli o tym Nathan i Lardis Lidesci. Dowiedzieli sie o tym, poniewaz Wampyry dokonaly najazdu na Kraine Slonca. Jednak tym razem Wampyrom nie poszlo tak latwo jak za dawnych czasow. Nathan wyposazyl swoich ludzi w bron pochodzaca z Ziemi i dzieki tej technologii Wedrowcy znajdowali sie w znacznie lepszym polozeniu niz kiedys. I kiedy Vavara oraz Lordowie Szwart i Malinari zaczeli odbudowywac swoja potege w ruinach dawnych zamczysk, Nathan razem z wojownikami Wedrowcow szybko ukrocili ich ambicje. Zapanowala wzgledna rownowaga, ale wielu Cyganow wciaz tracilo zycie, zwlaszcza na odleglych krancach Krainy Slonca, gdzie stary Lidesci nie posiadal wplywow. Pomimo niezwyklych paranormalnych mocy odziedziczonych po ojcu przez Nathana nie byl on w stanie byc naraz we wszystkich miejscach. Troszczyl sie glownie o plemie Lidescich i w ramach tej troski bez zgody Lardisa przetransportowal go wraz z zona na Ziemie. W koncu Lardis faktycznie jest juz starszym czlowiekiem i to starszym, niz wynika z przezytych lat, a to dlatego, ze od mlodosci zmagal sie z wampirami i nigdy nie bylo to latwe. I chociaz Lardis skarzyl sie i narzekal, Nathan nie dal mu nawet mozliwosci wyboru. To dlatego Lardis jest tutaj z nami, a Lissa znajduje sie pod opieka naszych ludzi w Londynie. Na krotko przed tym, jak Nathan przetransportowal na Ziemie Lisse i Lardisa, nastapila przerwa w wampirzych atakach na Kraine Slonca. Kiedy ataki wznowiono, na ich czele nie bylo glownodowodzacych, trojki, ktora przezyla piecset lat hibernacji. Porucznicy, niewolnicy i stwory bojowe dokonywali najazdow samodzielnie. Zeby dowiedziec sie, co sie stalo, Nathan wraz ze swoimi ludzmi schwytali porucznika, przywiazali go do krzyza srebrnym drutem i tradycyjnie przedstawili mu oferte: mogl mowic i umrzec czysta smiercia z beltem kuszy w sercu albo mogl nic nie powiedziec, zostac przypieczony i jako nieumarly znalezc sie w plomieniach. Zaczal mowic. Umarl szybko i dopiero potem zostal spalony. Z wampirami nie mozna inaczej postepowac. Przed smiercia powiedzial, ze Vavara razem z Lordami natknela sie na obcych, ktorzy dostali sie do Krainy Gwiazd przez Brame. Wywiazala sie krotka i nierowna walka, bardzo krotka, poniewaz oddzialy Suworowa nie byly przygotowane na to, co ich czekalo. Ale ktoz moglby byc przygotowany na cos takiego? Lord Malinari "przesluchal" tych, co przezyli, po czym zostali przeznaczeni na prowiant... porucznicy i niewolnicy osuszyli ciala z plynow, a pozostale zwloki oddano bestiom na pozarcie. Z drugiej strony po przesluchaniu przez Malinariego i tak sie do niczego innego nie nadawali... Trask przerwal na chwile, jakby doszedl do jakiegos nowego rozdzialu swej opowiesci. Twarz mu poszarzala, powieki opadly. Nagle wygladal znacznie starzej. Prekognita Ian Goodly wiedzial w czym rzecz i powiedzial: -Ben, moge opowiadac dalej, jesli chcesz. -Nie - odparl zachrypnietym glosem Trask. - Jake pomimo trudnosci opowiedzial swoja historie. Mysle, ze i dla mnie bedzie to dobre. Do diabla, zyje z tym juz prawie trzy lata... - potrzebowal jednak jeszcze kilku sekund, zeby zebrac mysli. -Nazwij to przypadkiem - kontynuowal - a moze synchronicznoscia, ale Nathan pojawil sie w kwaterze glownej Wydzialu E, w pokoju Harry'ego, odrobine za pozno. Razem z nim przybyli Lissa i Lardis. Mial takze liste potrzebnych rzeczy, ktore chcial zabrac z powrotem. To byl srodek nocy i mielismy tylko podstawowe wyposazenie. Z kolei ja... bylem w drodze, pedzac pustymi, zimnymi, nocnymi ulicami. Bog jeden wie, ile razy przejechalem na czerwonym swietle. Dlaczego tak pedzilem? Z powodu snu - piekielnego koszmaru - poczucia, ze cos jest nie tak. To bylo wiecej niz poczucie, to byla pewnosc, ze dzieje sie cos zlego. Chodzilo o Zek, moja zone! - wyrzucil z siebie Trask. - Byla w Schronieniu w Rumunii. Wyplyw wody z podziemnej rzeki niemal ustal. Zaloga stacjonujaca w Radujevac nie rozumiala, o co chodzi. Poniewaz w Europie w zimie bylo bardzo malo opadow, stwierdzono, ze to z tej przyczyny. Ale nie tylko z tego powodu tam sie udala. Zek jest (byla) telepatka najwyzszej klasy. A nawet kims wiecej. Kazdy, kto spotkal ja chociaz raz na swojej drodze, byl pod wrazeniem mojej pieknej Zek. Harry Keogh, Jazz Simmons, Lardis Lidesci... Nawet Lady Karen byla pod wplywem jej uroku. A te biedne rumunskie dzieci, niektore z nich sa juz dorosle, ale wciaz cierpia z powodu traum siegajacych czasow rezimu Caucescu. Na pewno im pomagala. Potrafila dostac sie do wnetrza umyslu, dotrzec do sedna problemu, nawet wymazac przyczyne. Czasami sie to udawalo, czasem nie i wowczas plakala. W moim snie plakala i wolala mnie, swojego meza, ktory myslal, ze to tylko nocny koszmar, a jednoczesnie wiedzial, ze to cos o wiele bardziej realnego, i nie byl w stanie niczego zrobic. Zek przesylala mi wiadomosc w jedyny sposob, jaki miala do dyspozycji. To nie byl pierwszy raz. Wczesniej skontaktowala sie ze mna telepatycznie w maju 2006 roku. Byla wowczas razem z Nathanem na Morzu Jonskim, pojechali na wyspe Zante lub Zakynthos, do miejsca, gdzie Zek sie urodzila i gdzie chciala oddac hold Jazzowi Simmonsowi, ktory byl tam pochowany. Jazz byl pierwszym mezem Zek... umarl smiercia naturalna, tylko ze ludzie Turkura Tzonowa sledzili Nathana, chcac go zabic. Poniewaz Zek byla razem z nim, to postanowili zalatwic ich oboje. Wlasnie podczas proby zabojstwa Zek nawiazala ze mna kontakt i przez chwile czulem wszystko, czego ona doswiadczala. Wiedzialem, jak to jest, kiedy sie umiera. Lecz ona nie umarla, bo wlasnie wowczas Nathan odkryl Kontinuum Mobiusa i wykorzystal je, aby sprowadzic ja z powrotem do kwatery glownej Wydzialu E. W moim koszmarze czulem dokladnie to samo, Zek i jej krancowe przerazenie! Wiedziala, ze to koniec, ale jednoczesnie starala sie do mnie dotrzec, dac mi znac o tym, co sie dzieje. Z jednej strony bylo to wolanie o pomoc. Wiedziala, ze nie jestem w stanie na nie odpowiedziec, ale z drugiej strony ta niesamowicie odwazna kobieta przekazywala mi wszystko, co wiedziala o... o... To bylo szybkie i pokazne. Telepatia taka wlasnie jest; przekazuje o wiele, wiele wiecej niz same slowa. Stare powiedzenie mowi, ze jeden obraz przekazuje wiecej niz tysiac slow. I to jest prawda; polowe z tego zobaczylem w obrazach, a polowe w myslach, z umyslu do umyslu. I to wszystko w czasie snu! Jeden z ludzi pracujacych przy utrzymaniu sprawnosci technicznej urzadzen, Nowozelandczyk Bruce Trennier, poszedl zbadac podziemia; system zasilania, elektrycznych turbin zasilajacych Schronienie, zbudowanych na podziemnej rzece, ktora miala wysoki poziom w trakcie deszczowej pory roku. Powodem jego zejscia na dol byl takze spadek poziomu wody, przyrzady wskazywaly, ze cos dziala nieprawidlowo. Caly system stracil w duzym stopniu wiarygodnosc od czas, gdy oddzial JSW - Jednostek Specjalnych Wywiadu, nie istniejacych juz od pewnego czasu - popelnil wielki blad, wysadzajac podziemia w powietrze! Tak czy owak Trennier przekazal, ze idzie sprawdzic, czy cos nie zatyka przeplywu wody. I cos tam bylo: martwy wampirzy porucznik, ktorego wcisnieto w rure do kontroli przeplywu wody! Najwidoczniej Vavara, Szwart i Malinari probowali przyciagnac czyjas uwage, co w pelni sie udalo. Reszta to rekonstrukcja zdarzen. Probuje sobie przypomniec wszystko, co pamietam, z tego snu, choc jest to takze sen, ktory pragnalbym zapomniec! No i ten sen jest tak pokawalkowany, jak to czesto bywa ze snami, a Zek, moja Zek... nie czula sie najlepiej. Ale kto czulby sie dobrze na... na jej miejscu? Trask znowu zamilkl, przelykajac emocje. Po krotkiej chwili, gdy Liz spytala, czy zrobic mu kawy, pokiwal tylko glowa. Przez jakis czas nikt nie powiedzial ani slowa, nawet Jake... VI Odejscie Zek Minelo kilka minut, zanim Trask mogl kontynuowac opowiesc, w koncu jednak zaczal:-Powiem ci, w jaki sposob to zobaczylem badz odebralem. W Schronisku byla juz noc. W stosunku do Londynu to dwie godziny roznicy. Zek obudzila sie na dzwiek pagera. Wzywal ja ktorys z dwojki dyzurnych. Bruce Trennier byl juz w podziemiach. Stwierdzil, ze bez wzgledu na rodzaj problemu nie moze dluzej czekac. Zapowiadano ulewne deszcze i jesli ktorys z kanalow byl zatkany, to problemy mogly sie tylko powiekszyc. To dlatego poszedl tam w nocy ze skrzynka narzedzi, latarka i telefonem, ktory nie dzialal najlepiej. Ale Zek wyczula, ze cos nie gra, jeszcze zanim dotarla do dyzurki. Nie chodzilo o Trenniera, bo nawet go nie znala, po prostu cos bylo nie tak. Zek byla bardzo dobra telepatka i jak juz mowilem, zauwazala cos jakby... obecnosc? Czujki w obszarze psychicznego eteru? Jakies zaklocenia? Tak czy owak cos bylo po prostu inaczej w stosunku do tego co wczesniej. Oprocz zwyczajnych mysli ludzi pojawilo sie cos nowego, cos, czego nigdy wczesniej nie doswiadczyla. W Wydziale E mamy pewne zasady: nigdy nie stosujemy wobec samych siebie naszych talentow. Jezeli chodzi o mnie, to mam usprawiedliwienie. Dzialam automatycznie, tak jak Darcy Clarke przede mna. W jego wypadku cos, niczym aniol stroz, chronilo go od wypadkow. Darcy moglby chodzic po polu minowym w rakietach snieznych i nic by mu sie nie stalo. Tyle ze nie pozwolilby mu na to jego talent. Bylo wrecz odwrotnie. Kiedy zmienial zarowke, zazwyczaj wylaczal bezpieczniki w calym domu! A moze byla to tylko inna forma jego talentu. Ze mna jest podobnie: kiedy ktos mnie oklamuje, nie jestem w stanie nic zrobic, zeby tego nie wiedziec. To mi sie po prostu przytrafia. Ale telepaci maja wybor, moga sie dostroic do cudzych mysli albo je zignorowac. To dosyc wazne, w innym wypadku nie mogliby zasnac. Tak wiec w Wydziale E nie robimy dodatkowego zamieszania. Bylby to najlatwiejszy sposob, zeby stracic przyjaciol. Jesli twoj partner jest w podlym nastroju, to naprawde nie ma sensu wiedziec tego, ze jest wkurzony tym, ze musi siedziec razem z toba w tym samym pokoju! Ale Zek... z kazdym dobrze sie rozumiala. W pracy, w zagranicznych ambasadach lub wspolpracujac z policja, zawsze byla najlepsza. Poza praca wylaczala swoj talent; nie interesowala sie licznymi, perwersyjnymi myslami, ktore wszedzie fruwaly. Tak samo bylo w Schronisku. Wystarczylo jej, ze pracowala z dziecmi, nie miala zamiaru zajmowac sie umyslami swoich kolegow. Przypadkowo byla jedyna esperka w tym miejscu. Od pewnego czasu Wydzial E nie utrzymywal w Radujevac zadnego posterunku. Opowiadam o tym po to, zeby wyjasnic, dlaczego Zek od razu nie przelaczyla sie, zeby odkryc, o co chodzi. Zek korzystala ze swojego talentu tylko wowczas, kiedy naprawde byl potrzebny. Nie wiedziala rowniez o tym, ze Trennier zszedl na dol. Ale nawet wowczas niezbyt sie tym martwila. Przynajmniej poczatkowo. To nie dlatego ja wezwano. Obudzono ja, poniewaz jako jedyna osoba z Wydzialu E byla najstarszym stopniem oficerem w tamtym miejscu. Oficer dyzurny mial ja informowac, gdyby tylko pojawily sie jakies problemy z dziecmi. No i wlasnie chodzilo o dzieci. Wszystkie dzieci obudzily sie jednoczesnie i... zdawaly sie czegos sluchac. Sluchaly tak intensywnie, ze nic innego do nich nie docieralo. Jednoczesnie to, czego sluchaly, wcale im sie nie podobalo. To dlatego obudzono Zek, glownie po to, zeby poznac jej zdanie. Ale Zek nie miala okazji podzielic sie swoja opinia. Kiedy weszla do dyzurki, wydarzyly sie rownoczesnie dwie rzeczy. Jedna: siegnela umyslem do jednego z dzieci, dzieciaka z ktorym pracowala i ktorego dobrze znala, oraz druga rzecz, zaczal dzwonic stary typ telefonu. To musial byc Trennier. Po pierwsze dziecko: rumunska sierota w wieku niecalych osiemnastu lat. Zek wniknela do jego umyslu... ...a tam ktos juz byl! Nie tylko dziecko, ale ktos czy cos innego. Cos niezwykle inteligentnego, co wslizgiwalo sie i obserwowalo przepelnione zadza wiedzy, a wycofujac sie pozostawialo za soba zimna, zimna pustke! Kiedy talent Zek dotknal tego, "wyczula" odzew, a nastepnie pytanie: Co? Po czym to cos chcialo dotrzec takze i do niej. Wycofala sie natychmiast, odcinajac mysli i budujac psychiczna bariere. W tym samym czasie jeden z pielegniarzy rozmawial przez telefon z Trennierem. Zek znala tego mezczyzne. Zazwyczaj byl niewzruszony jak skala, ale kiedy sluchal histerycznej paplaniny Trenniera, oczy mu sie rozszerzaly, a szczeka opadala ze zdziwienia. Zek wziela od niego telefon, mowiac, zeby zobaczyl, co sie dzieje z dziecmi. Druga pielegniarka zdazyla w miedzyczasie wyjsc z dyzurki i Zek zostala sama, nie liczac przerazonego glosu Bruce'a Trenniera, ktory docieral do niej z podziemi. Opowiedzial o zakrwawionym ciele zatykajacym rure. Mowil, ze cialo zostalo wsadzone, a wlasciwie wcisniete prawie na cala dlugosc. Ale pomimo potwornej sily, jakiej trzeba bylo uzyc, zeby wcisnac cialo glowa naprzod w niewielki otwor - rura miala niecale pol metra srednicy, a wtloczony do srodka mezczyzna byl dosyc postawny - wciaz jeszcze widac bylo slady zycia, stopa sie poruszala! Ale nie to bylo najgorsze. Ktokolwiek badz cokolwiek, co zrobilo te okropnosc, wciaz znajdowalo sie tam na dole. Trennier cos slyszal, a takze widzial jakis ruch w atramentowej ciemnosci przestrzeni podziemia. Teraz Zek ponad wszelka watpliwosc wiedziala, co tam sie stalo. Nie chciala w to uwierzyc, ale i tak o tym wiedziala. W myslach przesledzila cala historie: cos zatrzymalo wyplyw wody z Perchorska i Gwiezdna Brama znowu stala otworem. To bylo jedyne wytlumaczenie. Dzieci odczuwaly wplyw tego, co przerazilo Trenniera. A mogly to byc tylko... ...Wampyry! Pojawily sie znowu i zupelnie niewazne, w jaki sposob. Znalazly sie w naszym swiecie, a razem z nimi znalazl sie w podziemiach Bruce Trennier. A dzieci... ich delikatne umysly zostaly odkryte i zbadane przez potezniejsze umysly, a przynajmniej przez jeden z nich. Wyczuwajac je jak myszy wyczuwaja kota, sieroty zareagowaly, nie bez powodu. Znajac Wampyry, Zek wiedziala, ze ich mysli to cos potwornego. Wiedziala takze, ze kot napina juz muskuly, szykujac sie do skoku. Musiala nagle myslec o wszystkim. Odpowiedzialnosc za Schronienie, dzieci, Wydzial E... nawet za mnie, a niech to szlag! Z calej znajdujacej sie w schronieniu zalogi tylko ona miala jakakolwiek wiedze na temat Wampyrow. Wiedziala, ze jesli dostalyby sie do Schronienia, do Rumunii i wydostalyby sie na swiat, koszmar rozpoczalby sie na nowo. To wszystko zmusilo ja do dzialania. Tylko czy bylo to wlasciwe dzialanie? Ktoz moglby to stwierdzic. Wiedziala, ze cos musi zrobic. Czy jesli powie Trennierowi, ktory jeszcze nie doszedl do siebie, ze jest juz po nim, przynajmniej jako czlowieku? Ze dzieki temu zdecyduje sie poswiecic zycie dla dobra innych? Zek wiedziala o czyms, o czym inni w bazie nie wiedzieli: ze kilka lat wczesniej Wydzial E podjal srodki bezpieczenstwa, polegajace na tym, ze istniala mozliwosc zamkniecia na zawsze tego konca przejscia. Na sklepieniu jaskini zainstalowano potezne ladunki wybuchowe: ilosc materialu wybuchowego wystarczajaca do tego, zeby zawalic sklepienie i na zawsze odciac droge. Zrobilibysmy to juz dawno temu, ale Bramy byly zamkniete, Wampyry zniknely, a my potrzebowalismy pradu z elektrycznych turbin w podziemiach. Zeby odpalic ladunki, trzeba bylo uruchomic dwa wlaczniki. Jeden w podziemiach, a drugi po drugiej stronie zelbetowej przegrody zamykajacej bieg rzeki i kierujacej jej nurt do kanalu. Zewnetrzny wlacznik byl detonatorem. Ale ze wzgledow bezpieczenstwa po wlaczeniu obu zapalnikow trzeba bylo odczekac pietnascie minut i dopiero potem nastepowal wybuch. Na koniec, jako rodzaj dodatkowego zabezpieczenia, trzeba bylo zamknac dwa wlazy od zewnatrz - w rzeczywistosci mozna je bylo zamknac wylacznie z zewnatrz - aby zamknal sie obwod elektryczny uruchamiajacy zapalniki. Zek uspokoila Trenniera na tyle, na ile bylo to mozliwe, i skierowala go do skrzyni z wlacznikami. Powiedziala, zeby je wlaczyl, a potem wynosil sie stamtad (jesli jeszcze by mogl). Jednak nie powiedziala mu wszystkiego. Nie bylo na to czasu ani mozliwosci opowiedzenia o leku, jaki budza w niej Wampyry. Nastepnie wlaczyla alarm, postawila na nogi cala zaloge, kazala im zabrac dzieci i opuscic Schronienie. Wszystko trwalo bardzo krotko i na dodatek dla nikogo oprocz Zek nie mialo najmniejszego sensu. W chaosie wywolanym alarmem zaspana zaloga zderzala sie ze soba, a przerazone dzieci budzily sie i plakaly w pokojach. Teraz wszystko zalezalo od Zek. Musiala dostac sie do podziemi, ustawic zapalnik i poczekac na inzyniera. Miala nadzieje, ze wciaz bedzie tylko inzynierem. Pozniej trzeba bylo tylko zatrzasnac wlaz i zamknac obwod, po czym wszystko, co znajdowalo sie w podziemiach, zostaloby wyslane do piekiel. Ale jesli z otworu wlazu wcale nie wylonilby sie Nowozelandczyk? To co wowczas? Co za koszmar! Zapomnialem dodac, ze Zek zbiegla na sam dol do piwnicy, ktorej wzmocniona podloga byla jednoczesnie sklepieniem jaskini. W normalnych okolicznosciach podloga drzalaby od przeplywajacej pod cisnieniem wody, ale tym razem nie bylo zadnych wibracji. Z podlogi wystawaly dwie cylindryczne wiezyczki siegajace kolan. Wykonana ze stali weglowej pokrywa jednej z nich byla otwarta i odkrywala ciemna i grozna gardziel. Zek rozejrzala sie i dostrzegla nisze w scianie oraz polke z telefonem. Wiedziala, jak postapic. Po pierwsze trzeba bylo jak najszybciej zamknac pokrywe. Kiedy Trennier dobiegnie do niej... pewnie sie niezle przestraszy, kiedy zobaczy, ze jest zamknieta. Na razie nie bylo jednak innego wyjscia. Starajac sie nie myslec o strasznym polozeniu Nowozelandczyka, Zek, nie tracac ani chwili, zamknela wlaz, przekrecila kolo, a nastepnie pobiegla w kierunku wyjscia z groty do miejsca, gdzie betonowe schody schodzily do dawnego koryta wyplywajacej rzeki. Wspiela sie wysoko na sciane i siegnela do wodoodpornego przelacznika. Stawil lekki opor, prawdopodobnie byl zardzewialy, ale udalo sie go przelaczyc i juz po chwili wracala z powrotem. Czula sie zmeczona, a nawet wyczerpana mieszanka strachu frenetycznej aktywnosci. Przynajmniej jeden etap planu zostal zakonczony. Minelo tyle czasu, ze Trennier powinien dobijac sie do zamknietego wlazu... ale tego nie robil. Jesli w miedzyczasie przesunal wlacznik, to zostalo mu jakies osiem do dziesieciu minut, zeby uciec. Od kiedy zaatakowano ja na Zante, Zek nosila ze soba pistolet. Mysle, ze nie ma potrzeby wspominac, jakiej uzywala amunicji. Sprawdzila bron i wsadzila ja za pasek. Zdjela zakurzony telefon z polki w niszy sciany. Po chwili odezwal sie Trennier. Nowozelandczyk wciaz byl w nie najlepszym stanie. Na dodatek nie wypelnil prosby Zek. Oczywiscie znalazl wlacznik, ale nie byl glupcem i nie przelaczyl go. Jako inzynier od razu domyslil sie, ze chodzi o wysadzenie jaskini. Jednak znajac Zek, mial rowniez pewnosc, ze to sie nie stanie, dopoki bedzie na dole. Glosnym szeptem domagal sie informacji o tym, co tu sie dzieje, oraz o tym, co dotrzymywalo mu towarzystwa na dole. Byl calkowicie pewien, ze cos go obserwuje. Nie mogla mu udzielic wyjasnien, powiedziala tylko, zeby zmienil pozycje wylacznika i natychmiast wracal. Dopoki byla z nim w kontakcie, dopoty wiedziala, ze nie byl kims innym i ze nie bedzie musiala go zastrzelic. Jednak popelnila blad. Zaczal sie zastanawiac: Jakim innym? O jakim innym badz innych myslala Zek? Co takiego wiedziala, o czym nie wiedzial Trennier? Inni do odstrzelenia? Inni, ktorzy potrafili wcisnac wielkiego faceta do rury o przekroju mniejszym niz pol metra? Co takiego do diabla bylo razem z nim w podziemiach? Pieprzyc ten przelacznik! Wraca natychmiast i niech nikt nie probuje go zatrzymac! Zek zaczela wrzeszczec do sluchawki telefonu. Wiedziala, ze musi byc bardzo stanowcza. Nie miala innego wyjscia. Powiedziala mu o pokrywach, podkreslajac, ze nie otworzy zadnej z nich, dopoki nie bedzie pewna, ze wlaczyl system! Zek wiedziala, ze i tak by go wpuscila, ale w tej chwili nie miala lepszych argumentow. Trennier przelaczyl dzwignie, a Zak dowiedziala sie o tym, poniewaz siegnela telepatycznie do jego umyslu i zobaczyla, jak to robi! Zostalo juz tylko pietnascie minut... Jednak siegajac do umyslu Trenniera, otworzyla sie na cos, co bylo nie tylko myslami Nowozelandczyka. Przez krotka chwile uslyszala cos jeszcze. Cos, co przestraszylo dzieci. Bylo to chwilowe i umykajace wrazenie, ktore jednakze zmrozilo ja niczym bramy zimnych piekiel. Achhh! On cos zaraz zrobi. Ucieka stad i dzieki temu wskaze nam droge... To tylko tyle, poniewaz Zek natychmiast zakryla umysl. Jednak tyle w zupelnosci wystarczylo. Przerazony Bruce Trennier zmierzal do wyjscia i nie wiadomo, jak wiele wampirow podazalo za nim lub go wyprzedzalo... Byla w tym takze doza niepewnosci, co swiadczylo o tym, ze Wampyry nie wiedzialy wszystkiego o tym swiecie. Mogly przeciez zajac sie Trennierem i od niego dowiedziec sie, ktoredy isc dalej. Czego moglaby sie ta zimna Rzecz dowiedziec od uszkodzonych umyslow dzieci. Moze najwyzej cos o troskliwosci personelu. Takie dzieci w Krainie Gwiazd zostalyby przeznaczone na pozywienie dla bestii. Nawet Cyganie zastanawialiby sie nad przyszloscia dzieci umyslowo i fizycznie niedorozwinietych. W obliczu zagrozen ze strony wampirow takie obciazenie mogloby byc zbyt duze. Dzieci opoznione w rozwoju opoznialyby przemarsze Wedrowcow. Kto mialby sie o nie troszczyc? Wampyry uznalyby za slabosc fakt, ze ludzie na Ziemi opiekuja sie niedorozwinietymi dziecmi. W Krainie Gwiazd ludzie opoznieni w rozwoju sa po prostu zjadani. Jednak Zek nie wiedziala, ze Vavara i jej kompania mieli okazje zetknac sie z potezna bronia pochodzaca z Ziemi. Przy Gwiezdnej Bramie starli sie z ludzmi generala Michaila Suworowa. Byla to nierowna walka. Teraz przybyli we troje na Ziemie wraz z kilkoma porucznikami. Ponadto Malinari wiedzial, ze co najmniej jeden z mieszkancow Ziemi jest poteznym telepata. To wszystko oznaczalo, ze Ziemianie nie sa calkowicie bezbronni. Minuty mijaly szybko. Prawdopodobnie na gorze ktos wylaczyl alarm. Wraz z cisza zapadla ciemnosc, poniewaz wylaczony zostal takze awaryjny generator pradu. Do wybuchu zostalo tylko kilka minut. Zek nie byla pewna, czy jest bezpieczna, nie mowiac o Brusie Trennierze, ktory znajdowal sie pietro nizej. Kusilo ja, zeby siegnac do niego swoim umyslem i zobaczyc, gdzie sie teraz znajduje. Juz miala to zrobic, ale w tej samej chwili zadzwonil telefon. Na szczescie zabrala ze soba latareczke. Do telefonu bylo nie dalej niz trzy kroki. Po chwili pytala Bruce'a: -Czy wszystko z toba w porzadku? Gdzie jestes? -Przy wejsciu do korytarza. Widzialem cos dziwnego. Oswietlilem to latarka i owa rzecz zniknela! Jednak czuje, ze to cos jest niedaleko. Jedno z nich wyglada tak, jakby nie mialo ksztaltu! Znika w swietle, plywa, zmienia ksztalty. Zek, na litosc boska, to mnie przeraza! -Bruce, jak najszybciej wracaj na gore - odpowiedziala. - Otworze ci wlaz. Kolejna minuta mijala powoli. W koncu uslyszala stukanie w pokrywe wlazu. Przekrecila kolem dociskajacym wlaz, jej serce walilo glosno, szybko oddychala. Panowala kompletna cisza i ciemnosc, w ktorej widac bylo tylko snop swiatla latarki. Odblokowala wlaz, a Ben popchnal od dolu. W ostatniej chwili pomyslala, zeby siegnac do niego umyslem. I zrobila to... ...lecz jego umysl byl tylko oslepiajaca biala agonia, jedyna mysla byl przewiercajacy wszystko krzyk, ktory zanikal w oddali. Krzyk zanikal i slychac bylo tylko coraz cichsze: Zek! Ach, Zek! Zekkk! Zekkkk!! Och, Zek-k-k-k!Az nie zapadla cisza. Zek z sila wzmocniona przerazeniem naparl na pokrywe wlazu, z ktorego wylanial sie Trennier. Z wlazu wystawala juz glowa i barki Trenniera. Ale to nie umysl Bruce'a ani nie jego miesnie nacieraly z coraz wieksza predkoscia do gory. Sprobujcie sobie to wyobrazic. Cialo wznosi sie do gory, szeroko otwarte oczy nie widza niczego, plecy sa calkiem wyprostowane. Inzynier wygladal jak groteskowa kukielka... i rzeczywiscie byl taka kukla! Ktos wlozyl w niego reke i ta reka trzymala go od srodka za kregoslup! Byla to kukielka zakladana na reke jak rekawiczka. Wkrotce za Trennierem pojawila sie inna glowa i ramiona. Byl to ktos calkowicie inny! Pod Zek ugiely sie kolana, siegnela do pasa po pistolet prawie omdlalymi rekami. Potknela sie, kiedy sie cofala, usilujac oddalic sie od przerazajacej potwornosci. Ale poruszala sie niczym na zwolnionym filmie. Natomiast postac wynurzajaca sie z wlazu wyciagnela karmazynowa reke z wnetrza Trenniera... poplynela krew i trysnela na twarz Zek... zolte oczy zaplonely blaskiem. Wydawalo sie, ze ich plomien dosiegnie takze Zek, a ich srodek zabarwil sie czerwono. Te oczy wygladaly jak dziurki w masce na Halloween, tylko ze plonelo w nich takze zycie! To cos wyszlo z wlazu jednym plynnym ruchem. Tuz za nim wyrosla kolejna postac. Wszystko dzialo sie w surrealistycznie zwolnionym tempie, ale bylo to tylko zludzenie umyslu Zek. Naprawde dzialo sie to bardzo szybko. W istocie dzialo sie to zbyt szybko, zeby nawet sledzic ten ruch. Zlozyla razem rece, trzymajac w nich latarke i pistolet. Ale w chwili gdy juz naciskala spust, zakrwawiona reka wytracila jej bron oraz latarke z dloni. Zimna wilgotna reka zacisnela sie na jej nadgarstkach, chwytajac je w lodowata pulapke... Trask przerwal. Bez jednego mrugniecia patrzyl w przestrzen. Poszarzal i wygladal, jakby sie zapadl do srodka. Zatrzeszczalo radio i oficer dyzurny zaczal je regulowac. Z daleka dobiegl sciszony glos informujacy o polozeniu helikopterow. -Ptak Jeden do bazy... ladowanie za dwadziescia minut, odbior. -Odebralem - powiedzial oficer dyzurny do mikrofonu. Dzieki temu Trask otrzasnal sie z transu. -Lepiej dokoncze to szybko - odezwal sie. Po chwili kontynuowal beznamietnym glosem podobnym do robota zdajacego raport. -Zrozumcie, ze to nie byl sen, chociaz spalem. Czesc z tego zapewne byla marzeniem sennym. To, o czym wam opowiadam, jest swego rodzaju rekonstrukcja tak zwanego "Incydentu w Radujevac". Jest to skladanka z nawiedzajacych mnie koszmarow, opowiesci Nathana Keogha oraz dowodow, na jakie natrafilismy w Schronieniu. Sklada sie na to rowniez telepatyczny przekaz Zek, wysylany w jej ostatnich chwilach. Jej ostatnie chwile... tak. Kiedy ten dran Malinari zlapal ja za nadgarstki i poslal jej przerazajacy usmiech, wiedziala, ze to koniec. Usmiechajac sie przechylil glowe i zaczal w niej czytac jak w ksiazce. Tylko ze kazda przeczytana strona byla wyrywana, mieta i wyrzucana. Kiedy wiedziala, ze to juz koniec, postanowila skontaktowac sie ze mna. Juz kiedys to zrobila, kiedy myslala, ze umiera. Tym razem jednak umierala. W koszmarach widzialem jego twarz. Piekna, ale jakby nieobecna, sztuczna, kosmetyczna. Lord Malinari wygladal tak, jak chcial wygladac: mlody, lecz nie za bardzo, ciemny, ale bez przesady, spragniony... tego nie byl w stanie zamaskowac. Byl zadny wiedzy i zwiazanej z nia wladzy. Wiedzy Zek, ktora nie zamierzala jej oddac bez walki. Poczatkowo nie patrzyla na niego, mogla spogladac jedynie na biednego Trenniera skapanego we wlasnej krwi na podlodze. Biedny Trennier; zgwalcony i martwy. Tylko ze... -O nie - rzekl Malinari glosem przypominajacym bulgotanie oliwy. - Martwy, ale nieumarly, przynajmniej juz niedlugo. On zna sie na wielu sprawach, na maszynach i urzadzeniach, i ja tez je poznalem. Ale ty... to, co ty wiesz, jest znacznie bardziej interesujace. Co wiecej, widze, ze mialas juz do czynienia z kims podobnym do mnie. Zek czula, jak opuszcza ja wiedza, wyplywa z niej i wslizguje sie do niego. Przyspieszala przekazywanie informacji do mnie. Ale nie sposob bylo pominac Malinariego; odczytal telepatyczny przekaz i zinterpretowal go jak najlepiej. Przynajmniej jesli chodzi o jej wiedze na ten temat. Wspomnienia Zek, jej przeszlosc, jej sposob rozumienia swiata, byly niczym opilki zelaza przyciagane przez potezny magnes, ktorym byl umysl Malinariego. Ale ona walczyla. Jeszcze jak walczyla! Zatem to, co mi przekazywala, to nie byla przeszlosc, ale sytuacja z terazniejszosci, w ktorej moglem dostrzec, jak postrzegala swiat i jak ten swiat moglby wygladac, gdybym nie otrzymal ostrzezenia. Jednoczesnie wiedziala, ze nie moze pozostac w tej sytuacji, ze tak dalej byc nie moze, poniewaz Malinari dowie sie zbyt wiele. O mnie, o Wydziale E, naszych esperach i ich talentach. Gdyby na to pozwolic, Malinari dowiedzialby sie o wszystkim. W tej chwili pojawili sie kolejni mieszkancy piekiel: Vavara, nieprawdopodobnie piekna w odbiorze Zek, oswietlona wlasna emanacja i starajaca sie pomniejszyc fakt obecnosci Zek. Ja rowniez ja widzialem, ale pozwole sobie pominac opis, bo nie jest mozliwe ujecie tego zjawiska slowami. Piekno wampyrzej Lady jest doglebne. Ujmijmy to w taki sposob: wiekszosc kobiet, zwlaszcza mlodych kobiet, nienawidzilaby jej. Nieodparcie przyciagalaby do siebie, budzac zarazem nienawisc. Z drugiej strony nawet najbardziej zblazowani i wyczerpani nadmiernymi ekscesami mezczyzni pozadaliby Vavary. No i w koncu Lord Szwart. Ciemnosc... plynne, saczace sie cos... bezksztaltny ksztalt... krancowosc metamorfizmu, niekonczaca sie mutacja protoplazmy. Najblizszym porownaniem w opisie Nathana Keogha bylby Lord Zabojczooki z Szalenczego Dworu w Turgosheim. Ale o ile Eygor byl zbudowany z miesa i kosci, choc to mieso nalezalo wczesniej do kogos innego, o tyle Szwart skladal sie z bardziej podstawowej materii. W wiekszosci byla to ciemnosc. Vavara zobaczyla Zek i z zazdroscia zwrocila sie do Malinariego: -Bierz, co ci potrzeba, i skoncz z tym. - Miala glos rownie piekny jak jej cielesna powloka. Szwart zassal powietrze do chwilowo wytworzonych pluc, dzieki temu mogl wypowiedziec nastepujace slowa: -Racja, zalatw sie szybko. Na gorze czekaja na nas mlodziaki... slodkie miesko... i caly swiat do zdobycia. -O nie - odrzekl Malinari. Przesunal szczupla dlon i podniosl policzek Zek do gory. - Ona walczy z zelazna sila woli, a ja pozadam tego co w srodku. - Nastepnie zwrocil sie do niej, a poprzez nia do mnie: - Czy wiesz, ze oczy sa oknami duszy? To prawda, Zekintho. Ale moje dlugie palce sprawiaja, ze sa takze oknami umyslu. Jestem juz zmeczony, wiec sie pospiesze. - Podniosl dwa palce na wysokosc jej oczu i trzymal je nie dalej niz jeden cal od jej twarzy. Zek wiedziala, co zrobi, ale gdy patrzyla na jego pulsujace krwia blade, wydluzajace sie paluchy, wiedziala takze, co sama musi zrobic. Stworzyla obraz i rzucila nim w Malinariego, pokazala mu zaplanowana zaglade. To fakt, ze sklamala, pokaz zniszczen byl znacznie wiekszy od ewentualnych faktycznych skutkow wybuchu. Obraz walacego sie do rzeki sufitu spowitego luna ognia oraz miazdzonego betonu niosl prawdziwe zagrozenie. Byc moze Lord Malinari podejrzewal klamstwo, ale sposob, w jaki Zek patrzyla na otwarty wlaz, skad wychodzilo wlasnie trzech porucznikow, uwiarygodnial te wizje. -Co? - zdziwil sie Lord. Z wscieklosci zrobil krok do tylu. - Chcialas nam uczynic cos takiego? - Podniosl ja do gory, przeciagnal do wlazu i bez chwili namyslu, bez chwili... Poczula, ze leci w dol glowa na przod. Czas minal, kiedy Lord Malinari zatrzasnal oraz zabezpieczyl wlaz. To wtedy sie obudzilem. Trzeslem sie, bylem zlany zimnym potem, choc jednoczesnie czulem gorac. W glowie wciaz brzmialy mi ostatnie slowa Zek. -Do widzenia, Ben - powiedziala. - Kocham cie... A potem oslepiajace biale swiatlo, ktore chcialbym, zeby nie okazalo tylko swiatlem mojej lampki nocnej. O to sie modlilem. Ale prawda byla inna. VII Kostnica Widac bylo, ze Trask nie moze dalej opowiadac. Kiedy siedzial, krecac z niedowierzaniem glowa, starajac sie dojsc do siebie po traumatycznym przezyciu, opowiesc podjal Ian Goodly. W zestawieniu z ochryplym tonem Traska glos prekognity brzmial niemal melodyjnie.-W tamtym czasie w bylych krajach satelickich Zwiazku Radzieckiego panowal balagan - zaczal. - Jugoslawia, Bulgaria i Rumunia byly niestabilne politycznie, a Radujevac znajdowal sie w miejscu, gdzie stykaja sie granice tych trzech krajow. Schronienie mialo status obszaru niezaleznego jak ambasada, cos w rodzaju brytyjskiej enklawy na obcej ziemi. Jasne, ze rzad Wielkiej Brytanii posiadal domy, ambasady i temu podobne we wszystkich bylych krajach satelickich, ale z uwagi na brak stabilizacji politycznej dostep do tych enklaw byl utrudniony. Tej samej nocy przybyl do naszej kwatery glownej Nathan Keogh. Zaczal wyjasniac nam, co sie stalo w Krainie Gwiazd. Wtedy przyszedl Ben. Poczatkowo byl uradowany widokiem Nathana. Jednak w miare sluchania opowiesci Nathana stawalo sie dla niego coraz bardziej oczywiste, ze jego nocny koszmar wcale nie byl snem, ale telepatycznym przekazem od Zek... Kiedy prekognita przerwal, Trask wstal i przez chwile nie ruszal sie, trzymajac zamkniete oczy. Nabral powietrza do pluc i ruszyl do drzwi. Nikt nie powiedzial ani slowa, kiedy wychodzil, lekko zataczajac sie. -Ian? - Jake po raz pierwszy zwrocil sie do niego po imieniu. - Mozesz dokonczyc? -Oczywiscie. Wszystko dla ciebie - odezwal sie Goodly, choc wygladal na zaskoczonego. - W zasadzie nie wiele moge dodac. - Po czym juz po chwili kontynuowal: - Ze Schronieniem mielismy lacznosc radiowa i telefoniczna. A przynajmniej powinnismy ja miec. Probowalismy nawiazac kontakt. A to, co opowiedzial nam Nathan, napedzilo nam strachu. Mielibysmy pewnosc, gdybysmy zaufali talentowi Bena. Poza tym mielismy inne sposoby. Wezwalismy esperow, wszystkich, ktorzy byli dostepni. Jednak jeszcze zanim pierwszy z nich pojawil sie w kwaterze glownej, Nathan zaproponowal wspolprace. Wczesniej byl juz w Schronieniu i pamietal wspolrzedne tego miejsca. Jesli jednak Ben mial racje i Wampyry wyszly przez brame, i wciaz tam byly, to co z tym fantem zrobic? Przez nastepna godzine Ben pocil sie ze strachu. Nie byl w stanie zdecydowac sie na podjecie decyzji. Ufajac swojemu talentowi, wiedzial, ze jest juz za pozno... Ale to przeciez Zek znajdowala sie w Schronieniu! Co do Nathana, to gotow byl ruszac do Rumuni na najmniejszy gest ze strony Bena. W rzeczy samej tylko on potrafil sie tam dostac w jednej chwili. Prawde mowiac, moglismy go powstrzymywac. Przybyla Millicent Cleary, obecnie najlepsza z naszych telepatek. A takze nasz lokalizator David Clark. Nigdy nie zapomne tej sceny: Chung stoi przed oswietlona mapa, dotykajac koniuszkiem palca miejsca, gdzie znajduje sie Radujevac. Jednoczesnie lewa reka trzyma sie Milly. Czesto pracujemy w parach w podobny sposob. Juz po kilku sekundach bylo wiadomo. David cofnal sie o krok od sciany. Milly zas cofnela swoja reke! Lokalizator cos wyczul, cos w Radujevac, w Schronieniu, a Milly odnalazla to cos w jego umysle, byl to smrod zla. Umyslowy smog wampirow! Milly chciala polaczyc sie telepatycznie z Zek. Byly bliskimi przyjaciolkami i znaly swoje umysly. Ale nie istnial nawet slad telepatycznej aury Zek. Zadnego znaku zycia. Na monitorze telepatycznej swiadomosci zagoscila pozioma linia. Jezeli zas chodzi o umyslowy smog wampirow, to z niczym nie mozna go bylo pomylic ani mu zaprzeczyc. Potwierdzily sie najgorsze obawy Bena. Ale dlaczego ja nie wiedzialem, ze sie to wydarzy? Co mi z talentu, ktory dziala tylko wowczas, gdy mu sie samemu zechce? Dlaczego przyszlosc jest taka pokretna? Obwinialem sie za to, ze nie przewidzialem tego, co sie wydarzy, a Ben obwinial sie za to, co zobaczyl! Nathan, a takze jego ojciec Harry Keogh, wiele zawdzieczal Zek. Zek nie tylko walczyla razem z nim w Krainie Gwiazd, ale pomagala mu odkryc Kontinuum Mobiusa. Nathan w nie mniejszym stopniu od Bena postanowil nie spoczac, dopoki nie nabiora calkowitej pewnosci. Nie chodzilo o pewnosc, ze Zek nie zyje, ale ze nigdy nie bedzie nieumarla. Tak wiec wzielismy ze soba bron i Nathan przerzucil nas do Schronienia. Tylko ze to juz nie bylo schronienie, tylko kostnica... Ja, Ben, Chung i Lardis. Ha! Sprobuj utrzymac Lardisa z dala od tej sprawy. On takze goraco kochal Zek. Nathan przeniosl nas droga Mobiusa do Radujevac. Minely moze dwie godziny albo dwie i pol od czasu, gdy Ben wybudzil sie z koszmaru. Tyle czasu wystarczylo, zeby dokonac rzezi na dzieciach i personelu. Na to, co zobaczylismy, spokojnie wystarczyloby dwadziescia minut! Biedne dzieci i ludzie, ktorzy sie nimi opiekowali. Ich poskrecane ciala byly juz calkiem zimne. Byli juz martwi w chwili, gdy Ben znajdowal sie dopiero w polowie drogi do kwatery glownej. Jestem przekonany, ze to co zobaczyl, upewnilo go w wierze, ze nic nie moglby dla nich zrobic, a to z kolei trzymalo go przy zdrowych zmyslach. Nikt nie przezyl. Trzydziescioro szescioro dzieci i osiem osob personelu zginelo... lub zniknelo. Tak czy owak odeszli. Jestesmy pewni, ze nawet jesli nie bylo czyjegos ciala, to taki ktos takze nie przezyl. Co oznacza, ze zginal, ze jest nieumarly lub wkrotce takim bedzie. Nie bylo innego wytlumaczenia nieobecnosci, chyba ze zostali zabrani jako zapas zywnosci. Brakowalo trzech ludzi z personelu: Denisa Karalambosa, pediatry z Aten, Andre Cornera, psychiatry z Londynu, i kogos, kto nie stanowi juz problemu, czyli Bruce'a Trenniera. Domyslamy sie, dlaczego oni wlasnie zostali zabrani, ale nie mamy pewnosci. Trennier, jak mielismy okazje sie przekonac, awansowal na porucznika. Byc moze podobnie stalo sie z pozostalymi. Jesli komus jest zal tych ludzi, niech szybko zapomni o tego rodzaju uczuciach. Lepiej by bylo dla nich, gdyby umarli. Taki jest przynajmniej nasz punkt widzenia. Nie wspominajac o naszych intencjach. Jezeli chodzi o Zek, to na pewno nie cierpiala. Kiedy nastapil wybuch, nie zdazyla niczego poczuc. Wzmocniona zelbetowa konstrukcja podlogi piwnicy wygiela sie, a pokrywy wlazow wylecialy do gory jak korki od szampana. Jaskinia znajdujaca sie pod podloga piwnicy po prostu zniknela! Sciany i sufit zawalily sie i zakrawa na cud fakt, ze nie zawalil sie tyl Schronienia. Wampyry i ich porucznicy musieli to poczuc. Jakakolwiek zywa istota znajdujaca sie w piwnicy z trudem przetrwalaby wybuch. Ale Wampyry nie sa ludzmi i najprawdopodobniej tylko by sie jeszcze bardziej wsciekly. I rozladowaly te wscieklosc w Schronieniu. Jedyny pozytywny efekt tego wszystkiego to ostateczne zamkniecie tej potwornej Bramy. Sama Brama wciaz gdzies byla pod ziemia, ale wyjscie z podziemi zostalo skutecznie zablokowane dwoma tysiacami ton betonowych odlamkow i Bog jeden wie jaka iloscia skaly. Potworny i przygnebiajacy widok ofiar byl wstrzasajacy. Nie ma slow, ktore moglyby oddac to, co czulismy. I nic dla nich nie moglismy zrobic. Nie w tamtym czasie, to znaczy nie od razu. Przeciez nie moglismy rozglaszac tego bez inicjowania powszechnej paniki... o ile ktos by nam uwierzyl. Ze zrozumialych wzgledow musielismy wszystko zachowac w tajemnicy. Ujawnienie wszystkiego mogloby sie zakonczyc polowaniem na czarownice. Ludzie staliby sie dawcami krwi. Inni zamykaliby sie w domach, czyniac z nich twierdze. Broniliby sie srebrnymi kulami, kolkami, kuszami, pistoletami, karabinami, wszystkim. W ciagu ostatnich pietnastu lat pozbylismy sie granic. Tylko Wielka Brytania jest reliktem dawnych czasow z kontrola, paszportami i tak dalej. Ale co z reszta Europy? Potrafisz sobie wyobrazic panike i chaos, jaki moglby zapanowac, gdyby wprowadzic na nowo kontrole graniczne, uzbrojone straze i tak dalej? Czy sadzisz, ze duzo czasu by minelo, zanim politycy roznych krajow nie zaczeliby sie nawzajem oskarzac? Gdyby zaczely fruwac oskarzenia, to najbardziej oberwaloby sie Rosji i Rumunii, poniewaz Bramy znajduja sie na ich terytoriach. Ale co z Wielka Brytania, ktora wiedziala o tych Bramach od trzydziestu lat? A co z nami, czyli Wydzialem E? Pewnie skonczyloby sie to rozwiazaniem Wydzialu E, ktory nie spelnil swojego zadania, i kto wowczas zajalby sie tym balaganem? Nie koniec na tym. Ledwo zaczalem! Wczesniej czy pozniej ludzie dowiedzieliby sie, ze Rosjanie stworzyli swoja Brame w Perchorsku, jako rezultat nieudanego eksperymentu. I zazadaliby zniszczenia tej Bramy, choc i tak przeciez byloby zbyt pozno. Ale co z poplecznikami Suworowa w Moskwie, czy maja zamykac kopalnie zlota tylko dlatego, ze Zachod boi sie konkurencji? A zatem Zelazna Kurtyna znowu zapada, jak za czasow, gdy powiewala czerwona flaga. Pewnie w koncu by sie zorientowali. Zwlaszcza gdyby noce zamienily sie w koszmary. Ale co wowczas? Czy postapiliby tak samo jak ostatnio, gdy uzyli bomby atomowej? Byc moze przez Brame polecialaby bron atomowa, chemiczna i biologiczna. Wieloglowicowe rakiety. Totalne zniszczenie swiata, swiata Nathana i jego ludu, wszystkich Cyganow. Zapewne bylyby to bomby neutronowe, to spowodowaloby smierc wszystkiego, ale zloto pozostaloby nietkniete. Tylko ze nie wiemy, czy promieniowanie zabiloby Wampyry. W miedzyczasie Wampyry panoszylyby sie na swiecie. Nawet gdybysmy zabili troche ich niewolnikow, Lordowie i tak stworzyliby kolejnych. Na tym polegaloby przetrwanie. Niedlugo pozniej poszczegolne wyspy, narody, kontynenty zaczelyby sie calkowicie izolowac w obawie przed inwazja wampirow. Stad zas juz tylko chwila do odpalania rakiet i bomb neutronowych, tym razem na naszej planecie. Juz kiedys mielismy "ostateczne rozwiazanie", ale tym razem bylby to holokaust zupelnie innej miary. Jak zatem widzisz, nie moglismy nikomu o tym powiedziec. To byla nasza sprawa i sami musielismy sobie z tym radzic. Ale... jesli zajelibysmy sie tym po naszemu - zgodnie z regulami Wydzialu E - istniala szansa na zwyciestwo. W rzeczy samej byly przeslanki ku temu, by stwierdzic, ze nie jest tak zle. Trzeba bylo wszystko dokladnie przemyslec, a nastepnie skorzystac z naszych talentow. Po pierwsze, dlaczego Vavara, Szwart i Malinari opuscili Kraine Gwiazd i wyruszyli do naszego swiata? Jakie mieliby z tego korzysci? Co takiego bylo w Krainie Gwiazd, co sprawilo, ze postanowili ja opuscic, zostawiajac swoje armie i porucznikow? Przede wszystkim wiadomo bylo, ze w Krainie Slonca Cyganie nauczyli sie stawiac skuteczny opor, walczyli, korzystajac z broni Ziemian oraz niesamowitych zdolnosci Nekroskopa Nathana Keogha. Ponadto wampiry byly niesamowicie ambitne, bardziej niz wszyscy Lordowie i Ladies przed nimi. Byc moze Kraina Gwiazd i Kraina Slonca nie wystarczaly im. Ale Ziemia... Dowiedzieli sie o Ziemi od Michaila Suworowa i jego nieszczesnego oddzialu. Poznali nas, wiedzieli, ze bez broni jestesmy slabsi od Cyganow z Krainy Gwiazd. Dowiedzieli sie, ze sa nas miliony, a wlasciwie miliardy ludzi wielu narodowosci rozrzuconych po calej planecie. Nie jakies tam plemiona czy szczepy mieszkancow lasow miedzy gorami i pustynia, ale ogromne termitiery pelne ludnosci! Przed nimi rozciagala sie kraina mlekiem i miodem plynaca, a wlasciwie to wartka rzeka krwi. Co wiecej, przestalismy wierzyc w istnienie wampirow! W naszym swiecie wampiry to fikcja, postacie z ksiazek, mity pochodzace z pelnej przesadow przeszlosci. Nawet w Rumuni, na Wegrzech i wyspach greckich ciezko byloby znalezc garstke osob naprawde wierzacych w istnienie wampirow. Jednak w Wydziale E od dawna wiedzielismy, ze nie sa to mity, ze w naszym swiecie tez kiedys zyly wampiry i to zapewne nie jeden raz. Zek zas wiedziala o tym wszystkim doskonale. Nawet mieszkala w zamczysku Lady Karen, w Krainie Gwiazd! Tak wiec mozliwe, ze telepata Malinari mogl sie dowiedziec waznej rzeczy: ze w naszym swiecie dlugowiecznosc jest rownowazna z anonimowoscia. Byc moze domyslili sie tego juz po starciu z ludzmi Suworowa w Krainie Gwiazd. Najwazniejszym dowodem wskazujacym na to, ze Malinari i reszta pragna zachowac swoja obecnosc w tajemnicy, przynajmniej przez jakis czas, to zabite dzieci i personel Schronienia. Nie zwampiryzowali ich! Nie przekazano im ani grama wampirzej esencji. Zatem wampiry nie mialy zamiaru szerzyc zarazy. Jeszcze nie. Ale ludzie zostali zamordowani i stary Lidesci nie znalazl spokoju, dopoki wszystkich nie spalono. Chociaz nie znalezlismy najmniejszych sladow zarazy - nawet w tych, z ktorych doslownie wyssano zycie - Lardis nalegal na spalenie. A poniewaz nikt w tym swiecie nie ma takiego doswiadczenia w kontaktach z wampirami jak Lardis, prawie wcale nie spieralismy sie z nim. Co wiecej... kremacja, na ktora nalegal Lardis, dosyc dobrze pasowala do naszego planu. Musielismy nie tylko utrzymywac obecnosc wampirow w tajemnicy, ale wrecz pomagac w zacieraniu sladow ich obecnosci! W Schronieniu byl duzy zapas oleju opalowego. Do zawalonej jaskini wlalismy cala beczke oleju, a pozostale beczki podziurawilismy, pozwalajac, by cala zawartosc rozlala sie po podlodze pokoi. Oddalilismy sie, a Nathan podpalil zapalke. Wystarczyla tylko jedna zapalka. Wygladalo to na dzialanie maniaka lub maniakow z jakiejs oblakanej sekty. A moze byl to sabotaz, dzielo antybrytyjskiej organizacji terrorystycznej? Moze jacys bezlitosni kryminalisci napadli na Schronienie i zacierali po sobie slady? Tak to mniej wiecej wygladalo... Sluzby ratunkowe w Rumunii dzialaja bardzo wolno, a i miejsce w ktorym zlokalizowane bylo Schronienie nie nalezalo do zbyt uczeszczanych. Patrzylismy, jak sie pali Schronienie, po czym Nathan zabral nas do Londynu. Na miejscu poczekalismy troche i zadzwonilismy do wladz w Belgradzie, Sofii i Bukareszcie, informujac ich, ze odebralismy sygnal SOS. Ze Schronienia proszono o pomoc, poniewaz banda najezdzcow otoczyla budynek. Po kilku dniach zwrocili sie do nas z kondolencjami: sily bezpieczenstwa zrobily wszystko, co w ich mocy, by zlapac przestepcow, oraz ze potrzebuja jeszcze troche czasu... W tym czasie bylismy dosc zajeci. Ja staralem sie ze wszystkich sil podejrzec przyszlosc. Ale... chodzi o to, ze nie potrafie na sile robic tego, do czego mam talent. Nie umiem tego kontrolowac. Widze, co widze, wtedy kiedy to widze - i tyle. Podobnie zajeci byli nasi lokalizatorzy z Davidem Chungiem na czele. Ale gdzie szukac? Smog umyslowy ulotnil sie, a w kontynentalnej Europie granice przestaly istniec. Trzej najezdzcy ze swoimi porucznikami oraz swiezymi rekrutami mogli byc doslownie wszedzie. Mogli udac sie do Jugoslawii albo na wschod do Bulgarii, na polnoc w Karpaty lub poplynac rzeka na Wegry. Za dnia musieli sie kryc przed sloncem. Ale w nocy... nikt nie potrafi tak szybko sie przemieszczac jak Wampyry. Intrygowal nas brak smogu umyslowego. Tam gdzie znajduja sie wampiry, a zwlaszcza Lordowie, tam jest takze i smog: gesta, nieprzenikalna chmura psychicznego eteru... a moze Malinari ukradl cos wiecej z umyslu Zek? Chyba tak. Prawdopodobnie dowiedzial sie czegos takze o Wydziale E, zanim Zek nie skrocila przesluchania, pokazujac obraz zaglady Wampyrow. Ale jak duzo sie dowiedzial? Ile wyssal z umyslu Zek? Nie sposob bylo sie tego dowiedziec. Niewatpliwie jednak wiedzieli, ze trzeba sie kontrolowac i maskowac aktywnosc umyslu. A moze oni byli po prostu ostrozni. Nathan zostal z nami przez piec dni, wystarczajaco, zeby odnowic swoje stare... hm, kontakty? Potrzebowali go jednak w Krainie Slonca i nie mogl u nas dluzej pozostac. Pamietaj, ze on tez mial sporo problemow, moze wiecej od nas: nasze trio najezdzcow zostawilo za soba mala armie porucznikow pragnacych zostac Lordami, niewolnikow i stworow wojennych. Zyczylismy mu zatem wszystkiego najlepszego, dalismy tyle broni, ile byl w stanie zabrac ze soba, po czym wyruszyl na wojne w swoim wampirzym swiecie. I przez caly czas, straszny, znerwicowany tydzien, tylko jedna osoba nie byla zajeta, a byl to Ben Trask. Po prostu wycofal sie i schowal przed swiatem. Balem sie, ze rzuci prace w Wydziale, ale powrocil jeszcze silniejszy, a przynajmniej bardziej zdeterminowany. I powiem ci teraz cos, czego nie wie nawet Ben. Tej nocy pelnilem dyzur w kwaterze glownej Wydzialu E, tej samej nocy, w ktorej Nathan przeniosl do nas Lardisa, a Ben snil koszmary o Zek. Kiedy Ben przyjechal do kwatery i zobaczylem, w jakim jest stanie... wiedzialem o Zek. Rozumiesz? Wiedzialem! Moglem mu o tym powiedziec, ale skoro on sam nie mial takiej pewnosci, to ja tez nie smialem mu o tym powiedziec. Patrzac na niego, od razu widzialem jego przyszlosc. Z jednej strony byl to najwyrazniejszy z widzianych przeze mnie obrazow przyszlosci, ale z drugiej strony sposob, w jaki to postrzegalem, byl bardzo niewyrazny. Albowiem to co widzialem, to zimna i samotna przyszlosc... Po jakims czasie na zewnatrz samochodu dowodzenia Jake zagrodzil droge Goodly'emu, mowiac: -Tak miedzy nami. Tutaj nikt nam nie przeszkadza. Czy nie masz nic przeciw temu, zebym zadal ci kilka pytan? Szczerze mowiac, wydaje mi sie, ze od poczatku jestes ze mna i chcialbym, zebys opowiedzial mi wszystko. Inni cos jeszcze przede mna ukrywaja, ale ty chcialbys powiedziec. Mam racje? Goodly usmiechnal sie, westchnal i rzekl: -Powiedzialem to, co moglem. Ale mimo ze masz racje co do tego, ze jestem z toba, a raczej ze moj talent trzyma twoja strone, nie moge ci odpowiedziec. Wydzial jest najwazniejszy, a Ben Trask to Wydzial. -No to moze na niektore pytania - nalegal Jake. - Jestes prekognita, tak? I dzieki twojemu talentowi, czyli prekognicji, mozesz dostrzegac przyszlosc? -Ogolnie mowiac, tak - ponownie westchnal Goodly - Ale jest to bardzo uogolnione pojecie, poniewaz to nie jest takie proste. -No dobrze - odparl Jake uspokajajaco. - Jednak juz mi powiedziales, ze widzisz cos z mojej przyszlosci, prawda? Powiedziales, ze przez jakis czas bede z wami, z Wydzialem E. -Tak, to prawda - odpowiedzial Goodly. -W jakim zakresie? -Nie wiem. -Dobra, czy to wynika z tego, ze po prostu Trask nie puscil by mnie wolno? -Tak, mozliwe, ze z tego wlasnie powodu - odpowiedzial prekognita. - Musial zobaczyc, jak sobie radzisz, co zabralo troche czasu. Czesciowo z tego wlasnie powodu moglem dostrzegac twoja obecnosc wsrod nas. Ale o co chodzi, Jake? Wciaz masz watpliwosci? Myslalem, ze podjales decyzje? -A moze uwaza, ze bede przydatny? - Jake zignorowal pytania Goodly'ego. - Co wiecej, moze tak naprawde chodzi o Harry'ego? -Nekroskop bylby dla nas najbardziej przydatny - przyznal Goodly. - Ale nie kaz mi wybierac. Obaj bylibyscie dla nas potrzebni. Myslalem, ze to jest jasne. -Czy ten... Harry kontaktuje sie ze mna? Znalazl sie w mojej glowie, zeby mna kierowac? - naciskal Jake. - Czy po prostu mnie wykorzystuje? -Wykorzystuje? Raczej dba o twoje bezpieczenstwo. -A to cos w mojej glowie, czy to telepatia? Telepatyczna kontrola? - rozgniewal sie Jake. -Cos podobnego do telepatii - prekognita wygladal na niepewnego. - Ale nie do konca. Harry mial na to inne okreslenie. - Mial? Dlaczego mowimy o Harrym w czasie przeszlym? - zachnal sie Jake. - Co za glupie pytanie - poniewaz nie zyje! A skoro jest martwy, to jak moze mi cokolwiek robic? Jezeli o mnie chodzi, to nie wierze w duchy. Jesli twoim zdaniem to co on robi, nie jest telepatia, to jak to nazwiesz? - Teraz i tak ta wiedza nie bylaby pomocna, nie na tym etapie. - Goodly pokrecil glowa. - Raczej stalaby sie przeszkoda, uniemozliwialaby ci zaakceptowanie... wszystkiego. Jake zaczynal sie coraz bardziej denerwowac. -Przeszkoda w akceptacji? - spytal retorycznie. - Myslisz ze do tej pory nie bylo takich przeszkod? To czyste szalenstwo! Niby kim jestem? Jakims popieprzonym medium? Czy istnieje jakis chocby najmniejszy powod, dla ktorego mialbym sie stac celem aktywnosci jakiegos umarlaka? Rozumiem, ze to, co dotychczas zobaczylem i czego doswiadczylem, jest rzeczywiste, ale nie mam pojecia, czy to, o czym mi mowiliscie, jest zgodne z prawda. Ufam swoim pieciu zmyslom, a przynajmniej ufalem. Chetnie bylbym nawet sklonny uwierzyc w to, co mi opowiedzieliscie, chocby po to, zeby nie sadzic, ze mi odbija. Ale... ale... ten Harry jest pieprzonym zdechlakiem! -Hm. W pewnym sensie jest martwy - odezwal sie prekognita rownie powaznym tonem jak zawsze. - Tylko ze Harry nie postrzegal egzystencji w kategoriach zycia i smierci. Kiedys byl naprawde dwiema osobami. Mialo to miejsce na skutek wypadku, i jego umysl faktycznie zaistnial w jego wlasnym dziecku. Pozniej przezyl jeszcze jedna przemiane. Najlepiej ja sobie wyobrazic jako metampsychoze lub... -Metampsychoze? - przerwal mu Jake. Choc nigdy wczesniej nie slyszal tego slowa, to nie mial zadnych trudnosci ze zrozumieniem jego znaczenia. - Chodzi ci o transmigracje? Wedrowke dusz? Czy on sie zajmuje przeskakiwaniem z ciala do ciala? - Twarz mlodego mezczyzny przybrala podejrzliwy wyraz. -Nie, nie w tym rzecz - zaprotestowal prekognita. -A niby w czym? Spojrz na to z mojego punktu widzenia! Koles nie zyje i jednoczesnie probuje przejac kontrole nad moim umyslem. Co nastepne? Cialo? A jesli raz mu sie uda, co myslisz, ze kiedykolwiek zechce je oddac? A co ze mna, panie cholerny prekognito? Co ze mna, do kurwy nedzy? Czy to wlasnie z tego powodu nie jestes w stanie nic powiedziec o mojej przyszlosci? Poniewaz Jake Cutter nie ma juz przyszlosci przed soba? -Uspokoj sie, na litosc boska! - Goodly wygladal na niepokojonego. - Wyglada na to, ze masz slaba pamiec, panie Cutter! -Co? - To stwierdzenie nieco uspokoilo Jake'a. - 0 co ci chodzi z ta pamiecia? -Czy to nie Harry wyciagnal cie z wiezienia? Czy nie uratowal ci dwa razy zycia, a przy okazji Liz? Jake zastanowil sie nad tym, rozluznil sie troche i odpowiedzial: -Co ten... duch zamierza ze mna uczynic? -O, byc moze na to bede mogl ci odpowiedziec - zaczal Goodly. - Nekroskop odkryl, ze ludzie po smierci robia dalej to, czym zajmowali sie za zycia. Dzieki temu odkryciu mogl korzystac z Kontinuum Mobiusa. Musisz mi uwierzyc na slowo. Najwazniejszym celem w zyciu Harry'ego bylo odnajdywanie i niszczenie wampirow. One byly znane na Ziemi jeszcze przed ta ostatnia inwazja. Mozesz mi wierzyc, ze bez Nekroskopa nasz swiat stalby sie niewyobrazalnym pieklem juz dawno temu. Tak wiec... -...Wiec uwazasz, ze bedzie robil to co wczesniej - Jake skinal glowa w gescie zrozumienia, jednoczesnie starajac sie walczyc z watpliwosciami. - Ten Harry... probuje powrocic, poniewaz w jakis sposob dowiedzial sie, ze one wrocily, i chce zabic te wampiry. Jak jakis duch, a ja... ja mam byc jego narzedziem? Prekognita wzruszyl ramionami i rzekl: -W koncu zrozumiales. VIII Spotkanie umyslow W helikopterze nr 1 lecial Jake, Trask, Liz, Goodly, Lardis oraz dwoch technikow, Jimmy Harvey i Paul Arenson. Mieli sie zatrzymac dopiero w Alice Springs ("tylko" osiemset mil dalej na wschod), gdzie zatankuja. W smiglowcu nr 2 trzeba bylo zrobic krotki przeglad, dlatego mial wystartowac godzine pozniej.-Ci w samochodach jada najpierw na poludnie do Kalgoorlie - odezwal sie Paul Arenson, niebieskooki, jasnowlosy blondyn. - Tam zaladuja sie na pociag i pojada do Broken Hill, a pozniej zwykla droga do Brisbane. Zrobia jakies dwa tysiace trzysta mil. My bedziemy na miejscu za jakies piec godzin i to z przystankiem w Alice. Ale chlopaki z ciezarowki... ciesze sie, ze nie jestem jednym z nich. Beda w drodze ze trzy albo cztery dni, a my tylko piec godzin! Jake nie sluchal szczegolow rozmowy, zwlaszcza ze mieszala sie z halasem i wibracjami helikoptera. Statek powietrzny dawal poczucie bezpieczenstwa i nie rzucalo nim wcale, ale z uwagi na przeznaczenie wojskowe, nie byl wyposazony zbyt komfortowo. Jake siedzial na podlodze w tylnej czesci maszyny, gdzie nie bylo siedzen. Jego duze, kanciaste cialo wcisnelo sie miedzy plecaki, torby i paczki z osobistymi rzeczami podroznych. Jake staral sie wyszukac wygodna pozycje dla swojego ciala. Byl bardzo zmeczony i mial nadzieje, ze utnie sobie drzemke. Dzwiek maszyny byl zbyt regularny jak na kolysanke. Od czasu do czasu docieraly do niego fragmenty przyciszonej rozmowy, slowa, ktore nie pasowaly do muzyki maszyny. Dzwieki, wibracje, slowa sprawily, ze Jake powoli i zupelnie nieswiadomie zaczal pochylac glowe. Liz Merrick siedziala przypieta pasami na fotelu strzelca. Dlugie nogi podniosla do gory i oparla na uchwycie dla strzelca. Lufa karabinu maszynowego byla opuszczona na dol i zablokowana. Niebiesko-szara, polyskujaca bron mimo bliskosci pieknego ciala Liz wygladala na niezdolna do akcji. Zasypiajac Jake zachowal pod powiekami obraz nagiej Liz z karabinem pomiedzy nogami... ...We snie, kiedy juz spal, stal sie karabinem pomiedzy jej nogami! I niech to diabli, nie pieprzyl Liz, ale byl odwrocony w strone drzwi. Ona zas nie probowala go ujezdzac, tylko strzelala z niego... objela go od tylu rekami w talii i jedna dlonia masowala mu jadra, a druga pobudzala stojacego czlonka, ktory strzelal wytryskami srebrnej, dymiacej spermy w kierunku koszmarnych wampirzych ksztaltow, powstrzymujac je przed proba wtargniecia do wnetrza helikoptera, w ktorym lecieli Liz, Trask, Goodly i reszta! Nagle Jake otrzasnal sie i obudzil. Liz wpatrywala sie w niego z plonacymi policzkami, polotwartymi ustami i szeroko otwartymi oczami. Jake nie potrzebowal dyplomu z psychiatrii czy parapsychologii, zeby odgadnac, co sie stalo. Czy to w roli swiadomego podgladacza, czy przypadkowego widza, Liz widziala jego sen, a przynajmniej ostatnia scene. Ponownie ujawnila sie stlumiona na jakis czas obawa, a wlasciwie podejrzenie, ze Ben Trask wykorzystywal go, co wiecej, ze wykorzystywal Liz jako rodzaj przynety lub marchewki, ktora miala mu uprzyjemniac czas. W tym punkcie mogl miec racje, ale mogl sie tez mylic. Jesli jednak Liz byla marchewka, to co bylo kijem? -Ja... ja... - niemal bezglosnie zaczela Liz, jednoczesnie z zawstydzeniem zdejmujac nogi z podporki strzelca i siadajac prosto na siedzeniu. -Swietnie ci idzie! - Jake skierowal mysl w jej kierunku. Po ruchu jej glowy widzial, ze odebrala przekaz. - Odpierdol sie ode mnie! Potrzebowal troche czasu na uspokojenie, po czym zasnal ponownie... Docieraly do niego strzepy rozmowy. Tylko czy przez sluch, czy wprost do umyslu? Moze wciaz znajdowal sie w umysle Liz, nie budzac podejrzen dziewczyny, ona zas stala sie czyms w rodzaju przekaznika. W ostatnich dniach Liz dostroila sie do Jake'a i calkiem mozliwe, ze technika nadawania, ktora zastosowala w stosunku do Bruce'a Trenniera, udoskonalila sie. Moze byl to rodzaj rekompensaty z jej strony, zaproszenie Jake'a do rozmowy. Do rozmowy na jego temat. A moze bylo to cos calkowicie innego? Przyciszony glos Traska: Ale dlaczego on? Lardis Lidesci: A czy odpowiedz na to pytanie ma jakies znaczenie? skoro Jake zostal wybrany, to po prostu jest wybrancem. Ian Goodly: Widze pewne podobienstwa. Na przyklad cechy charakteru, to, w jaki sposob Jake mysli, a takze fizyczne podobienstwo. Jesli spojrzec na niego, to rzeczywiscie nie widzimy Harry'ego, ale faktem jest, ze za Nekroskopem trudno bylo nadazyc. Moze powinnismy sie zastanowic nad tym, jak Harry go postrzega. Bo tutaj sa podobienstwa. Trask: Mow dalej. Goodly: Po pierwsze obaj stracili tych, ktorych kochali. Ich milosci zostaly zamordowane. Trask: I na tym sie to konczy. Jesli chodzi o ukochana, ktora zostala zamordowana, to mozesz mnie tez zaliczyc do tego grona. Tylko gdzie sie podziala skromnosc Harry'ego? Jake jest nieokrzesany, grubianski, obrazalski i nieopanowany. Goodly: Nieokrzesany? W niektorych okolicznosciach taka cecha jest bardzo przydatna. Myslisz, ze Nekroskop wybralby do takiej roboty jakiegos mieczaka? Trask: Chodzi ci o to, ze to twardziel? Czlowiek zdolny do zabojstwa, jesli ma powazne powody? Lardis: Mysle, ze to dobry wybor. Ja go lubie! Powtarzam, jesli taki jest wybor Harry'ego, to ja sie z nim zgadzam. Trask: No coz... w pewnym zakresie moze byc. Zrozumcie mnie dobrze, nie kwestionuje wyboru Nekroskopa, po prostu go nie rozumiem. Odnosze wrazenie, ze on jest gotow walczyc z nami, a nawet z Harrym. Goodly: Tez tak uwazam! Ale pominawszy jego maniery oraz agresywne tendencje, wciaz dostrzegam podobienstwa! Trask, z powatpiewaniem: Jeszcze wiecej podobienstw? Goodly: Jak najbardziej. Harry tez wierzyl w zemste. Nie pamietasz? Oko za oko? Byl jeszcze chlopcem, kiedy ruszyl na Dragosaniego. Jesli podobienstwa przyciagaja sie, to wiem, dlaczego Harry moglby ciagnac w strone tego faceta. I powiem ci jeszcze jedno: jesli chcialbys, zeby Jake byl zaangazowanym czlonkiem naszego zespolu i zeby oddal sie naszej pracy, to moglbys po prostu poszukac tego Luigiego Castellana. Trask: A potem co? Wypuscic na niego Jake'a? Goodly: Castellano to smiec i czas go uprzatnac, chyba mamy podobne zdanie na ten temat. Mysle, ze Jake i tak bedzie na niego polowac, przez co Castellano bedzie przeszkadzac w naszej pracy. Gdybysmy sie jednak tym zajeli... to zniknelaby przeszkoda. Zyskalibysmy takze wdziecznosc Jake'a. Trask, nieco zdziwiony: No pieknie! Posluchajcie tego oprawcy! Jednak masz racje, sprawdzimy to. Poprosimy Interpol oraz innych zagranicznych przyjaciol. Moze wystarczy, jesli postawimy Castellana przed sadem. Goodly: Nie, nie wystarczy. Wystarczy dopiero wtedy, jak Castellano zostanie trupem. Wiesz rownie dobrze jak ja, w jaki sposob Jake rozprawil sie z pozostalymi ludzmi z jego gangu. Myslisz, ze bedzie zadowolony z tego, ze boss siedzi sobie w komforcie i ciepelku za kratkami? Lardis: Powtorze glosno, na wypadek gdybyscie nie uslyszeli wczesniej: Lubie Jake'a Cuttera. Podobnie jak Liz. Liz, gwaltownie: Nie! Ja nie! Nie, niespecjalnie. Lardis zasmial sie polgebkiem. Nastepnie zapadla cisza, ciemnosc poglebila sie i Jake odplynal w swiat snow. Zimne prady uniosly go w jakies nieznane, a jednoczesnie bliskie sercu strony... Brzeg rzeki, ponizej trawiastej krawedzi z wystajacymi korzeniami. Woda wiruje i zakreca, tworzac niewielkie wiry. Na brzegu siedzi chlopczyk, pochyla sie niebezpiecznie do przodu i macha nogami nad powoli przeplywajaca i wirujaca woda. Lokcie oparl na kolanach, a dlonmi podparl brode. Wyglada tak, jakby z kims rozmawial. Moze mowi do siebie. Pada na niego cien Jake'a. Chlopiec odwraca sie i patrzy do gory. Wydaje sie, ze nie jest zdziwiony obecnoscia Jake'a (podobnie jak Jake). Przeciwnie, usmiecha sie ledwie widocznym, bolesnym usmiechem, w ktorym jednak widac bylo szacunek dla goscia. -Czesc! A wiec przyszedles. Moze usiadziesz i pogadamy chwilke? -Nie... nie chcialbym ci przeszkadzac! - odpowiedzial Jake, nie bardzo wiedzac, co odpowiedziec. A poniewaz nie wiedzial takze, co robic w tej sytuacji, poszedl za sugestia chlopca i usiadl. - Myslisz, ze to mozliwe, ze juz sie gdzies spotkalismy? - spytal Jake, czujac sie coraz dziwniej w tej sytuacji. Jednoczesnie zaczal uwazniej przygladac sie chlopcu. Po chlopcu widac bylo, ze niedawno stoczyl bojke, ale nie wygladal na poruszonego lub zajetego czyms szczegolnym. To moglby byc zupelnie zwyczajny, przecietny chlopiec, jednak Jake mial odmienne przypuszczenia. Mial jedenascie moze dwanascie lat, wlosy w kolorze piasku, byl szczuply, a mimo to z trudem miescil sie w swojej starej i uzywanej juz przez kogos szkolnej marynarce. Brakowalo gornego guzika od bialej niegdys koszuli, ktora wystawala z szarych, flanelowych spodni. Na nosie chlopca znajdowaly sie okulary, male, okragle okna, przez ktore spogladaly na swiat niebieskie oczy w mieszance zdziwienia i nieokreslonego wyczekiwania. Chlopiec nagle zorientowal sie, ze Jake uwaznie sie mu przyglada. Spojrzal po sobie, zmarszczyl nos z niesmakiem i powiedzial: -To szkolne przepychanki, robota wielkiego Stanleya Greena. Na ustach mial skrzepla krew, dokladnie w kaciku ust, ale w jego rozmarzonych oczach nie bylo widac strachu. Wlasciwie to oczy wygladaly starzej niz cala reszta i Jake pomyslal, ze gdzies tam musi znajdowac sie calkiem dojrzaly umysl. Jednak z pewnoscia nie byl w stanie odgadnac, jak bardzo dojrzaly lub inaczej mowiac, jak madry jest ten umysl. A poniewaz chlopiec nie odpowiedzial jeszcze na pierwsze pytanie (czy sie juz nie spotkali gdzies), Jake poczul przymus przypomnienia o tym pytaniu. -No to jak, synu? -Synu? - padla odpowiedz po dluzszej chwili. Chlopiec pochylil glowe na bok. - Zastanawiasz sie, czy sie juz nie spotkalismy? No wiec nie poznalismy sie, jeszcze nie. I prawde mowiac, nie bardzo mi sie podoba, gdy mowisz do mnie "synu". To tak, jakby -jakby to ujac - zastanawiac sie nad tym, co bylo pierwsze: jajko czy kura - w jego odpowiedzi nie bylo wrogosci. - Co? - zdziwil sie Jake. - Znowu ktos bawi sie w zagadki? Mam dosyc tej zabawy. -Ale to taka wspaniala przygoda - odpowiedzial chlopiec, a jego glos wcale nie brzmial dziecinnie, choc byl to niewatpliwie glos dziecka. - Cala zabawa polega na rozwiazywaniu zagadek. - Usiadl prosto i spojrzal w oczy Jake'a, a moze nawet glebiej. - A wiec to jestes ty. Miales ostatnio klopoty, co? -Wygladasz na kogos, kto wie, o co tu chodzi - odpowiedzial Jake. - Moze podzielisz sie ta wiedza? - Czasem sny przynosza odpowiedzi na nurtujace pytania. -Prosze bardzo - skinal glowa chlopiec. - Juz ci mowie: masz z tym klopot. Ale jest w tym tyle samo twojej winy, co mojej. Twoj umysl bardzo sie opiera. A ja nie mam zbyt wiele umyslu! Z drugiej strony mam go sporo, tyle ze nie w jednym miejscu, nie przez caly czas. Oczywiscie, ze wiem - to znaczy wiedzialem - sporo. Lecz to co zapamietalem lub to co zapomnialem jest calkowicie przypadkowe. Cos jak amnezja lub ciezki przypadek bladzenia umyslu. Ale to tez nie to. Widzisz, tak naprawde to nie znajduje sie w tym miejscu lub mowiac prosciej, nie jestem tutaj w calosci. Co oznacza, ze chociaz nie zrobie czegos na sto procent zle, to takze moge tego nie wykonac dobrze w calosci. Dlatego potrzebuje skupienia. Ale teraz, z uwagi na fakt, ze postanowiles sie mnie pozbyc, bedzie nam trudno razem wspolistniec, zwlaszcza dla mnie bedzie to trudne. Jak dlugo jeszcze chcesz mi zamykac drzwi przed nosem, Jake? -Kim jestes? - spytal Jake, czujac zarazem dziwne dzwonienie na szczycie czaszki. Bylo tez cos jakby negatywne deja vu: ze to nie on byl w tym miejscu wczesniej, ale chlopiec juz to kiedys przezywal - tutaj lub w innym miejscu. Na dodatek Jake czul, ze wie, gdzie przebywal jego rozmowca. Jednak chlopiec zachmurzyl sie i poczul sie rownie niepewny jak Jake. -Jestem... po czesci wszystkimi ludzmi i obiektami - powiedzial. - Jestem Alec, Nestor, Nathan, kim chcesz. Jest we mnie cos z Faethora lub bylo czy bedzie. Z kolei cos ze mnie miesci sie w wielkiej liczbie osob. Wszystko zalezy od czasu, daty, miejsca. No bo czas jest wzgledny. To co bedzie, juz bylo, spytaj ktoregokolwiek prekognite. -Jestes duchem, o ktorym wszyscy mi opowiadali! - stwierdzil Jake. -A ty jestes gadzetem - odparl Harry. -Ale nie chce nim byc! - Jake czul, ze cos ciagnie nad brzeg rzeki; chcial odskoczyc, ale nie mogl sie poruszyc. Ten sen, wlasciwie koszmar, byl jednym z koszmarow, w ktorych chociaz starasz sie ze wszystkich sil, to nie jestes w stanie uciec pogoni. -Nie scigam cie - zaprzeczyl mlody Harry. - To ty mnie gonisz. A wlasciwie oganiasz sie przede mna! -Ale ty scigasz moj umysl i moje cialo! - krzyknal Jake. Chlopiec, Harry-ze-snu, duch (ktory zaczal wygladac coraz bardziej eterycznie, jak niesubstancjonalny dym) z desperacja potrzasnal swoja prawie niematerialna glowa. -To nie ja, Jake. To Wampyry chca twego umyslu, ciala i duszy. Tylko ja czy raczej tylko my mozemy je powstrzymac przed tym aktem. Wiec nie oddalaj sie ode mnie, Jake. Nie walcz ze mna! Nagle Jake uswiadomil sobie, ze faktycznie byl w stanie walczyc i sprawiac, ze ten ktos oddalal sie. -Ja... to potrafie? -Prawie ci sie udalo! - westchnal Harry. - Byc moze bylo to dla ciebie zbyt dziwne, w zlym miejscu i czasie. Myslalem, ze taki chlopiec nie wyrzadzi ci zadnej krzywdy. -Tylko ze to jest dziecko, ktore mowi jak dorosly mezczyzna. - Jake zatrzasl sie. - Chlopiec, ktory ma oczy niewinnego dzieciatka, ale mowia przez niego cale wieki? Chlopiec zdolny do metampsychozy - obecny w moim umysle wlasnie teraz - gdy jestem niczym bezradne, bierne naczynie? -Wcale nie jestes tak bezradny, jak mowisz - odrzekl Harry z nutka podziwu w glosie. - Masz piekielnie uparty umysl, z dobra zaslona, ktorej nigdy nie potrzebowales uzywac ani nawet nie podejrzewales, ze ja posiadasz. Jednak przeniesienie umyslu nie jest czyms, co mam... na mysli? Sporo przezylem, Jake, wiele wcielen - wciaz moge sie wcielac - ale zajmijmy sie toba. Dobra, zajmijmy sie czyms innym... Jeszcze niedawno polyskiwaly cieple wieczorne promienie slonca, ktore przechodzily przez drzewa na przeciwleglym brzegu i osadzaly sie na wodzie, blyszczac w nurcie rzeki. W jednej chwili zrobilo sie zimno i ciemno. Ziemia byla zmrozona, a rzeka zamienila sie we wstazke lodu, zamarznieta i nieruchoma. Na niebie omiatanym wiatrem zawisl ksiezyc w pelni. Sciezka wzdluz rzeki przechadzali sie Jake i chlopiec. Tylko ze chlopiec nie byl juz po prostu chlopcem, ale mlodziencem. -Teraz to juz inny czas - odezwal sie Harry. - Ale mniej wiecej to samo miejsce. Ta sama rzeka. Wrocilismy tutaj. - Pokazal palcem w kierunku, z ktorego przyszli. Kilkaset jardow w dol rzeki bylo miejsce, gdzie siedzieli na brzegu. - To bylo lato i rozmawialem z moja matka, kiedy sie zjawiles. Teraz mamy... minelo kilka zim od tego czasu. Zblizylem sie wiekiem do ciebie, wiec mozliwe, ze bedzie nam latwiej sie dogadac. -Zblizyles sie do mnie wiekiem? - pomyslal Jake. - Jestes znacznie silniejszy. Twoj uscisk jest bardzo mocny, ciekawe o ile mocniejszy jest twoj umysl. Ale Harry tylko pokrecil glowa z niezadowoleniem. -Ukrywanie mysli nic ci nie pomoze. Juz tu jestem, pamietasz? Jestem przynajmniej w terazniejszosci, o ile mozesz mnie zaakceptowac. -O Jezu - jeknal Jake. - To jakis koszmar! Kiedy sie obudze, to nie uwierze w to! -Tego wlasnie sie obawiam - odezwal sie Harry. - Co gorsza, mozesz tego nawet nie zapamietac. To dlatego musimy zrobic wszystko teraz, gdy jest to jeszcze mozliwe, i miejmy nadzieje, ze to zachowa sie w twoim umysle. -Wszystko? -O ile mi zaufasz - odparl Harry. - Dopoki nie zaistnieje pewna kontynuacja. Na razie zaczynamy i zaraz konczymy. Nigdzie nie dojdziemy, dopoki wszystkiego sie nie dowiemy! No i... nie pomoge ci, dopoki nie zaufasz! -Mam wierzyc w duchy? -Nie jestem duchem. Przynajmniej nie calkiem. Jake, nie uwierzysz, naprawde nie uwierzysz, ile razy mi sie to juz zdarzylo! Wielu bylo przed toba, ktorych rownie trudno bylo przekonac. Harry mowil, a Jake skorzystal z okazji, zeby mu sie przyjrzec. Niewatpliwie byl to ten sam chlopiec co wczesniej, teraz mial jakies dziewietnascie albo dwadziescia lat. Jego jasne wlosy przypominaly fryzure Clinta Eastwooda z czasow, gdy przed trzydziestoma laty wystepowal w westernach. Tylko ze mial inna twarz, ktora pelna byla naiwnego i niewinnego chlopiecego wyrazu. Najbardziej interesujace byly oczy Harry'ego Keogha. Kiedy patrzyly na Jake'a, wydawalo sie, ze widza na wylot (klasyczna cecha esperow, czego wlasnie dowiedzial sie Jake). Byly przy tym niesamowicie niebieskie, zdumiewajacy, pozbawiony koloru blekit, ktory zawsze wyglada tak nienaturalnie, ze patrzacy jest przekonany, ze posiadacz tych oczu musi nosic szkla kontaktowe. Ponadto bylo w tych oczach cos, co mowilo, ze te oczy widzialy o wiele wiecej, niz moglby zobaczyc jakikolwiek dwudziestolatek. Mimo wszystko Jake'owi latwiej bylo akceptowac te wszystkie dziwactwa, poniewaz byl to tylko sen. A skoro ten duch czy "cos" bylo w nastroju do pogaduszek, to czemu z nim nie porozmawiac? -Skoro przekonywanie ludzi to tak ciezkie zadanie, dlaczego wpedzasz sie w klopoty? - zapytal swego dziwnego towarzysza. Zatrzymali sie wlasnie przed brama w murze ogradzajacym ogrod. Swiatla w pokoju na parterze rzucaly czarne cienie na zwirowa sciezke prowadzaca do domu... byly to cienie ludzi. Pojawily sie tylko na chwile, po czym zatrzasnely sie drzwi na patio, na okno zas pospiesznie opadla zaluzja. Harry nie odpowiadal przez dluzsza chwile; stal jak zamurowany i patrzyl na dom. Po dluzszej chwili odpowiedzial: -Poniewaz bylem na poczatku i musze byc na koncu... Nie mozemy tutaj zostac. W tym domu sie urodzilem. Moj ojczym mial gosci - Borysa Dragosaniego oraz Maxa Baru -pozniej to ja go odwiedzilem. Dzis jest ta noc, kiedy go zabijam. Ale to sa sprawy, ktorych jeszcze nie wolno ci zobaczyc. -Zabiles go? - Jake poczul, ze chlod powietrza nie byl powodowany wylacznie niska temperatura. -Tak, zabije - odpowiedzial Harry. - Ale nie chce na to patrzec i nie chce tez, zebys ty na to patrzyl. Musimy juz isc. Do innego miejsca i czasu. Masz ochote? - A czy mam jakis wybor? -Zawsze mozesz sie obudzic, ale odradzalbym to! I tak bylo ciezko do ciebie dotrzec. A skoro jestes tak wystraszony... -Wystraszony? - przerwal mu Jake, duma dawala znac o sobie. - Moze sie boje, ale jestem takze zaciekawiony, i to bardzo. Chce wiedziec, o co w tym wszystkim chodzi. A poniewaz oni mi tego nie powiedzieli... -Oni? -Ben Trask i jego ludzie - odparl Jake. -Aha! - powiedzial Harry, kiwajac glowa i usmiechajac sie ze zrozumieniem. - Moglem sie tego domyslac. Mysle, ze wiem dlaczego. Juz wczesniej o nich wspominales. No i oczywiscie za pierwszym razem, gdy dostrzeglem twoja obecnosc, wyslalem cie do kwatery glownej Wydzialu E. Ale to bylo kiedys. Czas ruszac. Poniewaz przez wiele lat tutaj byl moj dom, to zapewne jeszcze wrocimy. Tylko ze... trafilismy tu lata temu i nie wiem dlaczego. To chyba przez moja pamiec, ktora jest niekompletna. Widzisz, ja sam jestem niepelny! Jestem tutaj, ale nie w calosci. Prawde mowiac, nigdzie nie ma mnie w calosci. Przyciagaja mnie tylko najmocniejsze miejsca i czasy. -Moze to jest taka wariacja na stary temat - rzekl Jake. - Zabojca powraca na miejsce - czas - zbrodni! -Bardzo madre - powiedzial Harry. - W pewnym sensie masz racje. Przyciaganie poteznych miejsc i czasow. To mozliwe. Ale czy chodzi tu o zabojce? - wzruszyl ramionami. - Trudno temu zaprzeczyc i nie bede teraz tego wyjasniac. W tej chwili to nie jest dobry czas dla mnie. Tak wiec chcialbym cie jeszcze raz zapytac... -Tak, mysle ze tak - uprzedzil go Jake. -Doskonale - skinal glowa Harry. - Tym razem sprobuje z niewinnym miejscem. -Zanim tam ruszymy - wtracil szybko Jake - czy moglbys odpowiedziec mi na jedno lub dwa pytania? Poki stoje jeszcze na ziemi. -Dziwie sie, ze nie zadales mi tych pytan wczesniej - odpowiedzial Harry. Z lekiem patrzyl przez krate bramy na dom. -Dlaczego ja? - spytal Jake. - Dlaczego nie ktos z Wydzialu E? Oni z pewnoscia latwiej by zaakceptowali twoja obecnosc. Z tego co o tobie slyszalem, to oni cie uwielbiaja. -Ale ty jestes mlody. Jestes na tyle silny, zeby stawic czola temu, co nadciaga. Ben Trask i pozostali sa juz starzy. No i nie potrzebuja... -Tak? -Odkupienia? Nie, to nie to. Powiedzmy, ze oni nie maja klopotow. Wiedza, co maja do roboty. Ale ty jestes pelen pomieszania. Jest w tobie wiele gniewu, to wybuchowa sila. I to wlasnie jest potrzebne. Musimy z tego skorzystac, ale skorzystac we wlasciwy sposob. -A wiec zostalem wybrany, poniewaz potrzebuje zbawienia? - skrzywil sie Jake. - A jesli ja nie chce zbawienia? Wciaz mam cos waznego do zalatwienia. Tak czy inaczej zajme sie tym. Tak wiec moze sie okazac, ze dla mnie pewne rzeczy sa wazniejsze niz dla ciebie. -Widzisz, nie moglem zignorowac czegos, co zobaczylem w Kontinuum Mobiusa. Patrzac na linie biegnace w przyszlosc i w przeszlosc, zobaczylem, jak twoja niebieska linia krzyzuje sie z czerwona linia wampirow w miejscu, gdzie sie z nimi spotkasz. Niektore z ich linii przygasaly i znikaly, twoja zas biegla dalej. Nie moglem tego zignorowac, Jake. Chce byc pewien, ze niebieska linia bedzie biec dalej. -Dla mnie to nie ma zadnego sensu - Jake z niedowierzaniem pokrecil glowa. -Ale bedzie mialo, gdy zrozumiesz Kontinuum. Kiedy bedziesz nim kierowac. Gdy bedziesz potrafil rowniez... cos innego. -Kierowac tym? Tym... czyms, co pozwala sie przemieszczac z miejsca na miejsce? Chcesz powiedziec, ze to ma jakies uporzadkowanie? Ze moge to kontrolowac? Co do "innych rzeczy" zaczynam sie niepokoic, poniewaz gadasz jak ci goscie z Wydzialu E. -Jak ci idzie z matematyka? - Harry odwrocil sie plecami do domu. -Z matematyka? - zdumienie Jake'a bylo coraz wieksze. - No, liczenie i tak dalej. -Nie zajmuje sie wydawaniem reszty, jezeli ci o to chodzi. -Powinnismy porozmawiac z Mobiusem - rzekl Harry. - Ale to niemozliwe. W tym problem. Bedziemy musieli uczyc sie przez nasladownictwo. Ode mnie. A to moze byc problematyczne, poniewaz moja wiedza jest instynktowna, intuicyjna. - I niezbyt dokladna - zauwazyl Jake. - Byc moze takze niebezpieczna. Co mi przyjdzie ze skakania, jesli nie wiadomo, dokad sie doleci? -Alez wiadomo. -Nie tym razem! - Jake wskazal dom. - Sam to powiedziales. -Hm - Harry pokrecil glowa. - Niezle zamieszanie. Zapominasz, ze to tylko sen i to twoj sen! Moge kierowac twoimi podswiadomymi myslami, ale nie kieruje caloscia. Jestem drugim pilotem. Gdzies gleboko to ty chcesz sie dowiedziec o mnie, o moich czasach, historii, moich miejscach. Kieruje toba potrzeba wiedzy. Pomoz mi troche w tym ruszeniu cie z miejsca, dobrze? Tutaj nie jestem w stanie dosc dobrze sie skoncentrowac. Nie czuje sie tutaj dobrze. -Za pierwszym razem nie potrzebowales pomocy - przypomnial mu Jake - kiedy przeniosles nas z dziennego swiatla w ciemnosc nocy, z brzegu rzeki w to miejsce i... -I kiedy tego nie oczekiwales - podkreslil Harry. - Ale to twoj umysl. On sie opiera - sprzeciwia sie metafizycznym wplywom - i przez caly czas opor wzmaga sie. Byc moze byl to kolejny powod, ktory przyciagnal mnie do ciebie. Masz bardzo rzadki talent, ktory powinien sie rozwijac. W rzeczywistosci bardzo duzo ludzi posiada jakis nadzwyczajny dar, ktory jest z reguly ukryty i nikt go nie rozwija. Przypuszczam, ze te talenty stana sie coraz powszechniejsze. Na tym polega ewolucja, tak bylo ze mna i tak samo stalo sie w Krainie Gwiazd. Zaslony Cyganow sa bardzo mocne. Gdyby takie nie byly, Cyganie wygineliby. W twoim wypadku ten talent byl uspiony i czekal na sposobnosc do ujawnienia sie. Ale teraz, po przebudzeniu - byc moze na skutek kontaktu ze mna lub zlota strzalka - albo przez ludzi z Wydzialu E... -Strzalka? Wowczas to naprawde byles ty? - Jake probowal pojac chocby najdrobniejsza czastke z tego wszystkiego. -Czesc mnie, cos ze mnie. Swiadomosc, Jake, swiadomosc! Czy wiesz, jak najlatwiej namagnetyzowac kawalek zelaza? Wrzucasz je miedzy silne magnesy! A co do ciebie... -To zostalem wrzucony na gleboka wode - powiedzial Jake. -Na to wyglada - pokiwal glowa Harry. - Jesli zrelaksujesz sie na chwile, to bedziemy mogli kontynuowac podroz. I Jake zrelaksowal sie... Kazdy zdenerwowalby sie gwaltowna zmiana miejsca i czasu, od slonecznego dnia nad rzeka poprzez zimowy blask ksiezyca do nocnej lampki w pokoiku na poddaszu. Byloby to niepokojace nawet, gdyby taki byl plan. Ale tym razem cos sie nie udalo. W pokoiku znajdowal sie tylko sniacy i nie bylo widac nawet sladu gospodarza (a moze ducha gospodarza?) Jake jednak byl jedna z tych nielicznych osob, ktore potrafily odroznic sen od rzeczywistosci, i dlatego nie odczuwal niepokoju. Bylo mu nawet milo. A raczej byl z jednej strony zadowolony (poniewaz sen wyrwal sie spod kontroli), a z drugiej strony byl zawiedziony. Wlasnie zaczynal wierzyc ze w koncu dowie sie czegos konkretnego... -Wciaz sie dowiadujesz - odezwal sie Harry. Zdziwiony Jake rozejrzal sie dookola. Spojrzenie zostalo jednak rzucone zbyt szybko, wiec niczego nie zauwazyl. Jednoczesnie dotarlo do niego, ze nie tyle uslyszal glos Harry'ego, ile go poczul. -Telepatia? - powiedzial na glos. - Czy to oznacza, ze to nie twoja sprawka? Tak czy owak gdzie jestes? -Tutaj - rzekla Harry. - Wessalo mnie w najniewinniejsze z miejsc. Przynajmniej jesli chodzi o kwestie czasu. To "tutaj" wytyczalo wyrazniejszy kierunek niz ktorykolwiek z glosow. Jake zauwazyl, czego nie zobaczyl za pierwszym rzutem oka. Dzieciece lozeczko stojace w rogu pokoju, pod skosem dachu. Pochylajac glowe Jake podszedl do lozeczka. W srodku znajdowalo sie dziecko; dziecko rozkopalo sie i lezalo nagie, majac na sobie tylko pieluche. Mialo anielska twarz, a oczy... -To ty? - powiedzial Jake. -Inne czasy, inny Harry Keogh - odezwal sie Harry. -Ty jako niemowlak? -Kiedys nim bylem! Ale ten, na ktorego patrzysz, to... nie ja. Z drugiej strony jestem tam. Byl to czas, kiedy bylem bezcielesny, a umysl mojego syna byl jak czarna dziura. Wessal mnie i przechowal do czasu, az nie moglem zostac kims innym. -On... on ma twoje oczy - zauwazyl tylko Jake, poniewaz zupelnie nie wiedzial, co odpowiedziec. Jednoczesnie przypomnialo mu sie, ze Ian Goodly probowal powiedziec mu cos podobnego. -Ma tez moj umysl! - odpowiedzial Harry, szczesliwie, a moze nieszczesliwie, gugajac w swoim lozeczku. - Moj i swoj, oba umysly. O ile sie nie myle, to zjawilismy sie w bardzo niewlasciwej chwili. -Znowu? -Poszukiwalem niewinnosci i znalazlem ja. Ale jesli mam racje, to ten stan wlasnie sie konczy. Juz za chwileczke Harry Junior wyruszy w swiat i stanie sie Mieszkancem. Co z kolei oznacza... W pokoju obok rozlegl sie krzyk kobiety. Krzyk krancowego przerazenia! -Spokojnie - rzekl Harry, choc prawde mowiac w jego glosie slychac bylo ponaglenie. - To jego matka. Wszystko jest pod kontrola. My tez sie stad wynosimy. Ale przedtem Jake, potrzebuje imiona tych najezdzcow, stworow, ktore zetknely sie z twoja linia zycia w czasie Mobiusa. Mysle, ze bede mogl pojsc sladem ich dziejow i odkryje ich slabe punkty. Moze wymysle sposob, w jaki z nimi postapic. (Z sasiedniego pokoju dobiegly odglosy demolowanych mebli, a potem pojedynczy krzyk: Nie! Po nim gluche uderzenie, stlumiony jek i cisza... przez chwile. Potem kroki i ochryple dyszenie, dzwieki podobne do odglosow wydawanych przez dzikie zwierze. Duze zwierze.) -Ich imiona! - krzyknal Harry wewnatrz glowy Jake'a. -Imiona? - odparl Jake. Jego oczy byly utkwione w drzwiach do sasiedniego pokoju. - Lordowie Malinari i Szwart oraz Lady Vavara. Wampyry z Krainy Gwiazd. - Rownie latwo moglby wypowiedziec inwokacje. Drzwi otworzyly sie do srodka z taka gwaltownoscia, ze niemal wypadly z zawiasow. W jednej chwili sen Jake'a zamienil sie w piekielny koszmar! -Co to do chole...?! - wydusil z siebie. -Julian Bodescu! - westchnal wewnatrz umyslu Jake'a Nekroskop. Stojace w drzwiach monstrum bylo lub kiedys bylo mezczyzna. Mialo na sobie ubranie i stalo wyprostowane, pochylone troche do przodu. Jego rece byly... dlugie! Dlonie na koncach rak byly ogromne i szponiaste, z wystajacymi pazurami. Twarz potwora byla niesamowita. Moglby to byc pysk wilka, ale bez siersci, ponadto wystepowalo kilka anomalii wskazujacych na zwiazek z nietoperzem. Stwor - Julian Bodescu? - zignorowal Jake'a i doskoczyl do lozeczka. Pochylil sie nad lozeczkiem, a swiatlo w jego oczach lub jego oczy rozblysly siarka, piekielnym ogniem podsycanym bliskoscia zdobyczy! Szponiaste lapska juz siegaly po bezbronne niemowle. Jake probowal siegnac po bron. Klnac pod nosem, ruszyl do ataku... a przynajmniej zrobilby tak, gdyby jego nogi nie byly przytwierdzone do podlogi. -Mily gest, ale nieprzydatny - rzekl Harry. - W swiecie jawy na pewno bys zginal! To scena z mojej przeszlosci, Jake. Jak widzisz, przezylismy to, zarowno moj syn, jak i ja, jednak widze, ze twoj sen sie konczy. Powiem ci jeszcze na odchodnym: nastepnym razem postaraj sie byc latwiejszy w kontakcie... Obraz wykrzywil sie i zaczal zanikac, a Jake zaczal lepiej odczuwac wlasne cialo. Staral sie nim poruszyc, chocby jednym miesniem, ale nie dawal rady. Stal bez ruchu, nadal chcac pomoc dziecku pomimo ostrzezen Nekroskopa. Chcial krzyknac, ale z gardla wydobylo sie tylko jakies charczenie. Wszystko sie rozpuszczalo. Przerazenie i krancowy strach moga obudzic kazdego, nawet gdy wie, ze to tylko sen. Ostatnia rzecza, jaka Jake zobaczyl, byla bestia: padla na kolana przy lozeczku i z wsciekloscia darla na strzepy posciel. Jednak dziecka nie bylo widac, nawet najmniejszego sladu... Jake wydal cichy okrzyk zadowolenia i obudzil sie. Na chwile przed obudzeniem sie uswiadomil sobie albo dotarla do niego wiadomosc, gdzie teraz jest dziecko. Oczywiscie w Kontinuum Mobiusa. A gdziezby indziej? CZESC TRZECIA: Poczatek I Przemyslenia Liz zauwazyla, ze z Jakiem cos sie dzieje, i przeczolgala sie do czesci bagazowej smiglowca. Przykucnela obok Jake'a i zaczela nim potrzasac.-Jake! Jake, obudz sie! Jake, otwierajac oczy, jednoczesnie odepchnal jej rece i chwycil ja za nadgarstki. -Krzyczales przez sen - tlumaczyla sie. - A teraz sprawiasz mi bol! Puscil jej rece, podciagnal sie i przybral bardziej pionowa pozycje. -Co? Krzyczalem? - wymamrotal. Oczywiscie, ze krzyczal, poniewaz snil mu sie koszmar. -A co takiego krzyczalem - spytal nieco zbyt pozno, poniewaz wraz z wybudzaniem sie zanikalo wspomnienie koszmaru. Rozejrzal sie dookola - po paczkach i wnetrzu helikoptera, spojrzal na twarze ludzi zwroconych ku niemu - i zorientowal sie, gdzie sie znajduje. Kiedy wyraz strachu ustapil z jego twarzy, zastapilo go zatroskanie. Na twarzy mial krople potu, chociaz wcale nie bylo goraco w tym... pojezdzie. Co to? Ach, helikopter! Jeszcze nie odzyskal pelni orientacji i wszystko bylo nie calkiem rzeczywiste. Nagle zorientowal sie, ze zmienil sie sposob pracy silnikow. Najprawdopodobniej ladowali w Alice Springs. -Nie wiem, o czym krzyczales - odpowiedziala Liz. - Zasadniczo bylo to niezrozumiale. - Podeszla do swojego siedzenia i zapiela pasy. - Dopiero tuz przed obudzeniem wymieniles Szwarta, Malinariego i Vavare. Strasznie sie tez rzucales. To byl koszmar, Jake. Tak. Wampyry! Ich szponiaste lapy siegajace po zycie niewinnego niemowlaka. -Julian Bodescu! - wyrzucil z siebie Jake, rzucajac glowa, jakby go ktos uderzyl w twarz. - Czy ktos wie, kim byl Julian Bodescu? - Ale koncowa scena blakla, podobnie jak reszta koszmaru. Jednak na przednich siedzeniach Ben Trask i Ian Goodly wymienili ze soba dyskretne, ale tez pelne zdziwienia spojrzenia, jednak nic nie powiedzieli... a przynajmniej do czasu ladowania i mozliwosci skorzystania z przechadzki, i wyprostowania kosci... Jake i Lardis siedzieli w prawie pustym barze, przezuwajac orzeszki i popijajac z duzych kufli. Liz, Trask i Goodly siedzieli przy malym stoliku, przed nimi staly mniejsze szklanki, i jedli sandwicze. Wielki wentylator mieszal powietrze nad glowami, utrzymujac znosna temperature. Ale nawet rodowici Australijczycy byli spoceni. Takie bylo lato w tym roku. El Nino wszystko wysuszal. Lardis oblizal wargi z aprobata, westchnal i zwrocil sie do Jake'a. -To musi byc naprawde jedno z nielicznych dobrodziejstw twojego swiata. - Jednoczesnie zauwazyl, ze barman obdarzal go ciekawskimi spojrzeniami. - Eee. To znaczy w Australii. Jedno z prawdziwych dobrodziejstw Australii. Ci Australijczycy z pewnoscia wiedza, jak sie warzy dobre piwo. Barman uwaznie przyjrzal sie Lardisowi i rzekl: -Tez widzialem ten film, dawno temu, gdy bylem jeszcze dzieckiem. Ale to nie wplynelo na moj sposob ubierania sie! -Co? - zdziwil sie Lardis. -Krokodyl Dundee! - barman pokrecil glowa. - Jezu, co to sie porobilo z tymi turystami. Czy wy myslicie, ze my wszyscy mieszkamy w buszu? Lardis popatrzyl na swoje ubranie, na pas ze skory jaszczurki, maczete, sandaly i skrzywil sie. -Czy on mnie obrazil? Ale Jake byl myslami gdzie indziej. -Lardis, opowiedz mi o Harrym Keoghu - powiedzial. - Chodzi mi o to, ze Trask opowiadal mi o jego wspolczuciu, cieple, skromnosci, co jak przyznasz, brzmi jak opis pacyfisty. Ale skoro byl taki skromny, to jak to sie stalo, ze skonczyl jako - jak to okreslic - morderca wamiprow? Domyslam sie, ze zabijal nie tylko wampiry. -Jezeli chodzi o pobyt Harry'ego na tym swiecie - odpowiedzial Lidesci, sprawdzajac, czy barman jest poza zasiegiem glosu - to nie wiem wszystkiego. To dlatego moglem opowiadac tylko o Krainie Gwiazd i Krainie Slonca. Jednak z tego co zapamietalem... to nie upieralbym sie przy jego "skromnosci" ani nawet przy wspolczuciu. Nathan Kiklu tez byl skromnym czlowiekiem do pewnego czasu. Tak czy owak poznalem Nekroskopa pod koniec, ktory w rzeczy samej nie byl koncem... W nastepnej chwili ton Lardisa zmienil sie i patrzac podejrzliwie na Jake'a, rzucil: -Zrob mi, prosze, przysluge i przestan wyciagac ze mnie informacje, dobrze? W koncu jestem tutaj tylko jakims "turysta", prawda? Z kolei przy nastepnym stole Goodly, Liz i Trask zastanawiali sie nad czyms innym. -Julian Bodescu? - Trask spojrzal na Liz. - Jestes pewna, ze powiedzial Julian Bodescu? Tez tak myslelismy, ale bylismy zbyt daleko, zeby miec pewnosc. Powiedz mi, skad mu sie to wzielo? Jesli to gdzies przeczytal albo zapamietal z tego, co ktores z nas opowiedzialo, to dlaczego do diabla pojawilo sie to teraz? We snie. Liz mogla jedynie wzruszyc ramionami i zapytac: -Czy to rzeczywiscie takie dziwne? Przeciez to nie jest takie pospolite nazwisko, prawda? Prawde mowiac, jest to takie nazwisko, ktore latwo zostaje w pamieci. Jednak Trask byl najwyrazniej poirytowany. -Posadzilem cie na siedzeniu strzelca, blisko niego, po to, zebys mogla go podsluchiwac - powiedzial. - W wydziale E wiemy, jak wazne sa sny. Ale ty mowisz, ze nic nie uslyszalas? -Na poczatku - glos Liz stawal sie coraz bardziej zdecydowany - Nie. -Cii! Ciszej - ostrzegl ja prekognita. -Nie rozumiem, dlaczego nie mozemy powiedziec Jake'owi o calej sprawie Bodescu! - kontynuowala ciszej, ale nie bez stanowczosci. - Co wiecej - (spojrzala na Traska) - nie podoba mi sie, ze kazesz mi go podsluchiwac. W Wydziale E nie podsluchujemy sie nawzajem i... -Nie rob mi wykladu na temat zasad dotyczacych Wydzialu E! - Trask spiorunowal ja wzrokiem. - Jezeli chodzi o Jake'a Cuttera, to nie bedzie w naszym zespole, dopoki nie bede miec stuprocentowej pewnosci co do niego. On wciaz sie waha. Nie wiem, czy nie skorzysta z pierwszej lepszej okazji, zeby zwiac! -...i - kontynuowala Liz, chcac, by to dotarlo do innych - - kiedy probowalam to zrobic, to on... on sie o tym dowiedzial. -On co? - Goodly wlepil w nia spojrzenie. -Jake wiedzial, ze go podsluchuje - powiedziala Liz, jednoczesnie opuscilo ja zdenerwowanie. - Snilo mu sie cos zwiazanego z seksem, erotyka, ale tez cos strasznego. I kiedy sie dostalam do jego umyslu, to sie obudzil. Wiec jak ma mi zaufac, jesli sadzi, ze go ciagle szpieguje? -A wiec nie probowalas? - zapytal Trask. -To nie tak - pokrecila glowa. - Probowalam, ale zostalam zablokowana. Nie moglam sie przedostac do srodka. A wlasciwie to bedac we wnetrzu, wszystko wydawalo sie zamglone i zamazane. Nie uzyskalam zadnego wyraznego obrazu. -Tego wlasnie nie chcialbym uslyszec - mruknal Trask. - Teraz ci powiem, dlaczego nie chce jeszcze opowiedziec mu calej historii zwiazanej z Julianem Bodescu. Czy wiesz, ze sprawy z wampirami nie sa zakonczone, nawet gdy zostana zabici i pochowani? Tego wlasnie nauczylismy sie od Nekroskopa. Tibor Ferenczy przekazywal instrukcje oraz wiadomosci Bodescu, nawet po tym jak spalilismy ziemie, w ktorej zostal pochowany. Dran opowiedzial Bodescu o Wydziale E, przez co ponieslismy straty, w tym takze ofiary smiertelne. - Przerwal i pokrecil glowa. -Wiec nawet na tym etapie nie jestes pewien, czy to jest dzialanie Nekroskopa? - spytal Goodly. - Myslisz, ze Jake moze byc pod wplywem kogos innego? Tak samo jak Tibor kierowal Julianem? -Musimy pamietac, kim Harry byl i kim stal sie pod koniec - odpowiedzial Trask. - I to nie tylko on, ale takze Penny Sanderson oraz kim stali sie Mieszkaniec i drugi syn Harry'ego, Nestor. -Wampirami - powiedziala Liz, nieznacznie unoszac ramiona. -Wampyrami! - rzekl Trask. - I to wszyscy. Nekroskop umarl w Krainie Gwiazd. A teraz cos - trzy obiekty - przybyly z Krainy Gwiazd do naszego swiata. Jake znajduje sie pod wplywem tego, co bylo Nekroskopem. Nie zapominajmy, ze Harry byl ojcem Nathana Kiklu, ale takze i Nestora. Dwie strony tej samej monety. Czy jeszcze dziwicie sie, ze jestem ostrozny? Oczywiscie, ze jestem! Mialbym dopuscic, zeby cos takiego dostalo sie do Wydzialu E, pomiedzy nas, poznalo wszystkie tajemnice i wykorzystalo te informacje przeciw nam? Niedoczekanie! -A jesli sie mylisz? - spytala Liz. -Mam nadzieje, ze sie myle! - opowiedzial Trask. - Wierze w to, ze jestem w bledzie. Lecz jesli mam racje, to przezyje i ty tez przezyjesz. Czytalas o Harrym, ale nigdy go nie spotkalas, nie widzialas, do czego jest zdolny. Ja widzialem i nie chce, zeby takie moce dostaly sie w niepowolane rece. To bylby nasz koniec. Wyprostowal sie na krzesle i przez chwilke z zainteresowaniem popatrzyl na Jake'a i Lardisa. Pozniej zakonczyl stwierdzeniem: -Tak to wyglada. Na razie zostawmy te sprawe. Liz, postaraj sie spamietac, co powiedzialem. I kiedy nastepnym razem cie o cos poprosze, to nie badz taka szybka w kwestionowaniu moich motywow... W miedzyczasie Jake poprosil barmana o jakis srodek uspokajajacy, cos, co pomogloby mu zasnac podczas dalszej podrozy. A kiedy mezczyzna poszedl czegos poszukac na zapleczu, Lardis zapytal: -Nie wystarczylo ci tyle snu, co dotychczas? Jake spojrzal na niego. -Lubie pospac - powiedzial. - Wiesz, co powiedzial mi lekarz, kiedy lezalem w szpitalu w Marsylii? -A skad mialbym wiedziec? - odpowiedzial Lardis, ktoremu daleko bylo do zrozumienia niuansow jezyka angielskiego. - Przeciez mnie tam nie bylo. -No dobra - rzekl Jake. - Mialem sprawy do zalatwienia i chcialem wyjsc ze szpitala, ale mnie nie chcieli wypuscic. Lekarz powiedzial, ze potrzebuje odpoczynku, wiecej snu. Mowil, ze istnieje wiele rodzajow snu: taki, ktory wynika z fizycznego zmeczenia, oraz sen pochodzacy z wyczerpania psychicznego. I nawet gdy nie miales zbyt wielkiego wysilku fizycznego czy psychicznego, ale byles zbyt dlugo w ruchu, to wowczas twoje cialo i mozg takze potrzebuja przerwy. Sen to lekarstwo - jedno z najlepszych - zwlaszcza po przemeczeniu lub traumatycznych przejsciach. Jednak zbyt wiele snu moze oslabiac zamiast leczyc. We snie mozesz rozmawiac i spacerowac, a w niektorych wypadkach nawet rozwiazywac problemy. Sen mozna wywolac, opierac sie mu, przedluzac lub przerywac, jednak nikt nie wytrzyma zbyt dlugo bez snu... -No, no... - rzekl Lardis po chwili milczenia. - A myslalem, ze to proste pytanie! -Zazwyczaj nie jestem taki wylewny - zgodzil sie z nim Jake - ale od jakiegos czasu mialem to na koncu jezyka. I chodzilo mi nie o to, co mowil ten lekarz, ale o to, czego nie powiedzial. Wowczas to mnie nie dotyczylo, ale teraz jest inaczej. -Wiele sie dowiedzialem o spaniu - mruknal Lardis. - Powiedz cos jeszcze. -Spiac masz sny - rzekl Jake. - Czesto sa enigmatyczne, niezrozumiale i z reguly ich nie pamietamy, bo nie maja znaczenia. Wiesz, o co mi chodzi? -Tak i ucze sie przy tym wielu nowych slow! - westchnal Lardis. - Ale mow dalej. -Ale od czasu do czasu - kontynuowal Jake - sny maja znaczenie. - Sa czyms takim jak porzadkowanie pokoju, po wielu godzinach zamieszania na jawie. I kiedy smiecie zostaja uprzatniete, zostaje cos konkretnego. -I teraz wlasnie sprzatales? -Tak - odparl Jake - w helikopterze, na pokladzie. Jestem pewien, ze moj sen, koszmar, cos znaczyl. I chce do niego wrocic. Wariactwo, co? - wzruszyl ramionami. - Czekac na powrot zlego snu. Ale co tam. Moze i spalem, ale nie za bardzo odpoczalem. Ledwie stoje na nogach. -To przez ten upal - rzekl Lardis. - Wysysa sily z czlowieka. Ja tez jestem zmeczony... wszyscy jestesmy. W Krainie Slonca lezalbym zapewne pod jakims drzewem i drzemal w chlodnym lesie. Ja tez mam klopoty ze snami. Pewnie snilby mi sie koszmar o piekle, jakie rozpetalo sie w Krainie Slonca! A taki sen... faktycznie niczego nie uzdrowi. -Ja zaryzykuje - mruknal Jake. - Gdy tylko znajde sie na pokladzie helikoptera... Kiedy pilot poinformowal, ze smiglowiec zostal zatankowany, dwaj technicy pierwsi ruszyli w jego strone. Za nimi szli Jake z Lardisem, a na koncu Liz, Trask i Goodly. Mieli do przejscia co najmniej sto piecdziesiat jardow. - Ciekawe - odezwal sie Goodly. - To, co powiedziala, Liz ma sens. Czterdziesci jardow przede mna idzie Jake, a ja nie jestem w stanie odczytac nic z jego przyszlosci. Juz nie. - Czy to nie jest normalne? - Trask natychmiast zaczal sie tym przejmowac. - Przeciez zawsze nam mowiles, ze nie potrafisz kontrolowac swojego talentu. Ze nie umiesz go wlaczac i wylaczac. Goodly skinal glowa i powiedzial: -To prawda. Ale powinienem miec chocby niewielka swiadomosc istnienia czegos. Nie zmienilo sie moje pierwsze przypuszczenie, ze Jake bedzie z nami przez jakis czas. Przyszlosc tak latwo sie nie zmienia; to co przewidziano, jest nieuniknione... a przynajmniej powinno takie byc. Ale jak to bedzie, okolicznosci, te moga sie zmieniac. Ale jesli chodzi o Jake'a, to teraz nie jestem w stanie nic wyczuc! Tak jakby nic tam nie bylo. -Jakby schowal sie za zaslona? - Trask jeszcze bardziej sie zmartwil. -Cos w tym rodzaju - odpowiedzial prekognita. -O kurcze! - mruknal Trask. - Ze mna jest tak samo. Myslalem, ze mi sie zdaje. Wciaz wiem, kiedy mowi prawde. Ale nie jestem pewien, czyja to prawda. -Strzalka Harry'ego? - zastanawial sie na glos Goodly. - Nekroskop posiadal potezne zaslony. Byc moze przekazal je Jake'owi. -Tak, Harry dobrze sie chronil - odpowiedzial Trask. - Ale nie tylko on. Takze Wellesley, takze Nathan. No i Wampyry! One tez maja zaslony. Tak wiec Harry nie byl jedyna osoba, ktora mogla przekazac mu te zdolnosci. Wciaz nie moge oprzec sie mysli, ze te zaslony mogly byc przekazane z powodow, ktore nie sa nam przychylne. Bo niby dlaczego mialby sie od nas odgradzac? -A moze nie jest to aktywnosc przemyslana lub agresywna - stwierdzila Liz. - Tylko po prostu... taki rodzaj aktywnosci. -Zawsze mozemy to sprawdzic - odezwal sie prekognita. - David Chung moze nas zlokalizowac - kazdego z nas - bez najmniejszego trudu. Szybko nam powie, czy cos w tym klimacie podrozuje razem z nami. -Smog umyslowy? - zapytal Trask. Ale Liz natychmiast zdecydowanie dodala: -Tylko ze to moze byc rowniez dziedziczne obciazenie Harry'ego. Przeciez byl... e -Wiemy, czym byl - ucial szybko Trask. -Wtedy tez wiedzielismy, czym byl - stwierdzil Goodly, stajac po stronie Liz. - I zgodzilismy sie z tym. Zwlaszcza ty, Ben. Przeciez to ty go pusciles, pamietasz? Kiedy palilismy dom Harry'ego, mogles zabic takze i jego. -Moglem probowac - odparl Trask. -Ale nie probowales. -Kazde z nas ma jakis talent, byc moze moj stwierdzil, ze to niemozliwe - oponowal Trask. -A moze powiedzial ci, zebys zostawil go zywego - rzekl Goodly. (Jako najblizszy przyjaciel Traska byl jedynym czlonkiem Wydzialu E, ktory mogl byc w takim stopniu otwarty.) -Bylem wtedy mlodszy - odparl naburmuszony Trask - i znacznie glupszy. Nekroskop moglby mnie oklamac, twierdzac, ze opuszcza Ziemie, udajac sie do Krainy Gwiazd. Talent czy nie talent, nie powinienem pozwolic mu zyc. Ale pozwolilem. Niezbyt madre pociagniecie... -Mlodszy, pamietam - potwierdzil prekognita. - Ale wcale nie glupszy. Co by sie stalo, gdyby Harry nie przezyl? Kto powstrzymalby Szaitana i oddal za nas zycie w swiecie wampirow? I jaki wowczas czekalby nas los? Twoj wybor byl wlasciwy. Podeszli do helikoptera. Stojacy juz w srodku Jake podawal reke Liz. -Na razie zostawmy to - mruknal Trask prawie nieslyszalnym glosem. Dodatkowo wytlumil go dzwiek wlaczanego silnika i szum lopat wirnika rozcinajacych powietrze nad glowami. - To jednak nie oznacza, zebysmy przestali byc czujni. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Nie powiedzial im jednak, ze bedac na lotnisku, zdazyl sie skontaktowac z Davidem Chungiem. Od teraz czujna byla nie tylko trojka w helikopterze. I chociaz Chung, glowny lokalizator Wydzialu, przebywal daleko w sensie materialnym, to psychicznie bedzie im bardzo bliski, a nawet rowniez bliski fizycznie, bo gdy tylko obrobi sie z biezacymi obowiazkami, to dolaczy do swoich kolegow w Brisbane... -...Trudno tu sie dostac! - okrzyk z lekkim odcieniem zapytania rozbrzmial w spiacym umysle Jake'a. Jake natychmiast "rozpoznal" glos i powiedzial: -To ty? Mialem nadzieje, ze wpadniesz po drodze. -Moglbys mnie oszukac! - powiedzial Nekroskop. - Ale wiem, gdzie cie znalezc dzieki tej czastce mnie, ktora zawsze jest z toba obecna. Pomimo tego i tak trudno przebic sie przez twoje zaslony. Moze i dobrze. Jestem pewny, ze w koncu ci sie przydadza. -Ale gdzie jestes? - Jake czekal na rozjasnienie sytuacji, ale nic takiego sie nie dzialo, wiec zastanawial sie: - A poza tym to gdzie ja jestem? Unosil sie. Nic zaskakujacego, bo czesto snilo mu sie, ze fruwa, i rownie czesto byl niezadowolony po przebudzeniu, ze to nieprawda. Ale unosic sie w ciemnosciach? -Nie wiesz, gdzie jestes? - spytal go bezcielesny glos Harry'ego Keogha. -Gdzie? Przeciez tu nie ma nawet "gdzie", nic tu nie ma. - Powoli obrocil sie (a przynajmniej mial odczucie obracania sie) dookola wlasnej osi i to co zobaczyl, przekonalo go, ze to co powiedzial, bylo prawda. Tutaj nie bylo absolutnie nic. Jakby to bylo dno bezdennego dolu albo krancowa ciemnosc nocnych ciemnosci, albo... -Albo cos w rodzaju nigdzie i nigdy we wszechswiecie, gdy jeszcze nie stala sie swiatlosc. Tak, wiem - powiedzial Harry. - Ktos, kto raz tego doswiadczyl, nigdy nie zapomni. Kiedy bylismy tu ostatnio, musiales miec chyba zamkniete oczy. Rozumiem to. Zawsze jest tak samo i to prawie z kazdym, kto tego probowal, wlacznie ze mna! A zatem witam cie w Kontinuum Mobiusa. Bez grawitacji, swiatla, materii. Nie ma tu nawet dzwieku, chyba zebysmy go wydali, czego nie radze. Nie tutaj. -A wiec to jest to? Twoja droga... na skroty? -Tak, to ona. Ale to wciaz sen. Twoj sen, Jake. I jedyna realna rzecza w tym snie jestem ja. -To jak sie tutaj dostalem? -Przysnilo ci sie to pod moim wplywem. Po prostu chcialem, zebys zobaczyl to przez moje oczy i zebys - byc moze - przywykl do tego. Juz trzy razy miales szczescie byc tutaj. Trzykrotnie w sytuacji, kiedy uwazales, ze twoje zycie znajduje sie w niebezpieczenstwie. Dwa razy faktycznie grozila ci smierc, a ja bylem dostatecznie blisko, zeby ci pomoc. -Ucieczka z wiezienia? - Jake pokiwal glowa ze zrozumieniem. - A pozniej Bruce Trennier, prawda? -Tak. Kiedy moja strzalka - nazwijmy ja metafizyczna intuicja - stanie sie bardziej akceptowana czescia ciebie, to ja nie bede ci juz potrzebny w takim stopniu jak teraz. Wlasciwie to teraz moglbys juz zamknac mi usta. Ale zanim to bedziesz mogl naprawde zrobic, musisz jeszcze wiele sie nauczyc. -O Kontinuum Mobiusa? -To jedna z rzeczy. (Jake wciaz sie obracal; nie wiedzial, gdzie jest gora, ale wcale nie przyprawialo go to o zawroty glowy.) -To dlatego tu jestem? -Ty mi to powiedz. To twoj sen! Ale jest to bardzo dobre miejsce do startu. -Ale ty wplynales na tresc snu, prawda? -Prawda, ty jednak musiales tego chciec. Chciales odwiedzin, chciales wiedziec. -Wiedziec, jak z tego korzystac? -Wlasnie. I jak nie popelniac bledow. -Slucham? -Gdyby to bylo naprawde Kontinuum, to bylbys prawdopodobnie kompletnie gluchy. W Kontinuum Mobiusa nie mowi sie. W tym miejscu nawet mysli maja swoj ciezar. -Mysli maja ciezar? -Tak, rowniez w swiecie fizycznym. Spytaj jakiegokolwiek telepate czy naukowca zajmujacego sie ta dziedzina. To te mikroskopijne iskierki, ktore przeskakuja miedzy neuronami w mozgu. Nigdy sie nie zastanawiales nad tym, dlaczego geniusze "ciezko mysla"? -Ale to tylko taki zwrot. -Ale w Kontinuum jest to rzeczywistosc. Przynajmniej w pewnym sensie. Jest to przynajmniej rzeczywistosc rownolegla. -To co... mam nie gadac? -W ogole. Wystarczy samo myslenie. W twoich snach to nie stanowi roznicy, no bo i tak nawet nie mowisz. W najlepszym wypadku cos tam mamroczesz przez sen. -Sprawiasz, ze czuje sie jak kretyn! - wyrzucil z siebie Jake. - Nie wiem, gdzie jestem, jak sie tutaj dostalem - albo jak sie stad wydostac - a ty mi mowisz, ze musze sie o tym wiele nauczyc? Uczyc sie o niczym, o nigdzie, o pustce? -Och, to nie jest takie nic, Jake. I nie jest to nigdzie. To droga do wszedzie i w kazdy z czasow! Czy zrobisz cos dla mnie... a wlasciwie dla siebie? Badz cicho przez jakis czas i wylacznie dryfuj. I poczuj to! Poczuj Kontinuum Mobiusa! Jake zrobil tak i poczul. -To jest wielkie - rzekl po chwili, samemu czujac sie bardzo malym. - To jest... ogromne. To wie, ze ja tu jestem i nie chce mnie zbytnio. Ale gdzie to jest? -Wszedzie! - odrzekl Harry. - Wszedzie, gdzie tylko zechcesz. Wszedzie, gdzie zechcialbys sie udac, o ile znasz wspolrzedne. Chodz ze mna. Po prostu chodz i patrz. -Chodzi ci o to, zebym ruszyl za toba? - Nagle Jake przestraszyl sie. - Nawet cie nie widze! -Jestem w twojej glowie. Po prostu rozluznij sie. I Jake zrobil to, zrelaksowal sie. Poczul, ze sie porusza, a potem mial wrazenie, ze sie zatrzymuje. Stanal w drzwiach. -Drzwi czasu - odezwal sie Harry. - Drzwi do przyszlosci i przeszlosci. -Ale to jest bardziej jak... achhhh! - powiedzial Jake. Stal wlasnie na progu i patrzyl za siebie w przeszlosc. I chociaz nie bylo to zamierzone, odbijalo sie w nim echo tego, co slyszal. Koncertowe achhhhhh! niczym nieskonczone brzmienie jednej nuty, anielski chor, ktory rozbrzmiewal w kosciele lub katedrze. A jednak Jake'owi jedynie zdawalo sie, ze to slyszy. W jego umysle pojawil sie dzwiek jako efekt tego, co zobaczyl, gdyz temu niewatpliwie musialby towarzyszyc dzwiek, dzwiek zycia, ewolucji, od prehistorycznych zrodel do chwili obecnej, do samego TERAZ. Tylko ze nie jest to duch przeszlosci, to jest przeszlosc - widziana w czasie Mobiusa. Patrzac przez drzwi, Jake zobaczyl cos, co zdawalo sie byc rdzeniem bardzo odleglej gwiazdy, niesamowitym, neonowo-niebieskim wybuchem bomby, z ktorego wychodzily wstegi swiatla. Miliardy nieskonczonych, poskrecanych, przeplatajacych sie, stykajacych sie linii lub neonow niebieskiego swiatla, z ktorych kazde mialo kontakt z miejscem wybuchu, rozszerzalo sie i przebiegalo jak roj meteorytow. Tylko ze slady nie zanikaly, tylko zostawialy trwaly slad w przestrzeni, a wlasciwie w czasie! Jake byl w stanie powiedziec tylko: -Cooo? -Niebieskie linie to ludzie, historia gatunku ludzkiego od prapoczatkow -powiedzial cicho Harry. - Ten wybuch to poczatek, zrodlo, swiatlo sprzed miliardow lat, gdy nasi przodkowie wypelzali z gestego oceanu na wulkaniczne plaze, aby wyksztalcic prymitywne pluca. -Linie zycia? - szepnal Jake. Ledwo slyszal swojego towarzysza i wlasciwie powtarzal to, co tamten mowi, tak jak to sie zdarza we snie. -To slady, jakie wyrylismy w czasie - odpowiedzial Harry. - Fotografie sladow pozostawionych przez los kazdego czlowieka. Jego ewolucja. Dowod na to znajduje sie na wprost przed twoimi oczami, Jake. Jedna z tych niebieskich linii laczy sie z toba. Jesli ruszysz jej sladem do tylu, to ruszysz sladem historii swojego zycia. Az do chwili, kiedy sie urodziles. -Wyglada na to, ze ty nie posiadasz swojej linii - rzekl Jake. Ale poniewaz nie trzeba bylo tego wyjasniac, ciagnal dalej: - Gdybym sie potknal i przelecial przez te drzwi, to moglby ruszyc pod prad czasu i dotrzec do Big Bangu! -Nie - odpowiedzial Harry. - Jednak gdybys chcial, to moglbys przesledzic droge wszystkich swoich przodkow az do poczatkow zycia. Niesamowite, prawda? - I zanim Jake zdolal odpowiedziec: - Cofajac sie troszke, zauwazylem, ze twoja niebieska linia skrzyzowala sie ze szkarlatna. Ale linia wampira zatrzymala sie w tamtym miejscu, podczas gdy twoja biegla dalej. To byl Bruce Trennier, ktory umarl prawdziwa smiercia wraz ze swoja ekipa. -Kiedy to bylo? - spytal Jake - Moze wczoraj? Wtedy juz mialem twoja strzalke. Czyzby paradoks? Wyczul lekka irytacje Harry'ego. -To wlasnie dlatego ja dostales! Czas jest wzgledny; to co bedzie, juz bylo. Myslisz o czasie jak o czyms, co bylo albo o czyms co jest teraz lub ma nastapic. Ale ja postrzegam czasy jako rozne miejsca, do ktorych mozna sie dostac. To czwarty wymiar, Jake. A Kontinuum Mobiusa jest rownolegle do wszystkich czterech. A jesli chodzi o paradoksy, to zamienmy ogladanie przeszlosci na wycieczke w przyszlosc. Pamietaj, ze mozna zajrzec w przyszlosc, dowiedziec sie, co bedzie, ale nigdy nie wiadomo, jak to bedzie. Jake ponownie spojrzal przez drzwi i bezskutecznie probowal przesledzic neonowo-niebieska linie, z ktora byl polaczony. Pokrecona i z licznymi zawijasami zmierzala do poczatku. Byc moze dostrzeglby to, co zobaczyl Harry: szkarlatne linie, ktore skrzyzowaly sie z jego linia w czasie Mobiusa, a potem zniknely. Ale posrod miliardow istnien szybko stracil swoja linie z oczu. -Przeszlosc calego swiata - powiedzial. -Tym razem pomoglem ci to odnalezc - rzekl Harry. - Nastepnym razem - jezeli bedziesz tego potrzebowal - bedziesz mogl to zrobic sam, tak wiec postaraj sie zapamietac wspolrzedne. Jezeli chodzi o drzwi do przyszlosci, to latwe. Sa po prostu skierowane w druga strone! Sam do tego dojdziesz (z trudem stlumiony usmieszek) z czasem. -Nie powinienem tutaj przebywac - powiedzial Jake i poczul zawroty glowy. - Chodzi mi o to, ze nikt nie powinien tutaj sie znalezc. -To normalna reakcja (Jake wyczul potwierdzenie Harry'ego). I tak musimy stad ruszac. Jezeli chodzi o imiona, ktore mi podales, znalazlem kogos, kto znal tych, ktorzy je nosza. -Ale nie z tego swiata, co? - stwierdzil Jake, gdy zamknely sie drzwi czasu. - To Wampyry, ktore przybyly z Krainy Gwiazd. -To prawda, ale nie przybyly same. Po... poradzono mi, zebym poszukal kogos, kto przybyl wraz z nimi. Mysle, ze tez go powinienes poznac. Wiecej ruchu - przyspieszenie. Jake raczej to wyobrazil sobie, niz poczul. -Dokad zmierzamy? -Do Schronienia. -Ale tam nic nie ma. -Sa ruiny. -Ale dlaczego tam? -Zeby porozmawiac z kims, kto tam umarl. -Ktos, kto umarl? W czasie przeszlym? Ale przeciez nie mozemy przejsc do przeszlosci. Drzwi do czasu przeszlego zamknely sie. -To prawda. I nie jest to fizycznie mozliwe, nie dla ciebie. Nie mozesz sie tam zmaterializowac. Ruszamy teraz do Schronienia w czasie terazniejszym, w twoim snie. -Ale skoro ktos umarl, to jak...? -Za duzo tych ale - powiedzial Harry. - Tak czy owak i tak juz jestesmy na miejscu. "Na miejscu" bylo okropnym miejscem. Jake brodzil po kolana w chlodnej wodzie, w ciemnosciach niemal rownie gestych, jak ciemnosci Kontinuum Mobiusa. Woda - rzeka prawdopodobnie wyplywajaca z podziemi - przeplywala miedzy nogami, z niewidocznego zas sklepienia skapywaly za kolnierz zimne krople. Panowala stechla atmosfera wypelniona smrodem pochodzacym z wybuchu i... innych zrodel. Kiedy oczy Jake'a przyzwyczaily sie do ciemnosci, zaczal dostrzegac pewne szczegoly jaskini... bylo to cos wiecej niz jaskinia. Byl to grob i miejsce meczenskiej oraz bohaterskiej smierci Zek Foener. Teraz przypomnial sobie opowiesc Traska. -Tutaj jest - powiedzial bezcielesny glos Harry'ego. - Zek tez tu sie znajduje, ale ma towarzystwo. Dobre towarzystwo, tak jak ma je wiekszosc zmarlych. Ogromna Wiekszosc. Kiedy Zek... przywykla do tego wszystkiego, to wrocilem i pogadalismy troche o starych dobrych czasach, i przypomnialem, ze i tak kiedys wszyscy bedziemy razem. Moze to zabrac jeszcze troche czasu. Glos Harry'ego obnizyl znacznie tonacje i przybral grozne brzmienie. To przypomnialo Jake'owi, ze przybyli tutaj, zeby z kims porozmawiac. Z kims, kto nie zyje. -I co z nim? - spytal Jake. - Myslalem, ze Zek byla tutaj sama. A poza tym w jaki sposob mozesz rozmawiac z...? - Ale wlasnie w tej chwili wszystko raptownie przyspieszylo, wlacznie ze sprawami, o ktorych Jake nie za bardzo chcial myslec. Na przyklad znaczenie pewnego slowa czy imienia Nekroskop. I to, o czym mowil Ian Goodly o Harrym: ze on zupelnie inaczej traktuje zycie i smierc niz wszyscy ludzie. A takze ze potrafil sie porozumiewac w sposob podobny do telepatii, ale uzywal innej nazwy. Takiej jak na przyklad nekromancja? -Jestes nekromanta! - wydusil z siebie Jake. - Nie!!! - zabrzmial rozgniewany glos sprzeciwu. - Moge byc wszystkim, tylko NIE nekromanta. Nigdy wiecej tak nie mow o mnie! Nagle pojawil sie jeszcze jeden glos, slodki jak poranna, odswiezajaca bryza studzaca rozogniony umysl Jake'a. I chociaz Jake nigdy nie mial okazji poznac wlascicielki glosu, rozpoznal ja natychmiast. Zek Foener! -Nekromanta? Och nie - westchnela. - Po prostu mow mu Harry i traktuj jak prawdziwego przyjaciela. Jesli chodzi o jego umiejetnosci, sa one blogoslawienstwem, ktore koi nas podczas dlugiej smiertelnej nocy, wiec nie traktuj jego daru jak czegos zlego. To jest nasze jedyne swiatlo w wiecznej ciemnosci. Mozesz to nazwac mowa umarlych... II Historia Koratha -Wiedzialam, ze wrocisz, Harry. Zawsze to wiedzialam. Wyczulam twoja,obecnosc w Nathanie; to nie byles calkowicie ty... ale cos jakby podobienstwo-syna-do- ojca. Ale teraz to na pewno ty. I roznisz sie od smierci w takim samym stopniu, w jakim kiedys rozniles sie od zycia. -Zek - odpowiedzial Harry. - Nie chcialem cie niepokoic. -Ach, ty przede wszystkim powinienes wiedziec - lagodnie skarcila go - ze po smierci zajmujemy sie tym, co robilismy za zycia. -A ty bylas doskonala telepatka - wtracil Jake. -Byla najlepsza - dodal Harry. - I najwyrazniej dalej nia jest, tyle ze teraz nie jest to juz telepatia, ale mowa umarlych. -Dawno temu twoja matka byla dla ciebie rzeczniczka - Zek przypomniala Harry'emu. - Wyglada na to, ze ja przejme te role. Ogromna Wiekszosc nie zapomniala cie, ani nigdy nie zapomna twojego syna Nathana. Jak wiesz, pod koniec byly... byly problemy. -Problemy, ktorych nie zna Jake - zauwazyl przytomnie Harry. - I nie musi ich znac. I tak przezywa teraz trudne chwile, starajac sie zaakceptowac to, co mu pokazuje, i nie chce - rozumiesz - nadwyrezac jego zaufania. Ponadto, jesli chcesz zostac rzeczniczka, to raczej bedziesz to robic w imieniu Jake'a, a nie moim. Bardzo trudno jest mi utrzymac trwala postac, wymaga to ogromnej sily woli. Kiedy Jake zacznie wykonywac moja prace, to bede jeszcze mniej potrzebny i jeszcze trudniej bedzie mi utrzymac swoja obecnosc w tej formie. Jezeli chodzi o Nathana (w jego eterycznym glosie pojawilo sie uczucie smutku), to nigdy go nie spotkalem. Dzieki mnie zyskal ostatecznie swiadomosc, to prawda, ale na zawsze pozostanie soba. -A czy ja tez pozostane soba? - spytal wystraszony Jake. -Widzisz? - rzekl Harry z odrobina sarkazmu. - Ten Jake Cutter to bardzo podejrzliwy czlowiek. -A myslisz, ze moze byc inaczej, skoro cos przede mna ukrywasz? - zauwazyl Jake. - Najpierw Ben Trask i ludzie z Wydzialu E, a teraz ty. Na czym polegaja te problemy, o ktorych nie wiem? -Wszystko w swoim czasie - odparl Harry. - Potrzeba czasu, zeby stac sie Nekroskopem. U mnie nastapilo to przypadkowo, a moze bylo to genetyczne? Nie wiem, ale z toba byl to juz slepy los. Z drugiej strony twoja niebieska nic w przyszlosci. Tak czy owak bedziesz sie musial przyzwyczaic do tej idei. -Ze jestem nim? Nekroskopem? -Tak, Nekroskopem. Nawet nie wiesz, jaka to rzadkosc! Bedzie tylko jeden Nekroskop - ty. Przynajmniej na tym swiecie. -A jesli nie chce byc Nekroskopem. Jesli mam wlasne plany, ktore sa moim zdaniem wazniejsze? Zapadla dosc dluga chwila ciszy, w koncu Harry odezwal sie: -W takim wypadku mozesz sie pozegnac ze swoim swiatem. - Ton jego mowy umarlych bardzo znacznie sie obnizyl. -Nie zostawiasz mi zbyt wielkiego wyboru - powiedzial z gorycza w glosie Jake. - Dlaczego po prostu nie zajrzysz w przyszlosc czy cos w tym rodzaju i nie zobaczysz, jak sie sprawy rozwijaja beze mnie? -Musisz w koncu zaczac sluchac - odrzekl Harry. - Przyszlosci nie mozna zaufac. Przeszlosci tak, ale nie przyszlosci. Moge ci powiedziec, ze na pewno spotkasz sie z wampirami - Wampyrami! Pytanie brzmi: czy pragniesz spotkac sie z nimi na swoich warunkach, czy na moich? Z twoja nedzna wiedza czy z moim doswiadczeniem oraz umiejetnosciami? Zakladajac, ze zdolasz rozwinac te umiejetnosci. Jake zastanowil sie nad tym. Jednak w istocie nie bylo nad czym sie zastanawiac. Teraz wierzyl Harry'emu Keoghowi, wierzyl swoim pieciu zmyslom, a takze niektorym dodatkowym zmyslom. Wierzyl rowniez w to, co opowiadal mu Trask i inni ludzie z Wydzialu E. Wychodzilo na to, ze cala sprawa odgrywala sie naprawde, a on tkwil w tej aferze po same uszy. Stojac po kolana w ciemnej wodzie, Jake nadal nie wiedzial, co beda tutaj robic. Sluchal glosow zmarlych, a jednoczesnie rozgladal sie. Niewatpliwie Harry telepatycznie przekazywal mu obraz otoczenia. Nie mialo ono nic wspolnego ze snem i bylo absolutnie rzeczywiste. Sklepienie jaskini bylo w niektorych miejscach zapadniete, a w innych wybrzuszone prawdopodobnie na skutek eksplozji. Poczernialy beton i zmiazdzone zelbetowe konstrukcje z poskrecanymi pretami zbrojeniowymi obrazowaly sile eksplozji. -Tak, to dramatyczny widok, ale nie to przybylismy zobaczyc - rzekl Harry, zadowolony z faktu, ze Jake zaakceptowal swoja role w nadchodzacym dramacie. - Chodz, poprowadze cie do miejsca jego smierci. Harry przebywal w umysle Jake'a i kierowal jego stopami; wystarczylo, zeby Jake szedl za impulsami plynacymi od Jake'a. Podeszli do dwunastostopowej sciany ze wzmocnionego betonu w miejscu, gdzie znajdowaly sie pradnice i wyposazenie kontrolujace dostawe energii elektrycznej do Schronienia. Kiedys gladka powierzchnia betonowej sciany byla teraz pokancerowana, poszarpana i osmalona w wielu miejscach, jednak jako calosc pozostala nietknieta. Zbudowana na tyle mocno, zeby wytrzymac napor wody, wytrzymala takze cisnienie wybuchu. -Juz blisko - odezwal sie Harry, sprawiajac, ze Jake zatrzymal sie w miejscu, gdzie woda byla troche plytsza. - To powinno byc... szczatki sa tam, pod woda. -Szczatki? - spytal Jake. Nie bylo jednak takiej potrzeby, bo im dluzej rozmawial z Harrym, tym lepiej go rozumial. Mowa umarlych podobnie jak telepatia czesto przekazuje o wiele wiecej, niz zostaje wypowiedziane. Szczatki, o ktorych mowil Harry, nalezaly do tego porucznika czy niewolnika, ktorego Malinari i inni wykorzystali jako zatyczke jednego z wylotow wody. To przyciagnelo uwage obslugi i umozliwilo ucieczke. Kiedy to stalo sie jasne, Jake zesztywnial, wlosy zjezyly mu sie na karku, cofnal sie o krok i przelknal sline, zeby zmniejszyc uczucie sciskania w gardle. Woda zabulgotala i wydawala sie w tym miejscu jeszcze czarniejsza. Na szczescie widzial tylko kawalek rury, jej wnetrze i to co w srodku pozostawalo ukryte pod wirujaca, czarna woda. -Jezu Chryste! - pomyslal Jake i od razu poczul reakcje Harry'ego. -Staraj sie tak nie robic! To slychac. -Ale... oni wcisneli do srodka wlasnego czlowieka. - Sama idea takiego czynu byla przerazajaca. Ale nie tak straszna, jak glos, ktory wlasnie wlaczyl sie do rozmowy. -Czlowieka? - zadudnil gleboki bas. - Czyzbym byl zwyklym czlowiekiem? Korath Mindsthrall tylko czlowiekiem? Niech was nie zmyli moje imie, albowiem rowniez nie bylem zwyczajnym niewolnikiem! Z poczatku tak bylo, to fakt. Ale to bylo trzydziesci tysiecy wschodow slonca temu, kiedy Lord Malinari znalazl mnie w Krainie Slonca. Poczatkowo bylem jego niewolnikiem, pozniej porucznikiem, a w koncu glownym porucznikiem. Bylem przy Malinarim w czasach jego swietnosci, gdy jego imie sialo postrach nawet w zamczyskach Wampyrow! Wygnano mnie wraz z nim do Krainy Wiecznych Lodow i tam cierpialem z zimna w towarzystwie zamrozonych bestii. Bylem z moim Lordem w czasach mrozu i w czasach, gdy lod stopnial... i oto jaka mnie spotkala nagroda. Jake cofnal sie troche i znalazl kawalek suchego miejsca. Usiadl na betonie, objal kolana i drzal, ale nie z chlodu. W koncu byl to tylko sen. Prawdziwy chlod umiejscowil sie w umysle wraz z brzmieniem potwornego glosu zza grobu. A raczej spoza smierci, albowiem Korath Mindsthrall nigdy nie mial do czynienia z prawdziwym grobem. -Czy to jest twoja tajemnica? Czy na tym polega bycie Nekroskopem? - lekko drzacym glosem odezwal sie Jake. - Na cierpieniu z powodu mowy umarlych i na rozmawianiu z kims takim jak Korath? Jego mysli to... zgnilizna! Nie tyle to co mowi, ale jak odczuwa. Nie czuje cie, Harry, znajdujesz sie gdzies w moim umysle, ale nie jestes intruzem, tylko przewodnikiem. Ale Korath... czuje jego mysli jak oslizgly mul rozlewajacy sie po moim umysle! Wyczul potakiwanie Harry'ego. -Wlasnie. Tak jak jego gnijace cialo zanieczyscilo te wode, zanim jeszcze mieso nie oddzielilo sie od kosci. Tutaj umarl i tutaj przebywa. Byc moze teraz lepiej zrozumiesz, dlaczego Ben Trask nie chcial ci mowic wszystkiego. Nie kazdy jest w stanie wytrzymac, gdy mowia zmarli. -Tego tutaj na pewno nie wytrzymam - Jake pokrecil glowa. - Chce tylko jak najszybciej stad zniknac. -NIE! NIE, ZACZEKAJ! - blagal Korath. - Nie odchodz! Nie zostawiaj mnie! Zanim nie przyszedles, nic tu nie bylo, tylko ciemnosc i samotnosc. Slyszalem innych zmarlych, jak szepca w oddali, i wiem, ze ostrzegali przede mna: ze jestem wampirem, potworna kreatura. To prawda, ze bylem wampirem. Ale teraz... nic nie mam. Stracilem nawet cialo. Czyzbys nie mial za grosz litosci? Nie moge cie skrzywdzic. Jestem niczym. NIE OPUSZCZAJ MNIE! I rownie nagle jak ucichly blagania, Jake stwierdzil, ze zaczyna zalowac tego Czegos. Tylko ze juz po chwili Harry powiedzial: -To tez blad. Wampiry to najwieksi oszusci i klamcy. Sa przebiegli ponad wszelka miare. Ten Korath nie jest zadnym wyjatkiem. Pozniej spytamy go, dlaczego na niego padl wybor Malinariego. Przeciez nie inwestujesz czasu i sil, zeby wyszkolic swojego najlepszego porucznika, tylko po to, zeby potem go zabic. Malinari musial miec wazne powody. -NIE! - zawyl Korath. - To klamstwo! O nie! Wybaczcie, nie klamstwo, tylko... blad? Malinari nie mial zadnych powodow. Nigdy ich nie potrzebowal! Zawsze realizowal wszystkie pomysly. Potrzebne bylo mieso, zeby zatkac rure i moje mieso bylo akurat pod reka. To tyle. Nie ma co sie rozgadywac. -Wiec - odezwal sie Harry - twoje mieso bylo akurat pod reka... -To nie takie proste! - przerwal mu wampir. - Nie jestes w stanie wyobrazic sobie agonii, ktora... -...i na dodatek sie uzalasz nad soba. -O nie! - zaprzeczyl Korath. - Ani teraz, ani wczesniej. Lord Malinari wyslal swoje mysli i one dotarly do mezczyzny zajmujacego sie tymi maszynami. Ale Malinari jest przebiegly i ostrozny. W Krainie Slonca zyja Cyganie, ktorzy wiedza, kiedy zblizaja sie Wampyry. Zamykaja wowczas umysly i nie wytwarzaja mysli, dzieki czemu ukrywaja sie przed Wielkimi Wampirami. Mozliwe, ze i na tym dziwnym swiecie sa podobni ludzie. Malinari chcial byc calkowicie pewien, ze nikt nie odkryje jego obecnosci. No i od tego inzyniera dowiedzial sie, co ma robic, aby wydostac sie z podziemi, i to byl moj koniec! Moj pan powiedzial, ze na zewnatrz mozna sie wydostac przez rure. Kazal mi sie wczolgac do rury, zeby sprawdzic, czy nic nie stoi na przeszkodzie. Kiedy nie chcialy mi sie zmiescic ramiona, Vavara i Szwart wspolnymi silami polamali mi rece i kregoslup i wcisneli mnie do srodka jak korek do szyjki butelki... - Zek? Jake? - powiedzial Harry. W brzmieniu jego glosu brzmiala nowa nuta. Wiedzieli, ze zwraca sie tylko do nich, jednoczesnie oddzielajac sie myslami od Koratha. - Prawdopodobnie nie bedzie to dalej przyjemne, wiec moze zostawmy to tylko mnie. Prawdopodobnie Korath, a pewnie i ja takze, powie cos, czego nie chcialabys uslyszec. -Dzieki, sama sie z tego wylacze - powiedziala natychmiast. - Mam swoje sprawy do zalatwienia z wampirami i nie potrzebuje sobie niczego przypominac. Jesli tylko bedziesz mnie potrzebowac w przyszlosci, to jestem gotowa. Na razie porozmawiam z innymi i opowiem im o tobie, Jake. Zanim Jake zdazyl cokolwiek powiedziec, w miejscu, gdzie znajdowala sie Zek, pojawila sie pustka, a wlasciwie nie tyle pustka, ile swiadomosc braku czegos. -A co ze mna? - zapytal Harry'ego. - Moze ja tez moglbym sie wylaczyc? -Niestety nie - odrzekl Harry. - Nie musisz sie wlaczac w rozmowe, ale powinienes posluchac. Sprobuje namowic Koratha do opowiedzenia o sobie, a jesli pojdzie dobrze, to przede wszystkim o jego panu. Takze o tym Szwarcie i Vavarze. Chcac pokonac swoich wrogow, musisz ich najpierw poznac. Niczym sie nie przejmuj i po prostu sluchaj. Dowiesz sie czegos o Wampyrach i o ich sposobie zycia. - Nie czekajac na odpowiedz zwrocil sie do Koratha: - Mialem zamiar cie tu zostawic, jak mi to doradzaja umarli. Ale to uczyniloby mnie rownie okrutnym jak twoj pan, ktory pogruchotal ci kosci i zostawil na pewna smierc. Tak wiec zamierzam na chwilke zostac i pogadac z toba, bo jestes calkiem sam i ta samotnosc bedzie trwala przez wiecznosc. Z drugiej strony nie widze sensu w rozmawianiu z kims, kto zostal zaprogramowany przez nature do mowienia samych klamstw. Korath momentalnie odpowiedzial krzykiem: - Ach! Ach! Zlituj sie! Blagam, litosci! Kiedy przestales mowic do mnie, myslalem przez chwile, ze juz sobie poszedles. A potem odczulem twoje cieplo, choc nie jest ono tak wyrazne jak cieplo bijace od twojego towarzysza. I stad wiedzialem, ze jeszcze tu jestescie. Posluchajcie: to prawda, ze jestem typowym, okrutnym wampirem, ale nie zawsze bylem taki. To Malinari zrobil ze mnie cos takiego. Uczynil i zniszczyl. Czyli nie moze mi juz zaszkodzic. Mowcie, kimkolwiek jestescie. Pozwolcie tylko wykapac sie w waszym swietle, ktore oswietla niczym swieca te samotne ciemnosci. Pytajcie o cokolwiek, a ja nie bede klamac. Ludzie nie klamia na lozu smierci, ja zas nie bede klamac po smierci. -Chce jak najwiecej sie dowiedziec o Malinarim, Vavarze i Szwarcie. Od samego poczatku - powiedzial Harry. Korath przystal na to z ochota. -Nikt nie zna ich dziejow lepiej ode mnie. Jednak taka opowiesc wymaga czasu. -Mam sporo czasu - powiedzial Harry. - W pewnych granicach. Podobnie jak i ty. Przed toba jest cala wiecznosc. -Jedno pytanie - rzekl Korath. -Slucham. -Dlaczego? -Poniewaz zniszcze ich, a takze wszystko, co sie z nimi wiaze - odparl z bezwzgledna szczeroscia Harry. - Nie chcemy ich w naszym swiecie. -Dobrze! - stwierdzil Korath. - Dlaczego mieliby zyc, skoro pozbawili mnie zycia? W Krainie Gwiazd mamy cztery stany zwiazane z istnieniem i nieistnieniem: jeden to pustka przed narodzeniem. Dwa to zycie, jakim raduja sie Cyganie z Krainy Slonca. Trzy to wyzszy stan, kiedy jest sie nieumarlym, a egzystencja czlowieka moze nawet trwac wiecznie. I w koncu cztery, kiedy nic juz nie ma i wraca sie do pierwotnej pustki. Ale odkrylem, ze to ostatnie okazalo sie klamstwem. To prawda, ze jest to ciemnosc, ale nie pustka. Prawdziwa smierc to brak ruchu, lecz nie jest to brak umyslu. Ja mysle! Jestem! Tyle ze unieruchomiony, zapomniany, zapomniany w dlugiej nocy. Nie ma dla mnie spokoju. A zatem dlaczego mieliby go miec ci, ktorzy mnie tutaj wpakowali? Dlaczego w ogole mieliby miec cokolwiek? Nie, nie oklamie cie, Nekroskopie. -No to zaczynaj - rzekl Harry. - Zacznij od Nephrama Malinariego, poniewaz wyglada mi on na najgrozniejszego. -Blad! - powiedzial Korath. - Kazdy z nich jest rownie paskudny jak pozostali. Myslisz, ze dlaczego wypedzono ich z Krainy Gwiazd? -Na pewno chcialbym to wiedziec - powiedzial Harry. - Ale ostrzegam cie: czasu mam zasadniczo dosyc duzo, jednak nie przeciagaj struny. Czasem brakuje mi cierpliwosci i wolalbym zrobic w tym czasie cos innego. Zrozumiano? -Tak jest - odpowiedzial Wampir. Bez chwili przerwy Korath zaczal opowiadac, a poniewaz byla to mowa umarlych, na dodatek bogato ilustrowana obrazami pochodzacymi z pamieci bylego porucznika, Jake zauwazyl, ze zaangazowal sie w sluchanie. Opowiesc wciagnela rowniez jego nauczyciela... -To bylo setki lat temu - zaczal Korath - i chociaz tak dlugo bylem zamarzniety w lodzie, to tamte czasy pamietam, jakby to bylo wczoraj. Nalezalem do klanu Vadastry, wlasciwie to bylem synem wodza, Dinu Vadastry. Nasze tereny znajdowaly sie w lasach setki mil na wschod od wielkiej przeleczy. Zajmowalismy sie zbieractwem, uprawa, hodowla, lowiectwem i rybolowstwem. Jako osadnicy, w przeciwienstwie do wiekszosci Cyganow, wiedlismy dostatnie zycie. Nie bylismy przez nikogo niepokojeni, nawet bylismy raczej omijani przez sasiadujace z nami plemiona. Wynikalo to z tego, ze bylismy poddanymi, ktorzy oddawali swoja dziesiecine Lordowi Nephramowi Malinariemu. Nie pytajcie mnie, czy cieszylem sie z takiego rozwiazania. Urodzilem sie w takiej tradycji i nie wiedzialem, ze mozna zyc inaczej. To samo dotyczylo calego plemienia Vadastra. Jedynie najstarsi czlonkowie plemienia pamietali czasy nomadow. Ale to dla nich zycie jako poddany bylo najlepszym rozwiazaniem. Wampyry nie gustowaly w starym, zylastym miesie czy zanieczyszczonej krwi. Tak wiec starcy byli bezpieczni, dopoki mogli dostarczac dziki miod i owoce z lasu. Moj ojciec tez byl bezpieczny, co prawda nie dorastal w czasach dziesieciny, ale byl wodzem plemienia i to jego Malinari wyznaczyl na osobe zbierajaca dziesiecine... i z tego powodu obawiano sie go i dawano posluch we wszystkich kwestiach. No prawie we wszystkich. Ojciec byl twardzielem: wysoki, barczysty i zadziorny. Kiedy ktos skarzyl sie, ze "skradziono" mu zone, syna czy corke, ucinal pretensje bardzo szybko. Ci, ktorzy sprawiali klopoty, sami mogli znalezc sie na liscie osob wyznaczonych jako dziesiecina wedrujaca do wielkiego zamczyska Malinariego. Kochalem wowczas dziewczyne... przynajmniej tak mysle, bo takie rzeczy sa dla mnie zagadkowe. Milosc? To dla mieczakow. Istnieje - a raczej istniala dla mnie - tylko zadza. Kiedy moj pan wraz ze swoimi niewolnikami polowal na tak zwane wolne plemiona w Krainie Slonca, och, to wtedy bylo pozadanie! Ho ho! Ale prosze, wybacz mi moje dygresje, bo widze, ze nie za bardzo cie interesuja... Jesli chodzi o te dziewczyne, ktora wowczas moglem kochac, to wystarczy powiedziec, ze byla przyczyna mojego upadku. Przynajmniej tego pierwszego. Malinari nie byl tak bardzo chciwy, przynajmniej nie w czasach pokoju, kiedy nie wybuchaly wojny krwi. Z drugiej strony jego porucznicy odbierajacy dziesiecine znali jego gust i wiedzieli, ze zadowala sie tylko towarem najlepszej jakosci. Mojemu ojcu czasami udawalo sie wcisnac jakas beczulke sliwowicy gorszej jakosci czy kogos w gorszej formie, ale nigdy nie bylo to zbyt wielkie przekroczenie normy. Kiedy jakies samotne osoby widzialy noca nasze ogniska i schodzily z gor w doliny, zawsze byly szczerze i goraco witane. Nie skapilismy ani picia, ani jedzenia, zwlaszcza picia. Po czym ogluszalismy ich i wiezilismy jako czesc dziesieciny. Czasem zdarzalo sie, ze na nasz teren zablakal sie woz z cyganska rodzina. Uwazalismy to za szczesliwe zrzadzenie losu, poniewaz na liste dostawalo sie mniej naszych ludzi. Nasze plemie liczylo trzysta osiemdziesiat osob. Rzadko kiedy przekraczalismy te liczbe. Gwaltowny wzrost liczebnosci z latwoscia moglby zostac zredukowany. Co roku rodzilo sie okolo piecdziesieciu dzieci. Polowa z nich miala szczescie doczekac doroslosci wsrod plemienia, a reszta odchodzila do Krainy Gwiazd. Moj Lord Nephram Malinari znany byl z... upodobania do dzieci. Ale nie wybiegajmy zbytnio do przodu, bo w owym czasie Malinari nie byl jeszcze moim Lordem. A raczej to ja nie bylem jego niewolnikiem. Jezeli chodzi o dziesiecine: Na liste dostawali sie zonaci mezczyzni, ktorzy w ciagu roku lub dwoch nie splodzili dzieci. Jezeli chodzi o bezdzietne kobiety, to ich przyszlosc, a raczej jej brak byl oczywisty. Podobnie ze wszystkimi osobami sprawiajacymi klopoty. Plemie utrzymywalo sie na pewnym poziomie, a dziesiecina sprawiala, ze nie rozmnazalismy sie za bardzo, ale tez nie zmniejszalismy liczebnosci. Co trzy miesiace ludzie Malinariego przybywali na lotniakach odebrac dziesiecine, a od czasu do czasu towarzyszyl im ich pan. Jezeli chodzi o te dziewczyne, ktora prawdopodobnie kochalem: Ojciec nie przeznaczal jej na dziesiecine i trzymal ja dla mnie. Na nieszczescie wielu ludzi podejrzewalo, ze nie jest dostatecznie sprawiedliwy w doborze ludzi, ze kwartalne losowania raczej nie sa przypadkowe, ze nigdy na liste nie dostaja sie bliscy wodza. Ta dziewczyna, Nadia... oraz jej matka byly zbieraczkami, podobnie jak wiekszosc kobiet, i obie nalezaly do najurodziwszych posrod kobiet plemienia. Ojciec Nadii byl dobrym mysliwym, ale po pewnym czasie los wskazal na niego. Wszystko wygladalo prosto, ale nie bylo takie proste. Ow mezczyzna byl mlody i silny jak byk. Trzeba go bylo ogluszyc, zwiazac, a nawet zakneblowac! Z powodu oskarzen, ktorymi obarczyl mojego ojca, sposobu, w jaki Dinu patrzyl na jego zone, ludzie zaczeli podejrzewac, ze wodz niektore kwestie rozstrzygal bardziej po swojej mysli niz dla dobra plemienia. Poza tym od czasu gdy go zabrano do Krainy Gwiazd, matka Nadii zostala poddana Dinu. Melana Zetra bardzo kochala swojego meza, i kiedy minal najgorszy czas po zabraniu jej meza i kiedy pozniej zblizyla sie do mojego ojca, po czym zrobila tajne dochodzenie, w ktorym odkryla, w jaki sposob Dinu sporzadza liste - wowczas po kryjomu zaczela przygotowywac swoj plan. Nie znam dokladnie powodow, ktorymi kierowala sie Melana. Moze byl to zal, ale jesli to prawda, to znakomicie potrafila ukryc swoje uczucia. A moze po prostu wsciekla sie jak lis i kasala kogo popadnie. Dla mnie najlepszym wytlumaczeniem bylaby teoria, ze chciala polaczyc sie ze swoim mezem bez wzgledu na okolicznosci i w tym celu postanowila sie poswiecic. Banos zostal zabrany przez Malinariego, teraz mialo sie stac to samo z Melana. Jednak ona chciala przy okazji wyrownac rachunki. Cyganie potrafia byc na swoj sposob przebiegli. Moze maja to we krwi? A krew to zycie. Jezeli chodzi o mnie i moja ledwie zapamietana milosc do Nadii Zetry, to na pewno nie moge jej winic. Jestem pewien, ze nic nie wiedziala o planie swojej matki. Gdyby wiedziala... to bardzo mozliwe, ze ucieklibysmy, wedrujac samotnie po Krainie Gwiazd lub przylaczajac sie do ktorejs z grup Wedrowcow, ktorzy nieustannie wymykali sie wampirom. Albo po prostu przez jakis czas cieszylibysmy sie szczesciem i wolnoscia, nie troszczac sie o przyszlosc. Bylo bardzo wiele mozliwosci, o ile tylko Nadia wiedzialaby... Co do mojego ojca: Gdyby cos podejrzewal... to zycie Melany zakonczyloby sie na dlugo przed wyladowaniem lotniakow Malinariego. Niestety nikt nic nie wiedzial, oprocz Melany. Jako dziesiecine przygotowano szesc beczek oleju, szesc wina bialego i szesc czerwonego, szesc beczek dobrej sliwowicy (wszystkie byly naprawde dobre, bo spodziewano sie przybycia Malinariego) i szesc beczek dzikiego miodu. Poza tym dwa swiezo zarzniete byczki, pietnascie par golebi, piec dzikow i cos szczegolnego: zamknieta w klatce ciezarna wilczyce! Wampyry uwielbiaja wilcze szczenieta przyrzadzane w mleku ich matki, a takze wilcze serca i wilcze mieso, ktore uwazaja za afrodyzjak oraz lek sprzyjajacy dlugowiecznosci. Tak jakby to bylo im potrzebne! Poza tym Dinu wybral dorodnych mlodziencow, ale ich nazwiska trzymane byly prawie do ostatniej chwili w tajemnicy, zeby uniknac zbyt dlugiego lamentowania nad ich losem. O wiele wczesniej wiadomo bylo, ze los niewolnika spotka ludzi nieposlusznych, ktorzy czekali w swoich klatkach, oraz obcych, ktorzy zablakali sie na terytorium Vadastry. Jednak z podanych juz powodow nie wymieniano nazwisk trzech mezczyzn, trzech kobiet i szesciorga niemowlat, tylko chwytano ich, krepowano im konczyny oraz kneblowano, zanim zdazyliby poskarzyc sie albo narobic zamieszania. Z kolei dzieci zawijano w obrusy i skladano obok pozostalego pozywienia i napojow. W tym czasie bylismy razem z Nadia w wozie mojego ojca i obserwowalismy, co sie dzieje, przez dziury w scianach. Moj ojciec wolal trzymac swoich drogocennych (trudno jest mi sobie wyobrazic slowo "ukochanych") wspolplemiencow z dala od wzroku Wampyrow, aby nie budzic ich nadmiernego zainteresowania. Dotyczylo to rowniez matki Nadii, ktora miala siedziec schowana w swoim wozie, aby nie przyciagac niechcianej uwagi. Piec godzin po zapadnieciu zmroku wysoko na szczytach gor zaczela gromadzic sie mgla i splywac w dol niczym lawina skladajaca sie z pary wodnej. W swietle ksiezyca wygladalo to jak plynace mleko. Wysoko, w slabo widocznych noca chmurach, niczym gigantyczne liscie nadlatywaly lotniaki Wampyrow! Zaczely obnizac lot nad naszym obozowiskiem i wszystkim bylo wiadomo, ze Lord Nephram Malinari przybyl odebrac swoja dziesiecine... III Malinari Sa rozne rodzaje Wampyrow - opowiadal dalej Korath. - W Krainie Gwiazd widzialem wiele ogromnych zamczysk Wampyrow. Niektore trudno by bylo nawet opisac, bo byly zbyt potworne nawet dla oczu niewolnika.W tamtych czasach zyl mlody Lord zwany Leskiem Glutem. Skradziono go, gdy byl jeszcze dzieckiem, dorosl, zostal porucznikiem, a w koncu zarznal swojego pana, aby odebrac mu jego pijawke. Ale Lesk byl szalencem, a skradziony pasozyt tylko powiekszyl jego obled. Kiedy wojenny stwor jego bylego pana nie chcial sluchac rozkazow, stoczyl z nim walke... i zabil stwora! Wygral, lecz stracil oko. Nowe oko wyroslo mu na ramieniu. Organy tego typu byly w stanie szczatkowym lub podstawowym. Niektorzy Lordowie specjalnie sprawiali, ze roslo im oko z tylu szyi... to wystarczalo, zeby ostrzegac przed atakiem od tylu. Byly to oczy pozbawione powiek, przez co nigdy nie zamykaly sie, zeby zasnac. Wspominam o tym, aby wskazac na to, jak pomyslowe i szkaradne potrafia byc Wampyry. Niektorzy Lordowie, a nawet Ladies zmieniaja sie, zeby wygladac obrzydliwie. Sa to zazwyczaj najslabsze osobniki. Wygladaja jak potwory po to, zeby odstraszac ewentualnych przeciwnikow, ale zapewne rowniez dlatego, zeby w ogole uniknac walki. Nephram Malinari nie potrzebowal nic zmieniac w swoim wygladzie. Byl prozny i przystojny... ale to takze mogla byc maska. Albowiem Malinari byl w glebi siebie potworem rownie potwornym jak jego umysl, jesli mi wybaczycie te gre slow. Niewatpliwie jednak nie wygladal jak bestia i byl piekniejszy niz wiekszosc ludzi, byl w pewnym sensie "lordowski". Ale czy istnieje jakis opis dla czegos tak strasznego i tak pieknego zarazem? Wracajac do wydarzen owej nocy: Nadlecialo siedem lotniakow, ktore wyladowaly u stop wzgorz, skad rozciagal sie widok na terytorium Vadastry. Mgla otaczajaca Malinariego splywala na dol, otaczala jego oraz jego ludzi, po czym splywala w dol, wkraczajac w las. Laczyla sie z mgla, ktora wychodzila z gleby i drzew. Razem formowaly morze mgly, ale w przeciwienstwie do mgly bedacej dzielem natury mgla Malinariego okrazala chaty i unieruchomione cyganskie wozy. W tej mgle plywaly mysli Malinariego. Doszukiwaly sie zdrady i niebezpieczenstwa. Ale nic takiego nie znalazly. Przynajmniej nic, co byloby skierowane przeciw Malinariemu. Wiatr powial w kierunku poludniowym i znowu nastala ciemna noc. Mgla rozwiala sie, a lotniaki poderwaly sie do gory, szybujac w powietrzu na swoich membranicznych skrzydlach. Latajace wierzchowce Wampyrow to przerazajace stwory. Nie wynika to z ich dzialania, ktore niosloby ze soba smierc i zniszczenie, ale z samego wygladu. Na pierwszy rzut oka wygladaja jak gigantyczne nietoperze z dlugimi szyjami i dlugimi ogonami. Ale z bliska... widac, ze zostaly stworzone z czlowieka! Skrzydla o ponadnaturalnej rozpietosci zbudowane byly na szkielecie ramion, nog i karykaturalnie rozciagnietych palcow, ktore mozna bylo dostrzec poprzez pokrywajaca je napieta membrane. Stwory mialy potezne serca, ktore zaopatrywaly w krew miesnie poruszajace wielkimi skrzydlami. Ogolnie mowiac: lotniak to takie wielkie skrzydla, z niewielkim rozumem. Jest to stwor stworzony do latania i sluchania rozkazow. Wykonuja tylko to, co rozkaze im ich jezdziec. Po chwili mozna bylo zobaczyc takze jezdzcow. Trojka sposrod siedmiu - w srodku formacji o ksztalcie litery V - najwyrazniej czula sie bardzo swobodnie i pewnie na swoich siodlach. Pozostali byli mlodszymi porucznikami. Wypatrujacy i pochyleni do przodu byli prawdopodobnie pierwszy raz na takiej wyprawie ze swoim panem. Jednak wzrok kazdego nieodmiennie kierowal sie ku srodkowej postaci calego klucza. Srodkowy lotniak byl najwiekszy, najsilniejszy i posiadal najbardziej wyszukane ozdoby. Zrobiono go zapewne z szesciu lub siedmiu ludzi. Po chwili cala eskadra zaczela obnizac lot i wyladowala w zgodnym szyku. Porucznicy szybko zeskoczyli z siodel, podczas gdy Malinari pozostal jeszcze przez chwile na grzbiecie swego wierzchowca, puscil wodze, podparl brode, wspierajac sie lokciem o lek siodla, i lustrowal okolice. Nastepnie plynnym ruchem zeskoczyl na dol, westchnal i powiedzial: -No to jestesmy... Tylko tyle. Niemal nie wydobyl z siebie glosu, ale moc jego mentalizmu sprawila, ze uslyszal go kazdy mezczyzna, kobieta i dziecko w obozowisku Vadastry. I kiedy dotknal umyslow, to kazdy odczul szczegolny fetor, mimo ze byl to glos gleboki, a zarazem pelen slodyczy. Pomimo swoich umiejetnosci ukrywania zamiarow nawet Malinari nie byl w stanie stlumic woni krwi. Jego mentalizm mial swoje ograniczenia. Takie szeroko zakrojone wyszukiwanie lub komunikowanie sie bylo dobre do wyszukiwania wrogow lub ukrywajacych sie Cyganow, ale do niczego wiecej sie nie nadawalo. Szybkie wycofanie jego mentalnych czulkow bylo jak oczyszczenie uszu z wody po glebokim nurkowaniu w basenie. Juz po chwili wzywal mojego ojca Dinu glosem zarowno silnym, jak i glebokim. Jednak slodycz nie opuszczala jego glosu, zapewne dlatego, ze przyszedl czas robienia interesow. Caly klan (procz kilku ukrytych, uprzywilejowanych wybrancow) Vadastry zgromadzil sie w jednym miejscu, skad mogl obserwowac ladowanie Malinariego i jego ludzi. Moj ojciec stal w srodku i nieco z przodu zgromadzenia, szybko podszedl do Malinariego i poklonil sie przed nim. Wampirzy Lord stal przez dluzsza chwile, prawdopodobnie napawajac sie poddanstwem wodza. O tak. Ten Malinari to byl przystojniak! Mial najwyzej sto szescdziesiat lat, jednak nie wygladal nawet na czterdziestke. Mial czarne, blyszczace wlosy, gleboko osadzone oczy, wystajace kosci policzkowe, wysoko uniesione brwi, lekko splaszczony nos i piekny zarys krwistoczerwonych ust. Tak, czerwien ust, ktora pasowala do czerwonego ognia migoczacego w jego oczach. -Wstan - zwrocil sie do mojego ojca. - Wstan i pokaz mi wasze dary. Moj ociec byl duzy i nosil brode. Plotkowano, ze pochodzil z nieprawego loza, ale nikt nigdy mu tego wprost nie powiedzial. Przejety swoja misja poprowadzil Malinariego wraz z jego ludzmi do stolow, ktore az uginaly sie pod ciezarem dziesieciny. W swoim sprycie Dinu Vadastra specjalnie podlozyl najciezsze rzeczy na srodku stolu, zeby mozna bylo zobaczyc jego ugiecie! Nie wiadomo, czy ktokolwiek na to zwrocil uwage, ale calosc i tak prezentowala sie znakomicie. Wygladalo na to, ze Malinari jest pod wrazeniem. Pozniej Dinu i Malinari rozmawiali ze soba. A poniewaz nasz woz stal blisko stolow, a noc byl bezwietrzna, slyszelismy razem z Nadia kazde slowo. -Dinu, wodzu klanu Vadastry - rzekl Malinari do mojego ojca. - Wyglada na to, ze dowiedziales sie o moim przybyciu, poniewaz twoja danina jest zaprawde wspaniala! Co wiecej, trudno mi sobie przypomniec, zeby moi ludzie przybyli do domu z tak wspaniala i obfita danina! Trudno oprzec sie mysli, ze za kazdym razem mnie okradali. Moi wlasni porucznicy, te niewdzieczne psy, okradajace dom, w ktorym znajduja schronienie... Wpatrywal sie w swoich ludzi plonacym wzrokiem. Jego szczeka wydluzyla sie nieznacznie i widac bylo niewielkie ziewniecie. Wszyscy cofneli sie co najmniej o krok. W koncu pokazal wszystkie zeby w szerokim usmiechu i zaczal sie smiac, potrzasajac wlosami. -Prosze, prosze. W ogole nie znacie sie na zartach - powiedzial. Przeciez moi porucznicy, niewolnicy i wszystkie stwory wiedza dobrze, iz jakakolwiek kradziez moze oznaczac wylacznie ostateczne pozegnanie. U mnie panuja proste zasady, ktore zrozumie nawet idiota. Pamietajcie, ze w moim dworze w Krainie Gwiazd czekaja stwory bojowe, ktore wciaz maja niezaspokojone potrzeby. Od czasu do czasu cos sobie przegryza, ale wciaz czekaja na kasek, ktory sie rzuca, kopie i bryzga krwia... Po chwili zwrocil sie do mojego ojca: -Ach te zarciki... wysuszyly mnie. Moze bysmy sie czegos napili, Dinu Vadastra? - Po czym skinal na mlodego porucznika. Jak mozecie sobie wyobrazic, mojemu ojcu zrobilo sie do tego czasu raczej sucho w ustach. Ojciec nalal bialego wina z beczki do stojacych na zlotej tacy pucharow wykonanych z tego samego kruszcu. Byl rodzaj rytualu, w ktorym Dinu gral role jednej z osob sprawdzajacych jakosc pozywienia Malinariego. Podobnie jak wszystkie Wampyry Malinari byl uczulony na najmniejsza ilosc srebra. Podobnie bylo z czosnkiem, ktorego szczypta wystarczyla, zeby spowodowac nudnosci i dlugotrwale wymioty. Tak wiec najpierw z pucharu napil sie Dinu, pozniej niewolnik, ktory bedac wampirem, nie tylko wyczulby trucizne smakiem, ale gwaltownie zareagowalby na nia, a w koncu Malinari zblizyl puchar do nosa, dlugo wachal bukiet wina, po czym wypil je jednym haustem. Bo bez wzgledu na to, jak bardzo maniery oraz mowa Malinariego wydawalyby sie wyszukane, to w istocie jego zachowanie budzilo strach. W ten sposob posmakowali z kazdej beczki, wlacznie z beczkami sliwowicy, a nawet miodu. I choc moj ojciec mial dosyc mocna glowe, to pod koniec tego rytualu chwial sie na nogach. Co do jedzenia: zboz, korzeni, owocow, zwierzat i tak dalej, nie kosztowano ich, choc Malinari pochylil sie nad grubaskiem, ktorego czarne oczka usmiechaly sie, z niewinnoscia patrzac w karmazynowe slepia potwora... Pozniej podeszli do klatki z wilczyca. -O, to cenny dar! - przyznal Malinari. - Moze zachowam przy zyciu ja i jej potomstwo. - Zrobil ruch reka, jakby chcial ja poglaskac przez kraty. Wilczyca zawarczala i Malinari cofnal reke, mowiac: - A moze nie. Wilki sa zdradliwymi zwierzakami. Ale maja dobre, silne mieso. Dinu Vadastra, dziekuje ci za ten dar. A skoro jestesmy przy zdobyczy, to gdzie pozostale z moich zwierzat, czyli te, ktore chodza na dwoch nogach? Na te slowa przyprowadzono przed jego oblicze zwiazanych nieszczesnikow. Mezczyzne, dziewczyne, mlodzienca, kobiete i tak dalej. Wszyscy byli wymyci, dobrze odzywieni, ubrani w futra. Kiedy szli, wiekszosc miala spuszczone glowy oprocz kilku mlodszych mezczyzn, ktorzy cos (raczej bezwiednie) mruczeli pod nosem. Dorosle kobiety szlochaly, natomiast niektore dziewczeta swiadome swego cyganskiego powabu osmielaly sie patrzec na Malinariego, chcac wywrzec na nim wrazenie. Ale na kims takim nielatwo bylo zrobic wrazenie. Przeszedl wzdluz rzedu, a raczej przefrunal z ta zwiewna gracja Wampyrow, a za nim pospieszyli porucznicy. Kiedy Malinari przystawal, zeby blizej przyjrzec sie swym nabytkom, starsi porucznicy wysuwali sie do przodu, przytrzymywali danego czlowieka i zmuszali go do otwarcia ust, tak zeby Wielki Wampyr mogl sprawdzic stan uzebienia niewolnika. Nastepnie odpinali zlote zapinki fiter, obnazali nagie cialo i czasem Malinari wyrazal zadowolenie, widzac dlugie nogi mlodzienca i szerokie ramiona. -Ten bedzie dobry do przerobki - mruczal pod nosem. - W zamczysku stoja puste kadzie. - Albo: - Ten wyglada na walecznego. Wysoki i dobrze umiesniony. - Mogl tez niczego nie mowic, tylko potrzasac glowa. W koncu bylo to tylko zaopatrzenie. Po chwili doszli do jednej z tych zbyt dumnych dziewczat, ktora osmielila sie patrzec mu w oczy. Starszy porucznik podszedl do dziewczyny i siegnal do zlotej zapinki, zeby zdjac jej suknie. Jednak byla to prawdziwa pieknosc, a porucznik wykazal nadmierna gorliwosc. Malinari zauwazyl to, zlapal go za reke i przytrzymal. Oczy mu sie zwezily, zmarszczyl brwi i powiedzial: -Widze, jak krew ci pulsuje, Stefanu. W twoich zylach plynie prawdziwy gorski potok! Jestes pelen pozadania, prawda? Widzisz, czesto zastanawialem sie, dlaczego w dziesiecinie, ktora eskortowales do zamczyska, bylo tak malo dziewic... -Panie, ja... - odezwal sie Stefanu, starajac sie cofnac. Ale Malinari przytrzymal go, mowiac: -Spokojnie! - Palcem wskazujacym drugiej reki dotknal brwi porucznika. Stefanu jeknal, drgnal i zaczal siegac prawa reka po rekawice bojowa. Byl to chwilowy odruch, ale Malinari spostrzegl go. Oczy natychmiast mu zalsnily, szczeka wydluzyla sie, a usta cofnely sie, odslaniajac ostre zeby. Stefanu, widzac to, padl na kolana, blagajac o litosc. Przez dluzsza chwile wskazujacy palec dotykal czola porucznika. Na twarzy Malinariego widac bylo emocje zwiazane z tym, co odczytywal z mysli porucznika. Przynajmniej z tych, ktore byly dla niego istotne. Nagle, z wyraznym trudem, cofnal reke, stwierdzajac: -Ty nedzna pijawko! Ciesz sie z tego, ze chociaz odczytalem twoje mysli, mozesz jeszcze wladac umyslem. Bynajmniej nie z milosci do ciebie, Stefanu - gwalcicielu moich kobiet - ale dlatego, ze wkrotce bedziesz mi potrzebny. Zdrajco! Myslisz, ze nie zauwazylem, jak chciales podniesc na mnie reke? Mialbys czelnosc mnie uderzyc? Mozliwe! Zejdz mi z oczu! Odejdz. Wracaj do lotniakow i czekaj tam na mnie. Puscil Stefanu, a gdy ten odszedl chwiejnym krokiem, zwrocil sie do dziewczyny:? -Podaj mi reke, kochanie. - Poslusznie uczynila tak bez najmniejszej zwloki. Korzystajac ze swego mentalizmu, zobaczyl to, co tylko on potrafil dostrzec, i spytal: - Naprawde jestes dziewica? -Tak, moj panie - odrzekla. Malinari pokiwal glowa i usmiechnal sie. -Gdybys powiedziala nie - powiedzial - to za twoja szczerosc moglbym uczynic cie kobieta-porucznikiem. Ale trzymam od siebie z dala nawet piekne klamczuszki, a zwlaszcza kurewki, ktore staraja sie mnie uwiesc, probujac ukryc przede mna swe mysli. Tak wiec... nie awansujesz wysoko, mloda damo. Jednak w moim dworze mieszka wielu niewolnikow, ktorzy chetnie cie przeszkola. Albo ty im to zrobisz! - Po czym wzruszyl ramionami i odwrocil sie od niej. Malinari zakonczyl inspekcje. -Nie mam powodow do narzekan - zwrocil sie do Dinu Vadastry. - Przynajmniej w stosunku do ciebie i twoich ludzi. Widziales, co sie dzieje z tymi, ktorzy staraja sie uszczknac cos dla siebie. Powiedz mi prawde, czy wszystko zrobiles i przygotowales najlepiej, jak tylko mogles? -Vadastrowie jeszcze nigdy nie zrobili lepszego wina ani sliwowicy - odpowiedzial moj ojciec. - Jezeli chodzi o pozywienie, to jest to najlepsze mieso i najczystszy miod oraz najslodsze owoce. -A co powiesz o ludzkim miesie? - Malinari rzucil okiem na postacie ubrane w sukienki. - Czy one takze sa najlepsze, czy tez cos ukryles przede mna? -Och, oczywiscie, ze nie ma nic lepszego - odparl Dinu. - Z drugiej strony jest jasne, ze musze trzymac cos w rezerwie, dobra krew i dobre mieso, zebysmy sie mogli rozmnazac i zeby klan Vadastrow nie zdegenerowal sie, bo wowczas nie bylibysmy ci przydatni. -Tak, to zrozumiale - zgodzil sie z nim Malinari. - Ale widzisz, Dinu, nadchodza ciezkie czasy i mam ogromne potrzeby. Czy widzisz, jakie ciemne chmury zbieraja sie nad nami, niczym zly omen? Nie wyglada to najlepiej, prawda? I kiedy moj ojciec spojrzal w niebo, to faktycznie widac bylo ciemna i gesta chmure, ktora do tej pory byla niezauwazalna. Powoli nadchodzila nad terytorium Vadastrow, sprawiajac, ze robilo sie coraz ciemniej. -Co to znaczy, moj panie? Tym razem, "kulturalny" ton Malinariego zabrzmial niskim basem, a jego oczy rozblysly ogniem. -To znaczy, ze pomimo naszej powiedzmy przyjazni i pomimo ze byles szczerym i uczciwym czlowiekiem... W tej chwili powstalo male zamieszanie, w oddali pojawila sie niewielka postac i zawolala: -Co? Szczery i uczciwy? Dinu Vadastra? Ten tak zwany wodz? Wielki wodz? Daj mi tylko chwilke, a wykaze, ze sie mylisz, moj panie! - Glos niewatpliwie nalezal do kobiety. Lezaca tuz obok mnie Nadia patrzyla z niedowierzaniem, wziela gwaltowny wdech i musiala zakryc sobie usta, zeby nie krzyknac. Poznala glos: to byla jej matka, Melana Zetra, ktora szybko zblizala sie do rozmowcow. -A co to ma znaczyc? - Malinari uniosl brwi, a czolo zmarszczylo sie. - Ktos osmiela sie podniesc glos, przerywa mi i kaze Nephramowi Malinariemu zaczekac? Rownie, a nawet znacznie bardziej byl zdumiony Dinu Vadastra, podobnie jak reszta klanu wlacznie z Nadia i ze mna. Melana nadchodzila szybkim krokiem, z rozwianymi wlosami i rozplomieniona twarza. Miala na sobie suknie, w ktora ubieralo sie kobiety przeznaczone na ofiare. I faktycznie ofiarowywala sama siebie z wlasnej i nieprzymuszonej woli Malinariemu i jego ludziom! Ba! Ofiarowywala o wiele wiecej! -O co chodzi? - powtorzyl Malinari z najwiekszym zdziwieniem, w chwili gdy ona rzucila mu sie do stop. - Czy ona calkiem zwariowala, ze osmiela sie przeszkadzac w pobieraniu dziesieciny? -Szalona z zalu! - krzyknela Melana, szarpiac za wlosy, zrzucajac z siebie suknie i kleczac nago. - Szalona z wscieklosci i bolu. Albowiem zostalam oszukana i wykorzystana, podobnie jak ludzie z mego plemienia, a nawet ty, Lordzie Malinari! Ten czlowiek wszystkich oszukal! - I pokazala drzacym palcem na Dinu. To byl poczatek konca. Gdyby ktos pomyslal, ze Dinu byl Wampyrem, to niewiele by sie pomylil. Wybaluszone jak sliwki oczy wyszly mu na wierzch, zacisnal zeby i wystawil kly i rzucil sie na Melane, przyciskajac ja do ziemi. Blysnal uniesiony do gory noz... ale Malinari odebral go i odrzucil, a potem zlapal Dinu za szyje i podniosl do gory. -Mow! - rozkazal matce Nadii. - Jak mnie oszukano? Oczywiscie, ze moglbym sie tego z latwoscia dowiedziec, ale ten moj sposob przynosi szkody i wasz wodz raczej utracilby rozum. Ponadto chetnie poslucham, co moze go jeszcze bardziej zabolec. A wiec mow, kobieto, opowiedz, jak zdradzil mnie Dinu Vadastra. Spojrzal na mojego ojca kolyszacego sie w stalowym uscisku. Stopy prawie nie dotykaly ziemi. W koncu opadl na ziemie i juz chcial znowu zaatakowac Melane, ale dwoch mlodszych porucznikow zlapalo go, trzymajac bojowe rekawice w pogotowiu. Wtedy odezwala sie Melana. Byla to dluga lista zalow, ktore moglby powiedziec kazdy z czlonkow plemienia. Jednak trzymali zal w glebi siebie juz od tak dawna, ze nawet nie byli w stanie nadac mu formy. Mowila o uprzedzeniach wodza i o osobach uprzywilejowanych - jak ona sama - ktorzy byli ukrywani przed Wielkim Lordem Wampirow, gdy wysylal swoich ludzi po danine. Mowila o tym, jak Dinu byl zazdrosny o zdolnosci i powodzenie, ze wybitni ludzie mogli przypuszczac, ze dostana sie na liste dziesieciny, przez co od bardzo dawna nikt nie osmielil sie sprzeciwic Dinu. Melana mowila, jakby miala nigdy nie skonczyc. Jako wybranka mojego ojca widziala, jak sie odbywa wybor i losowanie. Mowila tez o swoim mezu Banosie Zetrze, ale wowczas zalala sie lzami, gdy opowiadala, jak Banos, ktory byl znakomitym mysliwym, majacym wielki wklad w zdobywaniu dziesieciny, zostal zabrany do Malstack tylko dlatego, ze Dinu Vadastra zapragnal jego zony. Na koniec rzekla: -Klecze teraz przed toba jako zywy dowod swiadczacy o tym, co mowie. Moj mezczyzna mieszka teraz w Krainie Gwiazd, a dla mnie nie ma juz tutaj miejsca i dlatego chce powedrowac za gory z toba i z twoimi ludzmi. Chcesz moze wiedziec, wielki Lordzie, kogo ukryl przed toba Dinu? Moja corke, ktora przeznaczyl dla swego bezwartosciowego syna. A ten syn, Korath, schowal sie w wozie swojego ojca jak zbity pies. - Przy ostatnich slowach padla ze szlochem do stop Malinariego. Malinari przez chwile nic nie mowil i zastanawial sie nad tym, co uslyszal. Ale jego ludzie ruszyli do akcji. Dwoch z nich doskoczylo do drzwi wozu mojego ojca. Kiedy zobaczyli, ze sa zamkniete, wyrwali drzwi z zawiasow. Jeden z nich wsadzil glowe do srodka i zawolal: -Sa tutaj, moj panie. Mlodzieniec i dziewczyna, siedza po ciemku jak myszy. Kobieta mowila prawde. -No pieknie - spokojnie i powoli odezwal sie Lord Malinari. - Jesli ona mowila prawde, to znaczy, ze ktos inny klamal. Wowczas krzyknal moj ojciec: -Moj Panie! Miej litosc, prosze. Blagam cie! To moj syn, a dziewczyna to jego kobieta, a... -...a ty chowales ich przede mna - rzekl Malinari, uciszajac go surowym spojrzeniem. - Nie pokazales mi ich ani nie zapytales czy ich nie zechce. Wczesniej nie chciales dla nich litosci, tylko teraz to robisz. Tak jak dziecko, ktore ukradnie jablko, a potem pyta, czy moze je zjesc. Albo jak w tym wypadku dwa jablka... lub trzy, jesli doliczyc te dzielna kobiete. Schylil sie i podniosl suknie Melany. Wzial ja za reke i postawil na nogi. -Ubierz sie - powiedzial. - Mysle, ze znajdzie sie dla ciebie praca na dworze. Bedziesz pilnowala kobiet. Znam tez pewnego niewolnika zwacego sie Banos, ktory przez caly okres sluzby u mnie nie spal z zadna kobieta. A Banos dobrze mi sluzy... w przeciwienstwie do niektorych. - Spojrzal na Dinu Vadastre, a potem na starszego porucznika siedzacego na swoim lotniaku. Chociaz Melana ubrala sie w suknie, to nadal drzala. Czula dziwne zimno plynace z palcow Malinariego. Jednak odwaga nie opuszczala jej: -Co bedzie z moja corka, moj panie? Moim ukochanym, wciaz niewinnym dzieckiem, jesli nie liczyc usciskow tego niegodnego Koratha. Malinari spojrzal na nia, podniosl brew i rzekl: - Powinnas uwazac na cienka linie oddzielajaca odwage od szalenstwa. Nie jestem od wysluchiwania skarg, a tym bardziej od spelniania zyczen. - Pozniej jednak westchnal i rzekl: - Pokazcie te dziewke, te... -Nadie - powiedziala Melana. -Niech ci tam bedzie - przytaknal Malinari. - Te Nadie. I tego Koratha tez. Niewolnicy zaciagneli Nadie i mnie przed oblicze Lorda. Stanalem twarza w twarz z samym Lordem Wampyrow Nephramem Malinarim! -Czy jestes synem swego ojca? - spytal. -Ech. Ze co? (No bo jak odpowiedziec na takie pytanie?) -Ech. Ze co? - przedrzeznial mnie. - Czy jestes oszustem i klamca jak twoj ojciec Dinu Vadastra? No coz, az taki jak moj ojciec to nie bylem. Na pewno bylem wysoki i mocno zbudowany, byc moze nie grzeszylem tez madroscia. -Nie jestem oszustem - odpowiedzialem. - I nikt nigdy nie nazwal mnie klamca. Nawet nie zauwazylem, kiedy ruszyl! Ale poczulem to, w uszach mi zadzwonilo i stracilem rownowage. Nadszedl czas, by umrzec, lecz nie bez walki. Skoczylem na rowne nogi, ale natychmiast zostalem unieruchomiony przez tych dwoch, ktorzy wyciagneli nas z wozu. Szarpalem sie, ale nie moglem sie uwolnic ani tez ich odepchnac. Malinari smial sie, mowiac: -Uspokoj sie i posluchaj. Jestes duzy i przystojny, a takze silny z ciebie byczek... i nalezysz do mnie! Moze nic z ciebie nie bedzie. Zobaczymy. Bedziesz mogl sie wykazac w Krainie Gwiazd. Odwrocil sie do Nadii. -Jestes podobna do matki. Ale czy jestes rownie odwazna? Czy przyjdziesz do Krainy Gwiazd z wlasnej nie przymuszonej woli, zeby zostac wampirzyca tak jak twoj ojciec i matka? -Nie ma dla mnie innego zycia, panie - odparla. -Alez bedzie - powiedzial Malinari. - Zostaniesz stajenna i bedziesz dbala o moje lotniaki. Nastepnie z szybkoscia trudna do odnotowania pochylil sie nad nia i ugryzl ja w szyje! Byla to krotka chwila, w ktorej przekazal jej swoje zycie, a raczej niesmierc. Potem zrobil to samo matce i obie upadly na ziemie. W koncu Malinari zwrocil sie do mnie. Mocno przytrzymywany przez jego ludzi, zamarly z przerazenia nie moglem sie ruszyc i bylem sparalizowany jak jagnie przyprowadzone na rzez. Oczy mialem na wpol przymkniete. Ale on tylko zmarszczyl nos, a jego porucznik dokonal reszty... IV Ciemni Lordowie z Krainy Gwiazd Korath zagoscil w umysle Jake'a niemal na rowni z jego wlasnymi myslami, dzieki temu Jake bardziej przezywal jego opowiesc, niz sluchal jej.-A to jest niebezpieczne - powiedzial Harry Keogh, "budzac" Jake'a i pokazujac mu miejsce, w ktorym sie znalezli, w podziemiach opuszczonego rumunskiego Schronienia. Tyle ze to nie byl prawdziwy obraz (czy wlasciwa lokalizacja), gdyz dzialo sie to dzieki polaczeniu stworzonemu przez umysl Harry'ego. Prawdziwe, zywe, sniace cialo Jake'a znajdowalo sie na pokladzie lecacego na wschod helikoptera, gdzies nad australijska pustynia Simpsona. -Niebezpieczne? - zdziwil sie Jake, obejmujac ramionami kolana. Siedzial na kawalku odlupanego betonu i patrzyl w przeplywajaca czarna wode. -Niebezpiecznie jest pozwalac wampirowi - nawet niezywemu - wnikac gleboko do umyslu - odpowiedzial Harry. - Mysle, ze nasz przyjaciel Korath troszke przeciaga opowiesc. -Opowiadam, jak bylo! - gwaltownie zaprotestowal Korath. - Prosiles, zebym opowiedzial o Malinarim. Jak inaczej moge opisac jego zdziczalosc? -No dobra - odparl Harry. - Zgadzam sie. Jestem jednak przekonany, ze mozesz to zrobic szybciej. Nasz czas jest ograniczony. -Zrobie, co w mojej mocy - powiedzial Korath nieco obrazony. - Tak czy owak nie pamietam dokladnie, co bylo dalej, poniewaz zostalem ugryziony, zwampiryzowany przez porucznika Malinariego. Rozne sceny zlewaja mi sie w jedna. Byc moze chcialem o tym zapomniec, poniewaz to, co pamietam, nie jest przyjemne. Plemie Vadastra bylo przeciez moim plemieniem. Umilkl na jakis czas, ale juz po chwili kontynuowal watek... Ugryzienie wampira oslabia, wprowadza czlowieka w letarg, ugryziony ma ociezale konczyny, podobnie jak mysli. Gdyby to Malinari wyssal moja krew - i podczas transfuzji pozostawil cos ze swojej esencji - pewnie nic bym nie zapamietal. Lecz bylem silny, a jego porucznicy byli tylko niewolnikami. Oczywiste, ze byli to bardzo silni mezczyzni, ale nie byli jeszcze Wampyrami! Widzialem, jak zaniesiono Nadie wraz z jej matka do lotniakow. Mnie samego ciagneli ci sami dwaj porucznicy, ktorzy mnie zwampiryzowali. Malinari, widzac, ze nie stracilem przytomnosci, kiwnal glowa z aprobata, przypuszczam, ze docenial moja sile. Jednak moje zmysly byly przytepione jak po wypiciu zbyt duzej ilosci sliwowicy i gdyby ktorys z porucznikow mnie nie podtrzymywal, to na pewno przewrocilbym sie. Pozniej... jak to pamietam... albo jak mi sie wydaje, ze pamietam... Malinari glosno krzyknal do wszystkich z plemienia: -Chodzcie do mnie. Jedzcie i pijcie, czestujcie sie tym, co mi ofiarowano. Tej nocy uwolnie was od tyranii. Nie ma juz znienawidzonego wodza Dinu, na ktorego poskarzyliscie sie. Od teraz nie bede od was niczego wymagac. Uwazam, ze juz wystarczajaco mnie obdarowaliscie. Czynie was wolnymi, robcie, co chcecie, idzcie, dokad chcecie. Malinari tak powiedzial i... niech tak sie stanie. - Jego oczy rozjasnily sie, gdyz korzystal ze swojego mentalizmu, aby wzmocnic sile swych slow. Wraz ze slowami wysylal do umyslow ludzi swoje mysli. I choc bylem przycmiony wampirza esencja, ktora krazyla w moich zylach, zobaczylem obraz, ktory Malinari przekazal do umyslow ludzi. Byc moze widzialem to jeszcze wyrazniej wlasnie dzieki tej esencji. I byc moze dzieki niej wiedzialem, ze te obrazy klamia: Zadowolone twarze nastolatkow, ktorzy spacerowali po lasach, trzymajac sie za rece. Obozowe ogniska, przy ktorych grala muzyka, mieso pieczace sie na ogniu, mezczyzni klaszczacy i dziewczeta wirujace w tancu. Wozy przemierzajace lasy i wiozace ludzi wolnych jak ptaki, a przynajmniej wolnych od Malinariego. Znowu prawdziwi Wedrowcy z lasow Krainy Slonca. I to wszystko klamstwo. -Chodzcie, przyniescie kielichy - krzyczal Malinari. - Wypijcie ze mna, za wolnosc! - Jego ludzie krecili sie wsrod plemienia i zapraszali do stolow zaladowanych darami. Podtrzymywany przez porucznikow widzialem, jak dziwna ciemna chmura zblizala sie coraz bardziej. I jak od nowa zaczynala powstawac mgla. Co do mojego ojca, to nie mozna powiedziec, ze byl dobrym czlowiekiem, ale teraz, gdy jego gardlo dlawil sandal porucznika... skad mozna wiedziec, jakie mysli przemykaly przez jego umysl? Jedno bylo pewne, wiedzial, ze Malinari to oszust, a obrazy tworzone przez jego umysl, to klamstwa. Wiedzial, ze jest juz po nim, wiec coz mial do stracenia? Mogl tylko przyspieszyc nieuniknione. Wywinal sie spod stopy porucznika, odskoczyl od niego i pokazujac na chmure, krzyknal: -Przyprowadzil swoje stwory bojowe! Wezwal, je aby sie z nami rozprawic! Zniszczy cale plemie Vadastra! Uciekajcie, jesli zycie wam mile! Zbyt pozno, poniewaz Lord Malinari znowu wykorzystal zdolnosci parapsychiczne i tym razem pokazal wszystkim prawde: Nad glowami krazyly stwory bojowe, ich pecherze byly wypelnione gazami. Przepompowywaly gaz do dysz wylotowych i nadlatywaly, wyrzucajac z dysz trujace opary, obnizajac lot coraz bardziej. Na skrzydlach, utrzymujac rowny szyk bojowy, lecialy lotniaki z uzbrojonymi w bojowe rekawice jezdzcami siedzacymi na grzbietach wierzchowcow. Nie mowcie mi wiecej o dziesiecinie. Nigdy jeszcze nie bylo takiej dziesieciny w calej historii Cyganow. Dary? Przeciez Malinari wzial sobie wszystko, caly klan Vadastra! Ludzie rozbiegli sie. Kaszleli, dlawili sie, slabli od zjadliwych wyziewow stworow bojowych Malinariego. Probowali pobiec do lasu... ale i tutaj bylo juz za pozno. Noc zamienila sie w koszmar. Zlosliwe bestie ladowaly na wozach i domkach, rownajac je z ziemia. Niewolnicy Malinariego zdejmowali z lotniakow liny. Ludzie zostali otoczeni. Nie bylo szans na ucieczke! Przez caly czas rozbrzmiewal demoniczny smiech Lorda. Moj ojciec kleczal i dopytywal sie: -Ale dlaczego, moj panie, dlaczego? Przeciez to nie przeze mnie. Przez grzmot napedu bestii wojennych przebijaly sie pozadliwe wrzaski porucznikow i niewolnikow oraz okrzyki przerazonych ludzi. Lord Malinari uslyszal pytanie. Odrzucil poly szaty, siegnal do pasa po rekawice bojowa, wlozyl w nia reke i odpowiedzial: - Przez ciebie, Dinu? Naprawde myslales, ze masz wplyw na cokolwiek na tym swiecie? Chodzi ci o to, ze byles przebiegly? O nie, glupcze. Nic nie stalo sie przez ciebie! Jeszcze nigdy nie bylo tak, zeby w poddanym plemieniu w Krainie Slonca wodzem nie byl ktos, kto nie bylby wielkim klamca i oszustem! Taka jest twoja natura, podobnie jak i moja. -Ale panie. Jesli nie chodzi ci o ukaranie mnie, to dlaczego to robisz? Pod sam koniec... -To jest zaopatrzenie - rzekl Malinari. - Wielkie zapasy! Moj dwor jest forteca i w czasach pokoju dobrze sie nam wiedzie. Ale pokoj wkrotce sie skonczy. Buduje armie, Dinu, i mam ogromne potrzeby. W Krainie Gwiazd bedzie wojna krwi, a wojny krwi wymagaja krwi. W tym wypadku waszej! Zwinal dlon w rekawicy wskutek czego wszystkie haczyki i ostrza wysunely sie na zewnatrz. Krzyknal w strone swoich ludzi i stworow: -Mlodych i zdrowych brac zywcem. Dzieci, starcy i niedolegi na prowiant. - Po czym zwrocil sie do mojego ojca: - Co do ciebie, Dinu... niestety, jestes juz stary. Rekawica blysnela jasnym metalem. Wykonala ruch w ksztalcie luku w zadymionym powietrzu. A potem zaczerwienila sie i ociekla krwia. Byla niemal tak czerwona jak oczy wampira. Pozniej juz nic nie widzialem. Obudzilem sie na dworze mojego pana w Krainie Gwiazd. Co moge wam opowiedziec o Lordzie Malinarim? Niech sie zastanowie. Kiedys mnie spytal: -Czy wiesz, ze to, co jest we krwi, staje sie takze i miesem? -Tak, panie? - odpowiedzialem. -Czy wiesz, w jaki sposob twoj ojciec zostal wodzem Vadastrow? -Bylem wowczas dzieckiem. Ale pamietam, ze to ty wyznaczyles go na wodza. - A wiesz dlaczego? - Nie mam najmniejszego pojecia, Lordzie. -Z kilku powodow. Po pierwsze, pozadal tego stanowiska. Wsrod poddanych Cyganow na wodza trzeba wyznaczyc silnego mezczyzne, ktory ma silny zoladek, moze wowczas wydawac swoich ludzi Wampyrom. Po drugie, byl wielki i gruboskorny jak byk, co wiaze sie z pierwszym punktem. Po trzecie, Dinu byl jednym z nielicznych ludzi, z ktorymi moglem rozmawiac. A wlasciwie moglem z nim rozmawiac na takim poziomie, na ktorym nie musialem sie przejmowac tym, czy mowi prawde, czy klamie. -Probuje cie zrozumiec, panie - powiedzialem, gdyz wygladalo mi na to, ze chce uslyszec odpowiedz. -Zgaduje mysli ludzi - wyjasnil Malinari. - Kiedy cos knuja przeciwko mnie... to sie gniewam. Kiedy wpadam w gniew, to trace dobrych ludzi. Dlatego czasem warto nie czytac cudzych mysli! Powiem ci, ze oklamalem twojego ojca, gdy powiedzialem, ze znam jego przebieglosc. Owszem, podejrzewalem go, ale nigdy tego nie stwierdzilem, az do tej nocy, gdy zdradzila go ta kobieta. To i tak nie mialo wielkiego znaczenia, bo klan Vadastry byl juz skazany na to, by stac sie paliwem w mojej wojnie krwi. Chodzi o to, ze w swoim sposobie myslenia twoj ojciec byl podobny do mnie. Podobnie jest z toba. -Ze mna, panie? -Tak. Albowiem to, co przechodzi z krwia, przybiera ksztalt w ciele. Jestes dziedzicem umyslowego procesu Dinu... wasze umysly sa podobne. Tak wiec rowniez i twoje mysli sa zagmatwane i niewyrazne. Trudno je odczytac. Oczywiscie moglbym dotrzec do nich bezposrednio, przez nazwijmy to blizszy kontakt. Z mozgiem, w ktorym te mysli sie znajduja. Bo jak ci zapewne wiadomo, mam w palcach szczegolny dar. Niestety, oznaczaloby to zapewne utrate kolejnego dobrego czlowieka. Na taki luksus mnie nie stac. -O nie, panie - powiedzialem i musze stwierdzic, ze cofnalem sie o krok. - Na pewno nie, Lordzie! -Nie, nie. Nie boj sie Korath. Poniewaz w czasie gdy cala reszta mojego dworu jest wypelniona ludzmi i stworami, stworami posiadajacymi umysl - halasujacymi w mojej glowie, nawet gdy wszystko inne juz ucichnie! - ty na ich tle wydajesz sie rownie pusty jak przestrzen pomiedzy gwiazdami. I za to cie lubie. Po czym w prywatnych komnatach mojego pana sluchalismy muzyki, a ja staralem sie nie myslec... Opowiedzial mi o poczatkach. Jego ojciec byl Wampyrem. Giorgas Malin. Potrafil wyweszyc najsprytniejszego Cygana, wietrzac aure strachu. Nie byl telepata, bo nie potrafil odczytywac mysli, ale mial wyczucie i wiedzial, kiedy w poblizu znajduje sie cos inteligentnego i przestraszonego. Potrafil wyczuc drzenie i trzesienie sie samego mozgu ofiary, nawet gdy reszta jej ciala byla calkowicie spokojna. Dlatego nomadowie z Krainy Slonca bali sie Malina bardziej niz innych Lordow. Malin potrafil odkryc obecnosc Wedrowcow pomimo ukrywania przez nich mysli. Jego talent byl podobny do talentu syna. Byl w gruncie rzeczy zrodlem mentalizmu Malinariego. A przynajmniej jednym ze zrodel. Malinari niewatpliwie mial racje: to co we krwi, to i w ciele. Jednak zeby miec syna z krwi potrzeba dwojga rodzicow. Wampir musi miec matke. Matka Malinariego byla cyganska uzdrowicielka uzdrawiajaca dotykiem rak. Wiecie, o co w tym chodzi? Leczyla chorych, trzymajac ich, glaszczac, kojac kolysanka i uzdrawiajacym dotykiem. W waszym swiecie chyba tez takich macie. Niektorzy nawet oszukuja, tak samo jak u nas. Ale Illula leczyla naprawde. Tak wiec pewnego razu Giorgas spotkal Illule, kiedy polowal w Krainie Slonca. Ona nie miala mezczyzny, poniewaz poswiecila cale zycie swemu powolaniu. Byla piekna. Slyszal o niej, poniewaz Wampyry maja swych szpiegow w Krainie Slonca i niewiele moze uciec uwadze Lordow z Krainy Gwiazd. Jednak na dworach Wampyrow uzdrowiciele nie byli potrzebni, poniewaz nie zapadaly one na zwykle choroby. Pomijam oczywiscie liczne mutacje, autyzm, metamorfizm i obled, ktore dotykaly Wielkie Wampyry, o ile rzecz jasna "dotkniecie" jest w tym wypadku wlasciwym slowem. Procz lunatykowania i tradu Wampyry nic nie uznawaly za chorobe. O ile ludzie na starosc sklonni sa do cierpienia z powodu roznych dolegliwosci, o tyle Wampyry zazwyczaj z biegiem lat dziwaczaly. Jesli zatem zdolnosci Illuli niewiele znaczyly dla Giorgasa, to jej piekno, nie wspominajac o dziewictwie, ktore bylo wielka rzadkoscia wsrod kobiet w jej wieku, nawet w Krainie Slonca, dodatkowo fascynowalo Giorgasa. Giorgas postanowil, ze Illula zostanie jego zona, chcial ponadto miec synow, ktorzy rzadziliby na dworze, a kto mialby mu ich dac, jesli nie piekna kobieta. Malinari mowil, ze jego ojciec byl przystojny, co zapewne tlumaczy takze i jego wyglad. Rzadkie polaczenie talentow obojga rodzicow zlozylo sie jednak na znacznie wiecej niz tylko fizyczna powloka... Tak wiec uzdrowicielka Illula zostala zwampiryzowana i zapadla w sen przemiany. Kiedy sie obudzila byla Wampyrka! I odtad na dworze Giorgasa panowala para. O ile jednak mezczyzni powinni byc ostrozni w doborze swoich zon, o tyle jeszcze bardziej czujne powinny byc wampiry! Zwlaszcza Wielkie Wampyry. Tak czy owak Illula zostala Wampyrzyca, a esencja Giorgasa plynela w jej zylach. Musicie pamietac, ze rozwijajaca sie we wnetrzu wampira pijawka zwieksza moc wszystkich zmyslow i uaktywnia wszelkie, nawet ukryte zdolnosci. A zwlaszcza te nadzwyczajne... Illula spala z Giorgasem w lozku i jako Wampyrzyca spedzala z nim czas w trakcie dni. Kiedy jej Lord zaczynal jeczec przez sen (bo nawet najstraszniejsze Wampyry miewaja koszmary), przykladala mu swe rece uzdrowicielki, aby go ukoic. Spiewala tez niosace ukojenie piesni i kolysanki. Ale o zmierzchu, pomimo jej staran, Giorgas obudzil sie i nie widac bylo poprawy. Lord Malin ledwo sie ruszal, jakby choroba przyprawila go o postepujacy paraliz. I ona byla ta choroba. Blad polegal na przykladaniu rak, ktore kiedys uzdrawialy, piesniach, ktore leczyly, kojacej niegdys obecnosci. Albowiem wyolbrzymione pod wplywem dzialania esencji Giorgasa sily uzdrawiajace ulegly odwroceniu. Kiedys Illula dawala zycie i zdrowie, teraz je odbierala. Stalo sie to takie... wampirze! Nawet gdyby chciala, zeby bylo inaczej, to jej wampir sobie tego nie zyczyl. No i nigdy przeciez nie bylo wampira, ktory dawalby zycie. Tak wiec sily zyciowe zostaly wyssane z Giorgasa i kiedy on slabl coraz bardziej, Illula nabierala sil. Byla takze w ciazy z Giorgasem i w dniu jego smierci urodzila chlopca, ktoremu dala na imie Nephram, poniewaz w jezyku Cyganow to slowo znaczylo cos niewlasciwego. Wiedziala, ze urodzenie tego wlasnie dziecka jest czyms niewlasciwym, ale jej instynkt macierzynski kazal zachowac chlopca przy zyciu. Nephram odziedziczyl po rodzicach dziwna mieszanke albo mutacje. W przeciwienstwie do czesciowej telepatii ojca Nephram byl pelnym i przerazajacym telepata, a w przeciwienstwie do uzdrawiajacego ongis dotyku matki, w dotyku Malinariego bylo wylacznie zlo, ktore pozeralo to co zywe. Od samego poczatku posiadal wielka moc. I kiedy jego zdolnosci nabraly pelnego ksztaltu, stal sie tym, kim jest obecnie. Po matce odziedziczyl milosc do muzyki. Podobnie jak oslepiajace bole glowy. Jako uzdrowicielka w Krainie Slonca absorbowala od swoich pacjentow przynajmniej w malej czesci ich choroby. Jednak w wypadku Nephrama migreny byly potegowane pulsujacymi myslami innych osob. Z biegiem czasu umysl Illuli odmawial posluszenstwa... lub raczej jej problemy zaczely sie od umyslu. Stopniowo zaczela chorowac na liczne przypadlosci, choroby, raki, gangreny, bole i ulomnosci, ktore z ledwoscia leczyl jej wampir. Kiedy Illula miala chwile wiekszej swiadomosci, wyjasniala, ze byly to choroby, z ktorych leczyla ludzi w Krainie Slonca. Mogla umrzec powolna smiercia, ale postanowila zrobic to inaczej. Illula wiedziala, ze nadszedl jej czas. Kiedy jej syn skonczyl osiemnascie lat, oddala mu wladze we dworze, wsiadla na lotniaka i poleciala do Krainy Slonca na chwile przed switem. Nad gorami dopadlo ja slonce i razem z lotniakiem zakonczyli swe dni w oparach dymu, pary i spalenizny. Tak wygladaly poczatki Nephrama Malinariego. Tymi slowami Korath zakonczyl swoja wypowiedz. A przynajmniej zamilkl na jakis czas... V Ciemna Lady i jeszcze ciemniejszyLord -Wojny krwi Nephrama Malinariego sialy straszne spustoszenie wsrod ludzkosci -Korath kontynuowal opowiesc. - Poniewaz Malinari pustoszyl Kraine Slonca, aby zaopatrzyc swoja fortece, podobnie postepowaly pozostale Wampyry, starajac sie nie dopuscic do znaczacej przewagi Malinariego. Dlatego Cyganie cierpieli jak nigdy wczesniej, nie liczac czasow sprzed szescdziesieciu tysiecy wschodow slonca (tysiac dwiescie lat), kiedy to Szaitan prowadzil swoje wielkie wojny, ktore skonczyly sie zeslaniem go do Krainy Wiecznych Lodow.Malinari mial wielu wrogow i nielicznych przyjaciol. Zreszta trudno by to nazwac przyjaznia w takim sensie, jak to jest wsrod ludzi. Jego najwiekszymi sprzymierzencami byli Lady Vavara, ktora nie pozwalala by nazywano ja Lady, gdyz obawiala sie, ze to mogloby pomniejszyc jej status w porownaniu z tytulem Lorda. Oraz Szwart, ktorego imie pasowalo idealnie do tego, kim byl. Szwart znaczy ciemnosc! I on byl ciemnoscia, byl najciemniejszym ze wszystkich wampyrzych Lordow. Moze za chwile uda mi sie to wytlumaczyc. To tyle o sprzymierzencach Malinariego. Oczywiscie bylo ich jeszcze kilku, ale Nephram, Szwart i Vavara (ktora upierala sie, zeby traktowano ja jak mezczyzne pomimo jej oczywistego, czasem nawet niszczacego kobiecego czaru i innych przymiotow) stanowili dowodztwo, triumwirat, Wielka Trojke. Z drugiej strony byli wrogowie Malinariego; przede wszystkim Dramal, ktory zarazil sie tradem od Cyganki. Gdy to sie stalo, byl w fazie, w ktorej zarazala, ale jeszcze nie bylo widac objawow choroby. Byl to wlasciciel jednego z najwiekszych zamczysk i raczej go unikano. Jednak w czasie wojny z Malinarim zagoscil u niego Lord Zaddock Zangastari z tego powodu, ze Dramstack znajdowal sie w poblizu Darkspire, dworu Lorda Szwarta. Zatem znacznie lepiej bylo, gdy dwie armie przebywaly w obszernym zamczysku Dramala, stanowiac bezposrednie zagrozenie dla sil Szwarta. Jezeli chodzi o taktyke wojenna... to mysle, ze nie bylo tutaj szczegolnych autorytetow. Nephram spotykal sie ze Szwartem i Vavara w ktoryms z zamczysk i podejmowali kolejne kroki. Wymienie jeszcze kilka nazwisk z tamtych czasow. Oprocz Dramala i Zadoka byl jeszcze Belath, mlody Lord, ktory dopiero co awansowal. Ponadto Lesk, Wampyr, ktory tak latwo wpadal w zlosc, ze zdarzalo mu sie nawet wyzywac do boju wlasne stwory bojowe, jesli nie wypelnialy dokladnie rozkazow! Kiedy mijala mu wscieklosc, odbudowywal stwory w kadziach. Jakkolwiek Lesk nie byl zbyt sprytny, to niewatpliwie byl poteznym narzedziem zniszczenia. Trzeba tez wspomniec o Wampyrach plci zenskiej, ktore byly rownie przebiegle i zlowrogie jak samce. Jesli z Malinarim trzymala Vavara, to po drugiej stronie stala na przyklad Lady Jemma Freydaskith. Jemma byla najbardziej pozadliwa, najstarsza z wysuszonych i obrzydliwych czarownic w dziejach! Freyda Ferenc pamietala jeszcze czasy Szaitana Nienarodzonego i miala ponad siedemset lat. Nie mozna bylo sprawdzic, czy jej pamiec byla tylko przypominaniem mitow, czy faktycznym przekazem. Tak czy owak niektore mity zyja wiecznie. Freyda Ferenc miala wielka gebe, posture trola i gruba skore troga. Nawet najpotezniejsi Lordowie trzymali sie od niej z daleka (rowniez z powodu smrodu - nigdy sie nie myla), poniewaz najwieksza przyjemnosc sprawialo jej duszenie niewolnikow, a takze niewolnic swoja wagina! To wystarczyloby do stworzenia legendy o niej... ale bylo cos wiecej. Freyda byla prawdziwa rzadkoscia, byla matka Wampyrow i znosila jaja. Ale wracajac do Malinariego: Kiedy napadl na nasz klan tej nocy, kiedy zostalem zabrany i cale plemie przepadlo, to wcale nie byl poczatek jego przygotowan do wojny. Rowniez Lord Dramal robil zapasy i zbieral sily, podobnie jak cala reszta wampirzych Lordow. Prawde mowiac, to kazdy z nich obawial sie drugiego. A strach napedzal strach. Kiedy Malinari zauwazyl, jak wskutek jego mentalnych zdolnosci wszyscy odsuwali sie od niego, zaczal szukac osobnikow w podobnej sytuacji, tych co tak jak on czuli sie zagrozeni. Razem mogliby sobie pomagac. Pierwsza byla Vavara. Bede ja nazywac Lady, choc pewnie nie zyczylaby sobie tego. Widzialem ja z bliska i bylem blisko niej, a widziec ja... Nigdy nie zaistnialo nic piekniejszego, jezeli chodzi o zjawisko kobiecosci. Nie wiem, czy dla swego wizerunku korzystala z metamorfizmu. Trudno byloby przypisac tak ogromne piekno wylacznie silom Natury. A jednak, jesli rzeczywiscie bylo to dzielo natury... to dlaczego akurat trafilo na wampirzyce? Jest to paradoks, na ktory nie znam odpowiedzi. Tak wiec widzialem ja i bylem blisko niej, zbyt blisko i za czesto, gdyz uwazam, ze to za sprawa Vavary znalazlem sie w tej rurze! Mimo to trudno jest ja sobie przypomniec. To zapewne definiuje jej piekno: moc, ktora zniewala mezczyzn, a nawet kobiety. Jednak i tutaj mamy do czynienia z paradoksem: pomimo piekna brak jej pewnosci siebie, watpi w swoja urode. Inaczej nie potrafie wytlumaczyc jej zwyczaju, ktory kaze bogini (aczkolwiek demonicznej) po dostrzezeniu piekna w innych, odcinac piersi, wargi, nosy i inne czesci niewolnicom, aby je oszpecic! Taka jest Vavara. I tak jak moj wampirzy swiat dzielil sie na dwie odrebne czesci, tak Vavare charakteryzuje olsniewajace zewnetrzne piekno i mroczne glebiny. Malinari najpierw ja wybral na sojuszniczke. Nie dlatego, ze jej pozadal, ale dlatego, iz byl pewien, ze inni Lordowie ja pozadaja. Z kolei Vavara postanowila, ze nie bedzie partnerka zadnego z Lordow ani nie bedzie z mezczyzna, ktory nie bedzie tak samo jak ona godny pozadania. To jednak nie bylo mozliwe do zrealizowania. Oczywiscie, brala sobie roznych mezczyzn, ale byli jej niewolnikami, ktorych latwo mozna bylo sie pozbyc przy okazji najmniejszych komplikacji. Nielatwo bylo opisac Vavare, jeszcze trudniej pojdzie z Lordem Szwartem. Szwart zasadniczo jest nieopisywalny. Przede wszystkim to Wampyr, czysta esencja Wampyra. Oddestylowana lub przefiltrowana przez przodkow i wczesniejsze mutacje. Jesli ktos zadarl ze Szwartem, to mogl byc pewien, ze jego dni sa policzone. Lord Szwart byl czarny, jego zamczysko bylo czarne, jego stwory wojenne i lotniaki rowniez byly czarne. Lord Szwart potrafil mieszac sie z czernia i ciemnoscia. Noc jest jego medium, a on potrafi byc wszedzie, gdzie tylko jest ciemnosc. Harry zorientowal sie w jakis sposob, ze Jake poczul sie nie najlepiej. -Wszystko w porzadku? - spytal. -Nie wszystko - odpowiedzial Jake. - I mysle, ze juz nigdy nie bedzie w porzadku. -Bedzie dobrze - rzekl Harry. - Musi byc. Jeszcze nie wiemy wszystkiego. Chcialbym sie dowiedziec jak najwiecej o Szwarcie. Czym faktycznie jest i jak sie stal tym, czym jest. Mysle, ze Korath ma na to odpowiedz. Jednoczesnie wyczuwam, ze cos go powstrzymuje od mowienia. Korath natychmiast zareagowal: -Masz racje! Ty dowiadujesz sie wielu rzeczy ode mnie, a czy ja cos otrzymam w zamian? Raczej nie! -Jestes martwy - rzekl Harry. - Takim osobom jak ty takie wlasnie rzeczy sie przydarzaja po smierci. -Zimno, zimno - powiedzial Korath. -Bynajmniej - stwierdzil Harry. - Po prostu prawdziwie. Nie bede cie oklamywal, ze cos cie tu czeka. Mozesz liczyc jedynie na nasze towarzystwo i od nas zalezy, jak dlugo tu zostaniemy. Ale Korath odparl: -Przeciez smierc zmienia ludzi! Wiem, bo slysze, jak zmarli szepcza w swoich grobach. Kiedy wyczuwaja, ze ich nasluchuje, przestaja rozmawiac albo odcinaja sie ode mnie. Dlaczego nie chca rozmawiac ze mna? -Nie lubia cie - odpowiedzial Harry. - Dziwisz sie im? Sa martwi, nienawidza smierci. A ty jestes z nia bezposrednio zwiazany! -Robilem to, co od zawsze czynily wampiry. Czyz nie ma dla mnie litosci? -Dla ciebie nie ma. -No to ja nie bede sie litowac nad wami! - warknal Korath. - Mozecie wracac do Vavary, Szwarta i Malinariego. Nic wiecej sie o nich nie dowiecie. Zycze powodzenia. Jestes trupem i moze jeszcze pomyslisz o mnie, kiedy znajdziesz sie na polu bitwy. Moze wowczas pomyslisz sobie, ze moglismy dluzej pogadac, na co jest juz zreszta za pozno. - Po tych slowach Korath zamilkl. -Nie masz pojecia, jak jestem znuzony tymi wszystkimi grozbami i przechwalkami - odezwal sie Harry. - Czego ode mnie oczekujesz? Co moglbym zrobic dla ciebie? Jestes trupem Korath! -Ty tez - odpowiedzial Korath. - A mimo to mozesz sie przemieszczac, masz towarzystwo... przyszlosc? -W moim wypadku jest inaczej - rzekl Harry. - Jesli zas chodzi o przyszlosc, to zawsze ja nalezycie docenialem. -A Jake? Co z jego przyszloscia? W mowie Koratha dalo sie wyczuc przebieglosc i nie podobalo sie to Harry'emu. Zastanawial sie takze, czy nie bylo w tym zawoalowanej pogrozki. -Jake teraz spi - wyjasnil. - Jest moim uczniem i niewiele wie o tutejszych realiach, ale sie nauczy. -Hm! - wtracil Jake. - Wyglada na to, ze ucze sie, chocbym nawet tego nie chcial! -Taaaak - odrzekl Korath. - Wyczuwam postep w twojej nauce. Ale Harry wciaz ma racje, a ty powinienes... uczyc sie. Jesli nie od niego, to moze ode mnie? Harry natychmiast wyczul zagrozenie. -Wiesz, czego chcemy od ciebie. I to wszystko. Wiec jak to z toba bedzie? -Mam mowic o pochodzeniu Szwarta? (Harry przytaknal w mowie umarlych.) -I o wojnie krwi Malinariego, jak sie wam udalo przezyc w Krainie Wiecznych Lodow i jak sie w koncu tutaj dostaliscie. Korath westchnal i powiedzial: -Prosze bardzo. Albowiem ja wam wybaczam, nawet jesli wy mi nie wybaczyliscie. Przez chwile milczal, potem westchnal raz jeszcze i zaczal mowic... VI Ocaleni -Nie mam informacji z pierwszej reki co do pochodzenia Szwarta - opowiadal Korath. - Moge tylko powtorzyc to, co o nim uslyszalem, bedac na sluzbie u mojego pana Malinariego. Moge tez opowiedziec to, co widzialem, poniewaz to on spiskowal razem z Malinarim i Vavara, a potem podzielil swoj los razem z nimi, gdy zostali pokonani przez Dramala...Pewnego razu Szwart i Vavara przybyli na lotniakach do zamczyska mojego pana, aby sie z nim spotkac. Wtedy zobaczylem Szwarta po raz pierwszy. W przeciwienstwie do opowiesci znanych z obozowisk Cyganow mozna bylo zobaczyc Lorda Szwarta, jesli taka byla jego wola. W oswietlonym terenie, kiedy postanowil przybrac konkretna forme (do czego musial uzyc sporo sily woli), choc zdecydowanie wolal jej nie przybierac, stawal sie widzialny. Lord Szwart przybyl ze swego zamczyska, a ja mialem go powitac i zajac sie jego lotniakiem, podobnie jak troche wczesniej zajalem sie lotniakiem Vavary. Pamietam, ze bylo to kilka godzin po zachodzie slonca, ktore ostatnimi promieniami oswietlalo jeszcze szczyty gor. Taka poswiata nie stanowila zagrozenia dla wampirow, ale dla Szwarta byl to problem, poniewaz nie chcial byc widziany. Strach przed swiatlem nie wynikal z tego, ze mogloby mu ono zaszkodzic, ale dlatego, ze w swietle stawal sie widzialny! Ten lek przed swiatlem byl bardziej psychiczny niz fizyczny. To zapewne tlumaczy jego skryty sposob bycia, plotki o celibacie oraz fakt, ze rzadko kiedy opuszczal swoje zamczysko (a jesli juz, to tylko do Krainy Slonca na polowanie) i nigdy sie nie zadawal z nikim oprocz swoich niewolnikow oraz stworow, a i te spotkania mialy miejsce w zaciemnionych komnatach zamczyska. Szwart nie chcial, zeby ktos go widzial, gdyz uwazal sie za szpetnego. I nie bylo to wylacznie jego wyobrazenie. Jego szpetota byla calkiem realna i dziedziczna... Pojawil sie na ladowisku. Jego lotniak byl czarny jak noc. Kiedy lecial, to mozna go bylo zobaczyc na tle nieba, ale w cieniu dworu po prostu zniknal. Czekalem na ladowisku i nagle pojawil sie Szwart! Wraz z jego pojawieniem sie ciemny ksztalt pchnal w moja strone czarne powietrze. Kiedy Szwart schodzil z lotniaka, krzyknalem na niewolnikow zeby zajeli sie jego bestia. Szwart zblizyl sie do mnie, mowiac: -Poruczniku, prowadz do Malinariego. Jego glos byl jak podmuch powietrza. Zobaczylem go na wlasne oczy, ubrany na czarno, niewiele bylo w nim cech, ktore mialyby jeszcze cos wspolnego z czlowiekiem. I to cos stalo teraz przede mna oswietlone migajacym swiatlem pochodni! O ile jednak Szwart byl bezksztaltny, a jego glos przypominal trzepotanie skrzydel nietoperzy, o tyle jego obecnosc robila ogromne wrazenie. Bylo w nim cos podobnego do ogromnych ostancow porozrzucanych po rowninach Krainy Gwiazd. W jego zlewajacej sie z noca aurze bylo cos, co nawet mnie przyprawialo o dreszcze, a przeciez bylem porucznikiem! Przewiercil mnie wzrokiem, a jego oczy byly jak szparki, przez ktore jasnial ogien, i w calej postaci tylko czerwone oczy nie byly czarne. -To co? Mam sam poszukac drogi? - Bylem tak zdumiony, ze nawet nie zaproponowalem mu towarzystwa. -O nie, Lordzie - odpowiedzialem. - Bede twoim przewodnikiem. Jednak w naszym dworze protokol wymaga, zebym stal w milczeniu, oczekujac twoich rozkazow, panie. -Glupcze - odparl. - Przeciez wydalem rozkaz. Zaprowadz mnie do Malinariego. Moze potrzeba ci jakiegos... specjalnego kuksanca? - Podplynal blizej, a jego ksztalty byly jeszcze mniej podobne do czlowieka, za to zblizone do samego cienia. -O nie, panie - cofnalem sie o krok. - Bylem po prostu pelen podziwu dla tak szacownego goscia, ktory przybywa w odwiedziny do mojego pana. Jezyk przykleil mi sie do podniebienia i odjelo mi po prostu mowe. -Masz szczescie, ze jeszcze nie straciles tego jezyka - szepnal Szwart i wysunal cos, co nie do konca bylo reka skierowana w moja strone. - I ze moj protokol zabrania zabijania porucznikow nalezacych do moich sprzymierzencow i to na ich ziemi. -Tak, panie - poklonilem sie i zmusilem swoje stopy do skierowania sie w strone komnat mojego pana. Lord Szwart podazal za mna i moglem odczuc jego milczaca, intensywna kotlujaca sie obecnosc. Mysle, ze to jego mysli kotlowaly sie na rowni z jego postacia! To bylo mozliwe. Jednak nie moge tego stwierdzic na pewno, poniewaz nie odwazylem sie spojrzec za siebie. Kiedy Szwart opuscil nasz dwor, poszedlem do komnat mojego pana, ktory rozmawial z Vavara. Mowili o nieobecnym Szwarcie. Kiedy uslyszalem jego imie, schowalem sie w cieniu i nasluchiwalem. -To bylo w jego krwi - stwierdzil Malinari - a co jest obecne w krwi objawia sie poprzez cialo! Po czym zaczal wyjasniac: -Siedemdziesiat lat temu, niedlugo przed twoim pojawieniem sie, Szwart urodzil sie parze Wampyrow. Dziecko Lorda i Lady bylo czyms wyjatkowym. Jak ci wiadomo, w odpowiednim czasie Wampyry przekazuja jaja swoim synom i corkom. Inny sposob to splodzenie potomstwa z Cyganka, och, wybacz, lub z Cyganem. Rzadko kiedy Lord bierze sobie za zone Lady i odwrotnie. Jeszcze rzadziej sie zdarza, a tak bylo w wypadku Szwarta, zeby zona byla rodzona siostra! Kazirodztwo nie jest czyms niezwyklym wsrod Wampyrow. Ale kazirodcze malzenstwo pomiedzy bliznietami? Zeby to zrozumiec, musimy cofnac sie w czasie. Dziadek Szwarta byl dotknietym pewna choroba, ktora nawet nie jest warta wspomnienia. Jesli jest to zdolnosc, to nawet sie nia przechwalamy! Kiedy jednak wymyka sie spod kontroli, to nawet nie da sie o niej wspominac. Chodzi oczywiscie o metamorfizm. Ale zauwaz, ze sciszylem glos. O takich sprawach nie mowi sie na glos. Zanim dowiedzial sie, ze cierpi na te chorobe, cyganska dziewczyna urodzila mu bliznieta. Siostra z bratem dorastali w zamczysku ojca i powoli awansowali, stajac sie w koncu wampyrami! W miedzyczasie wszyscy dowiedzieli sie o klatwie, ktora dotknela ich ojca. Nieustannie cwiczyl sie w sztuce metamorficznej przemiany, przekraczajac granice rozsadku i zmuszajac swoja pijawke do nadmiernego wysilku. W efekcie pijawka zbuntowala sie i zwariowala. Stracil panowanie nad cialem. Zdarza sie to raz na tysiac lat, pasozyt zamiast pozostac w symbiozie ze swoim gospodarzem, zamiast egzystowac w jednym ciele, dokonal zmieszania obydwu cial. Cos pojawilo sie w postaci ohydnej hybrydy. Proces nie byl natychmiastowy. Lord Mittelmanse nie zwariowal od razu i dobrze wiedzial, podobnie jak jego dzieci, co sie z nim dzieje. Widzial cale okropienstwo i dostrzegal, jak jego cialo powoli poddaje sie przeksztalceniom. Z krzykiem budzil go koszmar w srodku nocy i odkrywal, ze jego nogi niczym liny placza sie po calym pokoju! Mogl tez przez sen chodzic po dworze i w trakcie lunatykowania dopadal lojalnego niewolnika i wchlanial go. Dla niego cale cialo bylo zyciem, a nie sama krew! Robil sie coraz wiekszy, a jego cialo zmienialo sie, bedac czasem miekkie jak bloto, a czasem sztywne. Zmienial sie nawet jego kolor, stawal sie coraz bardziej podobny do koloru pijawki. Kiedy byl w miare swiadomy, wymogl na swoich dzieciach obietnice, ze nie rozprzestrzenia tego czegos. Byl wielkim i perfidnym wampirem, ale mimo to nie chcial, aby cos podobnego dotknelo jakiegos czlowieka czy inna istote. Wiedzial, ze to jest w jego krwi i w ich krwi i jesli da sie temu sposobnosc, to wymknie sie na zewnatrz... Bliznieta dorosly i planowaly wrzucic ojca do dolu, poniewaz z dostepnych informacji na temat Krainy Slonca wydawalo sie to najlepszym sposobem. Mogli tez od razu sie z nim rozprawic, wpedzajac w pulapke i podpalajac, zanim stalby sie zupelnie nie do opanowania. Jednak okazalo sie to niepotrzebne. Pewnego dnia ojciec uformowal z siebie cienka blone i wylecial z zamczyska. Wymagalo to niewatpliwie ogromnej sily woli. Kiedy byl juz wysoko nad rownina, przestal sie koncentrowac, byc moze specjalnie. Cos postanowilo natychmiast przybrac inna postac, niewatpliwie daleka od latajacej blony. Spadli razem na rownine jak kamien, rozsiewajac na duza odleglosc protoplazme. Bliznieta postanowily, ze nie beda zadawac sie z nikim z zewnatrz i dzieki temu zatrzymaja to cos na terenie zamczyska. Przez caly czas, rok po roku, zyly w strachu, ze to moze byc takze w nich. I niewatpliwie bylo. Ale poniewaz prawie wcale nie zmienialy formy, przeklenstwo ominelo ich pokolenie, zeby pojawic sie w nastepnym! Pojawilo sie w mlodym Szwarcie. Tlumiona przez rodzicow wampirza esencja, ktora przekazali Szwartowi, byla czyms zupelnie szczegolnym. Jakby to najlepiej wyjasnic? Kiedy rodzi sie niewidomy, jego pozostale zmysly rozwijaja sie bardziej, aby skompensowac utrate wzroku. W wypadku rodzicow Szwarta normalne funkcje ich wampirzych pijawek byly stlumione, co spowodowalo zwiekszenie esencji przekazanej dziecku! Szwart nie daje pijawce zwariowac, ale jest przez nia calkowicie zdominowany. Spi sam, aby miec pewnosc, ze jego syn nie poniesie tego dalej w przyszlosc. Jego szpetota jest tak wielka, ze ludzie bez trudu mogliby zwariowac, gdyby zobaczyli go w ktoryms z gorszych... projektow. Dzisiaj utrzymywal postac zblizona do czlowieka po to, aby sie z nami porozumiec, ale normalnie nie moze wytrzymac, jak ktos na niego patrzy, i dlatego unika swiatla oraz towarzystwa. Co do tego ostatniego, to nie musi sie trudzic, my Wampyry zawsze bylismy samotnikami. Ale niech tylko ktos powie o nim cos zlego - albo wzdrygnie sie ze strachu przed nim - wowczas wzmaga sie jego fobia. I chociaz dobrze wie, jak jest szpetny, zabije tego, kto go obrazil, chocby tylko za to, ze przypomnial mu o ulomnosci. -Jednak twierdzisz, ze on nie jest szalony - powiedziala Vavara. -Jeszcze nie - odrzekl Malinari. - Ale to w koncu nastapi. Moze za sto lat lub za piecdziesiat, a moze jeszcze mniej. Byl tutaj, widzialas, i wiesz, jak funkcjonuje. -Tak, widzialam go - odpowiedziala Vavara. - Jego wypowiedzi byly pokrecone i rozplywajace sie jak jego cialo! Wedlug mnie to on wygladal jak szaleniec lub ktos bliski tego. -Mozesz miec swoje zdanie na ten temat - powiedzial moj pan. - Jesli jednak on jest czyms szalonym, to przynajmniej przez jakis czas jest szalenstwem, ktore dziala z nami. Jest tez panem w Darkspire. Dowodzi swoimi ludzmi i potworami, a Darkspire ochrania nasze skrzydla... Milczeli przez jakis czas. Po chwili Vavara spytala: -A co sie stalo z jego rodzicami, tymi kazirodczymi bliznietami? -Szwart byl piekny, gdy sie urodzil, i wygladal idealnie - odpowiedzial Malinari. - Kiedy mial siedemnascie lat zostal Wampyrem. W wieku lat osiemnastu ojciec zobaczyl, ze wisi w kolonii Desmodusow uczepiony sufitu jak reszta nietoperzy. Tylko ze wygladal jak kawal ciasta, ktore Cyganie wyrabiaja na chleb! Przed zapadnieciem w sen w swej zarlocznosci wchlonal w siebie wielka liczbe nietoperzy. Rodzice probowali schwytac go w pulapke i spalic. Ale to on ich zlapal i spalil! I tak to wyglada. Moja rada: nigdy nim nie pogardzaj tylko dlatego, ze nie wyglada pieknie. A co do jego gry slow: wszystkie Wampyry bawia sie slowami nawet ty, Vavara, tak przynajmniej slyszalem. Szwart jest naszym sprzymierzencem, wiec go nie lekcewaz. Korath zamilkl na jakis czas. Byc moze zatrzymal sie w przeszlosci. Tak czy owak Harry wyrwal go z milczenia: -Korath? -Co? - mruknal Korath. -Mam coraz mniej czasu (mowa zmarlych Harry'ego byla cicha i rwala sie), a Jake niedlugo sie obudzi. Przebylismy dluga droge, ale jeszcze nie dotarlismy do konca. Kiedy odejde, urwie sie takze twoj kontakt z Jakiem. Wowczas zostaniesz sam. Jesli chcialbys nas jeszcze kiedys uslyszec, to moze jeszcze kiedys znajdziemy jakies obopolne korzysci w kontakcie z toba. Najlepiej zrobisz, jak dokonczysz te opowiesc. Ale streszczaj sie, prosze. Malinari i reszta, przegrali wojne i udali sie na wygnanie. Przetrwaliscie czterysta lat w Krainie Lodow, po czym wrociliscie do Krainy Gwiazd. W koncu dotarliscie tutaj. To cala historia. Uzupelnij szczegoly. -Ale szczegoly moga zabrac sporo czasu! - odpowiedzial Korath. -Byle nie za wiele - rzekl Harry. Jesli chodzi o Jake'a, to nie zglaszal sprzeciwu. Byl tak zaciekawiony historia rozgrywajaca sie w Krainie Gwiazd, ze chcial poznac reszte opowiesci bez wzgledu na to, jak bardzo bylaby obrzydliwa. -Prosze bardzo - powiedzial Korath. - Zaczynajmy... W Krainie Gwiazd uznano Malinariego, Vavare i Szwarta za dziwakow i odszczepiencow. W rzeczywistosci nie byli bardziej zdziwaczali od wielu innych Lordow i Ladies z obozu Dramala. Nawet Dramal borykal sie z wlasnym problemem. Chwilowo kontrolowal swoj trad, ale nie wiadomo bylo, jak to bedzie w przyszlosci. Nawet tak potezny Wampyr jak Dramal mial ograniczenia, podobnie jak jego wampirza pijawka. Wiedzial, ze nadszedl czas zebrania szykow w obliczu niepewnej przyszlosci, kiedy utraci sily i stanie sie podatniejszy na ciosy. Poniewaz jego zamczysko bylo otoczone innymi, postanowil zaanektowac sasiednie wiezyce. Przejal je na wlasnosc lub oddal swoim sprzymierzencom, z ktorymi zawarl przymierze. Dzieki temu, na wypadek zwatlenia swych sil, otoczyl sie "przyjaciolmi", ktorzy wystapiliby wraz z nim przeciw wrogom. I tutaj mamy prawdziwe podloze tego, co nieprawdziwie nazwano "Wojna krwi Malinariego". W rzeczywistosci to Dramal zmusil do walki Malinariego i reszte "dziwakow". Tak czy owak moj pan wraz ze sprzymierzencami postanowili stanac do boju i toczyc dluga wojne. I tak zrobili. Kiedy zaczela sie wojna, najwieksze zniszczenia dotknely Mazemanse. Stwory wojenne rozbijaly sie o delikatne wiezyczki, niszczyly zewnetrzne sciany, chodniki, baraki oraz inne zabudowania. Bezmozgie stwory okaleczaly sie w tych zderzeniach i opadaly na dachy, zalamujac je. Czasem byly to skuteczne dzialania, ale wiele dachow przykrywalo pulapki z ktorych wystawaly wlocznie lub zaostrzone pnie gorskich sosen. Stwory, ktore nadzialy sie na pale, byly natychmiast podpalane, a ich gazowe pecherze tylko przyspieszaly dzielo zniszczenia. Dramal najbardziej zawzial sie na Darkspire Szwarta. Z kolei ludzie Szwarta okazali sie najzacieklejszymi obroncami. Szwart przekazal cos z siebie kazdemu stworowi. Jego czarne jak noc stwory wojenne czaily sie w kamiennych ruinach Darkspire i byly niewidoczne dla pieszych atakujacych. Kiedy juz zobaczyli, bylo za pozno. Jego ludzie uzbrojeni w rekawice bojowe walczyli az do smierci. Stosunkowo lawo wyjasnic te zacieklosc. Tak ludziom, jak i stworom dano wybor: albo beda miec do czynienia z wrogiem, albo ze Szwartem. Nie jest to pelny obraz, ale chciales, zeby sie pospieszyc. Dzielnie walczylismy, ale przegrywalismy bitwe. Trzy wiezyce przeciw polaczonym silom Krainy Gwiazd? Pewnie i tak wojna by wybuchla. Zadza krwi, ekspansja terytorialna: to dla Wampyrow jest istota zycia, albo niesmierci, lub prawdziwej smierci. Kiedy zblizal sie nieunikniony koniec, Szwart oslepiony ogniem, Vavara osmalona i zakrwawiona, a Malinari prawie pozbawiony przytomnosci od telepatycznego wysilku potrzebnego do kierowania obroncami. Dramal wezwal nas do poddania sie. Nie mielismy wyboru. Po poddaniu sie opluto nas, poturbowano, ponizono i wygnano. Moglismy wziac ze soba malego stwora bojowego jako eskorte, nasze lotniaki, kilku porucznikow i niewolnikow. I to tyle. Nie za wiele, ale zebracy nie moga wybierac. Wyruszylismy ku Krainie Wiecznych Lodow. Pod nami powoli zmienial sie krajobraz. Najpierw oszroniona na bialo ziemia; pozniej niebiesko-szare jeziora, ktorych zimne fale wydawaly sie wpelzac na brzeg; w koncu niekonczace sie biale zaspy, ktore rozciagaly sie jak okiem siegnac. Snieg nie byl dla nas czyms obcym; rzadko, bo rzadko, ale spotykalismy go wysoko w gorach, jednak nigdy w takiej postaci! Nigdzie nie bylo widac ziemi; nie wiedzielismy, czy znajdowalismy sie nad ladem, czy nad zamarznietymi glebinami oceanu. Zywilismy sie krwia i miesem wielkich bialych niedzwiedzi - a czasem niewolnikami - i lecielismy dalej. Nie mielismy wyboru; jesli zechcielibysmy zawrocic do Krainy Gwiazd, oznaczaloby to dla nas wszystkich prawdziwa smierc. Bylo ciezko. Kiedy nie bylo niedzwiedzi, pilismy plyn rdzeniowy z kregoslupow naszych lotniakow. Jeden z porucznikow Vavary byl zbyt lakomy. Oslabiony wierzchowiec spadl na dol, a my ruszylismy za nim, aby sie pozywic. Skorzystalismy takze z porucznika, bez lotniaka nie mogl sie przemieszczac. Innym razem dopadla nas burza sniezna. Nie bylismy w stanie leciec ponad nia. Wyladowalismy i schowalismy sie za cialem jednego ze stworow bojowych Malinariego. Wowczas moj pan napil sie mojej krwi, troche za duzo, co mnie oslabilo. Jednoczesnie otrzymalem sporo silnej, wampirzej esencji, ktora pomogla mi przetrwac. Dotarlismy do gor, kiedy zorza polarna byla w najwyzszym polozeniu. Byly tu szczyty, krawedzie, doliny, cyrki lodowe, nawet zamarzniete rzeki! Wyczerpani wyladowalismy. Stwor bojowy Malinariego niemal natychmiast po ladowaniu wyzional ducha. Ale zadbalismy o to, zeby nic sie nie zmarnowalo. Zostaly po nim tylko kosci, a jego klatka piersiowa posluzyla za szkielet domu zbudowanego z lodu. Korzystajac z zapasow miesa, zaczelismy badac okolice. Na poludniu widac bylo odblask swiatla. W Krainie Slonca wschodzilo slonce, ale widac je bylo tak slabo, ze nawet Szwart nie narzekal! Dzieki temu, ze zrobilo sie odrobine cieplej, czworo z nas - Szwart, Vavara, Malinari oraz ja - polecielismy na zwiad. Razem z moim Lordem udalismy sie na zachod, Vavara ze Szwartem polecieli na wschod. Umowilismy sie, ze wrocimy, gdy zapadnie calkowita ciemnosc. Reszta naszych ludzi i bestii miala na nas czekac przy resztkach stwora wojennego. Zimno na dlugo zakonserwowalo mieso ze stwora... Przez wiele mil Malinari lecial gleboko wcisniety w swoje zdobione siodlo tuz obok mojego lotniaka. Nic nie mowil, wiec zastanawialem sie, o czym rozmyslal - moze o tym, ze jest glodny i ze ma juz dosyc smierdzacego miesa stwora! Malinari faktycznie rozmyslal, ale na szczescie wcale nie o mnie. Wyczuwalem, ze penetruje mysla okolice, starajac sie odnalezc slady zycia. Nagle wyciagnal reke i krzyknal w moja strone: -Tam, ocean z wielkimi rybami, ktore wynurzaja sie, lamia cienki lod, zeby oddychac. To wielkie, cieplokrwiste stworzenia, ktore nigdy nie spotkaly sie z hakiem i lina lowiacych Cyganow! - Pozniej pokrecil glowa i dodal: - To miejsce, ta kraina jest zimna i wyludniona, ale cos... - Zmarszczyl brwi. -Tak, panie? - spytalem. -Cos... - dopowiedzial skrzywiony. - Cos przed nami. Mile dalej dostrzeglismy... dym! Dym i cos podobnego do wybuchu lub sapniecia. Malinari skoncentrowal sie na wznoszacej sie przed nami kolumnie ognistego dymu. Zobaczylem to co on i pomyslalem: Ognista gora, czarne na bialym, tam gdzie snieg stopnial od ciepla. Nagle Malinari pociagnal za wodze, stanal w strzemionach i zaczal wznosic sie do gory. Szybko dolaczylem do niego i gdy juz mialem go spytac, uciszyl mnie gestem reki, zanim zdazylem sie odezwac. Jego telepatyczne fale doslownie wyskakiwaly z jego umyslu, przez co bez trudu "uslyszalem" zadane pytanie: Kim jestes, ty na gorze? Co tu robisz? Czy to terytorium nalezy do ciebie? A jesli tak, to jakim prawem? Czy prawem podboju, czy tez wylacznie dlatego, ze tu sie znalazles? Odpowiedz nadeszla z taka moca, ze zarowno moj pan, jak i ja wiedzielismy, ze mielismy do czynienia z nieprzecietna inteligencja lub moca. To moj teren, poniewaz jest moj. Ja tu stanowie prawo. Jesli masz watpliwosc, to zbliz sie. Mam stwory, ktore rozerwa cie na strzepy. Jesli odejdziesz, to pozostaniesz w calosci. Jestem, kim jestem. Bylem pierwszym, chociaz nie musze byc ostatnim. Jestem tu od tysiaca lat i dlatego mam wylaczne prawo do tego miejsca. Precz stad! Malinari gwaltownie przerwal telepatyczne polaczenie. Poczulem, jak stawia zaslony, patrzac jednoczesnie na mnie szeroko otwartymi oczami. -Znam go! - powiedzial, szeroko rozwierajac usta. - Jego czastka jest w kazdym z nas! - Po tym dlugo nic nie mowil... Jakis czas potem wytropilem pare wielkich bialych niedzwiedzi na brzegu zamarznietego jeziora. Zrobily przerebel i lowily ryby w czarnej wodzie. Pokazalem je Malinariemu i wyladowalismy nieopodal naszej zdobyczy. Zaskoczone naszym naglym pojawieniem sie niedzwiedzie wskoczyly do wody i zniknely. Malinari szybko zsiadl z wierzchowca; przyczail sie przy przerebli, az niedzwiedzica wystawila glowe na powierzchnie. Wowczas moj pan uderzyl - uderzyl z sila trzech lub czterech mezczyzn - a jego rekawica bojowa zmiazdzyla ucho i polowe glowy niedzwiedzicy. Wielki stwor zmarl w wodzie z mozgiem wyplywajacym na powierzchnie. Wyciagnelismy cialo na powierzchnie i zobaczylismy, ze jej partner wydostal sie na lod. Tym razem, na chwile przed niszczacym ciosem Malinariego, wielka biala bestia ryknela i rozszarpala mu przedramie. Opanowujac bol, moj mistrz opatrzyl sobie ranna konczyne. Pozniej, kiedy jedlismy niedzwiedzie serce, a nasze lotniaki ssaly krew, powiedzial: -To drobna rana i szybko sie zagoi. Ale jego rana nie zagoi sie. Przetrwaja najsilniejsi. Ty, Korath, jestes silny i masz bystry wzrok. Dlatego przezyjesz. Gdybys nie zobaczyl tych niedzwiedzi, to mozliwe, ze nie przetrwalbys. Chce sie tu zatrzymac na jakis czas i zbadac te lodowe zamczyska, a do tego potrzebne jest mieso i krew. Gdybym nie mial miesa niedzwiedzi, to co by mi zostalo? - Jego czerwone oczy rozblysly. Rozumialem go az nazbyt dobrze i zrezygnowalem z odpowiedzi. Zaczelismy badac lodowe podziemia i oto, co znalezlismy! -Korath - zwrocil sie do mnie moj Lord, kiedy wchodzilismy do oblodzonej jaskini. - Zanim poczulem Wielka Moc wewnatrz ognistej gory - ten dym wyglada mi na dzielo ludzkiej reki - wyczulem slabsze mysli, sny kogos, kto spi i znajduje sie w tej zamarznietej jaskini. Moze nawet wiecej niz jednej osoby. Ciekawe dlaczego tutaj? Szybko znalezlismy odpowiedz. W bryle lodu zobaczylismy zmniejszone cialo, ktore kiedys bylo Lordem Wampyrow! Bylo pomarszczone, o skorze bialej jak snieg. Wiedzielismy, ze jest tutaj od bardzo dawna. Ku naszemu zdziwieniu zobaczylismy, ze ma otwarte oczy, chociaz zmetniale. -To jeden z tych, co spi - odezwal sie Malinari. W tej lodowej, odbijajacej echo pieczarze slychac bylo, ze sciszyl glos. - Jego sny to glownie koszmary. -Spi, panie? - zdziwilem sie. - Z pewnoscia jest martwy. -Co? - podniosl brwi. - Gdzie twoja ufnosc, Korath? Czyzby zdarzylo sie, zeby Malinari popelnil blad? I gdzie twoja wiara w wytrzymalosc, zywotnosc oraz dlugowiecznosc Wampyrow? Uslyszalem jego mysli i wyczulem jego strach! - O nie, on nie jest martwy. Popatrz. Spojrzalem na wskazane miejsce. Starozytna postac znajdowala sie za dwunasto- lub nawet pietnastostopowa warstwa lodu. Ale na poziomie zeber byl wywiercony rzad dziurek o srednicy dwoch, trzech cali. Natomiast na podlodze, dokladnie pod odwiertami, widac bylo kupki z okruchow lodu. - Chyba nie musimy sie domyslac, dlaczego ma taki przerazony wyraz twarzy - rzekl Malinari. - Cos tu sie nad nim napracowalo! Ten lod ma setki lat i jest twardy jak zelazo, a on wybral sobie bardzo dobre miejsce. Kiedy skonczy nam sie jedzenie, musimy zrobic to samo... -Mamy sie... zamrozic? - spytalem. -W takim zimnym miejscu tylko w ten sposob mozna przezyc stulecia. Podobnie jak ten Wampyr otoczymy sie lodem. Ale wczesniej musimy sie oddalic. -Oddalic? - powtorzylem za nim jak glupiec. -Tak, od Szaitana - pokiwal glowa. - Wypedzono go przed tysiacem lat i teraz zyje w gorze ognia. Inni przed nim i po nim znalezli wlasny sposob na przetrwanie: spia w lodzie. Ale Szaitan nie spi! Myslisz, ze kto dowiercal sie to tych cial? Gora chroni go i ogrzewa i bez watpienia zbudowal rozne bestie, korzystajac z tych cial. My mielismy tylko jednego stwora wojennego ze soba. Nie mamy innego wyjscia. Ale nie mozemy sie zamrozic tutaj, nie tak blisko Szaitana i jego gory. Wrocilismy do naszych niedzwiedzi, zaladowalismy ich wyssane zwloki na lotniaki i polecielismy z powrotem na spotkanie z Vavara i Szwartem... Malinari opowiedzial o tym, co znalazl. Przekonal wszystkich, ze Szaitan posiada swoje tereny na zachodzie, i z oporami wszyscy zgodzili sie na dlugoterminowy plan przetrwania Malinariego. -Dowiemy sie, co z tego wyjdzie, jesli sie obudzimy zywi. Jesli nie, to niczego sie nie dowiemy - skwitowala to Vavara. Resztki stwora wojennego sluzyly nam jeszcze przez jakis czas. Na koniec pozostaly tylko biale zebra, ktore stanowily rusztowanie lodowego pomieszczenia. Kolejna burza sniezna zamaskowala nasz dom tak, ze nie odroznial sie na tle krajobrazu. Po pewnym czasie warunki zycia zmeczyly Malinariego, Vavare i Szwarta i byli gotowi otoczyc sie lodem. W miedzyczasie zbadali teren dookola i znalezli zamarznieta jaskinie, ktora nadawala sie do tego celu.. Ustawili sie w niszy, ktora byla szeroka przy wejsciu i zwezala sie ku koncowi jaskini. Z przodu stalo trzech porucznikow (tylko tylu zostalo), potem lotniaki, a za ich skrzydlami byl Malinari z towarzystwem. Mnie ustawiono za nimi, abym obstawial tyl groty. Porucznicy poczuliby pierwsi ewentualne naklucia swych cial, gdyby ktos im to zrobil. Przy odrobinie szczescia ich cierpienie mogloby telepatycznie zaalarmowac Malinariego. Wowczas mogliby sie uwolnic z lodu... jesli by mieli dosc sil. Jednak najwazniejsze bylo, zeby przez nastepne lata nie pekla otaczajaca ich lodowa pokrywa. Wampirze trio zaczelo wytwarzac niesamowite ilosci mgly. Mgla wynurzala sie z pokrytego lodem podloza, oplywala sciany i sklepienie jaskini. Glownie jednak wyplywala z porow Wampyrow. Zamarzala warstwami, wytwarzajac coraz grubszy i znacznie masywniejszy lod niz ten, ktory pokrywal ciala spotkane w jaskini obok gory Szaitana. Przez dlugi czas patrzylem na to wszystko, az zamarzly mi oczy i niczego wiecej juz nie widzialem... *** Obudzilismy sie!Lod topnial, a powietrze... bylo cieplejsze! Nadal bylo zimno, ale juz cieplej. Dwoch porucznikow zmarlo - prawdziwa smiercia - podobnie jak trzy lotniaki. Nie liczac mnie, pozostal jeszcze jeden porucznik, ktory nie nadawal sie do niczego bez swojego lotniaka. To byl czlowiek Szwarta i choc jego krew byla blada i rzadka, to nadal plynela... dopoki na zawsze nie zatrzymal jej Szwart. Potem trzy Wielkie Wampiry osuszyly go, a i ja posililem sie zeschnietym miesem. Wysuszeni, odwodnieni, zapadnieci. Nie znajdowalismy sie w najlepszej formie, podobnie jak nasze lotniaki. Ale przynajmniej zylismy. Jaskinia byla wypelniona przeplywajaca woda, a na zewnatrz... Coz za zmiana! Nad poludniowym horyzontem jasniala luna, ktorej nigdy wczesniej nie bylo widac w Krainie Lodow. Malinari i Vavara od razu poczuli jej promienie; nie byly palace, ale draznily. Do zrodla swiatla bylo daleko, a dodatkowo bylo oslabione przez mgle unoszaca sie nad oceanem. Trzeba jednak przyznac, ze Lord Szwart cierpial i musial okryc sie swoim suknem, chowajac oczy przed swiatlem. Mysle, ze jego cierpienia byly bardziej psychiczne niz cielesne. W poblizu bylo sporo niedzwiedzi i to z mlodymi, a nawet jakies polarne lisy. W oceanie baraszkowaly wielkie ryby, prawie tak samo wielkie jak stwory wojenne. -Mamy dostateczna ilosc jadla - odezwal sie Malinari - zeby zaopatrzyc sie w powrotna podroz. -Co tu sie stalo? - zapytal Szwart. -Cos dziwnego z pogoda - odpowiedzial moj pan. - To jedyna sensowna odpowiedz. To takze nasza przepustka do wolnosci i powrotu do Krainy Gwiazd! -Wypedzono nas - przypomniala Vavara, ktora wygladala jak jedza, choc widac bylo slady powracajacej pieknosci. -Tak, dawno temu - rzekl Malinari. - Sto lat - dodal - Moze dwiescie, trzysta lub jeszcze wiecej! A nasi wrogowie z Krainy Gwiazd? Pewnie sie juz pozabijali w wojnach krwi. Podobny los spotkal starego tyrana Dramala. Na pewno juz zgnil i nie zyje. Ale my, choc zapomniani, przezylismy. Przetrwalismy, Vavaro. I powrocimy! I wrocilismy. Jednak wczesniej polecielismy na zachod, zeby zbadac plonaca gore Szaitana. Moglismy to zrobic wylacznie pod jego nieobecnosc, ale w wygaslym wulkanie Malinari nie wyczuwal jego obecnosci. Nie bylo juz dymow. Natknelismy sie na wielkie kadzie z plazma. Kiedys zamarzly, ale teraz tajaly. Wiele znakow niedawnego zamieszkiwania swiadczylo o tym, ze gospodarz wyprowadzil sie calkiem niedawno. -Wyglada na to, ze on takze wrocil do Krainy Gwiazd - stwierdzil Lord Szwart. Jesli jednak bylo to prawda, to nigdy go nie spotkalismy... VII Wojna Nathana W podziemiach bylego schronienia (a wlasciwie to nie calkiem tam, poniewaz Jake Cutter nadal spal i snil na pokladzie smiglowca lecacego w kierunku wschodnim nad pustynia Simpsona) zabrzmial znowu "glos" Harry'ego Keogha, co wybudzilo Jake'a z fantazji stworzonych pod wplywem opowiesci Koratha.-Korath, radzisz sobie naprawde niezle i prawie juz skonczylismy - rzekl Harry. -Prawie? - spytal ponuro wampir, z nutka rezygnacji w glosie. - A czego jeszcze moglibyscie chciec ode mnie? -Wiemy, co wam sie nie udalo po powrocie do Krainy Gwiazd - odparl eksnekroskop, a raczej jego forma. - Nie znalezliscie Szaitana ani innych Wampyrow, nie znalezliscie tez ich zamczysk! Zamiast tego zastaliscie wylacznie puste ruiny tego, co niegdys bylo zamczyskami, ktore zasiedliliscie na jakis czas. Pozniej znowu zaczeliscie najezdzac Cyganow w Krainie Gwiazd. Mozesz kontynuowac od tego miejsca. -Ale to nie ma sensu - zaprotestowal Korath. - Wyglada na to, ze ty i tak juz wszystko wiesz. -Wcale nie. Na przyklad w jaki sposob Malinari i reszta znalezli sie w Krainie Slonca? Chcielibysmy wiedziec, w jaki sposob zostali "powitani" przez Cyganow. Chcielibysmy wiedziec, dlaczego te trzy wielkie Wampyry opuscily Kraine Gwiazd i ryzykujac zycie, ruszyly przez podziemna Brame, aby znalezc sie tutaj. Ty brales w tym udzial, wiec wiesz najlepiej. -Jesli ci to sprawi przyjemnosc, to zaraz opowiem - rzucil niecierpliwie Korath. -Na pewno sprawi - powiedzial Harry. - Dzieki temu zostaniemy troche dluzej z toba. Wzdychajac Korath dokonczyl historie: Polecielismy do domu. Do tego, co kiedys bylo domem. Masz racje, zamczyska zniknely. Przybylismy na godzine przed wschodem slonca, musielismy zatem szybko znalezc kryjowke w strzaskanych ruinach. Mieszkaly w nich kolonie desmodusow i zostalismy powitani przez pra, pra, praprzodkow naszych dawnych krewniakow. Przynajmniej one sie nie zmienily. Tak samo jak te nietoperze chowalismy sie przed sloncem. W koncu przyszla noc, a wraz z nia strach, ze znikneli takze Cyganie. Ze rowniez ich pochlonela katastrofa. Kiedy jednak dolecielismy do szczytow gor i popatrzylismy na Kraine Slonca... ...Ach! Byli tam Cyganie, i to w jakiej ilosci! Ich ogniska, a w wielu miejscach rowniez swiatla dochodzace ze stalych siedzib byly liczne jak latajace swietliki. I za naszych czasow nigdy nie mielismy okazji zobaczyc az takiej ilosci swiatel w nocy. Oto nasi radosni, soczysci, nie znajacy strachu, ukochani Cyganie z Krainy Slonca! Do naszych wyostrzonych zmyslow docieraly dzwieki muzyki, a zapachy gotowanego jedzenia trafialy do naszych szeroko rozwartych nozdrzy. Ach, jakaz to byla piekna chwila! -Nie ma juz Wampyrow - odezwal sie Malinari. - Przezyla tylko nasza wielki trojka. (Oczywiscie mnie nie liczyl.) Widzisz, Vavara? Tylko my przetrwalismy! Mialem racje. -A teraz ruszajmy na dol - szepnal Szwart - na uczte. -O, nie tak szybko - Malinari podniosl reke. - Te plemiona na dole jeszcze nie wiedza, ze wrocilismy. Jesli tam ruszymy teraz, to wszyscy sie dowiedza i nastepnym razem bedzie nam znacznie trudniej. A przeciez musimy odbudowac zamczyska, rekrutowac porucznikow i niewolnikow, stworzyc lotniaki i stwory bojowe. Musimy sie takze dowiedziec, co tu sie stalo. Czy ktos zniszczyl Wampyry, czy tez same zgotowaly sobie zaglade. Jesli ktos to zrobil, to kto? Cyganie? Dziwie sie, ze czuja sie tak bezpiecznie. Moze wiedza, ze nie maja powodow do obaw. To by oznaczalo, ze my musimy sie obawiac. Dlatego musimy byc ostrozni i najpierw dowiedziec sie, co tutaj sie dzialo. -To co proponujesz? - syknal Szwart. - Bedziemy tutaj siedziec przez cala noc i podziwiac ich ogniska? -Widzisz te plemiona w srodku Krainy Gwiazd? - wskazal Malinari. - Jesli najedziemy na nie, to nastepnego dnia wszyscy beda o nas wiedziec. Potrzebujemy czasu, zeby wzmocnic nasze sily. Zrobimy tak: Dzis w nocy rozdzielimy sie. Vavara uderzy na dalekim zachodzie, ty na wschodzie, ale po tej stronie wielkiej przeleczy. A ja bede polowac za przelecza. Posilimy sie, ale przede wszystkim bedziemy zdobywac rekrutow. Bedziemy wsciekle rekrutowac, porywajac tak wielu Cyganow, ilu tylko sie uda. Zdobycz podzielimy rowno i razem bedziemy budowac. Sprzymierzymy sie ze wzgledu na okolicznosci, jak to juz wczesniej mialo miejsce. Zgoda? Po krotkich debatach wszyscy zgodzili sie na ten plan. Jak to okreslil Malinari, "wsciekle" rekrutowalismy. Zamienialismy ludzi w niewolnikow, z ktorych wybieralismy porucznikow, ci niedlugo pozniej mogli tworzyc kolejnych niewolnikow i tak dalej. Mielismy co pic i jesc (no i inne przyjemnosci) i rzucilismy nasze sily do odgruzowywania i odbudowywania zamczysk. Ale czas mijal i wiadomosc o naszym pojawieniu sie byla podawana od plemienia do plemienia, od klanu do klanu, az wszyscy ludzie w Krainie Slonca wiedzieli, ze Wampyry powrocily. Nie trwalo to dlugo, jakies dziesiec, dwanascie zachodow slonca. W miedzyczasie zarekrutowalismy okolo osmiuset ludzi; mezczyzn, kobiet i dzieci. Ponadto gleboko w podziemiach zawalonego zamczyska nasi robotnicy odkryli kadzie z dobrze zachowanymi plynami metamorficznymi. Dzieki temu moglismy zapelniac kadzie wampirzym zyciem. Najpierw wykonalismy lotniaki. Pozniej probowalismy zrobic stwory bojowe, ale wtedy pojawily sie klopoty. W srodkowo-zachodniej czesci Krainy Slonca zylo plemie Cyganow Lidesci, znane z agresywnej i wojowniczej natury. Ci Lidesci mieli wsrod siebie bohatera, mlodzienca zwanego Nathanem Kiklu, ktory zapuszczal sie w zakazane rejony i wracal ze straszna bronia. Niewolnicy ciagle nam opowiadali historie o tym, ze ten Nathan mial brata Wampyra, Lorda Nestora, ktory mieszkal w wielkim zamczysku. Lidesci nie byli juz nomadami. Zbudowali miasto, a moze twierdze, i nazwali je Siedliskiem. Kiedy pierwszy raz najechalismy na nich - a byl to rowniez ostatni raz -odkrylismy, co to znaczy "straszna bron". W oparach wampirzej mgly porucznicy i niewolnicy na lotniakach wlecieli wprost w pieklo... Na szczescie jako dowodcy, nie znalezlismy sie w pierwszym rzedzie tej ofensywy. Moj pan byl bardzo podejrzliwy i kazal nam trzymac sie z tylu i obserwowac reakcje Lidescich. Wynikalo to z tego, ze kiedy Malinari chcial cos telepatycznie wyniuchac, spotkal sie z czyms dziwnym: z mentalna cisza, ze swiadomoscia, z grozba. I mial racje. Noc ozyla ogluszajacymi eksplozjami, oslepiajacymi swiatlami i krzykami, ale to nie byly krzyki Cyganow! To jeki naszych niewolnikow oraz syk umierajacych lotniakow. Od drewnianych scian Siedliska odbijaly sie trzaskajace dzwieki. Bylo to jak ruszajaca do przodu i przyspieszajaca lawina kamieni. Mgle przemierzaly ryczace kule ognia, ktore trafialy w ciala lotniakow. Kiedy trafialy, lotniaki zapalaly sie, a plonacy niewolnicy spadali z siodel! Liczba ognistych kul wzrastala; teraz zmierzaly w nasza strone, a my patrzylismy na to z najglebszym niedowierzaniem z "bezpiecznych" pozycji na wzgorzu. -Dosc tego! - stwierdzil Szwart i klnac glosno, wzbil sie ze swoim wierzchowcem do gory i zniknal w nocy. Malinari i Vavara wezwali telepatycznie resztki swoich oddzialow, z ktorych wiele bylo zbyt ciezko rannych, aby przekroczyc pasmo gor. Osloniete mgla pokiereszowane lotniaki z wampirami na siodlach z trudem wznosily sie coraz wyzej, kierujac sie do domu... ...gdzie czekala na nas niespodzianka! Kiedy zblizylismy sie do trojkata ruin, gdzie zaczelismy budowac nasze nowe imperium, dostrzeglismy totalne zniszczenie! Pomieszczenia z bestiami gazowymi zostaly wysadzone w powietrze, oczywiscie razem z bestiami! Kadzie, w ktorych powstawaly bestie wojenne, dopalaly sie niebieskim plomieniem, nawet nowo postawione budowle zostaly wysadzone. Szybko wyladowalismy, po czym moj pan wraz ze swoimi kolegami, nie tracac ani chwili, popedzili szukac niewolnikow, ktorzy mieli pilnowac wszystkiego pod nasza nieobecnosc. Ale zanim zdazyli zadac pytanie czy dokonac egzekucji, uslyszelismy: -Hej, tam! - dziwny glos z wysoka. Byl to glos mezczyzny. Stal na wystepie w ruinach zamczyska, dociskajac plecy do sciany. Nie mogl sie stamtad ruszyc ani do gory, ani na dol. Jesli by zszedl, to musialby sie spotkac z Wampyrem lub ktoryms z ich porucznikow. Byl wysoki, lecz drobno zbudowany. Zwyczajny mezczyzna, Cygan. -Kim jestes? - spytal Malinari. - Moze tym slynnym Nathanem? Czy to twoja robota? Jesli tak, to juz jestes trupem! Czulem, jak moj pan koncentruje sie i jak bija od niego fale wrogosci. Chcial dostac sie do umyslu tego czlowieka. Ale choc byl mlody i najwyrazniej szalony (a moze nie?), usmiechnal sie tylko znaczaco, pokrecil glowa i powiedzial: -O nie, moj telepatyczny przyjacielu. Moj umysl jest chroniony. Jesli Maglore nie potrafil dotrzec do mnie, to ty tym bardziej nie masz zadnych szans. Masz racje: nazywam sie Nathan, a to wszystko to moja robota. Ale jeszcze nie widziales wszystkiego. Malinari wydal umyslem gest i niewolnicy ruszyli w kierunku schodow prowadzacych do Nathana. Spojrzal na nich, wyraznie zauwazyl, ze sie zblizaja, i najwyrazniej ich zignorowal! W miedzyczasie do przodu wysunela sie Vavara. Niemal swiecila i emanowala ostateczna aura kobiecego powabu. Jej usta wysylaly pocalunki i obietnice do Nathana, usmiechala sie do niego znaczacym usmiechem dziwki, i to takim, ktory trafia do duszy mezczyzny. W jej karmazynowych oczach zapalily sie ognie pozadania. Odrzucila kaptur do tylu, rozpiela kolnierz i potrzasnela kruczo-czarnymi wlosami. Pozniej opadlo z niej futro z nietoperzy. Pod spodem miala bluze w ksztalcie prostej szarfy przerzuconej przez jedno ramie. Jedna piers ujela w dlon, a druga pozostawila odslonieta. W swietle ksiezycowo-gwiezdnej poswiaty jej skora miala marmurowy kolor. Dumna, naga i napieta piers byla nasmarowana oliwa i blyszczala w tym swietle. Mocne nogi rozstawila szeroko, uda silne jak filary zakonczone byly kraglymi jak jablka posladkami. Stalem tam, drzac z zadzy. Po chwili Vavara zarzucila plaszcz na siebie i zaslonila sie. Ale jej obraz pozostal obecny we wszystkich umyslach. Czulem, jak krew sie we mnie gotuje. Moglbym sie na nia rzucic - na wlasna zgube -ale reka Malinariego znalazla sie na moim ramieniu i powstrzymala mnie. A ten wysoki, blady Cygan, Nathan, spojrzal w dol na ksiezniczke zadzy, popatrzyl na Vavare... i wydal szyderczo usta! Vavara byla zdumiona; poczula, jak jej aura zostala odrzucona, a mezczyzna tylko zganil ja: -Co do ciebie, Vavaro, to powinnas wiedziec, ze kusily mnie prawdziwe Lady! Moj umysl jest zamkniety na ciebie w nie mniejszym stopniu niz na tamtego telepate. Tak przy okazji, znam was wszystkich. Vavare, Malinariego i Szwarta. Byliscie legenda, a teraz jestescie rzeczywistoscia, ktora przybyla z Krainy Wiecznych Lodow. Gdybym byl na waszym miejscu, to wracalbym tam i to zaraz. Procz prawdziwej smierci nic tutaj was nie czeka. Moj ojciec zniszczyl te zamczyska i obrocil je w perzyne, i ja to samo zrobie z wami. Przyrzekam to wam jako czlonek plemienia Cyganow Lidesci. Gdy mowil, Szwart przeksztalcil sie w cien i zaczal plynac jak czarna bezksztaltna masa. Poruszal sie w gore zniszczonych schodow. Z kolei niewolnicy Malinariego dotarli do polowy schodow, ale dalej nie bylo juz dane im dojsc. -A ty, Szwart - odezwal sie mlodzieniec stojacy jakies piecdziesiat stop ponad kamiennym szkieletem pradawnych schodow - to co? Chcialbys mnie wchlonac i pozrec? Legenda podaje, ze jestes krewniakiem nocy i potrafisz w niej sie rozplywac. Ale obaj wiemy, ze tak ludzie, jak i potwory nie moga tak po prostu znikac. Nieprawdaz? Mowiac to, wyciagnal cos z cyganskiej kurtki, obrocil w rekach i rzucil w dol, na schody. -Moze to i prawda. Jezeli chodzi o mnie, to ja znikam. Moze mnie nie zobaczycie, ale na pewno bedzie o mnie glosno. - Mowiac to, zrobil krok do tylu w cien, ktory rzucala sciana. Lord Szwart wlecial w miejsce, gdzie stal Nathan. Dokladnie tam zgestniala ciemnosc, po czym przeplynela w cien, ktory schowal mezczyzne przed wzrokiem innych. Myslalem, ze to byl koniec Nathana Kiklu. Otoczyla go protoplazma Lorda Szwarta, jej niezwykle metamorficzne kwasy poddawaly dzialaniu cialo czlowieka, ktory skurczylby sie, a potem rozpuscil, aby stac sie czescia swojego pana. A raczej czescia jego plynnego ciala, zwiekszajac poczatkowo jego mase, by pozniej stac sie pozywieniem. Rzucony przez Nathana przedmiot w ksztalcie jajka odbil sie kilka razy od schodow i wpadl miedzy trzech wspinajacych sie do gory niewolnikow. I tam wybuchl w rozblysku swiatla ktore przycmiloby nawet swiatlo slonca! Swiatlo, cieplo i obca energia poszatkowaly ciala nieszczesnikow, rozrzucajac ich szczatki po calej okolicy. Umarli, jeszcze zanim zdazyli opasc na ziemie. Szwart wydawal syczace dzwieki, staral sie przybrac: ksztalt czlowieka, co sprawialo mu powazne trudnosci. To wszystko bylo szokujace, ale nie tak bardzo, jak to, co powiedzial Lord Szwart, kiedy w koncu przybral forme cienkiej membrany i zlecial na dol, ladujac w zacienionym miejscu, dajacym mu mozliwosc przyobleczenia sie w trwalsza forme. - Nie bylo go tam! - zawolal. - Nie ma go tam! To nie czlowiek, ale duch! Moze to wspolny duch wszystkich Cyganow, ktorym odebralismy zycie! -Szwart ma racje - Malinari zwrocil sie do Vavary. - Ale nie co do tego, ze Nathan jest duchem, tylko ze go tu juz nie ma. Na chwile dotknalem jego umyslu, calkowicie realnego, rownie realnego, jak jego oslony, ktorymi sie ode mnie odgrodzil. Ale juz po chwili zniknal! Jesli zatem uwazacie, ze widzielismy straszna bron tej nocy, to tak naprawde dopiero teraz ja zobaczylismy. Ta bronia jest Nathan. Musielismy szybko wymyslic jakas skuteczna taktyke obrony przed tym demonem Nathanem. Cala noc byla calkowita porazka i nie bylo zadnych gwarancji, ze cos sie poprawi. Zeszlismy pod ziemie. Rzecz nie do pomyslenia! My, Wampyry, chowamy sie przed czlowiekiem. Przed sloncem to zrozumiale, ale nie przed jednym czlowiekiem! Skoro nie moglismy budowac wysoko, zaczelismy budowac gleboko. Podziemia zamczysk pelne byly tuneli, jaskin, miejsc, ktore w dawnych czasach zamieszkiwaly tylko nietoperze. Pomimo przetrzebienia naszych sil, zabicia wielu lotniakow i zniszczenia naszych stworow wojennych wciaz dysponowalismy kilkoma setkami niewolnikow oraz duzymi zapasami jedzenia. Niewolnicy ruszyli do pracy: oczyscili stare podziemia, przeniesli zapasy, a na powierzchni zbudowali pozycje obronne. Odkryto lub odkopano nowe kadzie do metamorfozy. Poswiecilismy jedna trzecia naszych zasobow ludzkich, aby zbudowac nowe lotniaki i stwory bojowe. Zaczelismy trzymac warty, potraficie w to uwierzyc? Wampyry czuwaja, zeby jakis zwykly czlowiek ich niespodziewanie nie zaatakowal! Bylo to jednak konieczne, poniewaz moglismy byc pewni, ze po kazdym najezdzie na Kraine Slonca spotka nas odwet. Nathan Kiklu - czlowiek czy duch - byl wszedzie. Kiedy atakowalismy daleki zachod Krainy Slonca, zjawial sie juz po chwili z grupa Lidescich, z ich "karabinami", "granatami" i "rakietami", podpalali skrzydla lotniakom, oslepiali je srebrem i zrzucali z siodel naszych niewolnikow, zanim jeszcze zaczeli ladowac! Tak wiec na kazdego nowego rekruta ginal co najmniej jeden z naszych ludzi. Po kazdym kroku do przodu nastepowal krok do tylu. Gdziekolwiek uderzylismy, natychmiast pojawial sie tam Nathan ze swoimi ludzmi. Tego bylo za duzo. Co wiecej, potrafili strzelac do nas z bardzo daleka i zabijac naszych niewolnikow na pozycjach obronnych lub na warcie. Moj pan i jego koledzy musieli obmyslic nowa strategie. Zamiast zamieszkiwac w jednym obszarze starozytnych ruin osadzilismy ludzi we wszystkich szczatkach i ruinach dawnych siedzib. Jedno bowiem bylo pewne: kimkolwiek badz czymkolwiek Nathan by byl, choc mogl magicznie pojawiac sie wszedzie i to niemal natychmiast, to jednak nie mogl byc wszedzie naraz! Dzieki temu osiagnelismy pewna rownowage... Pewnej nocy moj pan polecial samotnie. Szybko powrocil i gorzko narzekal: -Ten przeklety cyganski skurwysyn ma szpiegow w gorach! Ha! Dlatego wie, dokad lecimy. Szpiedzy widza, jaki obieramy kierunek, i melduja mu o tym. Sledzilem ich za pomoca mojej telepatii i dlatego ich odkrylem! -I oni wszyscy sa zlodziejami mysli? - Vavara nie mogla w to uwierzyc. - Telepaci? -Tak jak my jestesmy telepatami. - Szalenczo rozesmial sie Malinari. - Tak powiada Malinari, najwiekszy wampyrzy telepata. Tylko ze oni... nie sa ludzmi! -Nie sa ludzmi? - tym razem zmieszal sie Szwart. - Nie ludzie, powiadasz? No to co? Trogi? Malinari dziko potrzasnal glowa i machnal zmieszany rekami. -Nie trogi, lecz psy! - powiedzial. Dzikie wilki, ktore mysla tak samo jak ludzie. Co dziwniejsze, one nazywaja Nathana wujem! On jest ich krewnym! -To oznacza, ze jest psim Lordem! - stwierdzila Vavara. - To jedyne mozliwe rozwiazanie. Ten znienawidzony wrog jest Wampyrem! Mieszka wysoko w gorach, rzadzi Kraina Slonca i chce miec wszystkich Cyganow dla siebie. -Nie wiem! - moj pan wyrzucil rece do gory w gescie zniecierpliwienia. - Juz nic nie wiem... oprocz tego, ze mam calkowicie dosyc tego Nathana i naszej nadaremnej pracy. Wznowilismy rajdy, uderzajac rownoczesnie w roznych miejscach. Bardzo starannie ukrywalismy kierunki natarcia. Zastosowalismy te sama zasade, korzystajac z tego, ze Nathan nie mogl byc wszedzie. W koncu zaczelismy odnosic sukcesy, ale nie na dlugo. On nie mogl byc wszedzie w tym samym czasie, ale mogla byc jego bron. Od swiezo zwerbowanych niewolnikow dowiedzielismy sie, ze rozdzielil swoje narzedzia zniszczenia - granaty, karabiny i tak dalej - pomiedzy wieloma plemionami. Nauczyl ich takze poslugiwania sie bronia. Jednak zarowno bron jak i amunicja wyczerpywaly sie. Dlatego Nathan musial od czasu do czasu wyruszac po uzupelniania do krainy piekiel. To takze zmuszalo nas do zapytania: Jak to mozliwe, zeby Nathan robil te wyprawy, nie korzystajac z Gwiezdnej Bramy? Brama nie byla dostepna, poniewaz zalalo ja jezioro! Biala woda i liczne wiry wessalyby kazdego smialka pod wode. Jednak podczas jednej z wycieczek do jeziora Vavara i Malinari stwierdzili, ze jezioro wyschlo! W kraterze znajdowala sie Brama, swiecaca okiem upadlego Cyklopa. Po fontannie i mlecznym jeziorze nie bylo ani sladu! Brama to bardzo dziwna i podejrzana rzecz. Postanowilismy zblizyc sie do Bramy bardzo ostroznie. Podczas skradania sie moj pan ostrzegawczo podniosl do gory reke. Wydal z siebie telepatyczne ostrzezenie. -Cos idzie ku nam przez Brame! - zasyczal w naszych sowach jego glos. Schowalismy sie w cieniu. Jak zawsze mial racje. Wyczul umysly obcych w chwili, gdy przekraczali Brame. Ponadto Malinari wyczul, ze nie sa oni przygotowani. Oczywiscie byli wyposazeni w bron rownie potezna jak bron Nathana, ale mieli ja dla ochrony, a nie do ataku. Nie wiedzieli takze, czego moga sie spodziewac w Krainie Gwiazd, a ich umysly byly opanowane chciwoscia i checia zdobycia zoltego metalu, ktory nazywacie zlotem. Bylo ich razem trzydziestu dwoch. Polowa to byli zolnierze, ktorzy zajeli pozycje na skrzydlach. Reszta to niezdyscyplinowane, podniecone i rozgadane towarzystwo. Szli w kierunku wielkiej przeleczy. Zachowujac cisze, stalismy w cieniu i pozwolilismy im przejsc pomiedzy naszymi dwoma grupami. -Ci ludzie to nie to co Nathan - telepatycznie zwrocil sie do nas Malinari. - Oni sa jak dzieci i prawie nic nie wiedza, co tu moze ich spotkac! Ci po bokach to zolnierze, maja bron. Kiedy uderzymy, zajac sie nimi na poczatki i zabic bez wyjatku. Jest ich niewiele wiecej od nas, wiec nie powinno byc z tym problemu. Mamy tez przewage zaskoczenia. Jezeli chodzi o tych w srodku: to w ich cialach sa umysly... nic szczegolnego jak na moje rozeznanie, i nie ma wsrod nich telepaty. Sa slabi i musimy ich wziac na przesluchanie. Przygotujcie sie, za kilka sekund moze sie zmienic wasze przeznaczenie! I oczywiscie tak sie stalo. Trudno nazwac bitwa to, co dzialo sie pozniej. Mielismy przewage zaskoczenia, jesli do tego dodac nasz plynny, blyskawiczny ruch, wampirza sile, ktora jest rowna sile czterech, pieciu silnych mezczyzn... rezultat byl obezwladniajacy. Byli to mieszkancy piekiel, ale z takim pieklem, jakie im zgotowalismy, jeszcze nigdy sie nie zetkneli. Bylo troche strzelaniny, ktora szybko ucichla. Stracilismy porucznika i trzech niewolnikow. Mieszkancy Krainy Piekiel stracili wszystkich swoich zolnierzy. Swieze mieso wzielismy, zeby uzupelnic kadzie, a zywych Malinari wzial na przesluchanie. Prawde mowiac, nie wiem, ktorzy z nich znalezli sie w lepszej sytuacji, zywi czy martwi... Na dluzsza mete i tak nie mialo to znaczenia. Wielkie znaczenie mialo to, czego dowiedzial sie moj pan. Ta wiedza niezmiernie pobudzila Malinariego i reszte. Jezeli chodzi o mnie, byl to poczatek konca... Korath zamilkl na chwile. Kiedy znowu przemowil, bylo to jak westchniecie. -Reszte juz znacie. Malinari blyskawicznie wyciagnal i przyswoil wiedze z umyslu "naukowcow" oraz dowodcy. Przyszedl czas, zeby opuscic Kraine Gwiazd. Jednak wczesniej Malinari, Vavara i Szwart stworzyli duza liczbe porucznikow, a potem Wampyrow! Podzielili miedzy nich niewolnikow, lotniaki, stwory wojenne, terytoria, zapasy itd. A Zrobili to z czystej zlosliwosci. Skoro Trzy Wielkie Wampyry nie mogly miec dla siebie Krainy Gwiazd i Krainy Slonca, to rowniez Nathan i jego ludzie nie beda jej mieli. A przynajmniej nie bez dlugiej bardzo walki i krwawej zaplaty. Mozesz byc pewien, ze teraz w Krainie Gwiazd krew wciaz leje sie strumieniami... W koncu Korath skonczyl i odezwal sie Harry: -Z tego co nam powiedziales, twoje zycie nie skonczylo sie szczesliwie. I nie potraktowano cie sprawiedliwie. -Milo mi, ze sie ze mna zgadzasz! - rzekl zmarly wampir. -Z tego, co nam powiedziales - powiedzial Harry - wynika, ze Wampyry sa na tym swiecie od jakies czasu i jak dotad niewiele osiagnely. Czego chca? Jakie maja plany? Byles jednym z nich, wiec musisz wiedziec. -Achhh! - odezwal sie wampir. - To sama istota sprawy. Ale tego ci nie powiem. Ja to wiem, za to wy macie to odkryc. Jest to moja jedyna karta przetargowa, ostatni atut w rekawie zmarlego biedaka. Jesli sie o tym dowiecie, to zostane bez niczego. -Karta przetargowa? - powiedzial Jake troche zaskoczony brzmieniem wlasnego glosu po dlugim milczeniu. - Przeciez nie zyjesz! O co moglbys sie targowac, co moglibysmy ci dac, oprocz chwil towarzystwa? -Na poczatek tyle moze byc... Jednak eksnekroskop wlaczyl sie i powiedzial: -Otrzymales juz dawke towarzystwa, moze nawet zbyt wielka. Spedzanie zbyt duzo czasu w towarzystwie wampirow nie jest najzdrowsza rozrywka. Nie mozesz sie targowac. Widze, ze masz silna wole. Jake, czas juz na nas. -Myslalem, ze nigdy do tego nie dojdzie - odpowiedzial Jake. -Mam nadzieje, ze cos z tego zapamietales - rzekl Harry. - Wciaz nie jestem na sto procent pewien, czy chce tego - wahal sie Jake. -No to sie upewnij! - zaproponowal Harry, a jego blednacy glos wypelniony byl zloscia i frustracja. - Los calego swiata od tego zalezy. Jesli nie potrafisz zapamietac niczego innego, to sprobuj zapamietac chociaz to... W umysle Jake'a pojawila sie niesamowita sciana z liczb. Bylo to jak ruch cyfr na ekranie komputera. Symbole i rownania poruszaly sie, az dotarly do pewnego punktu krytycznego... gdzie utworzyly drzwi. Drzwi Mobiusa! Jake wiedzial, ze dzieki temu Harry mogl przemieszczac sie do innych miejsc, a moze nawet i czasow. -Mam to... zapamietac? - zapytal chwile po tym, jak drzwi zapadly sie, zostawiajac go samego w podziemiach Schronienia. No moze nie calkiem samego. -Nie przejmuj sie, Jake'u Cutter - dotarl do niego glos Koratha. - Jestem pewien, ze cos na to poradzimy... ...a moze stworzymy? Jake nie odpowiedzial, a nawet jesli tak zrobil, to pozostawil odpowiedz za soba, wzbijajac sie do czekajacego nan swiatla... VIII Synchronicznosc -Co zapamietac? - spytala Liz, pochylajac sie nad nim.-Co? - mrugnal Jake i przetarl sobie oczy piesciami. -Mamrotales cos o koniecznosci zapamietania czegos - odpowiedziala. I kiedy staral sie zebrac mysli, szybko dodala. - Zanim zapytasz, odpowiedz brzmi: nie, nie podsluchiwalam twoich mysli. Podeszlam, bo cos mowiles i myslalam, ze mowisz do mnie. Do niej nie mowil, ale na pewno do kogos. Do Harry'ego? Koratha? Kim do diabla byl Korath? Imie jeszcze tak niedawno dobrze znane stalo sie nagle nieznaczace, wymykajace sie pamieci. Tak wiec teraz, niewiele pozniej, nie wiedzial, czy znaczylo ono cokolwiek. -Liczby! - wycharczal Jake, zmuszajac do wypowiedzi swoje wysuszone gardlo. Liz podala mu puszke coli, z ktorej sama popijala. Jake usiadl, rozchylil usta i pozwolil, aby przeplynal przez niego pieniacy sie plyn. -Liczby? - powtorzyla za nim Liz. - Co z liczbami? Jake rozbudzil sie juz calkiem, zmarszczyl brwi i zapytal: -Na pewno cie tam ze mna nie bylo? - Widzac wyraz jej twarzy szybko dodal: -Dobra, juz dobra, tylko pytalem. - Wypil jeszcze lyka i wstal, lapiac rownowage. -Cos mi sie snilo, do diabla, nie bardzo wiem co, ale dosc duzo tego bylo. - Spojrzal na buty, a potem pochylil sie, zeby dotknac nogawek jeansow na samym dole, i zlapal sie na mysli, ze jest zdziwiony, ze nie sa mokre. - Nie moge sobie przypomniec. Jakies miejsce? glosy? Liczby? Liz wzruszyla tylko ramionami. -Mnie o to nie pytaj. - I odwrocila twarz, zeby nie widzial, jakim spojrzeniem obdarzyla siedzacych z przodu. Odwracajac sie przez ramie dodala: - Zaczynamy poodchodzic do ladowania. Nastepny przystanek to Brisbane. Ben Trask, Lardis i Goodly przypatrywali sie Jake'owi, gdy rozprostowywal kosci i szedl za Liz w strone siedzenia dla strzelca. Kiedy Liz przypiela sie pasem, Jake wskazal na drzwi strzelca i spytal: -Mozna je otworzyc? Po ktorej stronie lezy Brisbane? Jeden z technikow odpowiedzial: -Oczywiscie, mozesz otwierac drzwi. Ale lepiej przypnij sie pasem. Brisbane jest po lewej. Z sufitu zwisaly tasmy. Jake pociagnal jedna z nich, przesunal sie do drzwi na lewej burcie i odsunal je. Do srodka wpadl strumien powietrza, a od gory slychac bylo halas wirnika. Liz takze sie przypiela i podeszla do drzwi. -Byles tu wczesniej? - spytala, ale jej slowa zostaly zagluszone. Jednak nie mialo to znaczenia. Jake i tak ja "uslyszal". -Nie, nie bylem. Jestes coraz lepsza. Spojrzala na niego i odpowiedziala: -Ale to nie jest tak naturalne - przynajmniej jesli chodzi o wysylanie, jeszcze nie teraz - moze to ty jestes coraz lepszy. -Nie - pokrecil glowa, aby wzmocnic wyraz mysli. - To ty, Liz. Twoj talent, ktory staje sie coraz silniejszy. Mozliwe tez, ze dopasowujemy sie nawzajem. Ich oczy spotkaly sie i zatrzymaly na chwile. Kazde z nich wiedzialo, ze w umysle drugiej osoby jest ta sama mysl: ze Jake calkiem nieoczekiwanie zaczal z pelna latwoscia akceptowac telepatie, jakby nabral w niej doswiadczenia. I oboje wiedzieli, skad wzielo sie to doswiadczenie. Tak jak wyjasnial to Lardisowi: sen, podswiadomosc to dziwna rzecz. A sny moga byc jeszcze dziwniejsze. Czasem moga byc nawet czyms wiecej niz tylko snami. Spojrzeli pod nogi, gdzie jakies szescset stop pod nimi znajdowalo sie male lotnisko, a jakies dwie, trzy mile na wschod bylo centrum Brisbane. Brisbane bylo duzym i kwitnacym miastem, ale dosc uporzadkowanym. Wszystko bylo nawet zbyt symetryczne, supernowoczesne. Ulice byly zbyt szerokie, bylo zbyt wiele parkow, basenow, zielonych przestrzeni. Miasto powinno wygladac na oaze, ale rzeka zamiast szerokiej wstegi okazala sie cienkim strumyczkiem. Wiekszosc basenow byla pusta, a zielone tereny przybraly zolte zabarwienie. Jake zmarszczyl brwi i chcial to skomentowac, ale linia horyzontu gwaltownie sie obnizala. Po krotkiej chwili widok Brisbane zniknal za budynkami lotniska. Chwile pozniej wyladowali. Port lotniczy nalezal do prywatnego aeroklubu. Pilot zostal skierowany w to miejsce przez kontrole lotow, ktora z kolei sluchala rozkazow wyzszych ranga. Ladowanie wojskowego helikoptera na lotnisku miedzynarodowym... zwlaszcza z ludzmi z Wydzialu E, mogloby wzbudzic niepotrzebne zainteresowanie. Do smiglowca podjechaly dwie limuzyny z zaciemnionymi szybami. Chwile pozniej Trask ze swoimi ludzmi opuszczal lotnisko. Jadac do glownej ulicy, mineli po drodze parking. Na masce duzego, ciemnoszarego samochodu terenowego siedzial mezczyzna w jeansach, rozpietej pod szyja koszuli i w kapeluszu z szerokim rondem. Przez lornetke wpatrywal sie w niebo nad lotniskiem. W cieniu zachodzacego slonca trudno bylo rozpoznac twarz zaslonieta kapeluszem. Wlasciwie nie bylo w nim niczego szczegolnego, jednak Liz zwrocila na niego uwage. Zobaczyla, jak mezczyzna skierowal lornetke na nich, na chwile przed tym, jak samochody wzbily za soba tumany kurzu. Dotknela ramienia Jake'a, ktory siedzial przed nia. -Ten czlowiek za nami - zaczela pospiesznie. Wchodzili wlasnie w zakret i parking znikal we wstecznym lusterku kierowcy. Trask odwrocil sie i spojrzal do tylu, w miejsce wskazywane przez Liz. Zobaczyl tylko opadajacy kurz i daleka, drzaca od goraca mgielke. -Mezczyzna? Co z nim? - spytal. -Cos podejrzanego, panienko? - odezwal sie kierowca, agent specjalny. - Mezczyzna? Co robil? -Siedzial na samochodzie - odpowiedziala Liz - i obserwowal niebo przez lornetke. -Moze to ktos, kto chcialby zostac czlonkiem klubu lotniczego. Niektorzy zyja nadzieja. Obserwowal samoloty. Latanie jest dla bogatych. Liz jednak pochylila sie do Jake'a i powiedziala po cichu: -Zobaczylam, ze na sam koniec patrzyl na nas. Skrecali w glowna droge i przyspieszali. -Zostaw to - powiedzial Trask. - Moze to nic takiego, a nawet gdyby, to i tak juz jest za pozno na dzialanie. Jesli nas ktos sledzi, to na pewno ktos go przyslal. Musimy wiedziec kto i kiedy to zrobil. -On byl nami zaciekawiony - zauwazyla Liz. -Tylko tyle zauwazylas? - Tak. Trask wzruszyl ramionami, ale nie bylo w tym zaprzeczenia. -Moze byl po prostu ciekawy. Nic w tym dziwnego. Dwie limuzyny z szoferami na malym prywatnym lotnisku? Gdybym byl na jego miejscu, to tez by mnie to zainteresowalo. Poznasz go, gdy sie znowu spotkacie? -Mozliwe - odpowiedziala. - Bylo w nim cos nieprzyjemnego, pajeczego. -Daj mi znac, gdy znowu go zobaczysz - powiedzial Trask. - Raz, to przypadek. Dwa... moze oznaczac, ze trzeba przydeptac pajaka. Wysoki, szczuply mezczyzna z parkingu wsiadl do samochodu i wybral polaczenie na swoim telefonie komorkowym. Z drugiej strony odezwal sie obojetny glos kobiety: -Recepcja w Xanadu, slucham. -Chcialbym rozmawiac z Milanem - powiedzial szczuply mezczyzna. Nastapila chwila ciszy, po czym padla prosba: -Prosze o identyfikacje - glos byl nieco bardziej ozywiony. -Nie wtykaj nosa do nie swoich spraw - rzekl mezczyzna. Nie bylo w tym jednak nic odpychajacego lub nieprzyjemnego. Po prostu podal kod. -Chwileczke, prosze pana - odpowiedziala dziewczyna, a w telefonie zabrzmiala muzyczka. Mezczyzna czekajac odchrzaknal, otarl pot z czola i zebral mysli. Jego pracodawca, pan Milan, ktoremu mial wlasnie zdac sprawozdanie, lubil jasne i uporzadkowane umysly. Dzieki temu rozumial wszystko za pierwszym razem. -Tu Milan - odezwal sie w sluchawce niski glos z lekko wyczuwalna grozba. - Czego chcesz? Szczuply mezczyzna opowiedzial swojemu pracodawcy, co zobaczyl. Opisal krotko ludzi, ktorzy wysiedli z helikoptera, i zakonczyl, stwierdzajac: -Pojechali limuzynami do Brisbane. -A ty nie pojechales za nimi? - padlo pytanie po krotkiej przerwie. - To przez kierowcow - odparl szczuply mezczyzna. - Byli zbyt idealni. Nikt nie wyglada tak elegancko, schludnie i spokojnie. Nie przy tej pogodzie. Wygladali na ludzi z rzadu. A jesli to prawda, to zaraz po zobaczeniu mnie w tylnym lusterku siedzieliby na mnie jak muchy na gownie. -Rozumiem - Milan odpowiedzial obcym, poludniowym akcentem. - Poznalbys ich? -Oczywiscie. -Dobrze. Chyba na to czekalem. Mozesz wezwac pozostalych obserwatorow. Niech przyjada zdac meldunki do Xanadu. Od teraz bedziesz pracowac na terenie osrodka. Jak tylko przyjedziesz, natychmiast zglos sie do mnie. -Oczywiscie. -Dobrze - powiedzial szczuply mezczyzna. A kiedy juz rozlaczyl sie, dodal po cichu do samego siebie: - Czyzbys czytal w myslach? Tak czy owak masz racje. Wlasnie to chcialem uslyszec po dniu spedzonym w upale, w ktorym gotuja sie jaja, obserwujac, czekajac i na dodatek starajac sie nie wzbudzac podejrzen. Na taka pogode to przesrana robota. Ale tam, w Kopule Rozkoszy... ...w Kopule Rozkoszy - myslal sobie, wrzucajac jedynke i wyjezdzajac z parkingu -zycie to luksus! Baseny, panienki w bikini, dobre jedzenie i drinki - nawet kasyno, ha! - gdzie moge wydac pieniadze rownie szybko, a moze nawet szybciej, niz pierdolony Mr Milan mi zaplaci! - Usmiechnal sie do swoich mysli. Z drugiej strony na pewno nie mozna nazwac Milana skapcem. Garth Santeson byl juz ponad dwadziescia lat prywatnym detektywem i jeszcze nigdy tak dobrze nie zarabial. Milan skapcem? Na pewno nie! Skryty, ale nie chytry. Dziwne bylo, ze umawial sie tylko noca, ale sposob, w jaki szastal forsa, wygladal tak, jakby jutro nie mial miec z niej zadnego pozytku! Nigdy sie nie dowiedzial, jak blisko to stwierdzenie bylo prawdy. Santeson skierowal swoj pojazd na poludniowa obwodnice Brisbane. Tam bedzie wypatrywac drogowskazu na Beaudesert i ta droga dojedzie do pasma gor Macphersona na granicy z Nowa Poludniowa Walia. Osiemdziesiat mil i bedzie w gorach. I w Xanadu... W drodze do miasta Jake powiedzial: -Teraz pamietam! -Swoj sen? - spytal Lardis Lidesci. -Co? - Jake popatrzyl na niego. -W helikopterze o czyms sniles. Kiedy Liz cie obudzila, nie mogles sobie przypomniec o czym. Jake pokrecil glowa. -Nie, to nie to - stwierdzil. - Mowie o Brisbane, o zapamietaniu tego miejsca. Kiedy patrzylem na to miasto z helikoptera, pomyslalem, ze wyglada na zbyt uporzadkowane na zbyt nowe. Ale przeciez ono jest nowe. Jake i Lardis podrozowali w pierwszej limuzynie razem z dwoma technikami, specjalistami od komputerow i komunikacji. Byli oni czlonkami Wydzialu E, ale nie posiadali zdolnosci paranormalnych. Jeden z nich, Jimmy Harvey - krepy, przedwczesnie wylysialy dwudziesto szesciolatek, z czerwona opalenizna na policzkach i krzaczastymi brwiami - zapytal: -Jake, gdzie ty sie ukrywales przez ostatnie trzy, cztery lata? Wielki pozar Brisbane z 2007 roku na skali tragedii Richtera przewyzszylby o kilka punktow zatoniecie Titanica i dorownywalby wybuchowi Krakatau. - W komentarzu Harveya niewiele, a wlasciwie wcale nie bylo sarkazmu, tylko czyste zdziwienie. Jake westchnal, wzruszyl ramionami i odpowiedzial: -Tak, to wlasnie zapamietalem. A co do tego, gdzie bylem, to glownie zajmowalem sie wlasnymi sprawami. Przez dluzszy czas moj swiat byl bardzo maly. Bylo w nim miejsce wylacznie na osobiste problemy. -No tak - mruknal Lardis. - Twoja obietnica! Rozumiem to. -Moze opowiesz mi o Brisbane? - Jake zwrocil sie do Harveya, chcac zmienic temat. - Dzieki temu uzupelnie moje niedobory w wiadomosciach. Harvey szybko sie zorientowal, ze Jake podobnie jak inni czlonkowie Wydzialu E bardzo chroni swoja prywatnosc. Nie lubili takze opowiadac o swoich "talentach", bo byly one w pewnym stopniu blogoslawienstwem, jak i przeklenstwem. Tylko jak moglo dojsc do tego, ze ktos nie slyszal o wielkim pozarze w Brisbane? -To bylo mniej wiecej o tej porze roku - zaczal Harvey. Jak ci wiadomo, rok 2007 byl kolejnym rokiem El Nino, tak jak i ten rok. Synchronicznosc jakas czy co? Tak czy owak ta zwariowana pogoda wariuje juz zbyt czesto. W latach 1997-1998, pozniej 2002 i w koncu w 2007. No i oczywiscie w tym roku. El Nino polega na tym, ze prady morskie na Pacyfiku swiruja czy cos takiego. Plyna nie w tym kierunku co trzeba. Woda jest ciepla, tam gdzie powinna byc zimna, i odwrotnie. Poniewaz wszystko, caly ekosystem, jest zwiazany z temperatura w oceanach, to i pogoda wariuje. Wplywa to na kazdego, na wszystko i wszedzie. Dodaj do tego zniszczenia w lasach tropikalnych, erozje gleby, kwasne deszcze, dziury ozonowe, topnienie lodu w na biegunach, trzesienia ziemi, wybuchy wulkanow... Pod koniec lat dziewiecdziesiatych na Antarktydzie zaczela pekac pokrywa lodowa i dzielic sie na olbrzymie gory lodowe. Tam gdzie kiedys byl wieczny lod, zaczela rosnac trawa, mech i kwiaty. Na drugim biegunie pokrywa lodowa robila sie z kazdym rokiem coraz ciensza i wieczny lod przestal byc "wieczny". Lodowiec kurczyl sie coraz bardziej. Woda musiala gdzies powedrowac, prawda? Mysle, ze glownie w powietrze. I jak powiada stare przyslowie, to co frunie do gory, musi opasc. No, spadl deszcz, moj drogi! Zalalo Holandie, w Niemczech i w Polsce wylaly wszystkie rzeki. W Grecji niezwyklej wielkosci grad zniszczyl zbiory. W Stanach Zjednoczonych oszalala Missisipi. Woda chciala znalezc swoje miejsce na ziemi! Tutaj w Australii najpierw mieli pozary, ktore pozbawily ludzi dachu nad glowa, zniszczone zostaly tysiace akrow prerii, lasow i parkow narodowych. Zgineli ludzie i wielka liczba zwierzat zarowno hodowlanych, jak i zyjacych na wolnosci. A pozniej spadly deszcze monsunowe, ktore byly rownie dotkliwe jak w innych czesciach swiata. Pogoda kompletnie zwariowala! Ale cale to pieklo bylo tylko ostrzezeniem. El Nino, topnienie lodow, zanikanie powloki ozonowej, to wszystko byly tylko ostrzezenia. Bylo to cos w rodzaju alarmu planetarnego, ktory brzmial juz od dluzszego czasu. Ale nikt go nie chcial sluchac. Wlasciwie mowiac, nikt nie sluchal tych, co sluchali. Na Dalekim Wschodzie przestano wypalac lasy tropikalne. Amerykanie udawali, ze nie slysza, gdy reszta swiata mowila im, ze emisja dwutlenku wegla w Stanach Zjednoczonych przekroczyla wszelkie granice... jednak gdy latem 1998 Teksas zamienil sie w pustynie, zaczeli nadstawiac ucha. Fala goraca? Nikt wczesniej czegos takiego nie widzial! Co do Rosjan, to jak zwykle nikogo nie sluchali i dzialali po staremu. Czego mozna by oczekiwac od gosci, ktorzy zamienili Morze Aralskie w Aralska Sadzawke? Od kogos, kto ma wiecej nuklearnego i chemicznego smiecia na jednym akrze, niz w wiekszosci krajow przypada na mile kwadratowa? W Wydziale E, a przynajmniej przez te trzy lata, ktore pracuje w wydziale, bezustannie monitorujemy caly ten rosyjski smietnik. Spytaj kiedys o to Bena Traska. -Aha, to dlatego sledzicie ich atomowe okrety podwodne - przerwal mu Jake. -To czesc zadan - zgodzil sie z nim Harvey - reszta jest rownie fatalna. Ale odbieglismy od glownego tematu, o czym to mowilismy? -O wielkim pozarze - przypomnial mu Jake. -Tak, Wielki Pozar Brisbane w 2007 roku - pokiwal glowa Harvey. - W tym roku El Nino powtarzal swoje wyczyny. Pogoda wszedzie oszalala, zwlaszcza na Wyspach Brytyjskich. Przez pietnascie lat rozne instytucje zajmujace sie woda lamentowaly nad obnizajacym sie poziomem wod gruntowych. Moglo padac nawet przez cala zime, ale wystarczyly trzy cieple dni w lipcu, a specjalisci od wody podskakiwali i rwali wlosy z glowy, krzyczac, zeby oszczedzac i ograniczac zuzycie wody. Przez te wszystkie lata Natura ostrzegala nas, ze stanie sie cos powaznego. Przyszedl rok 2007 i w tym roku lata nie bylo... -Zostalo zmyte? - Jake poczul, ze musi sie zapytac. -Zostalo utopione! - powiedzial Harvey. -Cos sobie przypominam - rzekl Jake. - Ale bylem wowczas na kontynencie. -Ale musiales o tym czytac albo widziec w telewizji. -Mowilem ci, ze zajmowalem sie swoimi sprawami. Na kontynencie. -Tak - zgodzil sie Harvey. - To bylo jedyne miejsce na swiecie, gdzie pogoda byla wzglednie normalna. Miales szczescie. Ale w Anglii padalo bez przerwy! Nikt sie juz nie przejmowal poziomem wod gruntowych. Nigdzie nie brakowalo wody. Wszystkie obszary ponizej poziomu morza zamienily sie w bagna. Zabezpieczenia na Tamizie nie wytrzymaly i przyplyw w polaczeniu z wezbrana rzeka zalaly miasto na glebokosc szesciu stop. Przez caly lipiec, sierpien i wrzesien plywalo sie gondolami po Oxford Street! No, moze troche przesadzilem. Moze nie bylo az tak zle, ale nie bylo tez dobrze. Dlugo mozna by opowiadac, tylko ze... -Tylko ze to byla Anglia - pomogl mu Jake. - Ludzie zostali w pore ostrzezeni, obylo sie niemal bez strat w ludziach. Teraz sobie przypominam. Ale mowilismy o Brisbane. -Nie tylko o Brisbane - powiedzial Harvey. - W 2007 dotyczylo to calej Australii. Pamietaj, ze w Australii klimat zachowuje sie odwrotnie w stosunku do tego, co dzieje sie w Anglii. W styczniu jest znacznie cieplej niz w lipcu, taka roznica miedzy latem a zima. Ale tym razem bylo inaczej. W 2007 wszystko bylo inaczej. Od lutego utrzymywala sie letnia pogoda, nie bylo zimy, nie ochlodzilo sie. Tak jak teraz, dokladnie tak jak teraz, byl to najdziwniejszy rodzaj pogody. I najdziwniejsze z dziwnych zdarzen. Cos wyjatkowego. W 2007 roku myslelismy, ze juz wszystko za nami: niespotykane tornada w Stanach Zjednoczonych, najgorsze powodzie, zmiany klimatu w kazdej czesci swiata, rowniez w Australii. Ale najgorszego jeszcze nie widzielismy. Na calym wschodnim wybrzezu przez osiemnascie miesiecy panowala susza. Normalnie Brisbane ma duzo opadow i cierpi na brak wody, ale wowczas bylo wyschniete na wior. Deszcz padal co prawda, ale opady zatrzymywaly sie na linii gor. Codziennie temperatura przekraczala czterdziesci stopni. I wtedy to sie stalo. Bylo to jak... tornado. Potezne tornado, traba powietrzna. Tyle ze traba stworzona z ognia! Zaczelo sie w Gidgealpie na polach naftowych Moomba, ale nikt nie wie, jak i dlaczego tak sie stalo. Nagle odwierty z ropa oraz instalacje gazowe staly sie centrum poteznej kuli ognia. To samo w sobie bylo katastrofalne, ale w stosunku do tego, co mialo sie jeszcze stac, to bylo niewiele. Wielka, goraca i rozpedzona kula ognia, ktora wsysala w siebie powietrze i wszystko na swojej drodze. Napedzala sie spalanym materialem. Kolumna ognia o podstawie pieciu, a potem dziesieciu mil wpadla z predkoscia stu mil na godzine do miasteczka Dirranbadi i spalila je doszczetnie. Wszystko, co nadawalo sie do spalenia, tylko podsycalo ten ogien tak, ze kula stawala sie coraz bardziej goraca. Poruszala sie jak pijak, nigdy nie sunela po linii prostej, ale raczej jak tornado - filar ognia siegajacy chmur. Oczywiscie monitorowano zjawisko, tysiace ludzi czuwalo nad tym. Ogien podchodzil z przerazajaca bliskoscia do niektorych miast, osmalajac je, ale nie naruszajac ich, do innych z kolei wpadal i zasysal wszystko do gory, spalajac nowe dawki paliwa. Strazacy probowali wplynac na jego ruch z powietrza, kilka samolotow podlecialo zbyt blisko. Zostaly wessane i unieszkodliwione. Krecac sie coraz szybciej, ogniowe tornado dolecialo do zloz ropodajnych w Alton, co jeszcze bardziej wzmocnilo ogien. Nie sposob tego zapomniec. Kto zreszta potrafilby zapomniec? Wszystkie stacje telewizyjne bezustannie o tym trabily. Wszyscy Australijczycy widzieli, co sie dzieje, i nie mogli nic zrobic. Wladze myslaly, ze gory zatrzymaja trabe ogniowa, ale byly w bledzie. Ogien przeszedl przez gory, pozostawiajac za soba szlak o szerokosci dwunastu mil i wzniecajac dodatkowe pozary buszu, ktore palily sie przez dlugie tygodnie. Piekielna kula ognia uderzyla na Brisbane, a ludzie mieli zaledwie godzine na ucieczke, tyle bowiem czasu minelo od ostrzezenia. Bylo to cos, czego swiat nigdy wczesniej nie widzial i, miejmy nadzieje, nigdy nie ujrzy! Wszystko, co sie moglo spalic, splonelo. Co bylo do spopielenia, spopielilo sie, a co sie nie moglo spopielic, uleglo stopieniu. Rzeka Brisbane, cieniutka i prawie calkiem wyschnieta, w ciagu kilku sekund zamienila sie pod wplywem ognia w pare wodna. To byl rozpalony, pedzacy z predkoscia stu mil na godzine piec, ktory zabil miasto i kazdego, kto nie mogl albo nie probowal uciekac z miasta po uslyszeniu ostrzezenia. Nie wszyscy zostali spaleni. Bardzo duzo osob schowalo sie w piwnicach i udusilo sie, poniewaz ogien zuzyl calosc tlenu obecnego w powietrzu. Kula dotarla do oceanu, i zassala wode. Woda zgasila ogien, zamienila sie w pare wodna i uformowala chmury. Chmury poplynely nad plonace pogorzelisko i na Brisbane spadl deszcz. I tak sie to skonczylo. Koniec opowiesci... A po chwili: -O Jezu! - mruknal Jake. I dodal: - Ty masz, Jimmy, pamiec jak encyklopedia. Czyzbys byl ekspertem od swiatowych katastrof? -O nie - Harvey wzruszyl ramionami. - Ale znam pewna kobiete, ktora jest ekspertka w tej dziedzinie. Przed spakowaniem obozu rozmawialem z nasza kwatera glowna o problemach z komunikacja. Dyzurnym oficerem byla Millicent Cleary. Ona zajmuje sie biezacymi sprawami, potrafi zapamietac wszystko, co sie dzieje. Tak jak Ian Goodly zna przyszlosc, tak ona wie, co sie ostatnio zdarzylo, tylko ze ma wielka przewage, bo zajmuje sie tym, co sie faktycznie dzialo. W przeciwienstwie do Iana Goodly'ego, jej wiedza pelna jest zadziwiajacych szczegolow. Kiedy powiedzialem jej, ze udajemy sie do Brisbane, przypomniala mi o tym miescie, pozarze i Miedzynarodowej Konferencji z okazji Dnia Ziemi. Tak wiec moja opowiesc o pozarze, to czesciowo efekt rozmowy z Millicent Cleary. Harvey oparl sie o siedzenie i spojrzal za okno. Po chwili milczenia dodal: -Wolalbym, zeby tak nie bylo... W drugiej limuzynie wszyscy oprocz Liz Merrick zapomnieli o epizodzie z wysokim mezczyzna obserwujacym samoloty przez lornetke. Wciaz miala jego obraz przed oczami, starala sie o nim zapomniec, ale nie bardzo sie to udawalo. Oprocz tego, ze obserwowal puste niebo, przyciagnal uwage Liz sposob, w jaki skierowal lornetke na limuzyny. Wtedy znalazla sie blisko niego, wyczula zainteresowanie samochodami i znajdujacymi sie w srodku ludzmi... -I co o tym sadzisz? - uslyszala Bena Traska, ktory wylaczal wewnetrzne polaczenie glosowe z kierowca. -Slucham? - odpowiedziala. - O, przepraszam, Ben. Troche sie zamyslilam. O co pytasz? -O Jake'a w helikopterze. Co tam sie dzialo? Dowiedzialas sie czegos? Teraz obraz szczuplego mezczyzny z lornetka zniknal calkowicie z jej pamieci. Zamiast niego pojawil sie kolejny obraz i jednoczesnie zdala sobie sprawe z tego, ze trudno jej bedzie odpowiedziec. Poczatkowo wydawalo sie to dziwne, a nawet ekscytujace. Odpowiedz nie dotyczyla wylacznie jednego pytania, ale bardzo wielu. Jednak wiedzac, jakie to moze przyniesc szkody, postanowila znalezc wymijajaca odpowiedz. O ile Trask pozwolilby na to. -Myslalam, ze sie dogadalismy w tej sprawie - odpowiedziala. - Nie podoba mi sie szpiegowanie Jake'a i... -Co? - przerwal jej bezzwlocznie. - Wygladalo na to, ze w helikopterze cos zauwazylas. Dlaczego teraz ukrywasz to? Co sie stalo do diabla? -Nie... nie jestem pewna tego, co odebralam! - wyrzucila z siebie, klamiac tak nieprzekonujaco, ze Trask zauwazylby to nawet bez swojego talentu. W jego oczach i zacisnietych ustach zobaczyla, ze zauwazyl klamstwo. - Ale on... on jest moim partnerem. Uratowal mi zycie i... -Na litosc boska! Oszczedz mi tego! - warknal Trask. Ale zanim zdazyl cos jeszcze dodac: -Niech cie szlag! - odparla Liz. A potem troche ciszej, niemal z desperacja: - Nie widzisz, ze wlasnie tego probuje? To troche ostudzilo Traska, poniewaz dostrzegl prawde w jej slowach. Mimo wciaz zacietej miny jego ton zlagodnial, gdy mowil: -No dobra, badz delikatna. Chwile pozniej, gdy ona dalej milczala, dodal: -Posluchaj, jestesmy tu tylko we troje: ty, ja oraz Ian. Opowiedz o tym teraz i zachowamy to w tajemnicy. Poza tym pamietaj, ze jesli cos mnie dotyczy albo ma to zwiazek z Wydzialem, to bezwzglednie musze o tym wiedziec. -Ale to tak niewiele - odpowiedziala. - Zastosowal zaslony, ktore zaslonily jego umysl jak narzucony koc i... -Liz, ja musze to wiedziec! - nalegal Trask. - Nie ma znaczenia, jak male ci sie to wydaje, bo dla kogos innego moze miec to ogromne znaczenie. -Jestem pewna, ze w pewnym sensie tak jest - odrzekla Liz. - Chodzi o to, ze chcialabym znalezc sposob, zebym mogla ci o tym opowiedziec inaczej. -Niby jak? - spytal Trask. - I tak sie dowiem, gdy bedziesz chciala mnie znowu oklamac. Spojrzala mu w oczy, potem popatrzyla na Goodly'ego, westchnela i pokrecila glowa. -Nie chce klamac, ale nie chce tez cie zranic. Chodzi o to, gdzie byl Jake - w swoim snie - i z kim rozmawial. - Mow dalej - skinal glowa Trask. -Byl w zawalonych podziemiach rumunskiego Schronienia - wyrzucila z siebie jednym tchem. - Ben, z tego co widzialam, to bylo znacznie wiecej niz sen, mimo ciemnosci bylo to bardzo rzeczywiste! -Schronienie? - spytal Trask. - Jake snil, ze znajdowal sie w zawalonych podziemiach? I rozmawial z... kims? -Wiecej niz z jedna osoba. - Kiedy juz zaczela, szybko mowila dalej: - Wiesz, ze sny zazwyczaj wydarzaja sie na kilka minut przed obudzeniem? W tym wypadku tak nie bylo. Zaczelo sie w chwili, gdy Jake zasnal, i trwalo caly czas az do przebudzenia. No i to bylo znacznie wiecej niz tylko sen. Twarz Traska poszarzala. Byl wstrzasniety tym, co powiedziala Liz. Przeczuwal, czego sie zaraz dowie. Wlasciwie to dobrze wiedzial, ale zapytal: -Z kim Jake rozmawial? -Z Harrym Keoghiem - odpowiedziala - i z kims jeszcze, kogo nie znam i nigdy nie zechce poznac. Nie moglam go odczytac - byl calkowicie pusty - ale potrafilam wyczuc jego obecnosc, niczym nudnosci podchodzace do gardla. W przeciwienstwie do tego nieco wczesniej byla jeszcze jedna, trzecia obecnosc... jak powiew swiezego powietrza. Byl to ktos, kogo nie znalam, a kogo chcialabym poznac. -To byla Zek! - jeknal Trask. - On rozmawial z Zek. Jake rozmawial z Zek poprzez Harry'ego. - Chwycil dlonie Liz i goraczkowo zapytal: - Co powiedzial? Co Zek mowila? -Nie wiem - pokrecila glowa i chciala go objac, ale powstrzymywala ja obawa, ze Trask sie zalamie. Poza tym nie bylyby to objecia Zek. - Odbieralam troche z tego, co Jake mowil - niewiele, bo nie mowil duzo - ale nic z tego, co mowili inni. Tam byla pustka. - To oczywiste - rzekl Ian Goodly. - Slyszalas Jake'a, poniewaz zyje. Tak dziala telepatia. Ale Harry i reszta... to inna kategoria i inny sposob porozumiewania sie. -Tak, mowa umarlych - mruknal Trask, najwyrazniej wstrzasniety tym, czego sie dowiedzial. Odchylil sie do tylu, oparl oczy o zaglowek i zamknal oczy. - Podoba mi sie czy nie, musze to zaakceptowac. Jake jest naszym nowym Nekroskopem, a Harry przedstawia mu... ludzi, ktorzy moga mu pomoc. Jezeli chodzi o liczby, o ktorych mowil, kiedy sie obudzil i z ktorymi mial trudnosci, moze to oznaczac tylko jedno. Trask spojrzal na prekognite, a Goodly skinal potwierdzajaco glowa. -Mimo ze przyszlosc Jake'a jest mi niedostepna - odezwal sie Goodly - moge sie tylko z toba zgodzic. To byla matematyka Nekroskopa, jego liczby. Wyglada na to, ze stary mistrz stara sie przekazac wszystkie sztuczki swojemu uczniowi... IX Znowu synchronicznosc Dla Wydzialu E przygotowano bezpieczny dom zlokalizowany w okolicy New Marchant Park, na polnocy miasta. Niezbyt piekny, dwupoziomowy dom mial aluminiowe okladziny pomalowane na dosc marna imitacje drewna. W Brisbane drewno raczej nie bylo w modzie.Dom byl oddalony od drogi i prowadzil do niego podjazd obsadzony palmami. Brama zostala otwarta z wnetrza domu i limuzyny wjechaly do przecietnego ogrodka. Dwa sredniej wielkosci samochody-salonki staly na zwirowym podjezdzie przed domem. W rzeczywistosci samochody byly wyposazone w szyby kuloodporne, byly opancerzone i przygotowane na starcie z atakami terrorystycznymi. Osoby podrozujace tymi pojazdami nie powinny sie obawiac niczego oprocz bezposredniego trafienia bomba lub czolowego zderzenia. Samochody mialy sluzyc Traskowi i jego ludziom. Trawiasty ogrodek byl otoczony ze wszystkich stron wysokim, kamiennym murem. Z okien obu poziomow widac bylo kazda piedz trawnika (albo kazde zdzblo trawy). Sam dom zostal wyposazony w kuloodporne szyby i masywne zaluzje na oknach. Wnetrza strzegl takze najnowoczesniejszy system ostrzegawczy. Na parterze byly cztery dlugie pokoje, kazdy na jednej scianie domu. Umeblowanie i dekoracje byly nieco przestarzale i nic nie wskazywalo, by dom roznil sie od jakiejkolwiek stosunkowo niedrogiej willi. Jednak srodkowy pokoj, niewidoczny od strony ogrodu, stanowil wypelnione ekranami oraz komputerami centrum operacyjne i komunikacyjne. Na gorze byly pokoje (w rzeczywistosci byly to zbiorowe sypialnie z lozkami dla czternastu, a nawet osiemnastu osob i kilkoma oddzielonymi zaslonkami "celami" dla VIP-ow). Na dachu sloneczne baterie i panele ukrywaly zestaw nowoczesnych urzadzen komunikacyjnych i talerzy. Agenci, ktorzy kierowali limuzynami, wskazali Traskowi i jego szostce wejscie do domu, po czym spytali, w czym jeszcze moga pomoc i czy czegos nie potrzeba. Trask razem z Jimmym Harveyem i Paulem Arensonem sprawdzili swoim sprzetem, czy wszystko pasuje do siebie pod wzgledem technicznym. Po chwili Arenson powiedzial: -Jestesmy w pelni kompatybilni. Dajcie nam jeszcze dziesiec minut na podlaczenie, a zobaczycie na duzym ekranie oficera dyzurnego z kwatery glownej tak wyraznie, jakbyscie byli w Londynie. -Zabezpieczenia? - Traska nie latwo bylo zadowolic. -Jak najbardziej - odparl Arenson. Trask podziekowal ludziom z ASI (wywiad australijski), ktorzy ruszyli z powrotem na lotnisko odebrac ludzi z drugiego smiglowca. Technicy potrzebowali dobre pol godziny, zeby wszystko podlaczyc. W miedzyczasie niezwykle jak na siebie stonowana Liz zrobila dla siebie i dla Traska herbate, a kawe dla Jake'a oraz pozostalych osob. Trask, popijajac herbate w jednym z pokoi, rozwinal mape pogranicza Queensland i Nowej Poludniowej Walii. Chung wytropil umyslowy smog gdzies tutaj, blisko granicy miedzy stanami. Mogl on pochodzic od wampirzego Lorda, Wampyra! Jest to mozliwe, ale nie ma calkowitej, stuprocentowej pewnosci. Wydzial odkrywal takie miejsca, gdzie aktywnosc ludzkich talentow, osob o zdolnosciach paranormalnych, powodowala taki sam efekt. David Chung upieral sie, ze jest to slad wampira, co potwierdzalaby zbieznosc w czasie ze smiercia wampirzego porucznika Bruce'a Trenniera. Jake zabral kawe i poszedl za Traskiem. Patrzyl, jak tamten zaznacza czerwonymi kropkami linie od Stanthorpe do Coolangatty, a nastepnie zakresla naokolo calego tego obszaru okrag jasnoczerwonym tuszem. Trask spojrzal do gory na Jake'a, ktory uniosl brew ze zdziwienia. -Jesli nasz cel znajduje sie tutaj - wyjasnil Trask - i jesli sie tu zadomowil, to jest gdzies wewnatrz tego okregu. Osobiscie uwazam, ze jest. Znam Chunga od dawna i on sie nie myli. To Chung odkryl Trenniera. Kiedy okreslilismy przyblizona lokalizacje, dowiedzielismy sie od lokalnej policji, ze pojawilo sie duzo doniesien o osobach zaginionych, rekrutach Trenniera, to byly osoby zabite na stacji benzynowej "Stara Kopalnia". W regionie o tak rzadkim zaludnieniu bylo to bajecznie latwe, bo ludzie informuja o tym, gdy zniknie jakis krewny albo znajomy! Ale tutaj, na wschodzie, na wybrzezu... - Przerwal, spojrzal na mape, pokrecil glowa. -Geste zaludnienie - potwierdzil Jake. - Obszar, ktory zaznaczyles, to bedzie jakies piec, szesc tysiecy mil kwadratowych, co? -Raczej osiem - poprawil go Trask. - Na dodatek tutaj ktos znika co pol godziny, tak samo jak na calym swiecie. Lardis Lidesci rozmawial z Liz. Teraz podszedl do Traska, zblizyl palec do mapy i warknal: - Co to? -Gory - odpowiedzial Trask -Aha - mruknal. - Tak myslalem. A granica idzie wzdluz gor, tak? -Czesciowo - zgodzil sie Trask. - Granica naturalna. -A w naszym swiecie nienaturalna! - Powiedzial Lardis. - Tylko ze te gory sa inne niz u nas. I u nas w gorach nigdy nie bylo tyle slonca co tutaj. Ale biedaki, a nawet Wampyry nie maja na to wplywu. Nie w tym swiecie. A wiec to tak. Mozesz zawezic krag. Trask byl skupiony na mapie i malo uwaznie sluchal Lardisa. Ale po chwili spojrzal do gory i spytal: - Co? -Gory - powiedzial Lardis. - Znam sie na nich. Podobnie jak Wampyry. Jesli tu jest jakis Lord, to jak myslisz, gdzie sie schowa? -Jak ja mysle? - Trask zmarszczyl czolo, popatrzyl ponownie na mape, a potem wyprostowal sie i strzelil palcami. -Tak, w gorach - uprzedzil go Lardis. - W jego zamczysku oczywiscie. To logiczna kon... jak to mowicie? Konkluzja. I jeszcze jedno. To nie jest Szwart. Za duzo swiatla i za goraco. Nawet dla mnie jest tu zbyt jasno, a co dopiero dla Szwarta. Ten gosc bedzie szukac ciemnosci. - A niech to! Chyba masz racje! - krzyknal Trask. W tej samej chwili do pokoju wszedl Ian Goodly, mowiac: - Biegiem na gore. David Chung jest na linii i chce z toba rozmawiac... Mam dla ciebie wiadomosci z pierwszych stron gazet - odezwal sie Chung, gdy Trask usadowil sie w fotelu przed duzym ekranem. -Wspaniale - odpowiedzial zmeczonym i lekko sarkastycznym tonem Trask. - Co takiego nadaje sie na te pierwsza strone? Troche bylismy zajeci i dopiero co wyladowalismy po dlugiej podrozy. Wiec gadaj, co tam u ciebie. -Jest okazja pogadac z jednym z twoich starych kolegow - Chung wzruszyl ramionami. - To Gustaw Turczyn, o ile cie to w ogole interesuje. Wybiera sie na konferencje w Brisbane. Ktora to u was jest godzina - spojrzal w bok - pare minut po osmej. Przed godzina rozmawial z nami, nadajac z Moskwy. Pytal sie, czy bedziesz na konferencji. Byl bardzo ostrozny, bardzo grzeczny i jak zawsze niezwykle dyplomatyczny, tylko ze oficerem dyzurnym byl John Grieve, ktory czytal z niego jak z ksiazki. Premier Turczyn bardzo chce sie z toba zobaczyc. Rozmowa trwala kilka minut, po czym wsiadl do samolotu. John przekazal, ze Turczyn bardzo podkreslal, ze bedzie mu towarzyszyc wielu ludzi z otoczenia... -To bardzo ciekawe - powiedzial Trask. - Jego ochroniarze to na pewno sily specjalne, cos w rodzaju dawnego KGB. Beda go pilnowac, zeby sie z czyms nie wychylil. Moze Turczyn jest juz na wylotce, a jego dni sa policzone. Oczywiscie, ze sie z nim spotkam. Chce mu zadac pare pytan. Dziekuje za informacje, David. Powiedz, co slychac z naszym glownym problemem. Jak poszukiwania? Czy uchwyciles jakis nowy znak, ktory potwierdzalby pierwszy slad? -Przysiaglbym, ze cos tam jest - Chung wygladal na zatroskanego. - Ale jest zbyt odlegle, zasloniete. Dokladnie po drugiej stronie swiata! Po twojej stronie, Ben. I powinienem tam byc, jesli chcesz dowiedziec sie czegos wiecej. Jak mam odnalezc kogos czy cos przez osiem tysiecy mil litej skaly i goracej lawy? -Chcesz sie przylaczyc? - Trask niczego po sobie nie zdradzal. -Jak najbardziej! -Ale nie zakrywasz sie swoim talentem tylko po to, zeby byc razem z kolegami? Na twarzy Chunga odmalowalo sie zmieszanie. Prawde mowiac, bardzo chcial dolaczyc do kolegow z Wydzialu E. Gdyby temu zaprzeczyl, to Trask dostrzeglby klamstwo. Tak wiec po dluzszej chwili, gdy na twarzy pojawialy sie kolejne sprzeczne grymasy, powiedzial: -To chyba jest zle postawione pytanie. Powinienes raczej zapytac, czy moim zdaniem latwiej mi bedzie znalezc to, czego szukamy, kiedy bede tam razem z toba... Na to pytanie odpowiedz brzmi: tak. Pokerowy wyraz twarzy Traska zmienil sie i pojawil sie szeroki usmiech. -Wiem - powiedzial. - Potrafie zadawac niewygodne pytania, prawda? -Zbyt prawdziwe! - Chung potarl dlonia policzek, wygladal na dotknietego, ale tylko przez chwile, poniewaz Trask stwierdzil: -Dobra. To kiedy mozesz sie tutaj pojawic? W koncu to ty stwierdziles, ze wybor Turczyna na premiera byl dla nas korzystny, i ty odkryles rosyjskie zanieczyszczenia na oceanach... i to podczas trwajacego wlasnie Roku Ziemi! To da mi troche dodatkowych argumentow, choc nie sadze, zeby byly potrzebne. Co by nie mowic, Turczyn nie jest idiota. Patrzac na wciaz obecna i ozywiona twarz Chunga, Jake pomyslal: Znowu synchronicznosc! Skojarzenie dziwacznych slow: Wydzial E, Gustaw Turczyn i zanieczyszczenia oceanow militarnymi odpadkami, zjazd na szczycie z okazji Roku Ziemi. Wszystko zbiega sie wlasnie tutaj i teraz, w Brisbane. Mozliwe, ze z cala banda innego gowna. A w miedzyczasie lokalizator z wielkim usmiechem na ustach mowil: -Wspomnialem juz o takiej mozliwosci, ze bede potrzebowal Johna Grieve'a, zeby mnie tu zastapil. Wiec... kiedy wylot? -Jestem pewien, ze sam to potrafisz sprawdzic - odparl Trask - o ile juz tego nie zrobiles. Chung rozesmial sie i powiedzial: -Mam godzine i czterdziesci minut, zeby dostac sie na Heathrow! -Tak myslalem - zauwazyl Trask. - Ian Goodly zdrzemnie sie teraz i odbierze cie rano z lotniska. Rozumie sie, ze bedziesz podrozowac pod przybranym nazwiskiem. -Oczywiscie - odpowiedzial Chung. Jego zadowolona i rozesmiana twarz wciaz byla obecna na ekranie, gdy Trask przerwal polaczenie... Chung nie byl jedyna osoba, na ktora czekano we wczesnych godzinach rannych. Przed nim pojawil sie premier Gustaw Turczyn ze swita. Ale nikt nie zwracal na nich szczegolnej uwagi. Rosja nie byla juz supermocarstwem, wlasciwie to zmierzala coraz szybciej ku upadkowi. Nie wynikalo to z wrogiego nastawienia reszty swiata, ale z ideologicznej ulomnosci, korupcji, zorganizowanej przestepczosci i zatrwazajacej biedy. Mimo to Turczyn nadal byl uznawany za jednego ze swiatowych liderow, choc jego prawdziwa wladza byla raczej iluzoryczna. Konferencja z okazji Swiatowego Roku Ziemi nie zajmowala sie niuansami dyplomatycznymi, a organizatorzy szczytu ekologicznego bardziej zajmowali sie dzialaniem niz politykowaniem. Australia, obecnie potezny i niezalezny kraj, byla postrzegana jako stosunkowo nieskazona i pragnela taka pozostac. Chociaz zjawiska typu El Nino oraz inne ekologiczne katastrofy nie byly spowodowane przez Australijczykow, to jednak Australijczycy cierpieli z powodu konsekwencji tych katastrof. Obecnie Australia razem z innymi podobnie myslacymi krajami rozwazala mozliwosc podjecia konkretnego dzialania politycznego, prawnego i ekonomicznego, wymierzonego przeciw krajom popelniajacym ekologiczne zbrodnie. Poniewaz Rosja byla jednym z glownych podejrzanych na liscie, a premier Turczyn zapowiedzial swoj przyjazd w ostatniej chwili, wiec nie przygotowano zadnego oficjalnego powitania. Jedyne co przygotowano, to limuzyny dla premiera i jego swity, co bylo absolutnym minimum w kategoriach dyplomatycznych. Jednak Trask wplynal na to, ze samochody odwolano. To akurat nie bylo latwe do zrobienia, ale Trask mial swoje niebagatelne wplywy. Na lotnisku szybko odprawiono Turczyna i jego czterech ludzi o twarzach pokerzystow przejsciem dla dyplomatow. Kazdy z mezczyzn mial ze soba niewielki bagaz. Przy wyjsciu czekalo na nich dwoch szoferow, ktorzy przedstawili sie jako Mr Smith i Mr Brown. Smith i Brown szybko zaprowadzili Turczyna do pierwszej limuzyny, posadzili go na tylnym siedzeniu i... drzwi automatycznie zamknely sie i zablokowaly. Tylko drzwi kierowcy pozostaly otwarte. Zanim zdezorientowana czworka zdolala zaprotestowac, Mr Smith wslizgnal sie na siedzenie kierowcy i odjechal. Kiedy eskorta wsiadla do drugiej limuzyny, jeden z nich warknal: -Kim byl ten facet na przednim siedzeniu samochodu? - Eee, to byl Mr Smith -odpowiedzial Mr Brown. - Mysle, ze to jakas szycha. Na pewno jest to wlasciwa osoba i o wlasciwym statusie godnym powitac premiera. - Pewnie tak - odpowiedzial Rosjanin. Ale po chwili sie zachmurzyl: - A czy... kierowca nie byl przypadkiem takze Mr Smith? -Tak - odparl Brown, szybko naprawiajac popelniona gafe. - Bardzo duzo jest u nas tych Smithow, podobnie jak Brownow. Kiedys mielismy nawet premiera Smitha! Czy cos w tym zlego? Mysle, ze to tak samo jak z Iwanem i Iwanowiczami w waszym kraju. -Tak, z pewnoscia. Rozumiem, Przepraszam - odparl Rosjanin i zakaszlal, zeby pokryc zmieszanie. -To jest Australia - wyjasnil Brown - mysleliscie, ze kogo spotkacie? Marksa i Engelsa? -Cha cha cha! - rozesmieli sie niemal chorem pasazerowie. - Na pewno nie. - Jednak kiedy sie juz uspokoili, dowodca zapytal: -Jak dlugo bedziemy jechac do hotelu? -Prosze? - spojrzal w lusterko Brown. - Szczerze mowiac, to nie wiem. Dostalem rozkaz, zeby jechac za samochodem z przodu, i to wszystko. Mysle, ze jakas godzinke mniej wiecej. Jesli pozwolicie, to zajme sie teraz kierowaniem samochodem. -W porzadku, tylko trzymaj sie za tym samochodem. - Ale samochodu z przodu nie bylo juz widac. -Nie przejmujcie sie, nie zgubie go. Bez obaw. Rozumiem, ze sie przejmujecie. Na pewno trudno jest pilnowac Turczyna. Spryciarz z niego, co nie? Tym razem jednak spoufalanie sie Browna przebralo miare. -Co to ma znaczyc? - rzekl oficjalnym tonem dowodca. - Powiedzial pan spryciarz? Ze mamy go pilnowac? Posluchaj pan, panie... ' "osly. -No przeciez jestescie, prawda? - przerwal mu Brown. - Chodzi mi o to, ze byliscie w policji czy KGB czy jak to sie tam nazywa. Nagle cala czworka zacisnela usta i spojrzala po sobie. Przez polprzymkniete usta bardzo wolno dowodca ekipy wycedzil: -Jestesmy, jakby to powiedziec, specjalistami? Znacznie dluzej, niz pan jest szoferem, panie Brown! Brown obejrzal sie do tylu, usmiechnal sie szeroko i wylaczyl interkom... Po opuszczeniu lotniska Trask przesiadl sie z przedniego na tylne siedzenie i usiadl obok Turczyna. Uscisneli sobie dlonie, po czym Turczyn w typowo rosyjskim pozdrowieniu usciskal Traska. -Ciekawe, nigdy nie spotkalismy sie bezposrednio - powiedzial Turczyn - a wydaje mi sie, jakbysmy sie dobrze znali. -Moze to bylo spotkanie umyslow? - odrzekl Trask. - Przepraszam za to porwanie, ale panscy przyjaciele... -Zadni tam przyjaciele! - zachnal sie Turczyn. - Faktycznie sa tu tylko po to, zebym z nikim gdzies na boku nie pogadal. Uprzedzajac twoje pytanie: nic nie wiem o dzialaniach naszych sil zbrojnych. Sa jak psy biegajace po wlasnym podworku. Nie chcialbym byc kims, ktos puscilby te psy ze smyczy. W dzisiejszej Rosji biegaja na swobodzie. I tak mam szczescie, ze utrzymalem sie przy tej odrobinie wladzy, ktora mam. Gdybym powiedzial na tej konferencji wszystko, co wiem, to nawet nasza namiastka dobrych kontaktow poszlaby w niepamiec. Trask pokiwal glowa. -Rozumiem, tak wlasnie przypuszczalem. Nie musisz mi tego tlumaczyc. Wiem, ze nie bedziesz mogl ani nie bedzie ci wolno wyjasnic tego na konferencji. Zatem po co tu przyjechales? - Umilkl, dajac Turczynowi szanse na odpowiedz. -Ile mamy czasu? - zapytal Turczyn. -Kierowcy jada okrezna trasa - powiedzial Trask. - Mamy co najmniej pol godziny, a co najwyzej godzine. Prawde mowiac, moglibysmy dojechac do twojego hotelu w dwadziescia minut, ale nie wiem, czy moglibysmy tam spokojnie porozmawiac. -Pol godziny? - powtorzyl Turczyn. - Dobra. Na pewno wystarczy, ale musimy sie pospieszyc. Co do spokojnej rozmowy pozniej - hm! -To moja wina - rzekl Trask. - Powinienem byc delikatniejszy, nie chcialem ci sprawiac klopotow ale... ale nie mialem czasu, zeby cos innego wymyslic. -W porzadku - odpowiedzial Turczyn. - Moze tak byc. Sam sobie zrobilem niedobra prase w niektorych kregach. Jesli kraj jest bogaty, a ludzie sa najedzeni, to przywodca kraju moze podejmowac niepopularne decyzje, zgodne z jego przekonaniem. Jezeli chodzi o mnie, to nic nie moge zrobic zgodnego z moim przekonaniem! Trzymam mnie tylko nadzieja, ze cos sie zmieni. Ale na zmiane trzeba dlugo czekac. Trask uwaznie sie mu przygladal. Rosyjski premier nie byl juz tym samym czlowiekiem co kiedys. Chociaz Trask widzial go tylko na ekranie telewizora lub monitora w kwaterze glownej Wydzialu E, to kiedys sprawial wrazenie o wiele silniejszego. Trask przypomnial sobie czas sprzed pieciu lat, kiedy z tym samym czlowiekiem negocjowal podjecie dzialan w Perchorsku. Wowczas Gustaw Turczyn wydawal sie niewzruszony. Byl czlowiekiem-skala. Mial prostokatna posture, kwadratowa twarz i krotka szyje. Czarne wlosy, czarne, krzaczaste brwi, ciemne blyszczace oczy i niewzruszone usta. Byl jak prawdziwy buldog. Ale nawet wowczas premier mial problemy. Teraz jednak... sytuacja zmienila sie. Turczyn byl szczuplejszy, posiwial na skroniach, oczy mniej blyszczaly i nie mialy juz tak ostrego wygladu. Nawet w glosie nie slychac juz bylo takiej wladzy. Z kolei Turczyn badal wyglad Traska... szef Wydzialu E nie mogl ukryc efektow starzenia sie. Jesli sam stwierdzil, ze Turczyn sie zmienil, to co Turczyn pomyslal o nim? Jakby czytajac jego mysli, Rosjanin powiedzial: -Te lata nie byly dla nas laskawe. Trask usmiechnal sie gorzko i odrzekl: -Nie tyle lata, ile ich przebieg. - Po czym przestal sie usmiechac i dodal: - Od pewnego czasu mamy dowody na to, co wyrabia wasza marynarka. Na pewno nikomu nie opowiem o tym tutaj w Brisbane. Nie chcialbym ci narobic klopotow. Zasadniczo to nie przyjechalem tutaj brac udzialu w konferencji i raczej nie bede na zadnej sesji. Powinienes jednak wiedziec, ze predzej czy pozniej, prawdopodobnie bede musial powiadomic o tym nasz rzad. -Doceniam to... Benjaminie. - Ben. -Mow do mnie Gustaw. Nie tylko ty przyjechales tutaj w innym celu niz konferencja. Ja tu jestem dlatego, ze ty tu jestes! Oczywiscie, z wielu stron swiata odebralem zaproszenia, ale jakos udawalo mi sie odmawiac. Admiralowie, generalowie itd. chcieli, zebym pojechal i klamal w ich imieniu. No i skoro juz tutaj jestem, to zrobie to i opowiem wszystkim, jakie wspaniale wysilki podejmuje Rosja w celu ratowania srodowiska. Ale obaj wiemy, jak jest naprawde. I jak powiedziales, juz niedlugo wszyscy sie o tym dowiedza. Tego akurat sie boje najmniej. Jest cos calkowicie innego. Trask skinal glowa. Przez chwile milczal w zamysleniu. -Moze cie uprzedze - odezwal sie Trask - ale chce ci powiedziec, ze wiem o Michaile Suworowie i o jego wyprawie przez Brame w Perchorsku do Krainy Gwiazd i Krainy Slonca, do swiata Nathana Keogha. Masz racje, to jest moj problem. Niestety obawiam sie, ze takze i twoj. -Moze nawet bardziej, niz przypuszczasz - rzekl Trask. - Moze jednak poslucham twojej wersji. -Moja wersja jest prosta - powiedzial premier. - Przed pieciu laty, gdy Turkur Tzonow uciekl sprawiedliwosci przez Brame w Perchorsku, schwytalem kilku jego wspolnikow. To byl blad. Powinienem ich natychmiast rozstrzelac za spisek, dezercje, sabotaz i tysiac innych zarzutow. Ale tak nie zrobilem i jeden z nich wygadal sie Michailowi Suworowowi. Nie wyszedl na tym najlepiej, bo Suworow go zastrzelil! Czy raczej byl jednym z wielu, ktorzy ulegli nieszczesliwym wypadkom. Trask zrozumial i powiedzial: -I dzieki temu general Suworow zostal jedyna osoba, ktora wiedziala, co i jak mozna ukrasc z Krainy Gwiazd i Krainy Slonca. Dowiedzial sie o zlocie i o tym, jak dziala Brama. Chcial miec wszystko dla siebie. -Tak, zloto i wszystko inne, co tam mozna znalezc - kontynuowal Turczyn. - Caly swiat, ktory mozna bylo podbic, zaanektowac i obrabowac. Objalby takze kontrole nad Brama. Patrzac wstecz, wydaje mi sie oczywiste, ze Suworow nie mial na mysli dobra Rosji, gdyby tak bylo, to na pewno opowiedzialby o tym swoim kolegom dowodcom i rozglosil w calym kraju, ale on powiedzial to... tylko mi. - Odwrocil twarz w druga strone. -Powiedzial ci, ze wyrusza przez Brame? I nie probowales go powstrzymac? - Nie moglem! - Turczyn wyrzucil rece do gory. Trask zobaczyl, ze Turczyn mowi calkowita prawde. -Moze cie pocieszy wiadomosc, ze general Michail Suworow nie mial szczescia i nie zyje - powiedzial Trask uspokajajacym tonem. -Naprawde? - Turczyn wysoko uniosl ze zdziwienia krzaczaste brwi. - Wiec to jest wyjasnienie wypadku czy tez aktu wandalizmu tego, co kiedys bylo rumunskim Schronieniem? Czy to sprawka Suworowa? -Wiesz o Schronieniu? -Mam swoje zrodla - wyjasnil Turczyn. -Nie, to nie byl Michail Suworow, ale mialo to z nim bezposredni zwiazek, z jego "inwazja" na Kraine Gwiazd i Slonca. - Po czym szybko opowiedzial rosyjskiemu premierowi wszystko, co sie stalo, wlacznie z tym, ze Wydzial E poluje teraz na Wielkie Wampiry, ktore znalazly sie na Ziemi. -To dlatego tu przyjechales? -Tak. Jestesmy przekonani, ze jeden z nich jest tutaj, w Australii. -Aha! - zauwazyl Turczyn. - To by wyjasnialo, dlaczego byles poczatkowo po drugiej stronie kontynentu, a nie tutaj w Brisbane. A wiec to, ze przynioslo cie tutaj, to zbieg okolicznosci wynikajacy z sasiedztwa twojego nazwijmy go "czlowieka"? -Jest calkiem blisko, tego jestem pewien - powiedzial Trask. - Pozwol, ze ja ci zadam teraz pytanie. - Prosze. -Skoro wiedziales, ze jestem na pustyni Gibsona po drugiej stronie Australii, to dlaczego pytales w glownej kwaterze, czy bede na konferencji? A przede wszystkim skad wiedziales, ze bylismy w zachodniej Australii? -To juz dwa pytania - usmiechnal sie Turczyn. -To prawda, ale nie zaciemniaj obrazu i nie klam na zadne z nich. -Oklamac ciebie? - Turczyn znowu uniosl brew. - Myslisz, ze to mozliwe? -Nie. To nie jest mozliwe. Chcialem ci tylko przypomniec o tym fakcie. -Nie potrzebuje przypominania - odrzekl premier. - Powtarzam, nie jestem tu po to, zeby cie oklamywac, ale zeby prosic o pomoc. Pytasz, skad wiem o tylu rzeczach. Prosze bardzo, posluchaj: Kiedy upadl nasz odpowiednik Wydzialu E, a upadl bardzo spektakularnie przez Harry'ego Keogha oraz bron, ktorej rosyjska organizacja nie brala pod uwage, nikt juz nie byl zainteresowany utrzymywaniem tego rodzaju wydzialu. To co z niego zostalo, bylo idealnym narzedziem dla premiera, ktory... -...byl dosc bezradny, a zarazem desperacko potrzebowal miec oko na wszystko -dokonczyl za niego Trask. - To ty, Gustawie. Czy korzystasz ze swoich esperow do szpiegowania nas? -Nie rob z siebie takiego urazonego, Ben. A czy ty nie obserwowales mnie i moich ludzi? Trask pomyslal przez chwile i usmiechnal sie. Lecz juz po chwili spowaznial. -Ale wciaz nie odpowiedziales mi na pytanie, dlaczego chciales wiedziec czy bede brac udzial w konferencji. Turczyn usmiechnal sie. -To byl moj sposob poinformowania cie o tym, ze ja tu bede, bez wyrazania prosby o spotkanie z toba. -Niezle - przyznal Trask. - No dobra. Jak juz wiesz, ja tez mam problem... niech to szlag, wlasciwie to caly swiat ma problem. Nawet trzy, i to naprawde duze. Ale twoje problemy sa na pewno naglace i jak sie domyslam, prywatne, bo inaczej nie korzystalbys z szansy rozmawiania ze mna. Najprawdopodobniej bedziemy musieli zawrzec uklad. Jednak nie moge ci nic obiecac, dopoki nie dowiem sie, o co ci chodzi. -Tak, to pilna sprawa - powiedzial Turczyn. - Ale nie taka znowu osobista. Przynajmniej nie po tym, co mi opowiedziales. Wydaje sie, ze mamy taki sam problem. Wampiry pojawily sie w naszym swiecie. Mysle jednak, ze sprawa jest jeszcze powazniejsza, prawda? - Mysle, ze tak - przytaknal Trask. - Ale czas nam ucieka, wiec moze ty zaczniesz. Jaki masz problem, towarzyszu? X Dylematy, sny i mowa umarlych -Moje problemy sa zlozone - zaczal Gustaw Turczyn. - Suworow powiedzial kilkuwojskowym szychom, ze zamierza zrobic cos wielkiego, ale ze bedzie tez przez jakis czas niedostepny. Gdyby nie bylo go zbyt dlugo, to maja sie do mnie zglosic z pytaniami. Zaczeli zadawac pytania jakies osiemnascie miesiecy temu. Nie za wiele, bo po zniknieciu Suworowa ze sceny, mieli czym sie zajmowac. Ci ludzie maja wlasne armie, finansowane zyskiem z handlu narkotykami. Predzej czy pozniej zaczna mi zadawac wiecej pytan, a ja wcale nie chce im udzielac informacji. Nie chcialbym im niczego mowic o Perchorsku, lecz jesli o nim nie powiem, to w ogole nie bede miec nic do powiedzenia. Nastepna sprawa: Perchorsk nadal jest osuszony, a Brama jest otwarta. Skoro Wampyry powrocily do Krainy Gwiazd, to trzeba ja zamknac. Ale nie mam takiej mozliwosci, bo ludzie Suworowa opanowali obiekt i czekaja na powrot generala. Pozostaje pytanie: kiedy ktorys z pilnujacych Bramy ruszy za swoim dowodca? Mimo ze Perchorsk jest odosobniony, z dala od innych obiektow czy siedzib ludzkich, to nie moge go zaatakowac. Nawet gdybym dysponowal odpowiednimi silami, to nie moglbym ich uzyc z uwagi na to, ze takim dzialaniem przyciagnalbym pozostalych "kolegow" Suworowa. To bledne kolo i szczerze mowiac, nie widze sposobu na przerwanie go. -Ja tez nie - Trask wygladal na zafrasowanego. - Ale nie znaczy to, ze sytuacja jest beznadziejna. W Wydziale E mamy doskonalych analitykow, specjalistow od rozwiazywania problemow i obiecuje ci, ze cos z tym zrobimy. Czy ktos jeszcze wie o zasobach surowcow w Krainie Slonca i Krainie Gwiazd? -Teraz, gdy Suworow nie zyje, to juz nikt. A przynajmniej nikt, o kim bym wiedzial. -No to musisz powiedziec znajomym Suworowa, ze on nie zyje, w taki sposob, zeby go nie szukali. -Co? - Turczyn az poderwal sie do gory. - Nawet jak im nie powiem, to oni na pewno beda szukac Suworowa, a to oznacza zniszczenie swiata Nathana! Zobacza, to co zobacza i zamienia caly swiat w nuklearne, chemiczne i biologiczne pobojowisko! -Jesli uda im sie wrocic i opowiedziec, co zobaczyli - zauwazyl Trask. - Tak czy owak masz racje: i tak musimy zamknac brame w Perchorsku, i to na zawsze. -Wlasnie. Ale do tego czasu problem pozostaje nierozwiazany... Trask zamilkl na chwile, po czym powiedzial: -Jezeli chodzi o zamkniecie Bramy, to byc moze juz niedlugo cos sie z tym zrobi. Ale jeszcze nie teraz. Dopiero nad tym pracuje. -Harry Keogh moglby to zrobic - rzekl Turczyn. -Harry nie zyje - odpowiedzial Trask. -Ale Nathan zyje - stwierdzil Turczyn - a on mi jest cos winien. -Nie - Trask pokrecil glowa. - Nathan nam nie pomoze. Nie teraz. Ma pelno wlasnych problemow w Krainie Slonca. No i nie mamy jak sie z nim skontaktowac. -Ale czy nie powiedziales, ze nad tym pracujesz? - Nad czyms czy nad kims. Nie pytaj mnie wiecej o to. -Rozumiem - Turczyn skinal glowa. -Nie trac nadziei - powiedzial Trask. - Zrobimy co tylko w naszej mocy. A na razie siedz cicho i udawaj, ze nic nie wiesz. -Udawac, ze nie wiem? - zachnal sie Turczyn. - Moze i jestem premierem, ale nie moge wiecznie trzymac tych ludzi z dala od siebie! Zniknal nie tylko Suworow, ale sporo wysokiej klasy specjalistow i zolnierzy. Oni mysla, ze ja wiem, co sie stalo. A jesli im nie odpowiem na wszystkie pytania, to pomysla, ze maczalem w tym palce. -No to schodz im z drogi. -Probuje - odparl Turczyn. - To dlatego zjawilem sie w Brisbane. Dzieki temu jestem z dala od Rosji. Ale tez z tego samego powodu w samochodzie z tylu siedza ci faceci. Beda pilnowac, zebym wrocil calo do domu. -Mozesz poprosic o azyl polityczny. -To moze rozwiazac moj problem, ale nie rozwiaze naszych problemow, Rosji czy swiata. -To co zamierzasz? -Te konferencje ciagna sie bez konca. Prawie do konca roku. Jedna sie zaczyna i zaczyna nastepna. Tutaj, w Londynie, Brukseli, Rio de Janeiro, Kalkucie i tak dalej. Mam zamiar byc na wszystkich. Po kolei. I z niecierpliwoscia bede oczekiwal na ciebie i na twoja pomoc. -To zrob cos dla mnie przy okazji - powiedzial Trask. -Ach, twoje problemy - zauwazyl Turczyn. - Prawie zapomnialem, ze to nie jest sprawa jednej strony. Co mam zrobic? -To wciaz czesc tego samego problemu - powiedzial Trask. - Po pierwsze odwolaj swoich telepatycznych szpiegow. Jesli mamy wspoldzialac, a przynajmniej nadawac na tej samej fali, to nie musisz mnie pilnowac. Z drugiej strony to ja ich potrzebuje. Moga pilnowac i obserwowac wampiry. Tych krwiopijcow jest wiecej. Wspomniales o szmuglu narkotykow. Nie jest wielka tajemnica, jak mafia postepuje z Rosja i z jej obywatelami. Z drugiej strony patrzac, mafia jest zwiazana z problemem. Mam do ciebie prosbe... Trask szybko wyjasnil, na czym polega prosba: chcial uzyskac od Turczyna informacje mowiace o powiazaniach rosyjskiej mafii z Marsylia, a zwlaszcza z organizacja Luigiego Castellana i jej aktywnosci nad Morzem Srodziemnym. -Szczegolnie interesuje nas Castellano - zakonczyl wypowiedz. - To czarny kon. Moi ludzie nie mogli na niczym go przylapac. Interpol tez nic na niego nie ma. Szefowie mafii narkotykowych zazwyczaj nie rzucaja sie w oczy, ale ten jest prawie niewidzialny. Prawde mowiac, to chce go wykorzystac. -Czy nie jest to przypadkiem zadanie policji? - Turczyn wygladal na nieprzekonanego. - Jak to pasuje do calosci? -Chce pomoc komus, kto wkrotce moze mi bardzo pomoc - odpowiedzial Trask. - Przysluga za przysluge. -Zobaczymy, co sie da zrobic. - Turczyn pokiwal glowa. - Czy masz cos jeszcze? -Mozesz sie zorientowac, co dokladnie na nas czeka w Perchorsku, jesli postanowimy tam wkroczyc. Rosyjski premier spojrzal uwaznie na Traska. Wlasciwie to jego oczy przewiercaly na wylot szefa Wydzialu E. -Myslisz o oddzialach brytyjskich? W takim wypadku bedziesz musial sie tam jakos dostac, nie mowiac o drodze powrotnej. -Dobry pomysl - powiedzial Trask. - Tego takze sie dowiedz. Pomysl tez o jakiejs przykrywce, gdyby nas zobaczono albo wykryto. Chwilowo nie widze problemu. W koncu jest tak, jak powiedziales: Perchorsk to odizolowane i odosobnione miejsce. -Wyobrazasz sobie, ze wolno ci wkraczac do obcego kraju i wyjezdzac z niego, kiedy tylko zechcesz? - Tym razem wzrok Turczyna byl jeszcze bardziej intensywny. -Wystarczajaco dlugo rozmawialismy. Czas sie konczy - powiedzial Trask, wlaczyl interkom i zwrocil sie do kierowcy: - Mr Smith, prosimy do hotelu. -Wyglada na to, ze ubilismy interes - odezwal sie po chwili milczenia Turczyn. - Jesli tylko tyle chcesz i wszystko pojdzie dobrze, to mnie sie to bardziej oplaca. -Wiem, co masz na mysli - rzekl Trask, krecac glowa - ale to bardzo zawezony punkt widzenia. Wedlug mnie caly swiat na tym skorzysta. To znaczy ze ujdziemy z zyciem... my, ludzie. -Tak, oczywiscie, masz racje. - Turczyn wzruszyl ramionami... - Ale w tej chwili liczy sie dla mnie przede wszystkim moja skora. -A co z dusza? - spytal Trask Chwile pozniej, kiedy Turczyn zastanawial sie jeszcze nad odpowiedzia - o ile sie w ogole zastanawial - limuzyna podjechala przed wejscie do hotelu... ...Trask zdazyl juz daleko odejsc, kiedy przyjechala druga limuzyna do miejsca, gdzie Turczyn "nerwowo" przestepowal z nogi na noge, zerkajac na swoja obstawe. -Hm! - warknal w chwili, gdy wysiadali z samochodu. - Czy chociaz jeden z was nie mogl sie postarac na tyle, zeby pojechac ze mna? -Alez panie premierze - zaczal protestowac najstarszy stopniem. -Zadnych ale! - rzucil Turczyn. - Zamelduje w Moskwie o waszej nieudolnosci. - A tutaj zloze stanowczy protest. -Protest? - ochroniarzowi opadla szczeka. -Oczywiscie, glupku! Nie na ciebie, ale na kierowce i tego pieprzonego urzedasa, tego Mr eee... -Smitha? -Wlasnie! Tego. -Na obu? Kierowce i urzednika, panow Smithow? -Tak! Wiem, idioto! Nie mow mi o tym, co juz i tak wiem. Niech to szlag! Czy chociaz jeden z was znal droge do hotelu? Niedlugo potem prekognita Ian Goodly odbieral z miedzynarodowego lotniska w Brisbane lokalizatora Davida Chunga. Trask zdazyl sie polozyc spac. Zostawil wiadomosc, zeby mu nie przeszkadzac wraz z nastepujaca notatka: Witaj David, Obawiam sie, ze bedziesz musial "weszyc" juz od rana. Teraz niech wszyscy sie przespia. Mysle, ze z powodu roznicy czasu tez bedziesz senny. Ian: przypomnij oficerowi dyzurnemu, zeby mnie obudzil, jesli sie pojawi cos waznego. Jesli nie, to prosze mnie zbudzic o wschodzie. Jake Cutter wyspal sie w helikopterze. Siedzial na dole i zagral partyjke pokera z oficerem z drugiego smiglowca. Jednak o trzeciej w nocy zaczeli ziewac i postanowili udac sie do lozek. Jake nie wiedzial o tym, ze za cienka gipsowa scianka po sasiedzku zajela sobie miejsce Liz Merrick. Postepujac zgodnie z instrukcjami Traska, miala dostac sie do wnetrza umyslu Jake'a i odnotowywac jego postepy w ezoterycznych naukach. Liz nie byla zadowolona z tego, co robi, ale wiedziala, ze jest to bardzo wazne. Sfrustrowana czekala, kiedy pojdzie spac, az w koncu dala za wygrana i zasnela. Jake w koncu doszedl do swojego "przedzialu", polozyl sie do lozka, troche pokrecil sie i poprzewracal z boku na bok. To wystarczylo, zeby zbudzic Liz. Zaczela dostrajac sie do umyslu Jake'a. W miare jak Jake uspokajal sie, a jego oddech byl coraz glebszy, wzrastala koncentracja Liz i umacnialo sie polaczenie z podswiadomoscia Jake'a. Liz "zapraszala" mysli Jake'a do polaczenia sie z jej myslami. Przez chwile nic sie nie dzialo. Zwykle zmeczenie dostrzegalne w chwili, gdy zaslony Jake'a opadaly, a mysli automatycznie zaczynaly sie zamieniac we wzory snow, a moze cos innego. Liz znowu poczula znuzenie... ...ale nagle pojawil sie nienaturalny spokoj, ktory pochodzil od Jake'a. Jego cialo nie poruszalo sie i spalo, ale psychicznie jego umysl robil zupelnie co innego. Byl spokojny i niewzruszony - jak kot obserwujacy mysz wynurzajaca sie ze swej nory albo jak ktos (stwierdzila Liz) w pustym domu, kto nagle uslyszal dzwiek. Jake czegos nasluchiwal i to niezwykle intensywnie. Przez chwile Liz pomyslala, ze wykryl jej obecnosc. Jednak jego uwaga byla skupiona na czyms zupelnie innym i nawet nie zahaczyla o Liz. Co to bylo? Przez jakas godzine Liz "sluchala" rownie intensywnie, jak on sluchal, kogos wyczuwalnego, ale nieslyszalnego. Jednak nie udalo sie jej nic uslyszec. Czasami docierala do niej mysl Jake'a, ktory pytal lub stwierdzal: "kim jestes?" albo "wiem, ze tam jestescie, slysze jak szepczecie, dlaczego nie mowicie do mnie, zamiast mowic o mnie?". Lecz chociaz Liz rozumiala cos z tego, to raczej wyczuwala niz "slyszala", poniewaz (a) Jake nie mowil bezposrednio do niej oraz (b) jego niedawno odkryte zaslony, choc nie dzialaly na sto procent, to jednak w duzym stopniu zaslanialy jego mysli. Nie mogac dluzej zniesc niepewnosci, probowala dotrzec do Jake'a i zadala pytanie: "Kto to jest, Jake? Znasz ich? O czym rozmawiaja?" Jednak w wyniku tych pytan drzwi do umyslu Jake'a zatrzasnely sie i znalazla sie calkowicie poza umyslem Jake'a. Przynajmniej na jakis czas. Liz lezala na lozku i byla przekonana, ze wie, z kim Jake probuje rozmawiac. Ta wiedza sprawila, ze ciarki przebiegly jej po grzbiecie i mimo goracej nocy zrobilo sie jej zimno. Zauwazyla takze, w jaki sposob ja dostrzegl i jak zamknal sie przed nia. Roznica byla zasadnicza. Prekognita Ian Goodly mial racje, gdy mowil: "Kiedy slyszalas, jak Jake mowil lub myslal, to wtedy dzialala twoja telepatia. Slyszysz go, poniewaz jest zywy. Ale pozostali... naleza do innej kategorii i stosuja inny sposob porozumiewania sie." Tak, mowa umarlych. Roznica pomiedzy zywa a niezywa konwersacja. Rozmawiali, a nawet klocili sie ze soba. Jake wiedzial o tym. Co wiecej, wiedzial czy tez domyslal sie kim lub czym byli. O tym powinien pamietac rowniez rano, byc moze dlatego, ze zaden zdrowy na umysle czlowiek nie uwierzylby w taka mozliwosc. Byc moze za wyjatkiem nielicznych mediow parapsychologicznych. Przebywajacy w swoich grobach zmarli rozmawiali o nim, a Jake slyszal ich niczym brzeczenie roju pszczol pracujacych na ukwieconym polu albo jak szum przesypujacych sie po sciezkach ogrodu wysuszonych lisci. Pszczoly i kwiaty to znak zycia, natomiast wysuszone, opadle liscie... juz nie. Wszystkie glosy byly mu obce; nie znal - albo raczej nie poznal - zadnego z nich. I choc bylo zupelnie oczywiste, ze go slysza, nikt nie zawracal sobie glowy odpowiedzia na pytania Jake'a. Najgorsze bylo, ze glosy obawialy sie mowic glosno. Szeptaly, dlatego trudno mu bylo nadazac za tym, co mowia. Wydaje sie, ze przekonywali sie nawzajem, przytaczajac argumenty za i przeciw, zaslugi Jake'a i jego wady. -Nie, nie odwazymy sie pozwolic mu na wejscie do naszego grona! - powiedzial dosyc wyraznie jeden z glosow. Na co inny wymamrotal: -Ale on nie jest jednym z nich. Jego swiatlo pali sie jak latarnia w ciemnosci i bije od niego cieplo. Tylko Nekroskop, tylko Harry Keogh i jego synowie byli do niego podobni... Byli swiatlem i cieplem, zyciem, naszym jedynym zrodlem kontaktu ze swiatem i z ukochanymi, ktorzy pozostali wsrod zywych. Kolejny glos stwierdzil jednak: -Ale nawet Nekroskop upadl. Czy mamy powtorzyc blad? Zaprzyjaznic sie z nim i dac mu dostep do swiata umarlych? A jesli on tez ulegnie pokusie, to co wowczas? Wampir wsrod nas? I to taki, ktory poznal kazda nasza mysl i tajemnice? Roznica miedzy nekroskopem a nekromanta jest... olbrzymia. -I to potworna! - dodal ktos jeszcze. - Nie mozemy podjac takiego ryzyka, ze ktos wejdzie posrod nas i wykorzysta to do niecnych celow. -Ale on juz to potrafi! - powiedzial glos, czy tez jego wlasciciel, broniac Jake'a. - Sam Harry go nauczyl tego, jesli wierzyc w to, co ona powiedziala. -Ach! Ona nie jest jeszcze tak zimna. Co ona moze wiedziec? Jest jeszcze naiwna. -Znala Harry'ego. -I co jej z tego przyszlo? Jak wielu przed nia i jak sam Harry, zostala pokonana. Nie jest zadna gwarancja. I przestan juz mowic o Harrym. -Ale Harry nigdy nas nie skrzywdzil! Byl naszym przyjacielem i przywodca az do... konca. - Tutaj jednak glos ucichl i pod koniec wypowiedzi stracil pewnosc. -I co to za koniec - rzekl ktos cicho - kiedy Nekroskop musi uciekac ze swego swiata, zeby zachowac wiare! -Ona ostatnia widziala Harry'ego zywego - odezwal sie glos odwazniejszej osoby. - Opowiedziala, ze Harry zlozyl obietnice i ich dotrzymal. -To prawda - rzekl ktos jeszcze. - Ale Harry izolowal sie dla dobra zywych, a nie martwych. -Uwazam, ze powinnismy zaufac tej kobiecie - nalegal drugi rozmowca. -Nie. Ona sciagnela na siebie ZGUBE. Miala szczescie, ze zwyczajnie umarla! Jesli jej zaufamy, to byc moze sciagnie ZGUBE takze na nas. -Zek? - Jake probowal im przerwac. - Mowicie o Zek? Zek Foener? Znowu dluga cisza. W koncu skads dotarlo do Jake'a: -Przedstawilam, Jake, twoj przypadek. Teraz musza go omowic. (Jake od razu rozpoznal glos Zek.) -Co omowic? Przeciez nie jestem tam z nimi. -Jesli Ogromna Wiekszosc, niezliczeni zmarli, stwierdza, ze nie chca z toba rozmawiac, to wowczas bedziesz mogl mowic, ale oni nie beda cie sluchac - wyjasnila Zek. -Po prostu cie zignoruja. Niewatpliwie przyciaga ich twoje cieplo, Jake, ale jednoczesnie boja sie ciebie. Kiedys bali sie takze Nathana, ale Nathan udowodnil im, ze sa w bledzie. Jesli teraz bylby tutaj... to pewnie lepiej ode mnie przedstawilby twoj przypadek. - A co z Harrym? - spytal Jake. - Gdzie jest? Moze Nekroskop moglby jeszcze lepiej przedstawic ten... przypadek czy cokolwiek to jest. -Juz nie moze. -Czy zrobil cos, co ich zdenerwowalo? -Cos... mu sie stalo - odpowiedziala z ostroznoscia. -Tak wiec - Jake staral sie wszystko zrozumiec - Harry nie zyje, ale Ogromna Wiekszosc nie ma zamiaru z nim sie zadawac. To dosyc dziwne. Ten niegdys potezny metafizyczny umysl zostaje wyklety przez wlasnych ziomkow. Co on takiego nawyrabial?... -Jake - przerwala mu Zek - dowiesz sie wszystkiego. Wszystko zostanie ci w koncu wyjasnione - albo sam sie tego dowiesz - ale teraz zostaw te sprawe i niech zmarli obraduja. Przemawia za nimi wiedza zebrana przez setki lat. Na pewno sie nie pomyla i w koncu dopuszcza cie do siebie. -Ha! - zachnal sie Jake. - Sa prawie tacy sami jak Trask; albo nawet tacy jak ty, Zek! Wszyscy jakos dziwnie uwazaja, ze przyjecie do ich grona powinienem traktowac jak przywilej. Ale jakims dziwnym trafem te typy z Wydzialu E uwazaja swoje talenty za przeklenstwo. Dlaczego ze mna mialoby byc inaczej? Dlaczego akurat ja mialbym zaakceptowac przeklenstwo? I o jakie w ogole przeklenstwo tu chodzi? W ogole o co w tym wszystkim chodzi? O to, czego nie powiedzial mi Trask? W psychicznym eterze na jakis czas zapanowala cisza. Przerwala ja Zek: -Nie moge cie prosic o to, zebys mi zaufal, ani nie moge ci nic obiecac, z uwagi na ogrom niebezpieczenstw. Jedno jest jednak pewne: mozesz byc nowym Nekroskopem. Wlasciwie to juz nim jestes, wystarczy tylko, zebys zaakceptowal ten fakt. -Zrobilem to - odparl Jake. - Tak czy owak zaakceptowalem to. Czy moglbym sie tego wyprzec? A jezeli chodzi o wszelkie mozliwe przeciwwskazania... to chyba mam prawo poznac niebezpieczenstwa zwiazane z tym wszystkim? Coz to za tajemnica? -Jake - odpowiedziala Zek - Harry Keogh urodzil sie z tymi umiejetnosciami, a przynajmniej z czescia z nich, ale tobie zostaly one narzucone. Dla Harry'ego bylo to naturalne, a dla ciebie nie jest. Jednak niektore sprawy sa tak bardzo nienaturalne i tak przerazajace, ze w porownaniu z nimi mowa umarlych i Kontinuum Mobiusa to drobnostki. -No wiec jesli ktos zechcialby obdarzyc mnie zaufaniem... - zaczal Jake, ale Zek natychmiast mu przerwala: -Jezeli o mnie chodzi, to nie ja ciebie wybralam. To byl wybor Harry'ego Keogha. Na pewno mial powody, aby wybrac ciebie. Teraz musze isc pogadac z innymi, przekonac ich do ciebie. Zanim jednak odejde, chce ci powiedziec, ze nie ulatwiasz mi zadania, Jake... -Wyglada na to, ze jest to jeden z moich wielkich problemow - zaczal mowic Jake, ale zorientowal sie, ze Zek zniknela. -Ale ja jestem. Zawsze - odezwal sie inny glos, flegmatyczny, pozadliwy i mroczny. Bliski, nawet za bliski. Glos Koratha, rozplywajacy sie w oddali. Chwile pozniej, jakby z bardzo daleka, dotarl do Jake'a szept zmarlych. Teraz jednak byl jeszcze bardziej pelen strachu... Rano Jake byl w bardzo introwertywnym nastroju. Ale jeszcze zanim wstal, Liz zdazyla zamienic slowko na osobnosci z Traskiem i opowiedziec mu o ubieglej nocy. Spacerowali po ogrodzie, idac wzdluz wysokiego muru. Oddychali swiezym powietrzem, a slonce bylo jeszcze stosunkowo nisko. Byl bardzo wczesny ranek i zewszad bylo slychac spiew licznych stad roznych gatunkow papug. Za jakas godzine lub dwie w tropikalnym Brisbane powietrze bedzie rozgrzane jak we wnetrzu rozpalonego pieca. Trask przysluchiwal sie Liz, potem przez dluzsza chwile milczal, myslac nad tym, co uslyszal. Nastepnie spytal: -A wiec uwazasz, ze korzystal z mowy umarlych? -Tak - odpowiedziala Liz. - A przynajmniej ich sluchal. Sluchal, jak umarli rozmawiaja ze soba w grobach! Mowili o nim. Tyle przechwycilam: moze ich slyszec i probowal wlaczyc sie w ich rozmowe, ale mu nie pozwolili. -Hm! - mruknal Trask. - Nie mozna ich za to winic. Ja tez bym mu nie pozwolil. Ta jego postawa... -Jednak kiedy nauczy sie wszystkiego, to bedzie mogl z nimi rozmawiac, prawda? -Tak jest. Miejmy nadzieje, ze zdobedzie wiedze i o tym co dobre, i o tym co zle. Na razie miej go na oku, a raczej zwracaj uwage na to, co u niego slychac. -Wciaz mu nie ufasz? -Nie jestem pewien, czy on nam ufa! - Trask wzruszyl ramionami. - Wiem, ze ma swoje plany. Rozmawialem juz o tym z premierem Turczynem. Mam nadzieje, ze jakos mu pomozemy. Gdyby sie nam udalo zneutralizowac jego pragnienie zemsty, ktore wywiercilo dziure w mozgu Jake'a, to z pewnoscia jego umysl bylby spokojniejszy. -Chodzi ci o to, ze gdyby sprzatnieto Castellana, to Jake'owi latwiej byloby sie skoncentrowac na tym, co ma faktycznie do zrobienia? -Wlasnie. Turczyn sprobuje dla nas poszperac i zobaczyc, co sie da znalezc. Moze go namierzymy i przymkniemy. Ian uwaza, ze Jake'owi to nie wystarczy. I prawde mowiac, rozumiem to. Jestes szczesciara, nie znajac tej nienawisci, do ktorej jestesmy zdolni. Czy musze ci mowic, ze oddalbym prawa reke za to, zeby zobaczyc, jak Nephram Malinari pali sie na krzyzu i okadza sie smierdzacym dymem wydobywajacym sie z jego ciala? Nekroskop tez taki byl. Oko za oko, Liz. -Ale on ledwie znal te dziewczyne. -Wie o tym, ze ja zgwalcono i znecano sie nad nia i ze umarla przez niego. Wie, ze ktos to zaplanowal, i dlatego wie, kogo o to obwiniac. Wie tez, ze Castellano probowal go zabic w wiezieniu w Turynie. To mu wystarcza. Mnie tez by wystarczylo. -Ale traktujesz go surowo. I myslisz o nim w taki sam sposob. -Nie - zaprzeczyl Trask. - To on sam traktuje siebie surowo. Zostawmy to na razie. Miejmy nadzieje, ze Turczyn cos wynajdzie. Slyszac kroki na zwirowym podjezdzie, zamilkli i spojrzeli w strone domu. Nadchodzil prekognita Ian Goodly. -Czy ktos mowil o Turczynie? -A co z nim? - zapytal Trask. -Poranne wiadomosci podaly - zaczal relacje Goody - ze bedzie na kilku przedpoludniowych sesjach konferencji, ale wieczorem lub jutro rano wraca do Moskwy. -Co? - zdziwil sie Trask. - Moskwa to ostatnie miejsce, w jakim chcialby byc teraz. Co sie stalo? -Jakas bojka - odpowiedzial Goodly. - Wieczorem, w barze hotelowym. Pewien australijski delegat sie upil i oskarzyl premiera o to, ze klamie, mowiac o ekologicznej polityce swojego kraju. Ze ukrywa faktyczne dzialania swoich przemyslowych i wojskowych mocodawcow. -Jezeli o to chodzi, to mial racje - zauwazyl Trask. - Ale nie ma wyboru. Co jeszcze sie stalo? -Turczyn chlusnal w niego drinkiem, zanim zaslonili go ochroniarze. Dzisiaj zglosza oficjalny protest i poleca pierwszym jutrzejszym samolotem albo nawet dzis w nocy, jesli beda miejsca. Trask zastanawial sie nad wydarzeniem i glaskal sie po brodzie. -To mi nie wyglada na zwykle dzialanie Turczyna - powiedzial. - Na dlugo przed tym, gdy zostal premierem, byl dyplomata i umial sie dogadywac ze wszystkimi. Skoro sie zdarzylo cos takiego... Mysle, ze nie dopuscilby do czegos takiego. Chyba ze sam tego zechcial. A skoro tak, bylo to umyslne dzialanie. -Umyslne? - Goodly wygladal na zaskoczonego. -Wymowka, zeby sie stad wyrwac - wyjasnil Trask. - Turczyn ma kilka spraw do zalatwienia w Moskwie. Zawarlem z nim uklad i dalem ze dwa problemy do rozwiazania. Mozliwe, ze moze sie nimi zajac, tylko bedac osobiscie w Moskwie. A poza tym za kilka dni zaczyna sie kolejna ekologiczna konferencja w Oslo. Na temat kwasnych deszczy czy cos podobnego... Zaloze sie, ze tam bedzie. Gustaw Turczyn to cwany lis. Jestem pewien, ze wraca do domu, aby uruchomic tryby maszynerii, a potem ruszy do Oslo. Przy okazji wyjdzie w swoim kraju na bohatera, a reszta swiata bedzie go przepraszac. Dzieki temu zmyli na jakis czas swoich wrogow. Tak czy owak cokolwiek by sie dzialo, zyczmy mu szczescia. Gustaw juz z nami wspolpracowal i pewnie znowu nawiaze wspolprace. Pozniej ci opowiem, o czym z nim rozmawialem. -Gustaw? - zdziwil sie Goodly. - Jestescie ze soba po imieniu? -Tak - odpowiedzial Trask. -Powiedz mi o tym cos wiecej - poprosil Goodly. -Pozniej - rzekl Trask w chwili, gdy juz dochodzili do domu... XI Psychiczny smog! Zasadniczo odprawa Traska powinna byc najprostsza z rzeczy. Jeszcze nie rozmawial ze wszystkimi naraz, nie mial tez zamiaru opowiadac o swojej rozmowie z Turczynem nikomu oprocz najwazniejszych osob w wydziale. Jednoczesnie wiedzial, ze ludzie powinni byc czujni i przygotowani do dzialania w kazdej chwili. W tej sytuacji dobrze byloby znalezc dla nich jakies konkretne zajecie. Trask musial przypomniec wszystkim o tym, czym sie zajmuja, i podkreslic grozace wszystkim niebezpieczenstwo.Zebrali sie wszyscy czlonkowie Wydzialu E obecni w Australii oprocz technika Jimmy'ego Harveya, ktory pelnil obowiazki oficera dyzurnego. Jednak Trask zwracal sie przede wszystkim do czlonkow wojskowego kontyngentu australijskiego. Byli ubrani po cywilnemu, w letnia odziez i nie wygladali jak zolnierze, choc byli to najlepiej wyszkoleni ludzie ze sluzb specjalnych. -Wiem, ze juz o tym mowilem - zaczal Trask - ale chce wam przypomniec, z czym mamy do czynienia. To, co robilismy na pustyni Gibsona - czyli rozprawa z Bruce'em Trennierem i jego stworami - nie bylo wielkim wyczynem. Trennier byl porucznikiem, prawa reka szefa, ale nie byl samym szefem. Wciaz nie wiemy, co on i jego koledzy zdzialali do tej pory. Moze to, z czym mielismy do czynienia, bylo tylko zaslona dymna, ktora pozwalala ich szefowi zorientowac sie, z kim ma do czynienia, i skutecznie sie schowac. Co do samego szefa, a moze nim byc takze kobieta, nie jest on lub ona zbyt daleko stad. Przynajmniej tak to teraz widzimy, a wlasciwie tak uwazaja nasi eksperci. Kiedy nocowalismy w obozie na pustyni Gibsona, juz po zgaszeniu ognisk jeden z was, nazwiska nie wymieniam, zadal mi pytanie. Normalnie rzecz biorac, byloby to calkiem rozsadne pytanie: dlaczego nie wzielismy jednego z tych stworow do niewoli i nie przesluchalismy, aby sie dowiedziec wszystkiego o reszcie? To calkiem rozsadne pytanie byloby... gdybysmy mieli do czynienia z normalnymi ludzmi. Jednak biorac pod uwage okolicznosci i to, kim jest nasz przeciwnik, musze stwierdzic, ze pytanie wskazuje na niezrozumienie lub zbyt mala wiedze o naszym problemie. Lub tez mowi o niedocenianiu naszego przeciwnika. Byc moze mowie tylko o jednej osobie, ale bardzo mozliwe, ze wiecej osob ma ten sam problem. Tak wiec mimo moich doswiadczen z przeszlosci - a moze wlasnie dzieki nim -postaram sie znalezc na waszym miejscu, na miejscu nowicjuszy. Moze wydawalo sie wam to wszystko zbyt latwe. Moze stwierdziliscie, ze kazano wam wykonac brudna robote, a ktos ja w koncu musial zrobic... Chodzi mi o to, ze wszystko moglo wygladac tak, jakby ci zabijani ludzie uciekali z domu wariatow czy innego miejsca odosobnienia dla zarazonych, a wy o prostu nie pozwoliliscie na rozprzestrzenianie sie infekcji. Calkiem skuteczny srodek zapobiegania, ale byc moze zbyt drastyczny, jak na wasz sposob myslenia. Wrocmy zatem do wspomnianego na wstepie pytania: dlaczego nie zamknac tych stworow, odizolowac i nie przesluchiwac? Pozwolcie, ze przypomne wam fakty dotyczace wampirow: Z pewnoscia mozna je pokonac. Strzelac do nich kulami, zwlaszcza srebrnymi kulami. Wtedy sa wyeliminowane z gry, choc niekoniecznie na zawsze. Jesli sie je spali, i to w calosci, wowczas umieraja. Jesli sie je zamknie w srebrnych klatkach i oslabi przy pomocy czosnku, to mozna nad nimi zapanowac, na jakis czas. Ale dogadac sie z nimi... Jesli zrobisz blad - twoj pierwszy blad - to ty stajesz sie wiezniem. I nie bedziesz miec drugiej szansy. Pomyslcie o tym w taki sposob: Czlowiek wynalazl bron chemiczna, biologiczna, trucizny, wirusy, ktore moga zniszczyc nawet caly nasz gatunek. Trzymamy to cholerstwo w laboratoriach, gdzie przeprowadzamy badania i udoskonalamy te bron. Kiedy mowie "my", to mam na mysli naukowcow. Na szczescie wiekszosc rzadow zakazala takich prac i badan, stwierdzono, ze sa zbyt niebezpieczne. Jednak z uwagi na niemily fakt, ze ktos jednak wykonuje takie badania, nasi ludzie musza sledzic postepy i odkrycia w tej dziedzinie, zeby wynalezc szczepionki i antidota. Nie chca pozwolic, zeby nasz system odpornosciowy byl pozostawiony samemu sobie. Tak wiec niemal w kazdym rozwinietym kraju przechowujemy te trucizny i zajmujemy sie nim. Dlaczego zatem wspominam o tym i dlaczego wciaz opowiadam o tych wampirach i Wampyrach? To proste: One wykraczaja poza nasze miary! Dobrze jest myslec, ze jest to cos, co nalezy zlikwidowac. Ale pamietajcie, ze jest to zupelnie inna skala zagrozenia! Powiedzmy, ze skala Richtera odnosi sie do mierzenia sily trzesien ziemi. Jesliby zrobic skale mierzaca wszystkie potencjalne katastrofy, to stworzona przez ludzi bron biologiczna rozszerzylaby skale, wskazujac na liczby od dziewiec do dziewiecdziesiat, ale zagrozenie wywolane Wampyrami siegaloby od dziewiecdziesieciu do nieskonczonosci! To moja osobista skala oraz porownanie i na pewno sie nie myle. Pamietajcie przy tym, ze toksyny oraz wirusy stworzone przez czlowieka nie maja zamiaru uciekac; one nie potrafia myslec! Jednak sprobuj tylko uwiezic wampira, a on od razu zacznie myslec tylko o tym, jak sie uwolnic! On chce byc wolny i chce zniewolic ciebie. Chce, zebys byl wiezniem czegos, co rosnie wewnatrz ciebie, co powoli zamieni ciebie w cos innego. Mam nadzieje, ze teraz wiecie, dlaczego nie chcemy, zeby wampiry cierpialy z powodu zycia. Jednego mozecie byc pewni: jesli sie zarazicie, to nie ma na to lekarstwa. A to oznacza, ze was zabijemy. Bedzie to czysta smierc, ale nieodwolalna. Tak wiec jesli ktorys z nas - wlacznie ze mna- okaze sie byc zainfekowanym, to zaraz potem bedzie martwy... Moze wystarczy juz na ten temat... Idzmy dalej. Sadzimy, ze nasz cel znalazl kryjowke gdzies w gorach. Wampyry maja zwyczaj budowania zamczysk, a im wyzej sie one znajduja, tym lepiej. To niestety niewiele nam mowi, ale za to zaweza obszar poszukiwan. Jak wiecie, w poblizu sa gory. Warto jednak pamietac przy tym, ze Wampyry nie lubia swiatla slonecznego. Tak wiec wydaje sie dziwne, ze nasz przyjaciel z obcej planety postanowil wlasnie tutaj sie zagniezdzic. Z drugiej strony patrzac, nie jest on glupcem. On wie, ze znamy jego zwyczaje oraz ze wiadomo nam o jego inwazji. Wiec sie maskuje. Ponadto nalezy sie domyslac, ze juz wie o naszej rozprawie z Bruce'em Trennierem oraz ze go bedziemy tutaj szukac. Byc moze juz wie, ze jestesmy w poblizu. A jesli to prawda, to bedzie podwojnie niebezpieczny z uwagi na brak elementu zaskoczenia. Zostalo nam jeszcze kilka dni do przybycia naszych oddzialow i ciezarowki z centrum dowodzenia. Bedziemy sie teraz zajmowac znalezieniem odpowiedniego miejsca, z ktorego bedziemy miec latwy dostep do gor i gdzie beda mogli stacjonowac nasi ludzie i pojazdy. W poludnie znowu sobie polatamy, tylko ze nie naszymi maszynami. Moglyby wzbudzic zbyt duzo zainteresowania, zwlaszcza w tej okolicy, gdzie niewiele widuje sie wojskowych maszyn. Chwilowo pozostana w hangarach na lotnisku, tam, gdzie wyladowalismy. W miescie jest firma, ktora zajmuje sie organizowaniem wycieczek lotniczych wzdluz wybrzeza i nad gorami. Jest teren, ktory mamy wlasnie zbadac. Piloci znaja wszystkie miejsca na pamiec i wiedza wszystko o tych okolicach. Niestety nie mozemy tak po prostu przejac tej firmy, ludzi i ich maszyn, wiec po prostu bedziemy robic sobie platne wycieczki. Oczywiscie bedzie to troszke wiecej, niz moze sobie pozwolic przecietny turysta, i to my bedziemy wskazywac miejsca, ktore chcemy zobaczyc. Porozmawiam jeszcze z premierem Australii Blackmore'em i zobaczymy, czy on tez moze cos dla nas zrobic. Czego mamy szukac, gdy juz bedziemy w powietrzu? Dowodcy wojskowi maja szukac miejsca, ktore bedzie odpowiednie do rozbicia obozowiska dla naszych ludzi. Sprawdzcie tez, czy mapy zgadzaja sie z tym, co widac z powietrza. Moi ludzie beda przeczesywac gory. W zasadzie to nie wiemy, czego szukac; mamy nadzieje, ze kiedy cos znajdziemy, to sie dowiemy, ze to jest to. Dwoch moich ludzi, Lardis Lidesci i David Chung, zna sie na tym najlepiej. Beda w osobnych helikopterach. Od poludnia sprzet jest do naszej dyspozycji. Zabrac ze soba mapy, kamery i co tam jeszcze jest potrzebne, jezeli o mnie chodzi, to choc chcialbym byc z wami, to jednak musze zostac na ziemi. Ktos musi czuwac nad tym interesem. I na koniec przypomnienie: To jest tajna operacja. Postarajcie sie tak dzialac, zeby cywilni piloci niczego sie nie domyslili. Przygotujcie sobie z gory jakies odpowiedzi na ewentualne pytania. Mozecie byc na przyklad specjalistami od pozarow, ktorzy wykonuja badania w celu unikniecia drugiego wielkiego pozaru Brisbane. Jestem pewien, ze cos wymyslicie. To wszystko. Mam nadzieje, ze was nie zanudzilem. Dziekuje panom za uwage... Helikoptery firmy wycieczkowej Brisbane Skytours byly niewielkie i mialy za zadanie przewozic do czterech pasazerow na niewielkie odleglosci. Byly zabudowane po bokach pleksiglasem, co umozliwialo doskonale widoki, ale moglo stwarzac problemy dla ludzi z lekiem przestrzeni. Stary Lidesci nie polubil ich i nawet powiedzial pozniej, ze czul sie jak w latajacym bablu. Kolejnym problemem byl zasieg. Mogly bezpiecznie latac do dwustu osiemdziesieciu mil bez uzupelniania paliwa. Oznaczalo to, ze smiglowiec lecacy na polnoc musial ladowac na malym lotnisku w Gladstone, a w Grafton smiglowiec lecacy trasa poludniowa. Dobra strona tego byla mozliwosc rozprostowania kosci, napicia sie czegos i przekaski przed podroza powrotna. Piloci mieli zalozone na glowy helmy i komunikowali sie z pasazerami przez sluchawki. Poniewaz na przestrzeni lat ich komentarz byl glownie monologiem, ktory wypowiadali niemal jak papugi, to dosc szybko ich glos zlewal sie z dzwiekiem silnikow i tracil sens. Jesli pasazerowie nie chcieli sluchac, to mogli po prostu zdjac sluchawki. Wczesnym popoludniem Jake polecial w strone pasma Macphersona wraz z Goodlym, Starym Lidescim i australijskim majorem. Byla to dosyc dziwna zaloga. Prekognita podrozowal, majac nadzieje, ze jesli przeleca nad jakims zamczyskiem, to uda mu sie dostrzec jakies zdarzenie z przyszlosci, ktore wskaze na siedzibe wampirow. Major mial swoje wlasne zadania i rozumial, ze Jake, Goodly i starszy czlowiek sa "specjalistami" w swoich dziedzinach, ale nie wnikal, czym dokladnie sie zajmuja. Lecieli nad przepieknym, oswietlonym sloncem pasem wybrzeza, nad dolinami i wzgorzami, a w koncu nad gorami... W drugim helikopterze firmy Skytours lecial David Chung, dwoch oficerow SAS oraz Liz Merrick. Mlodym Australijczykom bardzo trudno bylo sie skoncentrowac w obecnosci Liz. I chociaz obaj mezczyzni zauwazyli, ze nie jest trudno rozmawiac z przyjaznie nastawiona brytyjska pieknoscia, to jednoczesnie wiedzieli, ze nalezy ona do Wydzialu E i zapewne cechuje sie czyms wiecej niz tylko fizycznym powabem. Tak wiec traktowali ja odpowiednio do swoich domyslow, z najwieksza uprzejmoscia. Liz leciala jako telepatka. Nie dlatego, ze jej talent byl czyms szczegolnym w odniesieniu do wampirow, ale dlatego ze gdyby Chung wysledzil smog umyslowy, to moglaby w tym miejscu zarzucic swoja parapsychiczna siec. Zanim jednak Trask pozwolil jej leciec, ostrzegl ja, ze jest to bardzo trudne zadanie. -Liz, lepiej zebys wiedziala, co cie moze spotkac. Ten Bruce Trennier i cala reszta to dziecinada w porownaniu z tym, czego mozna sie spodziewac po prawdziwym Lordzie Wampyrow! Pamietam, jak kiedys - wydaje sie, jakby to bylo przed wiekami - Harry Keogh ostrzegal Zek przed korzystaniem z jej talentu w poblizu Janosa Ferenczyego. Janos byl bardzo poteznym telepata, ale wedlug tego, co mowil Lardis, nawet do piet nie siegal Malinariemu! Moze sie okazac, ze natkniemy sie na Malinariego. Raczej nie bedzie to Szwart, tego jestesmy prawie pewni, tak wiec musi to byc albo Vavara, albo Malinari. Jesli jest to jednak ten drugi i jesli faktycznie jest lepszy od Janosa... Posluchaj, dwadziescia lat temu mialem przyjaciela, ktory nazywal sie Trevor Jordan. Byl telepata pracujacym dla Wydzialu E. Janos Ferenczy zauwazyl, ze Trevor go sledzi, i doslownie wszedl mu do glowy! A pozniej z odleglosci siedmiuset mil potrafil nawiedzic i zawladnac umyslem Jordana. I tylko po to, zeby nam pokazac, jaki jest w tym dobry, zmusil Jordana, zeby przylozyl sobie pistolet do ucha i nacisnal spust! To na tym polega... wampirza telepatia! Ten Nephram Malinari nie jest po prostu kolejnym telepata. W jego swiecie, w Krainie Gwiazd, uznano go za wybitnego w tej dziedzinie. Lardis opowiedzial nam sporo legend na jego temat, a ja mu ufam. Nawet gdyby to wszystko nie byla prawda, to... wiem, ze nigdy nie zapomne tego, co Zek mi pokazala tej nocy, gdy umierala. Ten wampirzy bekart probowal pasozytowac na jej umysle. Tak wiec blagam cie, Liz, badz ostrozna. Jestes... bardzo wyjatkowa. Stracilem juz zbyt wielu wyjatkowych ludzi. Musze byc pewny, ze w pelni doceniasz to niebezpieczenstwo. Nie chce, zebys do czegos przylgnela, a moze a moze zebys cos otrzymala, cos, czego bys nie chciala lub czego nie moglabys sie pozbyc. To bylo jakies trzy godziny temu, ale teraz... Slowa Traska wciaz rozbrzmiewaly w umysle Liz, kiedy pilot wysokim tonem oznajmil przez sluchawki: -Schodzimy do ladowania. Nastepny przystanek Gladstone. Wiec jesli nie macie nic przeciwko temu, powiem swojemu kolezce na ziemi, zeby wyjmowal piwo z lodowki i przygotowal cos do przekaszenia. Kiedy bedziecie odpoczywac, ja zatankuje i polecimy z powrotem. Troszke inna droga, nieco blizej wybrzeza i... -Nie - przerwala mu Liz. - Przepraszam, ale interesuja nas przede wszystkim gory. Najbardziej by nam odpowiadalo, gdyby pan pokazal nam w drodze powrotnej gory, ktorych jeszcze nie widzielismy. Przepraszam, jezeli sie za nadto narzucam. Pilot odwrocil sie, popatrzyl na twarze pasazerow, wzruszyl ramionami i powiedzial: -Prosze bardzo. Jestem tu po to, zeby spelniac panstwa zyczenia. Tak wiec mnie pasuje kazda trasa. Na te slowa Liz wyciagnela szyje w kierunku Chunga, chcac uzyskac potwierdzenie... ale zauwazyla, ze uwaga, a wlasciwie cala koncentracja lokalizatora, skupiona byla na czyms innym. Chung otworzyl usta i wpatrywal sie w jakis punkt na wschodzie. Trwalo to tylko chwile, po czym Chung zauwazyl spojrzenie Liz i jej niewypowiedziane pytanie. Ich oczy spotkaly sie i Chung poruszyl delikatnie glowa, lekko uniosl ramiona, po czym powiedzial: -Nie... nie wiem. Nie jestem pewien. Bylo bardzo slabe. Znizali lot, zblizajac sie do malego lotniska. Lokalizator pochylil sie do przodu i spytal pilota: -Co tam jest? Tam na wschodzie, morze? -Tak jest, bracie - odezwal sie cichy glos, ktory zdawal sie wibrowac w rytmie zmieniajacego sie brzmienia silnika. - Morze, troche skalistych wysepek i ciagnaca sie tysiac mil na polnoc wielka rafa koralowa. - Po czym sie rozesmial i rzekl: - Przepraszam, ale to jest poza naszym zasiegiem... Troche sie odswiezyli, wypili po szklance zimnego piwa, zjedli kanapke oraz pieczonego kurczaka i rozmawiali, czekajac, az pilot da znak do odlotu. Siedzieli w pomieszczeniu firmy Skytours, skad przez dzwiekoszczelne szyby dobrze bylo widac niewielkie lotnisko. Spozywajac posilek, widzieli kilka samolotow, ktore ladowaly i startowaly, i cieszyli sie z dzialania zawieszonego pod sufitem wentylatora, ktory krecac sie mieszal powietrze w pomieszczeniu. W koncu ciekawosc zaczela zwyciezac wsrod wojskowych i Liz zdawala sobie z tego sprawe. Wszyscy razem byli obecni na odprawie zarzadzonej przez Traska i wojskowi mieli podlegac czlonkom Wydzialu, choc rola Wydzialu E nie zostala dokladnie wyjasniona. Wojsko w ogole mialo trudnosci z zaakceptowaniem i zrozumieniem celu istnienia i sposobow dzialania wywiadu paranormalnego. W sumie to i tak nikt tego nie wymagal. Jednak teraz, w klimacie malej grupy osob, mlodzi zolnierze mieli mozliwosc dowiedziec sie czegos wiecej. Z drugiej strony zarowno Liz jak i Chung byli zobowiazani zachowac tajemnice, tak wiec nie mogli za wiele powiedziec. -Jestes uzdolniony parapsychicznie, co? - spytal Davida Chunga jeden z oficerow, szczuply, dobrze umiesniony, krotko ostrzyzony mezczyzna o rudych wlosach w wieku okolo trzydziestu lat. - Nie obraz sie, ale czy nie jest dziwne stosowanie tego, jak to nazywacie? Parapsychologii? Przeciw tym cholernym rzeczom, ktore zlikwidowalismy na pustyni. -Nie obrazam sie - odpowiedzial Chung. - Musicie jednak wiedziec, ze to ja znalazlem to cos na pustyni! I mam do czynienia z takimi "rzeczami" juz od ponad dwudziestu lat, na szczescie niezbyt czesto. Teraz jednak sytuacja sie zmienila i znowu trzeba bedzie podzialac, choc coraz blizej mi do emerytury. Oczywiscie zatrudniamy swieza krew, jak na przyklad obecna tutaj Liz. Ale potrzeba dlugich lat, zeby zdobyc doswiadczenie w tej branzy. Przy tego rodzaju pracy, z jaka tutaj mamy do czynienia, potrzeba roznych ekspertow. No i lubimy tez miec takze wsparcie silnych miesni. -Mowisz o nas? - padlo pytanie. Chung skinal glowa, usmiechnal sie, uniosl brew i rzekl: -Bez obrazy. -Jak to sie dzieje? Chodzi mi o to, w jaki sposob potrafisz wymyslic miejsce, gdzie sie znajduja te stwory. Czytasz im w myslach czy cos takiego? I chociaz byl grzeczny w stosunku do Chunga, Liz nie mogla powstrzymac sie od dostrzezenia jego sceptycyzmu. Przy okazji odczytala jeszcze cos: Nie oszukuj oszusta, panie Chinczyk. Stary rudzielec nie da sie tak latwo nabrac! Rudzielec: ksywka, ktorej od czasow szkolnych nikt nie uzywal w stosunku do niego i ktorej nie zaakceptowalby, gdyby ktos probowal tak do niego mowic. Tak wiec zanim jeszcze Chung zdolal odpowiedziec, Liz pomyslala sobie: Do diabla z zasadami. I odezwala sie: -Bez wzgledu na to, czy w to wierzysz, czy nie, moj przyjaciel, pan Chung, ktory od czterech pokolen jest Brytyjczykiem, mimo azjatyckiego pochodzenia, wcale ciebie, Rudzielcu, nie oszukuje! Mlody zolnierz poderwal sie na krzesle, instynktownie dotknal swoich krotko obcietych wlosow i jakajac sie spytal: -Chodzi o moje... wlosy? Ale Liz pokrecila glowa. -O twoje mysli - rzucila. - Nastepnym razem, Rudzielcu, kiedy bede szla przed toba, postaraj sie zapamietac, ze nie potrafie inaczej chodzic i patrz sie w inne miejsca... dobra? -O ja pierdole!!! - pomyslal zolnierz. -Dziekuje, obejdzie sie - powiedziala Liz. -O Jezu, naprawde bardzo przepraszam! - jeknal zolnierz. -W porzadku - rzekla Liz. - Moze powinnismy zmienic temat, co? Spokojnie, jestes bezpieczny. Obiecuje nie wtracac sie do twoich mysli. -O co tu chodzi? - spytal powaznie skonfudowany drugi z zolnierzy. -Nic szczegolnego - odpowiedziala Liz. - Po prostu odczytywalam mysli twojego przyjaciela i tyle. Twoje tez moge. -Czyzby? - drugi z oficerow byl starszy i rowniez cos mial "na mysli". -W helikopterze - zaczela Liz - tuz przed wyladowaniem zastanawiales sie, co sie dzieje z Davidem. Podobnie jak ja zauwazyles, ze patrzy daleko w morze. - Zobaczylas to? -Nie - rzekla Liz. - Uslyszalam twoje mysli. -Dajcie mi mape - Chung stwierdzil, ze Liz zanadto sie zagalopowala. - Tej okolicy, w jak najmniejszej skali. Bygraves rozlozyl mape na stole i Chung zaczal wodzic po niej palcem. Kiedy przypatrywal sie mapie, wyjasnil: -Jestem kims w rodzaju tropiciela. To nic wielkiego, rodzaj instynktu. Czasami potrafie wyczuc, gdzie sie znajduja te typy. W helikopterze mialem przeczucie, ze moga byc gdzies... tutaj! Dotknal mapy wskazujacym palcem w miejscu ich aktualnej lokalizacji i przeciagnal prosta linie na wschod z lekkim odchyleniem ku polnocy. -W tym kierunku mniej wiecej. I wiecie co? To nadal tam jest, tylko ze bardzo slabe... - Chung pokrecil glowa i zmruzyl oczy. - Mozemy zastosowac triangulacje. -O, teraz to rozumiem, powiedzial rudy. - Poprosze o mape. Wskazal lokalizacje: Sandy Cape na polnocnym skraju wyspy Fraser. -Pilot nie poleci na wschod, nad morze, zabierze mu to zbyt duzo paliwa i nie da rady poleciec z nami z powrotem do Brisbane. Ale mozemy go poprosic o to, zeby przelecial nad wyspa Fraser, ktora lezy na poludnie stad. W koncu sam proponowal przelot nad wybrzezem, prawda? -To dobrze! - powiedzial Chung. - Kiedy przelecimy nad polnocnym krancem wyspy, bede mogl... hm, zrobie, co do mnie nalezy. Rudzielec popatrzyl na Liz. -A ty co bedziesz robic? Czy tez nie zajmujesz sie takimi sprawami? Dopiero teraz Liz zauwazyla, jaka popelnila pomylke. Ale poniewaz bylo juz za pozno: -Jesli David cos wyczuje, to ja sprobuje cos podsluchac, korzystajac z jego namiaru -powiedziala. Ale poniewaz to dosc duza odleglosc, to nie mam pewnosci, czy sie to uda. -Czy twoj talent - Joe zwrocil sie do Chunga - naprawde naprowadzil naszych ludzi na to gniazdo na pustyni Gibsona? Z tego co pamietam, to nie bylo cie tam z nami i dopiero dzisiaj rano cie zobaczylem... -Bruce Trennier mial bardzo silna aure - odpowiedzial Chung. - Ale jako nowicjusz posrod tych stworow, choc byl juz porucznikiem, nie potrafil sie ukrywac. Razem z innymi ludzmi z Wydzialu E namierzylismy go z Londynu. Od tego czasu pozostale stwory maskuja sie, taki rodzaj umyslowego kamuflazu. Przybylem tutaj, zeby byc blizej tego wszystkiego. Moze kogos wlasnie namierzylismy. -Namierzyliscie Trenniera az z Londynu? - spytal Joe. Lokalizator skinal glowa i pomyslal: Jak gesty pas mgly w sloneczny dzien. Mgla, ktora jest przez chwile, a zaraz potem znika. Smog umyslowy. Jednak na glos powiedzial tylko: -Tak, namierzylismy. Wojskowi nie mieli juz wiecej pytan, spojrzeli po sobie i pokrecili glowami z podziwu... Godzine pozniej w drugim helikopterze Jake Cutter zaglebil sie w rozmyslaniach. Z pewnym smutkiem podziwial gorska scenerie. Lardis Lidesci pochylil sie w jego strone, stuknal go w lokiec i cos powiedzial. -Hmh? - mruknal Jake w odpowiedzi. Podobnie jak Lardis, jakis czas temu zdjal sluchawki. -Pytalem, co to jest - powtorzyl stary Lidesci, pokazujac przez okno cos po swojej stronie. -Dlaczego nie spytasz pilota? - burknal Jake. - Skad ja mam wiedziec, co to jest? - Ale jednoczesnie odpial pas, wstal, nachylil sie do Lardisa i popatrzyl przez okno po drugiej stronie maszyny. Przed Lardisem siedzial Ian Goodly. Wyczul poruszenie z tylu, odwrocil sie i zauwazyl, na co patrza tamci dwaj. Teraz wracali juz do Brisbane i przemierzali inne pasma gor niz na poczatku wycieczki. Tysiac stop pod nimi ogromna geologiczna zmarszczka w pasmie gor Macphersona pozostawila ciasne wklesniecie. Na zachodzie tego tworu geologicznego znajdowal sie obly plaskowyz o wymiarach dwa i pol na cztery akry. Zewszad otaczaly go szczyty gor. Na wzniesieniu, na wysokosci prawie trzystu stop, ktos zbudowal cos w rodzaju miasteczka. Wlasciwie nie bylo to miasteczko, ale kompleks skladajacy sie z ogrodow, basenow, fontann, kortow tenisowych, terenow do gry w pilke, na stoku bylo nawet miejsce do jezdzenia na nartach. W samym srodku znajdowal sie okragly ogrod, ktory otaczal wielka, srebrna, obla budowle z oknami na trzech poziomach i niewielka kopula na szczycie. Ogrod z kolei otaczaly koncentryczne kregi niewielkich pawilonow mieszkalnych. Lardis prawie zapomnial jezyka w gebie. Dla niego bylo to zbyt niesamowite. Ale Jake powiedzial: -Powinienes zobaczyc Las Vegas! - Ale jednoczesnie sam sobie zadawal pytania: -Osrodek wczasowy? fantastyczny kompleks hotelowy dla bogatych i pieknych ludzi? A moze... -Zamczysko! - westchnal Lardis. - Czyz to nie piekne zamczysko? O ile nie liczyc oczywiscie slonca. Prekognita wciaz mial zalozone sluchawki i rozmawial z pilotem. Zakryl dlonia mikrofon i powiedzial: -Xanadu, a to w srodku to Kopula Rozkoszy Kubla Kahna! Zalozcie sobie sluchawki. Pilot moze wam cos opowiedziec. Jake i Lardis poslusznie sluchali opowiesci pilota. -...Byly tam jakies prywatne domy, dlatego zbudowano droge do gory. Ale po pozarze jakis bogacz wykupil caly teren i zbudowal to, co widzicie. Powiada sie, ze to filantrop. Ale moim zdaniem to tylko ucieczka przed podatkami. Te wszystkie tluste bogacze tak samo sie zachowuja. Nazywa sie to Xanadu. A ta kopula to kasyno, wszystkie trzy pietra. -A pozar? - spytal Goodly. - Masz na mysli wielki pozar Brisbane? -Nie, to nie ten sam pozar - odparl pilot. - To bylo jeszcze w 1997 roku. Tu byly takie drewniane chatki, domki letniskowe, rozumiecie, i pozar zaczal sie od jednego z nich. -Czy mozesz poleciec nizej? - Prekognita byl wyraznie zainteresowany obiektem. -Czyzby szef chcial pomachac do panienek przy basenach? - zazartowal pilot, zataczajac jednoczesnie krag obnizajacy lot. -Cos w tym sensie - odparl Goodly. Faktycznie byly tam panienki, a takze opaleni na brazowo faceci. Byly tam trzy baseny umiejscowione w takiej samej odleglosci od srodkowej kopuly. Dookola basenow rozlozone byly krzeselka i lezaki. Kiedy helikopter obnizyl lot, faktycznie widac bylo dziewczyny zasloniete okularami slonecznymi i patrzace w niebo, na swych podniebnych "wielbicieli". -Wystarczajaco nisko - mruknal nerwowo Lardis. - Zaraz bede plywac! Z kolei major zauwazyl: -Mozliwe, ze sciagniemy na siebie zbyt duzo uwagi. - Mial zalozone sluchawki i pilot uslyszal go. -A coz to za problem? - spytal. - Obawiacie sie, ze sie poskarza ci, co zarzadzaja tym miejscem? Nie! To dobra bezplatna reklama. Czesto tutaj przylatujemy. Turysci, ktorych na to stac, poswiecaja kilka dni na to, zeby sie tutaj zrelaksowac. Tylko jak tu sie mozna zrelaksowac, jesli sie ma krew zamiast wody! Tuz po tej wypowiedzi prekognita stwierdzil: -Wystarczy. Lepiej sie stad zabierajmy. - W jego glosie zabrzmiala taka nutka, ktora kazala Jake'owi uwaznie popatrzec na Goodly'ego. Zobaczyl, ze twarz mu nagle spowazniala, palce zas wpily mu sie w podlokietniki... CZESC CZWARTA: Pieklo I Wampiry Tego samego wieczora Trask wezwal wszystkich do pomieszczenia dowodzenia, chcac jak najszybciej dowiedziec sie czegos z tego, co odkryto w ciagu dnia. Wiedzial, ze poszukiwania zakonczyly sie czesciowym sukcesem, ze odnaleziono cos niezwyklego.Kiedy wszyscy zajeli juz miejsca, David Chung opisal swoj chwilowy kontakt podczas ladowania w Gladstone, po czym przeszedl do omawiania sposobu triangulacji. -Jezeli wezmiemy Gladstone za srodek tarczy zegara - powiedzial lokalizator - to pierwszy odczyt umiejscowi duza wskazowke na trzynastej minucie po pelnej godzinie, troszke na polnoc od kierunku wschodniego. Drugi odczyt nad Sandy Cape umiejscowilby wskazowke na dwanascie i pol minuty przed pelna godzina, czyli w kierunku polnocnego zachodu. Chung stal przed podswietlona mapa i palcami wskazywal wspolrzedne. Nastepnie przedluzyl obie linie proste, ktore przeciely sie na morzu, okolo szescdziesieciu mil od brzegu. -Linie wskazuja na to miejsce - powiedzial i wzruszyl ramionami. - A w takim miejscu raczej nie spodziewalbym sie znalezc wampira czy wampirow. Miejsce posrodku oceanu, wokol masa wody i naprawde ogromne naslonecznienie! -Ale masz odczyt - powiedzial Trask. - Odebrales smog umyslowy. W jaki sposob to wytlumaczyc? Lokalizator spojrzal na niego, zmarszczyl brwi i powiedzial: -Wytlumaczyc? Gdyby nie Liz, to prawdopodobnie bym to zignorowal! Cos zupelnie nieznacznego jak... lekki bol glowy. Mapa wskazuje, ze to niemozliwe. Co by tam robily wampiry? Wiemy tez, ze w przeszlosci odbieralismy podobne sygnaly od osob o paranormalnych uzdolnieniach, ktorzy nie nalezeli do Wydzialu E! -Przypominam sobie, ze kiedys Jianni Lazarides dysponowal statkiem "Lazarus", ktorym plywal po Morzu Srodziemnym. Naprawde nazywal sie Janos Ferenczy! Byl jednym z najgorszych Wampyrow. Tak wiec nie nalezy eliminowac jakiegos miejsca tylko dlatego, ze jest tam duzo slonca. Nastepnie Trask zwrocil sie do Liz: -David twierdzi, ze byc moze tam nic nie ma. Jednak powiedzial, ze ty masz inne zdanie. Co o tym sadzisz? Liz nieco przestraszona rozejrzala sie dookola, przygryzla warge i powiedziala: -Ben, czy uwazasz, ze to dobry moment, aby polegac na moim talencie? Chodzi mi o to, ze przy tym zasiegu, tak daleko... moglam sie pomylic. Nie jestem pewna... -Nie, nie, nie! - przerwal jej Trask, gwaltownie gestykulujac. - Po prostu powiedz, co do ciebie dotarlo, a my sie zastanowimy, co dalej z tym zrobic. To nie jest nasz pierwszy raz, Liz. I nie robimy tez miedzy soba zawodow, polegajacych na tym, kto pierwszy znajdzie to cholerstwo! Jednak nikt nie musi sie wstydzic z powodu pomylki. Jednak nawet cos najmniejszego jest lepsze niz nic. Tak wiec kazde spostrzezenie jest warte uwagi. Poczatkowo Liz, Chung i Trask stali, a reszta zebranych siedziala, ale teraz Liz usiadla, chcac przemyslec to, co powiedzial Trask. Wrocila mysla, zastanawiajac sie nad tym, czego wlasciwie doswiadczala, kiedy lokalizator po raz wtory namierzal cos w czasie, gdy helikopter krazyl nad Sandy Cape. Twarz Chunga pobladla, nozdrza mu sie zwezyly, oczy przybraly wyraz skupienia, kiedy wpatrywal sie w kierunku polnocno-zachodnim, kierujac spojrzenie ku linii horyzontu. Nastepnie jego oczy zrobily sie puste, zaszklone, umysl zas... umysl zniknal! Nie tyle umysl, ile wyslana do przodu mysl. Liz Merrick, ktora byla czescia tej mysli, telepatycznie wspoldoswiadczala poczucia naglej pustki... albo tego, co powinno byc pustka. Ale cos tam bylo - bardzo subtelnego i minimalnego... cos jak emocja. Jak cos duchowego lub jak brak ducha. To bylo przeszywajaco zimne, to cos, wedrowalo lodowatymi stopami po jej kregoslupie. I juz wiedziala, jak sie to nazywa. -No wiec? - Trask pochylil sie w jej kierunku. -Strach! - wyrzucila z siebie Liz. - Poczulam strach! Jej wyraz twarzy, jej wielkie zielone oczy szeroko otwarte w naglym przeblysku zrozumienia, kiedy patrzyly na to... Trask cofnal sie o krok. -Balas sie? -Nie, nie ja - Liz zaprzeczyla ruchem glowy. - On, oni - kimkolwiek byli - oni sie bali. To bylo to, Ben. Przerazenie ich dreczylo, strach zzeral im serca. -Im? -Jestem pewna, ze na pewno wiecej niz jednej osobie. -Przed chwila nie bylas pewna, a teraz masz pewnosc? Pokrecila glowa, odpowiadajac: -Po prostu nie chcialam przyznac przed soba, ze moze byc tyle beznadziei, takiej czarnej rozpaczy. Mysle, ze to ta pustka, na ktora natknelam sie, idac sladem namiarow Davida. Sadzilam tez, ze to ja sie balam, ale... -Tak? -Wiem, ze ja nigdy nie balam sie w taki sposob, ze nigdy nie stracilam wszelkiej nadziei i wiary. -Chyba ze przemieniono by cie w wampira - zauwazyl Trask. -Nie wiem... Moglabym sobie to wyobrazic. -A moze byl to lek zwiazany z wykryciem? - Trask probowal podejsc do zagadnienia od innej strony. - Ktos zauwazyl obecnosc Davida i zareagowal na to? -Nie - Liz zaprzeczyla ruchem glowy. - Nie sadze. To byla po prostu, a moze nie tak po prostu, aura wszechogarniajacego zagubienia. -To dobrze - mruknal Trask. - Dobrze z obu powodow. Po pierwsze dlatego, ze twoja obecnosc nie zostala odkryta, a po drugie dlatego, ze ktokolwiek to byl, nie bal sie ciebie. Te istoty baly sie i sadze, ze potrafimy sie domyslic, czego sie baly. Spojrzal na Liz, nastepnie popatrzyl po twarzach obecnych osob i zatrzymal wzrok na Lardisie Lidescim. - Niewolnicy - powiedzial Lardis. - To byli niewolnicy i to niedawno przemienieni. Niewolnicy, ktorzy nie posiadaja dostatecznego kontaktu ze swoim panem, ale ktory moze jednak byc w ich poblizu. Jak najbardziej maja powody, zeby sie go bac! -Kolejne gniazdo - przytaknal Trask. - Czemu nie? To calkiem mozliwe. - Na chwile jednak zachmurzyl sie. - Ale zeby na srodku morza? -No wlasnie - zauwazyl Chung. -Mapy - powiedzial Trask, zwracajac sie do Jimmy'ego Harveya, ktory siedzial przy klawiaturze komputera. - Jimmy, zobacz, czy sa w komputerze mapy w mniejszej skali, i daj jak najmniejsza skale na ekran. -Juz nad tym pracuje - powiedzial Jimmy. - Juz prawie zrobione. Ekran na scianie zaswiecil sie na niebiesko, ale nie calkowicie. W miejscu, ktore najbardziej ich interesowalo, widac bylo zarysy rafy oraz wyspy i wysepki. Podpisane byly jako wyspa Heron oraz grupy wysp Bunker i Capricorn. Grupa wysp Capricorn nosila swoja nazwe z powodu bliskosci zwrotnika koziorozca. Trask bardzo cicho stwierdzil: -A wiec to nie musi byc statek. David Chung mogl tylko pokrecic glowa, dodajac: -Co za glupcem jest ten, kto nie ufa swoim talentom, swoim boskim darom. Trask gotow byl temu zaprzeczyc, ale uprzedzil go Ian Goodly, ktory rzekl: -Wcale nie. Kiedy korzystamy z naszych talentow, to dzialamy wbrew naturze. Nawet my zauwazamy, ze to, co robimy, nie jest takie zwyczajne. Nie ma sie zatem co dziwic, ze czasem jestesmy sceptyczni co do rezultatow naszej pracy. Czasem takze przestajemy wierzyc w znaczenie naszych odkryc. -Masz racje Ian - powiedzial Trask. - Wlasnie mialem powiedziec to samo. Zostawmy to na razie. Co sie dzialo w drugim helikopterze? - Trask zwrocil sie z tym pytaniem do Goodly'ego. Prekognita wstal i wskazal na lezacy na stole folder z mapka turystyczna. -Wzialem to z ladowiska Skytours - powiedzial. - Rozdaja to turystom. Broszurka opisuje cuda, jakie na nich czekaja w osrodku Xanadu. Ale to nie wszystko, co zabralem ze soba. Bylo tam - a moze powinienem powiedziec: moglo byc - cos jeszcze. Siedzacy na stole Jake przypomnial sobie, dziwny wyraz twarzy prekognity, jego kurczowe sciskanie fotela, zaraz po tym, jak obnizyli lot, chcac lepiej przyjrzec sie osrodkowi. Teraz Goodly mial dokladnie ten sam napiety wyraz twarzy. -Chodzi o to - kontynuowal Goodly - ze mam dokladnie taki sam problem jak David. Miejsce jest bardzo mocno naslonecznione. Nie wyobrazam sobie, jak poszukiwane przez nas stwory mogly przezyc w takiej okolicy... - Kiedy zobaczyl wyraz twarzy Traska, podniosl w uspokajajacym gescie reke i natychmiast dodal: - Dobrze, juz dobrze, nie bede sie nad tym zastanawiac. Ale sa pewne komplikacje... Po pierwsze: kiedy obnizalismy lot, chcac lepiej obejrzec to miejsce, pilot opowiedzial nam o pozarze, ktory mial miejsce podczas poprzedniego El Nino w 1997 roku. Jego opis byl bardzo wyrazisty i wynikalo z niego, ze wszystko sie tam palilo jak sterta suchego siana... i dla mnie to bylo bardzo podobne. Kiedy tu przyjechalismy, to slyszalem duzo opowiesci o wielkim pozarze Brisbane, o tym potwornym zarze i... -Widziales ogien? - przerwal mu Trask. -Tak - przyznal Goodly. - Ale nie widzialem jego przyczyny i nie moglbym powiedziec, kiedy to sie stalo. Chodzi mi o to, ze moglo to byc skojarzenie zwiazane z tym, co opowiadal pilot. Na przyklad kiedy ktos ci mowi "pamietasz to?", to od razu masz przed oczami obraz tej rzeczy czy zdarzenia. Mozliwe, ze opowiesc pilota obudzila we mnie takie obrazy. I to trwalo zaledwie przez mgnienie oka. Dym, skaczace plomienie... wybuchy zoltego ognia celujace w nocne niebo i wiszacy nad wszystkim ksiezyc w pelni... i ktos krzyczacy: "Do mnie, do mnie!". Trask sluchal go i najwyrazniej byl zadziwiony, tak jakby nagle odkryl cos, co powinno byc od dawna oczywiste. -Od jak dawna sie znamy? Czasami mysle, ze znam cie od wiekow. Ale nigdy nie pomyslalem o tym, zeby spytac sie, czy cos widziales w przeszlosci. Prekognita uniosl brwi i odparl: -Przeszlosc pamietam tak jak kazdy. Od innych roznie sie tylko tym, ze czasem pamietam takze przyszlosc. Nad tym musimy sie zastanowic. Nad przyszloscia, Ben. I obaj wiemy, jak bardzo moze byc zwodnicza, a moze to moj talent jest taki? Nigdy tego nie wiedzialem. -W porzadku - stwierdzil Trask. - Zatem nie wiesz, czy byla to przeszlosc, czy przyszlosc. To jeden z tych przypadkow, w ktorych twoj talent wprowadza niepewnosc. Przynajmniej mamy jakas wskazowke. -Czyzby? - zdziwil sie Goodly. -Powiedziales, ze Xanadu zapalilo sie noca i... -Nie Xanadu - przerwal mu Goodly - po prostu bungalowy na wyzynie, gdzie stoi teraz Xanadu. -Dobra - Trask pomachal rekami. - Ale mowiles tez, ze byla pelnia? -Tak. -No wiec... to jest wlasnie ta wskazowka! - odwrocil sie do Harveya, ktory siedzial przy klawiaturze komputera. - Jimmy, mozesz wejsc do miejscowej biblioteki i dowiedziec sie czegos na ten temat? Harvey popatrzyl na niego i usmiechnal sie. Ale zanim zdazyl cokolwiek powiedziec, Trask uprzedzil go: -Wiem, nie mow. Wyprzedziles mnie. Gazety? O pozarze z 1997 roku? Harvey skinal glowa w strone ekranu na scianie. -Prosze bardzo. W kazdej chwili na ekranie! Duchy i gadzety! - pomyslal Jake w chwili, gdy naglowki gazet zaczely pojawiac sie na ekranie. Harvey powiekszyl literki. W reportazu opisano wszystko ze szczegolami oraz miejscem i data zdarzenia. -Dobrze - rzekl Trask. - Czy teraz mozesz zestawic te daty z fazami ksiezyca? Zajelo to troche czasu, ale juz po chwili Trask oparl sie o krzeslo i stwierdzil: -Niech to szlag! Tego sie najbardziej obawialem. Pieprzona pelnia ksiezyca! - Po czym zwrocil sie do prekognity: - A zatem mozliwe, ze potrafisz widziec przeszlosc, a nie tylko ja pamietac... -Niekoniecznie - powiedzial Jake. Odezwal sie po raz pierwszy i wszyscy na niego spojrzeli. - Czy nie powinnismy pojsc krok dalej? Tak jak zrobilismy to w wypadku Davida Chunga? Slyszalem o synchronicznosciach, zbiegach okolicznosci i tak dalej. Moze w tym wypadku mamy do czynienia wlasnie z czyms podobnym? Chodzi mi o to, ze pelnia w 1997 roku wcale nie oznacza, ze Ian nie widzial przyszlosci w Xanadu. Czyzby juz nigdy nie mialo byc pelni? Osobiscie zastanawiam sie nad tym, kiedy bedzie najblizsza pelnia. Trask zmarszczyl brwi, zatrzymal wzrok na Jake'u, a potem odwrocil sie do Jimmy'ego Harveya. -Sprawdz, kiedy. Juz po chwili na ekranie pojawila sie odpowiedz. -Za trzy dni - powiedzial Trask zachrypnietym glosem. -To jeszcze nie oznacza tego, o czym myslimy - zauwazyl Goodly. - Nie wiadomo, czy to my wywolamy ogien, czy bedzie to sprawka naszego starego przyjaciela El Nino. -Lokalizator tez zakladal, ze wampiry nie moga zyc gdzies na oceanie. -Tu chodzi o cos innego - zauwazyl Goodly. - Nie rozumiesz, na czym polega przyszlosc. Ja tez tego nie rozumiem! Dla nas wazniejsze jest, w jaki sposob cos sie stanie, niz co dokladnie sie stanie. Jestesmy pewni tylko tego, ze jesli juz cos zostalo przewidziane, to na pewno sie wydarzy. -A co z tym glosem, ktory krzyczal "Do mnie! Do mnie!"? Rozpoznales go? - zapytal Trask. -Nie - odparl Goodly. - Byl zbyt duzy huk plomieni i trzaskajacego szkla. -Szkla? - zauwazyl Jake. - Mowiles o tym wczesniej? -Nie, dopiero teraz sobie przypomnialem! - powiedzial prekognita. -Ta kopula na samym szczycie byla w calosci ze szkla - powiedzial Jake. Trask przegladal kolorowa broszure Xanadu. -Sadzisz, ze kasyno sie spali? - spytal. -To tylko domysly. - Goodly wzruszyl ramionami. - Nie pytaj mnie, co o tym mysle. Dalej nie mam pewnosci, czy pozar mial miejsce w przeszlosci, czy wydarzy sie w przyszlosci. I naprawde bardzo watpie w to, ze w tym miejscu moglby zyc jakikolwiek wampir! -Ja jednak sadze, ze to jest mozliwe - powiedzial Jake, Patrzac, jak Harvey poszukuje Xanadu i w koncu rzuca mape tej okolicy na duzy ekran. Podobnie jak przed chwila Jake znowu stal sie centrum zainteresowania. -Lardis powiedzial cos takiego, co dalo mi do myslenia - dodal wyjasniajaco. -Co takiego? - Lardis wygladal na zaskoczonego. -Kiedy mowiles, ze byloby to doskonale miejsce na zamczysko, oczywiscie pomijajac slonce. -To prawda, powiedzialem cos takiego. - Lardis wygladal na zaskoczonego. -Spojrzcie na mape - rzekl Jake. - Plaskowyz jest otoczony wysokimi gorami. Usytuowanie jest takie, ze niewatpliwie od 9:30 rano do 16:30 jest tam spore naslonecznie, ale pozniej wszystko jest w cieniu. W nocy musi byc tam calkowita ciemnosc, nie liczac oswietlenia elektrycznego. -Sztuczne swiatlo im nie szkodzi - odezwal sie Trask. - Taki Szwart tego nie lubi, ale zabic go nie zabije. Tylko naturalne swiatlo pochodzace ze slonca moze je wykonczyc. -Nie tylko - warknal Lardis. - Mieszkaniec, Harry z Krainy Piekiel, wykorzystal sztuczne swiatlo w formie ultra... jak to bylo, ultrafioletu, gdy walczyl z Wampyrami w swoim Ogrodzie w gorach, na zachodzie Krainy Gwiazd. -To tez rodzaj swiatla slonecznego - zauwazyl Trask. - Niewatpliwie sztucznego, ale swiatlo bylo sloneczne. - Po czym zwrocil sie do Jake'a: - Mozesz miec racje. Faktycznie przez jakies szesnascie godzin slonce nie bedzie tam swiecic. Jednak kiedy swieci, to bardzo intensywnie. -Ale one spia w ciagu dnia, prawda? - zapytal Jake. -W Krainie Gwiazd - odpowiedzial mu Lardis. - Kiedy slonce wynurza sie spoza gor, Lordowie i Ladies udaja sie zazwyczaj do polnocnych apartamentow. I faktycznie spia, szczelnie zaslaniajac okna! Jesli jednak zdarzy sie, ze dzien zaskoczy ich w Krainie Slonca, to wynajduja jakies jaskinie albo nory w ziemi i czekaja az do zmierzchu. Jake pokiwal glowa i rzekl, kierujac slowa do Traska: -Myslisz, ze w Xanadu nie ma "nor w ziemi"? Ta broszurka wszystko mowi. Wyszukane fontanny, baseny plywackie, sauny, sale gimnastyczne, napowietrzna kolej jednoszynowa. Myslicie, ze wszystko znajduje sie nad ziemia? Bynajmniej. Taki kompleks jest jak gora lodowa - widac tylko wierzcholek. Pamietajcie o piwnicach, przewodach, rurach, tunelach, zbiornikach, systemach podgrzewania wody i klimatyzacji, przechowalniach i chlodniach - to wszystko znajduje sie w podziemiach, a raczej na powierzchni ziemi, poniewaz caly osrodek zostal zbudowany jeden poziom ponad instalacjami. To dlatego to miejsce wyglada tak czysto i dziewiczo... Trask zamrugal, pokrecil glowa i rzekl: - Wiesz, ze bylbym gotow ci uwierzyc? Stwor, ktorego szukamy, faktycznie moze byc w Xanadu albo pod nim! - podniosl folder reklamowy. - Takie miejsce budzi najmniejsze podejrzenia! Musimy oczyscic teren i wszystko przygotowac. - Oczyscic teren? - zdziwila sie Liz. -Na pustyni Gibsona mielismy zupelnie inny charakter pracy. W Xanadu jest inaczej: musimy wymyslic, jak sie pozbyc wszystkich ludzi z osrodka, bez wzbudzania podejrzen... Przypuszczam, ze na wszystkie przygotowania zostalo nam nie wiecej niz trzy dni. Bardzo wam dziekuje, szczegolnie wam: Ian, David, Liz i Jake. Pomimo poczatkowych watpliwosci spisaliscie sie znakomicie. Chce, zebyscie jutro jeszcze raz polecieli w te same miejsca helikopterami Skytours. - Nastepnie spojrzal na technikow: Harveya i Paula Andersona. - Nasze talenty moga niezle sie nam przysluzyc, ale bylyby malo skuteczne bez waszych gadzetow i wsparcia technicznego. Wam tez bardzo dziekuje, dobra robota. Pomyslcie o przyszlosci. Jimmy, znajdz jakies plany tego Xanadu razem z podziemiami i tak dalej. Ian, zrob raport z tego zebrania. Paul, dzis juz za pozno, ale jutro z samego rana chce miec kontakt z biurem premiera Blackmore'a, potrzeba bedzie troche zezwolen na nasze dzialania. Wychodzac obdarzyl wszystkich jednym ze swoich rzadkich usmiechow i powiedzial na koniec: -Mysle, ze to jest to. Teraz musze pogadac z naszymi australijskimi przyjaciolmi. Zobaczymy sie rano... Nastepnego dnia rano podzielili sie na dwie grupy. Lardis, Jake i Liz ruszyli wspolnie na polnoc (Trask nie chcial, zeby Liz przebywala w poblizu Xanadu), a Goodly z Chungiem polecieli na poludnie, majac nadzieje, ze beda sie uzupelniac swoimi talentami. Wycieczki odbyly sie niemal bez zadnych znaczacych zdarzen. Prekognita nie mial zadnych wgladow, tylko frustrujaca pustke - przynajmniej jesli chodzi o przyszlosc -natomiast lokalizator nie smial zblizac sie zanadto do Xanadu, obawiajac sie, zeby jego ktos nie zlokalizowal! Tak czy owak planowali rowniez sprawdzic inne obszary w gorach i tym miedzy innymi sie zajeli. Trask z kolei spedzil owocny dzien i z niecierpliwoscia czekal na swoich ludzi, aby im wszystko opowiedziec. -Wyspa na w grupie wysp Capricorn jest naszym drugorzednym celem. Nazwalem to wyspa, ale naprawde jest to tylko skala czy tez rafa koralowa. Rosnie tam kilka drzew, troche innej roslinnosci, naprawde niewiele. Kiedys byla tam placowka parku narodowego, ale kilka lat temu przeniesli ja na wyspe Heron, czterdziesci mil od tego miejsca. Teraz znajduje sie tam tylko rafa, plytka laguna, prywatna willa nad brzegiem morza i jak przypuszczamy, nasi wrogowie. Pragne podkreslic, ze jest to przeciwnik o mniejszym stopniu zagrozenia, co oznacza, ze nie sprawia wiecej klopotu, niz mielismy do czynienia na pustyni Gibsona. Musze jednak wam przypomniec, ze sa to wampiry lub wkrotce stana sie nimi. Podejrzewamy, ze zyje tam piec lub szesc osobnikow. O szesc za duzo. Szesciu zolnierzy, Lardis Lidesci i Jake Cutter powinni dac im rade. Zolnierze otrzymaja rozkazy od dowodztwa, ale musicie takze wypelniac scisle wszystkie polecenia Lardisa odnosnie... obchodzenia sie ze wszystkim, co spotkacie na wyspie. Lardis jest najwiekszym autorytetem, jezeli chodzi o postepowanie z wampirami. Czego mozecie sie spodziewac na miejscu? Wlascicielem willi jest mezczyzna w wieku piecdziesieciu osmiu lat. Wyglada na drobiazg, ale pamietajcie, ze wkrotce bedzie wampirem i ma sile czterech lub pieciu ludzi! Procz niego jest tam jeszcze jego zamezna corka i syn, prawdopodobnie w towarzystwie przyjaciolki. Najgorszy z nich bedzie czwarty mezczyzna, niebedacy ich krewnym, ktory prawdopodobnie ich pilnuje. Bedzie o wiele bardziej niebezpieczny. Niektorzy albo nawet wszyscy beda wygladac i zachowywac sie calkowicie normalnie. Moze troche niepewnie. Jesli jednak zgubilibyscie sie tam i doplyneli lodzia, to pewnie by wam pomogli, a nawet wezwali straz przybrzezna na pomoc. Wynika to z tego, ze chca wygladac normalnie i nie odwaza sie ujawnic jako wampiry, przynajmniej do czasu, kiedy ich pan lub pani nie da im innych rozkazow. Jesli zalozymy, ze ich panem jest "on", to sprobujmy zgadnac, po co mu sa te wampiry. Przypuszczam, ze wyspa to dziupla, miejsce, gdzie wampirzy Lord moze sie ukryc, gdyby musial opuscic swoje zamczysko. Bedzie to zapewne wygladac rownie niewinnie, jak stacja benzynowa przy starej kopalni na pustyni Gibsona. Musicie zaplanowac atak w taki sam sposob i zastosowac te same sposoby oraz srodki. Raczej bedzie to atak z powietrza. Zadanie brzmi: odnalezc i zlikwidowac mozliwie jak najszybciej i jak najciszej. To tyle na razie, jezeli chodzi o nasz cel drugoplanowy. Chcialem przy okazji przypomniec: nie bierzemy jencow... Naszym glowny celem jest Xanadu, tak zwany osrodek zdrowia i przyjemnosci w gorach Macphersona. W pewnym sensie jest to osrodek, tylko ze w jego srodku przebywa i rzadzi nim jakis obrzydliwiec. Tutaj mamy do czynienia z kolejnym problemem: nie mamy pojecia, ilu ludzi zostalo zwampiryzowanych. Jedyne, czego jestesmy pewni, to fakt, ze beda bronic swojego pana wszystkim, co im zostalo, z ich marnego zycia. I jeszcze jedno. Kiedy Wampyry przybyly do naszego swiata, zabraly ze soba niewolnikow lub porucznikow. Taki porucznik, ktory awansowal jeszcze w Krainie Gwiazd, jest bardzo niebezpieczna kreatura. O wiele gorsza od naszego starego przyjaciela Bruce'a Trenniera. Wszyscy wiecie, kim on byl i co potrafil. Chcialem wiec przypomniec, ze mozemy sie spodziewac rowniez czegos takiego. Na duzym ekranie pokazala sie teraz mapa Xanadu. Trask wskazal na nia i powiedzial: -To jest Xanadu. Wiecie, gdzie to jest, bo przelatywaliscie nad nim helikopterem. Samo miejsce jest jak drogowskaz! Osrodek piekna, zdrowia i rozkoszy. Doskonala przykrywka. To przysporzy nam dodatkowych trudnosci w walce z tymi stworami. Tym razem pan wampirow bedzie sie chowac w tlumie! Kolejna sprawa: znalezc sposob na ewakuacje ludzi - mam na mysli normalnych ludzi - przed noca w poniedzialek. To tyle, panowie. Prosze opracowac plan rozmieszczenia ludzi i sprzetu. Dobra wiadomosc to fakt, ze ludzie nie beda miec czasu na rozmyslania i nudy w oczekiwaniu na akcje. Wlasciwie jak tylko nadjada, to od razu pojda do boju. A tego mozemy byc pewni, bo to zostalo przewidziane. Dowodcy oddzialow wojskowych opuscili pomieszczenie i Trask zostal z ludzmi z Wydzialu E. -Jak zauwazyliscie, mielismy z technikami pracowity dzien. Mam nadzieje, ze owocny. Dal znak Jimmy'emu Harveyowi i wielki ekran ponownie wyswietlil grupe wysepek. Trask kontynuowal: -Wyspa z grupy Capricorn, to skala na tyle niewielka, ze nawet nie ma nazwy. Nalezy do bogatego filantropa Jethra Manchestera. Piec lat temu w uznaniu za zaslugi oraz pomoc finansowa Park Narodowy Wielkiej Rafy Koralowej ofiarowal mu te wyspe. Jest jej wylacznym wlascicielem. Trask przerwal i spojrzal na Harveya, ktory stukal w klawiature. Wielki ekran podzielil sie po polowie pomiedzy wyspami a plaskowyzem w pasmie Macphersona. Trask spojrzal na ekran i skinal glowa. -Kto wie, co chce powiedziec? -Jest takze wlascicielem Xanadu? - powiedziala Liz. Trask spojrzal na nia. -Byl - wyjasnil. - Obecnie posiada wspolnika. Dziewiec miesiecy temu Manchester podpisal umowe i przekazal piecdziesiat procent majatku Xanadu Arystotelesowi Milanowi, "armatorowi" o mieszanym pochodzeniu greckim i wloskim. Byc moze mielismy przypuszczac, ze jego nazwisko ma zwiazek z miastem z ktorego pochodzi. Ja jednak tak nie uwazam. Zbieznosc jest zbyt wielka, nie mowiac o calej reszcie. Po pierwsze: w zadnych rejestrach nie figuruje nazwisko Milana jako wlasciciela chocby jednego statku! Jak z tego wynika, facet nie jest zadnym potentatem. Z drugiej strony taka nazwa dosc dobrze pasuje do tego rodzaju typow... -Tu nie chodzi o Milana, ale o Malina - wtracil sie Jake. - Zamiast zastosowac koncowke "ari", ktora oznacza syna, wykorzystal ja jako przedrostek, co oznacza pierwszy, najwazniejszy, najwiekszy. Tak wiec Arystoteles Milan nalezy czytac jak Malin-ari. -Wlasnie - powiedzial Trask. A jak Malinari nawiazal kontakty z Jethrem Manchesterem? W tym miejscu pojawia sie kolejne nazwisko: Martin Trennier, brat Bruce'a Trenniera, biolog morski, zatrudniony w parku narodowym Wielkiej Rafy, do chwili, gdy nasz filantrop i milosnik podmorskich glebin Manchester nie zaproponowal mu o wiele wyzszej pensji. Stalo sie to mniej wiecej w tym samym czasie, gdy rodzina Manchestera zamieszkala na wyspie, nie kontaktujac sie za bardzo ze swiatem. Kiedy Malinari zwampiryzowal Bruce'a Trenniera w rumunskim Schronieniu, ten wiedzial o wszystkim i przekazal wiedze swemu Lordowi. To z kolei stawia kolejne pytanie, ktore martwi wszystkich: czego jeszcze Malinari dowiedzial sie podczas tej potwornej nocy? Traskowi poszarzala twarz i wszyscy wiedzieli dlaczego; nie chodzilo o Zek - ona odeszla - ale chodzilo o wszystkich pozostalych. Zek Foener wiedziala wszystko o Wydziale E i o sposobie jego funkcjonowania. A Malinari? Ian Goodly postanowil zmienic temat: -A co sie stanie, jesli sie mylimy i to wszystko jest przypadkiem? -Cos za duzo tych przypadkow - odparl Trask. - Ale, jesli...? Trask przerzucil zrobione wczesniej notatki i rzekl: -Dobra, jest jeszcze jedna sprawa. Kopula Rozkoszy. Kasyno w Xanadu ma na szczycie mniejsza kopule. Jest umieszczona na samym szczycie i obraca sie tak jak niektore restauracje na szczytach wiez. Ale w ciagu ostatnich dziewieciu miesiecy Mr Milan kazal zamalowac na czarno polowe okien zarowno od wewnatrz, jak i na zewnatrz. No i ruch kopuly byl kiedys tak zaprojektowany, zeby odzwierciedlal ruch slonca i sledzil je panelami slonecznymi. Wyglada na to, ze nasz pan Milan ma awersje do silnego swiatla slonecznego... Przerwal i spojrzal na Goodly'ego. Prekognita nie mowil nic, jednak jego "zastrzezenia" ani troche nie zwiodly Traska. Pytanie Goodly'ego bylo w pewnym sensie klamstwem, majacym na celu odciagniecie Traska od myslenia o Zek. Trask wiedzial o tym; klamstwo to klamstwo... -Dziekuje wszystkim - podjal wypowiedz i patrzac w oczy prekognicie, powiedzial: - Mysle, ze bez wiekszych watpliwosci mozemy stwierdzic, ze tutaj... - pokazal palcem lokalizacje na ekranie -...tutaj mamy do czynienia z wampirami! Poniewaz nikt nie mial juz nic do powiedzenia, Trask zakonczyl zebranie mowiac: -Bardzo dobrze, teraz musimy wszystko zaplanowac... Podszedl do niego Lardis i usiadl obok. Starszy mezczyzna przez chwile wciagal powietrze nozdrzami, po czym zagail: -Carypsu? Ku swemu zdziwieniu Jake zrozumial go. -Eukaliptus - odpowiedzial. - To drzewa rosnace na zewnatrz. -Tak - zgodzil sie z nim Lardis. Mamy takie same w Krainie Slonca. - Po chwili namyslu powiedzial: - Moge ci zadac pytanie? -Co bys chcial wiedziec? -Jestem ciekaw. -Czego? -Na przyklad tego: skad wiedziales, ze w dawnych czasach w Krainie Gwiazd niektorzy Lordowie dodawali koncowke "ari" do nazwiska ojca, dzieki czemu podkreslali swoje pochodzenie i zwiazek z ojcem? -Chodzi ci o to, ze Lord Malin byl ojcem Malinariego? -Wlasnie. A to skad wiesz? Jake zamyslil sie. Po chwili jednak sie rozluznil i podniosl ramiona, mowiac: -Pewnie ty mi to powiedziales. A moze gdzies przeczytalem. W papierach Bena Traska? -O nie - Lardis zaprzeczyl ruchem glowy i usmiechnal sie znaczaco. - Nie mowilem ci. Nie mialem powodu, by o tym komukolwiek wspominac. O ile mi wiadomo, to rowniez nikt o tym nie pisal. Nastepnie stary czlowiek wstal, ziewnal i powiedzial: -No dobra, dobranoc. Slodkich snow zycze... II Sen i gra slow Jednak sny Jake'a wcale nie byly slodkie...Tak wiele sie wydarzylo. Tyle zlego. Moze zabicie przyczyny wspomnien wyeliminuje same wspomnienia. Jednak tyle wspomnien, piekacych jak kwas, wypalajacych mozg. Tak... wspomnienia. Ten gruby, tlusty dran. Drugi, ktorego Jake dorwal. I sposob, w jaki to zrobil Nataszy w klasycznej czy raczej ortodoksyjnej pozycji, o nie, nie byl to akt milosny. To byl gwalt, tak. I ten jego dlugi, szary, chudy kutas w jej odbycie, zgodnie z jego upodobaniami. Wspomnienia, przeklete wspomnienia... Podlozyli pod nia poduszki, uniesli w ten sposob biodra i dwoch pozostalych trzymalo ja pod kolanami, dzieki czemu tluscioch mogl sie ustawic przy krawedzi lozka i dostac sie do niej. To mu ulatwialo zadanie, gdyby Natasza byla swiadoma, to jakos by go wypchnela lub usunela sie. Jednak kiedy ja trzymali w ten sposob, byla bardziej dostepna, rowniez bardziej widoczna, poniewaz przywiazany do krzesla Jake siedzial zaraz obok i mogl wszystko widziec. Oczywiscie, ze mogl zamknac oczy, i od czasu do czasu to robil, ale i tak slyszal, nawet gdy nie patrzyl. Sapiaca swinia! Jego chuj wsuwal sie w nia jak dlugi palec, a jego grube plecy miarowo sie kolysaly. Widac bylo, ze temu spoconemu, sapiacemu zboczencowi podobalo sie to. Zadna kobieta podczas normalnego aktu nawet by nie poczula tego olowkowatego kutasa. Ale w taki sposob... przynajmniej on mial jakis rodzaj satysfakcji. Przynajmniej zauwazylby, ze o cos sie ociera. A Jake musial na to patrzec. Musial, gdyz wiedzial, ze kiedy skonczy sie ta jakze dluga noc, jedyne, co mu pozostanie, to pomscic Natasze. Najgorsze jednak, ze gdy bylo juz po wszystkim i grubas zapinal rozporek, chowajac swojego mikrusa, podszedl do Jake'a, mowiac: -Jaka szkoda, ze jest nieprzytomna, co, Angliku? Byloby tak milo wiedziec, ze poczula w srodku moje ostatnie big bang i poczuc, jak kurcza sie wnetrznosci po naoliwieniu jej brudnej dziury! No moze nastepnym razem. Cha, cha, cha, cha! Mial typowy niemiecki akcent. Kiedy sie smial i zblizyl twarz do Jake'a, czuc bylo smrod cygar i ostrej niemieckiej musztardy... Jake nawet nie poznal imienia tej swini, nie znal zadnego imienia, oprocz Castellana i Jeana Daniela. Jean Daniel byl juz martwy. Przegral w starciu pomiedzy miekkimi flakami a twardym, rozpedzonym rdzeniem kolumny kierowniczej. Tlusta ciota byla celem numer dwa... Jake znal trase przemierzana przez grubasa miedzy willa Castellana a polnocnymi przedmiesciami Marsylii. W piatkowe wieczory grubas odwiedzal bar dla gejow na Rue Carpiagne. Tlusta swinia nie odwazyla sie otwarcie mowic o swoich upodobaniach i dlatego bywal w Le Jockey Club w jednej z bocznych, waskich uliczek. Tej nocy padalo i Jake zaparkowal swoj samochod, zastawiajac jedna strone uliczki. Druga strona uliczki byla naszpikowana rozsypanymi przez Jake'a gwozdzikami. Jake czekal w drzwiach jednego z domow i kiedy pekla opona w samochodzie grubasa, szybko znalazl sie na ulicy. Drogi model Fiata zatrzymal sie i wysiadl z niego kierowca, przeklinajac i trzaskajac drzwiami. Przykucnal przy oponie, z ktorej uszlo juz prawie cale powietrze. Chwilke pozniej stal nad nim Jake. Grubas nagle zorientowal sie, ze nie jest sam. Zdazyl jeszcze powiedziec: - Uh? Bitte? Was is...? - i Jake uderzyl go za uchem... Na zalesionym wzgorzu, troche ponad droga do St. Antoine, Jake przykladal buteleczke soli trzezwiacych pod nos swojej ofiary, ktora juz po chwili zaczela wic sie, jeczec i podskakiwac. Jednak nie mialo to sensu, poniewaz cialo zostalo przywiazane za koski i nadgarstki i moglo jedynie podrygiwac jak wielki, okragly, bialy pajak w sieci. Jake obudzil go, bo w takiej pozycji, glowa na dol, tlusty Szwab moglby umrzec, nie odzyskujac swiadomosci. A Jake wcale nie chcial, zeby mu poszlo tak latwo. Mezczyzna mial szeroko rozpostarte nogi, zaczepione na wysokosci okolo siedmiu stop. Kostki zostaly przywiazane do dwoch galezi, wystarczajaco mocnych, aby utrzymac ciezar. Nadgarstki zostaly przywiazane w podobny sposob do dwoch pni. Dzieki temu cialo uformowalo gruba, calkowicie gola litere x. Usta mial zakneblowane wlasnymi majtkami, zawiazanymi z tylu szyi. Reszta ubrania lezala nieopodal, tworzac maly stosik. Poczatkowo gruby mezczyzna szarpal sie, ale widzac, ze to nic nie da, zrezygnowal z prob uwolnienia sie w ten sposob. Patrzyl, jak Jake polewa jego ubranie niemieckim winianem Asbach Uralt. -Dobry niemiecki trunek sie marnuje, co? - powiedzial Jake. - Ale to nie jest jedyna niemiecka rzecz, ktora zmarnuje dzisiaj w nocy. - Podszedl do grubasa, mowiac: - Nie pamietasz mnie, co? Gruby bialy pajak ponownie zaczal bezradnie potrzasac swoja siecia, przerwal, mowiac: -Umff? Uhumff? -Jestem jednak pewien, ze pamietasz dziewczyne. Noc u Castellana? Rosjanka Natasza? - Grubas zaczal znowu sie szarpac, kiedy uslyszal to imie i rozpoznal swego przesladowce. Na twarzy okraglej jak ksiezyc polyskiwaly przekrwione oczy. - O tak, na pewno ja pamietasz - powiedzial Jake, zabierajac sie do pracy. Chociaz przestalo juz padac, wciaz mial na sobie cienki plaszcz przeciwdeszczowy. Z bocznej kieszeni wyciagnal paczuszke owinieta w papier, a z drugiej kieszeni wyjal kilka drobiazgow. Grubas byl odwrocony glowa na dol i nie mogl zobaczyc, co to jest. Byc moze poznal specyficzny, marcepanowy zapach, kiedy Jake odwijal natluszczony papier i wazyl w rece ciezki kawalek czegos szarego podobnego do ciasta. Tak czy owak zaczal sie mocno szarpac i potrzasal drzwiami, wydajac coraz wiecej jekow. Ale Jake nie sluchal go, nawet w najmniejszym stopniu nie interesowaly go jeki ofiary. Zalozyl na dlonie cienkie chirurgiczne rekawiczki, podszedl do grubasa i zaczal mu wciskac do odbytu miekki plastikowy material wybuchowy. -Moglem sie spodziewac - powiedzial, blyskawicznie konczac zadanie - ze cos tak tlustego i obrzydliwego bedzie miec wielka dziure w dupsku. Miales juz tam niezle przetarcie, co? Tylko ze tym razem - a bedzie to ostatni raz - odczucie jest jakby inne, prawda? Pokazal grubasowi niewielki mosiezny cylinderek wielkosci najmniejszej baterii w ksztalcie paluszka. Z cylinderka zwisaly miedziane kabelki. -To detonator - powiedzial i umiescil go na swoim miejscu. Podlaczajac detonator do miniaturowego zegara, dodal: -Masz jeszcze jakies powiedzmy piecdziesiat sekund? Od... teraz! - po czym nacisnal guziczek. Nastepnie, nie spieszac sie zbytnio, podszedl do schludnie ulozonych ubran i podpalil je zapalniczka. Kupka tekstyliow zajela sie z malym buchnieciem i objely ja niebieskie plomienie. Jake, nie przerywajac liczenia - piec, szesc, siedem... - poszedl w dol zbocza do zaparkowanego na polnej drodze samochodu. -Dwadziescia, dwadziescia jeden, dwadziescia dwa... - spojrzal do tylu. Jakies trzydziesci, trzydziesci piec jardow dalej zawieszony na swojej pajeczynie wibrowal tlusty pajak. W ciemnosciach oswietlalo go plonace ubranie. Nagle Jake poczul mdlosci. Kiedy doliczyl do trzydziestu dwoch zorientowal sie, ze jest zbyt blisko i ze chce mu sie wymiotowac. Wczesniej mial zamiar zatrzymac sie w tym miejscu i przypomniec tlustemu draniowi, co powiedzial Nataszy. O big-bangu i o tym, ze kurcza sie jej wnetrznosci... Ale zostalo juz za malo czasu i moze zbyt malo nienawisci? A moze po prostu nie chcial, zeby jego samochod zostal pobrudzony... resztkami? Wlaczyl silnik i zaczal zjezdzac na dol. -Trzydziesci osiem, trzydziesci dziewiec, czterdziesci... - Zatrzymal sie, gdy byl juz na poziomie szosy. Spojrzal do tylu; cos go do tego zmuszalo. - Czterdziesci szesc, czterdziesci siedem, czterdziesci... - tylko do tylu doliczyl. Najwyrazniej liczyl troche za wolno. Jake zobaczyl kule ognia, ktora byla wyzsza od drzew, wyobrazil sobie, co ta kula narobila, a nastepnie uslyszal huk wybuchu. Jedynym dobrodziejstwem bylo to, ze gruby zboczeniec najprawdopodobniej nie zdolal uslyszec wybuchu, nie mowiac o tym, ze nie mial zadnych szans poczuc jak kurcza mu sie wnetrznosci. Jake siedzial w samochodzie przez dluzsza chwile, az nie zauwazyl, ze robi mu sie zimno. Wilgotne od potu ubranie potegowalo odczucie chlodu. Przezywany horror i nienawisc ustepowaly z wolna, ale Jake wiedzial, ze to jeszcze nie koniec. Ze wciaz beda z nim te uczucia, dopoki nie dorwie wszystkich drani i nie dokonczy tego, co zaczal. Jake otrzasnal sie, wrzucil bieg i wjechal na szose. Ale... ...cos zaciemnialo, jego wewnetrzne lusterko wsteczne, cos, co utkwilo w tym lusterku. Cos okraglego, co kiedys bylo tluste, a teraz jest plaskie i rozbryzgane na czerwono. Jego oczy wciaz sa wybaluszone, a usta zatkane majtkami! Twarz. Co za twarz! 0 Jezu! Boze! -Boze! Jake obudzil sie z cichym okrzykiem. Pot kapal z niego, a maska twarzy wciaz odcinala sie na tle ciemnosci. Zanikala wraz z pojawiajaca sie swiadomoscia, ze byl to kolejny koszmar. I chociaz wszystko bylo przerazajaco prawdziwe, to przynajmniej ten ostatni fragment okazal sie zawsze wylacznie wytworem ze snow. To zawsze pojawialo sie we snie. Za kazdym razem. Kiedy usiadl, drzac jeszcze, i w calkowitej samotnosci poczul, jak wali mu serce, ktos bardzo blisko wypowiedzial niezwykle wyraznie slowa: -Achhhhh! Niezle okropienstwa wyrabiales, Jake! Jakim bylbys wspanialym gospodarzem! Razem mozemy stanowic wspaniala pare, ty i ja... Jake natychmiast rozpoznal ten glos - tylko ze tym razem nie spal juz - i wiedzac to, az podskoczyl na lozku, zapalil lampke miekkimi palcami, a jego krotkie wlosy stanely mu deba. Kiedy jednak rozblyslo swiatlo, ten zlowrozbny glos mowiacy w mowie umarlych oddalil sie. Jake calkowicie instynktownie, prawie nie wiedzac, ze to robi, a na pewno nie wiedzac, jak to robi, zaslonil swoj umysl, blokujac dostep intruzom do swego wnetrza. Podobnie jak Korath Mindsthrall, wyczul obecnosc jeszcze kogos, a moze nawet licznych sluchaczy, ktorzy sluchali jego mysli. A moze byl to tylko zly sen? Kiedy juz wszystko sie zakonczylo, nie mogl byc pewien tego, ze faktycznie pojawil sie jakikolwiek intruz. Jake polozyl sie gwaltownie na plecach. Zastanawial sie, czy byl to tylko fragment jego snu. Jeden z tych snow, ktore tylko na chwile przebijaja sie przez bariere nieswiadomosci, wkraczajac do swiata jawy. Zastanawial sie nad tym, ale nie mial zadnej pewnosci. ...Natomiast kilka stop dalej, starajac sie za wszelka cene zachowac cisze, krecila sie na swoim lozku Liz Merrick, podciagajac przescieradlo do samej brody. Trzymala sie z calych sil przescieradla, a jeszcze mocniej wlasnych mysli (starajac sie w ten sposob utrzymac kontakt ze soba), probujac zapomniec to, co zobaczyla. Ale podobnie jak Jake w willi Castellana ulegla fascynacji, podgladactwu, i az do teraz nie byla w stanie odwrocic spojrzenia. Niech szlag trafi tego Bena Traska, za to ze kazal sledzic Jake'a. Ale nie byla to wylacznie sprawa Traska, Liz takze "musiala" wiedziec. No i sie dowiedziala. Zobaczyla, a nawet "doswiadczyla" namietnosci Jake'a, jego nienawisci i wynikajacych z niej koszmarow, wiedziala, jak daleko moze sie posunac w swojej wendetcie i do czego byl zdolny (czyli do wszystkiego) w swym pragnieniu sprawiedliwosci. Powiedzmy sobie, swoistego rodzaju sprawiedliwosci. Z drugiej strony patrzac, mozliwe, ze wlasnie dlatego Harry jego wybral: zasada oko za oko zawsze byla mottem Nekroskopa. Wlasnie oko, ta najzywotniejsza i najwrazliwsza czesc ciala. Oko za oko. Sama mysl byla przerazajaca! Ale teraz Liz byla swiadkiem tego, ze rowniez inne czesci ciala moga byc rownie wrazliwe, a ich wykorzystanie lub naduzywanie moze byc jeszcze bardziej przerazajace... *** Jake nie sadzil, ze moglby ponownie zasnac, ale po godzinnym przewracaniu sie w lozku - i nasluchiwaniu, czegos, czego nie byl calkowicie pewien - zasnal znowu.Kiedy jego zaslony rozluznily sie - co bylo naturalnym efektem umyslowego zmeczenia, wywolywanego intensywnym nasluchiwaniem niezidentyfikowanych odglosow -Korath Mindsthrall dostrzegl to i przygotowywal sie. Jake poczul stopniowe zblizanie sie bylego wampira i bylo to jak wilgotna zimna mgla otulajaca umysl. Jednoczesnie poczul pilna potrzebe skontaktowania sie z nim. Tak wiec zgodzil sie na rozmowe, nie majac innego powodu procz zwyklej ciekawosci. -Wiem, ze tu jestes - odezwal sie Jake, kiedy zaczelo go irytowac wahanie Koratha. - Dlaczego sie ukrywasz? Jesli masz cos do powiedzenia, to gadaj! Wraz z odpowiedzia pojawilo sie westchnienie ulgi. -Myslalem, ze na mnie nakrzyczysz i mnie odeslesz. Myslalem, ze mnie przegonisz -powiedzial Korath. -Ostatnim razem to cie nie powstrzymalo - zauwazyl Jake. - Kiedy przemowiles do mnie po koszmarze. Wyglada mi na to, ze cieszy cie takie szpiegowanie, tak jakby ci sie podobalo to, co zrobilem. A moze cie ponioslo i przerwales milczenie przez pomylke? -Chodzi o to, ze... mowilem do siebie - bronil sie Korath. -Mowiles do siebie? - powiedzial Jake. - W mowie umarlych? Dopiero sie jej uczysz, podobnie jak ja. Dla kogos takiego jak ja i ty mysl jest rownie dobra jak slowo mowione. -I dla wszystkich zmarlych. -Co wtedy powiedziales? - kontynuowal Jake. - Ze bylibysmy dobrana para? O co ci chodzilo? Ze jestesmy do siebie podobni? Nie sadze. A moze chcialbys dzialac ze mna w zespole? -Wlasnie o to mi chodzilo! - odparl Korath nawet troszke zbyt entuzjastycznie. - No bo jesli masz zamiar wysledzic i zniszczyc tego zdradzieckiego Malinariego, to kto bylby lepszym doradca ode mnie? Kto byl najblizej niego? -Tak blisko, ze cie zabil? - zakpil Jake. -Wlasnie! Wiem, o czym myslisz: ze Nekroskop Harry Keogh zdziwil sie, kiedy dowiedzial sie, ze Malinari zamordowal swojego najblizszego porucznika, tak jakby on nic dla niego nie znaczyl. Ale on w rzeczywistosci... znaczyl. -Mial powody? To chcesz powiedziec? -Tak sadzil! - powiedzial Korath. - Bal sie, ze pewnego dnia zajme jego miejsce, ze moge byc tak silny, ze go zastapie! -Ale kiedy Harry cie przepytywal, to odpowiedziales, ze Malinari ma taka nature. Byles miesem do wykorzystania. -To jego natura kazala mu skorzystac i wykorzystac swoja prawa reke. Ale bylo cos jeszcze. Cos, co dotyczy jego, co w swoim czasie moze sie obrocic przeciwko niemu. -A dlaczego mi wlasnie o tym mowisz, a nie powiedziales Harry'emu. -Nawet zmarly moze miec swoje tajemnice. Cos, co moze byc cenne dla zywych, czym mozna pohandlowac. Poza tym Harry Keogh to jedno, a ty to co innego. Nigdy nie chcialem niczego trzymac przed toba w tajemnicy. Zwlaszcza gdybys o to poprosil i moglbys z tego skorzystac. -Wiec masz cos, co moze byc korzystne dla mnie, ale nie dla Harry'ego - rzekl Jake, dodajac po chwili: - Na czym wiec polega roznica. Dlaczego mialbys mi pomoc, ale nie jemu? -Roznica? Czyz nie jest to oczywiste? Nekroskop Harry Keogh niczego dla mnie nie moze zrobic. On mnie nienawidzi, choc nigdy nie zrobilem mu zadnej krzywdy! Jednak to co najwazniejsze, to fakt, ze on nie zyje! Natomiast ty... -Ja zyje - powiedzial Jake. -I poruszasz sie wsrod zywych. I tylko dzieki tobie moge sie zemscic. -I tylko tego oczekujesz? Tylko tego chcesz dla siebie? -Tylko? Dla mnie to wszystko! - powiedzial Korath. - Bede zyc poprzez ciebie, metaforycznie rzecz jasna. Zemszcze sie zza grobu, a raczej spoza tej rury, w ktora mnie wcisneli. O coz innego moglby prosic taki martwy biedaczyna jak ja? I coz wiecej moglbys mu zaofiarowac? -Tak, co jeszcze - rzekl Jake, ktory bynajmniej nie zapomnial, jak Harry Keogh ostrzegal, mowiac, ze nawet martwe wampiry sa niebezpieczne. No, moze jest... cos - zaczal Korath. -No to przechodzimy do sedna, co? -Posluchaj! - odparl Korath. - Czy to byloby zbyt wiele, gdybym cie poprosil, abys w zamian za moje podarunki dotrzymal mi czasem towarzystwa, chocby bardzo rzadko, gdy nic innego nie zajmuje ci czasu? -Czyzby gra slow? - rzekl Jake. - Na tym polega przebiegla natura wampirow? Mam ci cos obiecac za cos, o czym zupelnie nic nie wiem! -Pozwol, ze ci opowiem! - gorliwie zaproponowal Korath. Jednak juz po chwili zatrzymal sie, jakby zastanawiajac sie. - Jakby ci to wyjasnic? Posluchaj: Czy pamietasz, jak opowiadalem o naszych przezyciach w Krainie Wiecznych Lodow, kiedy mielismy bardzo malo pozywienia, Malinari byl spragniony i pozywial sie moja krwia? Nie byl to taki zwykly lyczek, ale porzadny, gleboki haust, ktory sprawil, ze omal nie stracilem zycia. Moj pan lubil wypic i nie oszczedzal nikogo, jesli mial taka potrzebe. Ale biorac rowniez dawal! Malinari jest wyjatkiem nawet posrod Wampyrow. Jego ugryzienie jest zakazne i to w znacznie glebszym sensie niz ugryzienie zwyklego wampira. Kiedy rekrutuje sie ludzi, to przy zwyczajnym zakazeniu czlowiek przemienia sie w ciagu jednej nocy Krainy Gwiazd, to sa jakies dwa trzy dni waszego czasu. Pozniej ktos taki zostaje niewolnikiem tego Lorda lub Lady, ktory saczyl krew. Kiedy jednak Malinari wgryzal sie gleboko, to wszystko dzialo sie w ciagu kilku godzin! Potrafil przemieniac ludzi w ciagu kilku godzin! To zalezalo od esencji, jego silnej wampyrzej esencji. Podobnie rzecz sie miala z tworzeniem. -Tworzeniem? - dla Jake'a bylo to cos nowego. -Tak, tworzeniem stworow - wyjasnil Korath. - Po-tworow! W metaforycznych kadziach Malinariego caly proces odbywal sie w ciagu dni zamiast tygodni i miesiecy! Widzialem, jak robil lotniaki w ciagu jednej doby - nocy i dnia Krainy Gwiazd - na wrednego stwora bojowego wystarczyly mu tylko cztery wschody slonca. Wszyscy jego ludzie i stwory maja w sobie cos z Malinariego, cos podobnego do niego, do jego talentu. Rozumiesz? -Talentu? - powtorzyl za nim Jake, starajac sie lepiej zrozumiec znaczenie tych slow. -Zaiste, tak, w pewnej mierze - rzekl Korath. I po chwili przerwy: - To dlatego moj pan tak latwo mogl sie ze mna porozumiewac. Tak jak ty odziedziczyles po Harrym Keoghu jego sposob zaslaniania umyslu, tak ja odziedziczylem zdolnosci mojego bestialskiego ojca. Malinari nie potrafil przejrzec wszystkich moich mysli. To dobrze sluzylo nam obu. Malinari, chociaz podejrzliwy, potrzebowal jednak silnego porucznika, z kolei ja moglem wyczuwac zal do mojego pana nawet u najbardziej poslusznych i lojalnych niewolnikow. W moim wypadku byl to nie tyle zal, ile ambicja. Na tym to polegalo: pielegnowalem ambicje i czekalem na sposobnosc. Wtedy w Krainie Wiecznych Lodow Malinari przesadzil, choc chwilowo mnie pozbawil niemal wszystkich sil, to w efekcie stalem sie o wiele silniejszy niz przed tym zdarzeniem. Od tego czasu wiedzialem, ze jestem inny. Czulem, jak rosnie we mnie zalazek pijawki, ale nie smialem tego okazac. Nie chcialem wyjawic, ze wkrotce mialem zostac... Wampyrrrrreem! Bol, straszliwa tesknota zawarta w krzyku Koratha dotknela do samego wnetrza Jake'a. Dotknela go tak jak tkniecie nieoslonietej koncowki nerwu. To dalo mu nowa wiedze, swiadomosc tego, z czym ma do czynienia, ze nie jest to bynajmniej prosta, nieskomplikowana natura. Bez watpienia byl martwy, ale nie zaakceptowal tego faktu, opieral sie mu kazdym wloknem swego dawno zaszlachtowanego ciala i chwytal sie zycia z ta sama czepliwoscia, z jaka wampirza pijawka wczepia sie w nosiciela! -Mysle... mysle, ze juz czas na ciebie! - powiedzial Jake, a jego glos drzal jeszcze od krzyku Koratha. - Na ciebie albo na mnie. Jeden z nas musi juz zmykac. -Prosze bardzo, idz sobie, jesli chcesz - powiedzial Korath. - Odwaznie idz ku swojej smierci, Jake. Idz, zmierz sie z Malinarim, bo mozesz byc pewien, ze to on jest w gorach! Walcz z nim swoimi marnymi miesniami czlowieka, umyslem dziecka, do ktorego nawet ja moge sie dostac z latwoscia nocnego wlamywacza. Myslisz, ze dasz rade komus takiemu jak Malinari? A ta kobieta, o ktorej myslisz, Liz, co o niej marzysz - telepatka, czy jak jej tam... Biedactwo! Myslisz, ze ona cos zdziala przeciw Malinariemu? A co dopiero bedzie sie dzialo z Vavara... ona ma swoje kobiece sposoby. Vavaaara! Ho, ho! Ha, ha, haaaaa! Smiech Koratha zamienil sie w brzeczaca cisze, ale Jake wiedzial, ze Korath nadal gdzies jest w poblizu i czeka. -Skad masz pewnosc, ze Malinari jest w gorach? - spytal Jake i po chwili dodal jeszcze: - Co ty mozesz o tym wiedziec? -O nie! Juz za pozno! Bylem uczciwy i ujawnilem ci sekret. Teraz ty chcesz zbyt wiele. Co z tego bede mial? -Wciaz nie powiedziales mi, czego zadasz! - odpowiedzial Jake. - Nie dam ci wszystkiego, czego zechcesz, i nie mam tez zamiaru obiecywac czegokolwiek w ciemno. A poniewaz mowa umarlych niesie ze soba wiecej tresci od zwyklej rozmowy, Korath dobrze go zrozumial. -Boisz sie, ze zyskam przewage? Nie mam takiej mozliwosci. Jestem tylko strzepem wcisnietym i utopionym w rurze! Korath nie istnieje i moze dzialac tylko dzieki tobie. Mozemy razem dzialac i nadal wiele moge ci zaoferowac! - Co na przyklad? -Wszystko, co wiem o Malinarim, Vavarze i Szwarcie. -Juz mi o nich opowiedziales. Mnie i Harry'emu. -Lecz czy pamietales to? Kiedy sie obudziles? Mysle, ze nie. Dostalem sie do twojego umyslu, gdy juz nie spales, Jake, i stwierdzilem, ze nic nie pamietasz z tego, co ci opowiedzialem. Powiedz mi, w jaki na przyklad sposob odgadles zmienione imie Malinariego. Naprawde sadzisz, ze jestes taki madry, ze sam odgadles, ze Arystoteles Milan to pseudonim Malinariego? -To bylo... oczywiste - powiedzial Jake, majac sie natychmiast na bacznosci. -Rownie oczywiste jak to, ze bylem wowczas z toba! - oznajmil Korath. - No bo skad bym wiedzial, ze wydarzylo sie cos takiego? A kiedy lecielismy razem ta powietrzna maszyna, helikopterem z obracajacymi sie skrzydlami, to czy domyslales sie, ze jestem tam z toba? Ani przez chwile. A ja bylem tam... Jake byl wstrzasniety, ale byl rowniez soba. -Ty wredny skurwysynu! To tylko udowadnia, ze nie moge ci ufac. -To udowadnia, ze moge ci pomoc, tak jak ci pomoglem z imieniem Malinariego. - Potem chichoczac: - To takze udowadnia, ze jestes trudnym przeciwnikiem w grze w slowa. Wychodzi na to, ze to tez odziedziczyles po Nekroskopie. Jake zamyslil sie. Czy Korath faktycznie moglby mu pomoc? Czy moglby narobic szkod, gdyby poprosil go o pomoc w trudnej sytuacji? Pewnie niewiele by sie to roznilo od wezwania Harry'ego, jego tez przeciez nie mozna bylo byc pewnym. No i te mysli, mowa umarlych. -Wlasnie! - rzekl Korath. - Caly czas moglbym ci sluzyc pomoca. -Wcale nie przez caly czas! - odparl Jake, slyszac ostrzegawcze dzwonki. - Kiedy zaczynalismy rozmowe, to wystarczalo ci w zupelnosci "rzadko". Jak zatem mozesz byc przez "caly czas"? -O, to takie powiedzenie tylko! - zaprotestowal Korath. - Chodzilo mi oczywiscie o to, ze za kazdym razem, kiedy mnie wezwiesz. -A jak mam to zrobic? Jak cie wzywac? -Myslac o mnie, o mojej strasznej sytuacji, o ciezkim polozeniu i wolajac mnie po imieniu Korath. Tym razem zmarly wampir troche sie zagalopowal; wierzac, ze wygrywa z Jakiem, zaczal przemawiac niskim, hipnotycznym, saczacym sie i jeszcze bardziej niz zwykle lepkim glosem. Jake zauwazyl to i w pore sie "obudzil". -To troche jak pocieranie lampy, zeby wywolac Dzina - powiedzial. - I co bedzie, jak wypowiem moje trzy zyczenia? Wyczul gest wzruszenia ramionami. -Jake, Jake! Czy zawsze bedziesz taki niewdzieczny? -Nie - odpowiedzial Jake. - Po prostu ostrozny. No dobra. Co jeszcze masz mi do zaoferowania? W koncu mowiles o kilku rzeczach. -Wiedza ezoteryczna to za malo. Jest za malo praktyczna. Potrzebujesz czegos konkretnego i materialnego. -Niezla obietnica - zauwazyl Jake - jak na kogos, kto niewiele ma wspolnego z czyms materialnym. -To boli! - rzekl Korath. - Ha! I ty mnie oskarzasz o probe zyskania przewagi! Ale klotnia do niczego nas nie doprowadzi. Proponuje cos, co bedzie korzystne dla obu stron. Czy pamietasz, jak Nekroskop pytal cie o liczenie? -W zwiazku z Kontinuum Mobiusa? Tak, pamietam. -Wlasnie. I jak ci idzie z liczeniem, Jake? -Nie jestem analfabeta, jesli ci o to chodzi. -A ja bylem. W moim swiecie wystarczalo tylko wiedziec, ilu ma sie niewolnikow i stworow w stajniach. Liczby? Nie bylo z nich pozytku. Ale czy pamietasz te liczby, ktore Nekroskop pokazal ci, kiedy odchodzil? Wiesz, co to bylo? -To byl wzor - odpowiedzial Jake. - To byly liczby, ktore kieruja przestrzenia i czasem. Sposob na wejscie do Kontinuum Mobiusa. Ale czy je pamietam? Pomyslal o tym, co zobaczyl: niesamowita sciane z cyfr jak na monitorze komputera - symbole, obliczenia i niewiarygodne rownania z rozwiazaniami, ktore poruszaly sie, osiagajac mase krytyczna, zeby... utworzyc drzwi. Drzwi Mobiusa. Czy to pamieta? Nigdy by nie zapomnial! To bylo jak obserwowanie aktu stworzenia. Ale czy mozliwe bylo powtorzenie tego? -Tego nie potrafisz - rzekl Korath. - Ale ja potrafie! Moge to wykonac, choc nie jestem w stanie z tego skorzystac. Przynajmniej bez ciebie. A ty nie zrobisz tego beze mnie. I tu mam dla ciebie propozycje... -Dosc kuszaca, o ile prawdziwa - rzekl Jake. -To fakt. -Ale jak sie tego nauczyles? Przeciez sam mowiles, ze w twoim swiecie raczej nie korzysta sie z liczb. -To prawda. Ale czy nie powiedzialem przy okazji, ze w mojej krwi jest silna esencja Malinariego? Teraz Jake to zrozumial. -Fotograficzna pamiec? To od niego otrzymales? I dlatego cie zabil, poniewaz pewnego dnia wiedzialbys tyle samo co on. -Teraz juz wiesz - stwierdzil Korath. - Czekam na odpowiedz. Czy bedziemy pracowac wspolnie, doprowadzajac do upadku Malinariego? -Ale jest jeszcze cos. Korath az westchnal z frustracji. -Co znowu? -To, czego chcial sie dowiedziec Harry Keogh. Sedno sprawy. To jest najwazniejsze. Wampyry - Malinari i spolka - nie osiagnely jak dotad zbyt wiele. Chcialem cie spytac, czego one tutaj szukaja. Jaki maja plan. Byles jednym z nich, wiec musisz to wiedziec. -O, wiem, wiem. I tak jak ty powtorzyles slowa Nekroskopa, tak ja powtorze swoje. Ja to wiem, a ty i twoi ludzie macie to odkryc. To moj as w rekawie, ostatnia karta przetargowa. Musimy sie znacznie lepiej poznac. Moge ci tylko powiedziec, ze nie zostalo zbyt wiele czasu. To, co zostalo rozpoczete, bedzie sie toczylo swoim torem. Dopoki sie tego nie zatrzyma. Jednak zeby to zatrzymac, musisz sie dowiedziec, co to jest. Jake milczal przez jakis czas, po czym powiedzial: -Musze to przemyslec. Wszystko przemyslec. -Tylko nie mysl zbyt dlugo. Twoj swiat jest zagrozony. -Zapamietam - powiedzial Jake. - Na razie zostaw mnie w spokoju. Musze wczesniej cos jeszcze zrobic, to znaczy zanim sie obudze, bo inaczej nic sie nie powiedzie. -Niech tak bedzie - powiedzial Korath bez zbednych komentarzy. Jake poczul, jak sie wycofuje i bylo to jak powiew swiezego powietrza. Nastepnie Jake zrobil eksperyment i wiedzac, ze Koratha juz nie ma, sprobowal zamknac umysl na odbior mowy umarlych i przelaczyc sie na telepatie. -Liz, jesli jestes tam, a przypuszczam, ze jestes. Sprobuj zapamietac to imie: Korath. Moze nawet je zanotuj. Przypomnij mi je jutro. To moze byc bardzo wazne. Nastepnie Jake rozluznil sie i pozwolil sobie na dryfowanie na falach podswiadomosci. Po chwili poczul, jak dryfuje, a sny zabraly go poza zwykla codziennosc... III Cisza... Niedziela, choc pracowita, okazala sie dniem calkiem spokojnym. Wykonywano prace i zadania, zachowujac spokoj. Ludzie poruszali sie troche w surrealistycznej atmosferze prawie calkowitego milczenia. Jake pomyslal, ze przypomina to chwile poprzedzajace ladowanie samolotu, kiedy maszyna zniza lot, a ty jeszcze nie wyrownales cisnienia w uszach, dzwieki zaczynaja sie splaszczac i myslisz, ze czesciowo ogluchles. Krotko mowiac: byla to cisza przed burza. Jake nie mial wlasciwie nic do roboty, oprocz obecnosci na wieczornej odprawie.Bardzo mu to odpowiadalo, poniewaz nie sadzil, ze moglby sie na czymkolwiek skoncentrowac. Wciaz cos go nurtowalo, gdzies z tylu glowy cos desperacko dopominalo sie o uwage, o znalezienie sie na powierzchni. Musialo to byc zwiazane z ubiegla noca, cos, co dotyczylo snu. Oczywiscie Jake pamietal swoj koszmar. Zawsze pamietal cos takiego. Koszmar powracal regularnie dwa, trzy razy w miesiacu. Kiedys zjawial sie jeszcze czesciej, ale czas jest litosciwy i lagodzil objawy. Jednak to cos gdzies w glebi glowy bylo czyms innym. Zlapal sie na tym, ze slucha czegos nieznanego, co zarazem go niepokoilo. I to tak, ze zaciagnal zaslony w swoim umysle, nie chcac dopuscic tego dzwieku do pelnego glosu. Zrobil to calkiem swiadomie i dzieki temu utrzymal szepty w pewnej odleglosci, choc jednoczesnie zauwazyl, ze pojawilo sie ich jeszcze wiecej... to mogloby w pewnym stopniu tlumaczyc dziwna atmosfere: w istocie izolowal sie. I to takze od zywych osob. Jake zastanawial sie, czy Harry tez tego doswiadczal. Natloku glosow Ogromnej Wiekszosci. A moze po prostu mial tylko coraz wieksza nerwice? A moze bylo to cos jeszcze, nie tylko lek, ile potrzeba prywatnosci? Obawa przed przesladowaniami z Liz Merrick, "partnerka", w roli przesladowczyni, a przynajmniej szpiega. Tak czy owak dzisiejsze poranne spotkanie z nia bylo pozbawione jakichkolwiek cieplych uczuc. Bylo to tym bardziej dziwne, ze wyczul, iz ona takze chciala mu cos powiedziec. Jake platal sie po domu, wszedl do pokoju dowodzenia, pozniej przeszedl przez inne pokoje, chcac sie czyms zajac. Jednak nic nie przyciagalo jego uwagi, a on czul sie coraz bardziej wyobcowany. Jednak w koncu dolaczyl do niego Lardis Lidesci i dzieki temu odkryl, ze nie jest sam w swoich odczuciach. Lardis byl calkowicie i szczerze wyobcowany, on nawet nie pochodzil z tego swiata! Kiedy ze soba rozmawiali, starszy mezczyzna powiedzial: -Jestesmy ludzmi czynu. To dlatego tak trudno jest nam usiedziec na miejscu. Ale nie boj sie, wkrotce ruszymy do akcji. Jednak w przeciwienstwie do Jake'a, stary Lidesci nie narzekal na swoj los. Raczej zachowywal swoje wrazenia, mysli i uczucia dla siebie... Dlugie godziny mijaly powoli. Wykonywano taktyczne i logistyczne plany oraz wzajemne uzgodnienia. Skupiano sie nad mapami i wykonywano plany bitewne. Technicy zasypywali komputery pytaniami, a nastepnie dostarczali odpowiedzi Traskowi i wojskowym dowodcom. Prawdopodobnie z malymi przerwami beda pracowac do pozna w nocy. Na stolach w pokoju dowodzenia lezaly plany Xanadu, zarowno budowli na ziemi, jak i wszystkiego, co znajdowalo sie pod ziemia. Dostarczono szczegolowe mapy wyspy Jethra Manchestera oraz lotnicze fotografie wyspy i calego archipelagu. Oficer dyzurny Joe Davis siedzial przy radiostacji w pokoju dowodzenia i zaznaczal miejsca, w ktorych znajdowaly sie pojazdy z zolnierzami. Wozy musialy przejechac przez gory, a pozniej zjechac w strone wybrzeza. Do tej pory utrzymywano cisze w eterze. Ale nawet teraz odzywaja sie wylacznie sygnaly obecnosci i raporty zglaszajace obecnosc. Natychmiast po potwierdzeniu lokalizacji znikaja, rozplywajac sie w eterze. Wkrotce wszystkie sily znajda sie na wyznaczonych pozycjach, gdzie beda czekac na wkroczenie do akcji, utrzymujac cisze i nie rzucajac sie w oczy. Wielka ciezarowka dowodzenia dojedzie dopiero pozna noca albo nad ranem. Ale wszyscy beda, musza byc, na swoich pozycjach najdalej jutro w poludnie, przed noca, w ktorej ukaze sie ksiezyc w pelni. O szostej wieczorem Trask byl juz gotow rwac sobie wlosy z glowy, nie mogac rozwiazac zasadniczego problemu zwiazanego z Xanadu. W tym jednym wypadku nie mogl liczyc na pomoc ze strony rzadu australijskiego. Nie wiedzial, jak ewakuowac cywilow z terenu osrodka przed spodziewanym atakiem. Poniewaz Ian Goodly przewidzial krew i wybuchy w Xanadu, nalezalo byc calkowicie pewnym, ze cos takiego nastapi. Z drugiej strony Trask nie chcial, zeby jego operacja nie udala sie wylacznie z przyczyn politycznych i zachowawczego stanowiska wladz. Trask doskonale wiedzial, ze zupelnie czym innym bylo zaatakowanie odludnej stacji benzynowej i kopalni na pustyni Gibsona, a czym innym jest strzelanina w luksusowym kurorcie blisko Brisbane! A poniewaz nie mial dosc czasu, zeby przekonac wladze, oznaczalo to, ze bedzie jedynym czlowiekiem odpowiedzialnym za to, co sie jutro wydarzy. Trask z desperacja staral sie wymyslic jakis plan ewakuacji i to taki, ktory jednoczesnie nie ostrzegalby Nephrama Malinariego przed Wydzialem E czy ewentualnymi nieprzyjaciolmi. Ale jeszcze niecale dwadziescia cztery godziny przed planowanym atakiem wciaz nie mial takiego planu. Ale wowczas wlasnie w wieczornych wiadomosciach telewizyjnych poinformowano o pierwszych przypadkach azjatyckiej zarazy wykrytych w Brisbane i innych portach Australii. Wraz z plaga pojawila sie idea prawdopodobnego rozwiazania problemu Traska. Z ta idea pierwsza wystapila Liz, ktora uslyszala raport o zarazie, sformulowala pomysl i przedstawila go Traskowi. Poczatkowo nie podobalo mu sie to i wyrazal watpliwosci, sprawa wygladala na zbyt naciagana, jak z hollywoodzkiego filmu... ale cos z tego moglo sie jednak urodzic. I urodzilo sie. W koncu nie mial niczego innego... Pozniej, we wczesnych godzinach nocnych, kiedy sie juz troche ochlodzilo i Liz wyszla na dwor zaczerpnac powietrza, Jake skorzystal z okazji i postanowil zadac jej kilka pytan na osobnosci. -Przez caly dzien mnie unikasz - powiedzial. - To dosc dziwne zachowanie jak na partnera, nie sadzisz partnerko? A moze to poczatek konca wspolpracy? Siedzieli blisko siebie na lawce, jednak nie na tyle blisko, zeby sie dotykac. Liz spojrzala na niego badawczo i powtorzyla: -Koniec wspolpracy? -Myslalem, ze miedzy nami tworzy sie cos szczegolnego - wyjasnil Jake. - W sensie wspolpracy, to znaczy pod wzgledem psychicznym, a nie fizycznym. Usmiechnela sie i odpowiedziala: -Moze takze i fizycznie, w odpowiednich okolicznosciach. Nie oceniaj sie tak nisko, Jake'u Cutter. Niesiesz niestety spory bagaz doswiadczen, byc moze zbyt ciezki jak na jedna osobe. Nie jestes zbyt grzecznym typem, prawda? -Mowisz o kwestii cielesno-fizycznej - odparl. - Wciaz jednak mozemy zajac sie obszarem psychicznym. Myslalem, ze ta czesc takze cie interesuje lub chociazby ta czesc. - Poczul, ze troche ja to oniesmielilo, a jej twarz przybrala powazniejszy wyraz. Ale ona tylko wzruszyla ramionami i stwierdzila: -Tam na pustyni nasza pierwsza robota byla jak inicjacja, jak chrzest bojowy, dla nas obojga. W tej pracy czescia naszego zadania bylo dopasowanie sie i wspoldzialanie. Ale... -No i udalo sie nam - Jake przerwal jej w pol slowa. - Czy to juz przeszlosc? -...Ale - kontynuowala Liz - jutro w nocy dzialamy oddzielnie. Tak wiec chocbysmy chcieli, to nie mozemy wspolnie pracowac. To sa dwie operacje, w Xanadu i na wyspie archipelagu Capricorn, i jesli zechcielibysmy dzialac razem, to moglibysmy tylko wprowadzic zamieszanie. Tak wiec nie staralam sie ciebie unikac, Jake. Po prostu bylismy zbyt zajeci. -To ty bylas zajeta! - powiedzial Jake z wyrzutem. A potem zaraz dodal: - Wcale mi sie to nie podoba. -Ta rozmowa? -I cala reszta - odpowiedzial. Nastepnie pokrecil glowa i rzekl: - O Jezu! Zaczynam marudzic jak dziecko. Nagle Liz poczula, ze cos w niej mieknie. Jake po raz pierwszy w czasie ich znajomosci ujawnil swe slabe strony przynajmniej na jawie - a ona sypala mu sol w otwarte rany przez odsuwanie sie od niego. Przez swoja ozieblosc! -O co chodzi, Jake? Jednoczesnie Jake poczul niezwykle lagodna probe telepatycznego zbadania swego wnetrza, co natychmiast spowodowalo powstanie zaslon umyslu. Ona zauwazyla te reakcje i wycofala sie, mowiac: -Czy o to chodzi? Ja nie potrafie inaczej, Jake! Jesli cierpi ktos, kto jest mi bliski, to chce wiedziec dlaczego. To ty sprawiles, ze jestesmy w telepatycznym kontakcie, ze laczy nas cos szczegolnego! Nie mozesz oczekiwac, zeby ktos byl z toba blisko i jednoczesnie odpychac te osobe! Zaslaniasz sie i zaslaniasz sie przed kontaktem ze mna, Jake! Pokiwal glowa i powiedzial: -Co bedzie, jesli kontakt - a mam nadzieje, ze tak to teraz mozemy nazywac zamiast szpiegowania - jesli kontakt stanie sie przyzwyczajeniem? Tej nocy snil mi sie potworny koszmar, czesc tego nadmiernego bagazu, o ktorym mowilas. Cos, co jest czescia mojej przeszlosci. To byl akt zemsty, straszliwy akt. Mowisz, ze to naturalne, ze chcesz wiedziec, co sprawia mi cierpienie, ale uwierz mi, ze wolalabys tego nie wiedziec! Liz prawie do krwi zagryzla wargi, zeby czegos nie powiedziec. Przeciez wszystko juz wiedziala. Ale zanim cokolwiek powiedziala, Jake mowil dalej: -Mysle... myslalem, ze byc moze bylas tam ze mna. Ze to widzialas i dlatego mnie unikalas. -Nie - Liz pokrecila glowa. - Nie bylo mnie. Nic takiego nie robilam. Jednoczesnie pomyslala: Niech cie szlag trafi, Trask! Wiem, ze na tym polega ta praca, ale to mnie zabija! Jednoczesnie zdawala sobie sprawe z tego, ze ma wiele szczescia, nie rozmawiajac teraz wlasnie z Traskiem! Jednak (prawde mowiac) to, co powiedziala, nie bylo w calosci klamstwem, ale polprawda. Liz unikala Jake'a, poniewaz predzej czy pozniej musiala mu przypomniec o tym imieniu, o Koracie. To moglo byc istotne dla wszystkich. Tak czy owak pakowala sie w coraz wieksze klopoty, robiac z siebie jeszcze wieksza klamczuche. Bo gdy tylko wypowie to imie, a Jake przypomni je sobie, to zda sobie sprawe z tego, ze faktycznie wkradla sie do jego umyslu jak zlodziej! Juz chciala o tym wszystkim mu powiedziec, akceptujac wszelkie konsekwencje... ale wlasnie w tej chwili w drzwiach domu pojawil sie Ben Trask i zawolal: -Liz? To ty, Jake? Chodzcie po rozkazy, robimy odprawe! Idac w kierunku domu, Liz odkryla, ze szczerze tego wszystkiego nienawidzi. A zwlaszcza nie cierpi swojego dziwacznego talentu, telepatii. I jeszcze lepiej niz kiedys zrozumiala, dlaczego wiekszosc esperow z Wydzialu E uznawalo swoje talenty za przeklenstwo. Wciaz slyszala w swojej glowie glos bedacy oskarzeniem. Glos, ktory byl podobny do glosu Jake'a: - Wkradlas sie do mojego umyslu jak zlodziejka!... jak zlodziejka!... jak zlodziejka!... Nienawidzila tego. Bo prawde mowiac, Liz o wiele bardziej cenila Jake'a. I to nie tylko pod wzgledem psychicznym... A potem byl poniedzialek. W poludnie ustawiono posterunki obserwacyjne na drodze dojazdowej do Xanadu. W zalesionej zatoczce kilka osob urzadzilo sobie piknik i radowalo sie gorskim powietrzem oraz widokami. Z grilla buchal w niebo dym, skwierczalo pociete mieso, a na stojacym obok turystycznym stoliku lezal aparat fotograficzny i szesciopak piwa. Dwie puszki byly otwarte, w tym jedna, oprozniona lezala na boku. Piknik urzadzilo sobie trzech mezczyzn. Jeden siedzial w samochodzie ze spuszczonymi szybami i sluchal radia. W rzeczywistosci to korzystal z radia, a przynajmniej byl gotow do skorzystania z niego. Kolejny z zolnierzy siedzial przy stoliku i przygladal sie drodze, ktora wspinala sie serpentyna pod gore i niknela miedzy drzewami. Na szyi wisiala mu lornetka, ale rzadko z niej korzystal. Trzeci czlonek ekipy trzymal w reku gitare. Siedzial na krzeselku w cieniu sosny, a kapelusz z szerokim rondem dawal mu dodatkowe schronienie przed sloncem. Gitara wydawala z siebie serie raczej nieskoordynowanych dzwiekow i sluzyla do innego rodzaju muzyki. Byl to dowodca oddzialu, w jego gitarze schowany byl pistolet maszynowy 9 mm. Jak dotad mezczyzna w samochodzie odebral tylko raz wezwanie przez radio, odpowiadajac krotko i tresciwie: - Na miejscu... Rowniez w poludnie tego samego dnia "Rudzielec" Bygraves i Jimmy Harvey nabyli wejsciowki do Xanadu w kasie osrodka. O pierwszej po poludniu opalali sie po przeciwnych stronach basenu. Obaj wzieli ze soba grube pliki porannych gazet. Naglowki na pierwszych stronach mowily o rozprzestrzenianiu sie azjatyckiej zarazy. Porozkladali gazety w strategicznych miejscach, tak, zeby kazdy mogl sobie poczytac. Rzecz jasna osrodek mial wlasne zrodla informacji, intryga Traska miala na celu wzbudzic dodatkowy impuls do ewakuacji. Spisek wygladal nastepujaco: Dokladnie o 13:15 Bygraves przeszedl dookola basenu i dotarl do Harveya, przechodzac ostroznie miedzy lezacymi cialami. Dla wszystkich ludzi przy basenie obaj byli nowymi i nieznajomymi przybyszami. Jimmy Harvey zobaczyl nadchodzacego Bygravesa, poprawil ciemne okulary i rozprostowal rece nad glowa. -O Jezu! - rzekl Bygraves, przyklekajac obok Harveya i wpatrujac sie w ciemne, purpurowe krostki pod pachami Jimmy'ego. -Co sie stalo? - Harvey usiadl prosto. -Prosze pana - rzekl Bygraves - czy nie mialby pan nic przeciw temu, zebym zbadal te znamiona, a wlasciwie krostki? -Znamiona? Krostki? -Pod pachami, prosze pana. Chcialem sprawdzic, czy nie sa to... Harvey zerknal pod pachy, wygladal na zmieszanego. -Czy to cos niezwyklego? - spytal. - A kim pan wlasciwie jest? -Doktor Bygraves - padla odpowiedz, po czym lekarz podniosl reke Harveya, ogladajac wypryski. W miedzyczasie ludzie dookola basenu zaczeli interesowac sie tym zdarzeniem. -Doktor? - Harvey zaczynal wygladac na zaniepokojonego. -Specjalizuje sie w azjatyckich chorobach zakaznych - pokiwal glowa. - Przyjechalem tu na jeden dzien, a jutro mam sie zglosic do pracy w Brisbane. Nie chce pana straszyc, ale wyglada mi to na jeden z przypadkow, ktorymi sie zajmuje! - Opuscil reke Harveya i zadal pytanie: - Od jak dawna pan tutaj przebywa? -Dopiero co przyjechalem - Harvey wstal w miedzyczasie. - Mam krotkie wakacje. Co w tym zlego? "Nagle" Bygraves zauwazyl, ze ludzie zaczeli sie zblizac i z bliska ich obserwowac. Zblizyl usta do ucha Harveya i cos mu powiedzial. -Co? - Harveya az zatkalo. -Nic pan nie slyszal? Nie czytal pan wiadomosci? - Bygraves wygladal na zaskoczonego i naprawde mocno zaniepokojonego. - I byl pan tutaj od dwoch tygodni? To znaczy ze zarazil sie pan tutaj. To musi byc tutaj! Widzial pan jakies szczury? Zauwazyl pan inne osoby z takimi krostami? O Jezu to moze byc nawet w wodzie! -Zaraza? - Harvey prawie wykrzyczal to slowo. - Powiedzial pan zaraza? Ale jak do cholery mialbym sie zarazic... -Prosze tego nie mowic! - przerwal mu Bygraves, rozgladajac sie ze strachem po zebranych wokolo osobach. - Prosze mnie posluchac. Mamy na to szczepionke i jesli sie ja poda we wczesnej fazie choroby, to pan wyzdrowieje. Ale to znaczy, ze trzeba panu ja podac natychmiast! Wszystkie osrodki medyczne w okolicy zostaly w nia zaopatrzone. Niestety nie mam jej ze soba, a w tym miejscu nie ma zadnej przychodni czy osrodka zdrowia. Tak wiec nie moge panu nic teraz poradzic, ale poza Xanadu... Slyszac to, Harvey raptownie wstal z lezaka i ruszyl wzdluz basenu, a zaraz za nim podazal tlumek wystraszonych ludzi. Harvey zakaszlal i zlapal Bygravesa za ramie, mowiac: -Ale... - jego wyraz twarzy zaczynal mowic o rozpaczy. Bygraves zlapal za teczke, ktora otworzyla sie i "przypadkowo" wypadly z niej ulotki opisujace objawy azjatyckiej epidemii, nowej postaci dymienicy morowej. Ulotki ulecialy z wiatrem, a ludzie pospiesznie zbierali je i czytali. Bygraves wygladal na sfrustrowanego i pozbawionego nadziei. -Prawdopodobnie jest juz za pozno, zeby udalo sie powstrzymac epidemie w tym miejscu, a jesli chodzi o pana, zostalo niewiele czasu. Zakladajac krotkie spodnie na kapielowki, dodal jeszcze: -Musze natychmiast opuscic to miejsce. Jezeli chodzi o reszte panstwa - popatrzyl po wpatrzonych w niego twarzach - musze uprzedzic, ze choroba rozprzestrzenia sie blyskawicznie! Prosze wszystkim przekazac, ze nalezy wracac do domow, zglosic sie do szpitala, lekarza czy przychodni lekarskiej. I to natychmiast! - Po czym zwrocil sie do Harveya: - Moj samochod tam stoi. -Ale moje ubranie...! - zaprotestowal Harvey, ktorego rzeczy znajdowaly sie w rzeczywistosci w samochodzie. -Albo ubranie, albo zycie! - odparl Bygraves, przepychajac sie przez gestniejacy tlum. Dziesiec minut pozniej byli juz daleko, a jeszcze pietnascie minut pozniej zaczal sie ogolny exodus. W tym samym czasie Ben Trask i David Chung znajdowali sie w punkcie obserwacyjnym. Powitali Bygravesa i Jimmy'ego Harveya, ktorzy nadjechali w tumanach kurzu droga z Xanadu. -Jak poszlo? - spytal Trask. Na jego twarzy widac bylo obawe o powodzenie akcji, pot skroplil mu sie na czole. Z miejsca, w ktorym sie zatrzymali, rozciagal sie piekny widok na gory oraz na wybrzeze, ale Trask nie mial czasu na podziwianie piekna natury. -Niektorzy ludzie pakowali sie do samochodow, zanim zdazylismy odjechac - odpowiedzial Jimmy Harvey. Kurz wisial jeszcze w powietrzu. - Mysle, ze wykonalismy dobra robote. Dziekowac Bogu za udzial w zajeciach szkolnego teatrzyku. Uwierzylbys, ze kiedys gralem Romeo? Trask spojrzal na niego i nie mogl powstrzymac sie od usmiechu. -Nie, ale sadze, ze moglbys zagrac Manczkina! -Co takiego? - skrzywil sie Harvey, jednoczesnie czyszczac sie z kosmetykow, ktorymi zostal pomalowany pod pachami. -To z "Czarnoksieznika z krainy Oz" - odpowiedzial Trask. - Pewnie za pozno sie urodziles. Jak tam nasz teren? Jak to wyglada? -Jak kurort. -Nic nie budzi zdziwienia? -Nie - pokrecil glowa Harvey. Trask pokiwal glowa i zagryzl gorna warge. -Dlaczego nie jestem zadowolony? - spytal raczej sam siebie. - Dlaczego jest tak spokojnie? Nie wiem... cos mi tu nie gra. - Po czym zwrocil sie do Jimmy'ego: - Czas, zebys sie ubral i zalozyl kapelusz. Wynosimy sie stad, jak tylko ludzie zaczna wyjezdzac. Inaczej utkniemy w korku. To znaczy jesli ludzie zaczna wyjezdzac! Lokalizator David Chung stal na poboczu drogi i patrzyl przez lornetke. Opuscil lornetke i zawolal: -Ben, jada! Caly sznur samochodow zjezdza serpentynami. Beda tu za dziesiec minut. Bygraves zmienil podkoszulek, zalozyl beseballowke i okulary przeciwsloneczne. Wskoczyl na siedzenie kierowcy, zaraz po nim do wozu wsiadl Trask. W pojezdzie bylo tyle broni, ze wystarczyloby na wywolanie trzeciej wojny swiatowej. -Masz cos? - Trask zwrocil sie do Chunga. -Na pewno tam jest, nie mam watpliwosci - odpowiedzial Chung. - Z tej odleglosci nie moge sie mylic. Typowy smog umyslowy, i to gesty. Bardzo rowny, tak jak spokojne, rowne oddychanie. Gdybym mial zgadywac, to powiedzialbym, ze spi. Nie powinno to dziwic, w koncu mamy dzien. To jest nie tylko on, ale jeszcze kilku. -Wampiry - powiedzial Trask, podkreslajac liczbe mnoga. - Porucznicy? Niewolnicy? Ilu? -On i jeszcze moze dwoch innych. Nie jestem pewny. Ale sa slabi. Za slabi na porucznikow. To tez tylko domysly, sadze, ze to swiezy rekruci, niewolnicy. Trask pokrecil glowa. -Wciaz mi sie to nie podoba. Zbyt latwo. Mam takie odczucie, ze on wie o nas, ze ten caly scenariusz jest - nie wiem - klamstwem? Chung wzruszyl ramionami, jednak nie bylo w tym przeczenia. -To juz twoja dzialka, szefie. Nie jestem w stanie ci pomoc. -David - powiedzial Trask. - Przylece helikopterem dopiero po zmroku i wtedy sie zobaczymy. Badz z tym w kontakcie i prowadz ludzi prosto do celu, dobra? -Jasne - odparl Chung w chwili, gdy pierwszy samochod z Xanadu przemknal obok, wzniecajac tuman kurzu. -Lepiej juz jedzcie. Powodzenia, Ben. Ale wtedy zdarzyla sie dziwna rzecz. W druga strone pod gore jechal samochod, zjechal na pobocze i zatrzymal sie tuz przy ich samochodzie. Kierowca zaklal, wychylajac sie przez otwarte okno. -Widzieliscie to? Gdyby nie bylo tutaj pobocza, to spadlbym w pierdolona przepasc! Niech ich szlag! - Faktycznie, zostal zepchniety z drogi przez kogos, kto chcial wyprzedzic pierwszy z samochodow w kolumnie. - Co tam sie do cholery stalo? Trask uwaznie przypatrywal sie szczuplej sylwetce mezczyzny siedzacego w terenowym samochodzie. Przez chwile mial wrazenia deja vu. Mezczyzna mial na sobie koszule rozpieta pod szyja i kapelusz z szerokim rondem. Musial byc dosyc wysoki, poniewaz garbil sie, siedzac za kierownica. Wysoki i pajakowaty, a samochod byl... Trask wpatrywal sie jeszcze mocniej, a mezczyzna przez chwile odwzajemnil mu spojrzenie. Otworzyl szerzej oczy i natychmiast powrocil samochodem na droge. Wrzucil jedynke i bez slowa odjechal. -Cholera! - krzyknal Trask, wysiadajac z samochodu i patrzac na odjezdzajacy samochod. - To nie deja vu! Samochod i ten facet pasuja do opisu Liz Merrick, kiedy mowila o mezczyznie obserwujacym nas na lotnisku! Kiedy samochod wyjezdzal na droge, zolnierz sil specjalnych odlozyl swoja gitare, otworzyl bagaznik samochodu i wyciagnal z niego zlowrozbnie wygladajaca armate. Szybko znalazl dogodne stanowisko strzeleckie za sosna i oparl dluga lufe o galaz. Patrzac na droge, zaczal regulowac ustawienie lunety i przyrzadow celowniczych. -Pewnie, Trask - zawolal. - Moge go zdjac na zakrecie. Nie jest tak daleko, jakies piecset jardow, a ta bron ma zasieg tysiac piecset. Oczywiscie jezeli chodzi o cel nieruchomy. Ale ja znam te bron i nie spudluje. Kiedy przejedzie za grzbiet zbocza, to juz go nie dostaniemy. Ma pan jakies trzydziesci sekund na podjecie decyzji. Trask pomyslal i wiedzial, ze ma racje. Ale rownie dobrze mogl sie mylic. Co by bylo, gdyby pajakowaty mezczyzna byl niewinny? Mezczyzna z karabinem snajperskim krzyknal: -Zaraz bede go miec na celowniku! Nephram Malinari jest osaczony. Na pewno nie ucieknie nam, przynajmniej do zachodu slonca, Ian Goodly przewidzial wybuchy na dzisiejsza noc, noc pelni. Wiec coz za roznica, czy facet tam dojedzie, czy nie? Prekognita zawsze mowil, ze przyszlosc jest rownie niezmienna jak przeszlosc. To co bedzie, juz kiedys bylo. Tylko nie bylo mozliwosci okreslenia, "jak" to sie stanie... Trask spojrzal na snajpera i zobaczyl bardziej oczami wyobrazni jego palec zaciskajacy sie na spuscie. -Mam go na muszce, panie Trask - odezwal sie mezczyzna takim glosem, jakby wypowiadal co najmniej inwokacje. Nie zostalo juz ani chwili i Trask niemal sam zdziwil sie wlasnym okrzykiem: -Dobra, zdejmij go! -Cholera! - zaklal snajper. Zdjal palec ze spustu i otarl pot z czola. Opuscil bron, mowiac: - Samochody z Xanadu, pieprzony konwoj! Zaslonili go cywile. Nie moge strzelac, nie ryzykujac, ze nie trafie kogos jeszcze. Trask wstrzymal oddech i po chwili wypuscil powietrze z dlugim westchnieciem. -Spokojnie, to nie twoja wina. Nie tak mialo byc. Przyszlosci tak latwo sie nie zmienia. -Co to? Jakis rodzaj fatalizmu? -Niewazne - odezwal sie Trask. - Jesli jednak zobaczysz wieczorem ten samochod albo jego kierowce, to wal w niego wszystkim, co masz. Gdyby chcial wrocic z osrodka, to tez go zdejmij. Nadszedl czas, zeby zamienic jeszcze slowo z Bygravesem i Chungiem, zanim ruch na drodze nie bedzie zbyt duzy. Juz teraz halas przejezdzajacych samochodow wydawal sie ogluszajacy. -Wyglada na to, ze nasz spisek sie udal. - Trask zwrocil sie do Bygravesa. - Zostancie tutaj, a jak ruch sie zmniejszy, sprobujcie sie zorientowac, ilu jeszcze ludzi zostalo na gorze. Jezeli chodzi o tego kolesia, co sie nam wymknal, to nie trzeba sie nim przejmowac. Ja sie bede przejmowac za wszystkich. I tak nie mogl powiedziec Malinariemu nic wiecej, oprocz tego, czego Malinari i tak sie domysla - albo czego sie domysli, kiedy wyskoczy ze swojej kryjowki. Nastepnie zwrocil sie do Chunga: -David, badz w kontakcie. Daj nam natychmiast znac, kiedy uaktywni sie smog umyslowy i zacznie sie poruszac. Jednak czy ruszy sie, czy nie, to i tak dzialamy zgodnie z planem. Chyba zeby sie stalo cos bardzo nieoczekiwanego. Bygraves oraz Chung pokiwali ze zrozumieniem glowami i Trask mogl wsiasc do samochodu. Z Jimmym Harveyem za kierownica poczekali na miejsce w sznurze mijajacych ich samochodow, pomachali jeszcze na pozegnanie i ruszyli w dol wzgorza. Wiekszosc samochodow miala jeszcze nadjechac... Nad Xanadu, ktore wkrotce calkowicie oprozni sie z ludzkiego zycia, pozostalo jeszcze trzy i pol godziny naturalnego, dajacego zycie swiatla lub, z drugiej strony patrzac, swiatla niosacego zagrozenie dla tego, co nieumarle. Pozniej slonce zniknie na zachodzie, wydluza sie dlugie cienie rzucane przez gory, a w Xanadu zaczna zapalac sie swiatla, ktore oddala zapadajace ciemnosci. Tak przynajmniej byloby w normalnych okolicznosciach. Do kwatery w Brisbane bylo jakies osiemdziesiat mil. Jimmy Harvey laczyl sie przez radio ze swoimi ludzmi, wydajac rozkazy. Z wyjatkiem punktu obserwacyjnego Xanadu rozne jednostki sil specjalnych ruszaly w strone lotniska aeroklubu, gdzie czekal na nich rozgrzewajacy sie smiglowiec numer dwa. Druga maszyna byla jeszcze nie uruchomiona. Lot do Xanadu mial byc znacznie krotszy. W miedzyczasie w porcie Gladstone stala juz przyszykowana lodz strazy przybrzeznej. Wszyscy czlonkowie oddzialu byli doskonale poinformowani o czekajacym ich zadaniu... W Xanadu bylo juz pietnascie po piatej i prywatny detektyw Garth Santeson czekal juz trzy godziny na przyjecie przez swego pracodawce Arystotelesa Milana. Ale Santeson nie byl jedynym pracownikiem. Dwoch postawnych mlodych mezczyzn, ktorzy zazwyczaj dotrzymywali Milanowi towarzystwa, nie chcialo zmienic swego zdania. Przez ostatnie trzy godziny Santeson patrzyl, jak kasyno oproznia sie z hostess, krupierow, kierownikow, a w koncu nawet z ochrony. Kiedy znikaja ludzie, ktorzy maja pilnowac pieniedzy, to wiesz, ze cos jest nie tak. Pol godziny temu ochroniarze Milana zawrocili po raz kolejny sprzed drzwi swojego szefa. Santeson postanowil wyjsc z niemal opuszczonej Kopuly Rozkoszy. Dookola wszystkich basenow bylo calkowicie pusto, a ostatnie samochody przejezdzaly przez brame. Prywatny detektyw nie byl glupcem; juz dawno zorientowal sie, na czym polega problem, a jednoczesnie zorientowal sie, ze spotkanie na poboczu drogi nie bylo przypadkowe. Nie mogl zatem zrozumiec, dlaczego Milan, ktory najwyrazniej byl bardzo zainteresowany wszystkimi przypadkami podejrzanych gosci - przynajmniej od czasu, gdy zatrudnil Santesona - dlaczego Milan nie zainteresowal sie tym, co sie teraz dzieje. A moze po prostu nic nie wiedzial o tym, ze w ogole cos sie dzieje?... Problem z gorylami polegal na tym, ze mieli za malo szarych komorek miedzy uszami. Powinni zrobic przynajmniej minimum, zeby powiadomic swojego szefa, ze cos dziwnego sie dzieje. Zazwyczaj Santeson kontaktowal sie z Milanem przez telefon. Jego szef, ktory cierpial na fotofobie i byl aktywny tylko w nocy, odbieral zazwyczaj telefony od szesnastej trzydziesci, czasem od siedemnastej, az do dziewiatej rano. Jednak dzisiaj bylo inaczej i kiedy Santeson usilowal przekonac ochroniarzy Milana, ze ma naprawde pilna wiadomosc dla szefa, oni sprawiali wrazenie, jakby to ich absolutnie nic nie obchodzilo! Powtarzali jedynie, ze maja scisle polecenie, aby pod zadnym pozorem mu nie przeszkadzac do godziny osiemnastej trzydziesci. Jednak wlasnie minela osiemnasta, w osrodku bylo prawie calkiem ciemno, troche sie ochlodzilo i Santeson postanowil postawic na swoim. Ostatni raz probowal zadzwonic do Milana dziesiec minut temu z telefonu kolo stacji kolejki jednoszynowej, niedaleko od wejscia do kasyna... ale telefon tylko denerwujaco piszczal, poniewaz nie bylo recepcjonisty, ktory moglby przelaczyc rozmowe! Santeson byl coraz bardziej rozzloszczony, bo minuty zaczynaly mu sie wydawac godzinami. Frustracja wynikala z faktu, ze byl coraz pewniejszy, ze szykuje sie cos niebezpiecznego. Garth Santeson mial wlasne wytlumaczenie tego, co sie ma wydarzyc: dla niego bylo oczywiste, ze Milana mialo wlasnie dosiegnac dlugie ramie sprawiedliwosci. Jego cieniolubny pracodawca mial zostac wlasnie zaaresztowany (prawdopodobnie za ukrywanie dochodow z kasyna) i jesli to miala byc prawda, mogl zniknac razem z czekiem z jakze przyzwoita wyplata Santesona. Tak wiec im bardziej zadba o wybawienie swego szefa z klopotow, tym wieksze sa szanse na odebranie kolejnego czeku juz za kilka dni. Oznaczalo to, ze czym predzej musi porozmawiac z Milanem o ludziach czekajacych na poboczu drogi, a przynajmniej o tych dwoch, ktorzy przylecieli wojskowymi helikopterami kilka dni temu. Santeson mniej wiecej wiedzial, gdzie jest Milan, ale nie mogl sie tam dostac. Kazdej nocy Milana mozna bylo spotkac w kasynie, gdzie krecil sie przez jakas godzine lub dwie. Jednak zazwyczaj wolal przebywac w prywatnych apartamentach w kuli na szczycie kopuly. Czasami byl tam nawet w ciagu dnia. Santeson mial klucz do prywatnej windy, ktora dojezdzala do prywatnych apartamentow. W ciagu dnia Arystoteles Milan nie pokazywal sie nikomu i przebywal w podziemiach. Santeson domyslal sie, ze tam rowniez znajdowaly sie prywatne pomieszczenia pracodawcy i dostep do nich mieli naprawde nieliczni. IV...przed burza Kiedy Santeson ponownie wszedl do kasyna, bylo w nim prawie tak ciemno jak na dworze. Cos sie stalo z elektryka. Wysiadla wiekszosc swiatel i nie bylo komu ich naprawic. Ale nawet gdyby bylo kompletnie ciemno, Santeson wiedzialby, gdzie szukac goryli Milana.Srodkowa kolumne kopuly otaczalo szesc przeszklonych wind. Cztery z nich wozily ludzi na wyzsze pietra, oprocz kuli Milana. Do piatej dostep mial wylacznie personel kasyna i mozna bylo nia zjechac do podziemi. Winda numer szesc jezdzili tylko ludzie wybrani przez Milana, jego obstawa i ewentualnie osoby zaproszone. Ta winda mozna bylo dojechac do kuli na szczycie, a takze do podziemi. A niech to szlag! - pomyslal Santeson, dochodzac do srodka pomieszczenia i wiedzac, ze spotka sie tam z ochroniarzami Milana. Siedzieli na krzeslach przy windzie z napisem PRYWATNA (chodzilo o szosta winde Milana). Kiedy Santeson pospiesznie zblizal sie do windy, ochroniarze plynnym ruchem powstali i stojac ramie przy ramieniu, zagrodzili droge do windy. Ich twarze byly bez wyrazu, ale ich ciala dawaly wyrazny komunikat: "wejscie do windy jest zabronione". Santeson pokiwal glowa, zastanawiajac sie: Co sie dzieje z tymi kolesiami? Tylko oni oprocz Milana mieli klucze do dolnych pomieszczen, gdzie zgodnie z przypuszczeniami Santesona Milan powinien miec takze swoje apartamenty. Jego wlasny klucz pozwalal na jazde wylacznie do gory. Ale i tak nie mial zamiaru tracic czasu na utarczki. Ci dwaj zombi za kazdym razem reagowali dokladnie tak samo, bez wzgledu na to, kto zblizal sie do drzwi. -Musze sie widziec z panem Milanem - powiedzial Santeson. - I to zaraz. Wiec nie wkurzajcie mnie, poniewaz to jest zbyt wazne. Spojrzeli na niego, nastepnie po sobie, a potem jeszcze raz na Santesona. A on popatrzyl na nich. Mogliby byc blizniakami - pomyslal i zmienil zdanie. Nie chodzilo o to, ze wygladali jak bracia, tylko o to, ze mieli taki sam wyglad. Stali w taki sam sposob, obaj byli tego samego wzrostu, ponad szesc stop, i nie ruszali sie. Sprawiali dosc grozne wrazenie. Poruszali wylacznie oczami, a ich oczy... byly dziwne! Santeson byl pewien, ze wczesniej tego nie widzial, ale teraz zobaczyl w nich troche zoltego, swiecacego koloru. Chyba bylo tak z powodu swiatla, a raczej jego braku. -Posluchajcie - powiedzial - w kazdej chwili moze sie tu zrobic niezly syf i musze o tym opowiedziec panu Milanowi. Wcale nie musze widziec go osobiscie czy samemu... jesli chodzi wam o ochrone, to mozecie przeciez isc ze mna! I tak musicie isc ze mna, bo nie wiem, gdzie on jest, ani nie wiem, jak sie tam dostac. Ale wy wiecie. Wierzcie mi, ze jesli zaraz mnie tam nie zaprowadzicie, to jutro mozecie zostac bez pracy... Ich wyraz twarzy nie zmienil sie ani troche i Santeson stracil troche pewnosci siebie. -Halo? - zagail. - Czy mam przejsc przez was, czy tez mam narysowac wam to, co powiedzialem? Moze nie jestescie wlaczeni, a moze poslugujecie sie jakims szyfrem pozwalajacym na wlaczenie podstawowego poziomu zrozumienia? Wygladalo jednak na to, ze nie doszedl z nimi do zadnego porozumienia. Reszta pracownikow Kopuly Rozkoszy to byli zwykli, normalni ludzie, ale ci dwaj... kazdy ich unikal jak jakiejs zarazy. A nawet jak azjatyckiej zarazy - pomyslal sobie Santeson. Smieszne, ze kiedy kilka miesiecy temu pojawili sie tutaj w poszukiwaniu pracy, wygladali zupelnie zwyczajnie, tak jak wszyscy. Ale teraz nigdy nie oddalali sie od wind, a Milan nigdzie sie bez nich nie ruszal. Prawde mowiac, to on i tak wcale nie wychodzil! No i tez mial jakis dziwny wyglad. Byc moze byli krewnymi, ale Santeson raczej w to watpil. W koncu jeden z nich sie odezwal: -Panie Santeson, przeciez juz mowilismy ze trzy albo cztery razy, ze pan Milan nie chce pana widziec. Nikogo nie chce widziec. Spodziewa sie bardzo pracowitej nocy i teraz chce odpoczac. Jeslibysmy pana do niego zaprowadzili, to bardzo sie zdenerwuje i bedziemy mieli powazne klopoty. Wiec moze poslucha pan naszej rady i... Urwal w pol slowa, a na jego twarzy pojawil sie nerwowy tik. Pozniej jego twarz przybrala wyraz kogos, kto slucha uwaznie. Od pierwszego slowa, ktore padlo z ust wartownika, pajakowaty Santeson cofal sie... przede wszystkim z powodu oddechu! Ten czlowiek wydawal najgorszy smrod z buzi, z jakim kiedykolwiek mial do czynienia prywatny detektyw. Jego oddech smierdzial jak dol kloaczny, a moze jak rzeznia? Poza tym wygladal tak, jakby go cos zaniepokoilo, jakby czegos nasluchiwal. Trwalo to moze jakies dwanascie, pietnascie sekund az nagle pokiwal glowa i wyprostowal sie. Usmiechajac sie nerwowo, powiedzial: -Pan Milan zobaczy sie z panem. Mamy pana zaprowadzic do niego. Sluchawki! - pomyslal Santeson. - Bezposrednia komunikacja z szefem. Drugi z ochroniarzy nacisnal guzik i otworzyly sie drzwi windy. Santeson wszedl do srodka, a dwoch goryli weszlo za nim. Nastepnie ten ze sluchawka skorzystal z klucza i szklana klatka zjechala na dol do podziemi, nastepnie jeszcze nizej, az do ostatniego znaku stop na wyswietlaczu windy. Ale tam, ku zdziwieniu Santesona, winda wcale sie nie zatrzymala! Nie zatrzymala sie takze na kolejnym, nizszym z poziomow, ktorego nie bylo juz na wyswietlaczu. Santeson podziwial blyskotliwosc tego rozwiazania. Nikt, kto nie wiedzialby o systemie nizszych poziomow, nie zorientowalby sie, ze istnieja kolejne pietra podziemi. W windzie byly swiatla, ale kiedy syknely otwierane drzwi, Santeson zauwazyl, ze w korytarzu nie bylo oswietlenia. Wlasciwie bylo, ale tak nikle, ze przypominalo oswietlenie wnetrza w burdelu w Hong Kongu. -Tedy prosze - powiedzial ochroniarz. Obaj goryle poszli przodem i Santeson byl zadowolony, ze nie ma ich za plecami. Ale juz po kilku krokach potknal sie. Jego oczy przyzwyczaily sie do polmroku i nawet zorientowal sie, dlaczego to miejsce kojarzy mu sie z burdelem. To przez oswietlenie. Korytarz byl oswietlony linia z czerwonych zaroweczek podczepionych do niskiego sufitu. Ale sufit byl z kamienia, podobnie jak sciany i podloga. A poza tym to wcale nie byl korytarz, tylko tunel. Tunel wyryty w litej skale. A czego mozna bylo oczekiwac? - spytal samego siebie Santeson. Zjechales dosc gleboko na dol, a tam jest juz tylko skala. I znowu sie potknal. -Patrz pod nogi - mruknal jeden z goryli, obracajac sie, zeby zerknac na detektywa. Odwrocil sie tylko troche, ale Santeson dojrzal blysk w jego oku. Swiecily jak siarka w ciemnosci! Zaczal panikowac, ale blyskawicznie wzial sie w garsc. Pewnie byla to jakas reakcja chemiczna, moze gaz wydobywajacy sie pod ziemia. A moze po prostu odblask swiatel. -Daleko jeszcze? - slyszal, jak sam zadaje pytanie. Glupie pytanie i glupio postawione. Santeson zaczynal sie coraz bardziej denerwowac. Jeden z przybocznych Milana zazgrzytal zebami i odpowiedzial: -Niezbyt daleko! Sciany zaczely sie oddalac, sufit byl coraz blizej, ale wskutek tego zrobilo sie jeszcze ciemniej. Z przodu szerokie plecy ochroniarzy niewyraznie rysowaly sie w ciemnosci. Nagle Santeson zobaczyl oczyma wyobrazni owieczke prowadzona na lancuchu. Jej nozdrza byly wypelnione zapachem rzezni. Probowal pozbyc sie tych obrazow i scen, ale mimo to wciaz zapytywal sam siebie: Jak ci ludzie widza w takich ciemnosciach? -Uwazaj teraz, jak idziesz - powiedzial jeden z ochroniarzy, a jego glos odbil sie echem w czyms, co musialo byc dosc sporym pomieszczeniem. -Stawiaj stopy tam, gdzie my stawiamy - dodal drugi z goryli. -Nic kurwa nie widze! - zachrypnietym szeptem stwierdzil Santeson. Ochroniarze gwaltownie staneli i detektyw prawie wpadl na nich. Spojrzeli po sobie pytajaco, a potem odwrocili sie do Santesona. -Chcialbys? - spytal jeden z nich. -Co? - Santeson zaczal sie trzasc. - Co chcialbym? -Czy chcialbys cos kurwa zobaczyc? - powiedzial, przekrzywiajac pytajaco glowe. Jego twarz przybrala taki grymas, ze Santeson nie mogl w to uwierzyc. -Swiatlo - rzekl drugi z nich, szybko i plynnie ruszajac sie z miejsca, znikajac zarazem w ciemnosci. -Kamera - dodal drugi, jednoczesnie popychajac Santesona. -Akcja! - rzekl pierwszy, gdzies z niedaleka. Santeson z trudem lapal rownowage. Slaby jak dziecko po popchnieciu znowu potknal sie i musial szeroko rozlozyc rece, zeby zlapac rownowage. Stanal na cos dziwnego, na cos, co sie wywinelo albo obslizgnelo pod stopa i jednoczesnie oslepily go zapalone pod sufitem jarzeniowki. A potem... obled! Santeson nie wierzyl w to, co widzi. Musial to byc efekt naglego oslepienia lub wyobraznia czy cos podobnego. Ale to nie moglo byc nic realnego. To, co chlupotalo pod jego stopami... nie moglo byc rzeczywiste. A to, co staralo sie podniesc w kacie jaskini... na pewno nie moglo pasowac do kryteriow rzeczywistosci... Tylko ze to cos spojrzalo na niego i powiedzialo: -Po-po-pomocy! - i wtedy Santeson wiedzial, ze to jest rzeczywistosc. Kiedy jego oczy, nie mogac dalej patrzec, odmowily posluszenstwa i Santeson stracil przytomnosc, stojacy tuz za nim goryle podtrzymali go, chwytajac pod pachy i bez najmniejszego wysilku podnoszac jak dziecko. A potem pociagneli wysokiego, szczuplego i pajakowatego Santesona przed oblicze Malinariego... Trzy godziny wczesniej: Schylajac sie nisko pod krecacymi sie lopatami wirnika helikoptera, Liz wolala Jake'a. Biegla przez ladowisko do smiglowca numer dwa, ktory wlasnie mial odlatywac. Jake nie mial szans jej uslyszec poprzez halas silnika i lopaty wirnika, ale i tak ja "uslyszal". Odsuwajac do polowy drzwi strzelca, chwycil sie za tasme, wychylil sie na zewnatrz i schylajac sie wzial od niej koperte. Patrzac jej w oczy, poczul delikatne drzenie maszyny i wiedzac, ze to moment startu, zatrzasnal drzwi. Helikopter uniosl sie i powoli odwrocil sie o sto osiemdziesiat stopni. Jake mogl znowu widziec Liz. Przeszla w bezpieczne miejsce na skraju ladowiska helikopterow i machala do niego. Odsunal lekko drzwi i rowniez jej pomachal. Chwile pozniej helikopter nabral wysokosci, przechylil sie na bok i skierowal na polnoc. Liz zniknela z pola widzenia. Jake zamknal drzwi i usiadl na swoim miejscu obok Lardisa Lidesciego. Skupil mysli, a wlasciwie myslal o niej lub raczej do niej. -Uwazaj na siebie, Liz. Badz bardzo ostrozna. -Ty tez - odpowiedziala wyraznie. Dodala takze: - Przepraszam, Jake. Jake mial zamiar zapytac za co, ale poniewaz zakladal, ze i tak wie, to nie zadal takiego pytania. Ponadto wiedzial, ze to nie jej wina, ze naprawde nie miala za co przepraszac. Pomiedzy nimi stanela praca - Ben Trask i Wydzial E - Wydzial E jest zawsze najwazniejszy. Ale obraz Liz pozostal w jego pamieci, jej ciemne wlosy, inteligentne oczy w kolorze morskiej zieleni, jej zaokraglenia oczywiscie oraz jej usmiech promieniujacy jasnym swiatlem. Wyjal z kieszeni koperte, zeby zobaczyc, co napisala Liz na zlozonej na pol pojedynczej kartce papieru. Kiedy rozkladal kartke, uslyszal: -Od Liz? - zapytal Lardis. -Zajmij sie swoimi sprawami - odpowiedzial Jake. -Ona sporo mysli o tobie. -To dziala w obie strony - rzekl Jake. - Umiesz czytac nasze pismo? -Troche - powiedzial Lardis. - Ale tylko drukowane. Recznego pisma nie potrafie, dla mnie wyglada jak kupa pajaka! -To dobrze! - powiedzial Jake. I pomimo tego, ze Lidesci podgladal, zaczal czytac: Jake, Troche pozno, ale prosiles mnie, zeby ci przypomniec imie, imie brzmi KORATH. Mozesz tego nie pamietac, ale jesli sobie cos przypomnisz, to prawdopodobnie pomyslisz, ze jestem zdradliwa suka. Niewiele mam na swoje usprawiedliwienie. Wydaje mi sie, ze to bylo dla ciebie bardzo wazne. A poniewaz nie wiemy, co nas czeka, to byc moze jest to ostatnia szansa, zeby wyjasnic pewne sprawy... ...albo je totalnie skomplikowac. Zalezy mi na tobie o wiele bardziej, niz przypuszczasz, i znacznie bardziej, niz pozwolily mi to pokazac okolicznosci. Uwazaj na siebie, Liz Jake przeczytal list ponownie. Korath? Imie cos mu mowilo, ale bylo jak daleki i niemal zapomniany okrzyk. Moze cos, o czym snil? To na pewno o tym mowila: ze znowu go szpiegowala w czasie snu. Nic strasznego. W koncu taka miala prace, a on mogl to jedynie zaakceptowac lub raczej uczyc sie akceptowac. Z kolei Liz musi sie nauczyc akceptowania tego, co odnajdywala we wnetrzu Jake'a. W jego podswiadomosci, czy tego chcial, czy nie. Mozliwe, ze natknela sie na powtarzajacy sie koszmar. To tlumaczyloby jej ozieblosc. Ale Korath...? Jake znowu uslyszal dzwonek, moze jest to dzwonek ostrzegawczy? Zmarszczyl brwi, starajac sie przywolac wspomnienia, a zwlaszcza ostatni sen. Jake czytal troche o snach i wiedzial, ze dla wielu ludzi maja one ogromne znaczenie. Jednak dla niego sny byly czyms prozaicznym, latwo je zapominal. Wiele wazniejsze bylo to, co dzieje sie na jawie. Koszmary, to co innego, poniewaz z uwagi na emocje czy chociazby strach wywoluja dlugotrwale wrazenia, ale zwyczajne sny? Korath, o co tu moze chodzic? Byla to bardzo szczegolna mysl i na dodatek niechroniona. Zabrzmiala w mowie umarlych. W umysle Jake'a natychmiast ktos sie pojawil - a moze cos? Cienie zaczely ozywac, a to pojawilo sie wraz z nimi. -Wzywales! - odezwal sie kleisty glos, ktory byl jednoczesnie zaskoczony i zadowolony. - I zapamietales. Ale jak zapamietales? Wszystko tutaj czeka na twoj powrot, Jake. Troche jestem zaskoczony - sposobem, w jaki mnie wezwales - zastanawiam sie, czy faktycznie mnie pamietasz. O co chodzi, Jake? Dlaczego mnie wolales? -Na litosc bo...?! - powiedzial Jake i natychmiast instynktownie otoczyl sie umyslowymi zaslonami, odcinajac sie od tej rzeczy, tego Koratha. Gosc uciekl albo raczej zostal wygnany i Jake uslyszal go, jego sfrustrowany okrzyk gniewu, zaprzeczenia, w chwili gdy rozplywal sie w eterze mowy umarlych: -O nie, Jake! Nie odsylaj mnie! Wkrotce upewnisz sie, jak bardzo mnie potrzebujesz. Musisz pamietac o tym, ze ja znam liczby! Znam liczby, Jake, i znam droge! A potem umilkl... -Co ci? - zapytal Lardis, patrzac uwaznie na Jake'a i na jego pobladla twarz. - Co sie stalo? Czy cos tam jest? Cos mowiles. No i dziwnie wygladasz... -Cii! - Jake uciszyl go ruchem glowy, skoncentrowal sie i przypomnial sobie! Przypomnial sobie wszystko, a przede wszystkim to, ze zawarl uklad z wampirem. Przypomnial sobie takze ostrzezenie Harry'ego Keogha, ktory mowil, ze nawet zmarly wampir jest niebezpieczny i nigdy nie mozna mu pozwolic dostac sie do wnetrza umyslu! -Wygladasz dziwnie - rzekl stary Lidesci. Jake spojrzal na niego, z trudem przelknal sline i wzial sie w garsc. -To... nic - powiedzial. - A przynajmniej nic takiego, o czym chcialbym z toba rozmawiac. Moze pozniej, z Liz i Traskiem, kiedy skonczymy dzisiejsze akcje. W miedzyczasie... wyciagnal dlugopis i zaczal robic notatki na lisciku otrzymanym od Liz. I chociaz jeszcze nie doszedl do siebie po tym, co sie z nim dzialo, i bez wzgledu na to, czy to, co wlasnie sie mu przydarzylo, bylo fantazja, wgladem lub dowodem na osobowosc mnoga, czy cokolwiek innego, Jake wiedzial, ze jest to cos, co musi zapamietac, ze nie stac go na to, zeby o tym zapomniec... W Gladstone wszyscy wysiedli z helikoptera numer dwa, a maszyne zatankowano na lotnisku. Kilka godzin wczesniej ludzie z oddzialow specjalnych zrobili dluga przejazdzke, zeby sprawdzic, czy lodz strazy przybrzeznej jest sprawna. Teraz oba oddzialy spotkaly sie na ostatniej odprawie. Atak na wyspe zostanie dokonany z dwoch kierunkow. Czterech ludzi Joe Davisa i on jako dowodca oraz Jake i Lardis Lidesci poleca smiglowcem. Czterech kolejnych zolnierzy poplynie lodzia. Godzina Zero - czas rownoczesnego ataku na wyspe w archipelagu Capricorn oraz na gorski osrodek Xanadu - ustalono na 18:30. Byla ladna pogoda, morze spokojne i lodz odbila od brzegu na dziewiecdziesiat minut przed Godzina Zero. W tym samym czasie na lotnisku aeroklubu w Brisbane helikopter numer jeden rozgrzewal silniki i byl gotow do startu. Ben Trask oraz major sil specjalnych siedzieli w hangarze i korzystali z radia w jednym z pojazdow. Prekognita Ian Goodly, Liz Merrick oraz pozostali zolnierze sil specjalnych zgromadzili sie kolo smiglowca. Ich mundury powiewaly od podmuchu powietrza, ktore smierdzialo goracymi spalinami. O osiemnastej pietnascie Trask przekazal przez radio: -Odezwijcie sie: Jedynka, Dwojka i Trojka. -Jedynka, wszystko w porzadku - odpowiedzial glos lokalizatora Davida Chunga, przebywajacego na poboczu drogi do Xanadu. -Dwojka, zglaszam sie - to byl glos Joe Davisa z helikoptera numer jeden. -Trojka, slysze dobrze - dobiegl glos z lodzi. -Synchronizujemy zegarki - powiedzial Trask, nastepnie odczekal chwile i kontynuowal: - Ustawcie zegarki na 18:17. Powtarzam cyfry, jeden, osiem, jeden, siedem. Zaczynam odliczanie: trzy, dwa, jeden, zero - osiemnasta siedemnascie. Pomyslnych lowow i powodzenia. Odbior. -Zrozumialem, odbior - padly odpowiedzi z trzech roznych zrodel. -Ruszamy - powiedzial Trask. Razem z majorem podbiegli do helikoptera i wsiedli na poklad. Chwile pozniej maszyna oderwala sie od ziemi i skierowala do Xanadu... W smiglowcu numer jeden Trask mial tylko kilka minut na rozmowe z Liz, Ianem Goodlym i majorem. -Troche sie obawiam - powiedzial. - Cos jest nie tak i nie wiem co to. To takie poczucie, jakby - no nie wiem - jakby wszystko, co zrobilismy, szlo w niewlasciwym kierunku, albo jakbysmy zostali zmyleni lub czegos nie dopatrzylismy. -Wyglada na to, ze wlasnie wlaczyl sie twoj talent - rzekl prekognita, po czym westchnal gleboko. - Ciesze sie, ze czyjs talent funkcjonuje! -A co u ciebie? - Trask popatrzyl na niego. - Nic nie masz? -Tylko klopoty - Trask znowu westchnal. - Tylko problemy, frustracja, zamieszanie. Ale jak wiesz, nie moge nic robic na sile. To sie pojawia samo. Ale jesli chodzi o ciebie... czy jest w tym cos szczegolnego? -Nie - Trask pokrecil glowa. - Same przeczucia. Dzisiaj to samo czulem, kiedy bylem na posterunku obserwacyjnym na gorskiej drodze. Kiedy patrzylem na droge wspinajaca sie do Xanadu... bylo tak spokojnie, tak normalne. Chyba zbyt spokojnie i zbyt cicho. -Klamstwo? -Cos w rodzaju samooszukiwania sie - powiedzial Trask. - To tajna operacja, ale ja czuje, ze jest inaczej. Zwlaszcza po tym incydencie z obserwatorem, ktorego zauwazyla Liz. - Spojrzal na nia z poczuciem winy i powiedzial: - Powinienem zwracac wieksza uwage na to, co mowisz. -Ale ja sama nie bylam pewna - odpowiedziala Liz. Jestem tu nowa i moglam sie mylic. -Wlasnie o to mi chodzi - stwierdzil Trask. - Kazde z nas ma jakis talent i jezeli chodzi o mnie, to powinienem sluchac twojego talentu. Jesli bysmy zawrocili i przyjrzalbym sie temu facetowi, to od razu wiedzialbym, co jest grane. Ale tak nie zrobilismy i ja nic nie zrobilem. I za to sie obwiniam. W tym momencie odezwal sie major, ktory wygladal na przejetego: -Nie wszystko rozumiem z tego, co mowicie. Czy chodzi o to, ze dzieki waszym umiejetnosciom przewidujecie klopoty w realizowaniu naszej operacji? Trask zaprzeczyl ruchem glowy, ale potem zmienil zdanie i stwierdzil: -Jezeli chodzi o te stwory, to kazda operacja niesie ze soba powazne ryzyko i niebezpieczenstwo. Ale tak czy owak musimy dzialac. Wszystko zostalo ustalone i mozemy juz nie miec lepszej okazji. Jestesmy dobrze uzbrojeni, nasi ludzie sa dobrze wyszkoleni i nie sadze, zeby cos sie nie udalo. Liz spojrzala na zegarek. -Piec minut - powiedziala. W tym samym czasie zabrzmial sygnal interkomu. W sluchawkach zabrzmial glos pilota: -Wiadomosc od Jedynki. Smog umyslowy sie obudzil, poczatkowo nie poruszal sie, ale od jakiegos czasu przemieszcza sie po terenie osrodka. Jedynka takze sie ruszyla. Bedzie na miejscu za piec minut. -Powiedz mu, ze sie spotkamy na miejscu i przypomnij o zatyczkach na nos. - Po czym zwrocil sie do osob w helikopterze: - Wam tez nie wolno o nich zapomniec. Nie zapomnieli. Czosnkowy aerozol zaczal unosic sie w powietrzu i kiedy mgielka zapachu dotarla do nozdrzy, wlozenie grubych zatyczek do nosa bylo czysta przyjemnoscia... W Xanadu, na wysokosci dwustu stop ponad osrodkiem Lorda, Malinari spogladal z niemal pionowej skaly na swoja wyludniona posiadlosc i na droge, ktora wila sie serpentyna od podnoza gor do bram Xanadu. Punktem obserwacyjnym Malinariego byla wyzlobiona w skale "komnata" znajdujaca sie na szczycie naturalnego komina. Kiedy budowano Xanadu, Jethro Manchester chcial zrobic w tym miejscu zjazd do basenow na dole. Na gore miala wywozic ludzi kolejka linowa lub wyciag narciarski. Jednak z powodu trudnosci technicznych projekt pozostal niezrealizowany. Teraz komin stal sie awaryjna kryjowka Lorda Malinariego. Stad mogl poleciec na skrzydlach nocnego wiatru i poszybowac do miejsca, gdzie jakis czas temu ukryl ubranie, pieniadze i inne niezbedne rzeczy potrzebne do przeniesienia sie w inne miejsce. Jednak zrobilby to dopiero po upewnieniu sie, ze poscig dotarl az do jego kryjowki, a Wydzial E poniosl powazne straty, ktore zakoncza lub co najmniej znacznie oslabia jego aktywnosc do czasu, gdy wspanialy plan Vavary, Szwarta i Malinariego nie przybierze formy i gotowosci do dzialania... Malinari popatrzyl na dol i na jego ustach pojawil sie chytry usmieszek. Chcialby byc na dole, by widziec zadawane ciosy. Ale czyniac tak, sam moglby ulec uszkodzeniom, a tego sobie absolutnie nie zyczyl. Samo Xanadu spisane bylo na straty... przynajmniej na jakis czas. Ale przeciez swiat byl znacznie wiekszy, a plany Lorda Malinariego byly zakrojone na szeroka skale. Szkoda, ze jego "ogrod" ze szczegolnymi "roslinami" zostanie odkryty, zwlaszcza teraz, gdy wlasnie sie pozywily. A moze nie zostanie odkryty, w koncu byl dobrze schowany w podziemnych ciemnosciach, ktore tak dobrze sluzyly celom "ogrodnika". Jesli tak sie stanie, to "posiew" bedzie cierpliwie drzemal, czekajac na lepsze czasy. Albowiem to, co Malinari zasadzil, nie umrze, chyba ze ktos zniszczylby to celowo i calkowicie. Co do ostatniego z ludzkich psow Malinariego, pajeczastego Gartha Santesona, to spelnial swe zadanie az do ostatniej chwili. Ostrzegl o przybyciu Wydzialu E, o natretach, ktorych Malinari spodziewal sie od czasu, gdy jego porucznik Bruce Trennier zmarl prawdziwa smiercia kilka dni temu na zachodniej pustyni. Biedny Trennier, zginal okrutna smiercia. Malinari dobrze pamietal ostanie chwile jego nedznego zywota. Krzyki agonii wiernego sluzacego dotarly do umyslu jego pana i obraz tej smierci dosc dobrze zapadl w pamiec Malinariego: Ogien! Potezny, wszechpozerajacy zywiol, ktory stapial metamorficzne cialo, powodowal wybuch kosci, topil tluszcz i zamienial wszystko w popiol! Wszystko trwalo dobra chwile, podobnie jak bol, bol Trenniera, az do momentu, kiedy Malinari musial zamknac swoj umysl. Poprzez strumienie tryskajacego goraca, ktore zdzieralo pasma miesa z ciala Trenniera, a w koncu oslepilo go i zniszczylo, Malinari dojrzal twarze przesladowcow. Twarz Bena Traska, ktory byl takze obecny w umysle Zek Foener, Iana Goodly'ego i jeszcze kogos o dziwnych zdolnosciach... Gdyby tylko Malinari mogl pobyc jeszcze troche z ta kobieta. Mogl tak wiele sie dowiedziec (na przyklad o naturze szczegolnych zdolnosci tych osob o ezoterycznych talentach) i nacieszyc sie... ta piekna kobieta, nie tylko jej umyslem. No coz, na to jest juz za pozno. Przynajmniej dowiedzial sie czegos o tym, co stanowi dla niego najwieksze zagrozenie na tym swiecie, o Wydziale E. A teraz go znalezli... co bylo do przewidzenia. Jednak na te nieunikniona okolicznosc juz dawno bardzo starannie sie przygotowal. Na tablicy przytwierdzonej do sciany kolo "okna" glowny wylacznik znajdowal sie w pozycji "off'. Nad nim znajdowal sie obly szereg mniejszych elektrycznych przelacznikow. Szereg pasowal ksztaltem do planu Xanadu. Malinari, czekajac w swojej kryjowce, wlaczyl glowny przelacznik. Mozna bylo uslyszec basowy szum przeplywajacego pradu. Szczuple palce Malinariego zaczely niecierpliwie biegac po malych przelacznikach - tych elektrycznych przekaznikach natychmiastowej smierci. Najpierw zewnetrzne zabudowania. Pozniej centralne, aby dopasc biegnacych ludzi. A w koncu kiedy beda myslec, ze "osaczyli" mnie w mojej nocnej, ciemnej kopule... Jego reka zadrzala, zatrzymujac sie nad srodkowym przelacznikiem. Tak, kopula rozkoszy. Zaiste. Tyle ze mojej rozkoszy, a nie ich! Zaniosl sie gardlowym smiechem, dlugim i basowym... a potem nagle przestal. W dole, na drodze wiodacej do Xanadu, pojawil sie samochod. Byla juz ciemna noc, ale noc i ciemnosc byly najwiekszymi sprzymierzencami Malinariego. Malinari wyczul obecnosc pasazerow pojazdu oraz ich ludzka zadze krwi - i znowu sie zasmial. Zadza krwi? Nephram Malinari sika gesciejsza krwia od krwi krazacej w zylach takich dupkow jak ci jadacy w tym samochodzie! Telepatycznie skupil sie na pojezdzie i wyczul to, co czuja jadacy w nim ludzie: Lek przed wielkim nieznanym, jakim byl dla nich Malinari. Pierwotny lek przed noca i tym, co moze przyniesc noc. Korzenie tego strachu egzystuja w kazdym wloknie czlowieka, bedac pozostaloscia po jaskiniowych przodkach ludzkosci. Strach przed nieznanym zagrozeniem, przed bestia zadna krwi! Jednak utrzymujac strach na wodzy, posiadali takze odpowiedni stopien determinacji. Te determinacje wzmacniala wiedza o poteznej mocy razenia ich sily ognia. Czyzby?... Malinari znowu sie rozesmial, tym razem jednak syknal i skrzywil sie. Klasnal swoimi zgrabnymi i rozedrganymi dlonmi. Poczul bol, ktory towarzyszyl mu podczas poszukiwania lub sluchania mysli innych ludzi. Cierpial z powodu ich chaotycznych emocji, snow i fantazji. Zaczynaly sie tutaj gromadzic zdziwaczale i zmutowane umysly, a im wiekszy miescil sie w nich talent, tym wiekszy bol przewiercal glowe Wampyra. Malinari zaklal szpetnie w jezyku Krainy Gwiazd i szybko wycofal swoj umysl. W miare jak zmniejszal sie bol, Malinari rozluznial sie i ponownie zaniosl sie szalenczym smiechem. Szalenczym? Nieraz juz wczesniej o tym myslal, sam sie nad soba zastanawial: Czyzby smiech szalenca? No coz, mozliwe, choc wolalby myslec o sobie raczej jak o ekscentryku. W koncu kiedy jest sie kims tak wyjatkowym, to ma sie prawo do pewnych, drobnych odchylen... Bol w skroniach zaczal ustepowac, ale nagle jego uwage zwrocil halas dochodzacy od gory: mechaniczny odglos silnika i szum powietrza przecinanego platami wirnika. I chociaz poczul sie nieco zaskoczony, na tyle, ze podniosl swe karmazynowe oczy do gory, spogladajac na wazkowaty ksztalt zawieszony na tle rozgwiezdzonego nieba, to jednak nie dostrzegal w tym zadnego zagrozenia. Mial gotowy plan i przewidzial wszelkie mozliwosci, wlacznie z atakiem z powietrza. Najlepszym miejscem do ladowania smiglowca byl teren przed kasynem. Ale to bylo jedno z wielu miejsc, ktore Malinari zaminowal. Zatem niech sie stanie! - pomyslal. Zaczynamy zabawe. Z samochodu przy bramie wysiadl tylko jeden mezczyzna. Trzymal ciezka, automatyczna bron. Trzymajac sie nisko na nogach, podbiegl do chatki, w ktorej miescila sie recepcja. Niewatpliwie tylna straz, a takze straz nie pozwalajaca na ucieczke z Xanadu. Glupcy! Nikt nigdy nie zechce uciekac z Xanadu, oczywiscie oprocz tych smiesznych najezdzcow! Jesli zas chodzi o Malinariego opuszczajacego to miejsce... to nalezalo to do planu! Nie bylo sensu pozostawac tutaj. No bo czemu mialoby to sluzyc? Kiedy sie wszystko skonczy, to nie bedzie po co zostawac. Smiglowiec wlasnie zblizal sie do ogrodka przed kasynem. Reflektorem oswietlal ciemne kasyno, chaty, baseny. Nagle jasniej zaswiecily swiatla samochodu, oswietlajac miejsce spotkania. Spotkania z pewna smiercia... ale jeszcze nie teraz. Niech najpierw Trask i jego ludzie z Wydzialu E poczuja na wlasnej skorze, co na siebie sciagneli, kiedy postanowili scigac Nephrama Malinariego. Lorda Wampyrow! Kiedy lodz strazy przybrzeznej przybijala do waskiego pasa piasku na wyspie Jethra Manchestera, z jej pokladu wydobywal sie dym. Lodz najwyrazniej musiala byc uszkodzona i dlatego kolysala sie bezwladnie na nocnej fali. Na burcie za kabina ukryli sie zolnierze oddzialow specjalnych i delikatnie naciskajac spust miotaczy ognia, wysylali w powietrze plomienie. Patrzac od strony wyspy, nie bylo watpliwosci, ze na lodzi wybuchl pozar. Kiedy lodz dotknela kilem dna, z jej pokladu wystrzelono race. Race dostrzegl pilot lecacego nisko nad morzem smiglowca numer dwa. -Jestesmy nad wyspa - powiedzial do zalogi. - Widze palaca sie lodz oraz swiatla willi pomiedzy drzewami. Wyskakujcie natychmiast, jak dotkniemy ziemi. Bede czekal na was w powietrzu. Zabieram was, jak tylko skonczycie. Mozecie na mnie zagwizdac. Chyba wiecie, jak sie to robi? Powodzenia, chlopaki! Kiedy smiglowiec osiadl na plazy, pojawily sie na niej biegnace ciemne postacie. W okolicy rozniosl sie mdly zapach czosnku... V Szturm Willa Jethra Manchestera byla luksusowa, dwupoziomowa siedziba, zbudowana okolo stu szescdziesieciu jardow od plazy, do ktorej przycumowala lodz strazy przybrzeznej. Przed niespodziewanie wysokimi falami chronil ja solidny, kamienny mur, za ktorym znajdowal sie ogrod nawadniany woda z instalacji odsalania wody morskiej. Dom zbudowano z drewna i kamienia, glownie koralowca. Jego architektura przypominala skrzyzowanie rzymskiej willi i austriackiej chaty goralskiej. Jacht Manchestera, dosc skromny jak na bogacza tej klasy, mial trzydziesci piec stop dlugosci i cumowal w sztucznym kanale siegajacym polowy drogi miedzy willa a morzem.Te szczegoly mozna bylo zobaczyc z wysokosci pieciuset stop nad powierzchnia ziemi, gdzie pilot smiglowca numer dwa zawiesil maszyne w miejscu i lustrowal okolice skanerami pozwalajacymi widziec w ciemnosci. Co kilka sekund przelaczal ekran na podglad podczerwieni i ciepla. Na ziemi wszyscy czlonkowie oddzialu mieli sluchawki i pilot mogl zwracac sie zarowno do kazdego z osobna, jak i do calej grupy. Wszyscy ruszyli do akcji; ludzie ze smiglowca wyladowali bezpiecznie, podobnie jak zaloga lodzi, ktora nie napotkala zadnych przeszkod. Oddzial sformowal polkole, oddzielajac cypel i zblizajac sie do domu. Jesli atakowana grupa zobaczylaby "pozar" na lodzi lub znak wzywajacy pomocy, albo gdyby uslyszala delikatny szum silnika smiglowca i wyszlaby z domu badz podjelaby wskutek tego dzialania obronne, to ludzie na ziemi mogliby odpowiedziec ogniem na zagrozenie, nie ryzykujac postrzelenia wlasnych ludzi. Kierujacy smiglowcem wlaczyl autopilota i skupil uwage na urzadzeniach obserwacyjnych. Oprocz glownej delikatnie poruszajacej sie pomaranczowej poswiaty domu ciemnozielone tlo ekranu rozjasnialy mniejsze plamki ludzkiego ciepla. Zobaczyl dwie nisko pochylone, szybko poruszajace sie sylwetki, ktore wlasnie opuszczaly waski pasek plazy i wkraczaly w obszar skal i ogrodu na wschod od willi. Kierowali sie ku jednemu z naturalnych wylomow w murze. Pilot wiedzial, ze czteroosobowy oddzial, ktory przyplynal na lodzi podzielil sie na dwie dwuosobowe grupki. Te dwie sylwetki to jedna z tych par; mieli ze soba standardowe wyposazenie, a jedna z dwojek miala ponadto miotacz ognia. Kiedy jednak pilot przegladal teren przed nimi, to nagle jakby znikad, dostrzegl jeszcze dwie postacie. Znajdowaly sie miedzy krzakami lub pod drzewami i wytwarzaly bardzo duzo ciepla. Wijace sie plamkowate ksztalty na ekranie zlewaly sie ze soba, potem oddalaly sie od siebie, po czym znowu sie laczyly w jedna... powtarzalna czynnosc kojarzaca sie z seksualnoscia. Mezczyzni z lodzi dosc szybko zmierzali w ich kierunku i pilot w ostatniej chwili zdazyl im powiedziec: -Uwaga, zaloga lodzi na wschod od domu. Przed wami cos sie pierdoli! - nie mogl wiedziec, ze mial calkowita racje. Zolnierze zauwazyli ruch na ziemi. Bylo ciemno, ale nie tak ciemno, zeby nie zauwazyc blyszczacych cial na kocu pod galeziami wysokiego, kwitnacego krzewu. Nie mozna sie bylo pomylic: nagie postacie byly para uprawiajaca seks. A przynajmniej tak bylo jeszcze przed chwila, bo teraz para odskoczyla od siebie. Co jest do...? Mezczyzna usiadl, a dziewczyna starala sie zakryc i wydala z siebie szczebiotliwy okrzyk. Scena byla tak autentyczna i naturalna, a para wygladala na tak bezbronna, ze zolnierze zostali wzieci przez zaskoczenie. -Niech to krew zaleje...! - powiedzial jeden z nich, a z zaskoczenia opadla mu szczeka. Jego kolega przesunal lufe na bok i zsunal palec ze spustu. Tak, to bylo zaskoczenie - chwilowa dezorientacja i zamieszanie - wlasnie tylko na taka okazje mogly czekac wampiry. -Dzieki Bogu! - zawolala dziewczyna, rzucajac sie jednoczesnie do stop jednego z zolnierzy - Pomozcie mi! Prosze, pomozcie mi! On mnie gwalcil! - Klamstwo, ktore brzmialo bardzo naturalnie w jej ustach. W tym samym czasie nagi mezczyzna chwycil za lezaca obok kusze do podwodnego polowania, wycelowal i wystrzelil z niej. Trojzebna strzala o czterocalowych koncowkach utkwila w gardle zolnierza. Nieszczesnik chwycil za belt, zacharczal i tryskajac krwia z gardla, padl na wznak, naciskajac jednoczesnie na spust i siejac z automatycznej broni seria w niebo. Drugi zolnierz niemal instynktownie pochylil sie nad dziewczyna, chcac ja postawic na nogi. Kiedy juz ja podnosil, zobaczyl, ze jego kolega strzela, a takze zolte blyski w oczach nagiego mezczyzny, ktory wlasnie stawal i zamachiwal sie ramieniem uzbrojonym w kusze. Zolnierzowi nic juz nie trzeba bylo przypominac. Zaklal, odepchnal naga dziewczyne i otworzyl ogien, wyrzucajac serie wybuchajacych pociskow, ktore podniosly wampira do gory i odrzucily na krzak z tylu. Na moment zawisl na galeziach i listowiu, ale po chwili galezie ugiely sie i mezczyzna upadl na ziemie. Kiedy siedzial, trzymajac sie za wylewajace sie z brzucha wnetrznosci i jeczac z powodu nieumarlej agonii, zolnierz podszedl i oddal pojedynczy strzal wprost miedzy jego oczy. Tresc czaszki wampira rozprysla sie na wszystkie strony i po chwili zasunely sie nad nim galezie krzewu. Z kolei mezczyzna lezacy od jakiegos czasu na ziemi przestal sie wic i wyciagac strzale z gardla. Lezal nieruchomo, umarl albo z powodu szoku, albo z powodu udlawienia sie wlasna krwia. Natomiast dziewczyna gdzies zniknela... Julie Lennox jakos udalo sie ominac druga pare zolnierzy z lodzi patrolowej, ale zamiast na nich wpadla na Jake'a i Lardisa. Jej wampirze oczy zobaczyly ich, zanim oni zdazyli ja dostrzec. Starszy mezczyzna i jego mlodszy kolega. Szli przez ogrod, schylajac sie nisko, torujac sobie droge do domu. Wowczas przypomniala sobie otrzymane rady: -Kiedy przybeda, a przybeda na pewno - (jakas godzine temu Martin Trennier informowal Jethra Manchestera i jego bliskich) - to nie beda miec litosci. Przybeda po to, by was pozabijac. I moze w to nie uwierzycie, ale wy nie pozwolicie na to! Albowiem plynie w was krew Wielkiego Wampira i ona na swoj sposob zyje. Ona chce zyc i nie pozwoli wam na popelnienie samobojstwa, a tym byloby poddanie sie. Tak wiec czeka was walka. Im wiecej ich zabijecie, tym dluzej pozostaniecie przy zyciu. Wraz z tymi slowami wcisnal garsc naboi do magazynka pistoletu maszynowego i pociagnal zamek, odbezpieczajac bron, po czym kontynuowal: -Wiem, ze bedziecie walczyc jak nalezy i pamietajcie przy tym, ze dzieki naszym wrogom mozemy sie wzmocnic, dzieki krwi naszych wrogow. A im bedziemy mocniejsi, tym wieksze beda szanse na przetrwanie. To tyle. Teraz wiecie co macie robic. Nie mam nic wiecej do powiedzenia, procz tego, ze ja zamierzam przezyc. Tak wiec przygotujcie sie, uzbrojcie sie, w co tylko mozecie, i czekajcie. To proste. Ale prawde mowiac, wcale nie bylo to takie proste. Byc moze proste dla Martina Trenniera, jednej z pierwszych osob, ktore przemienil Arystoteles Milan, ale nie dla Julie. Nie teraz, kiedy zginal Alan Manchester, syn Jethra. Julie i Alan... jakze sie kochali i jak desperacko walczyli o pozostanie w ludzkiej formie. Na prozno. Alan pierwszy ulegl przemianie, a teraz odszedl. I za to byli odpowiedzialni ci bezlitosni najezdzcy. A moze nie? Gdzies w glebi serca wiedziala, ze nie byli za to odpowiedzialni, a jednak w miare uplywu czasu slowa Trenniera nabieraly dla niej coraz wiekszego sensu, a wampirza esencja w systemie Julie stawala sie coraz silniejsza. To Trennier ja ugryzl, ugryzl wszystkich - to wszystko. Sam Trennier byl zaledwie porucznikiem i to dosc slabym. Od Milana otrzymal minimalna dawke esencji, przez co bardzo dlugo byl tylko niewolnikiem. Jednak w miare jak roslo w nim zlo, nabieral sil wraz z tym zlem. Awansowal na porucznika Milana i mial za zadanie sprawowac opieke nad Manchesterami na ich wyspie. Wyspie, ktora zamienila sie w wiezienie. Wiedzac, ze zbliza sie koniec, Julia i Alan poszli do ogrodu, aby kochac sie ze soba ostatni raz. Nie przypuszczali, ze zostana tak szybko odnalezieni. Nie w ich tajnym miejscu, w ogrodzie na wieziennej wyspie. Tak, na wieziennej wyspie... w celi smierci. A moze nie. Albowiem skoro krew to zycie, to przeciez w tych mezczyznach bylo pelno goracej krwi. I nagle, bez zadnego ostrzezenia, Julie zlapala sie na tym, ze oblizuje sobie usta. Wiedziala, ze jest juz za pozno, zawsze tak bylo. Ale ku swojemu zdziwieniu nagle przestala sie tym przejmowac! Cos ja obudzilo. Byc moze byl to widok i zapach krwi Alana Manchestera lub tego zolnierza, ktorego zastrzelil z kuszy, albo i to, i to. Trudno powiedziec, co rozbudzilo Julie. W koncu byla tym, czym byla, i musiala robic to, co miala do zrobienia. Skierowala sie ku mezczyznom niczym duch i znalazla sie za ich plecami. Zblizala sie coraz bardziej, z podniesionymi rekami, z pazurami podobnymi do trujacych szponow - czym w rzeczywistosci byly - gotowymi do ciosu... ...Ale w tej wlasnie chwili Julie zostala zdradzona przez trzy rzeczy: Po pierwsze przez ksiezyc w pelni, ktory wlasnie wyszedl zza chmur i rozjasnil wszystko srebrna poswiata. Po drugie przez krotka serie z automatu, ktora zabrzmiala po zachodniej stronie. I po trzecie przez czujnego, podobnego do wazki, szpiega, ktory wisial wysoko nad nia i przekazywal pilna wiadomosc do niedoszlych ofiar Julie: -Uwaga, oddzial w srodku. Dlaczego jest was trojka? Chyba macie ogon. - Glos zanikal i trudno bylo zrozumiec poszczegolne slowa. Lardis nie zrozumial wiadomosci, ale Jake obejrzal sie i zobaczyl...Dziewczyne? Wystraszona, naga dziewczyne? Bo kiedy Julie zobaczyla, ze Jake zaczyna sie odwracac, natychmiast cofnela sie, skulila i zaczela szlochac oraz krzyczec. -Bylam w domu - plakala, starajac sie zakryc swoja nagosc, jak gdyby wstydzila sie. - Wiezili mnie tam. Kiedy uslyszeli wasz smiglowiec, to przestali mnie pilnowac i ja... ja... och! Zachwiala sie i stracila rownowage, a Jake, zapomniawszy o wszystkim, co widzial do tej pory i o czym mu mowiono, odsunal bron i podszedl do niej. Ta piekna, naga, wystraszona i taka blada w promieniach ksiezyca dziewczyna objela go, a byla przy tym tak chlodna, tak blada. Chwycila za mundur z ogromna sila, jej nos podejrzanie sie zmarszczyl, kiedy poczula zapach czosnku. Jej oczy blyszczaly zoltym, siarkowym swiatlem! Julie jedna reka trzymala go za bluze, a druga z wystawionymi szponami zamierzala sie na twarz Jake'a, ktory juz prawie czul, jak szpony zaglebiaja sie w mieso, zlobiac krwawe kanaly w jego twarzy. I ten potworny wyraz twarzy; wargi, ktore odwinely sie do tylu, odslaniajac blyszczace zeby. Jake staral sie skierowac lufe pistoletu maszynowego na cialo Julie, ale ona byla szybsza i wytracila mu bron z reki. Teraz jej "usmiech" zamienil sie w koszmarny grymas. W jej stalowym uscisku Jake byl calkowicie unieruchomiony i nic nie mogl zrobic. Ale Lardis mogl. Dziewczyna zignorowala i niemal zapomniala o "staruszku" Lardisie Lidescim. Zrobila blad, bowiem byl to stary czlowiek zupelnie innego pokroju. Byl to stary Lidesci, ktory nie byl tak naiwny jak Jake. Jake zobaczyl, jak szczupla, niesamowicie silna reka unosi sie nad jego twarza. Zobaczyl zakrzywione palce i wiedzial, ze zaraz je poczuje. Ale wlasnie wowczas zmienil sie jej wyraz twarzy. Westchnela. Westchnela i jeszcze raz usmiechnela sie, tym razem prawdziwym usmiechem. Z kacika ust poplynela jej struzka krwi. Jej wyprostowana reka dotknela jego twarzy, ale tylko dotknela, prawie glasnela. Pozniej rozluznila uchwyt, jej oczy spojrzaly do gory i upadla na ziemie. Dziesiec stop dalej stal Lardis Lidesci, jednak jego maczeta byla znacznie blizej i wystawala z plecow dziewczyny, rozdzielajac na dwoje jej kregoslup. -Bierz bron - mruknal Lardis. Jake zaczal znowu oddychac, po chwili, ktora wydawala sie wiecznoscia bez oddechu. - Wez bron, wsadz lufe w jej usta i... dokoncz to. Jake byl jak oslupialy, sztywnymi palcami podniosl pistolet maszynowy. - Ale... -zaczal. -Zadnych ale! - warknal Lardis. - Zrob to i nie zapomnij sie odwrocic. Tuz przed strzalem Julie spojrzala na zblizajacy sie do jej twarzy wylot lufy i powiedziala cos, czego Jake nie doslyszal, gdyz bylo to jak cichutkie westchniecie. Byl jednak pewien, ze jej usta ulozyly sie na ksztalt wypowiadanych slow: -Dziekuje... W okolicy slychac bylo strzaly, krzyki i syczenie miotaczy ognia. Widac bylo plomienie i kolumny dymu. Srodkiem tej aktywnosci byla willa. Jasnopomaranczowe i zolte plomienie rozswietlaly okolice i juz nie bylo istotne, czy swieci ksiezyc w pelni. Kiedy Lardis i Jake szli w kierunku domu, spotkali Joe Davisa i jednego z jego ludzi. Zolnierz trzymal miotacz ognia i obserwowal plonacy dom. Joe przykleknal na kolanie i patrzyl na dwie poskrecane sylwetki. Wyciagal drzaca reke, jakby chcial je dotknac, a potem ja cofal. -Odejdz stad - rzekl Lardis. - Odsun sie. Niech zobacze. Wilgotnymi oczami Davis spojrzal do gory na Lardisa. Z trudem utrzymywal emocje na wodzy. Zdradzalo go poruszajace sie z gory na dol wydatne jablko Adama. -Stary czlowieku - powiedzial zalamujacym sie glosem. - Szkolilem tego zolnierza, chlopca wlasciwie. Byl jednym z moich ludzi. Ale na to, co tutaj, go nie przygotowalem. Lardis pociagnal go do tylu i mruknal: -Nikt nie moglby go przeszkolic. Nie istnieje szkolenie w postepowaniu z czyms takim. Wiedze mozna zdobyc wylacznie na polu bitwy. Spojrzal pod nogi. Cialo dojrzalej kobiety ubrane w niegdys biala sukienke bylo kupka swiezego, czerwonego miesa. Kobieta, rozsiekana kulami - z ktorych kilka wybuchlo - byla rozerwana od srodka. Nie miala twarzy, a dolna czesc ciala najwyrazniej eksplodowala. Pod jej cialem lezal mlody zolnierz w mundurze, z nieruchomymi, wpatrzonymi w niebo oczami. Jego mozg zostal rozplatany kuchennym toporkiem, ktory wciaz tkwil w jego czaszce. Kiedy Lardis patrzyl na ciala, kobieta poruszyla nieznacznie reka, a jej stopa zaczela podrygiwac, poruszajac butem z urwanym obcasem. Jej piers podnosila sie i opadala, a na czerwieni w miejscu jej twarzy pojawialy sie babelki powietrza. -Czy dotykales... ktoregos z nich? - Lardis popatrzyl na Davisa, ten zaprzeczyl ruchem glowy. Wowczas Lardis wyprostowal sie, zrobil krok do tylu, odwrocil sie do zolnierza z miotaczem ognia i rzekl: -Spal to. Mezczyzna popatrzyl na swojego dowodce, ktory z kolei obdarzyl Lardisa niemal blagalnym spojrzeniem. Ale Lardis dodal tylko: -Ich krew sie zmieszala. Cialo twojego czlowieka zostalo zanieczyszczone. Nie mozemy ryzykowac. Spal wszystko... Kiedy oddalili sie od zrodla goraca i smrodu, Davis, oddalajac emocje, powiedzial: -Moi ludzie sa po obu stronach, z tylu i z przodu domu. Nikt stamtad nie wyjdzie. Ta kobieta byla druga osoba zabita przez nas. Ja ja zabilem. Niech Bog mi wybaczy! -Nie - Lardis pokrecil glowa. - Nie pros Boga o pomoc. To ona potrzebowala pomocy, a ty jej pomogles. Ona byla trzecia. Zalatwilismy dziewczyne w ogrodzie. Tak wiec nie tylko ty masz cos na sumieniu. -A kogo jeszcze trafiliscie? -Kiedy zabilem... te - odpowiedzial Davis, pokazujac za siebie ruchem glowy - w domu zaczal krzyczec mezczyzna. Stal w oknie, wymachiwal rekami i szarpal sie za wlosy jak szaleniec. Nie winie go za to. Mysle, ze kobieta byla jego zona. Jeden z moich chlopakow rozwalil go granatem. Mysle, ze nie mial zadnych szans. Jesli cos z niego zostalo, to i tak sie spali. Popatrzcie. Spojrzeli za siebie, gdzie caly przod willi zamienil sie w pieklo. -Tak samo bedzie z tylem domu. Wydalem odpowiednie rozkazy. -Ale i tak zostaja jeszcze trzy - powiedzial Jake. -Dwa - zabrzmial glos i z cienia wyszedl kulejacy mezczyzna. Byl bardzo blady i niosl wlasna bron, czyjas jeszcze oraz miotacz ognia. -Dorwalem mlodego faceta. Rozwalilem leb popierdolencowi. Ale wczesniej on dostal Billa Powersa. Moj stary kumpel nie zyje!... Tam byla jeszcze dziewczyna. Udalo sie jej uciec. -Nie - Jake pokrecil glowa. - Nie uciekla. -To jeszcze dwa - rzekl Lardis. - Tylko gdzie one sa? W tej samej chwili w sluchawkach zatrzeszczalo, jakby ktos smazyl boczek na patelni. A potem: -Cholera, cholera jasna. Czy ktos mnie kurwa slyszy? - wolal zdenerwowany glos. -Howkeye, tu Road Runner - powiedzial Davis. - Gdzie byles? -Gdzie ja bylem? - odparl natychmiast pilot z wyrazna ulga w glosie, ktora bylo slychac pomimo zanikajacego przekazu. - Siedzialem i sluchalem was! Radio wysiadlo. Odbieralem, ale nic nie moglem nadac. Mam takze problemy z podgladem termalnym... z powodu pozaru. Zauwazylem, ze na lodzi widac objawy zycia. Dwie postacie. Jesli to nie sa nasi ludzie, to byc moze sa to ci, ktorych szukamy. -Pokaz nam droge do jachtu - rzucil Davis. - Jesli sie od nas oddala i zdaza wyjsc w morze, to ich przejmij. Znies ich z powierzchni wody! -Przyjalem - padla odpowiedz pilota. Po chwili pojawila sie smuga swiatla, przewiercila sie przez mrok nocy i pokazala sciezke biegnaca od kanalu do morza... Pietnascie minut wczesniej w Xanadu: Malinari musial ze wszystkich sil powstrzymywac sie od chwili, gdy helikopter numer jeden wyladowal w ogrodzie. Kiedy plozy maszyny zawisly zaledwie jedna stope nad ziemia, a ze smiglowca pospiesznie zaczeli wyskakiwac zolnierze, przegrupowywac sie i ruszac tyraliera w strone kasyna, wystarczyl tylko maly ruch palcem, zeby najgorsi na tym swiecie wrogowie Malinariego przepadli na zawsze. A przynajmniej wiekszosc z nich. Przy zyciu zostaliby tylko ludzie, ktorzy przyjechali samochodem, ale na tamtych tez przyszedlby kres. Palce Malinariego piescily z miloscia, a na pewno z pozadaniem rzad przyciskow. Byla to chwila ogromnej pokusy. Ale byloby to zbyt proste. Trask i jego ludzie niczego by sie nie nauczyli. Malinari chcial pokazac im swoja wyzszosc, zeby wiedzieli, iz wpadli w pulapke, naiwnie sadzac, ze dopadli Wampyra. Jesli nieliczni przezyliby zaglade i wrocilaby po nich latajaca maszyna, dopiero wowczas nadszedlby czas na ostateczny coup de grace, koncowy akt geniuszu. Jak dotad wszystko odbywalo sie zgodnie z planem. Malinari korzystal ze swojego mentalizmu (w mozliwie najmniejszym zakresie), zeby pozostac w kontakcie z biegiem wydarzen. Albowiem telepatia nie dzialala bezproblemowo. W istocie byl to miecz obosieczny. Z jednej strony sprawiala bol - sluchanie cudzych mysli bylo bolesne. A z drugiej strony, co najwazniejsze, mozna bylo odkryc lokalizacje Lorda Malinariego, co mogloby zniweczyc caly plan. Wielkim bledem bylo otwarcie umyslu i akceptacja agonalnych informacji konajacego Bruce'a Trenniera. Malinari, czujac ukrop plonacego stosu pogrzebowego swego porucznika, wyczul jeszcze inny rodzaj ciepla: gorac odkrycia, w chwili gdy zostal dotkniety czulkami poszukujacego go umyslu. Dotknal go czyjs umysl i pozostawil odciski palcow, tak ze Malinari mogl go rozpoznac przy nastepnym spotkaniu. Teraz wyczuwal obecnosc tego samego umyslu w Xanadu, ale nie mogl go badac zbyt dokladnie, poniewaz grozilo to odkryciem jego polozenia. Ta latajaca maszyna, helikopter posiadal uzbrojenie zdolne rozbic fasade pustego komina z rowna latwoscia, z jaka bojowa rekawica przenika przez klatke piersiowa nieposlusznego niewolnika! To jednak tylko powiekszalo dreszczyk emocji, podobnie jak dziwne uzdolnienia tych ludzi, ktorzy wazyli sie podniesc reke na samego Lorda Malinariego! Jednym z problemow byl poszukiwacz, pies gonczy, lokalizator czy jak go tam nazwac. Jego talent Malinari zrozumial bez trudu, poniewaz setki lat temu korzystal z takich samych zdolnosci, aby wyszukiwac Cyganow chowajacych sie w swoich kryjowkach. Jednak ten talent nie byl jedyny, jakim dysponowali ludzie z Wydzialu E. I nie byl to jedyny problem. W umysle Zek Foener bylo wiecej podobnych rzeczy. Na przyklad czlowiek, ktory potrafil przewidywac przyszlosc (choc najwyrazniej nie widzial jej zbyt wyraznie, bo pewnie nie przybylby tutaj, zeby umrzec), i Trask, dla ktorego klamstwo bylo niczym spoliczkowanie... tego goscia nie daloby sie oszukac! Malinari spogladal ze swego punktu obserwacyjnego na Xanadu i na kasyno w Kopule Rozkoszy. Na dole wrogowie zajmowali stanowiska. Czterech mezczyzn pozostawiono w odwodzie poza terenem rekreacyjnym, ogrodem i basenami. Mieli "zabezpieczac" lub "ochraniac" strategiczne pozycje za niskim murkiem. Byli wyposazeni w bron pozwalajaca widziec w ciemnosci w podczerwieni. Ich zdaniem znajdowali sie w najdogodniejszej pozycji do przechwycenia nieprzyjaciela, gdyby chcial uciec z otoczonego obszaru. Byc moze byloby tak, gdyby nie fakt, ze dwa miejsca sposrod czterech zostaly zamontowane. Reka Malinariego juz zblizala sie do wybranego przelacznika, kiedy jego szkarlatne oczy spojrzaly w dal i zauwazyly druga czesc operacji inwazji sil nieprzyjaciela. Od kilku minut wielka ciezarowka z wymalowanymi symbolami dobrze znanego producenta piwa wspinala sie po drodze i teraz wlasnie dotarla do bram Xanadu. Zakrecila i z sykiem pneumatycznych hamulcow zatrzymala sie na pustym parkingu. Czterech uzbrojonych po zeby mezczyzn wyskoczylo z tylu ciezarowki i pospieszylo w kierunku Kopuly Rozkoszy. Zolnierze zdazyli otoczyc kasyno, trzech z nich podchodzilo pod glowne drzwi Kopuly Rozkoszy. Reszta czekala w pogotowiu w pewnej odleglosci od budynku. Gdyby zaistniala taka potrzeba, nie mieliby zadnych klopotow z wtargnieciem do wnetrza. Zaokraglona frontowa sciana kasyna zbudowana z betonu, szkla i wzmocnionego plastiku z pewnoscia nie zatrzymalaby ludzi z takim uzbrojeniem. W koncu byla to kopula przyjemnosci, a nie forteca! Malinari domyslal sie, ze dowodca zolnierzy przebywal razem z Traskiem i ludzmi z Wydzialu E nieopodal mniejszego samochodu, jakies siedemdziesiat, osiemdziesiat stop od glownego wejscia. Malinari domyslil sie tego z powodu ich szczegolnych emanacji umyslowych. Ha! To tak, jakby nosili na sobie podswietlane oznakowanie! "Widzial" ich rownie wyraznie, jak pilot ich latajacej maszyny... i jak on sam bylby widziany, gdyby ciagle byl na dole. Troche wczesniej, jeszcze przed przyjazdem tych ludzi, Malinari zaczal wytwarzac mgle. Jego cialo, jego istota, sama egzystencja w tym lub jakimkolwiek innym swiecie staly w sprzecznosci z Natura. Byl jak trucizna, ktora dziala jak katalizator zgodnie z prawami natury lub przeciwko nim. Kiedy otwieral pory swego metamorficznego ciala, potrafil sprawic, ze pory wydzielaly mgle. Co wiecej, Natura przylaczala sie do tego aktu, jakby odpowiadajac na jego zawolanie. I nawet na tej wyschnietej ziemi Malinari potrafil wytworzyc mgle, ktora skrywala jego obecnosc. W Krainie Slonca sluzylo to dwom celom: pewniejszemu docieraniu do umyslow wybranych obiektow (poniewaz mgla byla w pewnym sensie wydluzeniem jego ciala albo medium dla jego mentalizmu) oraz ukrywaniu sie, jesli zachodzila taka potrzeba - rodzaj zaslony dymnej. Ale tym razem, aby nie zwracac na siebie uwagi, Malinari tylko zapoczatkowal proces tworzenia mgly. Teraz delikatna, mleczna zaslonka zaczynala pokrywac powierzchnie basenow i snuc sie tuz nad powierzchnia ziemi w ogrodach. Jednak gdyby tylko Malinari tego zapragnal, to natychmiast zgestnialaby zgodnie z jego wola. W zblizajacej sie zagladzie bedzie przenosic mysli Malinariego, powiekszajac przerazenie i wzmacniajac zamieszanie. Tak wiec nadszedl czas uruchomic maszynerie. Czas dywersji. Czas pokazac tym glupcom, z kim maja do czynienia. Zaryzykowal szybka ukryta probe i odnalazl jednego ze swoich niewolnikow. Wydal rozkaz i natychmiast sie wycofal... ale juz na nic dluzej nie czekal! Jeszcze tylko kiedy wycofywal swoj umysl, zdazyl zauwazyc zdziwienie Chunga: Co to do chole...? Po czym, a wlasciwie w tym samym czasie, przelaczyl pierwszy z wlacznikow... Szesc albo siedem minut wczesniej: Wewnatrz niewinnie wygladajacego, ale w rzeczywistosci solidnie opancerzonego samochodu siedzieli Ben Trask, David Chung, Ian Goodly, Liz oraz major sil specjalnych. Kazde z nich mialo wyraz troski na twarzy. Major przejmowal sie kilkuminutowym spoznieniem ciezarowki wraz z odwodami. Smiglowiec numer jeden podal przyczyne opoznienia: szwankowal silnik wielkiego pojazdu, co w polaczeniu ze stromym gorskim podjazdem przyczynilo sie do opoznienia. -Spokojnie - powiedzial Trask. - Mozemy sobie pozwolic na kilka minut opoznienia. Mamy zatem chwilke czasu. Nawet bez ciezarowki nadal posiadamy przewage nad silami Malinariego trzy do jednego. No i mamy przewage w sile ognia. -Ten brak pewnosci mnie niepokoi - odezwal sie Chung. -A co u ciebie? - Trask zwrocil sie do Goodly'ego. -Tylko zamieszanie - odpowiedzial prekognita. - Oraz uczucia. -U mnie to samo - stwierdzil Trask, ludzie w samochodzie zobaczyli, jak przygryza gorna warge. - Uczucie... ze wszystko jest nie tak. Niby w opuszczonym osrodku swiatla powinny byc wylaczone, po co marnowac energie. Ale ta cisza, poczucie, ze ma sie cos wydarzyc, i brak jakiejkolwiek aktywnosci... -Naszej czy ich? - spytala Liz. Trask pokrecil glowa. -Nie wiem, naprawde trudno powiedziec, czego oczekiwalem. Ale na pewno nie tego. On z pewnoscia wie, ze juz tu jestesmy. Ale na co czeka? David, czy masz jakis pomysl? - odwrocil sie do lokalizatora. - Czy cos sie porusza? Co sie dzieje? Chung najwyrazniej sie mocno koncentrowal. -To bardzo dziwne - powiedzial. - Mam chwilowe przeblyski. To bez watpienia smog umyslowy, ale dochodzi z trzech albo czterech miejsc i trudno jest mi je ustalic. Jeden z nich jest tam na gorze, w kopule. Ale reszta... - spojrzal przez opuszczone okno na zacienione skaly, a na jego twarzy pojawil sie grymas. - Wysoko na gorze i gleboko na dole... tylko tyle moge ustalic. -Na gorze to moglaby byc ta kula na szczycie kopuly - zauwazyl Ian Goodly. Ale Chung tylko sie skrzywil. -Mozliwe - powiedzial. - To jest najsilniejsze ze zrodel. Ale na pewno stosuje zaslony. -Malinari - mruknal Trask. - Jego zamczysko. Oblozone panelami slonecznymi od zewnatrz i pomalowane na czarno oraz najprawdopodobniej zasloniete od wewnatrz. Dran nie da rady sie stad wydostac! -A wiec to jest ten na gorze - dodala Liz. - A co z tymi na dole? Wyglada na to, ze Jake mial racje, a zgodnie z planami pod ziemia mamy prawdziwy labirynt. - Po czym zwrocila sie do Traska i powiedziala: - Ben, chcialabym, zebys pozwolil mi wspolpracowac z Davidem... -Nie ma mowy! - rzucil sucho Trask. - To w ogole nie wchodzi w gre. Nie zezwalam na kontakt telepatyczny, a zwlaszcza z Malinarim. Mozemy skorzystac z twojego talentu wylacznie w ostatecznosci i tylko ja moge na to zezwolic. Liz, ten typ jest telepata, ktory przewyzsza Janosa Ferenczyego. Do jego umyslu nie mozna wniknac z wlasnej i nieprzymuszonej woli. Trask i jego ludzie nie mieli na uszach sluchawek. Jako osoby z paranormalnymi talentami lepiej funkcjonowali bez pomocy technicznego oprzyrzadowania. Skoro jednak planowali wspolpracowac z ludzmi z oddzialow specjalnych, potrzebowali utrzymywac z nimi kontakt radiowy. Jednak udalo im sie uslyszec zgrzyt w sluchawkach majora, ktory w tej samej chwili podniosl dlon. -Widac juz ciezarowke. - Westchnal z ulga. - Mieli klopoty, ale juz dojechali - dodal, wysiadajac z samochodu. - Czas sie przewietrzyc, tylko kryjcie sie za samochodem. Jestesmy na linii ognia tych z kasyna. -Masz racje! - zgodzil sie z nim Chung. - Na schodach zaraz za drzwiami jest kolejne zrodlo! -Jestes pewny? - major zlapal go za lokiec. -W srodku - Chung zaczal sie pocic. - Ktos, cos czeka! - David byl caly spocony, mimo ze zrobilo sie chlodno, a nawet zimno. Pomijajac procedure, major zaczal mowic do mikrofonu: -Uwazajcie przy drzwiach. Czeka na was komitet powitalny. Pare granatow przed wejsciem do srodka powinno rozjasnic sytuacje. Przybyly juz odwody. Kiedy sie odezwe nastepnym razem, prawdopodobnie bedzie to sygnal do ataku. Badzcie gotowi. Po chwili rozlegl sie halas silnika ciezarowki i syk pneumatycznych hamulcow. Potem w sluchawkach slychac bylo wiadomosc, na ktora czekal major: -Zero, przepraszamy za spoznienie. Zajmujemy stanowiska. Major odwrocil sie do Traska i powiedzial: -Zaczyna sie przedstawienie. Masz moze cos do przekazania? -Twoim ludziom? - Trask pokrecil glowa. - Zycz im powodzenia. Kiedy major przekazywal zyczenia, Trask pomyslal: Niech to szlag! Nawet nie wiem, jak sie gosc nazywa! Znam niektorych z jego ludzi, ale nie jego. Tak to jest z tymi ludzmi. Sa w pewnym stopniu podobni do Wydzialu E, im mniej o nich wiadomo, tym bezpieczniej. W ciemnosciach mozna bylo zauwazyc sporadyczny ruch. Nisko pochylone cienie ludzkich postaci posuwaly sie do przodu, wzmacniajac oddzial szturmowy. Major, korzystajac z noktowizora, obserwowal ich, jak zajmowali pozycje. Odwrocil sie do Traska i zapytal: -Gotowi? -Tak, zaczynajmy - potwierdzil Trask. - Im dluzej czekamy, tym gorsze mam przeczucia! -Wlasnie - rzekl major. Po czym zaczal mowic do mikrofonu: - Tu Zero do oddzialu atakujacego. Wchodzimy. Do ataku! - I wowczas rozpetalo sie pieklo - i to nie calkiem takie, jakiego oczekiwali - na dodatek wszystko zdawalo sie dziac jednoczesnie. Lokalizator David Chung zlapal Traska pod reke, otworzyl szeroko oczy i wskazal palcem na cos, jakis niewyrazny punkt, wysoko na powierzchni skaly, na tylach osrodka. Trask popatrzyl na niego ze zdziwieniem. Chung z trudem wysapal: -Co jest do chole...? I jednoczesnie: Piecdziesiat stop za miejscem, gdzie schronili sie za "bezpiecznym" samochodem, kula oslepiajacego swiatla rozjasnila noc. Tuz po tym rozlegl sie ogluszajacy huk eksplozji oraz krzyk zolnierza. Wscieklosc wybuchu rzucila wszystkich na samochod, ktory zachwial sie na resorach. Wszyscy mrugali oczami i zaslaniali zdumione twarze. Obejrzeli sie za siebie, kiedy odlamki zaczely spadac na dol. Zolnierz sil specjalnych lecial, krecac sie w powietrzu. Jego cialo bylo rozerwane na pol, czarne i spalone. Z pewnoscia byl martwy. Cegly z niewielkiego murku, za ktorym schowal sie zolnierz - i ktory ochronil Traska oraz jego ekipe przed glownym impetem wybuchu - opadaly teraz na dol i polowka jednej z cegiel trafila Chunga w czolo, rzucajac nim ponownie na karoserie samochodu. Osunal sie powoli na sterte mniejszych odlamkow. -Jezus Maria! - Major wyprostowal sie i chcial ruszyc do miejsca, gdzie lezala poskrecana, dymiaca kupka, ktora jeszcze niedawno byla cialem zolnierza. Trask zatrzymal go, mowiac chrypiacym glosem: -Widziales to samo co ja. Nie mozesz mu juz pomoc. -Ale co to u diabla...? - bezradnie dopytywal sie major. - Mozdzierz, granat, wypadek? To chyba jakis wypadek! W tym czasie noc ozywila sie. Od strony kasyna strumien automatycznego ognia poslal odbijajace sie od pojazdow pociski. Gdzies w ciemnosciach jakis zolnierz krzyknal: -Dostalem! Boze, trafili mnie! - Nie brzmialo to jak krzyk mezczyzny, ale raczej jak dziecka, ktore nie moze uwierzyc w to, co sie stalo. Po chwili wejscie do kasyna zostalo oswietlone blizniaczymi kulami oslepiajacego swiatla. Pozniej rozlegly sie wybuchy w kilku miejscach zewnetrznej sciany Kopuly Rozkoszy. Dwuosobowe zespoly rzucaly granaty, aby przebic sie przez sciane, po czym pod oslona ognia wbiegali do srodka przez dymiace dziury. -Tez tam musimy wejsc - powiedzial major. - Inaczej nie bedziemy wiedziec, co sie dzieje. Zobacze jeszcze, co z twoim czlowiekiem. Polozyli Chunga na tylnym siedzeniu samochodu. Lokalizator odzyskiwal swiadomosc, mruczac cos pod nosem. Major podal Liz polowy opatrunek i powiedzial: -Zatamuj mu krew. Wyglada dobrze, ale lepiej z nim zostan. Masz bron? Liz wyjela swojego miniaturowego browninga i polozyla go na tylnej szybie samochodu w zasiegu reki. Trask wsunal sie do samochodu i dotknal jej ramienia. -Zrob tak, jak on mowi - powiedzial. - Kiedy pojdziemy, zamknij drzwi. - Liz chwilowo wstrzasnieta, zdezorientowana i skupiona na Chungu, zrobila, co jej powiedziano. Patrzyla przez okno, jak major, Trask i Goodly odchodza w kierunku kasyna. Po krotkiej chwili Chung otworzyl oczy, spojrzal do gory na Liz i powiedzial: -On jest na gorze... wysoko... Malinari! - Z trudem podniosl sie odrobine, ona w tym czasie zakladala mu opatrunek. Patrzyl na (a moze patrzyl poprzez?) kasyno. Trudno bylo powiedziec dokladnie, gdzie patrzyl, bo jego oczy nie byly jeszcze dosc dobrze skupione. -W kuli na szczycie kopuly - zauwazyla Liz i pokiwala potwierdzajaco glowa. - Wiemy. Poszli go dorwac. -Nie! - Lokalizator staral sie zaprzeczyc ruchem glowy. - Nie w Kopule Rozkoszy, ale tam, u gory! Na gorze! -Na gorze? - Liz mocowala mu teraz opatrunek. Zawiazywala bandaz i patrzyla, gdzie wskazuje drzaca reka Chunga. - Gora? -Skala - steknal. - Jest na skale! Tuz po tym wszystko odbylo sie instynktownie, niemal natychmiastowo. Liz nie myslala nad tym dlugo, tylko wyslala telepatycznie mysli, aby sledzic linie wzroku Chunga. To naprowadzilo ja, jak laserowy celownik naprowadza rakiete na cel. Tylko ze w tym wypadku cel byl o wiele grozniejszy od rakiety. I: -Achhhhh! - odezwal sie glos Malinariego w umysle Liz. Glos o mocy pary wylatujacej z zaworu bezpieczenstwa. - Oto slodziutka mala telepatka we wlasnej osobie! - Liz niemal fizycznie odczula, jak wzorce jej umyslu zostaly zbadane, odcisniete i zapamietane. Natychmiast postawila zaslony i poczula, jak obslizgla obecnosc Malinariego wycofuje sie. Po czym: -Moj Boze! - wybuchla, przyspieszajac nagle dzialanie. Chwycila pistolet i tylem wyczolgala sie z samochodu. - Musze to powiedziec Benowi. - Na chwilke zatrzymala sie, mowiac: - David, ja... -W porzadku. - Chung dopiero teraz zaczynal w pelni przychodzic do siebie. - Znajdz ich, Liz, i powiedz, ze Malinari jest na skale. Jesli wezwa smiglowiec, to pilot z latwoscia namierzy drania w podczerwieni. - Z trudem udalo mu sie usiasc. -Zamknij drzwi po moim wyjsciu - powiedziala. I trzymajac tulow jak najblizej ziemi, pobiegla do kasyna... VI Pulapka! Pilot smiglowca numer jeden uslyszal, jak major wydaje rozkaz ataku, zobaczyl wybuchy i slyszal takze niektore z wiadomosci przekazywanych miedzy zolnierzami na ziemi. Atak na Kopula Rozkoszy opoznil sie tylko kilka minut w stosunku do planu. Nadszedl czas dac troche wsparcia silom ladowym. Na niebie rozblysl jasny snop swiatla skierowany do wnetrza kasyna. Swiatlo oslepiloby kazdego, kto chcialby uciec na zewnatrz.Liz, podobnie jak wszyscy atakujacy, miala przyczepione do munduru fosforyzujace naszywki. To zabezpieczalo ja przed omylkowym postrzalem. Oswietlona jak neon, z pistoletem w garsci wbiegla przez drzwi na szczycie schodow. Wiszace na resztkach zawiasow drzwi jeszcze dymily dymem pochodzacym z wybuchu granatow. Po zolnierzach nie bylo sladu, ale nieliczne serie z broni automatycznej pozwalaly sie zorientowac, gdzie sa... Kilka minut wczesniej niedaleko od rozwalonego wejscia Trask, Goodly i major natkneli sie na rannego zolnierza siedzacego i opartego o automat do gry. Dostal kula w noge, ale zdazyl juz sam siebie opatrzec. -Dam rade - powiedzial przez zacisniete zeby. - Wszystko bedzie dobrze, ale wy powinniscie to ze soba zabrac. - Trask wzial od niego miotacz ognia. Ranny zostal z pistoletem maszynowym; kiedy odchodzili, wkladal swiezy magazynek do automatu. Kiedy zanurzali sie coraz bardziej w zadymione pomieszczenie, major powiedzial do mikrofonu: -Mowi Zero. Weszlismy przez glowne wejscie i wchodzimy do srodka. Zgloscie sie po kolei, odbior. -Zero, tu grupa Alfa. Jestesmy w glebi, na schodach, wchodzimy na pierwszy poziom. Nie napotkalismy na opor - odezwal sie glos w sluchawkach. -Zero, tu grupa Bravo. Na schodach z przodu. Brak oporu. Idziemy na poziom pierwszy. -Zero, tu Charlie. Jestesmy przed wami na srodkowej osi. Zostawilismy naszego czlowieka przy drzwiach, natknelismy sie na cos wrednego. -Zero do Charlie, jak bardzo jest to wredne? -Nie zagraza zyciu, ale jest wredne. -Zero do Charlie, widzielismy waszego czlowieka - powiedzial major. - Wszystko z nim dobrze... ale powinniscie zabrac jego miotacz ognia. -Charlie do Zero. Nie moglismy sie zatrzymywac. Scigamy cel. Wciaz jest w poblizu. Myslimy, ze zmierza do windy. -Zero do Charlie, poczekajcie tam na nas - powiedzial major i ruszyl z Traskiem przy boku. Dolny poziom kasyna oswietlalo kilka zapalonych, fosforowych, syczacych flar. Dawaly swiatlo, ale takze wydzielaly dym, co z kolei wytwarzalo bardzo tajemnicza, pelna cieni atmosfere. Grupa Charlie czekala w polowie drogi miedzy drzwiami a srodkowa kolumna z windami. Faktycznie znalezli cos wstretnego. Zaczepione na zyrandolu wisialo chude, pajakowate cialo, ktore powoli obracalo sie na potrojnych zylach przewodow elektrycznych. Gardlo tego czlowieka bylo rozciete od ucha do ucha, a jego cialo zupelnie blade, wyssane z krwi. Jednak na podloge skapnelo kilka czerwonych kropli... Mimo ze cialo bylo odwrocone, Trask natychmiast rozpoznal wiszaca osobe. -Obserwator, ktorego zauwazyla Liz Merrick - rzekl ponuro. - Tak to jest, kiedy pracuje sie dla wampira! Trzeba go bedzie spalic. Kiedy stad wyjdziemy, spalimy cale to popieprzone miejsce! Major odwrocil sie do niego i powiedzial: -Uspokoj sie, Trask, dobrze? Posluchajcie. Jest nas pieciu. Wszyscy jestesmy uzbrojeni i mamy miotacz ognia. Po zewnetrznych schodach wchodza nasi ludzie. Wiemy, ze nasz glowny cel jest osaczony w kuli na szczycie kasyna oraz ze ma co najmniej jednego zolnierza, straznika czy... - spojrzal na Traska z prosba o pomoc. -Niewolnika - powiedzial Trask. - Nazywaj go niewolnikiem. -Jednego niewolnika. Jego wlasnie scigaliscie. Prawdopodobnie mial pilnowac windy. Pamietajcie, ze ten gosc ma przewage, bo bardzo dobrze widzi w ciemnosci. Rozdzielcie sie, ale pozostancie w zasiegu wzroku. Po chwili srodkowa szescioboczna kolumna byla widoczna, a jednoczesnie na gorze rozlegla sie seria karabinowa. Grad kul uderzal w maszyny do gry, rozcinal je jak niewidoczna pila, monety z wnetrza maszyn wypadaly na podloge. Wsciekly ogien trafil w Bygravesa i scial go z nog. Dostal w prawe ramie, ale nie byla to grozna rana. Lezal wsrod monet, w kaluzy krwi i krzyczal z wscieklosci. W samym srodku, blisko drzwi do windy z napisem PRYWATNE stalo COS w ludzkiej formie, ale z ogniscie czerwonymi oczami. Puscilo jeszcze jedna krotka serie, ale major poslal mu kule prosto w lewe oko. Wampir polecial do tylu na drzwi windy, nogi sie pod nim ugiely i opadl na ziemie w pozycji siedzacej. Do Bygravesa podbiegl jeden z zolnierzy, zeby mu pomoc, natomiast Trask z pozostalymi zolnierzami i majorem podeszli do wampira. Jeden z dwoch goryli Malinariego powinien pasc trupem... ale nie padl. Otworzyl prawe oko, ktore zaswiecilo sie na zolto. Opadl na prawy bok, a nastepnie obrocil sie na brzuch i powoli zaczal sie czolgac w strone windy. Jednak juz po chwili okazalo sie, ze byl to zbyt wielki wysilek. Zatrzymal sie, zakaszlal i powiedzial: -Jebac to! Wczesniej wypadl mu z reki karabin i nie stanowil powazniejszego zagrozenia. Popatrzyl na Traska i jego ekipe, a jego zacisnieta lewa reka zadrzala i podskoczyla. Lewe oko bylo czarna dziura, z ktorej saczyla sie krew i mozg, natomiast reszta jego twarzy pokryta byla czerwono-szara mazia. Kiedy major zatrzymal sie i starannie wymierzyl, dlon niewolnika otworzyla sie i na podloge wypadl z niej metalowy klucz. Po chwili zabulgotalo mu w gardle: -To tego chcecie, co? No to smialo, skonczcie z tym. A potem znajdzcie popierdolenca i tez go wykonczcie. Major nie musial go dobijac. Kiedy glowa opadla mu na ziemie, z oczodolu bryznela krew i plyny ustrojowe, drgnal po raz ostatni i bylo po nim. Trask przywolal winde i kiedy drzwi sie otworzyly, Goodly podniosl klucz, a major zawolal zolnierza, ktory poszedl pomoc Bygravesowi, i powiedzial: -Wyprowadz go stad i sprawdz, czy wszystko w porzadku z waszym numerem trzecim. My jedziemy na gore. - Wsiadl do windy razem w Traskiem i Goodlym. Umiejscowiony z tylu windy panel z przyciskami mial dwa guziki do jazdy na dolne poziomy, poziom parteru i dwa pietra do gory. Ponadto byly jeszcze dziurki na dwa klucze. Jeden byl na swoim miejscu, przy napisie PRYWATNE. Druga dziurka byla pusta. Prekognita spojrzal na klucz w swojej dloni, mowiac: -Prosciej to juz nie mozna... -To zbyt proste - warknal Trask. - Poza tym mamy straty w ludziach. -Czy to twoj talent sie odzywa? - zapytal major. - Wciaz czujesz sie nieswojo? -Jestem za bardzo tym przestraszony! - odpowiedzial Trask. - Wszystko jest nie tak. Ale musimy dzialac dalej. - Skinal glowa do Goodly'ego, a ten wlozyl kluczyk do dziurki "GORA" i przekrecil go... Liz natknela sie na rannego zolnierza zaraz za glownym wejsciem do Kopuly. Pomogla mu wydostac sie na zewnatrz, na swieze powietrze. Pomyslala, ze zolnierz moze miec mozliwosc skontaktowania sie ze smiglowcem, ale jego radionadajnik ulegl uszkodzeniu. Dowiedziala sie, ze Trask razem z cala ekipa skierowal sie do srodka kopuly, gdzie miescily sie windy. Ponadto ostrzegl ja, ze wampirzy snajper, ktory go postrzelil, moze byc jeszcze grozny. Kiedy Liz weszla do kasyna, nie osmielila sie na glos zawolac Traska, aby nie zwrocic na siebie uwagi uzbrojonego wampira. Do tego czasu niektore z flar zdazyly zgasnac i w srodku zrobilo sie ciemniej, a dym zgestnial. Kiedy wiec uslyszala halasy gdzies wewnatrz -krzyki, strzaly i trzaskanie - postanowila pojsc okrezna droga, aby uniknac ewentualnych klopotow, i minela sie z "Rudzielcem" Bygravesem oraz wyprowadzajacym go zolnierzem. Jednak kiedy skupila sie na swoim zadaniu - odnalezieniu Bena Traska i przekazaniu wiadomosci od Chunga - oslabila tym samym swoje telepatyczne zaslony. A wlasnie na cos takiego czekal Nephram Malinari. -Ben, gdzie jestes? - zastanawiala sie zaniepokojona, patrzac na wznoszaca sie do gory szesciokatna kolumne z windami. Oczywiscie Trask nie byl telepata i pytanie Liz pozostalo bez odpowiedzi. A przynajmniej powinno pozostac bez odpowiedzi. Jednak: -Liz? (Byl to glos Bena Traska - jego telepatyczny glos? - w jej glowie!) Czy to ty, Liz? Czy... mnie slyszysz? Jesli tak to posluchaj mnie, prosze. Musisz nam pomoc. Wpadlismy w pulapke na dole, zatrzasnely sie za nami drzwi, ktore mozna otworzyc tylko z zewnatrz. Wybuchla tutaj strzelanina i teraz sie tutaj pali. Jesli nas stad nie wypuscisz, to tez sie spalimy! Gdzies w tym mentalnym SOS byla w stanie wyczuc nawet gorac i niemal zobaczyc plomienie. Przekaz byl niezwykle wyrazny, jak nigdy wczesniej. Byc moze Jake mial racje: jej talent z minuty na minute robil sie coraz silniejszy. Na pewno tak bylo! -Ben - pomyslala intensywnie. - Jak sie do was dostac? Gdzie jestescie? -Na dole - odpowiedzial. - W podziemiach kasyna. Mozesz do nas dojechac, korzystajac z windy. To jedyna droga. W podziemiach? Gdzies w plataninie tuneli, przewodow i rur? Instynktownie spojrzala na podloge i zobaczyla postac niezywego mezczyzny, ktory lezal z mozgiem wyciekajacym przez oczodol! Liz przeskoczyla przez noge i uslyszala Bena, ktory najprawdopodobniej widzial jej oczami. -Tego drania dorwalismy, pojechalismy za reszta na dol. Ale bedziesz bezpieczna, bo oni sa z drugiej strony pozaru. Skorzystaj z windy z napisem PRYWATNE. Tylko, prosze, pospiesz sie! Liz przywolala winde, drzwi otworzyly sie, weszla z lekka obawa i wowczas odezwal sie w jej umysle glos Traska: -Czy w ktorejs z dziurek od klucza znajduje sie klucz. Jego glos byl wystraszony, ponaglajacy oraz przepelniony czyms jeszcze... moze oczekiwaniem? Na pewno tak bylo! W koncu ona byla ich cala nadzieja, a oni czekali na ratunek. -Tak, klucz - odpowiedziala. - Jest w dziurce "do gory". -Wyjmij go - rzekl glos. - Wloz do drugiej dziurki. Przekrec pod katem dziewiecdziesieciu stopni. Tylko szybko, Liz. Szybko! Zrobila tak, jak mowil. Kabina zaczela zjezdzac coraz nizej i nizej... *** Na wyspie Jethra Manchestera Jake Cutter, Lardis Lidesci i Joe Davis doszli do zadaszonej czesci kanalu, w ktorym zacumowany byl jacht milionera. Wlasciwie byl to dom na wodzie, rodzaj willi na morzu. Uslyszeli odglosy gwaltownej sprzeczki i rozdzielili sie.Jacht wciaz byl jeszcze przycumowany. Jacht i nabrzeze byly oswietlone. Na zadaszonej czesci pokladu, za kabinami stalo twarzami do siebie dwoch mezczyzn. Jeden byl starszy, mial siwe wlosy i siwa brode. Mial na sobie koszulke i spodenki koloru khaki, stal dumnie wyprostowany i wygladal prawie jak zolnierz. Jake zorientowal sie, ze jest to Jethro Manchester we wlasnej osobie. Mlodszy mezczyzna, ktory trzymal karabin byl nizszy, ale jego opalone cialo i pozostale cechy fizjonomii bardzo przypominaly Bruce'a Trenniera, starszego brata, ktorego Jake nigdy nie zapomni. -Martin - donosnym glosem mowil Manchester - nie widzisz, ze to juz koniec i ze nie uciekniesz przed tymi ludzmi? Jestes jak chodzaca zaraza, epidemia. Ja takze. Jestesmy jednak o wiele gorsza zaraza niz jakakolwiek, ktora pojawila sie na swiecie czy w Biblii! Chcesz to rozsiac wsrod ludzi? Widze, ze jestes do tego zdolny. Rob, co chcesz, ale nie dam ci mojego jachtu. Nalezy do mnie i zabiore go ze soba. Manchester trzymal w obu rekach kanister i kiedy to mowil, jednoczesnie rozlewal zawartosc kanistra po pokladzie. Czuc bylo zapach oleju napedowego. -Jethro, nigdy nie zapomne, co ci zawdzieczam - odpowiedzial Martin Trennier. - Tylko dlatego jeszcze zyjesz i dlatego rozmawiamy. Ale mylisz sie, sadzac, ze to koniec. To dopiero poczatek! Ty byles ostatni, ktory zostal przemieniony, po tym, jak stalo sie to z twoja rodzina. On ci obiecal, ze jest na to odtrutka i mozna to wyleczyc. No coz, oklamal cie. Kazal mi ciebie takze przemienic. Ale byles ostatni i wciaz nie jestes do konca wampirem. Kiedy jednak calkowicie sie przemienisz, a to na pewno nastapi, to zorientujesz sie, ze mialem racje. Odsun sie i pozwol mi odplynac. Albo poplyn ze mna, to lepsze wyjscie. Zobaczymy, co mozemy wspolnie zdzialac. Kiedy Trennier to mowil, zszedl z pokladu, zeby odwiazac line. Manchester skorzystal z okazji, zeby wziac drugi kanister. Jednak tym razem, zanim zdazyl rozlac pierwsza krople, Trennier doskoczyl do niego i wytracil mu kanister z rak. Teraz skierowal lufe broni prosto w piers Manchestera. -Nie mam czasu, Jethro - warknal. - Albo plyniesz ze mna, albo zostajesz. Mozesz zyc lub umrzec. Wybieraj. Decyduj sie. Manchester wyjal z kieszeni spodni zapalniczke. Nacisnal, ale zapalniczka sie nie zapalila! Trennier zaklal, ale nie dal starszemu mezczyznie drugiej okazji. Uderzyl Manchestera kolba karabinu w twarz, a sila uderzenia wyrzucila mezczyzne za burte. Kiedy Manchester plynal do brzegu kanalu, Trennier stanal na skraju pokladu i z bezposredniej odleglosci wystrzelil ze swojej broni. Jake na to tylko czekal. Zadzialali rownoczesnie z Joe Davisem, ktory nadbiegl z drugiej strony jachtu i strzelal w strone Trenniera. Jake biegl w jego kierunku, w pewnej chwili zatrzymal sie, przykleknal i skierowal koncowke miotacza ognia na jacht i na czlowieka na pokladzie. Trennier wystrzelil jeszcze kilka razy, ale nie wiedzial, do kogo strzelac, poniewaz ogarnial i zjadal go ogien, a lodz doslownie eksplodowala plomieniami. Po chwili Trennier zamienil sie w czarna, podrygujaca, tanczaca w agonii postac, ktora w koncu skurczyla sie, przewrocila i znieruchomiala. Jake wylaczyl plomien i wowczas od strony kanalu dobiegly odglosy chlapania. To byl Manchester. Tyl glowy, szyja i ramiona zamienily mu sie w czerwona, miesista, plynna, zywa miazge. -Pozwolcie mi wyjsc! - wolal. - Pozwolcie mi wyjsc i dopiero wtedy umrzec. Zylem w wodzie, dla wody i dlatego nie chce w niej umierac. Kiedy wyszedl i chwial sie na nogach na suchym ladzie, Jake powiedzial do niego: -Panie Manchester, wszystko slyszelismy i bardzo nam przykro. -Wiem, wiem - Manchester pokiwal zakrwawiona glowa. Ciesze sie, ze tu przybyliscie. Nie ma juz... mojej rodziny, a ja... nie mam ani powodu, ani prawa do zycia. - Rozstawil szeroko rece, zamknal zolte, swiecace oczy. Stal, tworzac soba ksztalt krzyza. Joe Davis zacisnal zeby, trafil starszego mezczyzne celnym, litosciwym strzalem. Stary Lidesci podszedl do ciala i zamachnal sie maczeta, i w koncu, zeby byc calkowicie pewnym, Jake dokonczyl dziela w huku plomieni. W tym samym czasie jacht zamienil sie w pochodnie skaczacych plomieni, a trzech swiadkow odsunelo sie i patrzylo, jak sie dopala... Po chwili zaskrzeczalo radio Davisa, po czym pilot zapytal, czy juz po wszystkim. Davis odpowiedzial, ze tak, i wezwal na dol smiglowiec numer dwa. Powiedzial tez wszystkim, ze czas zaczac sprzatanie. Kiedy jednak zaczeli wracac do willi: -Co? - powiedzial Jake, stajac na palcach. Mial szeroko otwarte oczy i rozgladal sie po calym ogrodzie. Jego oswietlona ogniem twarz wygladala na zmieszana i zszokowana. Liz? Ale wtedy wlasnie otworzyl szerzej oczy w przyplywie zrozumienia. To faktycznie Liz go wolala, tyle ze byla w Xanadu! -Jake! Jake, jesli mnie slyszysz (jej telepatyczny glos byl cieniutkim, wystraszonym szeptem, gdzies w kaciku umyslu), to prosze, blagam, wyciagnij mnie stad! Oprocz jej slodkiego glosu, bylo cos jeszcze, cos, co burczalo basem jak sredniowieczny kociol stosowany do tortur: -O nie, moja mala zlodziejko mysli. Myslalas, ze wykorzystasz swoja telepatie przeciwko mnie, ale to Malinari zastosowal telepatie przeciw tobie! Oklamalem Bena Traska, zrobilem cos, co wydawalo sie niemozliwe, i zlokalizowalem oraz wprowadzilem w dezorientacje lokalizatora. A jesli chodzi o wspanialego prekognite: on wyczuwa tylko zamieszanie, problemy, a to dlatego, ze przewidzial swoja i wasza smierc! A teraz ten Jake, to chyba twoj kochanek, co? Cha cha chaaaaaa! -O Jezu - jeknal Jake. Jednoczesnie wiedzial, ze musi dzialac. - Korath! - krzyknal w przestrzen w mowie umarlych. -Jestem - odpowiedzial glos Koratha. - Tylko powiedz mi najpierw, czy zawarlismy umowe, o ktorej mowilismy? Czy z wolnej woli dajesz mi dostep do swojego umyslu? Nie bylo czasu na sprzeczki i targowanie sie. -Tak! - odpowiedzial Jake. - Wszystko, co zechcesz, tylko pokaz mi te liczby. -Niech tak sie stanie - rzekl Korath. W umysle Jake'a pojasnialo, jakby ktos zapalil lampe, a niesamowity ciag liczb przesuwal sie w nieskonczonym ciagu tak, jakby byly wyswietlane na ekranie komputera... Jednak nie byl to nieskonczony przeplyw czy tez ciag liczb. Jake rozpoznal nagle wzor i nagle, "instynktownie" wiedzial, w ktorym miejscu je zatrzymac. A potem: Drzwi! -Ruszaj! - powiedzial Korath. - Ja ide za toba... Jake wszedl w drzwi i zniknal z pola widzenia Lardisa Lidesciego i Joe Davisa. -Co to? - Davis zamarl ze zdumienia. I nawet Lardis na chwile zaniemowil, jak zwykle zadziwiony tym zjawiskiem. Jednak juz po chwili doszedl do siebie i powiedzial: -Nie przejmuj sie. On robi taki trick. To tylko wzrokowa, eee, znaczy wzrokowe, no, ten... -Zludzenie wzrokowe? - Davisowi opadla szczeka ze zdziwienia. -No wlasnie, cos w tym stylu - z wdziecznoscia odparl Lardis. - Ale nie musimy na niego czekac, on ma swoje sposoby transportu. - A potem jeszcze raz pokiwal swoja niedzwiedzia glowa i rzekl: - No, no... W calkowitych, pierwotnych ciemnosciach Kontinuum Mobiusa Jake obracal sie jak lisc na wietrze. -TYLKO DOKAD? - powiedzial i niemal ogluchl, kiedy jego slowa zabrzmialy jak uderzenia serca gigantycznego dzwonu! -Wyglada na to, ze wystarczy tylko myslec - powiedzial Korath, ktory sam byl pod wrazeniem Kontinuum. - Wyczuwam, ze to miejsce jest istota nicosci, gdzie mowa - jako cos materialnego - nie moze zaistniec. Jednak mowa umarlych, ktora nie jest materialna, jest dozwolona. Jake zatrzymal ruch swojego ciala, odkrywajac jednoczesnie, ze jest do tego zdolny. -Dokad? Byl w stanie wyczuc, jak ciagnie go Kontinuum, i wiedzial, dokad zabraloby go, gdyby na to pozwolic: do pokoju Harry'ego w Kwaterze Glownej Wydzialu E. Ale nie tam chcial sie dostac. -A kto cie interesuje? - logicznie zapytal Korath. Oczywiscie, ze Liz! To ona wolala Jake'a - prosila o pomoc - a jej telepatyczny glos byl jak latarnia morska. Teraz przypomnial sobie, przypomnial sobie wspolrzedne i ruszyl do niej. To bylo bardzo proste. Sama droga i dotarcie bylo niezwykle proste, ale reszta juz nie. Kiedy uformowaly sie drzwi, Jake nie wiedzial, jak przez nie wyjsc, i po prostu przez nie przelecial. Wpadl wprost na ozywiony koszmar! Bylo to pomieszczenie, szyb albo jaskinia, ale jego oswietlenie, po kompletnych ciemnosciach Kontinuum Mobiusa, bylo wrecz oslepiajace. Po gwaltownym powrocie grawitacji z trudem lapal rownowage (przeciazony masa miotacza ognia), potknal sie i wpadl na sciane. Pod stopami wyczuwal cos miekkiego, wijacego sie i usuwajacego sie spod stop... ...Cos, co krzyknelo ze strachu, ale juz po chwili objelo go ramionami. -Jake, och, Jake! - zawolala Liz, tulac sie mocno do niego, a jednoczesnie kopiac w cos i desperacko sie odganiajac. W zacisnietej dloni trzymala miniaturowego browninga, wymierzyla i nacisnela spust. Klik! klik! klik! - uslyszeli, gdy iglica trzykrotnie uderzyla w pusta przestrzen. Kilka lusek po nabojach lezalo na piaszczystej podlodze, w miejscu, gdzie strzelala przed chwila. Jake dopiero teraz zaczal orientowac sie w polozeniu i w sytuacji. Zobaczyl, co zamienilo te dzielna, pewna siebie kobiete w przestraszona dziewczynke. To byl dziwaczny, zwyrodnialy ruch. Podloga w tym miejscu byla zywa... a raczej nieumarla! Jake ledwie mogl w to uwierzyc - wlasciwie to nie wierzyl wlasnym oczom - ale musial, poniewaz nie mial wyboru. Grota miala rozmiar duzego pomieszczenia. Wylozony deskami chodnik biegl srodkiem pomieszczenia i znikal w tunelach z obu stron jaskini. Po drugiej stronie chodnika jakies pietnascie stop dalej, podloga byla... inna. Byla wybrzuszona, zylasta, pofaldowana i... ruszala sie! To nie byla podloga! Cos sie tam odwrocilo. Poruszylo sie, przelknelo sline i westchnelo. Bylo miesiste i przypominalo osmiornice, wielki, surowy kawal metamorficznego miesa podrzucil w gore czerwono-zylaste odnoza, ktore spadly z powrotem w mase... tego! W wiekszosci mialo to kolor martwego miesa, dymilo i smierdzialo jak gaz produkujacy bable blotnego gazu. Bezrozumnie i bezcelowo pracowalo nad stworzeniem czegos podobnego do lian. A moze nie calkiem bezrozumni. Bo kiedy Jake usiadl i przytulil do siebie Liz, owa rzecz wypuscila z siebie macke, ktora niczym wijacy sie bicz zblizala sie ostroznie do nich, przekraczajac chodnik, jakby obwachujac znalezisko. Macka pulsowala, wibrowala, a na samym jej koncu utworzylo sie oko! Oko mialo jednolicie czerwony kolor, czujne, bez powiek. Musialo cos zobaczyc lub wyczuc, bo kiedy Liz pociagnela znowu za spust - klik! klik! klik! - to pojawila sie zaraz druga macka wyciagajaca sie w ich kierunku. Kiedy macka zblizala sie, na calej dlugosci metamorficznej istoty wyrosly chciwe, zadne pozywienia paszcze. Te paszcze slinily sie i wykrzywialy - i mialy ludzkie zeby! Ale co gorsza, niektore z nich przemienialy sie i przybieraly ksztalt czerwono-zylastych penisow! Jake poczul sie jak wrosniety w ziemie. Widok tego monstrum chwilowo sparalizowal go. Wygladalo na to, ze cala masa tego cielska znajdujacego sie przed chwila po drugiej stronie chodnika zaczyna zmierzac w jego kierunku, a juz na pewno w kierunku Liz! Tego juz bylo za wiele. Doszedl do siebie, odsunal Liz, podniosl lufe miotacza ognia i nacisnal spust, zapalajac maly plomien. Zaklal szpetnie, poniewaz nic sie nie stalo. Nacisnal spust ponownie i jeszcze kilka razy, az w koncu plomien malego palnika zapalil sie. Nastepnie przesunal dzwignie i uruchomil rowny, staly i smiertelny wytrysk substancji palnej. Jake najpierw skierowal strumien ognia pod wlasne nogi, celujac w macki, chcac je odsunac od siebie. Z ogromna ulga zobaczyl, jak plona i kurcza sie pod bezlitosna nawala ognia miotacza. Pozniej podszedl kilka krokow z Liz kurczowo trzymajaca sie z tylu za jego kurtke. Doszedl do chodnika i zaczal palic brzuch tej rzeczy. Slychac bylo syk i widac bylo pare i agonalne podrygiwanie. I kiedy macki, ociekajac osoczem, skurczyly sie - a glowna masa ciala skupila sie w jednym miejscu - na podlodze zaczely sie pojawiac skupiska czarnych grzybkow, ktore roztapialy sie w chemicznym ogniu. Smrod spalenizny byl obezwladniajacy i przyprawial o mdlosci, ale Jake nie przestawal strzelac, nieustannie obrzucajac przeklenstwami plonacy "ogrod" Malinariego. Ale bylo to podstepne, wampirze dzielo. W kurczacym sie ciele pojawil sie otwor i wyskoczyla z niego glowa, glowa niemalze ludzka, a z niej wyrosly ramiona. Jake znowu poczul sie chwilowo sparalizowany i nie byl w stanie uwierzyc w to, co widza jego oczy. Ale koszmar byl naprzeciw niego i to absolutnie realny. Ale byl z nimi takze Korath i to z calkiem realna obecnoscia. Pojawil sie w umysle Jake'a, syczac w mowie umarlych: -To on! Demetrakis Mindsthrall, byly porucznik Malinariego, kolejny po mnie ranga! Malinari wykorzystal go, poniewaz od bardzo dawna byl wampirem. Tylko cialo zakazone bardzo dawno temu moze wydac takie plony. I pomyslec, ze jesli nie bylby to Demetrakis, to na pewno mnie spotkalby taki los... Ktokolwiek to byl, to przyszedl na niego czas. -To prawda - zgodzil sie z nim Korath. - Czas na prawdziwa smierc. Wiem, ze bedzie ci za to wdzieczny. - Jake skierowal ogien na te straszna rzecz, a ona topniala i zajela sie ogniem jak zywa pochodnia. Po jakims czasie nacisnal dzwignie przepustnicy, zmniejszajac ogien. Chcial zobaczyc, czy dokonal wystarczajacych zniszczen. Jaskinia smierdziala spalonym miesem i wypelnial ja czarny, gesty dym. Nie bylo zadnego ruchu, procz slabo oswietlonego kata. Cos sie tam poruszylo i Jake zblizyl sie, idac po dymiacej podlodze. Stawiajac kroki, upewnial sie, czy nie wszedl w zakazone resztki. Kiedy doszedl do kata, uslyszal: -Pomocy! - Byl to ledwo slyszalny, cichutki szept. - Pomoz mi, prosze! Krotki, pojedynczy plomien z miotacza odgonil zmrok, a pozniejszy dluzszy potwierdzil, ze to, co zobaczyl, nie bylo zludzeniem. To potwierdzenie bylo naprawde niezbedne. W kacie jaskini bylo cos, co od szyi w gore bylo czlowiekiem, a od szyi w dol czlowiekiem juz nie bylo. Z tej purpurowej, niegdys pyszalkowatej twarzy wystawaly wylupiaste oczy zdradzajace agonalne cierpienie, ktorego intensywnosci Jake mogl sie tylko domyslac. Cialo tego "czegos" bylo bagnistym, nagim tulowiem bez konczyn, miesem rozniacym sie skladem od monstrualnego straznika ogrodu Malinariego. Jake'a opanowaly nudnosci - z trudem opanowal odruch wymiotny - kiedy dotarlo do niego, ze to zmutowane zwyrodnienie bylo kiedys czlowiekiem, ktorego zamieniono w zywy pokarm dla tego ogrodu i jego straznika! Pulsujace, przezroczyste arterie grubosci palca - jak miesiste robale - wciaz laczyly dwa organizmy i siegaly do srodka jaskini, gdzie ze spalonego i rozdartego na czesci ciala straznika wciaz jeszcze tryskala zolta i karmazynowa plazma, pulsujac w zadymionym powietrzu. To dopelnialo calosc tragicznego obrazu. Jednak najgorsze w tym wszystkim bylo to, ze Jake wiedzial, kim byl ten czlowiek, a raczej to, co z niego zostalo. Byl to wciaz egzystujacy Peter Miller - o ile mozna to nazwac egzystencja - ktory zdawal sobie sprawe ze swego losu. Zakrawalo na cud, ze jeszcze mogl prosic o pomoc. Jednak takie zycie bylo klatwa, ktorej Jake nie zyczylby nawet swemu najgorszemu wrogowi. Bylo to gorsze od jakiejkolwiek smierci, sama smierc w porownaniu z tym losem byla blogoslawienstwem. I kiedy Miller zdolal zebrac sily i szepnac: - Prosze... pomoz mi, prosze! - to Jake byl szczesliwy, ze moze spelnic jego prosbe. Troche to potrwalo, ale trzeba bylo zuzyc caly zapas paliwa, az do ostatniej kropli. Gdy bylo po wszystkim, Jake odwrocil sie i spojrzal na Liz. Dokad teraz? -Faktycznie mozesz to zrobic? - Liz juz prawie doszla do siebie, ale wciaz kurczowo trzymala sie jego kurtki. - Kontinuum Mobiusa? -Tak - odpowiedzial. - My... to znaczy ja moge to zrobic. -Do kuli na szczycie kopuly - powiedziala. - Tam jest Ben. Musze mu cos powiedziec. Wpadlismy w pulapke, Jake, i to wszyscy. Mysle, ze grozi nam powazne niebezpieczenstwo. Malinari wkradl sie do mojego umyslu i udawal Bena! Ale pod sam koniec - tuz przed zakonczeniem komunikacji - to ja bylam w jego umysle! Telepatia dziala w dwie strony. On byl strasznie pewny siebie! Mysle, ze cos jeszcze planuje. Wyczulam to w jego umysle. -Kiedy mnie wezwalas - zauwazyl Jake. - Uslyszalem cos z tego, co mowil do ciebie. Masz racje, wydawal sie bardzo pewny siebie. Moze nawet zbyt pewny. Liz skinela glowa i powtorzyla: -Kopula, nad kasynem. Zabierz nas tam. -Trzymaj sie mnie - powiedzial Jake. Lecial helikopterem nad Xanadu i dzieki temu znal wspolrzedne. A Korath znal liczby... Usadowiony w swoim punkcie obserwacyjnym na skalnej scianie Malinari przemierzal palcami po szeregu przyciskow i zastanawial sie, ktory z nich wybrac. Dziewczyna na pewno zostala juz wchlonieta przez jego ogrod, i troche szkoda... ze nie mogl z nia troche dluzej poprzebywac w jej umysle, zeby wyjasnic, co ja czeka, poczuc jej przerazenie. Ale coz, mial inne rzeczy do zrobienia. Mgla podniosla sie i na calym terenie Xanadu siegala juz do kolan. Ta mgla byla jak siec pajecza, ktora przenosi informacje o najmniejszym drgnieniu do swojego pana i stworcy. To bylo medium pozwalajace rozprzestrzenic telepatyczne czulki. Dzieki tej mgle mogl dotykac ludzkich much, ktore w nia "wpadly". Znal polozenie kazdego czlowieka w Xanadu. Ale byli tam rowniez i tacy, ktorzy nie potrzebuja zadnej mgly. Jednym z nich byl lokalizator: ranny, siedzial na dole w samochodzie i trzymal sie za glowe... co za szkoda, ze obszar kolo niego nie byl zaminowany. W kuli na szczycie kopuly byl jeszcze tak zwany prekognita razem z Benem Traskiem. W tak bliskiej odleglosci ich talenty byly niczym magnesy przyciagajace uwage Malinariego do najwyzej polozonej kondygnacji kasyna. Byl w stanie wyczuc ich obecnosc! Kula na kopule zostala zaminowana, wystarczylo jedynie dotknac przelacznika. Znowu jego reka zawisla pozadliwie nad glownym przelacznikiem... Nie. Musi trzymac sie planu. Niech przed smiercia dowiedza sie, jaki blad popelnili. Najpierw to co na zewnatrz, zeby zobaczyli, ze wpadli w pulapke, pozniej ladunki w srodku, a sama kula na samym koncu. Teraz jego palce poruszaly sie pewnie i szybko. Kolejno dotykaly zewnetrznego kregu przelacznikow... Lokalizator nagle zobaczyl przez rozbite okno samochodu dziwna postac wychodzaca z gestniejacej mgly. Mgla oplywala samochod i znacznie ograniczala widocznosc. Jednak Chung nieraz byl juz w znacznie gorszych tarapatach, no i posiadal gotowy do strzalu pistolet maszynowy. Dziwna, otulona mgla sylwetka podeszla blizej. Chung wymierzyl dokladnie w jej srodek. W nastepnej chwili zobaczyl blysk odblaskowego paska, westchnal i rozluznil sie. Dostrzezony dziwny obiekt byl zolnierzem niosacym w strazackiej pozycji drugiego zolnierza. We mgle wygladali razem jak wieloreka postac. Kiedy Chung zorientowal sie, z kim ma do czynienia, wysiadl z samochodu i zawolal: -Tutaj! Przynies go do samochodu. - Za pierwsza dwojka nadchodzil jeszcze ktos. Machnal reka i widac bylo, ze chodzenie sprawia mu trudnosci. Lokalizator poznal "Rudzielca" Bygravesa i ruszyl na jego spotkanie. -Wszystko w porzadku? - zapytal. Wzial go pod lewe ramie, dodajac: - Moge ci pomoc? -Przezyje - warknal Bygraves. Po chwili zobaczyl blysk zniecierpliwienia w oczach Chunga. - O co chodzi? -O twoje radio - powiedzial Chung. - Czy mozna przywolac helikopter? Wiem, gdzie sie schowal Malinari! Oczy Bygravesa rozjasnily sie i zaplonely. Zacisnal zeby i kliknal kilka razy mikrofonem, aby zwrocic na siebie uwage pilota. -Zaraz go sciagne - zwrocil sie do lokalizatora. - Powiedz tylko, gdzie ma skierowac ogien. To wszystko... Z tego co Trask, Goodly i major mogli zobaczyc, wnetrze kuli bylo z przepychem urzadzona poczekalnia pelna marmuru, chromu i skory. Piec oblozonych marmurem slupow otaczalo pojedynczy szyb windy i podpieralo wysoko zawieszony sufit. Znajdujacy sie w srodku pomieszczenia szyb windy otaczaly spiralne schody, ktore prowadzily do pomieszczen prywatnych lub do biura. Pomieszczenie mialo bardzo slabe oswietlenie skladajace sie z licznych, niebieskich zaroweczek tworzacych miniaturowe konstelacje imitujace nocne niebo. Granatowa, duszna atmosfera przypominala noce z Krainy Gwiazd, co jeszcze bardziej przypominalo siedzibe Wampyra. Jednak Trask wraz z kolegami nie mieli szansy zebrac wiecej informacji o tym miejscu, poniewaz zaraz po tym, jak zamknely sie za nimi drzwi windy, znalezli sie pod obstrzalem. Prawde mowiac, to strzaly rozlegly sie dopiero, kiedy juz wychodzili z windy, jak drzwi calkowicie sie otworzyly. Blyskawicznie schowali sie za filarami, z ktorych kule odlupywaly marmurowe odpryski. Dla Traska nie wygladalo to zbyt dobrze. W zamknietej klatce stanowili o wiele lepszy cel, w ktory naprawde trudno byloby nie trafic. Zwlaszcza gdyby ktos oczekiwal na przybyszow! A jednak nikogo nie trafiono, chociaz przez kilka dlugich minut musieli ukrywac sie za kolumnami przed sporadycznymi wystrzalami. Gdzies w glebi siebie Trask wyczuwal (albo tak doradzal mu jego talent), ze ktos sie zabawia ich kosztem. Jednoczesnie zdawal sobie sprawe z tego, ze nie mozna dopuscic do tego, zeby dzialac dalej zgodnie z narzuconym scenariuszem. Patrzyl na prekognite oraz majora, ktorzy schowali sie za kolumnami, i zastanawial sie, co robic dalej. Jezeli chodzilo o snajpera (co raczej nie bylo najlepszym okresleniem dla tego strzelca), to najprawdopodobniej byl sam. Wszystkie wystrzaly dochodzily tylko z jednego miejsca na troche wyzszym poziomie i nigdzie indziej nie slychac bylo oznak ruchu czy innych dzwiekow. Trask skorzystal z przerwy pomiedzy strzalami i zawolal do majora: -Co teraz? Major nie tracil czasu, przez caly czas namierzal pozycje strzelca, nabral pewnosci co do jego usytuowania. -Teraz padnij! - zawolal. Ostrzezenie nadeszlo w sama pore. Mimo zamknietych oczu i zaslaniajacej go kolumny Trask widzial oslepiajaco biale swiatlo, ktore przebilo sie przez zacisniete powieki... i jednoczesnie poczul straszliwy wstrzas podlogi, i uslyszal wybuch, a po nim uderzenia fruwajacych wszedzie szklanych odlamkow. Na chwile zapadla calkowita cisza, a pozniej dal sie slyszec jek, ktory zamienil sie w krzyk. Z dymu wylonil sie strzep meskiej postaci, utykal i sam wydzielal z siebie dym. Jego oczy swiecily jak rozpalone wegliki. Major, Trask i Goodly nie czekali ani chwili na to, co ta postac moglaby zrobic, tylko otworzyli zmasowany ogien w jej kierunku. -Mamy go! Dorwalismy Malinariego! - Major podniosl sie i pobiegl do gory po marmurowych schodach. Prekognita i Trask dolaczyli do niego chwile pozniej. Trask pokrecil glowa. -To nie Malinari - Trask zakrztusil sie dymem. - I to jeszcze nie koniec. Winda pojechala i zostalismy uwiezieni. Wpadlismy w pulapke zastawiona przez stwora, ktorego chcielismy dopasc... Jego slowa zlaly sie z naglym grzmotem i oslepiajacym swiatlem dochodzacym zza porozbijanych okien. Mezczyzni spojrzeli po sobie, po czym podbiegli do okien i popatrzyli na scene przypominajaca dantejskie pieklo. Na obrzezach Xanadu unosily sie w powietrzu ruiny zabudowan, przybierajac czerwono-zolte barwy. Kolejne ogniste kule unosily w nocne niebo grzyby kurzu i popiolu. Ale Trask mial racje: to nie byl jeszcze koniec. Kiedy praktycznie ubezwlasnowolnieni patrzyli we trojke na to, co sie dzieje, w srodku, miedzy plonacym okregiem a kasynem, druga seria eksplozji, a zaraz po niej trzecia rozdarla na strzepy caly osrodek. Do Kopuly Rozkoszy zblizaly sie kregi destrukcji, wyrzucajac w powietrze plonace odlamki i zamieniajac noc w jasnosc dnia. -Zaraz zatrzasnie sie pulapka - zachrypial Trask. - Xanadu nie jest mu juz potrzebne i zniszczy je do konca, a nas wraz z nim. Teraz kolej na nas! -Caly teren zostal zaminowany! - Majorowi zszarzala twarz. - Powinienem wiedziec o tym w chwili, gdy nastapil pierwszy wybuch, kiedy zginal moj pierwszy czlowiek. -Nie obwiniaj sie - powiedzial Trask. - Wszyscy bylismy rownie glupi. A ten dran sobie gdzies siedzi i obserwuje nas, majac swiadomosc, ze juz wiemy, co nas czeka. Domyslam sie, ze wezwanie smiglowca nie ma sensu? -Mialoby to sens, gdyby bylo mozliwe. Ale nie w tym miejscu. Tak czy owak kiedy weszlismy do windy, moje radio przestalo dzialac. Jakies sprzezenie. Kiedy konczyl wypowiedz, Goodly zachwial sie i zlapal majora za ramie. -Jake! - wyrzucil z siebie prekognita. - O Boze, Ben! To Jake! -Jake? - Trask powtorzyl za nim. - Co z nim? -On... jest w drodze do nas - odpowiedzial Goodly. - Ale winda takze! -Jake jest w windzie? - Trask nie mogl go zrozumiec. -Nie - Goodly zaprzeczyl ruchem glowy. - Jake jest w Kontinuum Mobiusa. To bomba jest w windzie! Potknalem sie, bo wlasnie mialem wizje. Bomba wybucha i to bardzo blisko i na dodatek zaraz! Major juz mial sie pytac, o co chodzi, ale nie bylo na to czasu. Jake razem z przyczepiona do niego jak pijawka Liz pojawil sie w klebach zadymionego powietrza dokladnie w chwili, gdy zadzwieczal dzwonek oznajmiajacy przybycie windy. Jake i Liz chwiali sie jeszcze na nogach i byli nieco zdezorientowani. Major nie wiedzial, co to wszystko znaczy, a prekognita, ktory wiedzial, ze ma umrzec, nie mogl oderwac wzroku od windy. Tylko Trask zobaczyl cala "prawde" o tym zdarzeniu i dzieki temu wiedzial, co trzeba robic. -Do mnie! - krzyknal. - Do mnie! - i nie czekajac dalej, zgarnal cala czworke, sciskajac ich ku sobie ramionami. -Co? - zapytal Jake, ktory kompletnie nie wiedzial, o co chodzi. -Zrob drzwi! - krzyknal na niego Trask. - Na litosc boska, zrob te cholerne drzwi, i to duze! Natychmiast! Jake i Korath utworzyli drzwi. Podmuch wybuchu wrzucil cala piatke (albo szostke, liczac Koratha) w Kontinuum Mobiusa. Wybuch i podazajacy za nim ogien nie pozostawal Jake'owi wyboru: tylko jedno miejsce wydawalo sie bezpieczne. Przypomnial sobie niemal nagich, zrelaksowanych, odpoczywajacych przy basenie ludzi oraz helikopter, ktory rzucal cien na wode. Wraz z tym wspomnieniem automatycznie ukazaly sie wspolrzedne. Nagle wszyscy wyladowali w basenie i wynurzyli sie, kaszlac i wypluwajac wode... ...i od razu zobaczyli, jak smiglowiec numer jeden ustawia sie przodem do zbocza na wysokosci stu piecdziesieciu stop. Zawisa jak jastrzab w powietrzu i otwiera ogien z dzialek do niezbyt widocznego celu. Malinari takze zobaczyl smiglowiec ze swej kryjowki i trudno mu bylo uwierzyc w ten widok. Jednak musial uwierzyc w to, kiedy dzialko zaczelo wyrzucac z siebie pociski, trafiajac w komin. Zostala mu jeszcze chwila, zeby wlaczyc ostatnie przyciski. W nastepnej chwili rzucil sie przez okno w dol, przeksztalcajac po drodze cialo. Pilot tylko przez moment mial szanse go zobaczyc, w podczerwieni ukazala sie zmieniajaca sie splaszczona plamka postaci, ktora najpierw pomknela w dol jak kawalek olowiu, nastepnie przybrala ksztalt plaszczki, az w koncu poszybowala, znikajac z pola widzenia. Pilot mial nawet mozliwosc zestrzelenia obiektu, ale potezne podmuchy piekielnych wybuchow wytracily maszyne z rownowagi i pilot ratowal sie, uciekajac z miejsca zagrozenia. Kiedy Jake razem z pozostalymi osobami wychodzili z basenu, nad nimi przelecial z szybkoscia strzaly Nephram Malinari. Wygladal jak prymitywny pterodaktyl z epoki dinozaurow, choc w rzeczywistosci byl to drapiezca z innego, rownoleglego swiata. Trask zobaczyl go - karmazynowe oczy, ciemny, rozmyty obraz pedzacego ksztaltu - a pozniej uslyszal dobiegajacy z wysoka smiech. Slyszac ten smiech i przypominajac sobie Zek - nigdy o niej nie zapominajac -wszystko, czego Trask chcial w tej chwili, to wyrzucic z siebie cala nienawisc i zyczyc temu potworowi jak najgorszej smierci. Wiedzial, ze to niemozliwe, ale nigdy niczego w zyciu tak nie pragnal. Malinari dzieki bliskosci oraz sile intencji Traska przechwycil jego mysli i odpowiedzial: -Taka nienawisc wola o uwage, panie Trask. Ona podsyca nienawisc! Jesli chodzi o zyczenie smierci: jeszcze okaze sie, kto jest najsilniejszy. Nie tu i nie teraz, ale w innym miejscu i o innej porze. Na razie tylko pokazalem ci czesc tego, co potrafie, ale jesli chcesz walczyc dalej, to najpierw musisz przetrwac te noc. Niestety, mysle, ze ci sie nie uda. Jesli jednak przezyjesz, to nie rozpaczaj. Bo bede na ciebie czekac, panie Trask, bede czekac... Nie tylko Trask, ale wszyscy slyszeli ten ciemny glos we wnetrzach umyslow. Najwyrazniej dotarlo to do Liz. Slyszala i mogla nawet cos wiecej zobaczyc. Dostrzegla plan Malinariego: przelot do bezpiecznego schronienia w innym miejscu i w innym kraju. Omal nie udalo jej sie odkryc, jakie to bylo panstwo, ale niestety Malinari zauwazyl jej obecnosc i wycofal sie do sfery mrocznej ciemnosci. Tam, gdzie jeszcze przed chwila brzmial jego zlowrogi telepatyczny glos, pozostal tylko gesty, umyslowy smog, ktory jak dym podazyl za nim. Malinari zniknal... Jednak jezeli chodzi o Traska i reszte ludzi w Xanadu, to daleko im bylo do jakiegos bezpiecznego miejsca. Caly teren Xanadu zamienil sie w gigantyczny pozar. Rozbrzmiewaly kolejne, gigantyczne eksplozje, ktore wstrzasaly okolica. Na szczycie Kopuly Rozkoszy nie bylo juz kuli Malinariego, za to na ziemie wciaz spadal deszcz szkla i plastiku. Nocne niebo bylo pelne fruwajacych plonacych skrawkow i odlamkow. W miejscu, gdzie na poczatku akcji wyladowal helikopter, teraz uniosla sie fontanna z ziemi i trawy. Tutaj Malinari popelnil blad. Jeden z nielicznych i zapewne ostatni. Ale sama kopula, budynek kasyna wciaz stal. Lecz wlasnie w tym momencie prekognita Ian Goodly krzyknal: -Wielkie bum dopiero nadchodzi. To kasyno. Opozniony zaplon, jak chwila przerwy przed finalem w pokazach sztucznych ogni! Cale szczescie Bygraves przejal inicjatywe. Sadzac, ze dowodca zginal w chwili, gdy ustal kontakt radiowy z majorem, rozkazal wszystkim zolnierzom opuscic kasyno. Wlasnie wybiegli i gromadzili sie kolo basenu. Ale rozgladajac sie wokol basenu, az do najdalszych granic osrodka wszedzie widac bylo piekielne plomienie. Nawet gdyby juz nic wiecej nie wybuchlo, to z pewnoscia temperatura rozprzestrzeniajacego sie pozaru zabilaby wszystkich w polowie drogi. -Zaraz wybuchnie! Zaraz wybuchnie! - zaczal krzyczec prekognita. Wygladal przy tym tak, jakby nagle dopadl go atak paniki. Zaraz potem nadlecial plonacy odlamek kuli, ktory szybowal jak ladujacy spadochroniarz. Opadajac zahaczyl o przewod elektryczny. Nagle posypaly sie iskry, co zwrocilo uwage Traska i majora. Spojrzeli po sobie i ruszyli do miejsca, gdzie wsiadalo sie do jednoszynowej kolejki, nie dalej niz piecdziesiat stop od basenu. Reszta ludzi pospieszyla za nimi. -Co zamierzacie? - Jake zapytal Traska. -Jednoszynowka jest na slupach - wysapal Trask. - Tam jest zasilanie. Moze uda nam sie uruchomic kolejke i wydostac sie stad, a przynajmniej oddalic od tego, co najgorsze. Moze dostaniemy sie na parking i do ciezarowki. Byl to pomysl rownie dobry jak inne, poniewaz opancerzony samochod lezal na boku przewrocony eksplozja w ogrodzie. Na szczescie lokalizator David Chung razem z Bygravesem i jego ludzmi zdazyli do tego czasu opuscic to miejsce. Stwierdzili podobnie jak Jake, ze basen moze byc jedynym schronieniem przed wybuchami i pozarem, ktory z kazda chwila coraz bardziej sie zblizal. Rosnaca temperatura i coraz gestszy dym zaczynaly dusic ludzi. Jake pociagnal za soba Liz i bedac pierwszym, wsiadl na samym poczatku pierwszego z dwoch otwartych wagonikow. Zajal miejsce kierowcy, nacisnal czerwony guzik i kiedy zabrzeczal silnik, kurczowo zlapal za drazek kierowniczy. Trudno bylo o prostszy system kierowania tym pojazdem. Popchniecie drazka rozpedzalo wagoniki, a cofniecie zatrzymywalo sklad. Przed nimi pojedyncza szyna wznosila sie do gory i zakrecala, konczac sie przy zewnetrznym parkingu, w poblizu recepcji, bramy Xanadu i strefy bezpieczenstwa. Kiedy silnik rozgrzewal sie, prekognita powtarzal, glosno krzyczac: -To zaraz wybuchnie! Nadbiegali ludzie, niektorych niesiono, wskakiwali do wagonikow. W koncu Trask zawolal: -Juz wszyscy. Zabieraj nas stad! Jake przesunal dzwignie do przodu. Powoli, niesamowicie powoli, a przynajmniej tak sie wszystkim zdawalo, wagoniki wznosily sie po szynie do gory i nabieraly szybkosci, podazajac wzdluz unoszacej sie na slupach szynie. Piecdziesiat stop, sto, wciaz nabierali predkosci. I wtedy wybuchla Kopula Rozkoszy. Wybuch byl potworny i kasyno doslownie podnioslo sie do gory, opadlo, peklo pod wplywem niepowstrzymanych gazow i rozpryslo wokolo czerwono-zoltymi strumieniami ognia. Cala budowla zniknela w kurzu, gruzie i ogniu i po chwili goracy podmuch ruszyl na zewnatrz, i zakolysal wagonikami, zmuszajac pasazerow do zacisniecia zebow i kurczowego trzymania sie uchwytow. Jednak szybko wagoniki uspokoily sie i niebezpieczenstwo minelo. Tak przynajmniej wszyscy pomysleli... ...oprocz Goodly'ego. -Zostala jeszcze jedna bomba! - krzyknal znienacka. - W poblizu recepcji domu przy bramie! - Mial racje. Ta bomba, podobnie jak bomba w Kopule Rozkoszy, miala urzadzenie opozniajace zaplon. Kiedy wybuchla, zabrala ze swiata zywych przyzwoitego czlowieka, tylna straz. Ale zabrala takze ostatni odcinek torowiska! Za Jakiem siedziala Liz. -Patrz! Popatrz! - wskazywala przed kolejke. Jake wlasnie tam patrzyl. Poprzez dym i ogien zobaczyl, ze wybuch zniosl z powierzchni ziemi wieze podtrzymujaca torowisko. Tuz za nia ziala pusta przestrzen, pod spodem, jakies trzydziesci stop nizej, otwieralo sie czerwone, ryczace pieklo! Jake przesunal dzwignie maksymalnie do tylu... ale nic to nie dalo. Zasilanie zniknelo razem z kablami zmiecionymi sila wybuchu. Wagoniki toczyly sie dalej sila rozpedu z szybkoscia okolo trzydziestu mil na godzine. Ale talent Iana Goodly'ego znowu dzialal z pelna sila. Pochylil sie nad Jakiem i krzyczal mu do ucha: -Posluchaj, Jake! Jest jeszcze wyjscie. Widze je. Uda sie nam! I powiedzial Jake'owi, co zobaczyl, i to w chwili, gdy wagoniki dotarly juz do konca toru i chylily sie w kierunku rozpalonego, czekajacego na dole piekla. Korath tez wiedzial, co jest potrzebne, i wytworzyl fantastyczne wzory matematyczne, ktore znowu zaczely przebiegac przez umysl Jake'a, ktory zastopowal je i otworzyl takie drzwi, ze nawet Harry Keogh bylby z nich dumny. A potem ciemnosc otoczyla wagoniki - Ostateczna Ciemnosc, pochodzaca z okresu, gdy jeszcze nie bylo czasu - a juz po chwili, ktora jednakze mogla trwac tyle co wiecznosc, swiatlo, lagodny ksiezyc i blask gwiazd rozblysly, w chwili gdy Jake otworzyl drzwi wyjsciowe z Kontinuum Mobiusa w dobrze znanym sobie miejscu. Wagoniki mialy od spodu ksztalt lodek. Dzieki temu nie zakopaly sie w ziemi, ale sunely po suchej trawie i piaszczystej glebie ogrodu bezpiecznego domu, w ktorym urzadzono zaledwie przed kilkoma dniami glowna kwatere w Brisbane. Wagoniki zatrzymaly sie tuz przy murze ogrodzenia. Tylny wagonik troche sie przekrzywil, ale nie na tyle, zeby ktos z niego wypadl... Przez dluzsza chwile panowala cisza. W koncu Jake i ludzie z Wydzialu E zaczeli sie wygrzebywac z pierwszego pojazdu. Z trudem zachowywali rownowage i chetnie kladli sie na wyschnietej trawie, gleboko oddychajac. Po chwili ktos (Liz rozpoznala glos "Rudzielca" Bygravesa) powiedzial: -Ja pierdole! - I wszyscy zaczeli mowic jednoczesnie. Epilog Jethro Manchester zbudowal w Xanadu Kopule Rozkoszy. Teraz nie bylo juz ani kopuly, ani Jethra Manchestera. Ich koniec byl rownie niezasluzony, jak brutalny i przerazajacy. Odszedl takze ten, kto przyczynil sie do zrujnowania Xanadu oraz zycia Manchestera. Tylko ze Nephram Malinari nie umarl, lecz umknal. Polowanie na tego przybysza z innej planety dopiero sie rozpoczelo i stalo sie tak wazne jak zadne wczesniejsze zadanie.Bo jesli Vavara i Szwart probowali dokonac tego, co zaczal robic Malinari ze swoim podziemnym "ogrodem", to cenne ludzkie zycie moze byc zagrozone jak nigdy dotad przez to co nieumarle... Nastepnego dnia, po tym jak Australijczycy skremowali swoich czterech poleglych towarzyszy broni, major i jego dwoch przybocznych oficerow odprowadzilo Traska i reszte ludzi z Wydzialu E na lotnisko w Brisbane. Trask siedzial z majorem, cieszac sie, ze moga zamienic kilka slow na osobnosci. Jake, Liz i reszta ekipy usiadla przy stoliku razem z Bygravesem i Davisem, ale rozmowa niezbyt sie kleila. Wygladalo to tak, jakby niewiele bylo do powiedzenia. Ale Trask i major sil specjalnych mieli cos jeszcze do omowienia. -No to czeka cie ciag dalszy - powiedzial major. -Wyglada na to, ze to sie nigdy nie skonczy - powiedzial Trask. - Kiedy juz myslimy, ze jest po wszystkim, to zawsze pojawia sie cos nowego. Nie zawsze jest to az tak powazne jak to, przez co razem przeszlismy, ale zawsze jest to cos wrednego. -A ty nigdy nie dasz sobie z tym spokoju - rzekl major i bylo to bardziej stwierdzenie faktu niz pytanie. -Nigdy! - warknal Trask. - Na dodatek tym razem jest to osobista sprawa. Tylko ze osobista czy nie osobista, zawsze jest tak samo. Widzielismy to juz wczesniej i zobaczymy znowu. Jezeli o mnie chodzi, to nie spoczne, dopoki dran nie zdechnie. Albo dopoki ja nie umre. -Malinari? -Oczywiscie - przytaknal Trask. - Chce zobaczyc jego trupa i tylko to mnie interesuje! I dorwe go bez wzgledu na koszty. Lardis Lidesci powiedzialby, ze to jest moje przyrzeczenie. Oczywiscie! Cyganskie slubowanie. -Masz niezlych pomocnikow - major rzucil spojrzeniem na ludzi siedzacych z jego oficerami. - Dosc dziwni, ale naprawde niezli. Na przyklad ten David Chung. Taki spokojny czlowiek, a nosi w sobie stacje radarowa. A ten wysoki facet, Ian Goodly, nie chcialbym grac z nim w karty. Albo Liz, ktora wie, o czym mysla ludzie. Z nia tym bardziej nie zagralbym w karty! A co do Jake'a... po prostu nie wierze w to co on wyprawia! Choc uratowal mi zycie, to ja i tak nie moge w to uwierzyc. -Wiem - odpowiedzial Trask. - I nie moge ci pomoc, bo nie wolno nam o tym rozmawiac. Jako facet ze sluzb specjalnych wiem, ze mnie zrozumiesz. Jesli ci to pomoze, to przyznam sie, ze czasami sam w to nie wierze. Czasem budze sie rano i mysle, ze snil mi sie koszmar. A przy tym pamietaj, ze jestem jedynym gosciem, ktory rzeczywiscie wie, co jest prawdziwe! Major pokrecil glowa i stwierdzil: -Jestescie bardzo szczegolni. Bardzo. Ale ciesze sie, ze moglem was poznac. -Ja tez - odparl Trask. - Bardzo mi przykro, ze... -Wiem - przerwal mu major. - Jedynym pocieszeniem jest to, ze nam sie udalo. Tych czterech zolnierzy byc moze uratowalo tysiace innych istot. Ale Trask pokrecil glowa. -Tysiace? Na tej planecie zyje ponad szesc miliardow ludzi. To tyle ludzi uratowalismy. Albo zaczelismy ratowac. -Slyszac to, wiem, ze bylo warto - stwierdzil major. W tej chwili Liz zawolala: -Zaczela sie odprawa... -Czas na nas - powiedzial Trask, podnoszac sie z miejsca. Major wyciagnal przed siebie reke na pozegnanie, spojrzal na nia, podal mu swoja i rzekl: -Nawet nie znam twojego imienia! -Jestem Tom. -Tylko Tom? Major Tom? -Tyle wystarczy - odrzekl major, usmiechajac sie szeroko. Trask rowniez sie usmiechnal i stwierdzil: -No coz, majorze Tom, czeka na nas kontrola. Major mial przy sobie gruba paczke o dlugosci osiemnastu cali. Teraz podal ja Traskowi. -To dla ciebie - powiedzial. - Moi ludzie to znalezli, kiedy sprzatali tunele pod Xanadu. Zostala opalona, wiec gwarantuje, ze nie jest skazona. Nie wierze w zdobywanie trofeow, przynajmniej przestalem w nie wierzyc po tym, co tutaj sie stalo. Po czym podali sobie dlonie raz jeszcze, bo i tak na nic wiecej nie zostalo juz czasu. Trask ze swoimi ludzmi ruszyli na poklad odrzutowca linii Qantas... Kiedy czekali przy bramce na odprawe, Jake wyczul na sobie czyjes spojrzenie i spojrzal w strone sciany oddzielajacej stanowiska odprawy od balkonu dla odprowadzajacych. Zza szyby znieksztalcona odbiciami innych pasazerow patrzyla na niego szczupla, dziobata twarz. Na chwile ich spojrzenia spotkaly sie i Jake odwrocil wzrok. Odwrocil wzrok, lecz tylko na moment... ...poniewaz cos zaskoczylo w jego pamieci i sprawilo, ze spojrzal ponownie. Ale twarz zniknela. Ben Trask, ktory stal tuz za Jakiem, zauwazyl jego reakcje i spytal: -Zauwazyles cos? Jake zmarszczyl brwi, ale po chwili zaprzeczyl ruchem glowy. -Nie - odpowiedzial. - Nie sadze. Przez chwilke wydawalo mi sie, ze kogos rozpoznalem. Trask popatrzyl na niego w szczegolny sposob, przechylajac jednoczesnie glowe. -A moze martwisz sie tym, ze ktos ciebie rozpoznal? Jake wzruszyl ramionami, odpowiadajac: -To tez. Ale tutaj, w Australii? Niemozliwe. Tak, niemozliwe. No bo co robilaby tutaj ta zawszona, wredna morda mordercy -twarz czlowieka, ktora pojawiala sie w najgorszych koszmarach Jake'a. Twarz jednego z zolnierzy Luigiego Castellana, facjata, ktorej nie sposob zapomniec od czasu potwornej nocy w Marsylii. Co robilby tutaj ktos taki? Znowu wzruszyl ramionami i usunal skojarzenia z umyslu. Byl to fragment jego obsesji i tyle. Po prostu od czasu do czasu zdarza mu sie widziec twarze oprawcow, z ktorych wiekszosc na szczescie juz nie zyje. Jake znowu zlapal sie na tym, ze patrzy na szybe oddzielajaca ich od innych pasazerow. Oczywiscie za szyba juz nie bylo nikogo o tej twarzy... Kiedy samolot wzlatywal do gory, czlowiek o dziobatej twarzy stal w budce telefonicznej i prowadzil miedzykontynentalna rozmowe z Palermo. -Bez watpienia - rzekl po wlosku. - Wszedzie bym go rozpoznal. Zyje i ma sie dobrze, i na dodatek bral udzial w niezlym zamieszaniu! Chodzi o Xanadu. Mowia, ze byla tam zaraza i przypadkowy pozar wszystko spalil. Moge ci jednak powiedziec, ze ktos z tej ekipy byl tam po pozarze i sprzatal to. Poza tym Cuttera i reszte jego brytyjskich kolegow odprowadzali na samolot ludzie o zdecydowanie wojskowym wygladzie. Ciekaw jestem, czy spodziewales sie zastac tam Cuttera? Nie wiedziales? Interesowalo cie tylko Xanadu?... Tak, wiem, zadaje zbyt wiele pytan. Przepraszam. Masz racje. To co teraz? Mam sie dowiedziec, kim sa ci Brytyjczycy? Leciec za nimi nastepnym samolotem? Oczywiscie, da sie zrobic. I moge korzystac z konta w Anglii? Zabawic sie troche? To mi sie podoba! Prosze...? I jesli nie dowiem sie, kim oni sa, to mam nie wracac do Marsylii... w ogole nie wracac. Rozumiem, Luigi. Tylko ze... - po czym wydal stlumiony okrzyk do sluchawki. W sluchawce slychac bylo gluche mruczenie, po czym ten och-jakze-ciemny glos zniknal... Na pokladzie samolotu, ktory nabral juz pelnej wysokosci, Ben Trask zaczal odpakowywac prezent otrzymany od majora. Jednak gdy tylko pojawily sie lsniace metalowe haki, blaszki nachodzace na siebie jak rybie luski, pobladl i przestal odwijac opakowanie, a nastepnie zapakowal paczke z powrotem. W obcym swiecie, w Krainie Gwiazd, swiecie wampirow, widzial to nieraz i od razu wiedzial, co to jest: rekawica bojowa, ktorej uzywaja Wampyry! Kiedy jednak rozejrzal sie i jego wzrok spoczal na Davidzie Chungu, jego twarz z powrotem nabrala rumiencow i pojawil sie na niej zlowrogi usmiech. -Lordzie Malinari - zamruczal do siebie, wibrujac podobnie do samolotowych silnikow - mozesz uciekac, ale nie dasz rady sie schowac. Po czym jeszcze raz pokiwal glowa. -Nie ukryjesz sie, Malinari, ani przede mna, ani przed Wydzialem E... Tytul oryginalu: Necroscope: liwaders Copyright (C) by Brian Lumley, 1999 Copyright(C) for this edition byvis-a-vis/Etiuda, Cracow 2006 Tlumaczenie: Robert Palusinski Projekt okladki: Marcin Wojciechowski Sklad i lamanie: Joanna Czubryckowska Korekta: Humbert Muh Wydawnictwo: vis-a-vis/Etiuda 30-549 Krakow, ul. Trauguttai6b/9 tel. 0-12 423-52-74;0501419889 e-mail: visavis_etiuda@interia.pl www.visavisetiuda.pl Druk: Drukarnia Colonel, Cracow ISBN: 83-89O40-52-X ZAJRZYJ NA TE STRONY: www.brianlumley.com www.brianlumley.one.pl (OFICJALNA POLSKA STRONABRIANA LUMLEYA!!!) This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2010-04-23 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/