7500
Szczegóły |
Tytuł |
7500 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
7500 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 7500 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
7500 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARIA RODZIEWICZOWNA
NA FALI
I
� Gdzie ci� bogi nios�?
� Nie bogi, ale nogi. Szukam mieszkania.
� No, a ciotka?
� Wyp�dzi�a. Od wczoraj opad�y j� r�ne choroby: reumatyzm, migrena, jakie�
niepowodzenie we m�ynie i z�e humory. Rzek�em co�, �e dalek� mam drog� do uniwersytetu,
wi�c mi kaza�a i�� precz.
� M�g�by� u profesorowej Ogickiej zamieszka�, ale we dw�ch w jednej stancji.,
� Kto tam? Adam Konarski?
� Tak.
� A drogo?
� Dwie�cie. Drogo, ale wygod� mie� b�dziesz, opiek� i towarzystwo.
� S� tam panny podobno?
� Dwie: c�rka i kuzynka. Boisz si� panien?
� Uchowaj Bo�e!
� Zreszt� te zaj�te gdzie indziej. Sama gospodyni b�dzie ci jak matka. Zacno�ci kobieta!
� Mo�na spr�bowa�. Chcesz mnie wprowadzi�?
� I owszem, chod�my.
Zwr�cili si� wstecz i ruszyli gwi�d��c.
Koledzy byli, i troch� krewni. Jeden przysadkowaty, blondyn, drugi brunet �redniego
wzrostu, t�gi, o twarzy tryskaj�cej zdrowiem i dobrym humorem, nie dba�y o sw�j wygl�d,
troch� niezgrabny, z pi�knymi oczami, kt�re jedne zdobi�y jego twarz i powa�nym wyrazem
stanowi�y kontrast ze �miechem reszty rys�w.
Szli po pi�knym, staro�ytnym bruku, wzd�u� starych kamienic, a woko�o jesie� pogodna
z�oci�a �ciany i ulice, krasz�c miasteczko ma�e i ciche, s�awne swym pi�knym po�o�eniem w
g�rach, rzek� bystr�, starym uniwersytetem, far� i figlami m�odzie�y szkolnej.
Z rynku skr�cili w boczn� uliczk�, zupe�nie cich� i pust�, i zadzwonili do drzwi
oznaczonych god�em �Pod snopem.�
Pokoj�wka otworzy�a i z mi�ym u�miechem spyta�a blondyna:
� Pan do panicza? Wyszed�.
� Do pani, duszko.
Wprowadzi�a ich tedy do saloniku i znik�a; kandydat na pensjonarza rozejrza� si�.
� Filistry! � szepn�� do towarzysza. Tamten grymasem nakaza� mu milczenie.
Salonik by� spory, meble ustawione symetrycznie, bia�e firanki, kwiaty w doniczkach,
fortepian otwarty.
Zza jednych drzwi odzywa� si� chichot swawolny, zza drugich brz�k talerzy. Kanarek
�piewa� w oknie.
Nareszcie z jadalni wysz�a kobieta niem�oda, oty�a, o twarzy wyra�aj�cej wielk�
dobrotliwo�� i upodobanie spokoju.
Powita�a serdecznie jednego z ch�opc�w.
Ten po�pieszy� z prezentacj�:
� M�j kolega, prawnik, J�zef Reni, pragnie zosta� lokatorem szanownej pani.
� Bardzo mi przyjemnie pozna� pana. Tyle dobrego o nim s�ysza�am. Pan u ciotki dot�d
mieszka�?
� Tak, pani, ale kurs mia�em za daleki.
� Ode mnie bliski; ale czy sobie pan nasz dom upodoba? �yjemy skromnie, ale teraz taka
dro�yzna, mniej dwustu bra� nie mog� i we dw�ch panowie mie� b�d� jeden pok�j. Ca�e
utrzymanie, opranie, �wiat�o, us�uga.
J�zef, siedz�cy na brzegu krzese�ka, u�miechn�� si� weso�o.
� Bardzo ma�o wymagam i niewiele chyba pani sprawi� k�opotu � odpar� uprzejmie. �
Chcia�bym zaraz si� sprowadzi�; a oto zadatek. B�d� punktualnym.
� Ale� wierz�, wierz�. Panowie mo�e obiadek przyjm�?�
Zaraz b�dzie! Prosz�, panie Michale.
� Dzi�kuj�; w domu na mnie czekaj�.
� Ja za� po manatki rusz�, aby wiecz�r mie� swobodny.
Uszanowanie �askawej pani.
Sk�onili si� i wyszli.
W sieni spotkali wysok�, zgrabn� dziewczyn�, kt�ra, co� nuc�c, przerzuca�a nuty w tece.
Sk�onili si� znowu i znale�li si� wreszcie na ulicy.
� Kto to? � zagadn�� J�zef.
� To c�rka. Niedawno wr�ci�a z pensji. Szykowna dziewczyna i weso�a. Zakochasz si�.
� Ja! � ruszy� J�zef ramionami. � Gdybym zakochany chocia� nie by�!
� Ach, prawda, kuzynka. To inny typ. S�dz�, �e by�aby dla ciebie fataln�.
� Czemu?
� Bo ty lubisz w kobiecie umys�ow� wy�szo��, serdeczn� cisz� i pow�ci�gliwe obej�cie.
Nie b�dziesz jej ceni�, je�eli nad tob� i nad sob� nie zapanuje. Znamy si� od dzieci. Marzyciel
jeste�, pomimo sprzecznych pozor�w. Ta by ci� zgubi�a� Ostro�nie z imienniczk�.
� J�zefa jej na imi�?
� Tak, Pepi! Zreszt�� i ona niewolna.
� Kt� to?
� Nomina sunt odiosa!* No, do widzenia! Przyjd� mi opowiedzie� swoje pierwsze
wra�enia.
J�zef wsiad� do doro�ki i kaza� si� wie�� do m�yna. Wo�nica, nie pytaj�c dalej, konie
zaci��.
Zjechali nad rzek� uj�t� w brzegi z kamienia, pe�n� gabar�w, ci�kich, �adownych barek,
malutkich parowych statk�w.
Ulica roi�a si� t�umem pracowitym i handlowym, na bulwarze spacerowa�y eleganckie
damy. Miasto wrza�o ruchem i gor�czkowym �yciem. Dalej by�o ju� ciszej. Bulwar
zast�powa�a szosa, mrowie ludzkie: m�odzie� z w�dkami lub ksi��k�, bony z dzie�mi, chorzy
lub samotni przechodnie. Domy by�y coraz mniejsze, coraz cz�ciej zieleni�y si� ogrody,
biela�y parkany, rozci�ga�y si� place puste, zawalone drzewem, lub sk�ady cegie� i w�gla.
Wreszcie poza pustymi ogrodami, k�dy si� pas�y krowy, ukaza�a si� samotna budowla,
obszerna, sczernia�a od lat i dymu, otoczona mniejszymi domkami, a doko�a niej rozlega� si�
g�uchy szum i �oskot wody.
Rzeka w tym miejscu przyjmowa�a dop�yw g�rski, kt�ry z impetem wpada� na szczeble
olbrzymiego ko�a zajmuj�cego ca�� szeroko�� potoku, uj�tego w tamy i groble. Motor
porusza� si� na poz�r leniwie, ale od niego sz�y do budowli osie pot�ne i obraca�y szalonym
p�dem setki k�, walc�w, tryb�w, kamieni, a wszystko to warcz�cym hukiem nape�nia�o
powietrze.
� Do biura? � spyta� doro�karz.
� Nie, do mieszkania.
Wo�nica skr�ci� w bok i stan�� pod werand� winem oplecion�; na trawniku, starannie
utrzymanym, kwit�y p�ne sztamowe r�e, astry i rezeda; domek drewniany, bia�o
tynkowany, �wieci� czysto�ci�. Od ganku rozchodzi�y si� brukowane �cie�ki: do ob�r w
prawo, do warsztat�w w lewo, do biura i m�yna prosto.
J�zef wysiad� i do wn�trza wszed�. Szklanej czysto�ci by�y �ciany, sprz�ty, pod�oga; ale
pustka i ch��d wia�y z symetrii mebli, z obi� nie przeci�tych �adnym obrazkiem, z g�uchej
ciszy ca�ego domu.
Na odg�os krok�w m�odzie�ca wyjrza� z kredensu stary, zgry�liwy s�uga, ale patrza� tylko
na �lady jego st�p po pod�odze i wnet wyszed� ze szczotk� i �cierk�, i j�� sprz�ta� zawzi�cie.
� Pani w domu? � spyta� go J�zef.
� W ogrodzie zaj�ta.
� A pan?
� W kantorze.
Zwykle tak by�o. Ma��onkowie schodzili si� tylko na posi�ek i wieczorn� pogaw�dk�.
Jadali bardzo n�dznie, rozmawiali tylko o cyfrach, ca�e �ycie jedn� nami�tno�ci� opanowani:
robieniem maj�tku, mno�eniem pieni�dzy.
J�zef szybko z�o�y� swe manatki w kuferek i kaza� je s�u��cemu umie�ci� w doro�ce.
Potem, gwi�d��c, poszed� w stron� m�yna, do drzwi z napisem: �Kantor.� Zajrza�, got�w si�
cofn�� w razie zetkni�cia z innymi interesantami, ale wuj by� sam. Stary, siwy, troch�
zgarbiony, siedzia� za biurkiem i sumowa� cyfry w wielkiej ksi�dze. Czarna czapeczka
przykrywa�a jego �ys� g�ow�. Twarz mia� zmarszczon�, zawsze zafrasowan� i z pozoru, a
raczej z umys�u nieroztropn�. Sam technik z powo�ania, o�eniony z dziedziczk� m�yna,
zachowa� wobec niej na zawsze uleg�o��, jakby by� podw�adnym. Sta� si� jej echem, �ladem i
cieniem przez ca�e �ycie. Wreszcie zrobili si� do siebie zupe�nie z upodoba� i cel�w podobni,
rozumieli si� bez s��w, znali swe my�li, odgadywali si� spojrzeniem, a bezdzietni � ukochali
pieni�dze.
J�zef wszed� z u�miechem.
� Przyszed�em po�egna� wuja � rzek� � i rozm�wi� si� o interesach. Dosta�em
mieszkanie w mie�cie, dzi�kuj� wi�c wujowi za go�cinno�� i przepraszam, je�lim dokuczy�.
� Mieszkanie drogie, co? My bardzo biedni!
� Nie prosz� przecie wuja o wsparcie. Stypendium op�dzi mi te wydatki. B�d� tylko
prosi�, aby od sumy, kt�r� mam u wuja zapisan� mi przez babk�, wyp�acono mi procent.
� Procent?� Od jakiej sumy?� Nie pami�tam� By�o tam co�, ale Piotru�, tw�j brat,
straci�. Bez niego nic nie postanowi�. On starszy, rozm�wcie si� z nim.
� �artuje wuj. Mam w kieszeni weksel wuja, dany babce, a mnie przekazany. M�g�
Piotru� straci�; mnie nic do niego, a jemu nic do mnie. Jaki procent da mi wuj?
� Hm� procent? Uczciwy� pi��!
� W takim razie prosz� o kapita�; mniej ni� na dziesi�� procent nie zostawi�.
� To, to, to� lichwa! � wyj�ka� stary, kr�c�c si� na sto�ku i wy�amuj�c palce ze staw�w.
Ruchem ton�cego pocisn�� dzwonek i wchodz�cemu ch�opcu rzuci� rozkaz:
� Biegnij� pro� pani!
J�zef odwr�ci� si� do okna, gryz�c wargi w tajonym �miechu. Bawi� go ten przestrach
sknery.
� A ten weksel? Poka� go! Mo�e przedawniony?
� Pilnowa�em formalno�ci. Wyra�ny jest.
� Na moje imi�? Co?
� Solidarnie z ciotk�: �Ma��onkowie Jan i Joanna z Renich Maricowie.�
� Hm, hm! � mrukn�� stary wyzieraj�c oknem. Ci�ki ch�d i sapanie rozleg�o si� w sieni
i do biura wtoczy�a si� kobieta niem�oda, czerwona na twarzy, w fartuchu sinym i
rozdeptanych pantoflach. Pomi�dzy ni� i J�zefem by�y cechy rodzinnego podobie�stwa: te
same grube rysy, zdrowie, szerokie ko�ci, ciemne, pi�kne oczy. Tylko �e kobieta, miast
weso�o�ci ch�opaka, mia�a zapalczywo�� i niepok�j w wyrazie ca�ego oblicza.
� Co to! Jedziesz od nas? � zagadn�a.
� Jedzie i procentu wymaga � odpowiedzia� m��.
� Procentu? Co? Za co? Jakiego?
� Od sumy legowanej przez nieboszczk� Adolfow� Reni. Weksel solidarny.
� Aa� � zawaha�a si� sekund�. � No, kiedy inaczej nie mo�na� obieca� mu procent.
� Pi�ty.
� Naturalnie, na te ci�kie czasy.
� On chce dziesi�ty albo kapita�.
� Co? On? B�j si� Boga, to wariat! Pi��, i ani grosza wi�cej.
� Ja te� nie obstaj� przy procencie. Wiem, �e wujostwu ci�ko tyle p�aci�. Przyjm�
kapita�.
� �eby prze�wista�, jak Piotru�, z dziewkami i szulerami. Nie dam! W��cz mnie po
s�dach!
� Dobrze, ciociu! � odpar� J�zef kieruj�c si� ku drzwiom. Ma��onkowie spojrzeli po
sobie. Firm� byli dawn�, znan� z rzetelno�ci, nigdy nie protestowano ich podpis�w. Obudzi�a
si� w nich ambicja kupiecka.
� J�zef, poczekaj no! � zawo�a�a pani Joanna.
Wr�ci� troch� schmurzony,
� Gdzie� si� wynosisz?
� Do profesorowej Ogickiej.
� Pi, pi! Takie zbytki! Mia�by� gdzie indziej o po�ow� taniej i nas by� nie potrzebowa� tak
krwawo krzywdzi�. Ja ci wyszukam inne mieszkanie, dopomog� po matczynemu.
� Dzi�kuj�, ciotko, ale da�em ju� s�owo.
� A zadatek? � spyta� stary.
� I zadatek. Zreszt� tam mi wygodniej, bli�ej.
� Tak, i b�dzie z kim romansowa�. M�j Bo�e, gdybym ja te pieni�dze mia�a, co wasz
ojciec! I wy stracili�cie! Jak sobie chcesz; wi�cej siedmiu procent ci nie dam! To czyni trzysta
pi��dziesi�t. Poka�� ci rachunki moje domowe. Ja na siebie wi�cej nie wydaj�.
� Mo�e by�, w wieku cioci i ja na to przystan�.
� To bierz kapita�, lichwiarzu! � krzykn�a rzucaj�c m�owi klucz od kasy �elaznej.
Stary wsta� ze sto�ka i dr��c� r�k� zamek otworzy�. Potem si� ca�y wnurzy� poza te drzwi,
jakby pe�n� piersi� wci�ga� zaduch ple�ni i st�chlizny papier�w. Pani Joanna dysza�a ci�ko,
wpatrzona w kas�. Walczy�a ci�ko ze sk�pstwem wrodzonym.
� Kt� ci da taki procent? � spyta�a znowu.
� Maltas stary na kamienic�.
� Bankrut! Opami�taj si�! Nie zobaczysz kapita�u ju� nigdy.
� C� robi�! �y� musz�. Ciocia sama mi nieraz m�wi�a, �e j� kosztuj� sze��set rocznie.
Teraz przybywa mieszkanie i lekcje skrzypiec.
� Lekcje skrzypiec! Daremne wyrzucanie pieni�dzy. Tak�e projekt! Wariacja!�
� Ech, ciociu! � za�mia� si� ch�opak. � Maj�tku nie mam, o karier� trudno. Niech�e
mam przynajmniej skrzypki na pociech�. Zda mi si� to mo�e.
Stary odwr�ci� si� do biurka, trzymaj�c w r�ce pakiet banknot�w. Spojrza� na �on�
zaczerwienionymi oczami; jej na lica wyst�pi�y gor�czkowe wypieki. Zacz�� rachowa�
powoli, wahaj�co, jakim� zduszonym g�osem; ona wlepi�a oczy w te barwne kartki.
Odrachowa� tysi�c i stan�� zziajany, z czo�em w pocie, z gard�em zasch�ym. Spojrzeli znowu
na siebie.
� To na jutrzejsze zbo�e! M�yn stanie � szepn��. � Jeste�my zgubieni!
� I to te pieni�dze, kt�re nieboszczka Adolfowa tak krwawo zbiera�a, kt�re mi powierzy�a
do�ywotnio. Jeden ju� straci�, drugi uczyni to samo. Nie b�dzie ci babka b�ogos�awi�a za
lekcewa�enie jej ustnej woli.
� Ciotko, nie ja j� lekcewa��. Babka mnie najm�odszego zostawi�a ciotce pod opiek�. Czy
ciotka chce, �ebym �ebra�?
Maric rachowa� znowu przesta� i d�oni� nerwowo, pieszczotliwie papiery g�adzi�. Kobieta
dr�a�a.
� Niech zostan� do mojej �mierci tutaj!
� Owszem, ciotko.
� We� �smy procent! � szepn�a b�agalnie. Ch�opak kr�ci� si� niespokojnie. Czerwony
zach�d zagl�da� przez okno, jemu spiesznie by�o, zreszt� targ m�czy� go nad wyraz.
� Ciotko, nie mog� si� obej�� mniejsz� sum�. Doprawdy nie mog�! � opar� z j�kiem.
� To bierz wreszcie! Ja za to nie b�d� mia�a na lekarstwo, on na kieliszek wina.
Oszcz�dzimy si� na zdrowiu, na �yciu!
Jeszcze m�wi� nie sko�czy�a, a ju� m�� pieni�dze na powr�t do kasy odk�ada� i zamyka�
j�, podczas gdy twarz jego wyra�a�a rozradowanie bezmierne i utajony, dyskretny u�mieszek
szyderstwa. J�zef doby� weksel z pugilaresu i spiera� si� z ciotk� o termin wyp�aty. Stan�o
wreszcie na czterech kwartalnych ratach; z podr�cznej kasy stary doby� pakiet drobnych
asygnat, wybra� najbardziej zmi�te, podpisano pokwitowanie i m�ody cz�owiek odetchn��
g��boko, zgarniaj�c pieni�dze.
Oczy obojga �ledzi�y ruchy jego r�ki. Gdy pugilares wsun�� do kieszeni, westchn�li
unisono.
Na dworze zmierzcha�o, gdy turkot doro�ki pod oknem si� rozleg� i ucich� w oddaleniu.
Pani Joanna, oparta obur�cz na biurku, co� rachowa�a p�g�osem; m�� zapala� lamp�.
� Od dzisiaj nie b�dziemy jedli leguminy na obiad! � rzek�a wreszcie.
� Jak chcesz, moja droga � odpar� apatycznie.
� I piwo dostaniesz tylko w �wi�to! � doda�a. Spojrza� �a�o�nie.
� I w niedziel�? � spyta� z cicha.
� Hm! � mrukn�a nikn�c we drzwiach.
On usiad� znowu nad sw� ksi�g�, ale przez chwil� by� roztargniony.
� Nie, w niedziel� nie b�dzie! � szepn�� wreszcie z westchnieniem. � O, nikczemny
m�okos! O, pod�y b�azen!
Nagle za�mia� si� z�o�liwie.
Dobrze, �em mu wsun�� t� pi�tk� fa�szyw�!
Dobrze! Wart tego! doda� w my�li.
J�zef tymczasem wraca� ku miastu.
Pogodny, ciep�y wiecz�r wywabi� reszt� mieszka�c�w na przechadzk�. Po ogrodach
podmiejskich rozlega�y si� muzyki, z mrowia ludzkiego odzywa�y si� �miechy weso�e,
nawo�ywania, powitania, gwar odpoczynku, swobody, zabawy.
�Pod snopem� zostawi� J�zef swe szczup�e mienie pod opiek� pokoj�wki, kt�rej zajrza�
swawolnie w oczy i da� srebrniaka na wst�pne. Spyta� te� o koleg�.
� Pa�stwo wszyscy w altanie, w ogr�dku � oznajmi�a z wdzi�cznym u�mieszkiem.
Zabra�a si� zaraz do porz�dkowania jego rzeczy, a on wyjrza� oknem na ogr�dek malutki.
Pani domu, obie panny i lokator siedzieli w altance sk�po winem oplecionej, dotykaj�cej
s�siedniego parkanu. Oaz� t�, obsian� kwiatami i ocienion� jedn� akacj�, otacza�y zewsz�d
mury s�siednich posesyj.
Psiak czarny swawoli� ze starym pantoflem, w altanie rozlega�a si� �ywa rozmowa i
�miechy.
Zamarzy�o si� J�zefowi, �e gdyby tam wszed�, popsu�by dobr� zabaw� i swobod�.
Wzi�� na powr�t czapk�.
� Wr�c� wieczorem! � rzek� do s�u��cej. � Daj mi, duszko, klucz drugi i przepro�
pani�!
Na ulicy obejrza� si� wko�o i ruszy� pr�dko w uliczki w�sze i brudne, w dzielnic� ubog� i
robotnicz�. W ten spos�b nak�adaj�c wiele drogi, zaszed� w k�t starego miasta, gdzie domy
mia�y �redniowieczne kszta�ty, facjaty dziwaczne, furty �elazem kute, kr�cone stare schody i
ganki.
Do jednej takiej furty wszed� i, rozejrzawszy si� jeszcze raz wko�o, na schody kamienne j��
wschodzi�, coraz wy�ej, pod ob�oki.
Kilkoro drzwi min��, nareszcie do jednych, niskich, zapuka�.
Nikt nie odpowiedzia�, tedy klamk� nacisn�� i otworzy�. Znalaz� si� w pokoiku bez �adnej
prostej �ciany, o oknach okr�g�ych, wsuni�tych w bardzo g��bokie framugi, i pustym prawie.
By�a to facjata w �amanym dachu odwiecznej kamienicy. Ogrzewa� j� piecyk �elazny, a za
ca�e umeblowanie starczy� hamak z siatki, rzucony prawie pod sufitem, drewniana skrzynka
w k�cie, dzbanek z wod�, drewniana miska i blaszany samowar.
Gdy si� drzwi otwar�y, ze skrzynki zeskoczy� pies bury i zacz�� warcze�.
� To ja, Druhu! Nie ma pana jeszcze? � przem�wi� do niego J�zef.
Pies zamrucza� i wr�ci� do swego k�ta, przyjmuj�c go�cia �askawie.
Ch�opak po �cianach spojrza� i u�miechn�� si� do skrzypiec wisz�cych we framudze.
Zdj�� je, jedno okno otworzy�, na futrynie usiad� i, zapatrzony w dal, gra� zacz��.
Przed nim, o�wietlona resztkami �wiat�a dziennego, roztacza�a si� dziwaczna panorama.
Dachy, ulice, wie�e, �ciany tworzy�y jakby krajobraz fantastyczny; g�ry, doliny, otch�anie,
wszystko po�amane, w skr�ceniach najdzikszych, w profilach cz�sto potwornych.
Ni�ej cienie ju� si� k�ad�y, ale szczyty by�y z�otoczerwone, farna dzwonnica gotycka by�a
jak cacko, o konturach �wietlanych, o oknach niby wielkie rubiny, o gzymsach obrze�onych
koronk� promieni zachodu.
W otworach, ponad galeri�, wielkie dzwony spa�y, a wko�o nich zap�nione go��bie
opada�y na spoczynek jak bia�e kwiaty na tle ciemnych rozet i �uk�w.
Z g��bi, z otch�ani ulic huk dochodzi� a� tutaj i w wielkiej ciszy nieba si� topi� w szmer i
dr�enie jakby w�d dalekich; w przeciwnej zachodowi stronie niebiosa czyni�y si� srebrne od
ksi�yca.
J�zef gra�. Twarz jego, zwr�cona ku farze, traci�a powoli weso�o�� i, jak ca�y ten
krajobraz, obiega�a cieniem i cisz�.
Oczy si� pog��bi�y jeszcze, na czo�o wyst�pi�y dwie poprzeczne zmarszczki, k�ty ust
opad�y.
Gra� zas�uchany w cisz�. Mo�e s�ysza� szelest skrzyde� go��bich uderzaj�cych o spi�
dzwon�w i szmer cieni wst�puj�cych, i szept obiegaj�cych promieni, bo skrzypce mia�y
delikatne tony i rzewne skargi, i tajemne dr�enia.
I czu� by�o, �e ch�opak i narz�dzie to znaj� si� od dawna, a kochaj� serdecznie.
Gra� tak, a� dzie� zgas� zupe�nie, a na krajobraz ten dziwaczny wesz�o drugie �wiat�o.
Doliny uczyni�y si� b��kitnomg�awe, brzegi i szczyty srebrne lub opa�owe, a fara wyst�pi�a
czarna na tle b��kitu niebios, gro�na, zolbrzymia�a.
Cisza stawa�a si� coraz uroczystsza.
Przerwa�y j� kroki na schodach i gwizdanie.
Pies do drzwi poskoczy� i drapa� deski skoml�c.
J�zef skrzypce od�o�y� i u�miechn�� si� rado�nie.
We drzwiach stan�� cz�owiek wysoki i, zdejmuj�c filcowy kapelusz z g�stwiny
k�dzierzawych z�otych w�os�w, zawo�a�:
� Tu� mi, ptaszku! No, graj dalej! Co to by�o? Uf, zm�czy�em si�!
Aksamitn� kurtk� zdj�� z siebie i skrzypce, kt�re ni�s� pod pach�, wyj�� z obs�ony; stan��
obok J�zefa i, wci�gaj�c �wie�e tchnienie nocy w nozdrza, zacz�� ton�w pr�bowa�.
� Graj Dzwony! � rzuci� przez rami�. � Zaraz nam fara zawt�ruje!
I tak obadwa, zapatrzeni w przestrze�, grali.
J�zef poczerwienia� boj�c si� krytyki, id�c za melodi�, kt�ra bieg�a spod smyczka tamtego
� czysta, srebrna, mistrzowska.
I nagle w muzyk� ich wpad� pierwszy ton farnego dzwonu, potem drugi i trzeci.
Blondyn za�mia� si� cicho, oczy zmru�y�, aby �adnego tonu nie straci�, twarz jego
promienia�a.
Wreszcie urwali razem obadwa. Chwil� dr�enie spi�u i skrzypiec � d�wi�ki wa�y�y si� w
powietrzu, dr�a�y, s�ania�y si� � potem roztopi�o si� wszystko w przestrzeni.
J�zef westchn�� z cicha, a tamten przez okno si� wychyli�, czego� wypatrywa� w dali.
Potem zwr�ci� si� do towarzysza i k�ad�c mu obie d�onie na ramionach rzek�:
� S�ysza�e�?� To by�o szcz�cie.
� Co takiego? � spyta� J�zef.
� Ta cisza, pe�na melodyj ledwie uchwytnych. Bacz, by� j� kiedy� mia� w sobie!
� A ty j� masz, mistrzu?
� Mam! � odpar� tamten uroczy�cie. Zamy�li� si� i doda�:
� Nie powiem, aby si� j� znajdowa�o jak kwiaty na ��ce lub dochodzi�o si� �atwo, jak bit�
drog� do wygodnego schronienia; ale dosta� mo�na� je�eli tylko ten jeden cel si� ma i do
niego uparcie d��y.
� To s� teorie, mistrzu � u�miechn�� si� J�zef.
� Ja za� jestem praktyk� � �ywo przerwa� tamten � i recepty mog� ci gratis udzieli�.
Chcesz, zastosuj; nie chcesz, to zapami�taj! Kiedy�, po latach, wspomnij mnie i te s�owa.
Je�lim si� pomyli� chocia� w jednym, daruj� ci mojego stradivariusa, do kt�rego ci oczy
b�yszcz� jak sroce do szklanego guzika. Ja ju� rych�o st�d odejd� i nie wiem, czy si�
spotkamy. Czytuj� jednak zawsze jedn� gazet�: Timesa angielskiego. Wi�c je�li ci� moja
recepta zawiedzie i stradivarius do ciebie wedle umowy b�dzie mia� przej��, podaj do Timesa
nast�puj�ce og�oszenie: �Muzykant �ukasz proszony jest o dor�czenie skrzypiec swych
uczniowi J�zefowi, kt�ry lepiej na nich zagra� potrafi� i podasz miejsce twego zamieszkania.
Przynios� ci sam instrument i w godne r�ce oddam.
� Odejdziesz st�d rych�o? � spyta� J�zef, kt�ry t� tylko wzmiank� zauwa�y�. � I dok�d?
� Odchodz�, bo s�o�ce st�d ucieka, a za s�o�cem echa czyste, i melodie przyrody, i barwy
i wonie. Za s�o�cem ja id� i za ptakami na po�udnie.
� Do swego kraju, do rodziny mo�e? Mistrz �ukasz wstrz�sn�� sw� lwi� grzyw�.
� Do melodyj i lata. Ale� ty ciekawy, sk�d ja, co za jeden? Dziwna rzecz, jak takie marne
rzeczy ludzi obchodz�! Ty� od wielu wstrzemi�liwszy. Tej wiosny, gdy�my si� poznali hen,
na tej dzwonnicy farnej, nazwali�my si� po imieniu i to wystarczy�o. Zagadali�my i poszli�my
razem. By�o nam dobrze u tego okna gra� w p�ne wieczory. Masz niepospolity talent,
ch�opcze; pilnuj go; to jedno, czego ci �adna moc ludzka nie wydrze i co ci� na fali utrzyma.
� Potrzebowa�bym jeszcze d�ugo twoich nauk. My�la�em�
� �e ci� d�ugo jeszcze, jak �lepego, wodzi� b�d�. Zanadto ci dobrze �ycz�. Co trzeba,
tegom nauczy�. Teraz oczy otw�rz, uszy nadstaw i id� sam! Jak s�awnym si� staniesz, przyjd�
ci si� pok�oni�.
� Ja, s�awnym! � ruszy� ramionami J�zef. � Mnie chleba trzeba, a nie s�awy. To
marzenie.
� No, a cel trze�wy?
� Ano: kursy sko�czy�, posad� dosta�. Wirtuozem by� nie chc�.
� Szkoda, bo to twoja w�a�ciwa droga. Ale w�a�ciwe te� jest ludziom czyni� swemu
powo�aniu zawsze na przek�r. I to mojej recepty cz�� pierwsza.
� Wi�c to recepta, mistrzu? � za�mia� si� J�zef.
� Zaczekaj! Przede wszystkim curriculum vitae*:
Urodzi�em si� w domu bankruta i matki zaj�tej strojami i zabaw�. Hodowali�my si�
samopas, ja i troje rodze�stwa, poniewa� ani ojciec, ani matka czasu dla nas nie mieli. Wtedy,
przede wszystkim widz�c, jakimi ofiarami okupuje si� zbytek, znienawidzi�em pieni�dze,
obrzydzi�em sobie �wietno��, s�aw� i tak zwane towarzystwo. Potem, oddany do szko�y, gdzie
kszta�cono panicz�w, widzia�em nieuk�w czelnych lub bogaczy wp�ywowych, bior�cych
promocje i pochwa�y� i zohydzi�em sobie nauk�. I mnie wtedy potrzebna by�a kariera, bo
czu�em n�dz� wyzieraj�c� spoza firanek naszego �wietnego domu: schody zalegali
wierzyciele. Jednak�e to w�a�nie zohydzi�o mi karier�: stanowisko wyradza potrzeby,
ambicj�, ch�� b�yszczenia; potrzeby za� s� jak bakterie mno�ne i sprowadzaj� �mier�
materialn�. Takem kombinowa�� i pewnego dnia uciek�em ze szko�y, nie wr�ci�em do domu.
Ojciec m�j zastrzeli� si�, matk� przytuli�a rodzina, siostra jest� mniejsza, to do rzeczy nie
nale�y; bracia dzi�ki protekcji, zajmuj� drobne posady; a wszyscy oni uwa�aj� si� za
nieszcz�liwych, skrzywdzonych, wykolejonych. I tak czuje dziewi�� dziesi�tych ludzko�ci�
I dlaczego, dlaczego? To� przecie jasne jak s�o�ce: dlatego, �e ka�dy pragnie i po��da wi�cej,
wi�cej, wi�cej, kiedy ka�dy powinien strzec si� ch�ci jak drzewa wiadomo�ci� z�ego. Bo
uwa�, jak ma�o cz�owiek potrzebuje: t� kurtk� mam ju� rok, wystarczy na drugi. Woda i chleb
ma�o kosztuje, niewiele te� owoc dojrza�y, niewiele w cieniu spoczynek. Hej, skrzypki wy
moje, wy zbawc� od doli przeci�tnej, wy zbawc� od wo�owego jarzma, od ciasnej drogi, po
kt�rej ludzie id� w zamy�leniu i trosce, patrz�c pod stopy!
� Mistrzu, to mrzonka! � przerwa� J�zef. � Pragnienia by� musz�! Zawody ma ka�dy!
� Pragnij, ale tego, co ci� wyzwala: swobody, zdrowia, ograniczenia potrzeb.
� Kochania � wtr�ci� s�uchaj�cy.
� To kwestia zawod�w. I mojej recepty cz�� druga. Owszem, kochaj Boga, ale Go o nic
nie pro�, bo da� wi�cej, ni� podziwu stanie w tobie; kochance nie m�w: �kochaj mnie�,
druhowi nie m�w: �pom� mi�, uczniowi nie m�w: p�jd� ze mn��, krewnemu nie m�w:
�pami�taj o mnie!� Nic, nic! Bo kochanie urz�dzone jest jak waga w ormia�skiej kramicy.
Kto kupi� chce, ten si� oszuka; kto sprzedaje, ten oszuka. To towar ni do handlu, ni do
zmiany. Masz go, to przy sobie trzymaj. Kto Bogu si� z pro�bami narzuca, ten �lepy jest i
g�uchy; kto ludzi o zr�wnanie rachunk�w swych wydatk�w prosi, ten szale�cem, co swe
nale�no�ci pisze na fali. Masz, zapami�taj! Odgarn�� w�osy z czo�a i r�k� pogardliwie
machn��, jakby dodawa� w my�li: Ja darowa�em.
� Wiesz, rad bym us�ysze� opowie�� twego kochania � rzek� J�zef nie�mia�o.
� O wiele ciekawsze b�dzie ci w�asne � odpar� artysta niedbale, rozrzucaj�c hamak do
spoczynku.
� Ale! � Obejrza� si�. � Zapomnia�em o Druhu.
Z kieszeni swej kurtki doby� bu�k� i kie�bas�, i karmi� psa g�aszcz�c go. Po chwili g�ow�
podni�s� i rzek�:
� Psa warto mie� i skrzypki warto kocha�, je�li si� chce wdzi�czno�ci i odp�aty. To
koniec. Zabawi� jeszcze tydzie�; przychod� wi�c, a� tu Druha nie zastaniesz.
Wtedy i mnie ju� nie b�dzie. Dobranoc!
Wyci�gn�� si� w swym bujaj�cym pos�aniu i zanim J�zef drzwi zamkn��, ju� spa�, upojony
ca�odzienn� w�dr�wk� po g�rach.
A student, wracaj�c zamy�lony, s�owa jego powtarza�, rozbiera�.
To fa�sz! zdecydowa� u drzwi swego nowego schronienia. On si� zmarnowa�, zawi�d� si�,
to nie racja, aby inni mieli �ycia si� ba�. Aha, niech no si� ze mn� los we�mie za bary!�
Zobaczymy wtedy, kto dostanie stradivariusa!
II
Pewnego wieczora J�zef zapuka� do drzwi drewnianego domu, kt�ry swym otoczeniem i
pozorem ju� wie� przypomina�, a od �rodka miasta le�a� bardzo daleko.
By�a to posiad�o�� krewnych jego, kt�rym losy da�y ma�� fortun�, �wietne koligacje i
siedmiu syn�w.
Z dar�w tych, kt�re rujnuj� zwykle, kobieta potrafi�a uczyni� fundusz.
Od najdawniejszych czas�w pami�ta� j� J�zef zawsze star�, chud�, szpetn�, zapracowan�.
W��czy�a wsz�dy za sob� stado urwis�w zg�odnia�ych i swawolnych, kt�rzy, jak szara�cza,
byli zmor� krewnych, k�dy spadali na wakacje. Maricowie na sam� my�l o nich zielenieli ze
strachu, inni znosili mniej lub wi�cej stoicznie ten dopust familijny. Radczyni (nieboszczyk
rodzic tego plemienia zostawi� po sobie ten tytu� i emerytur�, zreszt� ma�o kto go pami�ta�)
by�a po�miewiskiem jednych, oburzeniem drugich, antypati� prawie wszystkich. Ona tego nie
czu�a ani rozumia�a. Uczucia jej stre�ci�y si� w dzieciach jedynie, kt�re kocha�a jak wilczyca
swe ma�e, gotowa dla nich da� �ycie i krew, znie�� wszystkie piek�a.
Zreszt� uczucie to zwierz�ce by�o, tylko materialne. Pilnowa�a, by syte by�y, odziane;
ka�demu po kolei, gdy dor�s�, wyszukiwa�a chleba kawa�ek i zostawia�a bez �adnego
moralnego wp�ywu i kierunku, pozosta�ymi m�odszymi ju� tylko zaj�ta.
Na us�ugi ka�dego by�a, wiecznie s�u��c, znosz�c, dogadzaj�c fantazjom, pochlebiaj�c,
byle st�d dla dzieci mog�a co� skorzysta�. Sama Zawsze g�odna, �le odziana, jak dzie�, tak
noc w pracy i ci�g�ej trosce.
Oszywa�a t� zgraj�, przymawiaj�c si�, gdzie mog�a, o odzie� znoszon�; karmi�a, bior�c za
swe us�ugi od wie�niak�w produkty; dawa�a im sama korepetycje, nauczywszy si� z d�ugiego
os�uchania nauk gimnazjalnych; wymadla�a stypendia i wsparcia, przepycha�a ich gwa�tem
przez klasy, a potem obdarza�a co rok nowym maturzyst� jednego z wp�ywowych krewnych,
Ch�opcy musieli si� uczy�, pilnowani na ka�dym kroku, ogarni�ci jej sza�em, od kolebki
wt�oczeni w karby obowi�zku. Wychodzili na �wiat wreszcie oszo�omieni, wyczerpani, z
bierno�ci� maszyn bior�c si� do wyznaczonej pracy.
Potem zwykle matka ich opuszcza�a, wracaj�c do mniejszych, i wtedy r�nie si� krzywili i
formowali, ale to j� ju� nic nie obchodzi�o. Jak wilczyca da�a im k�y, pazury, si�y i rewir,
gdzie ju� sami o sobie my�le� byli obowi�zani, i na tym zamyka�a ksi�g� swych obowi�zk�w.
W ten spos�b z domku na przedmie�ciu wysz�o w �wiat sze�ciu ch�opc�w jak d�by i
gwarny ten ul opustosza�. Zosta� przy matce najm�odszy, r�wie�nik i kolega J�zefa, kt�ry z
rozkazu matki mia� zosta� doktorem i przy niej na ojcowi�nie zamieszka�.
Z nawyknienia d�ugoletniego radczyni zapracowywa�a si� i teraz. Produkowa�a warzywa w
ogr�dku, dawa�a lekcje muzyki, haftowa�a, zbiera�a nowinki, s�u�y�a ka�demu.
Nie potrafi�a ju� odpoczywa�, jak nie pami�ta�a, �e niegdy� by�a m�od� i wcale inn� z
natury.
J�zef bywa� cz�sto u kolegi Micha�a, sympatyzowali z sob� i on te� jeden nie drwi� ze
starej; t�umaczy� j�, i nawet podziwia�.
Radczyni otworzy�a mu sama, ubrana jak do wyj�cia, w mantyli odwiecznego kroju i
starym s�omianym kapeluszu.
Powita�a go wybuchem serdeczno�ci:
� Ach, to ty, m�j mi�y! Jaki� ty �liczny, jaki elegancki! Kochaj� si� w tobie panienki�
Wiem, wiem, s�ysza�am! Chcesz, wyswatam ci kogo. Jak dobrze, �e� przyszed�; musz� wyj��
do s�dziostwa� powiesz to Michasiowi; zaczekaj na niego, zaraz wr�ci. Mo�e go gdzie z
sob� wyci�gniesz na kolacj� lub na piwo?
Biedak, nudzi si� w domu!
� Dobrze, kuzynko � dobrodusznie rzek� J�zef, czerwieni�c si� za ni�.
Jeszcze raz go u�cisn�a w ko�cistych ramionach, przeprosi�a i podrepta�a szybko.
Ch�opak po ciasnych stancyjkach si� rozejrza�, otworzy� fortepian rozstrojony;
spr�bowawszy ton�w wzdrygn�� si� i dla przep�dzenia czasu j�� go stroi�.
Po chwili z ca�ym przej�ciem wzi�� si� do dzie�a; nie zauwa�y� krok�w w przedpokoju i
salonie; gdy zm�czony si� wyprostowa�, ujrza� Micha�a zatopionego w ksi��ce.
� Ach, jeste�! � zawo�a�. Tamten drgn�� jak ze snu zbudzony.
� To ty! Nie spojrza�em; my�la�em, �e to Fein stroi ten ma�y klekot.
� Dobry� sobie! No, chod�my na piwo! Wiecz�r cudny! Koledzy s� w hali.
� Spa� mi si� chce, ale chod�my. Wsz�dzie lepiej ni� tutaj.
� Nie lubisz domu?
� Albo� to dom? To noclegowe schronienie. Mamy nigdy nie ma; a kiedy wypadkiem si�
spotkamy, ci�gle mnie swata! Nie wiem co gorsze.
� Widocznie biedna si�y traci, a wie, �e bez piastunki ciebie zostawi� nie mo�na. �e� si�;
jeste� przecie na ostatnim kursie.
� O Jezu! � j�kn�� Micha�.
� Albo jej wyznaj sw�j sentyment do pani Lizy� Mo�e potrafi usun�� przeszkody.
Micha� obla� si� krwawym rumie�cem. J�zefa �al wzi�� za bolesny �art.
� Daruj bracie! � rzek� J�zef wyci�gaj�c d�o�.
� Ale� mniejsza! �artuj, bom g�upi. A c�, dobrze ci w nowym schronieniu?
� Jak w niebie. Mia�em ci w�a�nie za t� przys�ug� podzi�kowa�. Stara gotowa do nieba,
matrona z ksi��ki. Adam wygodny kompan; wygodnie jak u rodzic�w w gnie�dzie.
� A panny?
� No, ta ma�a podlotek jeszcze! Starsza, ta Pepi, weso�a dziewczyna.
� C�, zagl�dali�cie sobie w oczy?
� Nie. Par� razy chodzili�my na przechadzk�; wieczorem niekiedy grywamy na
fortepianie, ale nie m�wili�my nigdy o sobie. Lubi� j� za werw� i weso�o��. Na �wi�ta
urz�dzamy teatr amatorski. Bo�e, co za �ycie i ruchliwo�� w tej dziewczynie!
� Tak! � lakonicznie potwierdzi� Micha�. � A Gucio tam bywa?
� Bywa. Ostatecznie ja tam bywam rzadko. Wychodz� rano na kursy. Po obiedzie mam
par� godzin korepetycyj, wieczory sp�dzam u �ukasza.
� Bawi jeszcze ten orygina�?
� Wczoraj ju� nie zasta�em psa w jego go��bniku. Musia� odej��. Szkoda! Widzia�e� go
kiedy?
� Widzia�em w ober�y zamiejskiej. Siedzia� na stole i gra� do ta�ca gromadzie
wie�niak�w wracaj�cych z targu. Pozna�em go po twoim opisie i podziwia�em. Pyszna twarz!
A gra� tak, �e tanecznik�w sza� ogarnia�. Scena to by�a z ba�ni o czarodziejach.
Rozmawiaj�c szli do rynku. Stateczni mieszka�cy ju� zamykali drzwi i okiennice, po
sklepach ko�czono robot�. Teraz gr�d ca�y obejmowa�a w swe posiadanie m��d�
uniwersytecka. Nad rzek� snu�y si� czu�e pary; gdzie niegdzie zbiera�y si� wi�ksze gromadki,
obmy�laj�c psoty; po cukierniach i piwiarniach by�o pe�no m�odzie�y.
J�zef nale�a� do amator�w dysput powa�nych. Micha� lubi� bia�e piwo. Wst�pili wi�c do
hali literat�w, zaj�li stolik u wej�cia, rozejrzeli si� po obecnych.
� Patrz, Gucio jest. I Adam! Ju� si� za �by bior�! � za�mia� si� Reni. � Lubi� patrze� na
takie kontrasty obok siebie. Ten ultramontanin*, a ten radyka�. Pyszni s�!
� Ale, to poza! � mrukn�� Micha�. Urywki rozmowy tamtych dolatywa�y.
� Ko�ci� to grunt pod trwa�� budowl� �ywota � m�wi� szczup�y brunet o twarzy
rasowej i ruchach umiarkowanych.
� Ko�ci� to grunt do kastowo�ci, ciasnoty poj�� i fanatyzmu � perorowa� rozros�y,
wielki blondyn le��cy prawie na stole.
� Tamten rad, �e ma tradycj� i okrywa ni�, jak p�aszczem, sw� osobist� nico��. Ten nowy
cz�owiek jest� nagi, wi�c, zazdroszcz�c p�aszcza, nago�ci� sw� si� natrz�sa, bo si� jej
wstydzi � zdecydowa� spokojny Micha�.
� Ja mu nie pozwol� na Ko�ci� szczeka�! � oburzy� si� J�zef wstaj�c.
Kolega zatrzyma� go za r�kaw.
� Wierzysz� Id� si� pom�dl! W prozelityzm si� nie baw1. Szkoda daremnej fatygi.
Patrz, tw�j socjusz ci� szuka!
Rzeczywi�cie, m�ody cz�owiek w binoklach przeciska� si� mi�dzy stolikami i zagl�da�
ka�demu w oczy. J�zef rozpromienia� ca�y.
� Iwo! � krzykn��. Tamten si� obejrza� i zawr�ci�. Ma�y by�, chuderlawy, ju� �ysy.
Nadu�ycia wszelkie wypisa�y na nim swe dzieje: niedowidzia�, mia� �tik� w ustach, troch�
utyka� na nog�.
Przypad� do nich i wita� nerwowo, spiesznie, wiecznie gnany wewn�trznym niepokojem.
� Ledwiem ci� odszuka�. Znowu mam szk�a za s�abe. Wiesz, skandal si� sta��
� Ojciec nie przys�a� pieni�dzy!
� Et, taki drobiazg. Mo�na dosta� zawsze. Ale mia�em przej�cie ze starym Maltasem. Co
pijecie? Ja tu przysi�d�. Mam by� w teatrze po Len�! Panno, m�j kufel!
Pl�ta� jedno z drugim, rozrzucaj�c si� na wsze strony.
� A, oto Max! Siadaj, pos�uchaj! Ten zwierz zha�bi� w mojej osobie ca�y uniwersytet. O,
i Pawe� jest i prozelityzm � d��enie do nawracania innych na swoje wyznanie.
Siadajcie! Panno, pilnowa� naszych kufl�w! Woko�o stolika zebra�o si� z dziesi�tek
ch�opak�w: zaczyna�o by� g�o�no.
Ten i �w si� obejrza� i u�miechn�� pob�a�liwie.
� To hrabia Iwo funduje jak�� hec� na noc! � szeptano. Przy stoliku piwo si� la�o.
Twarze i oczy pa�a�y. J�zef na
stole si� wspar� i z obudzon� do figl�w ochot� czeka� tylko has�a, wpatrzony mi�o�nie w
Iwona. To by� jego nauczyciel swawoli wszelakiej i brat owej kuzynki � idea�u. Mia� dziwn�
s�abo�� do tego cz�owieka, dawa� mu si� ci�ga� tam, k�dy sam by pewnie nie poszed�, wobec
niego wstydzi� si� by� dobrym.
� Wi�c to by�o tak� � prawi� Iwo, gdy dosy� ju� zebra� s�uchacz�w, a wypi� za trzech.
� Wybra�em si� o zmroku nad rzek� na spacer. Pod wierzbami napotka�em jak�� dziewczyn�
i zacz�li�my razem podziwia� wsch�d ksi�yca. Co by�o, to do historii nie nale�y, dosy�, �e
ksi�yc by� wysoko, gdy mia�a ju� do syta spaceru. Odprowadzi�em j� do domu! Pokaza�o si�,
�e to wnuczka Maltasa, i stary natkn�� si� na nas, gdy�my pod bram� zamieniali
po�egnalnego ca�usa. Ja go nie widzia�em po ciemku, no i ten gbur bez �adnego wst�pu wpad�
na mnie z lask�. Wycofa�em si� w por�; si�gam do kieszeni, szukaj�c jakiej zemsty,
nieszcz�ciem mia�em tylko flakon perfum. Ach, �eby cho� jedno zgni�e jajko� nic! Wi�c
tym flakonem r�n� go w �eb, bo sta� wci�� i wymy�la� mi od szubrawc�w. No i chybiam�
trafi�em w pann�. Robi si� lament, jakby siedem pawi naraz wrzasn�o� Stary rzuca si� z
pa�k� do mnie, wo�aj�c policji� Rejteruj�, obiecuj�c powr�ci� i powr�c�.
Audytorium k�ad�o si� od �miechu. Iwo zwr�ci� si� do J�zefa:
� Id�, kup smarowid�a, dr�g i p�dzel! Spotkamy si� na rogu!
Micha� pochyli� si� do towarzysza.
� Nie id�! � szepn��. � Usmaruje on ciebie!
Ale J�zefek ju� by� podpity, a wtedy traci� r�wnowag� i bywa� uparty jak mu�. Sykn��,
szarpn�� si� i wyszed�.
Pozostali pili i �artowali dalej, a� Iwo na zegarek spojrza�, mrugn�� znacz�co i wyszed�.
Micha�a ju� mi�dzy nimi nie by�o.
Weso�a paczka skr�ci�a na r�g oznaczony, gdzie w za�omie muru czeka� ju� J�zef z
akcesoriami. Ruszyli dalej i Reni szepn�� do Iwona:
� Pedel mnie widzia� z t� ma�nic�!
� G�upstwo! � tamten nuc�c odpar�. � C� ty? Tch�rzysz?
� Jeszcze czego!
Kamienica Maltasa ju� by�a widoczn�. Rozstawili si� w ulicy i nagle kt�ry� zduszonym
g�osem wrzasn��:
� Po�ar!
� Pali si�! � powt�rzy� drugi, trzeci, na ca�ej linii. J�zef pod oknem jednym stan��,
pilnuj�c. Nagle lufcik si� rozwar�. G�owa starego wyjrza�a. W tej chwili dr�g si� podni�s� i
p�dzel ohydny przeszed� mu po twarzy.
Rozleg� si� krzyk zg�uszony, brz�kni�cie szyby, potem alarm w ca�ym domu.
Dr�czyciele ju� nikn�li w ulicy. J�zef poskoczy� za nimi, gdy wtem kto� wypad� na� z
bramy i drog� mu zagrodzi�.
Rzuci� tedy corpus delicti, odepchn�� napastnika i pop�dzi� co tchu.
A pedel tymczasem zebra� flegmatycznie ma�nic� i p�dzel, i zawr�ci� do mieszkania.
Nazajutrz Maltas wni�s� sw� skarg�, rzucaj�c podejrzenie na Iwona, kt�rego wnuczka
opisa�a. Wezwany, wypar� si�. Niewinno�� jego utrwali�o zar�czenie pedla. J�zef,
wytrze�wiony, wi�c pokorny, nie potrafi� znale�� wykr�tu. Po raz ju� mo�e dziesi�ty
organizator wykr�ca� si� jego kosztem. Ofiar� by� przyja�ni i wysoko poj�tego kole�e�stwa.
Teraz zagro�ono mu wydaleniem. Sta�, jak na m�kach, przed rektorem, kt�ry go karci� ostro,
nazywa� wstydem szko�y. Za rektorem sta� Maltas dr��cy z oburzenia. Gdy ten ko�czy�,
tamten zaczyna�; pedel ka�demu g�ow� potakiwa� w milczeniu, pe�en uszanowania.
� Nie rozumiem pana! � perorowa� rektor. � Nie szanujesz swego stanowiska, jeste�
ulicznikiem, niegodnym nazwy studenta, kszta�cisz si� na cygana i awanturnika. Oto dziesi�ty
raz w ci�gu dw�ch lat czynisz mi wstyd i ha�b�. Mia�em wzgl�d na m�odo��, swawol�, nie
mia�em sumienia �ama� ci �ycia i kariery. Teraz miara si� przebra�a. K�kol pali� nale�y, z�y
przyk�ad usuwa�. Szanownemu obywatelowi nale�y si� zado��uczynienie �wietne i dam je,
wykluczaj�c pana spomi�dzy student�w.
Ch�opak zzielenia�; zbyt hardy, by prosi� �aski, sta� jak s�up i tylko w gardle go d�awi�o
poczucie �alu za nies�uszn� kar�. Maltas skorzysta� z przerwy.
� Fe, to wstyd, to szkaradnie! � ozwa� si�. � Zna�em rodzin� pana ca��: ojca, ciotk�,
wuja. Mi�dzy nimi nie by�o nic podobnego. Mo�e to pa�skie arystokratyczne przez matk�
stosunki nauczy�y pana podobnych bezece�stw? Mi�dzy nami za grzech si� to uwa�a! Bo i co
si� panu sta�o? Napada� na biedn� dziewczyn� z porz�dnego domu jak na ulicznic�! M�g�
pan uczciwie do domu mojego przyj�� i pozna� j�. Przyj��bym mile, syna takiego ojca, przez
pami�� dla niego. Teraz i ja wykre�lam pana z szeregu ludzi, z kt�rymi mog� obcowa�!
J�zef poczerwienia� nagle.
� To fa�sz! � wybuchn��. � Wnuczki pana nie zaczepia�em, ani w g�owie mi to posta�o.
Pami�ci te� ojca nie zha�bi�em niczym.
Pedel w milczeniu ma�nic� poruszy�.
� A to� co? � wskaza� rektor.
� To by� figiel niesmaczny, za kt�ry got�w jestem panu Maltasowi s�u�y� satysfakcj�,
jakiej za��da.
� Co? co?� Satysfakcja! � oburzy� si� filister. � Mo�e pan my�li, �e b�d� si�
pojedynkowa�? Ja nie szlachcic, ani pan� po ojcu! Ja si� zdaj� na s�d pana rektora!
Jednak�e, zdaje mi si�, �e ich dw�ch by�o w tej sprawie.
� Jak to? � zagadn�� rektor.
� Ten, co mi wnuczk� skrzywdzi�, i ten, co mnie obrudzi�. Tamtego chc� te� mie�!
Tamten gorszy, o, gorszy! I chytry, tego podsun��. Przysi�gn�, �e to jaki� panicz, kt�ry
g�upiego sobie wynalaz� na szyld! To nie z w�asnej inicjatywy ten zrobi�. Wierz mi, rektorze.
Ja s�dzi�em niegdy�, znam si� z tym! Ten schowany� winniejszy!
J�zef usta zaci��, czuj�c zbli�aj�cy si� szturm.
� By� kto�, co pana nam�wi�? � zwr�ci� si� do niego Maltas. � A co, zgad�em! To ca�y
spisek panicz�w na nas! Wyznaj pan!
� No, no� to ten by�, co si� wy�ga�? Prawda? To ten by� � pedel szepn��, oczami
mierz�c J�zefa.
� Wyznaj pan! � rzek� rektor. � Przez wzgl�d na twoj� przysz�o�� powiniene� to
uczyni�. To ju� nie karcer ci grozi!
� A co? Milczy! � triumfowa� Maltas.
J�zef g�ow� podni�s�.
� Mog� m�wi� tylko za siebie. Winien jestem i przepraszam pana. Dzia�a�em w
podnieceniu, to jedno mam na swoje usprawiedliwienie. Zreszt� nic nie wiem!
� Oho, wie, wie! � kiwa� g�ow� stary.
� Mo�e i teraz m�wisz pan w podnieceniu? � rzek� rektor. � Daj� ci zatem trzy dni do
namys�u. Sp�dzisz je w karcerze. Stamt�d powr�cisz do nas lub� odejdziesz od nas zupe�nie.
To zale�y od pa�skiej szczero�ci. �egnam!
J�zef sk�oni� si� i wyszed�.
Gdy si� drzwi za nim zamkn�y, Maltas za�y� tabaki i frasobliwie �ysin� potar�.
� Jednak�e �al mi go � zamrucza�. � Pospieszy�em si� z podaniem skargi. No, by�em
pewny, �e kt�ry z tych panicz�w. To swoja krew, zmarnuje si�. �le si� sta�o!
� Dobrze si� sta�o! � poprawi� rektor. � Ten jeden przyk�ad opami�ta wszystkich.
Poczuj�, czym gro�� ich zabawy!
Maltas g�ow� pokr�ci�, w roztargnieniu si� po�egna� i wyszed�, bardzo z siebie nierad.
J�zef tymczasem nie powr�ci� do sali, lecz uda� si� do swego mieszkania i oznajmi�
gospodyni wypadek.
Rozdra�niony by�, ale si� nie t�umaczy�.
� Skazany jestem na trzydniowy karcer, a mo�e potem na wydalenie! � m�wi�
u�miechaj�c si� z przymusem. � Wst�pi�em o tym powiedzie�, aby szanowna pani nie
dziwi�a si� mojemu znikni�ciu!
� Ach, m�j Bo�e! � zawo�a�a r�ce sk�adaj�c. � Przy�l� panu obiad tam!�
I tyle. Weso�a Pepi, graj�ca na fortepianie, za�mia�a si� swawolnie.
� Zmalowa� pan co� srodze. Prosz� opowiedzie�, je�li to zabawne. Nudz� si� dzisiaj!
� Opowiem za powrotem. Musz� si� spieszy�! � odpar� swobodnie.
W duszy jednak czyni�o mu si� ci�ko.
Czu�, �e grub� stawk� postawi� i jest na progu zguby.
Gdy si� znalaz� samotny w pustej izbie tego uniwersyteckiego wi�zienia, gdy odespa� noc
przehulan� i zastanowi� si� ch�odno, pocz�� si� waha�.
Iwo od dw�ch lat by� jego z�ym duchem.
Od tego czasu, gdy si� lepiej poznali na wakacjach w domu jego rodzic�w, a dalekich
matczynych krewnych J�zefa, Reni by� na nauce z�ego.
Wychowany we m�ynie, pod ostrym dozorem i wp�ywem surowych obyczaj�w, potraci�
powoli swe zasady i z�udzenia, m�odzie�cz� �wie�o��.
Iwo drwi� z jego nie�wiadomo�ci, nauczy� go pali�, hula�. Aby si� wyrwa� na noc do
socjusza, ok�amywa� ciotk�, przed egzaminami omal nie zosta� na kursie, raz nadu�ycie
ci�ko przechorowa�.
Idealista z natury, zabija� dobre w sobie, nie z temperamentu, ale z ambicji, by tamtemu
sprosta�; umy�lnie do wybryk�w przer�nych podnieca� si� piciem nad miar�.
G�ow� mia� s�ab� i gdy trze�wy, cz�sto odczuwa� sw�j upadek i postanawia� przesta�;
pijany robi� si� zupe�nie szalonym, niewolniczo Iwonowi pos�usznym.
Trze�wy te� t�umaczy� sw�j stosunek z urwisem mi�o�ci� dla jego siostry, sza�y swe � jej
ch�odem, kt�ry go rozpacz� nape�nia�.
Mi�o�� to by�a godna m�odzie�czej wyobra�ni. Tylko w g�owie idealisty mog�a mie� grunt
i �y� nadziej�.
Panna to by�a bogata i pi�kna, �wiatowa i zalotna. Bawi�a si� nim, mo�e lubi�a go za
dowcip i delikatne us�ugi.
On by� jeszcze w tym wieku, kiedy si� zdaje, �e �wiat do chc�cego nale�e� musi i b�dzie.
Wierzy�, �e ona go pokocha, bo on mi�uje.
Z t� wiar� s�u�y� jej jak kr�lowej, uczy� si�, zdobywa� karier� i czeka�.
Na zydlu w karcerze u�o�y� tedy dla niej wiersz, potem go uwieczni� na �cianie w melodii
szybko o��wkiem nakre�lonej, potem od�piewa� go, patrz�c na rynek przez kraty w oknie.
Czu� si� jej bli�szym, gdy za brata cierpia� niewinnie.
Zmierzch zapad� pr�dko. Pozbawiony �wiat�a, J�zef p� drzema�, p� marzy�. Nie nudzi�
si� nigdy sam sob�. Mi�dzy lud�mi swawolny i �ywy, wyrobi� to w sobie prac�; w samotno�ci
pozwala� fantazji hula�, fantazji artysty i marzyciela.
Przestrze�, czas, osoby bywa�y wtedy s�ugami jego my�li bujnych. Snu� sobie przysz�o��
z�ot�, dol� rozmait�, wedle chwilowych wra�e�.
Nie ba� si� �ycia i wierzy�, �e nie ono jego, ale on je u�o�y sobie wedle upodobania. Przede
wszystkim przedstawi� sobie pierwsze wst�pne spotkanie z kuzynk�.
Przyjdzie, stanie w hotelu z dam� do towarzystwa, Angielk�, lub z ojcem. Iwo go wnet
kartk� zawiadomi i on tam p�jdzie, strojny, z bukietem w r�ku. Jak�e mu serce bije!
Spojrzy na ni� jak czciciel na b�stwo i kwiaty odda � nic nie rzeknie.
A ona mu r�k� poda, mo�e poca�owa� pozwoli ze swym sfinksowatym u�miechem i
powie, �e mu dzi�kuje za brata.
Potem kwiatek jeden oderwie i do stanika przypnie, a reszt� do wazonu w�o�y. Potem mu
spacer zaproponuje po sprawunki� Ile on tych sprawunk�w i posy�ek za�atwi�, jaki si�
dumny czu�! Ach!
Jej �askawo�� nie si�ga�a nigdy dalej; u�ywa�a go dla swej wygody, ale on to sympati�
nazywa�, bo mu raz przecie rzek�a, �e po latach zaledwie wierno�ci� zaufa!
Rozmawiali rzadko z sob�. Ona by�a ma�om�wna; on, frant i zdolny do nie lada jakiej
szermierki j�zykowej, wobec niej g�upia� ze szcz�tem. Uwielbia�, czci� i milcza�.
Miewa� jednak niekiedy reakcje. Po jej odje�dzie, gdy przetrawi� wra�enia, bieg tych
godzin razem sp�dzonych, widzia�, �e o krok dalej nie post�pi�. Wtedy opada�a go czarna
rozpacz i bunt. Ch��d jej podnieca� go. Idealist� zadowolni�aby serdecznym s�owem lub
spojrzeniem � odje�d�a�a zawsze ch�odna, trze�wa, dumna.
On z rozgorza�� g�ow� powtarza� sobie, �e tak �y� nie mo�e, przeklina� j�, szed� hula� na
z�o�� sobie; gdy otrze�wia�, rozpoczyna� znowu o niej �ni� i my�le�.
Micha�, kt�ry powiernikiem jego by�, nie wierzy� w jak�kolwiek przysz�o�� tego uczucia;
w�tpliwo�ci jego jeszcze jeden cier� dodawa�y i tylko przyja�� z Iwonem �ywi�a nadziej�.
Teraz, je�li go wyp�dz�, Iwo mu nie zapomni przys�ugi, dopomo�e!
Powoli w tym marzeniu szalonym przesuwa� si� zacz�y obrazy cudne. B�dzie si� kszta�ci�
na artyst�, zdob�dzie s�aw�; kuzynka b�dzie mu natchnieniem, mistrzyni�; odda mu sw� r�k�,
a on jej wszystko rzuci pod stopy; swe laury, dusz�, �ycie.
I z tym zasn�� na twardym zydlu w karcerze, gdzie siedzia� za figiel uliczny, zagro�ony
wydaleniem � w przededniu zwichni�cia kariery.
We �nie by� mocarzem pot�nym!
Zbudzi� si� nazajutrz g�odny, z bol�cymi bokami. Spojrza�: str� mu przyni�s� chleb i
wod�; profesorowa zapomnia�a obietnicy i nikt z koleg�w go nie poratowa�.
Poczu� si� nagle ma�ym, biednym, bez wsparcia � i widmo utraty stanowiska wype�z�o
ohydne w my�li.
Z r�kami wsuni�tymi we w�osy przesiedzia� par� godzin, bij�c si� z my�lami.
Wreszcie otrz�sn�� si�, wsta�, zjad� chleb, wypi� wod� i zacz�� gwizda�.
� No i c�! Zgin�� trzeba, to trzeba! � zamrucza�. Nie zawaha� si� w postanowieniu
milczenia ani na sekund�.
Dzie� ten jednak�e by� d�u�szy i ci�szy do przebycia. Zamo�niejsi przekupywali str�a,
dostawali ksi��ki i papierosy; dla niego, biednego, cerber by� nieub�aganym.
Izba duszna by�a i ciasna. J�zef chodzi� po niej a� do zawrotu w g�owie, potem kl��, to
�piewa� na przemian; na drug� noc snu mu ju� nie starczy�o. Coraz czarniejsze opada�y go
my�li. Nad ranem dosta� gor�czki i dreszcz�w.
Trzeciego dnia nie wsta� z zydla i chleba nie wzi�� do ust; wieczorem by� ju� zupe�nie
chory. Str� poszed� z raportem do rektora.
Zwierzchnik zrazu nie uwierzy�.
� Udaje, b�azen! � burkn�� i str�a z niczym odprawi�. Ale w par� minut namy�li� si�
przecie, wzi�� kapelusz, lask� i poszed� sam naocznie sprawdzi� wypadek.
Karcer by� na trzecim pi�trze i stary do�� mia� fatygi, zanim si� tam dosta�.
Str� mu �wieci� latarni�, pomaga� ramieniem. W izbie, na widok �wiat�a, J�zef siad� na
zydlu mru��c oczy i �ciskaj�c d�o�mi bol�ce skronie. Rektor stwierdzi�, �e nies�usznie go o
udawanie pos�dza�, i uczu� wyrzut sumienia.
� Co to panu? � spyta�.
� Nie wiem! W uszach mi dzwoni i g�owa p�ka.
� Ano, to doktora trzeba. Zbierz pan si�y i chod� ze mn�. Oto skutek waszych hulanek!
Z zasady wszystko mora�em ko�czy�.
Zacz�li zst�powa� powoli. Str� ch�opaka prawie ni�s�.
W dziedzi�cu wsadzono go do doro�ki.
� Lecz si� pan starannie � rzek� mu rektor na po�egnanie � a gdy wyzdrowiejesz,
przyjd� do mnie. Bardzo mi przykro, ale pana lekkomy�lno�� tu zaprowadzi�a. No, ruszaj!
Przez czas kilkudniowej swej choroby J�zef uczyni� nad lud�mi wiele spostrze�e�, poczu�
te� bardzo brak rodziny.
Profesorowa wprawdzie dawa�a mu zi�ka i roso�y, ale on w�a�nie mia� wstr�t do jad�a i
nie odczuwa� wdzi�cznie tej troskliwo�ci. Wsp�lokator, ze zwyk�� m�czyznom przy
chorych niezaradno�ci�, w�dzi� go dymem tytoniu i ofiarowywa� si� czyta� kursy, gdy biedak
w zbola�ej g�owie nie m�g� jednej my�li pomie�ci�.
Panny po ca�ych dniach gra�y na fortepianie �wiczenia, sprzecza�y si� z sob� lub trzaska�y
ha�a�liwie drzwiami.
Kanarek obok w salonie i dzwonek z drugiej strony pokoju dope�nia�y ca�o�ci udr�czenia.
Czasami chory j�cza� i zrywa� si�, by uciec gdzie indziej; ale Adam Konarski wyst�powa� z
protestem:
� A co? Nudno ci? Poczekaj, dam ci lamp� i gazet�. Poczytaj troch�!
� Oj, te baby i ten ptaszek! Moja g�owa! � st�ka� nieborak opadaj�c na pos�anie.
Na domiar nieszcz�cia profesorowa zawiadomi�a ciotk�. Maricowa, bardziej z ciekawo�ci
ni� ze wsp�czucia, zjawi�a si� pewnego dnia i zasiad�a u �o�a jak uosobienie zgryzoty i
niedoli.
� �le nam jest, coraz ci�ej! � biada�a. � Zbo�e drogie, oszukuj�, sypi� piasek. M�k�
coraz trudniej zby�. Nikczemny Tannus, ten infamis*, fuszer z wiatrak�w, mi�dzy piekarzami
na nas oszczerstwa szerzy. My mamy piasek sypa�, my? �eby sobie kamienie popsu�?
S�yszane to?
J�zef wzdryga� si� na g�os wrzaskliwy, na potok tre�ci s��w mu zupe�nie oboj�tnej.
� A przy tym te kradzie�e! � biada�a dalej, ocieraj�c pot z twarzy. � Z�apa�am onegdaj
magazyniera na deficycie; on to na szczury sk�ada; znam ja te szczury. Da�am Janowi, da�am!
Nie dostanie tytoniu, a� si� to wr�ci, bo ruina i tak stoi u drzwi naszych� g��d, bankructwo!
Wyp�dzi�am magazyniera, kontrolera, dw�ch str��w; trzeba personel ograniczy�. Mniej
s�ug, mniej z�odziei. Przyby�a i tak jedna g�ba do karmienia. M�j Bo�e!
J�zef by� bliskim omdlenia � milcza�.
� Musia�am wzi�� na wychowanie sierot� po siostrze Jana. Z wielkiego miasta to mi
spad�o� fiu, fiu� jakie strojne! Twoja matka tylko jedna w naszym rodzie mia�a takie
falbanki; no, ale ona to co innego! Zaraz te� to wykre�li�am z u�ycia! Mnie sta� ledwie na
perkalik i na grube sukno. Musia�am oporz�dzi� i tyle pociechy. Teraz jad� do Maltasa; on
mi nastr�czy niedrogo cie�l� Ach! Bo�e! Grosz, jaki zostanie, po�eraj� reparacje! Czuj�, �e
pr�dko umr�!
Oj, pewnie, je�li ju� ciotka sierotom daje oporz�dzenie! � pomy�la� J�zef.
Po�egna�a go, ale od drzwi wr�ci�a.
� Aha, mam jeszcze i dla ciebie mi�� nowin�: ze