Michelle Zink - 2 - Strażniczka bramy
Szczegóły |
Tytuł |
Michelle Zink - 2 - Strażniczka bramy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Michelle Zink - 2 - Strażniczka bramy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Michelle Zink - 2 - Strażniczka bramy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Michelle Zink - 2 - Strażniczka bramy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
MICHELLE ZINK
STRAŻNICZKA
BRAMY
Guardian of the Gate
PRZEŁOŻYŁA:
MARTA KAPERA
Strona 2
Kenneth, Rebekah,
Andrew i Caroline
- to Wam dedykuję tę książkę.
Noszę Was zawsze w sercu.
Strona 3
Rozdział 1
Nie muszę odczytywać słów przepowiedni, aby ją sobie przypomnieć, kiedy tak siedzę
przy biurku w swoim pokoju. Są wyryte w moim umyśle, równie wyraźnie jak znamię,
którym naznaczony jest mój nadgarstek.
Z drugiej strony, gdy dotykam dłońmi spękanej oprawy Księgi Chaosu, którą przed
śmiercią mój ojciec ukrył w bibliotece, uspokajam się, czując jej trwałość. Otwieram
zniszczone przez czas okładki i zatrzymuję się wzrokiem na wsuniętej do środka kartce
papieru.
Przez osiem miesięcy, od momentu gdy wraz z Sonią przybyłam do Londynu, czytanie
tekstu proroctwa było moim rytuałem poprzedzającym nocny spoczynek. Powracałam do
niego w tej cichej godzinie, kiedy w Milthorpe Manor panuje największy spokój, bo cały dom
i służba milkną, a Sonia twardo śpi w swoim pokoju na drugim końcu korytarza. Właśnie o tej
porze usiłowałam rozszyfrować słowa przepowiedni, starannie przetłumaczone i spisane ręką
Jamesa. Chciałam znaleźć jakąś nową wskazówkę, która pomogłaby mi odszukać brakujące
strony Księgi, a przede wszystkim - drogę do odzyskania wolności.
Dziś wieczór, słysząc, jak ogień syczy w kominku, pochylam głowę nad kartką i jeszcze
raz odczytuję proroctwo, które nieubłaganie wiąże mój los z losem siostry bliźniaczki, a
jednocześnie stawia nas po przeciwnych stronach.
Ludzkość przetrwała pożogę i pokój,
Aż do zesłania Strażników,
Którzy jako żony i kochanki pojęli ziemskie kobiety,
Budząc tym Jego gniew.
Dwie siostry, ukształtowane w jednym rozkołysanym oceanie,
Jedna Strażniczką, druga jest Bramą.
Jedna strzeże spokoju, druga za magię oddała umiłowanie.
Strącone z nieba Dusze błąkają się
- Podczas gdy Siostry wciąż toczą bitwę,
Dopóki Bramy nie wezwą ich do powrotu
Strona 4
Lub Anioł nie przyniesie Kluczy do Czeluści.
Armia, wkraczająca przez Bramy.
Samael, Bestia, przez Anioła.
Anioł chroniony jest tylko cienkim woalem.
Cztery Znamiona, Cztery Klucze, Krąg Ognia
Zrodzone pierwszym tchnieniem Samhainu
W cieniu Mistycznego Kamiennego Węża w Aubur.
Niech Brama Anioła kołysze się bez Kluczy,
A potem tylko Siedem Plag i Niemożność Odwrotu.
Śmierć
Głód
Krew
Ogień
Ciemność
Susza
Zniszczenie
Otwórz ramiona, o, Pani Chaosu, a spustoszenie zesłane przez Bestię
Popłynie jak rzeka,
Bo wszystko stracone, gdy Siedem Plag tutaj spadnie.
Był czas, kiedy te słowa niewiele dla mnie znaczyły. Nie były niczym więcej, jak tylko
legendą spisaną w zakurzonym tomie, który przed śmiercią ojciec schował w bibliotece. Tak
było, zanim na moim nadgarstku nie pojawił się nagle wizerunek węża, zanim nie poznałam
Soni i Luisy, dwóch z czterech Kluczy, również napiętnowanych, choć trochę inaczej niż ja.
Tylko moje znamię ma w środku literę C. Tylko ja jestem Aniołem Chaosu, upartą
Bramą, podczas gdy moja siostra jest Strażniczką. Nie winię natury za ten błąd. Miało stać się
odwrotnie, lecz nastąpiły komplikacje przy naszym urodzeniu. I tak doszło do tego, że tylko
ja jestem w stanie zakazać Samaelowi wstępu - na zawsze.
Albo wezwać go i doprowadzić do końca świata - przynajmniej takiego, jaki znamy.
Zamykam książkę i staram się wymazać słowa z mojej głowy. Jest zbyt późno, żeby
zastanawiać się nad końcem świata i moją rolą w niedopuszczeniu do niego. Już sam ciężar
tych myśli sprawia, że tęsknię za szczególnym ukojeniem, jakie daje sen. Wstaję od biurka i
wsuwam się pod kołdry leżące na moim ogromnym, ozdobionym kolumienkami łożu.
Gaszę lampkę na nocnym stoliku. Teraz pokój jest oświetlony tylko błyskami ognia z
Strona 5
kominka, ale ta prawie niezmącona ciemność nie budzi we mnie takiego strachu jak dawniej.
Teraz moje serce wypełnia się trwogą, gdy napotykam zło ukryte w miejscach pięknych i
dawno poznanych.
***
Minęło wiele czasu, odkąd podróżowanie po Równinie myliło mi się ze zwykłymi
marzeniami sennymi. Tym razem, zapadłszy w sen, nie potrafię jednak stwierdzić, czy
podróżuję, czy marzę.
Znajduję się w lesie. Intuicja podpowiada mi, że to las otaczający naszą rezydencję
Birchwood Manor - jedyny dom, w jakim mieszkałam, nim osiem miesięcy temu
przyjechałam do Londynu. Są tacy, co twierdzą, że wszystkie drzewa wyglądają tak samo i że
nie da się odróżnić jednego lasu od drugiego, ale mnie otacza krajobraz dzieciństwa, który
przecież znam aż za dobrze.
Przez liście okrywające gałęzie wysoko nad moją głową przedziera się słońce. Światło
jest tak niewyraźne, że może to być rano lub wieczór, czy też jakakolwiek inna pora dnia.
Zaczynam się zastanawiać, po co tu jestem, bo teraz nawet w snach mam wyznaczony jakiś
cel. Nagle gdzieś z tyłu ktoś mnie woła:
- Li-a... Chodź tu, Lia...
Odwracam się, ale dopiero po pewnym czasie dostrzegam w niewielkiej odległości jakąś
postać między drzewami. Dziewczynka jest mała i stoi nieruchomo jak posążek. Jej złote loki
połyskują w migotliwym świetle wypełniającym las. Chociaż upłynął już prawie rok, odkąd
widziałam ją w Nowym Jorku, poznałabym ją wszędzie.
- Coś ci pokażę, Lia. Chodź tu szybko. - Jest to ten sam śpiewny głos, który słyszałam,
kiedy wręczała mi medalion ozdobiony znakiem, jaki szpeci mój nadgarstek, znakiem, który
jest ze mną zawsze i wszędzie.
Po chwili dziewczynka wyciąga rączkę i gestem wzywa mnie, bym podeszła bliżej. Jej
uśmiech jest zbyt znaczący, by uznać go za przyjemny.
- Pospiesz się, Lia. Nie chciałabyś przegapić tego spotkania. - Dziewczynka okręca się na
pięcie i biegnie, aż podskakują jej loki. Znika między drzewami.
Idę za nią, omijając pnie i omszałe głazy. Stąpam boso, ale zagłębiając się w las, nie czuję
bólu kaleczonych stóp. Dziewczynka porusza się wdzięcznie i szybko jak motyl. Jej postać w
białej sukience miga pomiędzy drzewami, tu i tam, jak duch. Staram się nadążyć za małą, ale
koszula nocna zaplątuje mi się w ciernie i gałęzie. Staram się jakoś je odgarniać, żeby w
gąszczu nie stracić dziewczynki z oczu, ale jest już za późno. Nie widzę jej.
Strona 6
Stoję w miejscu, rozglądając się wokół po lesie. Straciłam poczucie kierunku, kręci mi się
w głowie, ogarnia mnie fala paniki, kiedy zdaję sobie sprawę, że zgubiłam się w tej masie
drzew i liści. Nie dociera tu nawet słońce.
Za moment znowu dobiega mnie głos dziewczynki. Nieruchomieję, nasłuchuję. Jest tak
niezapomniany jak melodia, którą zanuciła kiedyś w Nowym Jorku, uciekając przede mną w
podskokach.
Podążam za dźwiękiem, a na moich przedramionach, choć są schowane w rękawach
nocnej koszuli, wyskakuje gęsia skórka. Czuję, jak podnoszą mi się drobne włoski na karku.
Nie potrafię jednak zawrócić. Lawirując między większymi i mniejszymi pniami, idę za
głosem dziewczynki, aż nagle słyszę szum rzeki.
Ta mała stoi nad brzegiem, jestem tego pewna. Rzeczywiście, kiedy mijam ostatnią kępę
drzew, dostrzegam odcinek rzeki i samą dziewczynkę. Jest na drugim brzegu - nie wyobrażam
sobie, jak zdołała pokonać nurt. Nuci melodyjnie, lecz w jej piosence pobrzmiewa tak
niesamowity ton, że cierpnie mi skóra. Zbliżam się do rzeki, cały czas widząc dziewczynkę na
przeciwległym brzegu.
Ona natomiast chyba mnie nie dostrzega. Śpiewa sobie dalej, z dłońmi zanurzonymi w
wodzie. Nie mam pojęcia, co widzi w krystalicznie czystych falach, ale wpatruje się w nie z
niebywałą uwagą. Potem podnosi wzrok, nasze oczy się spotykają, a ona bynajmniej nie
wygląda na zdziwioną, przypatrując mi się, kiedy tak stoję po drugiej strome.
Obdarowując mnie uśmiechem, zdaje się wiedzieć, że będzie mnie prześladował.
- Świetnie. Cieszę się, że przyszłaś.
- Dlaczego znów mnie nachodzisz? - kręcę głową. W ciszy lasu moje pytanie odbija się
echem. - Co jeszcze masz dla mnie?
Dziewczynka ma spuszczony wzrok, przepuszcza wodę przez palce, jakby mnie nie
słyszała.
- Przepraszam - staram się być stanowcza - ale chciałabym się dowiedzieć, dlaczego
wezwałaś mnie tu do lasu.
- Już niedługo - odpowiada bezbarwnym głosem. - Zobaczysz. - Podnosi głowę i wpatruje
się we mnie swoimi niebieskimi oczami. Kiedy znowu zaczyna mówić, mieni się na twarzy. -
Czy przypuszczasz, że sen jest dla ciebie bezpiecznym schronieniem, Lia? - Jej drobna buzia
drży, a głos obniża się o ton. - Czy uważasz, że jesteś tak silna, że nie można cię tknąć?
Ten głos zupełnie nie pasuje do twarzy, ale ta twarz właśnie się odmienia. Już rozumiem.
Teraz nie uśmiecha się do mnie dziewczynka z lasu. O, nie. To moja siostra Alice.
Nic nie poradzę na to, że się boję. Dobrze wiem, co skrywa jej uśmiech.
Strona 7
- Czemu tak się dziwisz, Lia? Wiesz przecież, że zawsze cię znajdę.
Potrzebuję chwili, żeby móc przemówić spokojnie i nie okazać strachu.
- Czego chcesz, Alice? Chyba powiedziałyśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia.
Moja siostra przekrzywia głowę, a mnie jak zawsze wydaje się, że potrafi przejrzeć moją
duszę na wylot.
- Wciąż sobie powtarzam, że kiedyś zmądrzejesz, Lia, i że zdasz sobie sprawę, na jakie
ryzyko narażasz nie tylko siebie, ale i swoich przyjaciół. I tych członków rodziny, którzy
pozostali jeszcze przy życiu.
Chciałabym poczuć wściekłość na tę wzmiankę o rodzinie, naszej rodzime, bo czyż to nie
Alice wepchnęła Henry'ego do rzeki? Czy to nie ona skazała go na śmierć w odmętach?
Jednak moja siostra przemawia teraz łagodniejszym tonem, aż zastanawiam się, czy ona także
opłakuje tę stratę.
Mimo wszystko postanawiam odpowiedzieć głosem zimnym jak stal.
- Niebezpieczeństwo, na jakie narażamy się teraz, jest ceną za wolność, jaką zdobędziemy
potem.
- Potem? - pyta Alice. - To znaczy kiedy, Lia? Nie znalazłaś jeszcze dwóch pozostałych
Kluczy, a zważając na podeszły wiek detektywa, którego wynajął ojciec, możesz nie znaleźć
ich nigdy.
Jej krytyczna opinia na temat Philipa wprawia mnie w złość. To jemu ojciec powierzył
poszukiwania Kluczy, zresztą Philip nadal niestrudzenie pracuje dla mnie. Oczywiście
pozostałe dwa Klucze nie na wiele się zdadzą, jeżeli nie odzyskam brakujących stron Księgi
Chaosu, ale już dawno temu przekonałam się, że nie ma sensu rozmyślać o zbyt odległej
przyszłości. Ważne jest to, co dzieje się tu i teraz.
Alice na nowo podejmuje rozmowę, jakby czytała mi w myślach.
- A co z zagubionymi stronami? Obydwie wiemy, że najpierw musisz je znaleźć. -
Spokojnym wzrokiem patrzy w wodę i zanurza w niej rękę, jak wcześniej ta mała
dziewczynka. - W twojej sytuacji bez wątpienia rozsądniej byłoby zdać się na Samaela. On
przynajmniej może zapewnić bezpieczeństwo tobie i twoim bliskim. Poza tym może
zagwarantować ci miejsce w świecie, który nastanie, rządzony przez Niego i Dusze. W końcu
do tego dojdzie, bez względu na to, czy zgodzisz się nam pomóc, czy nie.
Dotąd sądziłam, że nie mogę być już bardziej chłodna wobec swojej siostry, lecz teraz
moje serce zamienia się w kamień.
- Bardziej prawdopodobne jest raczej to, że ty będziesz mieć zapewnione miejsce w
nowym porządku świata. Bo przecież o to ci chodzi, prawda? Przecież po to współpracowałaś
Strona 8
z Duszami, nawet wtedy, gdy byłyśmy małe.
Napotkawszy mój wzrok, Alice wzrusza ramionami.
- Nigdy nie udawałam, że jestem altruistką. Chciałabym tylko spełnić rolę, jaka powinna
była przypaść mnie zamiast tej, która została mi narzucona w wyniku komplikacji.
- Jeżeli właśnie tego pragniesz, nie mamy już o czym mówić.
- Chyba nie jestem właściwą osobą, żeby cię przekonać - Alice znowu patrzy w wodę.
Wydaje mi się, że to już koniec szoku, koniec strachu, przynajmniej na ten czas. Ale
wtedy moja siostra podnosi wzrok, a jej twarz po raz kolejny się przemienia. Przez moment
widać cień buzi dziewczynki, potem znowu własne oblicze Alice, lecz tylko na krótką chwilę.
Twarz się marszczy, przeobraża z sekundy na sekundę, a głowa przybiera dziwaczny kształt.
Stoję na brzegu jak skamieniała. Ogarnia mnie przerażenie, nie mogę się ruszyć.
- Nadal mi odmawiasz, Pani? - Niewątpliwie poznaję ten głos, który kiedyś dotarł do
mnie za pośrednictwem Soni. Jest przerażający, nienaturalny, nie należy do żadnego znanego
mi świata. - Nie masz gdzie się skryć. Żadnego azylu, żadnego spokoju - mówi Samael.
Choć siedział, teraz się podnosi. Wzrostem dwa razy przewyższa zwykłego śmiertelnika.
Jego postać jest przeogromna. Czuję bardzo wyraźnie, że gdyby chciał, mógłby jednym
susem stanąć na tym brzegu rzeki i rzucić mi się do gardła. Mój wzrok przyciągają potężne
kruczoczarne skrzydła zwinięte za jego plecami.
Ze strachem niezaprzeczalnie splata się pragnienie. Chęć, by pokonać nurt rzeki i
zanurzyć się w te miękkie, puszyste skrzydła. Mój puls, najpierw spokojny, teraz przyspiesza.
Bum-bum. Bum-bum. Bum-bum. Przypominam sobie ten rytm z ostatniego spotkania z
Samaelem na Równinie. Tym razem też jestem przerażona, słysząc, jak bicie mojego serca
narasta i zrównuje się tempem z pulsem Samaela.
Robię krok w tył. Każda moja cząstka każe mi uciekać, ale boję się odwrócić. Cofam się
tylko o dalszych kilka metrów, nie spuszczając oczu z jego twarzy, tej nieustannie
przekształcającej się maski. Chwilami jest tak piękny, jak tylko może być śmiertelny
człowiek, ale potem znów się zmienia i staje się tym, kim naprawdę jest.
To Samael. Bestia.
- Pani, otwórz Bramę, jak nakazuje ci obowiązek i twoje posłannictwo. Skutkiem
odmowy będzie tylko cierpienie - gardłowy głos nie dobiega z drugiego brzegu rzeki, lecz
odzywa się w moim umyśle, tak jakby to były moje własne słowa.
Kręcę przecząco głową. Muszę zebrać wszystkie siły, jakie posiadam, żeby odejść. Na
szczęście udaje mi się - odwracam się i uciekam, mijając pierwszy rząd drzew nad brzegiem
rzeki. Nie wiem, gdzie biec dalej... Ryk Samaela wstrząsa pniami, jak gdyby drzewa żyły i
Strona 9
przyłączały się do pościgu.
Usiłuję się bronić, rozdzielam ciosy między drapiące mnie po twarzy gałęzie. Biegnę,
pragnąc wybudzić się z tego snu, przerwać tę podróż. Nie mam jednak czasu na obmyślanie
jakiegokolwiek planu - potykam się o wystający z ziemi korzeń i przewracam się. Uderzenie
jest tak silne, że przez chwilę przed oczami mam ciemność. Zaraz jednak podpieram się
rękoma i próbuję podnieść się na nogi. Wydaje mi się, że zdążę uciec, że wstanę i pobiegnę
dalej...
Naraz czuję dłoń chwytającą mnie za ramię i słyszę syczący głos:
- Otwórz Bramę.
***
Prostuję się na łóżku, tłumiąc krzyk. Włosy z tyłu głowy mam mokre od potu. Mój
oddech się rwie, a serce wali w piersi, jakby nadal biło w duecie z jego sercem. Nawet światło
wdzierające się do środka przez szparę w zasłonach nie osłabia strachu wywołanego snem.
Trwam tak przez kilka minut, przekonując samą siebie, że to naprawdę tylko mi się śniło.
Powtarzam to sobie tak długo, że prawie udaje mi się uwierzyć.
Ale na poduszce jest krew.
Unoszę dłoń do twarzy i dotykam palcami policzka, potem je oglądam. Wszystko
rozumiem. Czerwona plama nie kłamie.
Podchodzę do toaletki, gdzie stoją słoiczki z kremami, perfumami, pudrem. Prawie nie
rozpoznaję tej dziewczyny w lustrze. Włosy ma potargane, a w oczach widać ciemność i lęk.
Szrama na policzku, choć nieduża, na pewno tam jest. Patrząc na plamę krwi,
przypominam sobie gałęzie bijące mnie w twarz podczas ucieczki przed Samaelem.
Niestety, nie da się zaprzeczyć, że zmuszono mnie do tej samotnej podróży.
Uzgodniłyśmy z Sonią, że nierozsądnie jest podróżować w pojedynkę, nawet mimo moich
rosnących umiejętności poruszania się po Równinie. Teraz nie ma znaczenia fakt, że moja siła
jest nawet większa niż Soni. Jedno jest pewne: moje szybko ujawniające się zdolności są
niczym w porównaniu z wolą i potęgą Dusz, a przede wszystkim z wolą i potęgą mojej
siostry.
Strona 10
Rozdział 2
Naciągam cięciwę łuku i przytrzymuję ją, dopiero po chwili wypuszczam strzałę. Frunie
w powietrzu, a potem z cichym stuknięciem ląduje w centrum tarczy ustawionej trzysta
metrów ode mnie.
- Trafiłaś w sam środek! - krzyczy Sonia. - I to z takiej odległości!
Spoglądam na nią i śmieję się, przypominając sobie, że kiedyś nie umiałam trafić do celu
nawet z kilkakrotnie mniejszej odległości, i to korzystając z pomocy pana Flannigana,
Irlandczyka, którego zatrudniłyśmy, żeby nauczył nas podstaw łucznictwa. A teraz stoję sobie
tutaj, ubrana w męskie spodnie, i strzelam z taką łatwością, jakbym w życiu nie robiła nic
innego. Przez moje ciało przepływa fala adrenaliny i pewności siebie, w równych
proporcjach.
Nie potrafię jednak w pełni napawać się swoją umiejętnością. Zamierzam przecież
pokonać własną siostrę i to ona może być tarczą dla moich strzał - gdy przyjdzie pora
wypuścić je z łuku. Po tym, co się wydarzyło, powinnam z radością przyjąć jej porażkę,
jednak kiedy myślę o Alice, niełatwo mi zdobyć się na tak proste emocje. Moje serce zatruwa
wręcz przedziwna mieszanka złości i smutku, goryczy i żalu.
- Ty spróbuj - uśmiecham się i staram się mówić pogodnym tonem, zachęcając Sonię,
żeby teraz ona strzeliła do mocno sfatygowanej tarczy. Obie jednak wiemy, jak małe jest
prawdopodobieństwo, że w ogóle w nią trafi. Zdolności Soni w zakresie komunikowania się
ze zmarłymi oraz podróżowania po Równinie najwyraźniej nie przekładają się na talent do
łucznictwa.
Moja przyjaciółka przewraca oczami i unosi łuk ku swojemu szczupłemu ramieniu. Jej
mina budzi moją radość, bo do niedawna Sonia była jeszcze zbyt poważna na takie wygłupy.
Przygotowuje strzałę i naciąga cięciwę, a ręce drżą jej z wysiłku. Wypuszczona strzała
kolebie się w powietrzu, a potem bezgłośnie opada na trawę kilka metrów od celu.
- Hmm, to chyba dość upokorzeń jak na jeden dzień, prawda? - Sonia nie czeka na moją
reakcję. - Pojedziemy konno nad staw przed kolacją?
- Tak, jedźmy - odpowiadam, nie zastanawiając się ani chwili nad propozycją. Niechętnie
zrezygnuję z wolności w Whitney Grove na rzecz ciasnego gorsetu i oficjalnej kolacji, które
czekają mnie dziś wieczorem.
Strona 11
Zarzucam łuk na plecy, a strzały pakuję do kołczanu. Wychodzimy ze strzelnicy i
idziemy w stronę naszych koni. Wsiadamy i zaraz ruszamy przez pola, w kierunku
migotliwej, błękitnej linii horyzontu. Na grzbiecie mojego ogiera, Sargenta, spędziłam już
tyle godzin, że jazda konna weszła mi w krew. Mknąc, podziwiam więc wspaniałą,
niezmierzoną przestrzeń, jaka rozciąga się wszędzie wokół. W zasięgu wzroku nie ma żadnej
żywej duszy, a bezludny krajobraz budzi moją wdzięczność za to, że było mi dane trafić do
tak spokojnego zakątka jak Whitney Grove.
We wszystkich kierunkach rozpościerają się pola. Zapewniają mnie i Soni prywatność,
kiedy jeździmy konno w męskich spodniach i ćwiczymy strzelanie z łuku - w samym
Londynie takich rozrywek raczej nie uznano by za odpowiednie dla młodych kobiet. Domek
w Whitney Grove jest uroczy, ale do tej pory służył nam tylko wtedy, gdy chciałyśmy się
przebrać do jazdy lub wypić filiżankę herbaty, by zwalczyć późniejsze zmęczenie.
- Ścigajmy się! - woła Sonia przez ramię. Już zaczęła się ode mnie oddalać, ale nie
przeszkadza mi to. Kiedy daję Soni fory podczas wyścigów, czuję, że wciąż jesteśmy na
równej stopie, przynajmniej podczas tak prostej rozrywki jak ściganie się konno.
Spinam Sargenta ostrogą i pochylam się ku jego szyi, bo muskularne nogi wierzchowca
właśnie zerwały się do biegu. Jego grzywa, niczym czarne płomienie, muska moją twarz.
Trudno nie podziwiać błyszczącej sierści i niebywałej szybkości tego konia. Wkrótce prawie
doganiam Sonię, więc ściągam lekko cugle i zostaję nieco w tyle za jej siwkiem.
Sonia pozostaje na prowadzeniu, kiedy przekraczamy niewidzialną, ustaloną podczas
poprzednich wyścigów linię mety. Konie zwalniają, a ona spogląda na mnie przez ramię.
- Wygrałam! Nareszcie!
Uśmiecham się, podjeżdżając kłusem do miejsca, gdzie zatrzymała się nad stawem.
- No cóż, to było tylko kwestią czasu. Jeździsz już doskonale.
Sonia promienieje, kiedy zsiadamy z koni i prowadzimy je nad wodę. Piją, a my stoimy w
milczeniu. Jestem zdumiona faktem, że Sonia nawet nie dostała zadyszki. Trudno sobie
wyobrazić, że kiedyś bała się w ogóle wsiąść na konia, a co dopiero galopować po pagórkach,
tak jak teraz mamy w zwyczaju przynajmniej trzy razy w tygodniu.
Ponieważ nasze konie ugasiły już pragnienie, prowadzimy je do wielkiego kasztanowca
rosnącego niedaleko brzegu. Przywiązujemy je do pnia, a same wyciągamy się na niekoszonej
trawie, opierając się na łokciach. Wełniane bryczesy, które zakładamy do jazdy, drapią mnie
w uda, ale nie narzekam. Nosić je to luksus. Za kilka godzin zostanę wciśnięta w jedwabną
suknię z okazji uroczystej kolacji wydanej przez Towarzystwo.
- Lia... - wiatr niesie głos Soni.
Strona 12
- Tak?
- Kiedy pojedziemy na wyspę Altus?
Odwracam się w jej stronę.
- Nie wiem. Pewnie kiedy ciocia Abigail uzna, że jestem gotowa do podróży i przyśle po
mnie. Czemu pytasz?
Przez kilka minut jej zazwyczaj spokojna twarz jest pociemniała z niepokoju. Wiem, że
Sonia myśli o tym, na jakie niebezpieczeństwo narażamy się, szukając zagubionych stron
Księgi.
- Po prostu chciałabym mieć to już za sobą, i tyle. Czasami... - Sonia rozgląda się po
okolicy otaczającej Whitney Grove. - Cóż, czasami wszystkie nasze przygotowania wydają
mi się bez sensu. Nie jesteśmy bliższe odnalezienia tych kartek, niż byłyśmy zaraz po
przyjeździe do Londynu - w jej głosie pobrzmiewa niesłyszany wcześniej ton, a mnie nagle
robi się żal, iż byłam tak zaprzątnięta swoimi własnymi problemami i własną stratą, że nie
przyszło mi na myśl, aby porozmawiać o kłopotach, które dźwiga moja przyjaciółka.
Kieruję wzrok ku czarnej aksamitnej tasiemce obwiązanej wokół nadgarstka Soni.
Medalion. Mój medalion. Wiem, że nosi go, bym ja była bezpieczna, a mimo to chciałabym
poczuć miękkość aksamitki i chłód złotej ozdoby na swojej skórze. Mój dziwny związek z
medalionem jest jednocześnie moim przekleństwem i motywem wszelkiego działania. Tak
było od momentu, gdy medalion znalazł do mnie drogę.
Biorę Sonię za rękę i uśmiecham się, czując jednocześnie smutek tego uśmiechu.
- Przepraszam, że tak rzadko dziękuję ci za to, że zgodziłaś się pomóc mi nieść moje
brzemię. Nie wiem, co bym zrobiła, gdyby nie twoja przyjaźń. Naprawdę.
Sonia odpowiada nieśmiałym uśmiechem cofa swoją dłoń, a potem macha nią
niefrasobliwie.
- Nie bądź śmieszna, Lia! Wiesz, że dla ciebie zrobiłabym wszystko. Absolutnie
wszystko.
Jej słowa są pociechą w zmartwieniu, które skrycie mnie dręczy. Wszystkiego muszę się
bać, nikomu nie mogę ufać. Dlatego tak ważny jest spokój płynący z przyjaźni, która - jestem
tego pewna - łączy nas na zawsze, bez względu na to, co nadejdzie.
***
Goście przybyli na kolację wydaną przez Towarzystwo są równie uprzejmi, jak wszędzie
indziej. Różnica tkwi głębiej i jest widoczna tylko dla obecnych.
Gdy przebijamy się przez tłum, czuję, jak wszystkie dawne troski opadają ze mnie. Mimo
Strona 13
że przepowiednia wciąż jest tajemnicą moją i Soni, to właśnie tutaj chyba najbardziej mogę
być sobą, Poza Sonią, mam znajomych tylko pośród członków Towarzystwa, dlatego zawsze
będę wdzięczna ciotce Virginii za to, że napisała mi list polecający.
Ponieważ w ścisku zauważam starannie ufryzowaną siwą głowę, biorę Sonię za ramię.
- Chodź. Widzę Elspeth.
Starsza kobieta, która również nas dostrzegła, przeciska się z gracją wśród
zgromadzonych i wkrótce, uśmiechnięta, stoi przed nami.
- Lia, kochanie, tak się cieszę, że przyszłaś! I ty też, droga Soniu! - Elspeth Shelton
pochyla się i całuje powietrze w okolicy naszych policzków.
- Za nic nie chciałybyśmy stracić takiej uroczystości! - Bladoróżowa buzia Soni pięknie
odcina się od głębokiego karminu jej sukni. Po latach spędzonych w zamknięciu u pani
Millburn w Nowym Jorku, tutaj, otoczona czułą opieką innych osób, które mają podobne albo
i całkiem odmienne zdolności niż ona, moja przyjaciółka rozkwitła.
- Oczywiście! - odpowiada Elspeth. - Wprost nie mogę uwierzyć, że dopiero osiem
miesięcy temu stanęłyście u naszych drzwi z listem od Virginii. Teraz te spotkania straciłyby
wiele uroku bez waszej obecności. Muszę natomiast przyznać, że twoja ciocia na pewno
spodziewała się, iż będę was bardziej pilnować - Elspeth figlarnie mruga, a Sonia i ja
śmiejemy się w głos. Elspeth z pewnością odnalazła swoje powołanie w organizowaniu
imprez i spotkań Towarzystwa, a mnie i Soni pozostawia wiele swobody. - Chcę jeszcze
przywitać się z innymi gośćmi, spotkamy się przy kolacji - dodaje.
Podchodzi do mężczyzny, w którym rozpoznaję sędziwego Arthura Frobishera, mimo że
ów dżentelmen ostatnio usiłuje nam udowodnić, iż potrafi stać się niewidzialny. W
kuluarowych rozmowach słyszy się, że Arthur pochodzi z dawnego rodu arcykapłanów -
druidów. Nie zmienia to jednak faktu, że jest stary, a jego zaklęcia słabe, dlatego jak przez
mgłę można dostrzec zarys jego siwej brody i pogniecionej marynarki, kiedy całkiem głośno
rozprawia z jednym z młodszych członków Towarzystwa.
- Zdajesz sobie sprawę, że ciocia Virginia wpadłaby w szał, gdyby dowiedziała się, jak
kiepsko pilnuje nas Elspeth? - żartuje stojąca obok mnie Sonia.
- Naturalnie. Ale w końcu jest rok 1891. A poza tym jak miałaby się dowiedzieć? -
szczerzę zęby w uśmiechu.
- Jak ty będziesz cicho, ja też nic nie powiem! - śmieje się Sonia, składając ukłony
osobom przewijającym się przez pokój. - Przywitajmy się z gośćmi, dobrze?
Rozglądam się z nadzieją, że zobaczę kogoś znajomego. Mój wzrok pada na młodego
mężczyznę, który stoi przy pięknie rzeźbionej balustradzie schodów.
Strona 14
- Idziemy, przywitamy się z Byronem.
Przechodzimy przez pokój, a za nami, wraz z dymem z kadzidełek, snują się strzępy
rozmów, wypełniając powietrze. Gdy docieramy do Byrona, w jednakowym tempie wiruje
przed nim pięć jabłek. On sam stoi z zamkniętymi oczami i ramionami opuszczonymi wzdłuż
ciała.
- Lia i Sonia! Dobry wieczór! - witając się, Byron nie otwiera powiek. Jabłka dalej tańczą
w kółko. Już dawno temu przestałam się zastanawiać, skąd on wie, że przed nim stoimy,
skoro ma zamknięte oczy, i jak to jest możliwe, że wykonuje jednocześnie jakąś salonową
sztuczkę.
- Dobry wieczór - odpowiadam. - Widzę, że idzie ci coraz lepiej. - Wskazuję głową
jabłka, choć on w zasadzie nie powinien widzieć tego gestu.
- Tak, ta sztuczka podoba się dzieciom i, oczywiście, pięknym paniom - Byron otwiera
oczy i spogląda na Sonię, a kiedy jedno z czerwonych jabłek ląduje na jego dłoni, wręcza je
mojej przyjaciółce z uroczystym ukłonem.
- Może zostań i poproś Byrona, żeby zdradził któryś z sekretów swojego talentu, a ja
pójdę przynieść nam trochę ponczu, dobrze? - Z błysku w oczach Soni wnioskuję, że lubi
towarzystwo Byrona, a jego wzrok nie pozostawia wątpliwości, że odwzajemnia uczucie.
- Jesteś pewna, że dasz sobie sama radę? - Sonia uśmiecha się nieśmiało.
- Pewnie. Zaraz wracam.
Zaczynam przepychać się w stronę kryształowej wazy z ponczem ustawionej w drugim
końcu salonu. Przechodzę koło fortepianu - rozbrzmiewa melodią, chociaż nikt nie siedzi przy
klawiaturze, staram się więc odgadnąć, kto spośród gości przebywających w pomieszczeniu
może tak grać. Tęczowe pasmo energii łączy klawisze z młodą kobietą siedzącą na sofie - to
ona jest tą zdolną pianistką. Uśmiecham się w przestrzeń, zadowolona ze swojej
spostrzegawczości. Towarzystwo daje mi nieograniczone możliwości rozwijania swoich
umiejętności.
Kiedy docieram do wazy z ponczem, odwracam się, żeby spojrzeć na Sonię i Byrona. Tak
jak się spodziewałam, są pochłonięci rozmową. Gdybym wróciła z ponczem zbyt szybko,
okazałabym się kiepską przyjaciółką.
Właśnie dlatego opuszczam salon i idę za szumem głosów dobiegających z
zaciemnionego pokoju w dalszej części korytarza. Drzwi są tylko przymknięte, a przez szparę
zauważam grupkę osób siedzących wokół okrągłego stolika. Jennie Munn przygotowuje
obecnych do udziału w seansie. Ze zrozumiałych względów budzi to moje zadowolenie - jej
wrodzone zdolności zostały wyszkolone i ukształtowane przez Sonię.
Strona 15
Jennie prosi osoby zgromadzone przy stole, aby zamknęły oczy; a ja domykam drzwi i
idę dalej w stronę niewielkiego dziedzińca na tyłach budynku. Zbliżam się do wyjścia,
zastanawiając się, czy nie przydałby mi się płaszcz, kiedy dostrzegam swoje odbicie w
zwierciadle na ścianie. Nie jestem próżna. Próżność była niezmiennie przywilejem Alice. Ja
w zasadzie zawsze uważałam, że jest ładniejsza ode mnie, mimo że jako bliźniaczki
wyglądamy identycznie. Teraz jednak, widząc swoją twarz odbitą w lustrze, z trudem sama
siebie poznaję.
Twarz, którą niegdyś oceniałam jako zbyt okrągłą, dziecinną, ma teraz klasycznie
zarysowane kości policzkowe. Zielone oczy; odziedziczone po mamie, które zawsze były
najładniejszym elementem tej twarzy; teraz patrzą z taką siłą i intensywnością, jak nigdy
przedtem; jak gdyby całe cierpienie, wszystkie zwycięstwa i nowa pewność siebie, jakie
przypadły mi w ostatnich miesiącach, kryły się w ich głębi niczym cenne kamienie. Nawet
włosy; przedtem po prostu kasztanowe, teraz lśnią, zdrowe i wypielęgnowane. Ogarnia mnie
skryta, niespodziewana fala zadowolenia. Wychodzę w zimny wieczór na dziedziniec za
siedzibą Towarzystwa - solidnym budynkiem z brązowego piaskowca.
Tak jak się spodziewałam, nikogo tam nie ma. To moje ulubione miejsce odosobnienia,
gdzie chronię się zawsze podczas uroczystych kolacji. Do tej pory nie przyzwyczaiłam się do
ciężkiego zapachu kadzidła, używanego przez co bardziej zapalone wróżbitki i spirytystów, i
teraz staram się jak najgłębiej oddychać chłodnym nocnym powietrzem. Tlen przedziera się
przez moje płuca i wreszcie przestaje mi się kręcić w głowie. Ruszam brukowaną ścieżką
wijącą się poprzez ogród pielęgnowany przez samą Elspeth. Nigdy nie miałam smykałki do
sadzenia roślin i prac ogrodowych, potrafię jednak rozpoznać niektóre zioła i krzewy; bo
Elspeth bardzo starała się podszkolić mnie w tej dziedzinie.
- Nie boisz się chodzić sama po ciemku? - z mroku ogrodu dochodzi mnie czyjś niski
głos.
Podnoszę głowę, ale nie mogę dostrzec ani twarzy; ani sylwetki mężczyzny; do którego
należy.
- Nie. A ty?
Odpowiedzią jest śmiech, który jak grzane wino przepływa przez całe moje ciało.
- Nic a nic. Prawdę mówiąc, czasem myślę, że bardziej powinienem bać się światła.
Zmuszam się do powrotu do rzeczywistości i otwieram ręce w ciemność.
- Jeśli to prawda, dlaczego się chowasz? Tu nie ma światła.
- Masz rację. - Staje w miejscu, gdzie dociera słaby blask półksiężyca. Jego czarne włosy
błyszczą nawet w tak nikłej poświacie. - Czemu wychodzisz do zimnego, pustego ogrodu,
Strona 16
kiedy możesz być w środku, bawić się w gronie przyjaciół?
Dziwnie jest natrafić na kogoś nieznajomego na spotkaniu Towarzystwa, dlatego
podejrzliwie mrużę oczy.
- A czemu cię to martwi? I co sprowadza cię na spotkanie Towarzystwa?
Pytam, gdyż wszyscy członkowie zazdrośnie chronią sekrety naszego zgromadzenia. Dla
niewtajemniczonych jesteśmy zwykłym, prywatnym klubem, ale polowania na czarownice z
dawnej przeszłości mogłyby okazać się niczym w porównaniu ze skandalem, jaki zapewne
wybuchnąłby, gdyby istnienie naszego Towarzystwa stało się powszechnie znanym faktem.
Mimo że w "oświeconym" społeczeństwie niektóre jednostki szukają porad zwykłych
spirytystów, siła, jaką dysponują niektórzy z naszego grona, mogłaby przerazić nawet osoby o
najbardziej otwartym umyśle.
Mężczyzna podchodzi bliżej. Nie widzę, jaki kolor mają jego oczy, wiem jednak, że
przypatruje mi się wytężonym wzrokiem. Obserwuje moją twarz, potem szyję, a w końcu
zatrzymuje się na piersiach, które ledwie rysują się pod moją suknią zieloną jak mech. Wtedy
szybko spogląda w bok i robi krok w tył, wcześniej jednak czuję, jak otacza nas ciepło
naszych ciał, a w powietrzu słyszę przyspieszony oddech - nie wiem, czy mój, czy jego.
- To Arthur mnie zaprosił - z głosu mężczyzny zniknęła serdeczność, mówi teraz jak
poprawnie zachowujący się dżentelmen. - Arthur Frobisher. Nasze rodziny przyjaźnią się od
lat.
- Rozumiem. - W nocnej ciszy słychać moje westchnienie. Nie wiem, czego się
spodziewałam i dlaczego ze strachu wstrzymywałam oddech. Pewnie trudno jest komuś
zaufać, kiedy się wie, że Dusze potrafią przybrać dowolny kształt, a najłatwiej postać
człowieka.
- Lia! - z tarasu rozlega się głos Soni.
- Jestem w ogrodzie - odpowiadam, odrywając wzrok od oczu mężczyzny.
Słyszę na tarasie stukot jej pantofelków, który narasta, w miarę jak Sonia zbliża się do
mnie brukowaną ścieżką.
- Co ty tu robisz? Myślałam, że przyniesiesz nam poncz...
Wykonuję nieokreślony ruch ręką w kierunku budynku.
- W środku jest gorąco, pełno dymu. Chciałam trochę odetchnąć.
- Elspeth kazała już podawać kolację.
Wzrok Soni przenosi się na mojego towarzysza. Ja też patrzę na niego i zastanawiam się,
czy uważa mnie za źle wychowaną.
- To moja przyjaciółka, Sonia Sorrensen. Soniu, poznaj... Przepraszam, nawet nie wiem,
Strona 17
jak masz na imię.
Mężczyzna chwilę się waha, a potem składa grzeczny, niezbyt głęboki ukłon.
- Dimitri. Dimitri Markov. Bardzo mi miło.
Nawet w ciemności ogrodu trudno nie dostrzec, jak zaintrygowana jest Sonia.
- Cieszę się, że mogę pana poznać, panie Markov, ale musimy zasiąść do kolacji, nim
Elspeth przyśle po nas ekspedycję poszukiwawczą! - Wyraźnie widać, że zamiast iść na
kolację, wolałaby zostać w ogrodzie i ustalić, co tu porabiam z ciemnowłosym, przystojnym
nieznajomym.
- No cóż, nie możemy do tego dopuścić, prawda? - w odpowiedzi mężczyzny dał się
usłyszeć uśmiech. Dimitri wskazuje głową na siedzibę Towarzystwa. - Panie przodem.
Podążam za Sonią, krok za mną idzie Dimitri. Świadoma jego spojrzenia, czuję
przyjemny dreszcz, jednocześnie starając się przegonić pokusę niewierności wobec Jamesa i,
szczerze mówiąc, próbując stłumić swoją całkiem silną nieufność.
Strona 18
Rozdział 3
Tego samego wieczoru, o późniejszej porze, siedzę przy biurku w swoim pokoju,
miętosząc w palcach kopertę z kolejnym listem od Jamesa.
Nie ma sensu dłużej zwlekać z przeczytaniem go. Nawet teraz wiem, że zwłoka niczego
nie ułatwi. Nie będzie nagłego przypływu sił, który pomógłby mi uporać się z cierpieniem -
bo ono na pewno nadejdzie, jak zawsze gdy odczytuję jego listy. Nieotwieranie koperty to nie
jest rozwiązanie. James zasługuje na to, żeby go wysłuchać. Jestem mu winna przynajmniej
tyle.
Biorę srebrny nożyk do otwierania listów i jednym ruchem przesuwam go pod
skrzydełkiem koperty. Szybko wyciągam kartkę, żebym nie zdążyła zmienić zdania.
3 czerwca 1891 r.
Lia, najdroższa!
Dzisiaj spacerowałem nad rzeką; naszą rzeką, i myślałem o Tobie, przypominałem sobie
Twoje włosy, błyszczące w słońcu, miękki zarys Twojego policzka, kiedy przechylasz głowę,
Twój uśmiech, gdy przekomarzasz się ze mną. Takie wspomnienia to nic nowego. Myślę o
Tobie codziennie. Kiedy wyjechałaś, najpierw próbowałem wyobrazić sobie, jak wielka
tajemnica mogła Cię zmusić do tego, żebyś mnie opuściła. Nie udało mi się, ponieważ ja sam
nie mam żadnego sekretu, żadnej obawy, żadnych planów, którymi nie chciałbym podzielić się
z Tobą. I chyba zawsze uważałem, że Twoje odczucia są takie same.
Wydaje mi się, że nareszcie pogodziłem się z Twoim wyjazdem... choć wyjazd to mało
powiedziane. Ty porzuciłaś mnie bez słowa i nawet moje liczne listy nie wywołują żadnej
odpowiedzi, nie mam żadnej nadziei.
Chciałbym móc Ci powiedzieć, że nadał wierzę w Ciebie i naszą wspólną przyszłość. I
może rzeczywiście jeszcze wierzę. Ale teraz mogę zrobić tylko jedno - pozostać sam ze swoim
życiem i swoją stratą, bez Ciebie. Można więc stwierdzić, że obydwoje będziemy żyli tak, jak
musimy.
Gdyby nasze drogi ponownie się spotkały, gdybyś zechciała kiedyś wrócić do mnie, może
Strona 19
będę jeszcze czekał przy naszym głazie nad rzeką. Może któregoś dnia podniosę wzrok i
zobaczę, że stoisz w cieniu wielkiego dębu, pod którym kryliśmy się tak często, wykradłszy się
z domu.
Cokolwiek się zdarzy, moje serce zawsze należy do Ciebie, Lia.
Mam nadzieję, że myślisz o mnie dobrze.
James
Nie jestem zdziwiona. Ani trochę. Zostawiłam Jamesa. Mój jedyny list do niego,
napisany w przeddzień wyjazdu z Sonią do Londynu, nie zawierał żadnych odpowiedzi,
żadnych wyjaśnień. Była w nim tylko deklaracja miłości i niejasna obietnica powrotu. Muszą
się wydawać Jamesowi całkiem puste, zważając na to, że nie odpisuję na jego listy. Nie mogę
winić go za to, co teraz czuje.
Moje myśli wędrują teraz swoją znaną, ukochaną drogą. Wyobrażam sobie, jak mówię
Jamesowi wszystko, jak zwierzam mu się, robię to, czego nie umiałam, nim wyjechałam z
Nowego Jorku. Jak mnie wspiera, gdy ja staram się doprowadzić przepowiednię do
zakończenia, które wreszcie pozwoliłoby nam zaplanować wspólną przyszłość.
Szybko jednak uświadamiam sobie, jak płonne są moje marzenia. Dotychczas proroctwo
powodowało, że ludzie, których kochałam, tracili życie, a w pewnym sensie ja straciłam
również swoje. Nie zniosłabym śmierci jakiejkolwiek kolejnej osoby, a co dopiero Jamesa. To
nieuczciwe mieć nadzieję, że będzie na mnie czekał, skoro nie mogę mu nawet podać
powodu, dla którego wyjechałam.
Przykra dla mnie prawda jest taka, że James wykazuje się mądrością, podczas gdy ja
wyłącznie naiwnością. Moje serce kurczy się na myśl, którą odpycham od siebie, której
unikałam, do której nie chciałam zanadto się zbliżyć.
Ale ona mimo wszystko istnieje.
Wstaję i niosę list w stronę dogasającego kominka. Sądzę, że uda mi się wrzucić go w
ogień bez wahania. Że nie będę zastanawiać się nad przyszłością, która jest
nieprzewidywalna, dopóki nie położę kresu przepowiedni.
Jednak to nie takie proste. Moja ręka zatrzymuje się z własnej woli gdzieś w połowie
drogi i coraz bardziej rozgrzewa w cieple kominka. Wmawiam sobie, że list to tylko papier i
atrament, że James prawdopodobnie będzie na mnie czekał, kiedy wszystko się skończy: Ale
list to także zwiastun pamięci, którego nie mogę przyjąć. Gdybym zachowała go w
Strona 20
nienaruszonym stanie, czytałabym go w kółko. A to odrywałoby mnie od moich obowiązków.
Ta świadomość sprawia, że w końcu wypuszczam go z dłoni - tak jakby już się palił,
jakby parzył mnie samym swoim istnieniem. Patrzę jak brzegi wyginają się pod wpływem
ciepła. Przez chwilę jest tak, jakbym nigdy nie przeczytała słów starannie wykaligrafowanych
ręką Jamesa. Jakby list wcale nie przyszedł.
Po zniszczeniu kartki cała się trzęsę. Krzyżuję ramiona na piersiach, próbując opanować
drżenie. Mówię sobie, że bez względu na to, czy chcę tego, czy nie, przeszłość mnie już nie
wiąże. Henry nie żyje. James już nie jest mój. Alice i ja, za sprawą przeznaczenia, staniemy
naprzeciwko siebie jako nieprzyjaciółki.
Teraz są już tylko Klucze, proroctwo i ja.
***
Nie wiem, jak długo spałam, ale ogień w kominku już dogasa. Rozglądam się po
ciemnym pokoju, szukając źródła dźwięku, który mnie zbudził, i dostrzegam postać zwiewną
jak duch, ubraną na biało, znikającą za drzwiami.
Spuszczam nogi z łóżka. Stopami nie dosięgam podłogi, ale zsuwam się dalej na krawędź
i zeskakuję. Gruby dywan jest miękki, ale chłodny w dotyku. Przechodzę przez pokój i
wydostaję się na korytarz.
Jest tam cicho i pusto, drzwi do innych pomieszczeń są pozamykane. Czekam, aż oczy
przyzwyczają się do słabego światła kinkietów. Kiedy potrafię już odróżnić zarysy mebli
stojących w korytarzu, ruszam w stronę schodów.
Po stopniach schodzi postać ubrana w białą koszulę nocną. To pewnie jedna ze służących
bo tylko one wstają w nocy: Starając się nie pobudzić innych, cicho wołam:
- Przepraszam, czy wszystko w porządku?
Postać zatrzymuje się u podnóża schodów i odwraca w moją stronę. Dopiero wtedy mój
głośny oddech rozlega się na cały uśpiony dom.
Mam przed sobą twarz mojej siostry.
Tak jak podczas ostatniego spotkania w lesie, uśmiecha się kącikami ust. To uśmiech
delikatny, a zarazem przebiegły. Taki, na jaki stać tylko Alice.
- Alice? - imię, które wypowiadam, jest jednocześnie znajome i przerażające. Znajome,
bo to moja siostra. Przerażające, ponieważ wiem, że to nie jest naprawdę ona, z krwi i kości.
Nawet w tym mdłym świetle widzę, że ta postać nie jest materialnym ciałem.
To niemożliwe, myślę. Niemożliwe. Żaden śmiertelnik podróżujący po Równinie nie może
przekroczyć bariery świata fizycznego. Nie w widzialnej formie. Jest to jedna z najstarszych