5479
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 5479 |
Rozszerzenie: |
5479 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 5479 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 5479 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
5479 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
WILLIAM SAROYAN
TRACY I JEGO TYGRYS
Rozdzia� 1
Thomas Tracy mia� tygrysa.
A w�a�ciwie czarn� panter�, lecz to bez znaczenia, poniewa� uwa�a� j� za
tygrysa.
Pantera mia�a bia�e z�by.
Oto w jaki spos�b Tracy dosta� swego tygrysa:
Kiedy mia� trzy lata i uczy� si� nazywa� rzeczy, us�ysza�, �e kto� wo�a:
Tygrysie! Tracy nie
wiedzia�, co to znaczy, ale zapragn�� mie� w�asnego tygrysa.
Pewnego dnia, chodz�c z ojcem po mie�cie, zobaczy� co� dziwnego w oknie rybnej
jad�odajni.
- Kup mi tygrysa - powiedzia�.
- To jest homar - wyja�ni� ojciec.
- W takim razie nie chce go - odpar� ch�opczyk.
Kilka lat p�niej Tracy poszed� z matk� do zoo i ujrza� prawdziwego tygrysa
zamkni�tego w
klatce. Z pewno�ci� tamto zwierze mo�na by�o nazwa� s�owem, kt�re ch�opiec tak
dobrze zapami�ta�,
ale to nie by� jego w�asny tygrys.
Przez wiele lat Tracy ogl�da� w s�ownikach i encyklopediach ilustracje
przedstawiaj�ce
rozmaite zwierz�ta; widywa� je tak�e na obrazach i w filmach. By�y w�r�d nich
dumnie krocz�ce
pantery, lecz Tracy nigdy nie przypuszcza�, �e kt�ra� z nich stanie si� jego
tygrysem.
Pewnego dnia wybra� si� do zoo. Mia� w�wczas pi�tna�cie lat; pali� papierosy i
ogl�da� si� za
dziewczynami. Wtedy to niespodziewanie stan�� oko w oko ze swoim tygrysem.
Okaza�a si� nim pogr��ona we �nie czarna pantera. Zbudzi�a si� natychmiast,
unios�a g�ow� i
spojrza�a na Tracy'ego; powsta�a, wyda�a pomruk w�a�ciwy panterom, co zabrzmia�o
jak 'grrr', i
zbli�y�a si� do rogu klatki. Przez chwil� przygl�da�a si� ch�opcu, a nast�pnie
ruszy�a ku
podwy�szeniu, na kt�rym przedtem spa�a. U�o�y�a si� tam oci�ale i popatrzy�a w
dal, a spojrzenie jej
bieg�o w przestw�r lat i odleg�o�ci tak d�ugo i daleko, jak lata i odleg�o�ci
istniej� w przestworzach.
Tracy sta� przy klatce, obserwuj�c czarn� panter�. Patrzy� na ni� przez ca�e
pi�� minut, potem
wyrzuci� niedopa�ek papierosa, odchrz�kn��, splun�� i opu�ci� zoo.
- To jest w�a�nie m�j tygrys - powiedzia�.
Nigdy ju� nie wr�ci�, �eby popatrze� na swego tygrysa; wcale nie by�o mu to
potrzebne. Mia�
go. Mia� go na w�asno��, bo przez pi�� minut obserwowa� tamto zwierz� patrz�ce w
dal z oboj�tno�ci�
i dum� - jak to zwykle tygrysy.
Rozdzia� 2
Tracy mia� dwadzie�cia jeden lat, kiedy przyjecha� z tygrysem do Nowego Jorku.
Dosta� prac�
u Otto Seyfanga, handlarza kaw� z Warren Street na Washington Market. Wi�kszo��
firm w tej
okolicy zajmowa�a si� magazynowaniem produkt�w rolnych. Tracy m�g� wi�c nie
tylko pi� za darmo
kaw� w dziale kontroli u Seyfanga, ale tak�e je�� u innych darmowe jarzyny i
owoce.
Zaj�cie Tracy'ego nie wymaga�o szczeg�lnych umiej�tno�ci. Jego pensja by�a
niska, ale
pracowa� dobrze i uczciwie. Na pocz�tku nie�atwo mu by�o wzi�� na plecy
pi��dziesi�ciokilogramowy
worek z ziarnami kawy i nie�� go pi��dziesi�t metr�w, ale po tygodniu nabra�
wprawy i nawet tygrys
patrzy� z podziwem, jak �atwo Tracy przerzuca ci�ary.
Pewnego dnia Tracy poszed� do swego bezpo�redniego prze�o�onego nazwiskiem
Valora, by
porozmawia� o przysz�o�ci.
- Chc� zosta� kiperem - powiedzia� Tracy.
- Kto pana do tego nam�wi�? - zapyta� Velora.
- Do czego?
- �eby pan zosta� kiperem.
- Nikt.
- Co pan wie o tej pracy? - dopytywa� si� Valora.
- Lubi� kaw� - odrzek� Tracy.
- Ale co pan wie o pracy kipera? - niecierpliwi� si� Valora
- Zagl�dam czasami do dzia�u kontroli.
- A wi�c pi� pan kaw� i jad� p�czki w dziale kontroli, jak wszyscy inni, kt�rzy
nie
pracuj� jako kiperzy...
- Je�li kawa by�a dobra wiedzia�em to - przerwa� mu Tracy. - Je�li by�a z�a, te�
to
wiedzia�em.
- Sk�d pan wiedzia�?
- Bo jej pr�bowa�em.
- Jest u nas trzech kiper�w: Nimmo, Peberdy i Ringert - powiedzia� Valora. -
Pracuj�
dla Otto Seyfanga dwadzie�cia pi��, trzydzie�ci trzy i czterdzie�ci jeden lat.
Jak d�ugo pan tu pracuje?
- Dwa tygodnie.
- I chce pan zosta� kiperem?
- Tak, prosz� pana.
- Zamierza pan wspi�� si� na szczyt piramidy po dw�ch tygodniach?
- Tak, prosz� pana.
- Nie chce pan czeka� na swoj� kolej?
- Nie, prosz� pana.
W tej w�a�nie chwili sam Otto Seyfang wszed� do biura. Valora natychmiast zerwa�
si� z
krzes�a, ale siedemdziesi�cioletni Otto Seyfang wcale sobie nie �yczy�, by na
jego widok pracownicy
stawali na baczno��.
- Niech�e pan siada, Valora! Prosz� dalej! 0 burkn��.
- Dalej? - zapyta� Valora
- No dalej, chyba panu przerwa�em, niech pan nie udaje idioty - niecierpliwi�
si� Otto
Seyfang.
- W�a�nie rozmawia�em z naszym nowym pracownikiem, kt�ry stara si� o posad�
kipera.
- Dalej.
- Pracuje u nas od dw�ch tygodni i ju� chce zosta� kiperem.
- Prosz� dalej, niech pan to z nim om�wi - powiedzia� Otto Seyfang.
- Tak, prosz� pana - rzek� Valora i zwr�ci� si� do Tracy'ego: - Pracuje pan dla
firmy
zaledwie dwa tygodnie - powiedzia� - a zachciewa si� panu posady, o kt�r� Nimmo,
Peberdy i
Ringert starali si� odpowiednio dwadzie�cia, dwadzie�cia pi�� i trzydzie�ci lat.
Zgadza si�?
- Tak, prosz� pana.
- Ledwie pan zacz�� pracowa� u Otto Seyfanga, a ju� chce pan dosta� najlepsz�
posad�?
- Tak, prosz� pana.
- I wie pan wszystko o kawie i pracy kipera?
- Tak, prosz� pana.
- Jak smakuje dobra kawa?
- Jak kawa.
- A jak smakuje najlepsza kawa?
- Jak dobra kawa.
- Co odr�nia dobr� kaw� od najlepszej kawy?
- Reklama.
Valora spojrza� na Otto Seyfanga, jakby chcia� zapyta�: Co by pan zrobi� z tym
zarozumia�ym
przyb��d�? Ale Otto Seyfang nie chcia� si� wtr�ca�. Po prostu czeka�, co zrobi
Valora.
- Nie ma wolnych posad w dziale kontroli - oznajmi� urz�dnik.
- A kiedy b�d� wolne posady? - zapyta� Tracy.
- Jak tylko umrze Nimmo - odpar� Valora. - Ale jest jeszcze trzydzie�ci innych
os�b,
kt�re d�u�ej ni� pan czekaj� na t� prac�.
- Nimmo pr�dko nie umrze - powiedzia� Tracy.
- Powiem mu, �eby si� pospieszy� - oznajmi� Valora.
- Nie chc�, �eby Nimmo si� spieszy�.
- Ale ch�tnie przyszed�by pan na jego miejsce?
- Nie, prosz� pana - powiedzia� Tracy. - Chc�, �eby by�o czterech kiper�w w
dziale
kontroli.
- I pan zamierza by� tym czwartym? - zapyta� Valora. - A co na to Shively, kt�ry
jest
nast�pny w kolejce?
- W jakiej kolejce?
- W kolejce ubiegaj�cych si� o posad� kipera - powiedzia� Valora. - Zamierza pan
dosta� t� prac� i wepchn�� si� przed Shively'ego?
- Nie chc� dosta� tej pracy tylko dlatego, �eby si� przed niego wepchn�� -
odpar�
Tracy. - Chc� wej�� do dzia�u kontroli, poniewa� umiem oceni� smak kawy i wiem,
kiedy jest dobra.
- Naprawd�?
- Tak, prosz� pana.
- Sk�d pan pochodzi?
- Z San Francisco.
- Dlaczego pan tam nie wraca?
Valora zn�w spojrza� na Otto Seyfanga.
- Chyba wystarczy, prawda szefie? - powiedzia�.
Ani Valora, ani Otto Seyfang nie mieli poj�cia, �e rozmawia z nimi tygrys
Tracy'ego a nie
sam Tracy.
Pocz�tkowo Otto Seyfang pomy�la�, �e m�g�by zrobi� wszystkim tak� sam�
niespodziank�
jak pewna posta� z przedstawienia, kt�re niegdy� ogl�da�. Zaskoczy�by Valor�, a
mo�e nawet
Tracy'ego. Od razu jednak przysz�o mu do g�owy, �e nie jest na scenie, tylko w
swojej firmie, i
zajmuje si� nie sztuk�, lecz interesami. Naprawd� wierzy� przez moment, �e warto
zatrudni�
Tracy'ego jako czwartego kipera, poniewa� ch�opak mia� do�� tupetu �eby przyj��
do Valory i
wy�o�y� mu, co nast�puje: on, Tracy, wie dok�adnie, kiedy kawa jest dobra i
potrafi okre�li� jej smak,
a przede wszystkim umie ruszy� g�ow�. Na przyk�ad, zna si� na reklamie. "A
w�a�ciwie c� to za �art,
je�li si� nad tym dok�adniej zastanowi� - rozmy�la� Otto Seyfang. - Jaki�
smarkacz przyje�d�a z
Kalifornii, jest wygadany i przytomnie odpowiada na g�upie pytania. S�dzi
pewnie, �e szef powinien
od razu da� mu wszystko, czego za��da, i wyprowadzi� go na ludzi. Ale kim
naprawd� jest ten
ch�opak? czy on zna si� na kawie? czy ni� �yje, czy dla niej tylko istnieje? o
nie. To po prostu
cwaniak".
Otto Seyfang postanowi�, �e nie b�dzie �adnych niespodzianek.
- Czym si� pan zajmuje? - zapyta�.
- Pisz� piosenki - odpar� Tracy.
- Ach! Chc� wiedzie�, czym si� pan zajmuje w firmie Otto Seyfanga - wyja�ni�
stary
cz�owiek. - Wie pan, kim jestem?
- Nie, prosz� pana - rzek� Tracy. - Kim pan jest?
- Jestem Otto Seyfang.
- A pan wie, kim ja jestem?
- Kim pan jest?
- Jestem Thomas Tracy.
"To moja firma - pomy�la� Otto Seyfang. - Mam j� od czterdziestu pi�ciu lat. A
co pan ma?"
"Tygrysa" - pomy�la� Tracy, odpowiadaj�c na pytanie Seyfanga.
Tak sobie pomy�leli i zaraz wr�cili do rozmowy.
- Czym si� pan zajmuje w mojej firmie? - zapyta� ponownie starszy pan.
- Jestem tragarzem - wyja�ni� Tracy.
- Chce pan tu nadal pracowa�? - dopytywa� si� Otto Seyfang.
Tracy wiedzia� dok�adnie, co zamierza odpowiedzie� tygrys i bardzo chcia� to
us�ysze�. Nagle
jednak odkry�, �e znudzone zwierz� zasn�o.
Tracy us�ysza� sw�j g�os:
- Tak, prosz� pana, chcia�bym tu nadal pracowa�.
- No to wyno� si� pan do diab�a i wracaj do swojej roboty - wybuchn�� Otto
Seyfang. -
A je�li zobacz�, �e pan tu przy�azi, �eby wygadywa� brednie i marnowa� cenny
czas Valory,
natychmiast pana zwolni�. Valora sam wie, jak marnowa� czas, i nie trzeba mu w
tym pomaga�.
Dobrze m�wi�, Valora?
- Tak, prosz� pana.
Tracy wr�ci� do roboty, a u�piony tygrys zosta� pod biurkiem Valory.
Kiedy si� wreszcie obudzi�, przyszed� do Tracy'ego, ale ten wcale nie chcia� z
nim rozmawia�.
- Grrr - zagadn�� tygrys, maj�c nadziej�, �e cz�owiek pu�ci w niepami�� uraz�.
- Grrr, nie zawracaj mi g�owy - rozz�o�ci� si� Tracy. Zakpi�e� sobie z kumpla.
My�la�em, �e si� z nimi dogadasz. Nie przypuszcza�em, �e za�niesz. Kiedy mnie
zapyta�, czy chc�
nadal pracowa�, spodziewa�em si�, ze powiesz co� rozs�dnego. I ty si� uwa�asz za
tygrysa?
- Klopota - mrukn�� niezrozumiale tygrys.
- Klopota - zdenerwowa� si� Tracy. - Zabieraj si� st�d.
W�cieka� si� przez ca�y dzie�, przerzucaj�c worki w zupe�nym milczeniu. Nigdy
jeszcze
tygrys nie uleg� pokusie, by zasn�� w takiej chwili, cho� rzeczywi�cie sytuacja
a� si� prosi�a o z�e
zachowanie. Tracy'emu wcale to nie odpowiada�o. Bardzo si� martwi�, �e
stworzenie odziedziczy�o po
przodkach jakie� z�e sk�onno�ci.
Po pracy Tracy poszed� z Nimmo do metra. Starszy pan przez ca�� drog� zachowywa�
si�
niespokojnie, poniewa� w ci�gu dnia wypi� du�o kawy. By� niemal w wieku Otto
Seyfanga. Nie mia�
tygrysa, nie przypuszcza� nawet, �e m�g�by go mie�. Nimmo sta� Shively'emu na
drodze do awansu, a
Shively zawadza� trzydziestu o�miu innym pracownikom firmy Otto Seyfanga.
Tracy przepracowa� uczciwie ca�y dzie�, a na dodatek wymy�li� trzy linijki nowej
piosenki.
Uzna�, �e pozostanie jeszcze troch� u Otto Seyfanga, p�ki tygrys nie zm�drzeje.
nie b�dzie jednak sta�
nikomu na drodze i nie utknie w �adnej kolejce.
Wyszed� z metra i ruszy� na Broadway. Postanowi� napi� si� kawy i wst�pi� na
fili�ank�. By�
do�wiadczonym kiperem i doskonale o tym wiedzia�. Nie mia� zamiaru czeka� przez
trzydzie�ci pi��
lat, �eby tego dowie��. Wypi� drug� fili�ank�, potem trzeci�, smakuj�c nap�j
zupe�nie jak prawdziwy
kiper.
Rozdzia� 3
Tygrys Tracy'ego rozgl�da� si� czasami, maj�c nadziej�, �e ujrzy jak�� m�od�
tygrysic�, kt�ra
przyjmie ch�tnym sercem wszystko, co mog�oby wynikn�� z ich spotkania;
wypatrywa� oczy, ale
bardzo rzadko spotyka� podobne mu istoty. Widywa� prawie wy��cznie zdzicza�e
kotki. Kiedy ju�
udawa�o mu si� zobaczy� jak�� tygrysic�, zazwyczaj bardzo si� spieszy� i ledwie
mia� czas, by
odwr�ci� g�ow� i obejrze� si�; nie m�g� przystan�� ani na chwil�. Sytuacja by�a
nieweso�a i tygrys
chcia� o tym pogada�.
- Omotny - powiedzia�.
- O co ci chodzi? - zapyta� Tracy.
- Somotny.
- Nie rozumiem.
- Ach somotny.
- Co to znaczy?
- Somsomotny.
- To nie ma sensu.
- Ach, somsomotny - rzek� cierpliwie tygrys.
- M�w do mnie po ludzku - o�wiadczy� Tracy.
- La - powiedzia� tygrys.
- To chyba francuski - stwierdzi� cz�owiek. - M�w normalnie. Wiesz, �e nie znam
francuskiego.
- Niedola.
- Jaka niedola?
- Nie.
- Dlaczego skracasz wyrazy? - denerwowa� si� Tracy. - M�w pe�nymi zdaniami,
wtedy
zrozumiem, o co ci chodzi.
- N - rzek� tygrys.
- Potrafisz m�wi� du�o lepiej - o�wiadczy� Tracy. - Albo rozmawiaj po ludzku,
albo si�
zamknij.
Tygrys si� zamkn��.
Tracy zastanawia� si�, co w�a�ciwie tygrys chcia� mu powiedzie�; dopiero p�niej
zrozumia�.
By�o to w czasie przerwy obiadowej. Tracy przystan�� w s�o�cu u wej�cia do
sk�adu Otto
Seyfanga i przys�uchiwa� si� rozmowie Nimmo, Peberdy'ego i Ringerta. Wszyscy
trzej gadali o tym,
ile osi�gn�li w swojej bran�y jako godni zaufania kiperzy. Tracy daremnie
pr�bowa� wtr�ci� si� do
rozmowy i powiedzie� o piosence, kt�r� w�a�nie pisa�.
Zastanawia� si� wci�� nad tym, o co chodzi�o tygrysowi, gdy na Warren Street
pojawi�a si�
dziewczyna w obcis�ej, ��tej sukience robionej na drutach. Mia�a g�ste czarne
w�osy opadaj�ce na
ramiona. By�o ich mn�stwo, po prostu bujna czupryna. L�ni�y w s�o�cu, puszyste i
pe�ne �ycia. Na
widok dziewczyny tygrys napi�� mi�nie, wyci�gn�� do przodu w�ski �eb i wypr�y�
sztywny, dr��cy
leciutko ogon. Potem rozleg� si� cichy, dziki pomruk, co� jakby:
- Grrr.
Trzej do�wiadczeni kiperzy us�yszeli mruczenie i spojrzeli ze zdumieniem na
Tracy'ego, bo
nigdy dot�d nie doszed� ich uszu r�wnie niezwyk�y d�wi�k.
- Och - powiedzia� Tracy do tygrysa - rozumiem.
- Grrr - powt�rzy� tygrys, jakby co� go zabola�o, i wyci�gn�� szyj� jeszcze
bardziej, a
Tracy ca�kiem uton�� w oczach urodziwej panny. Wszystko dokona�o si� w jednej
chwili. Tygrys
mrucza�, a Tracy coraz bardziej ton��. dziewczyna us�ysza�a pomruk, zlitowa�a
si� nad ton�cym,
zwolni�a kroku i leciutko si� u�miechn�a. Obci�gn�a ��t�, robion� na drutach
sukienk� i posz�a dalej
tanecznym krokiem. tygrys �ali� si� cichutko.
- Czy tak m�wi� w Kalifornii? - zapyta� Nimmo.
- Grrr - odpar� Tracy.
- Powiedz to jeszcze raz - domaga� si� Peberdy.
Tracy, zapatrzony w odchodz�c� dziewczyn� i tygrysa, kt�ry ch�tnie pop�dzi�by za
ni�,
mrukn�� znowu.
- S�ysza�e�, Ringert? - odezwa� si� Peberdy. - Tak m�wi� w Kalifornii, kiedy
widz�
pi�kn� dziewczyn�.
- Daj spok�j - rzek� Ringert. - S�ysza�em.
- Na pewno s�ysza�e� - powiedzia� Nimmo - ale czy umiesz powt�rzy�?
- Chyba nie umiem - odpar� Ringert - ale �aden z was, kiper�w staruch�w, nie
potrafi.
Starzy m�czy�ni przyznali ze smutkiem, �e tego nie umiej�, a potem wszyscy
powr�cili do
pracy. Tygrys pogna� za Tracym w g��b przyleg�ego do ciasnej uliczki
sk�adowiska, gdzie u�o�ono
worki z kaw�. Przez ca�e popo�udnie Tracy przenosi� je z tak� �atwo�ci�, jakby
to by�y torebki fasoli.
- Nie mam poj�cia, kim jest ta dziewczyna - powiedzia� do tygrysa - ale na pewno
pracuje gdzie� niedaleko, wi�c jutro zobacz� j� znowu w czasie przerwy. Pojutrze
te�, a trzeciego dnia
p�jdziemy razem na obiad.
Tracy przez ca�e popo�udnie zwierza� si� tygrysowi, kt�ry w odpowiedzi tylko
pomrukiwa�.
Wszyscy byli jeszcze m�odzi, wi�c pr�bowali je na�ladowa�, ale na pr�no. Do
tego potrzebny jest
tygrys. M�czyzna nazwiskiem Kalany zbli�y� si� do Tracy'ego, mrucz�c po
swojemu, i o�wiadczy�
dumnie, �e pochodzi z Teksasu, wi�c �aden Kalifornijczyk mu nie zaimponuje.
- Jutro i pojutrze zn�w j� zobacz� - powiedzia� Tracy do tygrysa - a trzeciego
dnia
p�jdziemy razem na obiad.
I rzeczywi�cie jego plan si� uda�.
Tego dnia siedzieli razem przy stoliku w ma�ej knajpce i jedli, a tygrys kr��y�
wok� nich na
sztywnych �apach. Stara� si� nie mrucze� i nie prze�yka� g�o�no �liny.
- Nazywam si� Tom Tracy - oznajmi� m�ody cz�owiek.
- Wiem - rzek�a dziewczyna. - Ju� to m�wi�e�.
- Zapomnia�em.
- Rozumiem. M�wi�e� o tym trzy razy. Oczywi�cie masz na imi� Thomas, a nie Tom,
prawda?
- Tak - przyzna�. - Thomas Tracy. tak si� nazywam. I koniec. To znaczy tak brzmi
moje imi� i nazwisko. Cz�owiek mo�e powiedzie� o sobie nie tylko, �e si� jako�
nazywa.
- Nie masz drugiego imienia? - zapyta�a dziewczyna.
- Nie - odpar� Tracy. - Jestem po prostu Thomas Tracy. W skr�cie Tom, je�li
chcesz,
�eby by�o kr�tko.
- Wcale nie - odpowiedzia�a.
- Nie? - zapyta� Tracy.
Te s�owa mia�y dla niego ogromne znaczeni. By� wzruszony i pe�en nadziei, �e
oznaczaj�
wspania�� przysz�o��. Tak bardzo wzruszony, ze przez chwil� nie zwraca� uwagi na
tygrysa, kt�ry
zapatrzy� si� w co� i dr�a� z rado�ci. Tracy spojrza� w t� sam� stron� i
zobaczy� tygrysic�.
- Nie? - zapyta� ponownie.
- No w�a�nie - odpar�a dziewczyna. - Podoba mi si� nazwisko Thomas Tracy. Tak
jest
dobrze. Nie zapytasz, jak ja si� nazywam?
- Jak? - rzek� Tracy zduszonym g�osem.
- Laura Luthy - odpar�a dziewczyna.
- Och - j�kn�� Tracy. - Och, Laura Luthy.
- Podoba ci si�? - zapyta�a.
- Czy mi si� podoba? - odpowiedzia� Tracy. - Och, Lauro, Lauro Luthy.
Tygrysy kr��y�y wok� Laury Luthy i Thomasa Tracy'ego, gdy jedli obiad; biega�y
woko�o,
gdy wstali i podeszli do kasy. Tracy rzuci� osiemdziesi�t pi�� cent�w, p�ac�c za
oba posi�ki.
Jakie znaczenie mia�y teraz dla niego pieni�dze?
NA ulicy uj�� r�k� Laury. przeszli obok sk�adu Otto Seyfanga mijaj�c Nimmo,
Peberdy'ego i
Ringerta, kt�rzy stali jeszcze przed wej�ciem. Tygrysy kroczy�y godnie obok
siebie. Thomas
odprowadzi� Laur� do biura, w kt�rym pracowa�a jako stenografka; mie�ci�o si� o
dwie przecznice od
firmy Seyfanga, w pobli�u dok�w.
- Do jutr? - zapyta�, sam nie wiedz�c, co chce przez to powiedzie�. Mia�
nadziej�, �e
Laura wie.
- Tak - odpowiedzia�a.
Tygrys Tracy'ego mrucza�. tygrysica Laury nieznacznie si� u�miechn�a, pochyli�a
g�ow� i
odesz�a.
Tracy wr�ci� do sk�adu Otto Seyfanga. Kiperzy czekali na niego przed budynkiem.
- Tracy - oznajmi� Nimmo - chcia�bym po�y� jeszcze troch� i zobaczy�, co z tego
b�dzie.
- Po�yjesz - rzuci� Tracy. Powiedzia� to ze z�o�ci�, ale szczerze. - Jasne, �e
po�yjesz,
Nimmo, teraz musisz.
Tygrys sta� po�rodku chodnika i patrzy� w dal.
Po pracy Tracy znalaz� go dok�adnie w tym samym miejscu. Zatrzyma� si� r�wnie�,
utrudniaj�c przej�cie spiesz�cym do domu ludziom. Tracy i jego tygrys d�ugo
stali tak razem, potem
m�czyzna odwr�ci� si� i ruszy� w stron� metra, a tygrys niech�tnie powl�k� si�
za nim.
Rozdzia� 4
Laura Luthy mieszka�a na Far Rockaway. Soboty i niedziele sp�dza�a w domu z
matk�.
Matka Laury by�a chyba jeszcze �adniejsza ni� c�rka. Obie nieustannie i skrycie
ze sob�
rywalizowa�y, przegl�daj�c si� w lustrach rozwieszonych po ca�ym domu i
wymieniaj�c uwagi o
aktorach filmowych i teatralnych, o s�siadach i m�czyznach spotkanych w
ko�ciele. (Ko�ci� sta� po
drugiej stronie ulicy, mog�y wi�c przygl�da� si� wchodz�cym tam m�czyznom. W
soboty i niedziele
obserwowa�y ich razem, a przez reszt� dni matka Laury robi�a to sama albo, jako
�e mia�a swobod�
wyboru, zajmowa�a si� czym� innym. Od czasu do czasu zdarza�o jej si� ujrze�
przystojnego i ca�kiem
przyzwoitego pana, kt�ry szed� p�nym popo�udniem do ko�cio�a, by si�
wyspowiada� albo z�o�y�
ofiar�.)
Rywalizacja matki i c�rki rozwija�a si� nadzwyczaj obiecuj�co i nie mia� na to
�adnego
wp�ywu fakt, �e codziennie wieczorem w domu zjawia� si� Oliver Luthy, ojciec
Laury, kt�ry pracowa�
w biurze na Manhattanie i od dwudziestu czterech lat dzieli� ��ko z pani� Luthy
czyli Viol�.
Pan Luthy od dawna siedzia� w ksi�gowo�ci. Wytrwa� na jednej posadzie r�wnie
d�ugo, jak w
��ku jednej kobiety, a mianowicie pani Luthy. To ona domaga�a si�, �eby przyj��
t� prac�, twierdz�c,
�e woli go widzie� raczej w ksi�gowo�ci ni� we flocie handlowej. Tam w�a�nie
pracowa�, kiedy j�
po�lubi�.
By� w tej bran�y tylko zwyk�ym urz�dnikiem, ale jego �ona z uporem przekonywa�a
wszystkich, �e zajmowa� si� w�wczas handlem zamorskim. W ten spos�b mog�a sobie
wyobra�a�, �e
Oliver trudni� si� dawniej sprzedawaniem byd�a, traktor�w albo nawet statk�w.
Czasami wierzy�a, �e
inni podzielaj� te z�udzenia, nietrwa�e jak morska piana, i nigdy si� nie
spieszy�a, �eby je rozwiewa�.
Pierwsze wra�enie mija�o wprawdzie bardzo szybko, lecz na kr�tk� chwil� dodawa�o
rodzinie
niema�ego, cho� pr�nego splendoru.
Przystojni m�czy�ni, o kt�rych niewiele by�o wiadomo, do�� cz�sto odwiedzali
pa�stwa
Luthy. Mieli w sobie co� interesuj�cego. W por�wnaniu z lud�mi, o kt�rych gazety
pisz� w kronice
towarzyskiej, wydawali si� troch� nieokrzesani. Kiedy jednak ods�onili swe
prawdziwe ja i
opowiedzieli troch� o sobie, zach�cani uprzejmymi pytaniami Violi, okazywa�o
si�, �e wcale nie s�
tacy ordynarni. Gdyby nie przeszkodzi� im z�y los, byliby zapewne lud�mi na
poziomie.
Starannie planowano te wizyty, sk�adane zazwyczaj w niedziel� po po�udniu.
Pewnego dnia
podczas takich odwiedzin co� szczeg�lnego przydarzy�o si� Violi, ale nikomu o
tym nie powiedzia�a.
Musia�a p�j�� na chwil� do sypialni po stary egzemplarz Reader's Digest, w
kt�rym zamieszczono
artyku� o transporcie i wraca�a ju� do bawialni, �eby pokaza� go m�czy�nie
nazwiskiem Glear, kiedy
w�a�nie pan Glear, wychodz�c akurat z toalety, gdy tylko zobaczy� Viol�, chwyci�
j� w obj�cia i
wycisn�� na jej ustach co� w rodzaju poca�unku. Zapami�ta�a przyjemn� wo� Sen-
Sen. Pomy�la�a
wtedy, �e gdyby przystojny pan Glear dosta� si� do filmu, gra�by pewnie role
urz�dnik�w. To
wydarzenie przekona�o Viol�, �e nadal mo�e si� podoba� i �e zrobi�a ogromne
wra�enie na
energicznym m�czy�nie o urodzie aktora filmowego. Dwa ci�kie lata prze�y� pan
Luthy, znosz�c jej
humory. Z czasem zapomnia�a, jak wygl�da� pan Glear i uzna�a, B�g raczy wiedzie�
dlaczego, �e
nazywa� si� nie Glear, tylko Sherman.
- Co si� dzieje z tym przystojnym panem Shermanem? - zapyta�a kiedy� m�a.
Pan Luthy odpowiedzia�, �e postawili mu pomnik w parku w Savannah.
Thomas Tracy r�wnie� mia� odwiedzi� dom pa�stwa Luthy na Far Rockaway w
niedzielne
popo�udnie.
Tygrys niepokoi� si� przez ca�� drog� i nie m�g� si� doczeka� ponownego
spotkania z
tygrysic� Laury. Gdy tylko obaj weszli do domu, zacz�y si� dzia� niezwyk�e
rzeczy.
Tracy popatrzy� na Viol�, matk� Laury, a Viola popatrzy�a na Tracy'ego. I nie
by�o to ca�kiem
zwyczajne spojrzenie. �atwo zrozumie�, dlaczego Tracy patrzy� na Viol�, bo na
tak� kobiet� jak ona
trudno by�o nie patrze�. Ale cho� wygl�da�a tak samo jak Laura, czas, kt�ry
prze�y�a, niczym jej nie
obdarowa�, a nudna bezmy�lno�� uczyni�a z niej kobiet� jeszcze bardziej
niegodziw�.
Laura zauwa�y�a spojrzenia, kt�re wymienili Tracy i jej matka. Zerkn�a na ojca,
kt�ry
spostrzeg�, �e co� ciekawego dzieje si� w ko�ciele po drugiej stronie ulicy.
Viola wys�a�a Oliviera po
lody. By� z tego bardzo zadowolony. Po drodze do sklepu zamierza� wst�pi� do
ko�cio�a i sprawdzi�,
co si� tam odbywa.
Kiedy pan Luthy wyszed� z domu, Viola poda�a Thomasowi pude�ko czekoladek,
prosz�c, by
si� pocz�stowa�, ale jej s�owa znaczy�y co� wi�cej. Laura udawa�a, �e cieszy si�
widz�c, jak bardzo
oboje przypadli sobie do gustu. Przeprosiwszy ich, wysz�a na chwil�, by odszuka�
�wiadectwo z
kaligrafii, na kt�rym b��dnie napisano jej nazwisko: Luty zamiast Luthy.
Laura naprawd� potrzebowa�a chwili samotno�ci. Tracy i tygrys zostali sami z
pani� Luthy i
jej czekoladkami.
Tracy bra� czekoladk� za ka�dym razem, gdy Viola podsuwa�a mu pude�ko. Zjad� ich
sze��,
po czym, nie wiadomo dlaczego, podni�s� si� nagle i wzi�� sobie od niej
wszystko.
Zdziwi� si�, bo jego post�pek wcale nie zaskoczy� Violi, przeciwnie - tego si�
chyba po nim
spodziewa�a. Uczyni� dok�adnie to samo, co kiedy� pan Glear, a mianowicie rzuci�
si� na bezmy�ln�
kobiet� i wycisn�� na jej ustach co� jakby poca�unek. Pani Luthy poczu�a od
razu, �e m�ody
m�czyzna nie pachnie zbyt przyjemnie. Tracy odsun�� si� na chwil�, �eby
przepu�ci�
rozw�cieczonego tygrysa, kt�ry natychmiast zawr�ci� i zn�w trzeba by�o usun�� mu
si� z drogi.
Dopiero po chwili Tracy m�g� ponownie sprawdzi� co wie o poca�unkach.
Gdy Laura Luthy wesz�a do pokoju, m�czyzna wci�� jeszcze eksperymentowa�.
Najpierw pr�bowa� udawa�, �e zajmuje si� czym� zupe�nie innym ni� na to wygl�da,
ale nie
mia� poj�cia, co w�a�ciwie m�g�by robi�.
Popatrzy� na stoj�c� obok Laury tygrysic�, kt�ra spogl�da�a na niego ze
zdumieniem i
wstr�tem. Daremnie szuka� wzrokiem drugiego tygrysa. Nie by�o go w pokoju.
Tracy chwyci� kapelusz i wyszed�.
Na ulicy zobaczy� pana Luthy nadchodz�cego z lodami od strony ko�cio�a. Zawr�ci�
i
pop�dzi� w przeciwnym kierunku.
Dotar� a� na zat�oczony w niedzielne popo�udnie Broadway. Dopiero tam do��czy�
do niego
tygrys i dalej poszli ju� razem.
- Nie r�b tego wi�cej - powiedzia� Tracy.
Nast�pnego dnia w czasie przerwy obiadowej Tracy czeka� przed sk�adem Otto
Seyfanga,
maj�c nadziej�, �e ujrzy Laur�, ale dziewczyna nie pojawi�a si�.
I tak by�o przez ca�y tydzie�.
Rozdzia� 5
- Jak ci idzie? - Nimmo wypytywa� Tracy'ego w pi�tkowe popo�udnie..
- Piosenka? - upewni� si� Tracy.
- Nie - odpar� Nimmo. - Komu zale�y na twojej piosence? Jak ci idzie z t�
�liczn� brunetk� w
jasno��tej sukience?
- Grrr - mrukn�� Tracy.
- Co to ma znaczy�? - zapyta� Nimmo.
- By�em u Laury na Far Rockaway w tamt� niedziel� i pozna�em jej matk� -
powiedzia� Tracy.
- Pocz�stowa�a mnie czekoladkami i zjad�em a� sze��. Nienawidz� czekoladek, ale
ci�gle mi je
podsuwa�a, wi�c bra�em i jad�em. Obawiam si�, �e nie wygl�da to najlepiej.
- Dlaczego? - dopytywa� si� Nimmo.
- Widzisz - opowiada� Tracy - jad�em te czekoladki, ojciec poszed� po lody,
c�rka szuka�a
�wiadectwa z kaligrafii, a ja rzuci�em si� na matk� i poca�owa�em j�.
- Co� ty? - rzek� Nimmo.
- Tak by�o - odpar� Tracy.
Stary kiper dosta� okropnej czkawki.
- Co ci jest? - zapyta� Tracy.
- Nie wiem - odpowiedzia� Nimmo.
- Lepiej id� do domu i po�� si� - radzi� Tracy.
- Nie, nic mi nie jest - rzek� Nimmo. - Opowiedz dok�adnie, co si� sta�o. Musz�
wiedzie�.
- By�o tak, jak m�wi�em - powiedzia� Tracy. - Chyba zaszkodzi�y mi te
czekoladki, zupe�nie
jakbym po nich oszala�.
- I co teraz zrobisz? - zapyta� Nimmo.
- Jako� si� z tym uporam - odpar� Tracy.
- Ale jak?
- Pewnego dnia stan� przed sk�adem w czasie przerwy obiadowej - m�wi� Tracy - i
zobacz� na
Warren Street inn� dziewczyn� podobn� do Laury Luthy. A kiedy odwiedz� j� w domu
i poznam jej
matk�, nie b�d� jad� �adnych czekoladek.
- Nie ma drugiej takiej dziewczyny jak Laura Luthy - oznajmi� Nimmo. - Chyba
wezm� si�
ju� do roboty. Kawa czeka.
- Masz jeszcze dwadzie�cia minut przerwy - przypomnia� mu Tracy.
- P�jd� ju� - uzna� Nimmo. - Po co mam tu stercze�? Nie ma na co czeka�.
Nimmo by� ju� w drzwiach, gdy us�ysza� j�k Tracy'ego. Odwr�ci� si� i zobaczy�,
�e mija ich
�liczna brunetka. Szed� z ni� jaki� m�ody m�czyzna, kt�ry na pewno nie
pochodzi� z Kalifornii;
wygl�da� na ksi�gowego.
Nimmo odwr�ci� si�, nie kryj�c rozgoryczenia, ale Tracy gapi� si� na tych dwoje
z
niedowierzaniem.
Pr�bowa� si� u�miechn��, lecz nie m�g�.
Laura Luthy przesz�a obok i wcale na niego nie spojrza�a.
Nimmo nadal mia� czkawk� i dlatego poszed� wcze�niej do domu. Nast�pnego dnia
nie zjawi�
si� w pracy. W Poniedzia�ek rano Shively znalaz� si� nareszcie w dziale
kontroli. Przyszed� do pracy
w niedzielnym garniturze z niebieskiej ser�y. Nimmo umar�.
Ludzie m�wili, �e zmar�, bo mia� czkawk�. S� tacy, kt�rzy my�l�, �e wystarczy
dosta� kataru,
by umrze�.
Rozdzia� 6
Ile� serc z�amano dawno temu, ilu ludzi w�a�nie teraz �amie komu� serce, ile
serc p�knie w
czasach, kt�re dopiero nadejd�; Nimmo odszed� z tego �wiata. Laura Luthy
stracona na zawsze,
Shively dosta� si� wprawdzie do dzia�u kontroli, ale Peberdy i Ringert maj� go
za nic, cz�sto podaj� w
w�tpliwo�� jego umiej�tno�ci i spogl�daj� na siebie porozumiewawczo.
Trzy wersy piosenki Tracy'ego okaza�y si� niewiele warte, jak mn�stwo rzeczy na
tym
�wiecie. Piosenka zosta�a zapomniana, niewielki �wistek papieru, na kt�rym Tracy
tak starannie
zapisa� jej s�owa, gdzie� przepad�, melodia posz�a w niepami��.
Tracy i jego tygrys wybrali si� w niedziel� do ko�cio�a pod wezwaniem �wi�tego
Patryka
przy Pi�tej Alei, rozpaleni gorliwo�ci� wiary staro�ytnej, pe�nej tajemnic i
w�a�ciwie ca�kiem
nieznanej; obu doskwiera�a samotno��, jednemu ludzka, drugiemu tygrysia.
Poszli i wszystkiemu dok�adnie si� przyjrzeli.
W sobot� Tracy zrezygnowa� z pracy u Otto Seyfanga i wr�ci� do San Francisco.
Min�o troch� czasu.
Pewnego dnia Tracy, kt�ry mia� ju� dwadzie�cia siedem lat, wr�ci� do Nowego
Jorku. Zn�w
spacerowa� ulicami, jak przed sze�ciu laty.
Poszed� na Broadway, a potem skr�ci� w Warren Street. Dotar� a� do miejsca,
gdzie
znajdowa�a si� kiedy� firma Otto Seyfanga; teraz by�y tam jakie� magazyny, a na
szyldzie widnia�o
nazwisko Keeney.
Czy to oznacza�o, �e handel kaw� ju� si� nie op�aca, a ludziom z tej bran�y nie
najlepiej si�
wiedzie? Nimmo, Peberdy, Ringert, Shively, Seyfang - czy�by im r�wnie� si� nie
powiod�o?
Tygrys zamar�, ujrzawszy drzwi budynku. Dok�adnie tutaj sta� kiedy� przez ca�e
popo�udnie,
wypatruj�c Laury Luthy, kt�ra odesz�a.
Tracy przyspieszy� kroku. Byle dalej od magazynu Keeneya. Zatrzyma� taks�wk�.
Wsiad�
przy gmachu Biblioteki Publicznej.
M�ody cz�owiek i jego tygrys poszli dalej pieszo. Na Pi�tej Alei, jak kiedy�,
roi�o si� od
przechodni�w w niedzielnych strojach - m�czyzn, kobiet i dzieci.
Tracy nie znalaz� dot�d dziewczyny, kt�ra mog�aby zaj�� miejsce Laury Luthy.
Nimmo
przepowiedzia�, �e nigdy jej nie znajdzie i pewnie mia� racj�.
Tracy zatrzyma� si� na skrzy�owaniu, o jedn� przecznic� od ko�cio�a �wi�tego
Patryka.
Zwr�ci� uwag� na ma�ego ch�opca i jego siostrzyczk�, kt�rzy przechodzili przez
jezdni�. Tygrys stan��
obok niego m�czyzna pog�aska� go po g�owie.
- Szkoda, �e nie s� moje - powiedzia� cz�owiek.
- Grrr - odpar� tygrys.
Szli wolno obok siebie. Tracy spostrzeg� ze zdumieniem, �e ludzie id�cy
dotychczas po tej
samej stronie ulicy przebiegaj� szybko przez jezdni�. Na chodniku zebra� si� ju�
spory t�um
przechodni�w, kt�rzy obserwowali Tracy'ego, a nawet robili mu zdj�cia.
Uzna� naiwnie, �e do��czy do nich i sprawdzi, co spowodowa�o ca�e to
zamieszanie, ale gdy
tylko zbli�y� si� do kraw�nika, ludzie zgromadzeni po przeciwnej stronie ulicy
zacz�li ucieka�.
Niekt�rzy krzyczeli, jakie� kobiety piszcza�y.
Tracy obejrza� si� i popatrzy� na tygrysa.
Mia� go przez wi�ksz� cz�� �ycia, ale jeszcze nie spotka�o ich nic podobnego.
Dot�d jedynie on widzia� swego tygrysa.
Czy to mo�liwe, by zwierz� sta�o si� widzialne dla innych, dla wszystkich?
Prowadzone na smyczy psy zacz�y szczeka�, ujada� i wyrywa� si�. To r�wnie� by�o
co�
nowego. Tracy sta� na �rodku Pi�tej Alei i czeka�, a� przejedzie autobus.
Zdziwi� si� ogromnie,
ujrzawszy twarze kierowcy i pasa�er�w.
- I co ty na to? - powiedzia� Tracy do tygrysa. - Jestem przekonany, �e ci�
zobaczyli. Na
pewno ci� widz�, dok�adnie tak samo, jak ja od tylu lat. Popatrz tylko na nich,
s� przera�eni, boj� si�
�miertelnie. Dobry Bo�e, powinni wiedzie�, �e nie maj� wcale powodu do obaw.
- Grrr - odpar� tygrys.
- �wietnie radzisz sobie z m�wieniem. Dawno nie sz�o ci tak dobrze, chyba od
czasu, gdy
byli�my u Otto Seyfanga, a Laura Luthy tanecznym krokiem przechadza�a si� po
Warren Street.
Tracy i jego tygrys w�drowali dalej Pi�t� Alej�, a� znale�li si� przy katedrze
�wi�tego
Patryka. Tracy zamierza� wst�pi� z tygrysem do ko�cio�a, tak samo jak przed
sze�ciu laty. Zaledwie
postawi� stop� na jezdni, by przej�� na drug� stron�, a ju� kilka os�b stoj�cych
przed drzwiami katedry
rzuci�o si� do ucieczki. Ludzie zacz�li wychodzi� z ko�cio�a. Tracy i jego
tygrys sp�nili si� na
nabo�e�stwo, lecz mimo to postanowili wej�� do �rodka. Chcieli przej�� g��wn�
naw� w stron�
o�tarza, rozejrze� si�, jak kiedy�, po pi�knym wn�trzu katedry, cudownie
wynios�ym i roz�wietlonym,
popatrze� na witra�owe okna, gotyckie filary i zapalone �wiece.
Ludzie opuszczaj�cy �wi�tyni� zachowywali si� pocz�tkowo ca�kiem spokojnie.
Nagle
ogarn�a ich panika. Niekt�rzy uciekali w boczne ulice, inni rozbiegli si� po
Pi�tej Alei, a kilka os�b
wr�ci�o do ko�cio�a, �eby si� tam ukry�.
- To bardzo przykre - powiedzia� Tracy. - Nie zdarzy�a si� dot�d podobna
sytuacja, sam wiesz
najlepiej.
- Grrr - odpar� tygrys.
- Idziemy do ko�cio�a - zdecydowa� Tracy.
Po�o�y� d�o� na g�owie tygrysa. Weszli razem po schodach i przekroczyli pr�g
wynios�ej
katedry.
By�a to rzeczywi�cie pi�kna budowla, ale przebywaj�cy w jej wn�trzu ludzie,
nawet ci w
sutannach, nie mieli zupe�nie szacunku dla tego miejsca. Biegali wko�o szybko i
bez�adnie.
Tracy i jego tygrys szli wolno g��wn� naw�. Zamkni�te w po�piechu drzwi uchyli�y
si� nieco.
Zobaczyli przera�one oczy �ledz�ce ka�dy ich krok. Po chwili wrota zn�w si�
zamkn�y. Rozleg� si�
trzask zamk�w i rygli.
- To bardzo pi�kne miejsce - odezwa� si� Tracy - ale sze�� lat temu wygl�da�o
zupe�nie
inaczej, pami�tasz? By�o tu mn�stwo ludzi; m�czy�ni, kobiety, dzieci, a wszyscy
tacy rado�ni. Teraz
jest zupe�nie inaczej - boj� si� �miertelnie, uciekaj�, chowaj� si�. Co ich tak
przerazi�o? Co si� z nimi
sta�o?
- Grrr - odpar� tygrys.
Tracy i jego tygrys wyszli z ko�cio�a bocznymi drzwiami prowadz�cymi na 50.
Ulic�. Tracy
zauwa�y� od razu stoj�cy w pobli�u opancerzony samoch�d. Lufy karabin�w by�y w
nich
wycelowane. Rozejrza� si� i ko�o Madison Avenue dostrzeg� jeszcze jeden taki
w�z. Spojrza� w
przeciwn� stron� i na rogu zobaczy� dwa nast�pne. Za opancerzonymi pojazdami
gromadzi�y si� t�umy
wystraszonych przechodni�w, ciekawych, kiedy zacznie si� strzelanina i co z niej
wyniknie.
M�czyzna siedz�cy za kierownic� samochodu zaparkowanego naprzeciwko wr�t
katedry
szybko podni�s� szyb�, �eby tygrys nie m�g� go dosi�gn��.
- Co tu si� dzieje? - zapyta� Tracy.
- Na Boga, cz�owieku - zawo�a� kierowca - chyba pan widzi tego zwierzaka!
- Oczywi�cie, �e widz� - odpar� Tracy.
- To pantera, kt�ra uciek�a z cyrku - oznajmi� kierowca.
- Niech pan nie gada g�upstw - powiedzia� Tracy. - To stworzenie nie ma nic
wsp�lnego z
cyrkiem. A poza tym jest tygrysem, a nie panter�.
- Odsu� si� pan - poleci� kierowca. - Nasi ludzie zastrzel� to zwierz�.
- Zastrzel�? - krzykn�� Tracy. - Czy pan oszala�?
Ruszy� 50. Ulic� w stron� Madison Avenue. Kierowca opancerzonego wozu zapu�ci�
silnik.
Auto jecha�o powoli obok Tracy'ego, a m�czyzna przekonywa� go, �eby nie
zas�ania� strzelcom
tygrysa.
- Odsu� si�, cz�owieku - namawia�.
- Niech pan st�d odjedzie - zawo�a� Tracy. - Zaprowad� pan t� swoj� fortec� do
banku albo do
gara�u, tam gdzie pan j� zwykle trzyma.
- Prosz� si� odsun��, bo i tak b�dziemy strzela� - ostrzeg� kierowca. - Sam pan
tego chcia�.
Tracy us�ysza� huk wystrza�u. Spojrza� na zwierz�, chc�c si� upewni�, czy nie
jest ranne.
Tamci nie trafili, ale tygrys, us�yszawszy okropny ha�as, pop�dzi� w panice ku
Madison Avenue.
Bieg� bardzo szybko, szybciej ni� Tracy m�g� to sobie wyobrazi�. Kiedy min��
opancerzony
samoch�d zaparkowany na 50. Ulicy, rozleg� si� kolejny strza�. Tygrys
podskoczy�, upad� i zn�w
poderwa� si� do biegu. Tracy zauwa�y�, �e zwierz� podkurczy�o przedni� praw�
�ap�. Tygrys wbieg� w
Madison Avenue, skr�ci� w stron� budynk�w mieszkalnych i znikn�� pomi�dzy nimi.
Najbli�ej
zaparkowane auto uczestnicz�ce w ob�awie natychmiast ruszy�o za nim z pe�n�
szybko�ci�, ale
okaza�o si� zbyt powolne.
Tracy r�wnie� goni� swojego tygrysa.
Na rogu zatrzyma�a go tr�jka policjant�w. Wepchn�li m�odego m�czyzn� do
opancerzonej
furgonetki i odjechali.
- Czemu chcecie zabi� mojego tygrysa? - krzykn�� Tracy do kierowcy.
- Wczorajszej nocy to zwierz� poturbowa�o swego opiekuna i uciek�o z cyrku.
- O czym pan m�wi? - denerwowa� si� Tracy.
- To na pewno nie jest pa�ski tygrys - powiedzia� kierowca. - Ju� my sprawdzimy,
co si� za
tym kryje.
Rozdzia� 7
Tracy siedzia� na krze�le (kt�re by�o w�asno�ci� Bank of England) po�rodku
olbrzymiej sali,
w�r�d k��bi�cego si� t�umu dziennikarzy, fotoreporter�w, policjant�w, treser�w
oraz innych os�b
zainteresowanych niezwyk�� spraw�.
Wmawiano mu, �e �cigane zwierze wcale nie nale�a�o do niego. Je�li to prawda,
gdzie si�
podzia� jego tygrys.
Tracy czu� si� samotny.
Zwierz� nie le�a�o na pod�odze u jego st�p.
Przesiedzia� na krze�le ponad godzin�.
Nagle jaka� nowa osoba wesz�a do sali.
- Doktor Pingitzer - us�ysza� Tracy.
By� to niziutki, u�miechni�ty m�czyzna ko�o siedemdziesi�tki.
- A co tu si� dzieje? - powiedzia� od razu do zgromadzonych w sali ludzi.
Odci�gni�to doktora na bok. Otoczyli go przer�ni eksperci i zaraz wyja�nili mu,
co by�o
przyczyn� ca�ego zamieszania.
- Aha - us�ysza� Tracy. Doktor zbli�y� si� szybko do niego.
- M�j ch�opcze - powiedzia�. - Nazywam si� Rudolf Pingitzer.
Tracy wsta� i u�cisn�� d�o� Rudolfa Pingitzera.
- Thomas Tracy - przedstawi� si�.
- Aha, Thomas Tracy. - Doktor Pingitzer zwr�ci� si� do pozosta�ych: - Czy i dla
mnie znajdzie
si� krzes�o?
Przyniesiono szybko jeszcze jedno krzes�o (w�asno�� Bank of England).
Stary lekarz usiad� i zagadn�� �yczliwie:
- Mam siedemdziesi�t dwa lata.
- A ja dwadzie�cia siedem - odpowiedzia� Tracy.
Doktor Pingitzer zabra� si� do nabijania fajki. Wysypa� na ubranie sporo
tytoniu, ale wcale nie
mia� zamiaru go strzepn��. Potem zmarnowa� siedem zapa�ek, pykn�� z fajki
dwana�cie razy, a
wreszcie nie wyjmuj�c jej z ust powiedzia�:
- Mam �on� lat sze��dziesi�t dziewi��, ch�opaka lat czterdzie�ci pi��,
psychiatr�, i drugiego
ch�opaka lat czterdzie�ci dwa, te� psychiatr�, i jeszcze jednego ch�opaka lat
trzydzie�ci dziewi��,
psychiatr�, c�rk� lat trzydzie�ci sze��, ale ona m�wi, �e trzydzie�ci jeden, te�
psychiatr�, drug� c�rk�
lat trzydzie�ci jeden, co m�wi, �e ma dwadzie�cia sze��, psychiatr�, mieszkanie,
meble, gramofon,
fortepian, telewizor, maszyn� do pisania, ale w maszynie co� si� zepsu�o.
- Czemu pan tego nie naprawi? - zapyta� Tracy.
- Ach tak - odpar� doktor Pingitzer. - Nigdy nie u�ywam maszyny. Jest dla
wnuk�w. Grat. To
w�a�nie mam - g��wnie psychiatr�w.
- Ma pan pieni�dze? - dopytywa� si� Tracy.
- Nie - powiedzia� doktor Pingitzer. - To kosztowne mie� tylu psychiatr�w. Mam
ksi��ki. No,
mam jeszcze ��ko. Do spania. W nocy. K�ad� si�. Spa�. Zawsze jaka� odmiana.
- Ma pan przyjaci�?
- Wielu przyjaci� - zacz�� doktor Pingitzer. - Rzecz jasna gdy m�wi�, �e mam
przyjaci�.... -
staruszek machn�� r�k�, wydaj�c jakie� dziwne, st�umione odg�osy - rozumie pan,
o co mi chodzi -
zn�w niezwyk�e odg�osy - to jasne. Ale kto wie?
- Chodzi pan do ko�cio�a? - wypytywa� Tracy.
- Ach - odpar� doktor. - Tak. Przywi�zanie. Lubi� to. Jest przyjemnie.
Jaki� dziennikarz wysun�� si� do przodu i rzek�:
- Pan nie ma �adnych pyta�, doktorze?
- Aha? - odpowiedzia� natychmiast psychiatra. - Jak doktor Pingitzer ma
rozmawia�, to trzeba
opu�ci� sal�.
Pe�ni�cy s�u�b� kapitan policji nazwiskiem Huzinga rzek� kr�tko:
- Wszyscy s�yszeli�cie, co powiedzia� pan doktor. Wychodzi�.
Dziennikarze byli z tego niezadowoleni, ale Huzinga i jego ludzie poprosili
zebranych, by
wyszli do korytarza. Gdy sala opustosza��, lekarz u�miechn�� si� do Tracy'ego,
pykaj�c spokojnie z
fajeczki, i zasn��. Tracy poczu� si� zm�czony, wi�c r�wnie� zapad� w drzemk�.
Staruszek chrapn��, a
Tracy nie.
Po chwili drzwi otworzy�y si� nagle i jeden z reporter�w sfotografowa� obu
m�czyzn
drzemi�cych na krzes�ach, kt�re by�y w�asno�ci� Bank of England.
Potem wszed� Huzinga i obudzi� psychiatr�.
- Aha - rzek� lekarz.
Huzinga chcia� obudzi� r�wnie� Tracy'ego, ale starszy pan go powstrzyma�.
- Nie. To wa�ne.
- Tak jest, panie doktorze - rzek� Huzinga.
Wyszed� z sali na palcach.
Staruszek usiad� wygodnie i zacz�� przygl�da� si� twarzy m�odego cz�owieka. Po
chwili Tracy
otworzy� oczy.
- �ni mi si�, �e jestem w Wiedniu - wyzna� lekarz.
- Kiedy pan tam by� ostatnio? - zapyta� Tracy.
- Dwadzie�cia lat temu - rzek� doktor Pingitzer. - Dawno, dawno temu. Lody
bardzo lubi�em.
Waniliowe.
- Lubi pan kaw�? - wypytywa� go Tracy.
- Kaw�? - ucieszy� si� doktor Pingitzer. - Jestem z Wiednia. Ja �yj� kaw�. Aha -
krzykn��, by
us�yszano go za drzwiami. - Poprosz� o kaw�.
Huzinga wys�a� policjanta po dzbanek kawy i dwie fili�anki.
- Doktor si� na tym zna - powiedzia� Huzinga do policjanta. - Dobrze si� zna na
tym, co robi.
- Dostaniemy kaw� - rzek� staruszek. - By�o jakie� zdarzenie. Nic nie wiem.
- Strzelali do mojego tygrysa - wyja�ni� Tracy.
- Wsp�czuj� - powiedzia� doktor Pingitzer.
- Poszli�my do �wi�tego Patryka - opowiada� Tracy - jak sze�� lat temu, a kiedy
stamt�d
wychodzili�my, oni ju� czekali w opancerzonym samochodzie. Drugi zaparkowali
troch� dalej, na 50.
Ulicy. Najpierw strzelali na postrach. Tygrys si� zl�k� i zacz�� ucieka�. Gdy
mija� drugi opancerzony
w�z, postrzelili go w �ap�.
- To na pewno pa�ski tygrys?
- Tak.
- Dlaczego?
- Jest ze mn� przez ca�e moje �ycie.
- Ach - rzek� staruszek - on jest tygrysem, jak pies jest psem?
- Chce pan wiedzie� - zapyta� Tracy - czy m�j tygrys jest prawdziwy, niczym te z
d�ungli albo
z cyrku?
- No w�a�nie - odpar� doktor Pingitzer.
- Nie, nie jest - oznajmi� Tracy. - Przynajmniej do dzi� nie by�. I nagle okaza�
si� prawdziwy.
Ale to wci�� m�j w�asny tygrys.
- Dlaczego tamci m�wi�, �e tygrys umkn�� z cyrku?
- Nie wiem.
- To mo�liwe?
- Nie przecz�. Ka�de zwierz� trzymane w klatce uciek�oby z cyrku, gdyby tylko
mog�o.
- Nie boi si� pan tego tygrysa? - zapyta� doktor Pingitzer. - Mamy tu gdzie�
zdj�cia robione
przez reporter�w. Moja ma�a c�reczka te� du�o fotografowa�a. Zdj�cia, zdj�cia -
wszystko zdj�cia
taty. Moje! - Zerkn�� w stron� drzwi i zawo�a�: - Prosz� o zdj�cia.
Wszed� Huzinga, wzi�� z biurka kilkana�cie le��cych na wierzchu fotografii i
poda� je
lekarzowi. Staruszek przerzuca� zdj�cia tak szybko, �e ledwie mia� czas na nie
spojrze�.
- Nie boi si� pan tego zwierzaka - podsumowa� kr�tko - tego tygrysa. Ale to jest
czarna
pantera.
- Tak, wiem - zgodzi� si� Tracy - ale zarazem m�j tygrys.
- A wi�c nazywa pan to zwierz� tygrysem?
- Tak, cho� wiem, �e jest czarn� panter� - odrzek� Tracy - lecz dla mnie to
zawsze by� tygrys.
- Pa�ski tygrys?
- Tak.
- I pan si� go nie boi?
- Nie.
- Ludzie boj� si� tygrys�w.
- Ludzie boj� si� wielu rzeczy.
- Boj� si� nocy - wyzna� doktor Pingitzer. - W Wiedniu, jak by�em m�ody,
szuka�em noc�
miejsc, gdzie by�o wielu ludzi, du�o �wiat�a. �eby przesta� si� ba�.
Huzinga przyni�s� kaw� i nape�ni� fili�anki. Czu�o si�, �e mia� dla doktora
Pingitzera ogromny
szacunek.
- Teraz spr�bujemy kawy - powiedzia� lekarz.
- Kiedy� chcia�em zosta� kiperem - zwierzy� si� Tracy.
- Ach tak? - ucieszy� si� doktor Pingitzer. - A wi�c pijmy kaw�. Mi�o pi� kaw�.
�ycie jest zbyt
kr�tkie. - Machn�� r�k� w stron� drzwi. - Bardzo, bardzo, bardzo.... - skrzywi�
si� i nie doko�czy�
zdania.
- Tak - przyzna� Tracy.
Pili kaw� w milczeniu. Tracy smakowa� j� powoli, jak przed sze�ciu laty, gdy
siedzia� u Otto
Seyfanga z Nimmo, Peberdym i Ringertem.
Rozdzia� 8
Gdy wypili po trzy fili�anki, doktor Pingitzer powiedzia�:
- Aha. Pracowa�. Nie cierpi� pracowa�. Nie cierpi� psychiatrii. I zawsze nie
cierpi� pracowa�.
Lubi� �miech, zabaw�, fantazjowanie, cuda.
- To dlaczego pan pracuje? - zapyta� Tracy.
- Dlaczego? - zastanawia� si� doktor Pingitzer. - Niejasno��. - Pomy�la� chwil�.
- W Wiedniu
zobaczy�em dziewczyn�. Els�. W�a�ciwie Els� Varshock. Aha. Elsa to �ona, matka,
wci�� m�wi:
Gdzie jest na �ycie, pieni�dz? No i co? Pracuj�.
- Zna si� pan na psychiatrii? - zapyta� Tracy.
- Na psychiatrii nie - odpowiedzia� doktor Pingitzer. - Na ludziach troch�
lepiej. Troch�,
troch�, troch� lepiej. Ka�dego i ka�dego dnia - mniej, mniej, mniej. Czemu?
Ludzie s� trudni. Ludzie
s� lud�mi. Ludzie to �miech, zabawa, fantazja, cuda. Aha. Ludzie to cierpienie,
ludzie to choroba,
ludzie to szale�stwo, ludzie to b�l, ludzie to b�l dla innych ludzi, to
zabijanie, nawet samego siebie.
Gdzie jest �miech, gdzie jest zabawa, gdzie jest fantazja, gdzie s� cuda?
Psychiatrii nie cierpi�. Ludzi
kocham. Szalonych ludzi, pi�knych ludzi, zbola�ych ludzi, chorych ludzi,
z�amanych ludzi, rozbitych
ludzi, kocham, kocham. Czemu? Czemu stracili ludzie �miech, zabaw�, fantazje,
cuda? No czemu?
Aha. Dla pieni�dza? - U�miechn�� si�. - Tak my�l�. Dla pieni�dza. Pieni�dz to
mi�o��. Pieni�dz to
pi�kno. Pieni�dz to �miech. A gdzie jest pieni�dz? Nie wiem. Ju� po �miechu.
Teraz pracowa�.
Pracowa�. No wi�c tygrys. Tygrys.
- Mo�e zna pan taki wiersz? - zapyta� Tracy.
- Jest jaki� wiersz? - zaciekawi� si� doktor Pingitzer.
- Owszem.
- Jaki? - niecierpliwi� si� staruszek.
Tracy zacz�� recytowa�:
Tygrysie! �un� dzikiej mocy
W ogromnych �wiecisz borach nocy!
Tw� przera�liw� pi�kno�� jakie�
Stworzy�y r�ce, jakie� oczy?
- Aha. Zna pan dalej? - dopytywa� si� doktor Pingitzer.
- Tak, kawa�ek - odpar� Tracy - Chyba nie zapomnia�em.
- Prosz� m�wi� - powiedzia� doktor Pingitzer.
Tracy wyrecytowa� nast�pn� zwrotk�:
W jakich g��binach czy niebiosach
Za�eg�a si� twych �lepi si�a?
Jaka j� burza tu przynios�a?
Jaka j� �mia�o�� pochwyci�a?
- Ho, ho - zawo�a� lekarz. - �yje ju� siedemdziesi�t dwa lata, a nigdy nie
s�ysza�em podobnego
wiersza! Kto jest autorem?
- William Blake - oznajmi� Tracy.
- Prawdziwy mistrz ten William Blake! - zawo�a� doktor Pingitzer. - Pami�ta pan
dalej?
- Owszem - rzek� Tracy. - Chwileczk�. O tak.
Czyja to sztuka, czyje dzie�o
Potworne mi�ni twoich sploty?
Kiedy twe serce bi� zacz�o,
Jakie tam pracowa�y m�oty?
- Dalej? spyta� staruszek.
- My�l�, �e pami�tam ca�o��.
Jakie pr�y�y si� powrozy,
Jakie tam piece ogniem zia�y,
Gdy m�zg �miertelnej pe�en grozy
Straszliwe palce kszta�towa�y?
W��cznie z gwiazd spad�y Bo�ych
I p�acz gwia�dzisty skrzy� si� w niebie.
Czy On polubi� ci�? On stworzy�
Jagni�! Czy stworzy� tak�e ciebie?
Tygrysie! �un� dzikiej mocy
W ogromnych �wiecisz borach nocy!
T� straszn� pi�kno�� jakie� �mia�y
Kszta�towa� r�ce, jakie� oczy?
Tracy umilk�.
- To ju� ca�y wiersz - odezwa� si� po chwili.
- Aha - powiedzia� stary lekarz. - Dzi�kuj�. I pan go zna od dzieci�stwa,
prawda?
- Tak - odrzek� Tracy. - Deklamowa�em go ju� w wieku trzech lat.
- Pan rozumie ten wiersz? - zapyta� doktor Pingitzer.
- Nic z tego nie rozumiem - odrzek� Tracy. - Ale podoba mi si�.
- Aha. Jasne.
Staruszek spojrza� w stron� drzwi.
- Jeszcze, jeszcze, jeszcze.... - powiedzia�. - Teraz. Dwa pytania. Pierwsze.
Pa�ski tygrys
jest....?
- Moim tygrysem - wyja�ni� Tracy.
- Drugie - rzek� doktor Pingitzer. - Sk�d wzi�� si� tygrys na ulicy?
- No c� - zacz�� Tracy - przypuszczam, �e wczoraj wieczorem jaka� czarna
pantera zrani�a
dozorc� i uciek�a z cyrku. To si� zdarza. Jest tak przera�ona, �e pewnie kogo�
zabije, je�li
okoliczno�ci zmusz� j� do tego. Ale ta nieuchwytna czarna pantera to zarazem m�j
tygrys.
- To tak?
- A tak?
- Dlaczego? - dopytywa� si� stary lekarz.
- Nie wiem - rzek� Tracy. - Szed�em Pi�t� Alej� do katedry �wi�tego Patryka z
moim
tygrysem. Nigdzie si� nie oddala�. Uciek� dopiero wtedy, gdy zacz�li do niego
strzela�. Nie ucieka�by
pan, gdyby do pana strzelali?
- Bardzo szybko - oznajmi� doktor Pingitzer. - Mimo siedemdziesi�ciu dwu lat
bardzo szybko.
Umilk� na chwil�, wyobra�aj�c sobie, �e biegnie co si� w nogach, cho� ma
siedemdziesi�t dwa
lata.
- Policjanci zabij� to zwierz� - powiedzia� staruszek.
- B�d� pr�bowali - przyzna� Tracy.
- I zrobi� to.
- B�d� pr�bowali - t�umaczy� m�ody cz�owiek - ale im si� nie uda, nie potrafi�.
- Jak to? Nie potrafi�? - zdziwi� si� doktor Pingitzer.
- Nie mo�na zabi� tego tygrysa.
- Jednego tygrysa? Nie mo�na zabi�? A dlaczego?
- Po prostu nie mo�na - odpar� Tracy.
- Ale tygrys zabije? - pyta� dalej lekarz.
- Je�li b�dzie trzeba - odrzek� Tracy.
- Czy to uczciwe?
- Nie wiem. A pan wie?
- O nie - powiedzia� staruszek. - Wiem bardzo ma�o. Bardzo, bardzo, bardzo ma�o.
Aha.
Pytanie z psychiatrii. Czy pan oszala�?
- Oczywi�cie, �e tak - przyzna� Tracy.
Stary cz�owiek zn�w spojrza� na drzwi i po�o�y� palec na ustach.
- Cicho - szepn��.
- Oszala�em ze z�o�ci, bo zranili mi tygrysa - wyja�ni� Tracy. - Oszala�em
przede wszystkim
dlatego, �e zamkn�li tygrysa w klatce i oddali do cyrku. A tak w og�le, to od
urodzenia jestem troch�
szalony.
- Ja te�, ale prosz� nikomu o tym nie m�wi� - oznajmi� doktor Pingitzer i
zerkn�� na drzwi.
Nagle wsta�. - M�wi� tak: ten cz�owiek jest zdrowy na umy�le. To zrozumiej�.
Aha! Koniec pracy.
Po chwili zawo�a� g�o�no:
- Prosz� wej��.
Huzinga pierwszy wkroczy� do sali, a za nim ca�a reszta.
Doktor Pingitzer popatrzy� na ich twarze, d�ugo milcza�, a w ko�cu o�wiadczy�:
- Aha! Ten cz�owiek jest zdrowy na umy�le.
Jaki� m�czyzna, kt�ry by� z wygl�du przeciwie�stwem doktora Pingitzera, wysun��
si�
naprz�d i powiedzia�:
- Doktorze Pingitzer, nazywam si� Scatter i kieruj� Instytutem Neurologicznym na
Manhattanie. Czy mog� zapyta�, jak postawiono diagnoz� psychiatryczn� i na
jakiej podstawie wysnu�
pan takie wnioski?
- Nie mo�e pan - odpar� stary psychiatra i zwr�ci� si� do Tracy'ego: - Do
zobaczenia, m�j
ch�opcze.
- Do zobaczenia - powiedzia� Tracy.
Pingitzer uwa�nie przyjrza� si� zgromadzonym w sali i ruszy� ku drzwiom.
Reporterzy fotografowali go. Jeden z nich zapyta�:
- Doktorze Pingitzer, a czarna pantera? Czy to naprawd� jego zwierz�?
- Bada�em tego m�odego cz�owieka, a nie czarn� panter� - odpar� lekarz.
Dziennikarz nie odst�powa� go.
- Jak to mo�liwe, �e czarna pantera nie rzuci�a si� na niego, doktorze? -
wypytywa�.
- Nie mam poj�cia - rzek� lekarz.
- Czy Tracy powi