7493

Szczegóły
Tytuł 7493
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7493 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7493 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7493 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

MARIA RODZIEWICZ�WNA RUPIECIE RUPIECIE �Doktor J�wicki dzi� umar�, pogrzeb w �rod�, prosz� o rozporz�dzenie. W�odarski.� Tak� depesz� znalaz� pan Adam J�wicki, przemys�owiec i kapitalista, na swym biurku, przegl�daj�c rann� poczt�. Zrobi�a na� wra�enie, pomimo, �e z bratem od wielu lat nie utrzymywa� stosunk�w. Nie widywali si�, nawet nie pisywali do siebie. Dzieli�y ich ca�e �wiaty: upodoba�, poj��, kariery, �rodowiska, funduszu, fachu, nawet przestrzeni. Ko�yski ich sta�y obok, ale gdy z ko�yski wyszli, ju� si� we wszystkim rozeszli i nigdy si� nie spotkali. Rodzice ich si� rozwiedli i podzielili dzie�mi. Starszy Adam zosta� z ojcem w Warszawie; m�odszego Kazimierza zabra�a z sob� matka i wywioz�a do swej rodziny, gdzie� w g��b kraju. Adam obra� karier� handlowo�przemys�ow� � jak ojciec. Zrazu mu pomaga�, potem fabryk� odziedziczy�, o�eni� si� bogato w finansowej sferze, fabryk� rozszerzy� i rozwin��; teraz, u progu staro�ci stoj�c, mia� milion, firm� solidn�, stosowny kredyt i godno��, okaza�� i jeszcze pi�kn� �on� i jedynaka syna, kt�rym si� s�usznie chlubi�, z kt�rego by� dumny, gdy� podobnie, jak ojciec, oddany by� interesom � robieniu pieni�dzy i by� godnym dziedzicem firmy. Lubi� te� wprawdzie kobiety, zbytek i weso�e �ycie, ale �e by� m�ody i mia� co traci�, nie widzia� w tym ojciec nic z�ego, ani niebezpiecznego � owszem, rad by�, �e si� bawi i u�ywa � przed o�enkiem. Adam J�wicki by� szcz�liwy i dumny z siebie. Zdrowie mu tylko ju� nie dopisywa�o. Przepracowany by�, zdenerwowany � od dawna ju� leczy� si�, odwiedza� zagraniczne �kurorty� � zachowywa� ostr� diet�. Ci��y�o mu ju� �ycie; nu�y�y obowi�zki towarzyskie; �wietne przyj�cia w salonach, gdzie kr�lowa�a jego �ona, odrabia�, jak pa�szczyzn�; w interesach ju� si� ch�tnie synem wyr�cza�. O�ywia� si� tylko w gie�dowych i przemys�owych sprawach; poza tym nic go nie zajmowa�o, ani nie bawi�o. �Doktor J�wicki umar�� � odczyta� po raz drugi depesz�, spojrza� na adres: Kodymno. Co to by� mog�o? Nacisn�� guzik dzwonka i kaza� biurowemu oficjali�cie zasi�gn�� informacji telegraficznie, gdzie si� znajdowa�a ta miejscowo��. Potem pomy�la�, �e przecie� musi da� odpowied�. Mo�e wypada�oby pos�a� tam syna� Ale si� skrzywi�. Po co wtajemnicza� w to m�odego, kt�ry o stosunkach rodzinnych ojca nie wiedzia� nic � i pewnie tym stryjem z Kodymna nie b�dzie zachwycony. Przyniesiono kartk� z telegrafu. Kodymno by�o ma�ym miasteczkiem w guberni Witebskiej � gdzie� na ko�cu �wiata � zakazany k�t! Mo�na by�o sobie wyobrazi�, jaki tam m�g� �y� i pracowa� lekarz! J�wicki wydoby� map� i po d�ugim szukaniu, wynalaz� wreszcie to Kodymno � le�a�o gdzie� na uboczu od linii kolejowej. Stanowczo Roberta tam posy�a� nie mo�na, ale nie mo�na te� pomin�� milczeniem depeszy i nie spe�ni� jak by nie by�o rodzinnego obowi�zku. Mo�e tam by� rodzina i interesy � mo�e d�ugi � znaj� adres � telegrafuje jaki� W�odarski � zmar�y zostawi� o sobie jakie� informacje � mo�e wyda� polecenia. A mo�e �yje jeszcze matka? J�wicki si� zaduma�� Matka! � nie zna� jej, nie pami�ta�, nigdy o niej nie my�la�. Teraz jakby zdumia�, �e tak by� mog�o! Ba! by�a to zbyt dra�liwa niegdy� sprawa, aby ojca o ni� spyta� Potem i na my�l nie przysz�o w wirze interes�w i innych spraw. Nawet umieraj�c ojciec o niej nie wspomnia�, nawet po spadek nikt si� nie zg�osi�, nawet zawiadomienia o �mierci nie wys�a�, nie wiedz�c, gdzie tych dwoje �yje i czy �yje� Teraz wie�� przysz�a � zapewne by� potrzebny. Zosta�a mo�e wdowa i sieroty. Pojecha� tam musi. Teraz ju� J�wicki by� zdecydowany. Wzi�� firmowy blankiet i napisa� depesz�: �Jad� � czeka� z pogrzebem�. I oto w kilka godzin potem ju� by� w wagonie i jecha� niespodziewanie w obce strony � z grubo wypchanym portfelem � przygotowany na rol� opiekuna i dobrodzieja. W domu nie powiedzia�, dok�d jedzie i w jakiej sprawie; zreszt� nikt go o to nie pyta�, i nikogo to tak bardzo nie zajmowa�o. Podr� mia� d�ug� i nudn�. By� sam w przedziale pierwszej klasy; dopiero pod koniec wsiad� jaki� wsp�towarzysz, od kt�rego J�wicki si� dowiedzia�, �e Kodymno le�a�o o dziesi�� wiorst od stacji kolejowej, by�o marn� mie�cin� i �ywot sw�j zawdzi�cza�o hucie szk�a, po�o�onej o wiorst� w ogromnych borach. Jakim wygnaniem musia�a by� posada lekarza w takiej okolicy! Jakie losy wrogie, lub w�asna niezaradno�� i nieudolno�� zagna�a tam jego brata! By� wiecz�r, gdy poci�g dojecha� do w�a�ciwej stacji. Na dworze by�a p�na jesie� � wicher mro�ny chybota� kilku latarniami; na peronie sta� t�um �yd�w i ch�op�w. Pierwsi � ruchliwi i gadaj�cy, drudzy � apatyczni i mrukliwi. Zjawi� si� zaraz wo�nica w cha�acie i ofiarowa� J�wickiemu sw� bryczk� kryt�, staromodn�, jak�� landar� sprzed lat stu, do kt�rej przyczepione by�y sznurkiem cztery r�nej ma�ci i miary, ale jednakowo chude chabety. J�wicki, widz�c, �e nie ma wyboru, siad�, i czw�rka ruszy�a ostro z miejsca, brz�cz�c, jak transport �elastwa. P�d ten trwa� kr�tko, przeszed� w k�us, potem w truchcik, wreszcie w st�pa. Wo�nica siedzia� gdzie� daleko za sk�rzan� plandek� landary, krzycza�, bi� konie i udawa�, �e powozi. W istocie konie czyni�y i sz�y, co i gdzie chcia�y, bo wok� panowa�a nieprzebita ciemno��. Wicher wy�, ledwie si� posuwali. Po d�ugiej chwili J�wicki rozsun�� sk�rzane firanki i zawo�a� do �yda: � S�uchajcie no! Czy wy znacie pana W�odarskiego? � Ojoj! to jest in�ynier z nasze fabrykie! Czy pan dobrodziej do jego jedzie? Jego teraz w domu nie ma. � Wyjecha�? � Nie, ale u nas teraz wielkie nieszcz�cie by�o. U nas wszystkie bez g�owy chodz�! Och! Nasz pan doktor pomar�! Och! To pan W�odarski tam przy nim siedzi. Jutro jego chowa� maj�� Ot! co za �a�oba i u �ydki, i u katolyki, i u prosty nar�d!� � Czy doktor mia� rodzin�? � A mo�e ja�nie pan to ten krewny, co to na niego z pogrzebem czekaj�? Oj� ja zgad�. Ach! jaki mnie honor, co ja ja�nie pana widz� Takie godne osob�. Ale ja�nie pan te� honor ma, co takiego �wi�tego w familii mia�!� Och! takich ludzi, to wi�cej nie ma na �wiecie. Och! co ja panu powiem, pan sam najlepiej wie!� Och! jakie �a�ob� na nas wszystkie!� J�wicki nie �mia� o nic wi�cej pyta�: wstyd mu by�o nie�wiadomo�ci, a przy tym dotkni�ty si� czu� w swojej dumie tymi pochwa�ami. Nie wiedziano tu snad� wcale, �e doktor by� bratem milionera; w og�le o nim nie wiedziano nic zgo�a. Jak�e daleko zajecha� i w jak� dzicz! � Poganiaj no, a to si� nie dowleczemy do rana � rzek�. � Tu s� wielkie wyboje od te wozy, co szk�o dostawiaj�. Ja nie mog� trz��� takie godne osob�. Ale za lasem to my pojedziem jak maszyna �elazna! By�a to tylko czcza przechwa�ka. Po wybojach nast�pi�y korzenie, potem bezdenny piasek, wreszcie b�oto, ale razem z b�otem rozszed� si� zapach dymu, i gdy si� J�wicki wychyli�, ujrza� po obu stronach b�otnistej ulicy niskie domki i parkany, i zrozumia�, �e stan�� u celu podr�y. Rozsun�� firanki i stara� si� co� zobaczy�, ale majaczy�y tylko kontury. Wjechali na wielki plac, ujrza� grup� nagich drzew i wie�� � by� to ko�ci� zapewne; potem skr�cili w bok, znowu ulica nie brukowana, obrze�ona domami i parkanami. Nagle wehiku� stan�� przed jak�� furtk� i wo�nica rzek�: � To jest dom pana doktora. J�wicki wysiad�, zap�aci�, wzi�� swoj� r�czn� walizk� i wszed� za ogrodzenie. Zobaczy� opodal �wiat�a w dw�ch niskich oknach, zarysy ma�ego domku, i ruszy� w tym kierunku, odczuwaj�c dziwne uczucie obawy, kogo tam spotka. Uspokaja�o go to, �e zapewne jest oczekiwany. Drzwi od ganeczku � na dw�ch s�upach � nie by�y zaryglowane, zapewne us�yszano turkot, bo gdy wszed� do �rodka, z przeciwleg�ych drzwi wyszed� m�ody m�czyzna z lamp� i zbli�ywszy si�, rzek�, spojrzawszy na go�cia: � Zapewne pan Adam J�wicki. Jestem W�odarski. Oczekiwa�em pana. Pani J�wicka jest na przybycie pana przygotowana. J�wicki nic nie odpar�, rozebra� si� z paltota, przelotnie rozejrza� si� po �cianach i k�tach nagich i ciasnych, po pod�odze us�anej �wierkowymi ig�ami i poszed� za W�odar � skim ku drzwiom pokoju. W�odarski usun�� mu si� z drogi przed progiem i J�wicki znalaz� si� sam w pokoju, o�wietlonym jedn� lamp�, przy kt�rej siedzia�a stara, siwow�osa, szczup�a kobieta i szy�a co� czarnego. On stan�� w progu, ona podnios�a oczy, opu�ci�a r�ce z robot� na kolana, i rzek�a: � Adam jeste�. Witam ci�!� Patrzyli na siebie � chwil� � mo�e wieczno��. Jej oczy wyblak�e, otoczone zmarszczkami, pocz�y nabiega� �zami, a usta zwi�d�e dr�e�; on odczu� takie bicie serca, �e dech traci� i �apa� z trudem powietrze. Wreszcie rzuci� si� ku niej i upad� u jej kolan. � Matko!� R�ce przezroczyste, suche, bia�e spocz�y na jego g�owie, i poczu� na w�osach poca�unek. Wyrwa�o mu si� z piersi �kanie� Na g�ow� jego, wtulon� w fa�dy �a�obnej szaty, pada�y ciche, gor�ce �zy matki. Ona pierwsza przem�wi�a: � Dzi�kuj� ci, �e� przyjecha�. To on przed �mierci� poleci� W�odarskiemu ciebie wezwa�. Troska� si� o mnie. On wreszcie oprzytomnia�, podni�s� si� i rzek� przerywanym g�osem: � Ja nic nie wiedzia�em, nic nie przeczuwa�em. Tak by�em bez was ca�e �ycie. � Ca�e �ycie!� � powt�rzy�a cicho, przygl�daj�c mu si� � i ju� go nie poznasz! �cisn�a czo�o d�o�mi, jakby zgnie��, opanowa� chcia�a my�li i uczucia, i doda�a z �a�o�ci� i s�odk� dobroci�: � Ja ci� zawsze w my�li mia�am, i pami�ci, i w modlitwach. Cieszy�am si�, s�ysz�c, �e ci si� powodzi i szcz�ci. Tak m�odo i dobrze wygl�dasz. � Matko, czy ja go ju� nie zobacz�? � rzek� z cicha. � Wynie�li go ju� wieczorem do ko�cio�a � odpar�a szeptem. � Dlaczego umar�? M�odszy by� ode mnie. Mo�e� mo�e� � tu g�os mu zadr�a� � mo�e nie mieli�cie �rodk�w do ratowania go, a ja nic nie wiedzia�em. � Nie, nie. Nic nie brak�o z ludzkich �rodk�w, ale nie by�o ratunku. Przezi�bi� si� zapalenie p�uc� w cztery dni� by�o trzech koleg�w� wola Bo�a. Zaplot�a r�ce na kolanach i utkwi�a oczy w przeciwleg�ej �cianie. J�wicki spojrza� te� i zobaczy� ma�� fotografi�, marn� robot� ma�omiasteczkowego zak�adu, w ubogich drewnianych ramkach. Bez pytania wiedzia�, �e to �on� by�, i chciwie si� we� wpatrzy�. Blada, sztywna podobizna, twarz o my�l�cych i weso�ych zarazem oczach i u�miechni�tych ustach; jaka� jasno��, i si�a, i dobro� w ca�ej g�owie, nie odznaczaj�cej si� zreszt� pi�knymi rysami, ani kszta�tami. � Dawna fotografia? � spyta�. � Sprzed trzech lat. � Wygl�da na trzydziestoletniego. � Taki by� zawsze� do ostatniej chwili. J�wicki, kt�ry by� zdj�� ze �ciany fotografi�, zawiesi� j� z powrotem i dopiero teraz rozejrza� si� po pokoju, i spostrzeg�, jak by� ma�y, niski i ubogi. � Matko, � wybuchn�� � i wy tu w takiej biedzie i niedostatku jeste�cie, a ja nic nie wiedzia�em. Staruszka spojrza�a wok� �cian. Oklejone by�y tanim obiciem, przeci�tym gdzieniegdzie drzeworytem lub kolorow� litografi�. Sprz�ty by�y twarde, stare, ledwie kilka sztuk, ka�dy inny. Kom�dka, stolik, fotel, kilka krzese�, w g��bi jej ��ko. Z prostych desek pod�oga, upstrzona gdzieniegdzie kawa�kiem kilimka, w oknach niskich wazoniki z kwiatami. Patrzy�a d�ugo, wreszcie rzek�a: � Mo�e tu nie�adnie, nie�wietnie, ale nie mia�am tu ani jednego dnia bez rado�ci i szcz�cia, a� do tego ostatniego tygodnia. Pi�tna�cie lat tu sp�dzili�my, zrazu jako lokatorzy, od trzech lat dopiero jako w�a�ciciele. Zbiera�y si� powoli sprz�ty, po sztuce, ka�dy z tak� uciech�! A szcz�cie zawsze by�o takie wielkie! � A przedtem gdzie �yli�cie? � Przedtem� dziesi�� lat w Tiumeniu! � Ach, tak! A przedtem?� � Mieszka�am w Wilnie. On si� uczy�. Gdy sko�czy�, ju� si� nie rozstali�my� a� teraz� na kr�tko!� � I dlaczeg� osiedli�cie tu, w takim zak�tku? Jakie� to �ycie, jaka kariera, co za praktyka i praca? Pi�tna�cie lat, �eby zdoby� t� ruder� i te rupiecie! � Nie ur�gaj. Nam by�o dobrze z tym, ze wszystkim, co nas otacza�o, i z ka�d� prac�. Czego chcieli�my i pragn�li�my, to on spe�ni�: co zamy�li�, dokona�. Pewnie, �e to rupiecie� pewnie� ale on to kocha�. Przesun�a r�k� po oczach i umilk�a. Adam coraz bardziej wraca� do przytomno�ci i zwyk�ej rozwagi. Odczuwa� oburzenie, �e matka by�a w takim po�o�eniu. Ten domek zagrodnika, to ub�stwo urz�dzenia, ta jej wytarta, czarna suknia, ta lampa kosztuj�ca rubla, te jej spracowane r�ce, szyj�ce �a�ob�, te kraty ko�lawe, te okienka z drobnych szybek � wszystko nape�nia�o go wstr�tem, upokorzeniem, zgroz�. W g��bi duszy mia� ju� obraz tego brata ideologa i niedo��gi, kt�ry nie potrafi� nawet stworzy� dobrobytu i wygody tej jednej starej kobiecie, kt�r� niby to zapewne kocha� i przez kt�r� by� widocznie �lepo kochany. Ca�y jego praktycyzm, rzutko�� i bystro�� przemys�owca burzy�y si� na tak� apati� i gnu�no��. Ale nie �mia� odezwa� si� z krytyk� zmar�ego, wi�c tylko my�la�, jak matk� st�d zabierze, jaki jej da przepych i wygod�, jak� opiek� i jakim sercem otoczy. A tymczasem poczu� si� w obowi�zku zaj�� si� od razu interesami i spyta�: � Przyby�em tak p�no, �e ju� nie mog� s�u�y� inaczej, tylko finansowo. Wszystkie koszty moje, pozwoli mama. Zapewne pan W�odarski mam� wyr�cza�. Prosz�, mamo, wzi�� wszystko, prosz�! Po�o�y� przy niej portfel, na kt�ry popatrzy�a smutno. � Nie trzeba pieni�dzy, Adamie, nic nie trzeba. � Mama mi nie odm�wi przecie� � rzek� gorzko. � Nie, ja ciebie nie chc� urazi� w dobrej ch�ci, ale naprawd� nie trzeba. Spytasz W�odarskiego� Ale� ty zdro�ony, zm�czony, g�odny. Jak ja pami�� i my�li potraci�am! Wsta�a i przesz�a do s�siedniego pokoju; s�ycha� by�o, �e rozmawia�a ze s�u��c�, i po chwili zawo�a�a go. Zobaczy� pok�j r�wnie ubogi i sk�po umeblowany. By�a to jadalnia, i posi�ek ju� by� podany przez star� s�u��c�, kt�ra ciekawie obejrza�a go�cia. � Popro� pana W�odarskiego! � rzek�a jej J�wicka. S�uga wysz�a, a staruszka doda�a: � Zasn�� zapewne. Tyle nocy czuwa� nad nim, a potem ze mn�� � Czy to mo�e krewny nasz? � Nie to wychowaniec Kazia. Poda�a mu p�misek z potraw�, zaj�a si� herbat�. Zastawa by�a skromna: gruby fajans i szk�o zapewne miejscowej produkcji, st� cerat� pokryty, d�ugi. Pod �cianami na p�kach ksi��ki, a wy�ej, szeregi pogl�dowych i geograficznych atlas�w. Wygl�da�o to, jak szko�a, i zrobi� g�o�no t� uwag�. Staruszka spojrza�a woko�o i rzek�a: � Du�o tu przesz�o ch�opak�w� i wysz�o ludzi. Gwarno bywa�o� teraz cicho!� Chcia� J�wicki dalej pyta�, ale wszed� W�odarski. Przywitali si� jeszcze raz, i m�ody m�czyzna zaj�� miejsce u sto�u. � By�em przed chwil� na plebanii � rzek� do staruszki � i u�o�yli�my z ksi�dzem przebieg ceremonii. � Prosz� pana � rzek� �ywo J�wicki � matka mi pozwoli�a ponie�� koszt pogrzebu, wi�c jestem do dyspozycji i chcia�bym, �eby to by�o zrobione jak najokazalej, o ile to przy miejscowych �rodkach jest mo�liwe. � Prosz� pana, � odpar� m�odzieniec � to ani moja, ani pana, ani nawet pani wola i rzecz. Pogrzeb pana doktora nie my urz�dzamy i robimy. Jego grzebie Kodymno; my z ksi�dzem i policj� radzili�my nad przebiegiem ceremonii. � Jak to� niby? � spyta�, nie rozumiej�c J�wicki. � �Ojca chowaj� dzieci!� � tak mi rzekli seniorzy robotnik�w, miasteczka i wsi okolicznych po �mierci pana Kazimierza. Pani przyzna�a im prawo. J�wicki poczu� wzruszenie. � Wynagrodz� im to po kr�lewsku! � rzek�. W�odarski brwi zmarszczy�, ale nic nie rzek�. � Nie masz wie�ci od �awrynowicza? � spyta�a staruszka. � Nie� jedzie na pewno. Rano b�dzie. � Czeka mama jeszcze kogo�? � Wychowaniec Kazia, doktor. Ju� drugi rok praktykuje w �odzi. � S�ysza�em o nim. Bardzo zdolny i wzi�ty. � Ojciec jego jest do tej pory mechanikiem, u nas w fabryce � rzek� W�odarski. � Mamy kilkunastu ludzi z Kr�lestwa, reszta ju� wszyscy tutejsi. � Pan m�wi: �ju��. Wi�c przedtem byli wszyscy z Kr�lestwa. � Nie� przedtem byli sami Czesi i Niemcy. � Du�o pa�stwo zatrudniaj� ludzi? � Trzysta rodzin! � A pan ju� dawno pracuje? � Ju� pi�ty rok. � Pan studiowa� w kraju? � Sko�czy�em politechnik� w Dre�nie, praktykowa�em jeszcze w Czechach, by�em rok w Anglii. � I to pierwsza pana posada? � Pierwsza i ostatnia. Jestem ze szko�y doktora. Tu wzros�em, tu zostan�! Rozejrza� si� po �cianach z jakim� serdecznym smutkiem, potem spojrza� na staruszk� i rzek�: � A pani nic nie je! A pani obieca�a!� � Pi�am herbat�, doprawdy, pi�am! Wy�cie te� obydwaj pom�czeni, i tak ju� p�no. Zaprowadz� ci� na spoczynek, Adamie� Tak� mia�e� dalek� i nu��c� drog�!� Zapali�a �wiec� i poprowadzi�a go przez sie� do naro�nej izby, kt�ra widocznie by�a gabinetem doktorskim. Pos�anie znalaz� gotowe na otomanie. Matka poca�owa�a go w czo�o i wysz�a. Patrzy� za ni�. Jaki zachowa�a pomimo lat ch�d �ywy i jak� prost� posta�! Pozosta� sam i obejrza� pok�j. I tu nie by�o �ladu jakiegokolwiek komfortu i dobrobytu: wsz�dzie ta sama prawie bieda. Jedna szafka z narz�dziami, druga z podr�czn� apteczk�, umywalnia, szafa z ksi��kami, fotel, kilka krzese� i biurko, zarzucone papierami i gazetami. Na biurku fotografia matki i kilka cenniejszych drobiazg�w, zapewne podark�w. Mi�dzy innymi zauwa�y� n� do papieru, �licznie rze�biony, z napisem: �Tiume�, Przesylna, Doktorowi naszemu�, i �elazny ka�amarz, arcydzie�o kunsztu, z napisem: ��lusarze po tyfusie 1890 swemu �wi�temu�. Poczu� si� wreszcie wyczerpany i zmo�ony wra�eniami, po�o�y� si� i zgasi� �wiat�o. D�ugo jednak zasn�� nie m�g� � �w brat, znany tylko z n�dznej fotografii, sta� mu w oczach, a on mu powtarza� wci�� jedno: �Jak mog�e� moj� matk� utrzymywa� tak n�dznie?� Dlaczego si� do mnie nie odwo�a�e�?� Rano zbudzi� go ha�as przed domem, zakrawaj�cy na ostr� k��tni� i b�jk�. Gdy si� zerwa� i spiesznie ubiera�; pos�ysza� opanowuj�cy wrzaw� g�os W�odarskiego. Wyjrza� przez okno i zobaczy� gromad� furman�w �yd�w z batami w r�ku, dowodz�cych czego� ha�a�liwie. W�odarski uspokaja�. �ydzi skakali sobie do oczu, tkali gwa�tem W�odarskiemu do r�k jakie� blaszki. Wreszcie on wszystkie te znaki wzi��, zmiesza� i poszed� z nimi do domu. Wr�ci� po chwili i rzek� g�o�no: � Pani wyj�a si�dmy numer. Uspok�jcie si�! �ydzi pomrukuj�c, poszli do furtki;� k��tnia uciszy�a si�, jak zaczarowana. � Co to by�o? � spyta� J�wicki, spotykaj�c W�odarskiego w sieni. � Wszyscy chcieli wie�� pani� J�wick� na cmentarz. Trzeba by�o losowa�. Teraz si� niepokoj�, czym przyjedzie �awrynowicz, bo na kolej nikt z nich nie pojecha�. � Czy cmentarz nie w mie�cie? � O, bardzo daleko, a� za fabryk�. � Karawan zam�wiony? � Jest, i dyrektor fabryki przeznaczy� do niego swe konie, ale b�dzie chyba tylko dla formy. Weszli do jadalni. Staruszka robi�a herbat�, ubrana w czer�, kt�r� wczoraj sobie poszy�a, spokojna; chcia�a si� nawet do syna u�miechn��, ale nie zdo�a�a, kurczowo zadrga�a twarz tylko. � Ju� dziewi�ta, a �awrynowicza nie ma! Sp�ni si�! � rzek�a. � Ot i jest! � zerwa� si� W�odarski, wyjrzawszy przez okno. Od furty szed� barczysty, elegancko ubrany m�czyzna, za nim dw�ch ludzi nios�o spore kufry. Po chwili nowo przyby�y wszed� do jadalni i przypad� do kolan staruszki. Nie p�aka�, przez chwil� nie m�wi� nic, tylko jej r�ce ca�owa�. A potem odezwa� si� dr��cym g�osem: � Depesza o chorobie nie zasta�a mnie w domu, a po tej drugiej zabawi�em dwa dni, �eby sprawy uporz�dkowa� i ju� nie potrzebowa� wraca�. � Ju� nie odjedziesz? � Jake�my postanowili. Bodaj bym tylko potrafi� tym si� sta� czym on by�! G��boko odetchn�� i wsta�. Wtedy dopiero spostrzeg� obcego i zesztywnia�. � M�j syn Adam � rzek�a staruszka. � �awrynowicz. U�cisn�li w milczeniu d�onie. � Pojedziemy ju�! � odezwa� si� W�odarski. Staruszka odzia�a si� w niemodne palto i zrudzia�y stary kapelusz, i wyszli przed dom. Dzie� si� wypogodzi�, jeden z tych rzadkich s�onecznych dni p�nej jesieni. J�wicki zobaczy� teraz ca�� posesj�. Domek by� drewniany, typowy dworek z ma�ego miasteczka. Jednym bokiem ju� si� pochyli�, gontowy dach zielony by� od mchu, ze �cian tynk w wielu miejscach poopada� � rudera! Przed nim by� spory dziedziniec, plac widocznie dziecinnych zabaw sportowych i gimnastyki, na boku rabatki ze szkieletami i zw�okami letnich kwiat�w, w g��bi sad owocowy. Ca�o�� stanowi�a mo�e dwie morgi � ot, marna zagroda mieszcza�ska. U furty na ulicy sta�y dwie landary i wo�nica pierwszy pocz�� wo�a�: � Ja, numer si�dmy! Ja wioz� pani�! J�wicka spojrza�a serdecznie na pejsatego furmana i wsiad�a z Adamem. W ko�ciele bi�y ju� dzwony. Gdy wynurzyli si� z uliczki, zobaczyli plac przed ko�cio�em, zat�oczony lud�mi, kt�rzy utworzyli dla nich jakby szpaler, i na widok staruszki, co do jednego odkryli wszyscy g�owy. Zreszt� by�a cisza, tylko te dzwony gada�y. U bramy ko�cielnej by�o sporo ekwipa�y i bryczek, a gdy stan�li, kilku starych, po miejsku ubranych m�czyzn otworzy�o drzwiczki i na r�ku wynios�o prawie J�wicka z landary. Adam jej poda� rami� i szli w�r�d pochylaj�cych si�, odkrytych g��w i uroczystej ciszy. J�wicki czu� dziwne �ciskanie i bicie serca. Ko�ci� ca�y by� jedn� mas� �wie�ej �wierczyny. Wysoko, po�rodku, w mn�stwie �wiate� szarza�a d�bowa trumna, jak w gaju. Nie by�o w niej wie�c�w ani wst�g. Pierwsza �awka czeka�a na J�wicka, w nast�pnych by�o nieco s�siedniego obywatelstwa, nieco kapeluszy damskich, troch� miejskiej inteligencji, ale t�um zbity, g�sty, stanowi�y kapoty, siermi�gi, kurty robotnicze, i jak J�wicki z podziwem zauwa�y�, cha�aty �ydowskie. Stali, jak jedna zgodna armia, robotnicy, ch�opi Rusini, mieszczanie i �ydzi. Stali powa�ni i skupieni, patrzyli wszyscy na trumn�. Zacz�y si� egzekwie, potem Msza, wreszcie ruch si� uczyni� w t�umie, jakie� porz�dkowanie, woko�o katafalku skupili si� m�czy�ni, zbli�yli si� panowie z �awek, W�odarski i �awrynowicz. J�wicka modli�a si� ca�y czas bez �ka� i j�k�w. Z oczu jej, utkwionych w trumnie, s�czy�y si� ciche �zy, usta porusza�y si� czasem. Gdy ludzie pocz�li spuszcza� trumn�, gdy j� wzi�li na ramiona, zaj�cza�a raz tyko i wsta�a, by i�� za ni� a� do ostatecznego kresu. Uderzono we wszystkie dzwony, otworzono na o�cie� podwoje ko�cio�a: krzy�, chor�gwie, ksi�dz, trumna wysoko nad t�umem, wszystko wysun�o si� na rynek, i wysz�o te� s�o�ce zza chmur jesiennych. T�um run�� na zewn�trz, ale J�wick� i Adama, kt�ry j� prowadzi�, otoczy� kordon robotnik�w, by ochroni� od nacisku ludzi. Ksi�dz chwil� si� zatrzyma�, bo karawan czeka� przed furt�, ale szmer si� podni�s�, r�s�, ogarn�� ca�y t�um. � Nie damy wie�� zaniesiemy! On z nami by� do ko�ca, my z nim! Nie damy wie��! Karawan si� usun��. T�um zwart� mas� otoczy� trumn�, zaja�nia�y w s�o�cu krzy�e i chor�gwie, zamigota�y tysi�ce �wiate�, wszystkie dzwony, jakie by�y w mie�cie, bi�y, uformowano poch�d, ksi�dz zaintonowa� �piew, kt�ry podj�y m�ode g�osy ch�opak�w, poprzedzaj�cych trumn�, zgodnym ch�rem. Poch�d si� wysun��, min�� rynek, skr�ci� w uliczk�, i nie mia�, zda si�, ko�ca. �awrynowicz na p� przemoc� wprowadzi� staruszk� do powozu i z ni� pozosta�. Za trumn� szed� Adam z W�odarskim; ludzie nios�cy byli zmieniani gwa�tem przez coraz nowych, i widzia� Adam, �e cisn�li si� jednako i panowie, i ch�opi, i robotnicy� Wszyscy do tej trumny, jakby do zaszczytu. � Co ludu si� zebra�o! � szepn�� Adam. � Bo nikt nie zosta� w domu, a i fabryka dzi� stoi. Wszyscy s�! � odpar� W�odarski. � Bardzo poczciwi ludzie! � Poczciwi! Ludzie b�d� zawsze poczciwi dla tych, kt�rzy ich kochaj�. Bywaj� wyj�tki, ale to wyrodki. Ten t�um nie dowodzi mocy swego uczucia, lecz wielko�ci duszy tego, kt�rego w gr�b niesiemy. Mia� wszystkich w sercu i my�li, i wszyscy s� z nim, do ostatka! O, teraz go nasza fabryka �egna. Poch�d wi� si� ju� po drodze podmiejskiej, opodal czerwienia�y mury fabryki i bia�e domki osady robotniczej, i oto te mury si� ozwa�y; nad dachami wy kwit�y smugi pary, rozleg�y si� gwizdy wszystkich sygna��w, zad�wi�cza�y wszystkie robocze dzwony i dzwonki. Z osady wysypa�y si� dzieci i kobiety, usypa�y drog� �wierczyn� i przy��czy�y si� tak�e do pochodu. J�wicki szed�, szed�, po wybojach, po b�ocie, nie czuj�c zm�czenia ani niewygody. Taki mia� w g�owie nat�ok wra�e�, taki szum, takie dziwne d�awienie w gardle. A ju� ukaza� si� cmentarz w borze, mn�stwo krzy�y i kapliczka, domek grabarza. Dzwon stamt�d pocz�� wita� i wo�a� tego, kt�ry ku spoczynkowi d��y�. Zbli�a�a si� ostatnia chwila rozstania. Gdy si� staruszka znalaz�a nad otwart� katakumb�, obok trumny, przypad�a do tego drzewa, obj�a je ramionami, zaj�cza�a. I nagle jakby huragan przeszed� po t�umie, zaj�cza�y, za�ka�y wszystkie piersi, zg�uszy�y modlitwy i �piewy. Adam J�wicki ca�y si� wstrz�sn��. Widzia� t�umy na pogrzebach, eskort� uznania lub sympatii, form� oddania czci zmar�emu, ale takiego j�ku tysi�cy nie zna�, nie przypuszcza�, �e jest mo�liwy. �awrynowicz szepn�� co� staruszce i pom�g� jej powsta�. Potem skin�� na ludzi, pokazuj�c j� oczyma, i uciszyli si�, ciche tylko chlipanie rozleg�o si� tam, gdzie by�y kobiety. Spuszczono trumn� w gr�b, i wtedy ksi�dz przem�wi�. M�ody by�, o energicznej twarzy, i dobrych oczach. M�wi� g�osem, kt�ry si� �ama� i wi�z� chwilami w gardle. � �Bracia, oto�my w gr�b z�o�yli tego, kt�ry nas mi�owa�. Co bym wam rzek� o nim, to tylko s�owa b�d� blade. Nie ma w�r�d nas �adnego, kt�ry go ojcem nie zwa�, i ze mn� po nim nie p�aka�, i nie b�ogos�awi� go. I oto opu�ci� nas ten, kt�ry nas mi�owa�, ale myli si�, kto s�dzi, �e go ju� nie ma w�r�d nas. By� on tu i pozostanie, bo nie ujrzy ka�dy z nas domu jego, matki jego, uczni�w jego, czyn�w jego, nie wspomni �aden z nas dobra i cnoty, �eby jego pami�ci i �ycia nie czci�, jego my�li i duszy nie mi�owa�. Jak sieroty i rozbitkowie si� czujemy, ale zarazem za syn�w si� jego uwa�aj�c, bierzemy po nim dziedzictwo �wi�te, chlubne i nieoszacowane, i obowi�zek mi�owania tego, co on mi�owa�, pracy i cnoty, jakiej on nas uczy�, s�u�enia temu, czemu on s�u�y�. I b�dzie on zawsze w�r�d nas, je�li b�dziemy jego godni. Niech mu ta ziemia b�dzie lekka, bo j� mi�owa�!� Ksi�dz umilk�, schyli� si�, rzuci� na trumn� gar�� ziemi. J�wicki wzi�� te� troch� piasku w r�k�, ale zamiast | rzuci� w gr�b, trzyma� w d�oni i zapatrzy� si� w robotnika, kt�ry stan�� obok ksi�dza, i bardzo blady, z drgaj�cymi rysami twarzy, cisn�c do piersi sw� czapk�, m�wi� pocz��. Zda�o si� J�wickiemu, �e go zna, �e go cz�sto widzia�, �e g�os jego s�ysza�, tak podobny by� do tej rzeszy fabrycznej, z kt�r� spotyka� si� prawie co dzie� u siebie. Ach, jak on ich zna�! � zdawa�o mu si�. Ich postacie barczyste, ich r�ce twarde i zdeformowane narz�dziem, cz�sto okaleczone wypadkiem i cer� ciemn� i jakby zadymion�, ich rysy zgrubia�e i t�pe, ich oczy martwe lub z�owieszcze, ich milczenie pos�pne lub ryk uwolnionej z p�t bestii. Widzia� i zna� ich w r�nych fazach: pokory, pochlebstwa, strachu przed w�adz�, wykr�t�w fa�szywych, czasem pijanego zuchwalstwa, i z do�wiadczenia nie lubi� i by� ostro�ny, gdy m�wili. Gdy t�um ten si� zbiera� bezczynny i wybiera� spo�r�d siebie m�wc�, J�wicki zwykle pierwszym instynktownym ruchem skupia� si� do jakiej� walki i szuka� w kieszeni rewolweru. I teraz w pierwszej chwili dozna� tego uczucia, ale tylko w pierwszej chwili. � �Bracia i towarzysze, i wszyscy ludzie tutejsi, od najbogatszych do najubo�szych, kt�rzy�my si� tu zeszli, jakby jedna familia! Czy pomnicie wy, jak tu u nas si� dzia�o przed laty pi�tnastu, kiedy ot my tu si� zab��kali a� z ko�ca �wiata, szukaj�c chleba, stagnacj� fabryczn� zniszczeni! W fabryce byli Niemcy, na wsi Rusiny, w mie�cie �ydzi, a ka�dy jeden drugiego nienawidzi�, jeden drugim pogardza�, jeden na drugiego wilkiem patrzy�. Nas pi�ciu przyby�o jeszcze innych i ju� ca�kiem obcych. Do fabryki nas nie przyj�to, we dworach nas si� l�kano, na wsi traktowano jak w��cz�g�w: musieli�my �ebra�, �eby mie� o czym dalej si� wlec. Po ja�mu�n� przypadkiem zaszli�my do niego� i ot, jaka by�a jego ja�mu�na. Na jego s�owo po kilku dniach przyj�� nas dyrektor na najmarniejsz� robot�, i zostali�my. Nie starczy�o zarobku na chleb, on nas �ywi�; nie starczy�o na odzie�, on nas odzia�; nie by�o dachu, jego dach nas ogarn��. Tylko jednego wymaga�: �Nie czy�cie mnie wstydu� nie czy�cie sobie wstydu�. To tak si� zacz�o. By�o nas, jego domownik�w, pi�ciu, a jest nas teraz w fabryce trzysta rodzin, i wszystkich ludzi, kt�rzy z nami �yj� i mieszkaj� w tej okolicy, bierzemy za �wiadk�w, �e�my wstydu nie zrobili ni jemu, ni sobie! I wszystkim ludziom tutejszym dzi�kujemy, �e nas przyj�to za swoich, jako on zaleca�. I dzi�kujemy starszym naszym i zwierzchno�ci, �e uczynili nam prac� dobr� i korzystn�, �ycie zdrowe i wygodne� na jego pro�by i starania. Starali�my si� tak by�, jak on chcia�, i b�ogos�awimy go za to, i pami�� jego �wi�t� zachowamy w�r�d siebie, pewni, �e b�d� jemu podobni ci, kt�rych on wybra� i nauczy�, �eby po nim wzi�li kierunek naszych uczynk�w i potrzeb. Aby znak by� po wsze czasy my�li jego, czynimi z groszy naszych szpital jego imienia, bo wiemy, jak on tego zawsze pragn��!� � Uczynimy! � przesz�o uroczy�cie fal� g�os�w po t�umie. Posypa�y si� na trumn� grudki ziemi, rozleg�o si� ostatnie: �Anio� Pa�ski�. J�wicki si� rozejrza�. �awrynowicz i W�odarski prowadzili staruszk� do powozu; t�um ich przeprowadza�. Du�a gromada skupi�a si� na uboczu woko�o m�wcy i s�ycha� by�o dysput�. � Dlaczego my nie mo�emy da�! � wo�a� jaki� w kapocie zagrodnik. � A nam�e win ne bafko buw? � oburza� si� jaki� ch�op, przez g�owy ludzkie podaj�c rubla. � Jak wszyscy, to wszyscy! � coraz wi�cej wo�ano. � Bierzcie, �awrynowicz! � No, to wo�ajcie pana W�odarskiego, nie dam sam rady. Skoczy� kto� i wr�ci� z W�odarskim. T�um k�ad� srebro i papierki, dawali zobowi�zania do jutra. J�wicki, jak zahipnotyzowany patrzy�. Wszyscy byli � datki wszystkich. I grubsze asygnaty obywateli, i dyrektor�w, i inteligencji, do wytartych czterdziest�wek kobiet w chustkach, do zmi�tych papierk�w kramarzy, �yd�w i ch�op�w. Zrazu W�odarski chcia� zapisywa� ofiarodawc�w, ale za wielu si� cisn�o, za wielu powtarza�o: � Na co pisa�? Wszyscy dajem� ile kto mo�e. B�dzie ma�o, to potem znowu do�o�ym. Tu J�wickiego co� pchn�o, wydosta� si� z t�umu do W�odarskiego i rzek�: � Ile zabraknie, to ja do�o��. Jestem jego bratem. T�um si� rozsun��, pocz�li mu si� przygl�da�, co� szepta�, wreszcie jaka� kobieta rzek�a: � Szcz�liwy pan, �e B�g jeszcze tak� matk� uchowa� po jego stracie! � Dzi�kujemy panu za ofiar�! � rzek� W�odarski. J�wicki skierowa� si� ku wyj�ciu razem z t�umem. Dzie� jesienny mia� si� ju� ku ko�cowi, niebo znowu zasnu�o si� chmurami. J�wicki zaniepokoi� si� o matk�, wsiad� do jakiej� landary i kaza� jecha� pr�dko. W szarym mroku domek doktora wydal mu si� jeszcze n�dzniejszy, jeszcze bardziej ruder�. Matk� zasta� w jadalni z ksi�dzem. Zapozna�a ich z sob� i po chwili oboj�tnej rozmowy, J�wicki bardzo g�adko zagai� spraw� zap�aty za pogrzeb. Ksi�dz spojrza� na niego, jakby z wyrzutem, i odpar�: � Pan Kazimierz sam to ju� za�atwi�. I zapanowa� dziwny ch��d. Ksi�dz si� zacz�� �egna� i rzek�, wychodz�c, do staruszki: � Wi�c od jutra wieczorem b�d� ju� co dzie� przychodzi� na lekcj�. Dzieci s� uprzedzone. Czy doktor �awrynowicz wyszed�? � Poszed� ju� do chorych. Tyle czasu byli bez opieki! Gdy zostali we dwoje tylko, J�wicki pocz�� nerwowo chodzi� po jadalni. Mia� nat�ok my�li, a nie umia� ich wyrazi�. Wreszcie usiad� obok matki, wzi�� jej r�k� w swoje i pocz�� j� ca�owa�. � Mamo, wiecie, �e jestem bogaty, bardzo bogaty. Mam �on� i jednego syna! �ebym si� teraz z interes�w wycofa�, strac� milion; je�li dalej pracowa� b�d�, fundusz b�dzie co rok wzrasta�. Nie prze�ywam dochod�w, a przecie na nic nie sk�pi�. Co teraz b�dzie? Ach, jak pragn�, by mama ze mn� by�a, bo, mamo, ja pomimo wszystko bardzo sam jestem!� Poczu�em to teraz, dotychczas nie my�la�em!� Sam, i spracowany, i ju� zdarty �yciem. Jak bym ja si� poczu� szcz�liwy, gdybym mam� mia� przy sobie! Ja przecie nie winien, �e tak dotychczas by�o! Gdybym wiedzia�, gdybym przypuszcza�,.. Urwa�, czuj�c, �e winien; nie �mia� dalej m�wi�. � Teraz mama do mnie nale�y� teraz musimy by� razem, teraz� Popatrzy� na ni�, troch� niepewny, czy nie urazi tym co powie. � Teraz, mamo, my to miasteczko i tych ludzi osypiemy z�otem za ich uznanie dla Kazimierza. Co im trzeba: szpitala, szko�y, ochrony, zapomogi, wszystko im mama da, wszystkie potrzeby zaspokoi. Ja mam na to wszystko do�� funduszu, ale przecie matki im nie mog� zostawi� nieprawda? Nie mo�e mama �y� nadal w tej ruderze, w�r�d tych rupieci, cierpie� niedostatku� � Nie m�w tak! o nie m�w! � przerwa�a mu. � O, Adamie, czy� ty naprawd� mog�e� my�le�, �e ja to opuszcz�!? Dla ciebie to rudera i rupiecie, dla mnie to ukochane gniazdo, i skarby, i idea�y nasze. Ja si� tu czu�am zawsze szcz�liwa i bogata, a teraz� m�j Bo�e, teraz� ja tylko dlatego prze�y�am go, dlatego mi z b�lu i rozpaczy serce razem z nim nie p�k�o, �e jego matk� si czu�am! Tu jego duch, jego my�l, jego praca� Dlategi �yj�. Nie m�w tak, nie m�w! Mnie tak ci�ko s�ucha�, �e�j ty taki obcy! Mnie ciebie bardzo �al! � Prawda, �em inny, prawda! Ja nie rozumiem, mnie t oburza widzie� mam� w takim otoczeniu. Ja nie znios�,,; �eby mama tak zosta�a, je�li st�d wyjecha� do mnie nie chce. Dobrze, ale ja tu mamie stworz� odpowiednie gniazdo, dam odpowiednie wygody i ja tu do mamy przyje�d�a� b�d�. Dobrze, mamo? Ukl�k� przed ni� i b�aga�, do g��bi wzruszony. Staruszka potrz�sn�a g�ow�: � Nie, Adamie, nie. Ja tu zostan�, jak by�am i czym by�am. Rudera jeszcze mnie przestoi, rupiecie te kocham! I pieni�dzy twoich tu nie wezm� Nie, to wszystko tutaj, jak jest i co jest, to Kazia dziedzictwo. Nic nie zmieni�. Tobie si� to wydaje n�dz� i niedostatkiem, bo ty znasz przepych i zbytek. Gdyby� zna� mieszkania i sprz�ty robotnik�w, kt�rzy na tw�j przepych pracuj�, gdyby� pokocha� i przecierpia� n�dz� i niedostatek prawdziwy � ich, to by� nie grzeszy�, nazywaj�c nasz byt n�dz�. Jam syta, odziana, mnie ciep�o, m�j byt bezpieczny, mog� pr�nowa�, gdym chora, mam czas na czytanie, nie grozi mi g��d z racji stagnacji, oszcz�dno�ci fabryki, staro�ci, niech�ci starszego� jak mo�na! S�uchaj, chcesz wydawa� tysi�ce tutaj dla mnie, wydaj je dla mnie tam, u siebie. Wydaj je, my�l�c o mnie, a b�dziemy wtedy wszyscy troje razem. A do mnie tu przyje�d�aj, p�kim �ywa, przyje�d�aj cz�sto, a gdy umr�, po�� mnie przy Kaziu i uszanuj te rupiecie nasze, i podaruj je temu, kto o nie ci� poprosi. Bo widzisz, te rupiecie to� to� moje klejnoty!� �zy przerwa�y jej mow�, �kanie ciche wstrz�sa�o ni�. Wtem rozwar�y si� drzwi: weszli �awrynowicz i W�odarski, a za nimi dw�ch majstr�w fabrycznych. Po�o�yli na stole dwie czerwone chustki pe�ne pieni�dzy, a potem przyst�pili do staruszki, poca�owali jej r�k�, i jeden przem�wi�: � Przynie�li�my zebrane pieni�dze. Niech pani je schowa i z panami tymi spraw� pokieruje. My, co w naszej mocy, zrobimy. Mendel Sysel obieca� da� drzewo na szpital, pan Rudnicki daje sto tysi�cy ceg�y, ch�opi j� darmo zwioz�, a mieszczanin Taras Bur daje plac sw�j za m�ynem. �Stanowy� obieca� papiery, jakie trzeba, wyrobi�, majstrzy za p� darmo zrobi�. Byle nam pani zdrowa by�a, daj Bo�e! Staruszka opanowa�a si� si�� woli, a drugi majster doda�: � Bo� pani z nami zostanie? � Zostan�, dziatki, zostan�! Gdzie�bym by�a do ko�ca! � To i dzieci mo�na wieczorem przysy�a�? � Od jutra, a jak�e! � Ksi�dz tymczasem syna zast�pi. � Potem ja! � odezwa� si� �awrynowicz. � Tylko si� troch� z chorymi urz�dz�. � Bo by�my te� pani od siebie i nie pu�cili! � rzek� majster, rzucaj�c spojrzenie uko�ne na J�wickiego. � Dzi�kuj� wam za wszystko i za ten poch�wek serdeczny� � zacz�a, ale �zami si� zala�a, i tylko obj�a ich za g�owy, a oni te� d�awieni �a�o�ci�, nic nie rzek�szy, pr�dko wyszli. � To ci, kt�rzy urz�dzili pogrzeb! � szepn�� W�odarski do J�wickiego. � Czy mo�na im wspomnie� o zap�acie? Ten potrz�sn�� w milczeniu g�ow�. � Przynajmniej m�j dar na szpital mo�e si� zda? � rzek� po chwili nerwowym tonem. � Zaczniemy tutejszymi �rodkami. Je�li zbraknie, u � dam si� do pana. � Nie zbraknie! � mrukn�� J�wicki z jak�� zawi�ci�. Czu� si� niczym, i obcym, i samotnym, i bezradnym, i serce nape�nia�a mu niech�� i upokorzenie, �al przy tym do matki, zazdro�� o tego brata. Zda�o mu si�, �e wtedy, gdy si� nimi dzielono w dzieci�stwie, pope�niono wzgl�dem niego krzywd�: jakim prawem dano mu miliony, a temu matk�!? Bo nie mia� matki i ju� mie� nie b�dzie; tamten j� zachowa� sobie, za grobem nawet� tamten � od rupieci! TRIUMFATOR Kowal si� zwa� Krzysztofor Glon, mia� ku�ni� w rynku, i zna� go ka�dy, ma�y i du�y. Majster by� do lemiesza, sierpa, kosy, podkowy i wozu, do wszelkiej roboty ludziom rolnym zdatny. Roboty mia� huk, bo osada le�a�a w�r�d p�l zbo�owych, lud na niej �y� spokojny, pracowity i syty. Rok okr�g�y �arzy�o si� kuzienne ognisko � rok okr�g�y ku�y m�oty tward� stal na lemiesze, zgrzyta�y pilniki i toczyd�a, wyrabiaj�c ostre kosy, sierpy, motyki i topory � na ca�� okolic� chwalono kunszt majstra, szanowano go i przychylno�� mia� og�ln�. On sam du�y by� i toporny � bary olbrzyma, si�� nieludzk�, a dusz� prost� i mow� weso�� mia�. Ilu ludzi by�o w osadzie, tylu mia� druh�w i kum�w i kumotr�w � u niego rajcowano, u niego si� weselono, do niego chodzono po rad� i pomoc. Nie by�o majstra i nie by�o radcy i po�rednika jak Kowal Krzysztofor Glon. Ali�ci pewnego dnia zdarzy�a si� nowina. Do osady zjecha� z wielk� bud� � i na rynku osiad� w wynaj�tej u �yda kramicy drugi kowal. Krzysztofor Glon nie czu� do niego zawi�ci, ani si� go l�ka�. Ziemia zjada�a du�o lemieszy i t�pi�a kosy, a dawa�a za to wiele chleba, b�dzie dla dw�ch roboty i syto�ci. Tak� mia� dusz� niechciw� i niezawistn�. Nowy majster cudzy by�, kusy, czarny, suchy � Grek mo�e, czy Cygan. � No � niechta � w rzemio�le mo�e co si� od niego skorzysta � niech kuje na zdrowie. Ku�ni� urz�dzi�, warsztat za�o�y�. Poszed� do� Krzysztofor Glon na robot� popatrze�, nauczy� si� czego� nowego, rozpyta�, sk�d by�, gdzie terminowa�. Przybysz by� z ca�ego �wiata, ca�� ziemi� przew�drowa� � wszystko umia�. Jako majstersztyki swej roboty pokaza� miecze z�otem nabijane i sztylety b��kitno szmelcowane, i skrzynie misternie kute, i zamki z ukrytymi spr�ynami, i rz�dy na turniejowe rumaki � takie przer�ne sztuki, kt�rych Glon nigdy nie robi�, a ludzie rolni nie znali nawet z widzenia. Krzysztofor Glon ogl�da�, o nazw� i u�ytek pyta� i g�ow� kr�ci� � a ludzie si� gapili, otwieraj�c szeroko oczy i uszy na obja�nienia nowego kowala. � No, a p�ugi ku� umiesz? � spyta� wreszcie Glon. � Nie, to za gruba dla mnie robota. Jam p�atnerz jest! � To po co� tu przyby�? Tu nie wojuj�, i pieni�dzy w skrzyniach nie trzymaj�, i z�odziei te� nie ma na takie zamki misterne � i konie w turniejach nie s�u��, ale w bronach i wozach. �le� trafi� kolego � nie b�dziesz ze swego kunsztu chleba jad�. Chod� do mnie w termin � naucz� ci� lemiesze stali� � b�dziemy razem pracowa� � i je��! Ale przybysz si� lekko u�miechn��. � Dzi�ki ci za ofiar�, ale ja si� g�odu nie boj� � bom ci i z�otnik jest. I wydoby� sakw� ze skrzyni i j�� pokazywa� i migota� w s�o�cu r�nymi cackami ze z�ota i srebra kunsztownie r�ni�tymi. By�y klamry do pas�w i guziki do odzie�y, i spinki i r�koje�cie do no�y i mieczy, a t�um si� a� st�oczy�, owe blaski ��te i bia�e ogl�daj�c i dziwuj�c si�. A Krzysztofor Glon machn�� r�k� z pogard� i zawr�ci� do swojej ku�ni, �a�uj�c czasu, kt�ry strawi� na te odwiedziny. �aden to z jego cechu by�, ni kompan � ot kramarz od fata�aszk�w. Niech sobie zabawia pr�niacz� gawied� w �wi�teczny czas. Poprzez rynek � naprzeciwko siebie by�y odt�d dwa warsztaty. Przez sze�� dni tygodnia ludzie z robot� gromadzili si� przy ku�ni � ale w �wi�to szli do Greka � popatrze�, pos�ucha� � pogada�, to i owo potargowa�. Kowal tam nie chodzi�, lubi� w dzie� wolny wyjrze� w pole, obejrze� robot� swych p�ug�w i kos � przeto i nie wiedzia� czas pewien, co si� dzia�o u Greka. A� zobaczy� u mo�niejszych na odzie�y guziki z�ociste i spinki u pas�w � i pocz�� si� na�miewa�. Ale oni niech�tnie przyj�li �arty, a ci, co mu zawt�rzyli � to byli ubo�si � a wt�rowali � bo im z�o�� by�a i zawi�� � �e ich na te cacka b�yszcz�ce nie sta�. Kobiety te� t�umnie odwiedza�y Greka, pocz�y k�a�� na siebie naramienniki i pier�cienie, szpilkami upina� w�osy � jedna przed drug� w ozdobach si� prze�ciga� i te postrojone kaza�y wyr�cza� tym � co na stroje nie mia�y i � przesta�y mo�ne chodzi� po sierpy do Krzysztofora Glona, bo mia�y ju� s�u��ce. Na niwach zbo�owych ju� nie tak kipia�a praca i ochota ca�ego ludu � znoili si� ci tylko � co musieli si� znoi�, a robili z my�l�, by zarobi� i zarobek zanie�� do Greka, wymieni� na podobne mo�nym ozdoby. Kto tam bardzo dba� o lemiesze, kto na nie patrza� � czarne by�y, grube � do pod�ej roboty. M��d� zapragn�a innego czynu i or�a. Do pas�w ze z�ocistymi klamrami przypi�to sztylety w pochwach misternych, inni przyczepili u boku miecze. � Po co wy si� obwieszacie tymi brz�kad�ami! To� tylko zawada i ci�ar! � m�wi� do nich Glon. � Nie wiadomo co b�dzie. Or� rycerska rzecz! � A po c� wam rycerzami by�? Bo to wam kto zagra�a, macie przed kim si� broni�? Id�cie z kos� w pole � �any gotowe czekaj�. � Co tam �any. S� na nie parobki, niech kosz�. My rycerze! � Dur na was napad�. A to� zobaczcie, jak robi� parobki � jak niszcz� p�ugi � jak marnie kosz�. Dziady z was b�d� nie rycerze � przy takiej robocie. � Nie tyle bogactwa, co tu u siebie. Na �wiecie wszystko jest, i mo�na dosta� � kto si�� ma. � C� to, na grabie� p�jdziecie? � Pojedziemy zdobywa�, gdy b�dziemy mie� or� i zbroje. Rzu� p�ugi � id� do Greka na nauk� � naucz si� ku� blachy na pancerze, na he�my � na konie zbrojne. Zap�acimy ci dobrze. Co twoje p�ugi warte! Musia�y by� ma�o warte, by wszyscy pocz�li si� z Glonem o cen� targowa�, zap�aty mu urywa�, roboty sk�pi�. Byle czym, byle jak orano ziemi�. W ku�ni cz�sto bywa�o cicho i ciemno � z braku roboty � a w izbie bywa�o czasem ju� g�odno. Glon g��d i zgryzot� przesypia�, czeladnik�w oddali�, ale do innej roboty si� nie bra� � cho� go kuszono. Czasem kto� biedniejszy prosi� go o odkucie miecza, o wyhartowanie klingi, Glon ju� ze z�o�ci wymy�la�. � Rze�nickie, rakarskie plemi�. Nauczyli mnie, jak i czym ziemi� r�n�� � a nie ludzi. Id�cie do tego z�ego ducha, niech on z was zb�jc�w robi. Ho, ho, ale ju� nie te czasy by�y, �eby Glon co� wa�y� w osadzie. Jeszcze biedniejszy mu zmilcza�, ale ci poobwieszani or�em pr�niacy na jego s�owo odpowiadali z g�ry: � Stul pysk, gburze i smoluchu! Dosz�o to wreszcie do serca Glona, dosz�o do w�troby. I kt�rego� dnia ognisko swe kuzienne wod� zala�, sk�rzany fartuch odpasa�, ku�ni� zamkn��, wzi�� z chaty w�dk� na ryby, i cho� sam letni czas roboczy by�, poszed� nad rzek�. Znale�li go tam parobcy � pocz�li wo�a� o p�ugi, o kosy, ale Glon odpar�: � A c� mi to za niewola. Ch�opy przerobili si� na rycerzy � smyki na kawaler�w turniejowych, rolnicy na kasztelan�w � to wolno kowalowi rybakiem by�! Co? Nie! Niech Grek wam wszystko robi � orzcie i ko�cie jego mieczami i no�ami! A swoim panom powiedzcie, �e Krzysztofor Glon poprzysi�g�, �e ogniska nie rozpali, ani m�ota, ani kleszczy do r�k nie we�mie, a� mu ci sami rycerze nie przynios� tych swoich blach greckich � �ebym je przeku� na lemiesze! Tak si� zaci��, �e cho� go prosili i namawiali, cho� mu cen� podwoili, cho� mu grozili, �e go z osady wyp�dz� � nie ust�pi�, i nie j�� si� �adnej roboty. �owi� ryby, spa� i wa��sa� si� przypatruj�c si� nowym porz�dkom, ale ju� s�owa nie m�wi�. A porz�dki zgo�a stawa�y si� inne. Do osady rolnej i zbo�owej � zje�d�ali si� z daleka, bywa�o, ludzie po ziarno; wywozili chleb � a wypr�niali trzosy. Ale teraz ziemia pocz�a mniej rodzi�, a pieni�dzy wi�cej trzeba by�o na stroje, na ozdoby, na or�e. Ludzie pocz�li narzeka�, rozmy�la�, przeklina� ziemi�, mierzy� sobie trud oko�o �anu, jako niewdzi�czny � i szuka� innych sposob�w zdobycia bogactw. Wi�c najmo�niejszym i najurodziwszym z m�odzie�y zar�czy� Grek, �e byle mieli pi�kn� zbroj�, tarcz�, rumaka, w z�ociste okutego podkowy i giermka do pos�ugi � to po �wiecie na takich czekaj� kr�lewny i kr�lestwa, i honory i zaszczyty, i skarby. Wi�c oddali mu co mieli grosza za rynsztunek, spa�li pr�niacze rumaki i wyruszyli w �wiat na wybitk� i na wypitk�. Ale w osadzie zosta�o jeszcze sporo ludzi � zdrowych i silnych, �apczywych dostatku bez znoju. Wi�c tym opowiedzia�, �e ci kupcy, co do nich po zbo�e przyje�d�aj� � maj� miasto swe pe�ne dostatk�w i skarb�w � miasto bez mur�w i bram � owi kupcy � zaj�ci przer�nym rzemios�em, do or�a niezdatni � i �atwo ich nastraszy� � i skarbami si� ob�owi�. Tylko trzeba do zwady okazj� mie� � i mie� w pogotowiu or�. Wi�c si� ju� wszyscy zbroi� pocz�li, Grekowi sakwy nabija�, uczy� si� zabijania, i chciwie wygl�da� i wymy�la� � o co by si� do kupc�w przyczepi�. I tak si� zdarzy�o, �e raz kupcy przybyli po zbo�e � wielu wozami i roztasowali si� na rynku. Targ trwa� dni kilka, ale cho� gwa�tem szukano z nimi zwady, nie zdo�ano znale�� racji. Kupcy spokojni byli, rzetelni, ust�pliwi. Na�adowali zbo�em wozy i ruszyli. Ali�ci w godzin� po ich odje�dzie gwa�t si� uczyni� na rynku przy studni, t�um, wrzawa, popychanie. Krzysztofor Glon od rzeki wraca� z w�dk� na ramieniu i rybami w koszyku � podszed�, by si� dowiedzie�, co si� sta�o za nieszcz�cie. My�la�, �e dziecko w studni uton�o. A� s�yszy: � Z�odzieje, zb�je, ga�gany! Goni� ich, bi�, siec! I t�um ju� si� zbiera do pogoni, ju� chwyta za miecze i no�e. � Co oni zrobili? � pyta Glon. Ubili kogo? � Wiadro nam ukradli � wiadro studzienne. My ich nauczymy � r�ce poobcinamy! Na kolanach, w z�bach nam wiadro odnios�. � Oszaleli�cie! � wo�a Glon, zgroz� zdj�ty. � O drewniane studzienne wiadro b�dziecie wojn� toczy�, ludzi mordowa�! Opami�tajcie si� � ja wnet moje w�asne, wi�ksze, kute, nowe wiadro u �urawia uczepi�! Oszaleli�cie, opami�tajcie si�! Ale go ju� nikt nie s�ucha�. Wszyscy wrzeszczeli, wygra�ali � chwytali co by�o pod r�k� do bicia i jedni konno, inni pieszo � pognali za kupcami. A Glona te� porwa�a furia, i jakby przeczucie, wi�c jak by� du�y i si�acz straszny � uchwyci� w swe �apy Greka, potrz�sn�� i cisn�� w studni�. � B�dziesz ty wiadrem, szatanie! � wrzasn��. By� pewny, �e mu �mier� uczyni�, a taki roz�alony by�, �e nawet nie wyrzuca� sobie czynu! By� pewny, �e z�ego ducha zg�adzi�! Ale przecie oko�o p�nocy obudzi� si�, szarpni�ty niepokojem, w�tpliwo�ci�. Cz�owiek to by�, czy szatan? Bi� si� z my�lami � wreszcie wsta� i wzi�wszy hak na d�ugiej �erdzi, poszed� do studni. My�la� sobie tak: je�li cz�owiek � trupa znajd� na dnie � je�li z�y � do sczez�. Zag��bi� hak w studni� a� do dna � szuka�, pr�bowa� � nie by�o nic. Ucieszy� si� � ale wtem hak o co� zawadzi� � i Glon wyci�gn�� � wiadro! To samo, oderwane przypadkiem snad� i utopione � o kt�re si� tam na drodze ludzie mordowali! Glon w swej prostej duszy ucieszy� si� i nie rozwa�aj�c czy dogoni napastnik�w � pobieg� z wiadrem na drog� � wo�aj�c na ca�e gard�o. � Wiadro jest, jest! Ludzie uspok�jcie si�! Wiadro jest. Lecia� drog� w pogo� ile mia� si�, i krzycza�, p�ki tchu nie straci�. A� wreszcie wyczerpany dopad� bandy jakiej; kt�ra z powrotem bieg�a, wyj�c i j�cz�c. Omylili si� napastnicy, oszuka� ich Grek � kupcy byli czujni, przezorni i zbrojni. Spotka�a napastnik�w sroga pora�ka, a �e niewprawni byli i zapalczywi, oberwali takie ci�gi, �e pierzchli w nie�adzie, pobici, ranni, przera�eni| Glon patrzy� ze zgroz� na ich podarte szaty, posiniaczone twarze � na krew, na kulawizn�. � Ot i zarobili�cie! A wiadro jest � by�o na dnie, i rozum wasz! Ot i rycerstwo! Z �alu tak m�wi�, z lito�ciwej z�o�ci, ale oni z przestrachu i pop�ochu wpadli we w�ciek�o�� i nie wiedz�c, kogo si� czepi�, rzucili si� na Glona. � Ty smoluchu, b�dziesz z nas si� naigrawa�! Ty� sam z nimi krad� � ty� mo�e ich ostrzeg�! Odzyskali swe rycerskie ch�ci � na widok jednego tylko wroga, ubiliby go na poczekaniu, ale Glon widz�c, �e z nim �le � gruchn�� w najbli�szego wiadrem � obali� � drugiego odepchn�� i umkn�� w las. Przesiedzia� w g�szczu dob� ca�� i dopiero chy�kiem, korzystaj�c z ciemno�ci, dosta� si� do osady. A tam wrza�o � jakby kto kij wetkn�� w mrowisko, i wiele zasz�o zmian. Przede wszystkim zobaczy� na w�asne oczy � �e Grek by� ca�y zdr�w � i �e mu k�piel w studni popami�ta� � bo z ku�ni i chaty Glona zosta�o tylko odymione rumowisko � nie by�o do czego i po co wraca�. Us�ysza� te� z wrzawy na rynku, �e rajcowano t�umnie nad odwetem nad tymi �zb�jami�, kupcami. Postanowiono w rzemio�le wojennym si� �wiczy�, milicj� utworzy�, sprawnych w tym kunszcie nauczycieli sprowadzi� i dopiero nale�ycie si� przygotowawszy � pom�ci� krwawo zniewag�. Grek naturalnie mia� mistrz�w bojowych sprowadzi�, warsztat sw�j powi�kszy�, aby ca�y nar�d uzbroi�, bo i pacho�ki i parobki powinni byli or�nie si� stawi�. Glona obj�a taka �a�o�� i rozpacz, �e zatkawszy uszy w pole uciek�, do ziemi piersiami przypad� i rol� j�cz�cymi ustami ca�owa�. � Niebogo, niebogo, matko najlepsza! W niedol� i niewol� ciebie zaprzedaj�! � tak do niej gada� �kaj�c. �al mu by�o bardzo ku�ni i domostwa, ale stokro� wi�cej �al owych ob��kanych ludzi i tej zbo�owej niwy. Tak� ju� mia� dusz� prost�, a nie chciw�! O siebie ma�o mia� frasunku. Przytuli� go las. Pobudowa� sobie bud� w g�szczu niedost�pnym, sprawi� sid�a, w�dki i siatki � �y� sobie z lasem. Ale coraz to z niego si� wynurza� potajemnie, by obejrze� pole �