Meade Glenn - Brandenburg
Szczegóły |
Tytuł |
Meade Glenn - Brandenburg |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Meade Glenn - Brandenburg PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Meade Glenn - Brandenburg PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Meade Glenn - Brandenburg - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Glenn Meade
BRANDENBURG
przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Warszawa 1997
Tytuł oryginału: Brandenburg
Copyright © 1994 by Glenn Meade Ali rights reserved
Projekt okładki: Jerzy Matuszewski
Opracowanie graficzne: Barbara Wójcik
Fotografia na okładce:
Nico Keulers/via Schluck Agency
Redaktor prowadzący serię i opracowanie merytoryczne: Jan Koźbiel
Opracowanie techniczne: Elżbieta Babińska
Skład komputerowy: Andrzej Piątkowski
Korekta: Jadwiga Przeczek
Seria „Skorpion” Wydanie I
Prószyński i Ska
Strona 2
Moim rodzicom Tomowi i Carmel
Wiosłujemy twardo naprzód, pod prąd, który bez przerwy znosi nas wstecz,
ku przeszłości.
F. Scott Fitzgerald”Wielki Gatsby”
Podziękowania
Składam serdeczne podziękowania wszystkim w Europie i Ameryce
Południowej, którzy służyli mi pomocą w trakcie zbierania materiałów do tej książki.
Szczególne wyrazy wdzięczności należą się następującym osobom: w Berlinie -
personelowi Ośrodka Dokumentacji przy Misji USA, a zwłaszcza dyrektorowi
Dauidowi Marwellowi i doktorowi Richardowi Campbellowi, którzy udostępnili mi
oryginalne materiały źródłowe; Axelowi Wiglinsky’emu z Biura Ochrony
Reichstagu; doktorowi Bose i HansowiChristophowi Bonfertowi z berlińskiej Komisji
Spraw Wewnętrznych; personelowi berlińskiego Urzędu Ochrony Konstytucji;
personelowi Biura Informacyjnego Wehrmachtu; w Wiedniu - zarządowi Głównego
Cmentarza Miejskiego; w Strasburgu - JeanPaul Chauuetowi; w Paragwaju -
Carlosowi Da Rosa.
Dziękuję także Janet Donohue oraz profesorowi Jimowi Jacksonowi z Trinity
College w Dublinie.
Jest jeszcze wiele osób, zarówno w Europie, jak i Ameryce Południowej, które
okazały mi daleko idącą pomoc, ale pragną pozostać anonimowe. Tą drogą im
również składam gorące podziękowania. Dziękuję memu wydawcy, George’owi
Lucasowi, za jego profesjonalizm, niesłychany entuzjazm oraz serce, jakie okazywał
tej książce, Billowi Masseyowi zaś za wnikliwe i wręcz nieocenione uwagi.
Prolog
Był środek lata. Błękitna woda lśniła w promieniach słońca, ale na plaży było
pusto. Młody lekarz i chłopiec stali przy drzwiach domu; dzieciak drżał z lęku i
Strona 3
niepewności, ale jego oczy były suche.
Kiedy na wąskiej piaszczystej drodze pojawił się niewielki, szary austin, serce
chłopca zaczęło uderzać mocniej. Mama miała na sobie błękitną bawełnianą sukienkę
i wyglądała naprawdę prześlicznie, ale gdy wysiadła z samochodu i zdjęła
przeciwsłoneczne okulary, natychmiast zorientował się, że niedawno płakała.
Ruszyła w stronę willi, a wtedy chłopiec puścił rękę mężczyzny, podbiegł do
matki i przycisnął twarz do błękitnego materiału, ona zaś pochyliła się, aby go
pocałować. Czuł nie tylko zapach jej perfum, lecz także ciepło miłości, jaką go
darzyła, i od razu poczuł się lepiej.
- Wszystko w porządku, Josephie. Mama już jest z tobą. Wszystko w
porządku.
Zbliżył się młody lekarz.
- Jestem doktor Rhys, pani Volkmann - przedstawił się, wyciągając rękę. - Czy
możemy porozmawiać?
Kobieta skierowała wzrok na niewielką willę o białych ścianach, stojącą w
pobliżu plaży. Jedno z okien było otwarte, dzięki czemu chłodny, wiejący znad
morza wiatr wpadał do środka, poruszając kolorową zasłoną, lecz inne okna, w tym
także to należące do sypialni, w której leżał pogrążony we śnie ojciec chłopca, były
zamknięte. Przez otwarte okno widać było lśniącego steinwaya oraz ustawione na
okapie kominka fotografie w srebrnych ramkach.
Matka chłopca ponownie spojrzała na lekarza.
- Jak się czuje mój mąż?
- Dałem mu kilka tabletek nasennych. Powinny działać co najmniej przez
osiem godzin.
Kobieta mocno ścisnęła dłoń chłopca, jakby chcąc dodać mu otuchy, po czym
cała trójka ruszyła w stronę plaży. Fale rozbijały się z hukiem na skałach, promienie
słońca zaś spływały łagodnie na kamienisty brzeg.
- Obawiam się, że to coś poważnego - ciągnął lekarz. - Dlatego do pani
zadzwoniłem. - Uśmiechnął się do chłopca. - Ten mały dżentelmen spisał się
Strona 4
znakomicie: pobiegł aż do wsi po pomoc. - Lekarz pogładził chłopca po włosach i
przeniósł spojrzenie na kobietę. - Proszę opowiedzieć mi o swoim mężu, pani
Volkmann. Czy zawsze miał te problemy?
- Doktor Mansfield nic panu nie powiedział?
- Nic. Jest teraz na urlopie, a ja tylko go zastępuję. Chciałbym jednak wiedzieć,
na co mam być przygotowany, gdyby coś takiego wydarzyło się ponownie.
Tutaj, na skraju plaży, huk fal roztrzaskujących się o skały był wręcz
ogłuszający. Młody lekarz usiadł na zboczu najbliższej wydmy; po chwili matka
chłopca uczyniła to samo, po czym otworzyła torebkę, wyjęła papierosy i zapaliła
jednego.
- Od bardzo dawna. Ataki nie powtarzają się często, ale następują zupełnie
niespodziewanie.
- Co je powoduje?
- Czasem artykuł w gazecie, czasem jakaś audycja w radiu lub telewizji,
niekiedy po prostu pogoda albo pora roku. Ciężar staje się wtedy zbyt wielki i mąż
tonie jak kamień.
Lekarz sprawiał wrażenie lekko zdezorientowanego.
- Przyznam, że nie bardzo rozumiem... Jaka jest konkretna przyczyna, pani
Volkmann?
W tej chwili niemal jednocześnie rozbiły się dwie ogromne fale, przez co
chłopiec nie usłyszał słów matki - nie zdołały się przedrzeć przez huk przyboju i
donośny szum wody spływającej po kamienistej plaży - bez trudu natomiast
dostrzegł wyraz przerażenia na twarzy lekarza.
- Mój Boże, nie miałem pojęcia... To naprawdę okropne. - Doktor długo
zdawał się szukać właściwych słów, po czym powiedział: - Przypuszczam, że
znajduje się pod opieką specjalistów?
- Doktorze, można starać się przywyknąć do koszmarnych wspomnień, ale nie
sposób je wymazać. Proszę mi wierzyć, wiem coś na ten temat.
- Pani jednak dała sobie radę, choć ma za sobą równie ciężkie przeżycia.
Strona 5
Matka chłopca potrząsnęła głową.
- Owszem, dałam sobie radę, ale to, co oni zrobili mojemu mężowi, nie da się
nawet opisać.
- Proszę mi wybaczyć. Staram się pomóc najlepiej, jak potrafię.
- Jemu już nie można pomóc, doktorze, ale dziękuję panu za dobre chęci. -
Skierowała na chłopca spojrzenie błyszczących brązowych oczu. - Tylko Joseph nam
pomógł. Dzięki niemu oboje poczuliśmy się znacznie pewniej.
Lekarz wyglądał na zupełnie bezradnego i znacznie młodszego niż w istocie.
Kolejna fala uderzyła o skalisty brzeg, po czym zapadła cisza. Wreszcie mężczyzna
spojrzał niepewnie na kobietę i powiedział:
- Kiedy wyjaśniłem przez telefon organizatorowi koncertu, co się stało, od
razu wiedział, że pani odwoła występ. Musi pani być bardzo ciężko... Naturalnie
myślę o pani mężu.
- Wcale nie, ale jeśli coś się dzieje, Joseph i ja jakoś dajemy sobie radę.
- Kiedyś słuchałem pani w Londynie. Grała pani wspaniale, pani Volkmann.
- Jest pan bardzo miły. Dziękuję, że zajął się pan moim mężem.
Lekarz podniósł się i otrzepał spodnie z piasku.
- Niestety muszę już wracać. Gdyby działo się coś niedobrego, proszę dać mu
dwie pastylki. - Wręczył jej szklaną fiolkę. - Powinny działać co najmniej przez osiem
godzin. W razie potrzeby proszę mnie natychmiast zawiadomić. Do zobaczenia, pani
Volkmann.
Uścisnął jej rękę i ruszył w kierunku samochodu. Po chwili zasiadł za
kierownicą, uruchomił silnik i odjechał piaszczystą drogą.
Kiedy chłopiec spojrzał ponownie na matkę, przekonał się, że właśnie
wyrzuciła nie dopalonego papierosa i w zadumie patrzy na morze.
- Mamo...
- Słucham, kochanie?
- Co oni zrobili tatusiowi?
W brązowych oczach kobiety pojawiły się łzy. Objęła chłopca i mocno
Strona 6
przytuliła do piersi.
- Coś strasznego, Josephie. Coś naprawdę strasznego. Dlatego tak bardzo
potrzebuje naszej opieki i miłości.
- Czy tobie też to zrobili, mamusiu?
Dopiero teraz spojrzała na syna, ale natychmiast odwróciła wzrok. Chłopiec
poczuł, że matka przytula go jeszcze mocniej, a kiedy wreszcie odpowiedziała, w jej
głosie słychać było ogromny ból.
- Tak, Josephie. Mnie także.
Chłopiec odsunął się nieco, wyciągnął rękę i delikatnie pogładził ją po twarzy.
- Już nigdy tego nie zrobią, mamusiu. Ani tobie, ani tacie. Ja się wami
zaopiekuję.
Matka otarła łzy i uśmiechnęła się blado, ale kiedy odpowiedziała, jej głos
brzmiał niemal tak samo jak głos ojca, kiedy był zupełnie zdrowy.
- Oczywiście, najdroższy.
Odgarnęła mu włosy z czoła, pocałowała go, jeszcze raz otarła łzy spływające
jej po policzkach, a wreszcie podniosła się z piaszczystej wydmy.
- Chodźmy, Josephie. Zobaczymy, jak się miewa tata. Chłopiec wyciągnął
rękę, matka zaś chwyciła ją mocno i pozwoliła poprowadzić się do domu.
Strona 7
Część 1
Rozdział 1
Asunción, Paragwaj Ameryka Południowa
Kiedy lekarze ze szpitala Świętego Ignacego powiedzieli Nicolasowi
Tsarkinowi, że niedługo umrze, starzec ponuro skinął głową, zaczekał aż wszyscy
wyjdą, wstał z łóżka, ubrał się, po czym nie odzywając się do nikogo ani słowem
wsiadł do mercedesa i pojechał na skrzyżowanie z Calle Palma, trzy przecznice od
swego domu.
Zaparkował samochód przy krawężniku, wszedł przez obrotowe drzwi do
niewielkiego banku mieszczącego się na rogu ulicy i oznajmił kierownikowi zmiany,
że pragnie dostać się do swojej skrytki. Kierownik natychmiast polecił jednemu z
urzędników, by zszedł z seńorem Tsarkinem do podziemi. Bądź co bądź, seńor
Tsarkin należał do najstarszych i najlepszych klientów.
- Niech pan mu powie, żeby zostawił mnie tam samego - zażądał starzec w
charakterystyczny dla siebie, obcesowy sposób.
- Oczywiście, seńor Tsarkin. Jak pan sobie życzy. - Kierownik złożył jeszcze
jeden głęboki ukłon. - Buenos dias, seńor Tsarkin.
Jak zwykle miał na sobie niebieski garnitur i jak zwykle niezmiernie irytował
Tsarkina swymi nie kończącymi się ukłonami oraz przymilnym złotozębnym
uśmiechem.
Buenos dias... Co takiego dobrego było w tym dniu? Przed chwilą
powiedziano mu, że ma przed sobą najwyżej czterdzieści osiem godzin życia, ból w
żołądku stał się zaś tak silny, że prawie nie do wytrzymania. Co prawda zażył silny
Strona 8
środek uśmierzający, ale od pewnego czasu leki właściwie przestały na niego działać,
w dodatku zaś był słaby jak dziecko. Czy to powód, żeby się uśmiechać albo życzyć
komukolwiek dobrego dnia?
Jednak mimo wszystko Nicolas Tsarkin odczuwał także coś w rodzaju ulgi, że
już nie będzie musiał więcej kłamać.
Podążając za urzędnikiem do podziemnego skarbca, przyjrzał się swemu
odbiciu w błyszczących stalowych drzwiach. Miał osiemdziesiąt dwa lata i jeszcze
pół roku temu wyglądał najwyżej na siedemdziesiąt. Znajdował się wtedy w
wyśmienitej kondycji fizycznej, jadł to co należy, w ogóle nie palił i nie nadużywał
alkoholu. Wszyscy byli przekonani, że dociągnie do setki.
Mylili się.
Lśniące stalowe drzwi powiedziały mu, jak teraz wygląda: szczupły,
właściwie wychudzony, niewiele różniący się od trupa. Wraz z krwią sączącą się bez
przerwy do żołądka wypływały z niego siły życiowe. Jednak bez względu na ból,
bez względu na przepowiednie lekarzy, musi zrobić jeszcze parę rzeczy. Dopiero
kiedy się z nimi upora, będzie mógł spokojnie zasnąć. Już na zawsze.
Chyba że jednak istnieje Bóg i życie pozagrobowe, bo wtedy czeka go pokuta
za grzechy, ale Tsarkin mocno w to wątpił. Po tym, co kiedyś robił, żaden Bóg nie
pozwoliłby mu tak długo cieszyć się dostatnim, pozbawionym trosk życiem. Nie,
człowiek po prostu umiera i zamienia się w proch. Nie ma bólu, nie ma nieba ani
piekła. Jest tylko nicość.
Przynajmniej miał taką nadzieję.
Urzędnik otworzył stalową kratę i wprowadził go do niewielkiego,
pozbawionego okien pomieszczenia. Od wyłożonej marmurowymi płytami podłogi
ciągnęło chłodem. Urzędnik zerknął na przywieszkę przy kluczu, przesunął ręką po
metalowych drzwiczkach, znalazł skrytkę Tsarkina, otworzył ją, wyjął pojemnik i
postawił go na drewnianym stole pośrodku pomieszczenia. Zaraz potem wręczył
starcowi klucz, sam zaś wyszedł.
Tsarkin doskonale znał obowiązujące zwyczaje; kiedy będzie gotów, naciśnie
Strona 9
przycisk umieszczony pod blatem stołu, a wtedy urzędnik zjawi się ponownie, by
wyprowadzić go z podziemi. Tymczasem był tu zupełnie sam.
Nagle przyszło mu do głowy, że w pomieszczeniu jest zimno i cicho jak w
kostnicy. Zadrżał na tę myśl. Wkrótce tam właśnie się znajdę, uświadomił sobie.
Wkrótce nic już nie będzie mnie boleć. Usiadł na jedynym krześle, przysunął
metalowy pojemnik, otworzył go kluczem, podniósł wieko i rozłożył dokumenty na
wypolerowanym blacie.
Była w nich jego przeszłość. Na chwilę ogarnęły go wątpliwości, czy aby na
pewno podjął słuszną decyzję, ale bez trudu je odegnał. Zrobi to, o czym marzył od
dłuższego czasu. Ból był już nie do zniesienia, on zaś uważał, że życie jest po to, by
korzystać z jego uroków.
Starannie złożył papiery, włożył do dużej szarej koperty i zgiął ją w pół,
potem zaś nacisnął przycisk.
Już niedługo, pomyślał, słysząc kroki urzędnika. Już bardzo niedługo.
Metalowa krata otworzyła się z cichym trzaskiem. Nicolas Tsarkin wziął do
ręki kopertę, wstał z krzesła i ruszył w kierunku wyjścia. Na stole został
niepotrzebny już klucz od skrytki.
Dom stał przy Calle Iguazu, na obrzeżach miasta. Miał białe ściany, był
ogromny i otoczony wysokim murem, zasłaniającym go przed wzrokiem
ciekawskich. Tsarkin mieszkał w najbogatszej, najdroższej dzielnicy Asunción. Za
pomocą pilota otworzył bramę z kutego żelaza, przejechał wiodącą szerokim łukiem
alejką i zatrzymał mercedesa na żwirowym podjeździe.
Burknął coś pod nosem do służącego, który zjawił się nie wiadomo skąd, by
otworzyć drzwi samochodu, po czym udał się prosto do gabinetu i zamknął za sobą
drzwi na klucz. W pokoju, którego ściany i sufit były obite boazerią, panowała
wysoka temperatura. Bardzo wysoka. Stojąc przy zajmującym całą ścianę oknie, za
którym zaczynał się wspaniale utrzymany, malowniczy ogród, starzec rozpiął dwa
górne guziki koszuli. Był właścicielem kilku nieruchomości w Asunción oraz trzech
farm w głębi kraju, ale najbardziej upodobał sobie właśnie tę posiadłość.
Strona 10
Po chwili usiadł za biurkiem z czereśniowego drewna, wyłożył zawartość
koperty na lśniący blat i zaczął uważnie przeglądać dokumenty.
Na wierzchu leżał paszport. Nicolas Tsarkin. Znakomicie. Tyle że on wcale się
tak nie nazywał. Jego prawdziwe imię i nazwisko... Boże, prawie zapomniał, jak
brzmią naprawdę. Powiedział je teraz na głos i aż się uśmiechnął, bo wydały mu się
zupełnie nierealne. Tyle lat kłamstw, tyle lat fałszu... Odłożył paszport na bok.
Kiedyś poszukiwano go listami gończymi w co najmniej dziesięciu krajach.
Kiedyś, jeszcze pod tym dziwnie brzmiącym, obcym nazwiskiem, dopuścił się
straszliwych czynów, zadając ludziom śmierć i cierpienie, ale kiedy przyszło co do
czego, okazało się, że sam nie jest w stanie znieść bólu...
Nie pora na filozoficzne rozważania, skarcił się w myślach. Zrób, co masz
zrobić.
Mozolnie przekopywał się przez stare, zniszczone dokumenty, świadczące o
jego przeszłości. Czytał je wszystkie od początku do końca i zagrzebane głęboko
obrazy stopniowo stawały się coraz wyraźniej sze, niczym senne koszmary
odtwarzane na podstawie strzępów wspomnień. Przerażenie malujące się na
twarzach ofiar, krew, okrucieństwo... Mimo to nie czuł skruchy. Zrobiłby to
wszystko jeszcze raz. Z całą pewnością.
Wreszcie odłożył ostatni dokument, z szuflady biurka wyjął kilka czystych
kartek oraz białą kopertę i zabrał się do pisania.
Kwadrans później postawił ostatnią kropkę, włożył kartki do koperty, zakleił
ją i wsunął do kieszeni, po czym zgarnął z biurka dokumenty przechowywane przez
wiele lat w bankowej skrytce, zaniósł je do kominka i ułożył na palenisku. Podpalił
stos papierów zapałką z pudełka, które zawsze leżało na okapie kominka, następnie
podszedł do obrazu, za którym był ukryty ścienny sejf, odsunął płótno na bok i
otworzył stalowe drzwiczki. Z sejfu wyjął kolejną porcję dokumentów, które dołożył
do płonących w kominku. Przyglądał się, jak ogień pożera papier, a kiedy został
tylko popiół, rozgarnął go pogrzebaczem, aby upewnić się, że nie ocalał ani skrawek
papieru.
Strona 11
Potem wyszedł z domu, wsiadł do samochodu, pojechał na pocztę i wysłał list
ekspresem. Wróciwszy do rezydencji, wprowadził mercedesa do garażu i znowu
skierował się do gabinetu.
Zrób to. Zrób to natychmiast - powtarzał mu jakiś natarczywy głos.
Nie chciał myśleć o bólu, nie chciał myśleć o niczym. Z górnej szuflady biurka
wyjął colta kaliber 45 o długiej lufie, upewnił się, że w bębenku są pociski, włożył
lufę do ust, a kiedy poczuł jej dotyk na podniebieniu, nacisnął spust.
Nawet nie usłyszał wystrzału. Pocisk wyleciał z tyłu głowy, rozrywając
czaszkę na kawałki, martwe ciało runęło na podłogę, a bryzgi krwi, fragmenty kości i
strzępy mózgu zachlapały kosztowny dywan i elegancką, ciemną boazerię. Wszystko
trwało niespełna sekundę.
Takiej właśnie śmierci pragnął Nicolas Tsarkin: szybkiej, łatwej i bezbolesnej.
Rozdział 2
Asunción, Paragwaj środa, 23 listopada
R udi Hernandez palił papierosa i z aprobatą taksował wzrokiem sylwetkę
dziewczyny stojącej przy stanowisku odpraw. W budynku dworca lotniczego roiło
się od pasażerów, on jednak gapił się tylko na nią.
Nie zapominaj, kto to jest, powtórzył sobie w myślach po raz nie wiadomo
który, lecz bez rezultatu. Czy to jego wina, że dziewczyna ma wspaniałe, opalone
nogi oraz kształtny tyłeczek opięty krótką, czerwoną spódniczką z cienkiego
materiału? Tak, widok był naprawdę wspaniały. Hernandez uśmiechnął się pod
wąsem; lubił kobiety, a szczególnie Erikę.
Wreszcie uporała się z formalnościami, zgarnęła z lady paszport i bilet, po
czym wzięła ręczny bagaż, odwróciła się i obdarzyła go pogodnym uśmiechem.
Wkrótce potem znalazła się przy nim.
- Wszystko w porządku? - zapytał. Erika skinęła głową.
Strona 12
- Mam jeszcze kwadrans do odlotu. Myślisz, że zdążymy napić się kawy?
- Jasne.
Wziął jej torbę i ruszył przodem w kierunku baru usytuowanego po
przeciwnej stronie hali. Wyszukawszy wolny stolik, zamówił dwie kawy i dwie
brandy. Kelner szybko przyniósł napoje, dzięki czemu Hernandez mógł przez
dłuższą chwilę obserwować dziewczynę, pijącą kawę małymi łyczkami,
zastanawiając się, czy powinien powiedzieć jej o swoich uczuciach.
- Mam wrażenie, że coś cię gnębi - przerwała milczenie Erika. - Chodzi o tę
sprawę, nad którą pracujesz?
Niewiele brakowało, a Rudi Hernandez pokręciłby głową. Nie, nie chodzi o
żadną sprawę, tylko o ciebie, a raczej o to, co do ciebie czuję.
Dziewczyna miała dwadzieścia pięć lat, a więc była o pięć lat młodsza od
niego, i za każdym razem, kiedy widział ją po dłuższej przerwie, wydawała mu się
jeszcze piękniejsza. Niedawno obcięła długie, jasne włosy; nowa fryzura pasowała
do uroczej twarzy o nieco wystających kościach policzkowych. Odniósł wrażenie, że
od ich ostatniego spotkania zmieniła się nieco także jej figura, stając się pełniejsza,
bardziej kobieca. Zauważył również, że Erika nosi teraz dyskretny makijaż jeszcze
bardziej podkreślający jej urodę.
W ostatniej chwili zapanował nad sobą i skinął głową.
- Tak, właśnie o to.
Skłamał, ale czy mógł powiedzieć prawdę? Istotnie, przez cały czas myślał o
artykule, nad którym obecnie pracował, lecz w jej obecności myśli te uciekały gdzieś
daleko, stanowiąc jedynie tło dla innych, dotyczących Eriki.
- Musisz mi obiecać, że będziesz ostrożny - powiedziała zupełnie poważnie. -
Obiecujesz?
Obdarzył ją pogodnym uśmiechem.
- Ja zawsze jestem ostrożny, Eriko. Czasem nawet zbyt ostrożny.
Ze swymi jasnymi włosami tak bardzo różniła się od
południowoamerykańskich kobiet, czarnowłosych i ciemnookich, że przyciągała
Strona 13
liczne spojrzenia. Indianka sprzedająca kwiaty na Calle Estrella zapytała, czy może
dotknąć jej włosów, twierdząc, że to najlepszy sposób na zapewnienie sobie
pomyślności.
- Jest piękna - szepnęła, po czym spojrzała na Rudiego. - Przyniesie nam
obojgu szczęście. Zobaczysz.
Przede wszystkim jednak gapili się na nią mężczyźni. Rudi bez trudu mógł
odgadnąć ich myśli, ale nie miał im ich za złe, ponieważ kiedyś sam myślał tak samo.
Wrócił pamięcią do dnia, który spędzili w porośniętych lasem górach na granicy z
Brazylią. Jak blisko siebie wtedy byli, jak niewiele brakowało, żeby...
- Może powinieneś poprosić Mendozę o pomoc? - zapytała z troską w głosie,
wyrywając go z zamyślenia.
Rudi wzruszył ramionami.
- Po co? Sądzę, że ta nić doprowadzi mnie do czegoś naprawdę wielkiego, ale
nie mani dowodów, Eriko. Żadnych dowodów. Tylko słowa Rodrigueza, no i te
zdjęcia.
Poprzestał na tym, ponieważ nie chciał jej jeszcze bardziej niepokoić, ale bez
trudu przypomniał sobie widok zwłok Rodrigueza spoczywających na metalowym
stole w szpitalnym prosektorium oraz uczucie pustki w żołądku, jakiego doznał,
kiedy jeden z ubranych na biało ludzi zdjął prześcieradło, odsłaniając posiniałe,
zmaltretowane ciało. Po grzbiecie przebiegły mu mrówki strachu, ale odepchnął od
siebie obawy i pochylił się w stronę dziewczyny. Słodki zapach jej perfum działał na
niego jak najsilniejszy afrodyzjak.
- Muszę poruszać się powoli i ostrożnie, mając nadzieję, że natrafię na coś
więcej. - Wyciągnął rękę i delikatnie poklepał ją po przedramieniu, choć w tej chwili
najbardziej na świecie pragnął przygarnąć dziewczynę do siebie i pieścić całe jej
ciało. - Obiecuję ci, że nie zrobię żadnego głupstwa.
Uśmiechnęła się do niego, a on poczuł, że gdyby byli teraz sami w hotelowym
pokoju, niemal na pewno odważyłby się chwycić ją w objęcia, pocałować, kochać się
z nią. Ciekawe, jak by zareagowała; czy odwzajemniłaby pieszczoty, czy raczej
Strona 14
spojrzałaby na niego ze zdumieniem i powiedziała: „Rudi, przestań się wygłupiać!”
Ujęła kieliszek w obie ręce i podniosła go do ust.
- A co z tymi, którzy zabili Rodrigueza?
- Niby co z nimi ma być?
- Nie będą cię szukać?”Nie przyjdzie im do głowy, że możesz zgłosić się na
policję?
- Na pewno nie - odparł Hernandez stanowczym tonem, pragnąc uwolnić ją
od obaw. - Po pierwsze, mordercy Rodrigueza nie znają mnie i nigdy mnie nie
widzieli. Nie wiedzą nawet, że w ogóle istnieję. Po drugie...
- Dowiedzą się, kiedy sprawa nabierze rozgłosu.
Rudi Hernandez wypił łyk kawy. Była gorzka. Skrzywił się i odstawił
filiżankę.
- Jeśli do tego w ogóle dojdzie. Mogę przecież zastrzec, żeby nie podawano
mego nazwiska. To nie problem. Po drugie, mam w policji kilku przyjaciół, którzy w
razie potrzeby zapewnią mi ochronę.
Sięgnął do kieszeni, wyjął pęk kluczy i zaczął bawić się nimi od niechcenia.
Rudi Hernandez był bardzo przystojnym mężczyzną. Często się uśmiechał,
jakby uważał, że życie to znakomity żart. Dzięki kasztanowym włosom i chłopięcej
fryzurze wyglądał na młodszego niż był. Nie szpeciła go nawet wyraźna blizna,
biegnąca ukosem przez prawy policzek - wręcz przeciwnie, dodawała mu
tajemniczego uroku. Erika przez dłuższą chwilę przyglądała się jego silnym palcom,
bawiącym się kluczami.
Rudi zauważył jej spojrzenie i uśmiechnął się pogodnie.
- Jak powiedziałem ci wczoraj wieczorem, materiały ukryłem w bezpiecznym
miejscu. Nie martw się, Eriko. Wszystko będzie w porządku.
Mimo to nadal wpatrywała się w niego z troską, a po chwili delikatnie
dotknęła jego dłoni. Pospiesznie schował klucze do kieszeni. Była tak blisko, tak
bardzo blisko...
- Eriko...
Strona 15
- Słucham?
Otwierał już usta, by powiedzieć jej o swoich prawdziwych uczuciach, ale
właśnie wtedy metaliczny kobiecy głos poinformował przez głośniki, że pasażerowie
są proszeni o zajmowanie miejsc na pokładzie samolotu. Erika cofnęła rękę i zaczęła
zbierać swoje rzeczy.
- Chciałeś coś powiedzieć, Rudi? Potrząsnął głową.
- Nic takiego. Musisz już iść.
Odprowadził ją aż do stanowiska kontroli paszportów i dopiero tam oddał jej
torbę.
- Pozdrów wszystkich ode mnie.
Przez sekundę, może dwie, dwoje błękitnych oczu spoglądało prosto w jego
twarz.
- Oczywiście.
Wspięła się na palce, by pocałować go w policzek, ale on ujął jej twarz w
dłonie i pocałował w usta - miękkie, ciepłe, pachnące, rozkoszne jak całe ciało,
którego tak bardzo pożądał.
- AufWiedersehen, Rudi.
- AufWiedersehen, Eriko. Przyjemnego lotu.
Przy wyjściu na płytę lotniska odwróciła się jeszcze raz i pomachała, by zaraz
potem zniknąć za obrotowymi drzwiami.
Niezadowolony z siebie Hernandez pokręcił głową i westchnął głęboko;
powinien był wreszcie powiedzieć Erice, że ją kocha.
Głośniki ożyły ponownie, ale tym razem w przestrzeń hali dworca lotniczego
wyemitowały inną wiadomość:
- Seńor Rudi Hernandez proszony jest o zgłoszenie się do stanowiska
informacji. Powtarzam: seńor Rudi Hernandez proszony jest o zgłoszenie się do
stanowiska informacji.
W informacji czekał na niego świstek z nagryzmolonym nazwiskiem
Mendozy, redaktora wydania, oraz jego numerem telefonu. Rudi nie zwlekając
Strona 16
podszedł do najbliższego wolnego automatu, wrzucił monetę i wykręcił podany
numer. Mendoza odebrał po pierwszym sygnale.
- St?
- To ja, Rudi. Dzwonię z lotniska.
- Buenas tardes, amigo. Nie ma co, niektórym dobrze się powodzi! Inni muszą
pocić się w cuchnącym biurze, żeby zarobić na kromkę chleba.
Rudi uśmiechnął się pod wąsem.
- Dostałem wiadomość, że mam się z tobą skontaktować. O co chodzi?
Jedną ręką wyjął z kieszeni pudełko papierosów, otworzył je, sprawnym
puknięciem wysunął jeden papieros, włożył go do ust i zapalił.
- Już dałeś spokój tej seksownej, jasnowłosej panience?
- Ejże, trochę więcej szacunku! Nie zapominaj, o kim mówisz! Dobra, żarty na
bok. Co dla mnie masz? Byle coś ciekawego.
- Wybieraj: kradzież z rozbojem na Calle Enrico albo samobójstwo starego,
bogatego jegomościa. Lada chwila powinien zgłosić się Victor Estrel, a mnie
właściwie jest wszystko jedno, jak się tym podzielicie, ale po starej znajomości dam ci
możliwość wyboru.
- Wielkie dzięki - odparł Rudi. - Ciekaw tylko jestem, kiedy pozwolisz mi
wybierać między konkursem piękności a mityngiem przedwyborczym?
Bez trudu wyobraził sobie szeroki uśmiech na twarzy Mendozy.
- No, w tym wypadku w grę wchodzą staż pracy i hierarchia służbowa. Poza
tym ładne dziewczyny nie pozwalają człowiekowi skupić się na robocie. Kto jak kto,
ale ty chyba wiesz coś na ten temat... Dobra, co bierzesz?
- Jak wygląda ta sprawa z rozbojem?
- Jakiś szczeniak zaatakował nożem turystę i ukradł mu portfel. Gówniarz jest
teraz w areszcie, agringo w szpitalu z raną ciętą ramienia.
- A samobójstwo?
- Dwadzieścia minut temu dostałem cynk od jednego z naszych przyjaciół w
policji. Pewien staruszek palnął sobie w łeb w swojej rezydencji.
Strona 17
Rudi Hernandez wyjął z kieszeni notes, zastanawiając się intensywnie, którą
sprawę wybrać. Po dziesięciu latach pracy w gazecie było mu właściwie wszystko
jedno; widział już wszelkie możliwe zbrodnie, znał wszystkie sposoby popełniania
przestępstw. Szaleni Indianie i mestizos w barrios dźgali się nożami, wypiwszy za
dużo cany, skorumpowani politycy rżnęli nieletnie panienki, dzieciaki wychowane
na ulicy kradły turystom portfele na Calle Palma... Co dzień to samo. Między innymi
dlatego tak bardzo zależało mu na sprawie, nad którą obecnie pracował.
- Jesteś tam jeszcze? - zapytał Mendoza ze zniecierpliwieniem. - Nie mogę
czekać do wieczora!
- Masz coś więcej o tym samobójcy?
- Tylko nazwisko i adres... Zaczekaj, gdzieś to zapisałem.
Hernandez zaciągnął się głęboko. Co wybrać? Napad czy samobójstwo? Ech,
jakie to właściwie ma znaczenie... Weźmie to, co wydarzyło się bliżej lotniska.
- Staruszek nazywał się... Jezus, Maria, ale nazwisko! Tsarkin. Nicolas Tsarkin.
Mieszkał przy Calle Iguazu dwadzieścia trzy.
Hernandez znieruchomiał jak posąg.
- Nicolas Tsarkin? Jesteś pewien?
- Oczywiście, że jestem pewien. Tak właśnie mam zapisane. Jak sądzisz, ilu
facetów o takim nazwisku może mieszkać w Asunción?
Do krwiobiegu Rudiego trafił potężny zastrzyk adrenaliny. Może jednak
Mendoza coś pomylił?
- Podaj jeszcze raz adres.
- Calle Iguazu dwadzieścia trzy. O co chodzi? Znasz klienta?
- Nie - skłamał Rudi. - Co z policją?
Czuł pot spływający grubymi kroplami po czole, karku i grzbiecie. Na
zewnątrz temperatura sięgała czterdziestu stopni, ale w klimatyzowanym wnętrzu
dworca lotniczego z pewnością nie przekraczała dwudziestu pięciu; mimo to miał
wrażenie, że znalazł się w łaźni.
- Jak to, co z policją? - zdziwił się Mendoza.
Strona 18
- Są już tam?
- Myślę, że tak, choć nie wiem na pewno. - Po drugiej stronie linii zapadła na
chwilę cisza. - No więc, co bierzesz?
W głowie Hernandeza zapanował całkowity mętlik. Był tam, zatrzymał
samochód po przeciwnej stronie ulicy i obserwował wjazd na teren posiadłości,
ponieważ tak poradził mu Rodriguez. Robił nawet zdjęcia. Rozległy dom o białych
ścianach, w którym mieszkał bardzo stary człowiek. Rodriguez powiedział, że należy
go śledzić.
A teraz obaj nie żyli: starzec i Rodriguez.
- Rudi, do kurwy nędzy! - wybuchnął Mendoza. - Co się z tobą dzieje?
Zdecyduj się wreszcie! Nie mogę przez cały dzień wisieć na telefonie!
- Biorę Tsarkina - powiedział Hernandez nie swoim głosem. - Wkrótce się do
ciebie odezwę.
Rozdział 3
Strasburg, Francja 23 listopada
Była to jej ostatnia noc w Strasburgu i Sally Thornton wiedziała, że pragnie ją
spędzić z Joe Volkmannem.
Kiedy wyszli z restauracji przy Operze i w strugach ulewnego deszczu wsiedli
do taksówki, która miała zawieźć ich do jego mieszkania, Sally pomyślała, że
zapewne zostanie tam do rana. Mężczyźni nie zapraszają dziewczyny w środku nocy
na drinka tylko po to, żeby potem odesłać ją taksówką do domu; w każdym razie, nie
ci mężczyźni, których do tej pory zdążyła poznać.
Miała na sobie szmaragdowozieloną, związaną w talii bluzkę, która
podkreślała szczupłość jej sylwetki i doskonale pasowała do koloru oczu. Do tego
czarne, cienkie pończochy na smukłych nogach. Była niezbyt szeroka w biodrach, ale
za to miała bujne, jędrne piersi. Doskonale zdawała sobie sprawę, że za taką figurę
Strona 19
wiele kobiet oddałoby pół życia, ale niewielu było takich, których zdecydowała się
obdarzyć swymi wdziękami. Nie oznaczało to wcale, że zależało jej na trwałym
związku; po prostu mogła pójść do łóżka wyłącznie z kimś, kto jej się bardzo, ale to
bardzo podobał.
Wielu mężczyzn zatrudnionych w centrali DSE wpadało na pogawędkę do jej
pokoju. Wystarczyło spojrzeć im w oczy i na twardą wypukłość w spodniach, aby
domyślić się ich prawdziwych intencji. Joe Volkmann nie zajrzał do niej ani razu i
być może dlatego wzbudził jej zainteresowanie.
Pracowała w wywiadzie od pięciu lat, czyli od ukończenia studiów w
Oxfordzie, i traktowała roczny pobyt w DSE jako coś w rodzaju przetarcia przed
skierowaniem na pierwszą poważną placówkę do Nowego Jorku. Kiedy Volkmann
zaofiarował się, że pomoże jej przy pakowaniu, natychmiast zrozumiała, iż jest to
poważna oferta, a nie tylko grzecznościowa propozycja.
Całe popołudnie spędzili w jej mieszkaniu w Petite France, wkładając do
drewnianych skrzyń sprzęt stereofoniczny oraz zabytkowe bibeloty, które kupowała
w antykwariatach. W ramach rewanżu zaprosiła go na obiad do restauracji, ale on
przebił jej ofertę; bez wahania zgodziła się na spektakl w Operze oraz na kolację w
pobliskim lokalu.
Podczas przedstawienia obserwowała go ukradkiem. Zdawał się chłonąć
muzykę całym sobą i choć często uśmiechał się do niej, cały wieczór zaś upłynął w
bardzo romantycznym nastroju, nie objął jej ani razu, nie pocałował w szyję ani nie
otarł się, pozornie niechcący, o jej pośladki. Tego rodzaju „zaloty” stanowiły
specjalność Włochów urzędujących na trzecim piętrze.
Jednocześnie nie był oziębły ani nie sprawiał wrażenia znudzonego. Po prostu
wyglądał na człowieka, który nie stara się za wszelką cenę dopiąć swego, a to czyniło
go jeszcze bardziej interesującym. Kolejny powód, dla którego postanowiła go
zdobyć.
Dwupokojowe mieszkanie - jak na mężczyznę, Joe utrzymywał je w
nienagannym porządku - znajdowało się w eleganckim budynku przy Quai Ernest.
Strona 20
Okna oraz balkon wychodziły na niewielkie, wybrukowane kamienną kostką
podwórze. W kącie stała wieża Pioneera, na półkach zaś trochę książek w twardych
oprawach oraz mnóstwo kaset i płyt kompaktowych, większość z muzyką klasyczną.
Oprócz dzieł najsłynniejszych kompozytorów dostrzegła także płytę z utworami
Dvof aka oraz kilka kompaktów zupełnie jej nie znanych rosyjskich kompozytorów.
Były także fotografie - niektóre w ramkach, inne w przezroczystych plastikowych
okładkach.
- Czego się napijesz, Sally?
Usiadła na kanapie i założyła nogę na nogę. Uśmiechnęła się lekko,
pochwyciwszy spojrzenie, jakim obrzucił jej smukłe łydki, kolana i częściowo
odsłonięte uda.
- Masz whisky?
- Oczywiście.
- Wobec tego poproszę. Z lodem i colą.
Skinął głową i wyszedł do kuchni. Na pewno nie był przystojny w klasyczny
sposób, ale akurat na niej wywierał spore wrażenie: wysoki, ciemnowłosy, dobrze
zbudowany, bardziej przypominający Francuza niż Anglika. Miał trzydzieści siedem
lat, lecz wyglądał młodziej. Tak, bez wątpienia miał w sobie coś, czego na razie Sally
Thornton nie potrafiła jeszcze zidentyfikować. Chyba coś w łagodnych brązowych
oczach; takie same oczy miała kobieta na jednym ze zdjęć ustawionych na półce.
Wyglądał na mężczyznę, który potrafiłby zaopiekować się kobietą, ale
podobne wrażenie sprawiali wszyscy mężczyźni pracujący w tym zawodzie:
oficerowie, funkcjonariusze wywiadu i specjaliści od narkotyków udający
zwyczajnych policjantów. Poza tym ona nie potrzebuje opieki. Na szczęście potrafi
sama zatroszczyć się o siebie.
Może więc zainteresowała się nim dlatego, że wzbudził jej zaufanie? Nie
zachowywał się jak kogut, nie starał się za wszelką cenę zaprezentować z jak
najlepszej strony, jego delikatny uśmiech pozwalał zaś podejrzewać, iż pod
pancerzem chłodnego profesjonalizmu kryje się wrażliwy człowiek.