Ewangelia wedlug Szatana - Patrick Graham
Szczegóły |
Tytuł |
Ewangelia wedlug Szatana - Patrick Graham |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Ewangelia wedlug Szatana - Patrick Graham PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Ewangelia wedlug Szatana - Patrick Graham PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Ewangelia wedlug Szatana - Patrick Graham - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
PATRICK GRAHAM
Ewangelia wedlug Szatana
Strona 3
„Wy macie diabla za ojca i chcecie spełniać pożądania
waszego ojca. Od początku był on zabójcą i w prawdzie nie
wytrwał, bo prawdy w nim nie ma. Kiedy mówi kłamstwo, od
siebie mówi, bo jest kłamcą i ojcem kłamstwa". Ewangelia
według św. Jana (8, 44) „Siódmego dnia Bóg wydał łudzi na
pastwę zwierząt tej ziemi, aby zwierzęta ich pożarły. Potem,
uwięziwszy Szatana w otchłani, odwrócił się od swego
stworzenia, a Szatan pozostał sam, by nękać ludzi". Ewangelia
według Szatana, Wyrocznia Szósta Księgi Uroków „Początkowo
każda wielka prawda uważana jest za
bluźnierstwo".
George Bernard Shaw, Annajanska
„Pokonany Bóg stanie się Szatanem. Zwycięski Szatan stanie
się Bogiem".
Anatole France, Bunt aniołów
CZĘŚĆ PIERWSZA
Strona 4
1
11 lutego 1348 roku,
klasztor w twierdzy Bolzano w północnej Italii
W niszy, gdzie dopalała się gruba woskowa świeca, zaczyna
brakować powietrza, płomyk przygasa. Wkrótce zgaśnie, a potem
rozejdzie się dusząca woń łoju i rozgrzanego osmalonego knota.
Zamurowana żywcem stara zakonnica, którą wyczerpało
wydrapywanie ciesielskim gwoździem napisu w kamiennej
ścianie, odczytuje go po raz ostatni wodząc po słowach
opuszkami palców, bo strudzone oczy nie mogą ich już dojrzeć.
Potem, upewniwszy się, że każda litera jej przesłania jest
dostatecznie mocno wyżłobiona, sprawdza drżącą ręką, jak
solidna jest ściana, która ją więzi. To mur z cegły, izolujący ją od
świata i z wolna duszący.
Jej grób jest za ciasny, aby mogła przykucnąć lub się
wyprostować, toteż od wielu godzin staruszkę dręczy ból
przygarbionych pleców. Kara zamurowania. Pamięta, że czytała
wiele manuskryptów opisujących cierpienia skazańców, których
Święta Inkwizycja więziła w kamieniu, wcześniej wydobywszy
od nich zeznania – winne spędzenia płodu, czarownice i
zatraceńcy, którym szczypcami i przypalaniem wydarto z ust
tysiące imion diabła.
W pamięci utkwił jej przede wszystkim pergamin opisujący
zdobycie w ubiegłym stuleciu klasztoru Servio przez wojska
papieża Innocentego IV. Pewnego dnia dziewięciuset rycerzy
otoczyło mury, za którymi, jak powiadano, opętani przez złe moce
mnisi odprawiali czarne msze, podczas których rozcinali łona
brzemiennych kobiet, by pożerać ich płody. Za armią, której
Strona 5
straże przednie rozbijały już taranami bramy, ciągnęły karoce i
wozy trzech sędziów Inkwizycji oraz przybyli z nimi notariusze,
zaprzysiężeni kaci i ich śmiercionośne narzędzia. Brama runęła.
Mnichów zastano w kaplicy. Klęczeli. Przyjrzawszy się temu
cichemu, cuchnącemu grzechem zgromadzeniu, najemnicy
papieża wyrżnęli najsłabszych, głuchych, niemych, garbatych,
kulawych i głupków, pozostałych zaś powiedli do lochów, gdzie
przez tydzień, dniem i nocą poddawali ich torturom. Przez cały
ten czas lały się łzy, a mury drżały od nieludzkiego wycia.
Przerażeni słudzy dźwigali wiadra cuchnącej wody, by polewać
nią posadzkę, na której zasychały kałuże krwi. I wreszcie, gdy
poświata księżyca odsłoniła ogrom rozpasania, ci, którzy
przetrwali rozciągania i rwanie ciała rozpalonymi szczypcami, ci,
którzy wyli, ale nie konali, gdy kaci przebijali im pępki i wyciągali
wnętrzności, lub nie umarli, choć ich przypalano, zostali
zamurowani i dogorywali w podziemiach klasztoru. Czterysta
szkieletów pozostało po ludziach, którzy krwawiącymi palcami
drapali granitowe ściany. Teraz przyszła kolej na nią. Lecz stara
zakonnica nie przeszła udręki tortur. Aby uciec przed
demonicznym zabójcą, który zakradł się do klasztoru, matka
Izolda z Trydentu, przełożona augustianek z Bolzano,
zamurowała się tu sama, własnymi rękoma! Zaprawą murarską i
cegłami zamknęła niszę w murze, swoje obecne schronienie,
mając przy sobie tylko kilka świec, parę należących do niej
rzeczy i woskowane płótno, kryjące straszliwy sekret, który
zabrała ze sobą. Nie chciała, by zaginął na zawsze, lecz żeby nie
wpadł w szpony Bestii, która zamierzała ją dopaść w tym świętym
miejscu. Był to zabójca
bez twarzy, który noc po nocy wymordował trzynaście
zakonnic z jej kongregacji… mnich… a może coś nieznanego, co
ukryło się pod świętym habitem. Trzynaście nocy. I trzynaście
rytualnych zabójstw. Od tego zmierzchu, kiedy zawładnęła
klasztorem w Bolzano, Bestia żywiła się ciałem i duszą sług
bożych.
Strona 6
Matka Izolda przysypiała, gdy na schodach wiodących do
podziemi rozległy się kroki. Wstrzymała oddech i nasłuchiwała.
Daleko, w ciemnościach rozbrzmiał słaby, nabrzmiały łzami głos
dziecka, które wołało ją z góry. To był głos siostry Bragancji,
najmłodszej z nowicjuszek. Dziewczyna błagała matkę Izoldę,
by zdradziła jej swą kryjówkę i pozwoliła tam przyjść, żeby
umknąć przed zabójcą, który się zbliża. Głos rwał się pośród
szlochu, powtarzając „nie chcę umierać". Siostra Bragancja,
którą matka Izolda pogrzebała tego ranka w rozmokłej ziemi na
cmentarzu, spoczywała tam teraz – żałosny płócienny worek ze
szczątkami zmasakrowanego przez Bestię ciała. Toteż stara
mniszka, po której twarzy spływały łzy przerażenia i rozpaczy,
zatkała uszy, żeby nie słyszeć już płaczu Bragancji. A potem
zamknęła oczy i prosiła Boga, aby wezwał ją do siebie.
Strona 7
2
Wszystko zaczęło się kilka tygodni wcześniej, kiedy rozeszły
się pogłoski, że w Wenecji wzrastał poziom wód i tysiące
szczurów wędrowały kanałami miasta po wodzie. Powiadano, że
szczury, dotknięte tajemniczą chorobą, która wprawiała je w szał,
atakowały ludzi i psy. Uzbrojona w pazury i zęby armia, od
Giudecci po Isola di San Michele, wypełzała z laguny i
opanowywała uliczki.
O pierwszych przypadkach dżumy donoszono z dzielnic
biedoty. Doża Wenecji nakazał zamknąć mosty i opróżnić łodzie,
które zazwyczaj pływały do wybrzeży stałego lądu. Potem
wystawił straże przy bramach miasta i rozesłał konnych, by
uprzedzili panów pobliskich ziem o groźbie wiszącej nad laguną.
Niestety, w trzynaście dni po wezbraniu wód pierwsze
ognie wzbiły się w niebo nad Wenecją i ujrzano gondole pełne
trupów, gdy sunęły po kanałach, wyławiając zwłoki martwych
dzieci, które zapłakane młode matki wyrzucały przez okna. Pod
koniec tego tragicznego tygodnia patrycjusze Wenecji rozkazali
swym ludziom by zastąpili strzegące mostów straże doży. Już
pierwszej nocy, gdy powiał zły wiatr od morza i zmylił psy,
pierwsi uciekinierzy zdołali się wymknąć przez pola. Władcy
Mestre i Padwy wysłali wówczas setki łuczników i kuszników, aby
powstrzymali falę ludzi niosących śmierć, zanim zaleje kontynent
Jednak ani świst strzał, ani zgrzyt kusz nie przerażał zbiegów,
którzy niczym iskry padające na leśną ściółkę, rozsiewali zarazę
po całej Wenecji Euganejskiej. Wtedy to zaczęto podpalać wioski
i ciskać konających w płomienie. Kwarantannie poddawano całe
miasta, usiłując powstrzymać epidemię. Garściami rozrzucano po
polach sól kamienną, zasypywano studnie kamieniami. Stodoły
skrapiano wodą święconą, a do setek drzwi przybijano żywe
Strona 8
sowy. Na stosach spłonęło parę czarownic, sporo ludzi z zajęczą
wargą i kalekich dzieci. No i niemało garbusów. Niestety, dżuma
atakowała już także zwierzęta i wkrótce pojawiły się hordy psów i
chmary kruków, dopadające uciekinierów, którzy w grupkach
ciągnęli drogami.
Najpewniej za sprawą weneckich gołębi, które opuściły
wyludnione miasto, zaczęły chorować inne ptaki w całej włoskiej
krainie. Na ziemi i na dachach domów zalegało coraz więcej
zesztywniałych ciałek grzywaczy, lelków, drozdów i wróbli. Potem
tysiące lisów, łasic, polnych myszy i ryjówek nadciągnęło z lasów
i pól, by dołączyć do stad szczurów, władających miastami. W
ciągu miesiąca północne Włochy pogrążyły się w głuchej,
złowrogiej ciszy – pozostało tylko cierpienie, które ogarniało kraj,
wyprzedzając nawet opowieści i pogłoski o rejonach, gdzie
zaraza szalała już wcześniej. A i tych było coraz mniej. Wkrótce
ucichły nawet szepty, echa, na niebie nie pojawiały się wędrowne
gołębie, nie było posłańców spieszących z wieściami o
nadciągającej zarazie. Tej straszliwej zimy, która już wcześniej
zapowiadała się na najmroźniejszą w stuleciu, nie zapłonęły
ognie, by odstraszyć ciągnące na północ legiony szczurów, ani
jeden chłopski batalion nie stanął na
obrzeżach miasta, by pochodniami, cepami i sierpami
rozpędzić napastników, nie zmobilizowano w porę zdrowych
mężczyzn, by przenieśli worki ze zbożem do bezpiecznych
składów w zamku.
Szybsza niż wiatr i nienatrafiająca na opór dżuma przeszła
przez Alpy i rozpaliła swe ogniska w Prowansji. Od Tuluzy po
Carcassonne słyszało się o rozwścieczonych tłumach, które
kamienowały każdego, kto miał choćby katar. W Arles chorych
rzucano do głębokiej fosy, w marsylskich przytułkach palono ich
żywcem, polewając umierających olejem i smołą, a w Grasse i
Gardanne podpalano pola lawendy, żeby przepędzić morowe
powietrze.
Strona 9
W Orange, a potem u bram Lyonu wojska królewskie strzelały
z dział do nadciągającego morza szczurów. Armia gryzoni była
tak rozjuszona i wygłodniała, że słychać było, jak ich zęby
uderzają o kamienie i wbijają się w pnie drzew. Choroba pokonała
rycerstwo pod Macon i ruszyła na Paryż, a potem Niemcy,
dziesiątkując całe miasta. Wkrótce po obu brzegach Renu tyle
było łez i trupów, iż wydawało się, że ta fala nieszczęścia ogarnie
niebiosa i sam Bóg umrze od dżumy.
Strona 10
3
Dusząc się we wnęce, matka Izolda wspominała posłańca na
koniu niosącego złe wieści, który wyłonił się z mgły w jedenaście
dni po podpaleniu Wenecji przez rzymskie regimenty. Mężczyzna
zadął w róg, zbliżając się do klasztoru, a matka Izolda weszła na
mury, aby wysłuchać, co miał do powiedzenia.
Mężczyzna zakrył twarz rękawem brudnego kaftana. Chrapliwy
kaszel utrudniał mu oddychanie, na szarej tkaninie widać było
ślady krwi. Krzyczał, osłaniając usta ręką, aby jego głos przebił
się przez wycie wiatru: –Ej tam, na murach! Biskup polecił mi
przestrzec klasztory przed czarną plagą, która się zbliża. Dżuma
ogarnęła Bergamo i Mediolan. Zaraza przeniosła się także na
południe, ostrzegawcze ognie zapłonęły w Rawennie, Pizie i
Florencji.
–Macie jakieś wieści z Parmy?
–Niestety nie, matko. Widziałem jednak morze pochodni,
sunących w stronę Cremony, która ma zostać spalona, a także
procesje zbliżające się do murów Bolonii. Potem ominąłem
Padwę, gdzie oczyszczające ognie rozświetlały już noce, i Wero-
nę. Ocaleni z tego miasta mówili, że nieszczęśnicy, którzy nie
zdołali uciec, zmuszeni byli walczyć z psami o walające się po
ulicach trupy. Od wielu dni ciągle natykam się na zbiorowe groby
i pełne trupów fosy, których grabarze nie mieli już siły zasypać.
–A Awinion? Co z Awinionem i pałacem Jego Świątobliwości?
–Awinion milczy. Podobnie jak Arles i Nîmes. Wiem tylko, że
wszędzie podpala się wioski, wybija bydło i odprawia msze, aby
rozpędzić chmary much, które przesłaniają niebo. Wszędzie czuć
woń palonych ziół, żeby powstrzymać miazmaty, które przenoszą
się z wiatrem. Niestety, dookoła szerzy się śmierć, piętrzą się
Strona 11
tysiące trupów. Jednych zabiła choroba, innych arke-buzy
żołnierzy, którzy gromadzą się na drogach. Zapadła cisza. Potem
zakonnice poczęły błagać matkę Izoldę, by pozwoliła
nieszczęsnemu posłańcowi wejść do klasztoru. Nakazawszy im
milczenie, przełożona znów przechyliła się przez mur.
–Który to z biskupów przysłał tu waszmość?
–Jego Ekscelencja Benvenuto Torricelli, biskup Modeny,
Ferrary i Padwy.
Izoldę przebiegł dreszcz. Jej głos wibrował w mroźnym
powietrzu:
–Z przykrością informuję cię, panie, że monsignore Torricelli
zmarł minionego lata na skutek wypadku karocy. Dlatego też
proszę, byś zechciał ruszyć w dalszą drogę. Zapytam jedynie,
czy nie trzeba ci żywności i maści, byś natarł nią pierś?
Pełne przerażenia krzyki były reakcją na gest jeźdźca, który
odsłonił nabrzmiałą twarz człowieka zżeranego przez dżumę.
–Bóg skonał w Bergamo, matko! Jakież maści uleczą te rany?
Jakie modły? Otwórz lepiej bramy, stara wiedźmo, bym mógł
zasiać zarazę w łonach twoich nowicjuszek!
Nastała cisza pełna niepokoju, mącił ją tylko świst wiatru.
Potem jeździec spiął konia, raniąc jego boki do krwi, i zniknął,
jakby pochłonął go las.
Od tego czasu matka Izolda i jej mniszki zmieniały się,
czuwając na murach, żadna jednak nie dostrzegła w pobliżu
żywego ducha. Aż do po tysiąckroć przeklętego dnia, kiedy to
przed bramą klasztoru zatrzymał się wóz z żywnością.
Strona 12
4
Zaprzęgiem, który ciągnęły cztery zabiedzone muły, powoził
Gaspard. Przemoczona sierść zwierząt dymiła w lodowatym
powietrzu. Dzielny wieśniak lekceważył zagrożenie, zdobywając
dla mniszek ostatnie płody jesieni – jabłka i winogrona z
Toskanii, figi z Piemontu, dzbany oliwy, worki mąki z Umbrii, z
której siostry piekły ciemny, grudkowaty chleb, stanowiący ich
codzienną strawę. Gaspard z dumą wyciągnął spod płachty dwie
karafki likieru gruszkowego, który sam destylował – diabelskiego
trunku, od którego kraśniały lica, a usta stawały się skore do
bluźnierstw. Matka Izolda ofuknęła go tylko dla pozoru,
uszczęśliwiona, że będzie mogła natrzeć sobie stawy. Gdy
pochyliła się, sięgając po worek bobu, dostrzegła drobną postać
skuloną na wozie – starą mniszkę z nieznanego zakonu. Gaspard
znalazł konającą kobiecinę o kilka mil od klasztoru. Stopy i dłonie
miała owinięte gałganami, jej twarz osłaniał welon. Miała na sobie
biały, podarty i ubłocony habit oraz pelerynę z czerwonego
weluru, ozdobioną wyszywanym herbem. Widać było, że przeszła
długą drogę. Pochylona nad nią matka Izolda ocierała kurz
pokrywający ten znak. Nagle jej dłoń zastygła z przerażenia:
cztery haftowane złotem gałęzie szafranu na błękitnym polu!
Krzyż pustelnic z Cervin*! Zakonnice te żyły z dala od świata,
pogrążone w milczeniu, w górach nad wioską Zermatt, w twierdzy
tak niedostępnej, że zaopatrywano je, używając lin i koszy. Były
strażniczkami świata.
Nikt nie widywał ich twarzy, nie słyszał brzmienia ich głosów.
Mawiało się nawet, że pustelnice są brzydkie i złośliwsze od
diabła, że piją ludzką krew i żywią się ohydną polewką, która
daje im moc wróżenia, a także podwójnego widzenia. Krążyły też
pogłoski, że są czarownicami, że parają się spędzaniem płodów i
że skazano je na życie w zamknięciu za popełnienie szczególnie
Strona 13
odrażającej zbrodni ludożerstwa. Jeszcze inni utrzymywali, że od
wieków były martwe, a podczas pełni przemieniały się w wampiry
i krążyły nad Alpami, polując na zbłąkanych wędrowców.
Legendy, które górale snuli w długie wieczory, powodowały, że
wszyscy żegnali się znakiem krzyża, by odpędzić złe moce. W
Dolinie Aosty, w Dolomitach, na samą wzmiankę o nich
zatrzaskiwały się wszystkie drzwi, a psy zaczynały ujadać.
Nikt nie wiedział, w jaki sposób ten tajemniczy zakon zyskuje
nowe służebnice. Mieszkańcy Zermatt zauważyli tylko, że gdy *
Cervin - jedna z nazw Matterhornu.
któraś z nich umiera, inne wypuszczają stado gołębi
pocztowych, te zaś lecą w stronę Rzymu, przedtem jednak krążą
przez chwilę nad strzelistymi wieżami klasztoru. Po kilku
tygodniach więzienny wóz eskortowany przez dwunastu rycerzy
Watykanu pojawia się w oddali, na wiodącej do Zermatt górskiej
drodze. Do wozu przyczepiano dzwonki, aby uprzedzić
wszystkich o jego przyjeździe. Słysząc ów dźwięk, mieszkańcy
zamykali okiennice i gasili świece. Potem, skuleni w
ciemnościach drżeli, czekając, aż ciężki zaprzęg podąży szlakiem
mułów prowadzącym do podnóża Cervin. Znalazłszy się u stóp
twierdzy, rycerze Watykanu zaczynali dąć w trąby. Na ten znak
spuszczano liny, zgrzytały koła zębate. Rycerze Watykanu
przewiązywali nową pustelnicę skórzanymi pasami i
czterokrotnie pociągali za linę na znak, że jest gotowa do drogi.
Zawieszona na drugim końcu liny trumna ze zmarłą wolno
opadała, a nowicjuszka wznosiła się wzdłuż ściany. W połowie
drogi żywa przybyszka mijała zmarłą, która odchodziła. Rycerze
ładowali trumnę do wozu, by w tajemnicy pogrzebać zakonnicę, i
ruszali w drogę powrotną przez Zermatt, a jego mieszkańcy już
wiedzieli, słuchając dzwonków obwieszczających odejście armii
zjaw, że tylko śmierć pozwala
opuścić ten klasztor. I że nieszczęsne istoty, które raz tam
wejdą, nigdy już nie ujrzą świata.
Strona 14
5
Uniósłszy woal nad ustami pustelnicy, ale nie wyżej, by nie
profanować jej twarzy, matka Izolda przytknęła do
wykrzywionych w cierpieniu warg lusterko. Na jego powierzchni
utworzyła się aureola pary – znak, że mniszka wciąż oddycha.
Niestety, to agonalne tchnienie, które ledwie unosiło jej pierś, a
także zmarszczki na szyi, zmuszało Izoldę do pogodzenia się z
faktami – pustelnica była zbyt wychudzona i za stara, żeby
przeżyć tak silne wyczerpanie, to zaś oznaczało, że – niczym
zapowiedź zła – położy kres wiekowej tradycji i skona poza
murami swej kongregacji.
Jakby czekając na jej ostatnie tchnienie, przełożona szperała
w pamięci, usiłując zebrać całą swą wiedzę o tajemniczym
zakonie.
Pewnej nocy, gdy rycerze Watykanu wiedli do Cervin nową
mniszkę, grupa wyrostków i niedowiarków z Zermatt ukradkiem
podążyła za konwojem, aby zobaczyć trumnę, po którą
przyjechali wysłannicy papieża. Z tej nocnej wyprawy nie wrócił
żaden ze śmiałków, z wyjątkiem młodego pasterza kóz, nieco
głupawego chłopaka, który mieszkał za wsią. Odnaleziono go
rankiem. Bredził coś, przerażony i na pół obłąkany.
Twierdził, że z daleka, w blasku pochodni, widział, jak trumna
wyłania się z mgły, drgając na linach, jakby zamknięta w niej
zakonnica nadal żyła. Potem zobaczył, jak nowa mniszka wznosi
się w górę, a niewidoczne siostry ciągną ją na sam szczyt. Na
wysokości pięćdziesięciu metrów konopna lina pękła, trumna
spadła, a gdy uderzała o ziemię, jej pokrywa się roztrzaskała.
Rycerze ruszyli, by złapać młodą mniszkę, ale było już za późno –
kobieta runęła w dół i nie wydawszy nawet krzyku, uderzyła o
skały. W tej samej chwili nieludzkie wycie dobiegło z rozbitej
trumny, a pasterz zobaczył starcze, pomarszczone i zakrwawione
Strona 15
ręce, które wyłoniły się, próbując
poszerzyć otwór. Z przerażeniem opowiadał, że jeden z
rycerzy chwycił wówczas miecz i miażdżąc butem palce
nieszczęsnej, wbił ostrze w ciemny otwór. Wycie ucichło. Potem,
kiedy pozostali rycerze przybijali wieko trumny i w pośpiechu
ładowali ją do wozu, wraz ze zwłokami niedoszłej pustelnicy, on
otarł miecz rąbkiem płaszcza. To, co jeszcze ujrzał nieszczęsny
szaleniec, zagubiło się w bełkocie, z którego nic nie dało się
zrozumieć, poza może jednym – mężczyzna, który dobił
zakonnicę, zdjął hełm, a jego twarz nie miała żadnych ludzkich
cech.
Nie trzeba było niczego więcej, aby rozeszła się pogłoska o
mrocznym pakcie, który wiązał pustelnice z Cervin ze złymi
mocami i o tym, że to sam Szatan przybył po to, co mu się
należało. Lecz prawda była inna, a możni z Rzymu, którzy
dopuścili do szerzenia takich plotek, wiedzieli, że strach, jaki
wzbudzą, skuteczniej ochroni sekret pustelnic niż ich forteca. Na
szczęście dla tychże możnych kilka matek przełożonych, w tym
Izolda, wiedziało, że klasztor pod wezwaniem Matki Boskiej z
Cervin kryje jedną z największych zakazanych bibliotek
chrześcijańskiego świata. W umocnionych podziemiach i
ukrytych salach zgromadzono tysiące satanistycznych pism,
przede wszystkim zaś klucze do tych wielkich tajemnic i również
ohydnych kłamstw, które mogłyby zagrozić Kościołowi, gdyby
ktokolwiek je ujawnił. Heretyckie ewangelie konfiskowane przez
Inkwizycję w twierdzach katarów i waldensów, renegackie pisma
zrabowane przez krzyżowców z fortec Bliskiego Wschodu,
diabelskie pergaminy i przeklęte biblie, te stare, pełne oddania
mniszki, przechowywały w swym klasztorze, chroniąc ludzkość
przed ich trucicielską mocą. Dlatego właśnie owo milczące
zgromadzenie żyło z dala od całego świata. I dlatego specjalny
dekret skazywał na powolną śmierć każdego, kto odsłoniłby
twarz pustelnicy. Dlatego wreszcie matka Izolda obrzuciła Gas-
Strona 16
parda groźnym spojrzeniem, gdy zobaczyła konającą siostrę na
jego wozie. Teraz trzeba było jednak ustalić, dlaczego ta
biedaczka uciekła tak daleko od swego tajemniczego
zgromadzenia. I jak jej słabe, starcze nogi doniosły ją aż tu.
Zwiesiwszy głowę, Gaspard wytarł nos palcami i mruknął, że
najlepiej byłoby
walnąć ją obuchem i rzucić wilkom na pożarcie. Matka Izolda
udała, że nie słyszy. Zwłaszcza że noc była już bliska i nie było
czasu, żeby zastosować wobec konającej kwarantannę.
Obejrzawszy pachwiny i pachy mniszki, Izolda przekonała się, że
nie ma ona objawów dżumy. Poleciła zakonnicom, by zaniosły
staruszkę do celi. Kiedy podniosły ciało lekkie jak piórko, z
ukrytych kieszeni habitu wypadło zawiniątko i skórzana sakwa.
Strona 17
6
Mniszki zebrały się kręgiem wokół znaleziska, a matka Izolda
przyklękła, by rozwiązać sznur, którym owinięta była sakwa.
Kryła się w nim ludzka czaszka o skroniach i potylicy
roztrzaskanych, jak się wydawało, kamieniem. Matka Izolda
uniosła czaszkę ku światłu.
Były to bardzo stare szczątki ludzkie, powierzchnia kości
zaczynała przemieniać się w pył. Izolda zauważyła, że skronie
otaczała cierniowa korona, a jeden z kolców wbił się w łuk
brwiowy torturowanego. Matka przełożona musnęła palcem
suche ciernie. Poncirus, według Pisma Świętego właśnie z
takiego kolczastego krzewu Rzymianie spletli koronę, którą
wsunęli na głowę Chrystusa po biczowaniu. Ta święta korona
skaleczyła jego łuk brwiowy. Matka Izolda poczuła strach, który
niczym ostrze wbił się w jej trzewia: czaszka, którą trzymała w
dłoniach, miała wszystkie znamiona Męki, jakiej poddano
Chrystusa, nim skonał na krzyżu, tej samej, które opisywały
ewangelie. Jednak ta czaszka była roztrzaskana, a zgodnie z
Pismem Świętym żaden kamień nie ugodził głowy Chrystusa. Już
już matka Izolda zamierzała odłożyć czaszkę, gdy poczuła dziwne
mrowienie w plecach. Za mgłą, która zasnuła jej oczy, ujrzała w
dali siódme wzgórze za Jeruzalem, to, na którym przed
trzynastoma wiekami ukrzyżowano Chrystusa. Miejsce zwane
Czaszką, a w ewangeliach – Golgotą. W tej wizji, coraz
wyraźniejszej, nieprzebrany tłum otaczał wzgórze, na którym
rzymscy legioniści wznieśli trzy krzyże – pośrodku najwyższy,
dwa inne nieco za nim, po bokach. Dwóch
złoczyńców i Chrystus, tamci nieruchomi w słońcu i On,
wydający nieludzkie krzyki na oczach przerażonego tłumu.
Mrużąc oczy, aby dokładniej zobaczyć tę scenę, Izolda
uświadomiła sobie, że złoczyńcy już dawno nie żyli, a Chrystus
Strona 18
wił się na krzyżu i do złudzenia przypominał ewangelicznego.
Tyle że ten Chrystus ział nienawiścią i gniewem. Kiedy
nowicjuszki podbiegły, aby pomóc jej wstać, Izolda zapatrzyła się
w krwistoczerwony zachód słońca, który teraz przeniknął jej
wizję. To także się nie zgadzało – zgodnie z Pismem Chrystus
wyzionął ducha w piętnastej godzinie doby. Ale w jej wizji to coś,
co ciągle wiło się na krzyżu, nadal nie było martwe. Klęcząc na
ziemi, Izolda zadrżała na całym ciele. Ta wizja miała swe
wyjaśnienie, i to tak oczywiste, że matka przełożona o mało nie
postradała rozumu, gdy zdała sobie z tego sprawę: to coś, co
szarpało gwoździe, przeklinając ludzi i niebiosa, ta pełna
nienawiści, zbolała bestia, którą Rzymianie poczęli okładać
kijami, by połamać jej kości, ta ohyda nie była Synem Boga, lecz
Szatana.
Drżącymi rękoma Izolda wsunęła czaszkę do skórzanej sakwy.
Potem, ocierając rękawem habitu łzy, podniosła płócienne
zawiniątko, które poniewierało się na ziemi. Dusząc się
wilgotnym powietrzem swego grobu, Izolda przypomniała sobie
przerażające uczucia pożądania i nienawiści, jakich doznała,
podnosząc owo etui. Być może ową gorycz, widoczną na jej
twarzy, sprowokował silny zapach octu, który stosowała dla
ukojenia bólu kości, no i oczywiście strach, ogarniający ją
stopniowo, gdy rozwijała płótno. Powiew mroźnego wiatru uniósł
jej włosy pod welonem. W etui spoczywała bardzo stara księga,
gruba i ciężka jak mszał. Ten manuskrypt miał stalowy zamek.
Ani na grzbiecie, ani na okładce nie widniał żaden napis, na
skórze nie było żadnej pieczęci. Ta księga wyglądała jak wiele
innych. Jednak dziwne ciepło, które zdawało się od niej
emanować, sprawiło, że matka przełożona natychmiast pojęła, jak
wielkie nieszczęście spadło na klasztor.
Strona 19
7
Po odjeździe Gasparda, gdy matka Izolda zamknęła wrota, w
północnym skrzydle, do którego mniszki zaniosły konającą,
rozległy się pełne przerażenia krzyki. Szła najszybciej, jak tylko
mogła po szerokich schodach, a im była bliżej, tym bardziej
krzyki się nasilały. Korytarz wiodący do celi, której drzwi
pozostały uchylone, pokonała biegiem. Zimne powietrze paliło jej
gardło, zatrzymała się w progu.
Stara pustelnica leżała na posłaniu naga, jej owłosienie
łonowe odcinało się od bladej skóry brzucha. Ale to nie bladość
skóry przeraziła mniszki. I nie brud pokrywający jej nogi, ani nie
straszliwe wychudzenie. Nie, zakonnice krzyczały, a matka Izolda
z trudem zachowała pozory spokoju po wejściu do celi, bo
przeraziły ją stygmaty mąk, jakie przeszła konająca, zanim udało
jej się uciec z miejsca, w którym zapewne więzili ją dręczyciele.
To właśnie, a także wytrzeszczone oczy, wpatrujące się przez
woal w sufit, jak oczy posągu zapatrzonego w otaczającą go
pustkę.
Matka Izolda pochyliła się nad tym żywym szkieletem.
Poprzeczne pręgi widniały na tułowiu biedaczki, jakby kaci
chłostali ją do krwi skórzanym biczem nasączonym octem.
Dziesiątki razów rozcinały coraz bardziej napiętą skórę, aż
rozdarły ją do kości. Połamane palce i szczypcami wyrwane
paznokcie. Jakby tego było mało, w kości nóg i rąk wbite były
gwoździe. Stare gwoździe, których zardzewiałe łebki wystawały z
ciała.
Izolda zamknęła oczy. Stara zakonnica nie była poddawana
torturom przez oprawców Inkwizycji. A na pewno nie byli to ci,
którzy uczestniczyli w przesłuchaniach czarownic. Nie, sądząc po
mękach, jakie zadano staruszce, tej zbrodni mogły dopuścić się
pozbawione sumienia potwory, pastwiące się nad ofiarą nie tylko
Strona 20
po to, by wydobyć z niej tajemnice, ale i po to, by ją zadręczyć na
śmierć.
Kiedy umierająca wydała cichy jęk, matka Izolda pochyliła się
do jej ust, by nie uronić ani słowa z tego, co zdoła usłyszeć.
Zakonnica posługiwała się starym alpejskim dialektem,
mieszaniną łaciny, niemieckiego i włoskiego. Izolda słyszała w
dzieciństwie tę mowę. Zapomniany dialekt, przerywany
mlaskaniem i ruchami gałek ocznych, to był kod pustelnic.
Biedaczka szeptała, że zbliża się królestwo Szatana i że mrok
spowija świat. Twierdziła, że dżuma to jego sprawka i że ściągnął
to zło, aby niepostrzeżenie zawładnąć światem. Nawet gdyby
wszystkie mniszki, wszystkie zakonnice padły w jednej chwili na
kolana, błagając Boga, by przyszedł im z pomocą, żadna
modlitwa nie zdołałaby już powstrzymać jeźdźców Zła, którzy
wyrwali się z piekieł.
Zapadła cisza. Stara pustelnica długo odpoczywała, a potem
dalej snuła swą opowieść.
Mówiła, że pewnej nocy, podczas pełni, wioska Zermatt
została napadnięta przez błędnych rycerzy w burkach i maskach.
Wybili mieszkańców, podpalili chaty. To byli złodzieje dusz. Z jej
relacji wynikało, że wściekłość demonów była nieokiełznana, a
wiatr niósł aż do klasztoru krzyki i wycia ich ofiar. Mniszki chciały
wypuścić gołębie pocztowe, by uprzedzić o zagrożeniu Rzym, ale
ptaki pomarły w klatkach, jakby otruło je powietrze, którym
oddychały.
Wtedy w blasku pożarów mniszki ujrzały złodziei dusz
wspinających się po skałach do klasztoru, jakby ich ręce i nogi
zdolne były utrzymać się na stromiznach. Zamknęły się w
bibliotece, chciały zniszczyć zakazane księgi, lecz napastnicy
wyważyli wrota i biedaczki wpadły w ich ręce, zanim zdążyły
obrócić w proch swój skarb.
Konająca dławiła się szlochem, szepcząc, że najmłodsze