5479

Szczegóły
Tytuł 5479
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

5479 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 5479 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

5479 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WILLIAM SAROYAN TRACY I JEGO TYGRYS Rozdzia� 1 Thomas Tracy mia� tygrysa. A w�a�ciwie czarn� panter�, lecz to bez znaczenia, poniewa� uwa�a� j� za tygrysa. Pantera mia�a bia�e z�by. Oto w jaki spos�b Tracy dosta� swego tygrysa: Kiedy mia� trzy lata i uczy� si� nazywa� rzeczy, us�ysza�, �e kto� wo�a: Tygrysie! Tracy nie wiedzia�, co to znaczy, ale zapragn�� mie� w�asnego tygrysa. Pewnego dnia, chodz�c z ojcem po mie�cie, zobaczy� co� dziwnego w oknie rybnej jad�odajni. - Kup mi tygrysa - powiedzia�. - To jest homar - wyja�ni� ojciec. - W takim razie nie chce go - odpar� ch�opczyk. Kilka lat p�niej Tracy poszed� z matk� do zoo i ujrza� prawdziwego tygrysa zamkni�tego w klatce. Z pewno�ci� tamto zwierze mo�na by�o nazwa� s�owem, kt�re ch�opiec tak dobrze zapami�ta�, ale to nie by� jego w�asny tygrys. Przez wiele lat Tracy ogl�da� w s�ownikach i encyklopediach ilustracje przedstawiaj�ce rozmaite zwierz�ta; widywa� je tak�e na obrazach i w filmach. By�y w�r�d nich dumnie krocz�ce pantery, lecz Tracy nigdy nie przypuszcza�, �e kt�ra� z nich stanie si� jego tygrysem. Pewnego dnia wybra� si� do zoo. Mia� w�wczas pi�tna�cie lat; pali� papierosy i ogl�da� si� za dziewczynami. Wtedy to niespodziewanie stan�� oko w oko ze swoim tygrysem. Okaza�a si� nim pogr��ona we �nie czarna pantera. Zbudzi�a si� natychmiast, unios�a g�ow� i spojrza�a na Tracy'ego; powsta�a, wyda�a pomruk w�a�ciwy panterom, co zabrzmia�o jak 'grrr', i zbli�y�a si� do rogu klatki. Przez chwil� przygl�da�a si� ch�opcu, a nast�pnie ruszy�a ku podwy�szeniu, na kt�rym przedtem spa�a. U�o�y�a si� tam oci�ale i popatrzy�a w dal, a spojrzenie jej bieg�o w przestw�r lat i odleg�o�ci tak d�ugo i daleko, jak lata i odleg�o�ci istniej� w przestworzach. Tracy sta� przy klatce, obserwuj�c czarn� panter�. Patrzy� na ni� przez ca�e pi�� minut, potem wyrzuci� niedopa�ek papierosa, odchrz�kn��, splun�� i opu�ci� zoo. - To jest w�a�nie m�j tygrys - powiedzia�. Nigdy ju� nie wr�ci�, �eby popatrze� na swego tygrysa; wcale nie by�o mu to potrzebne. Mia� go. Mia� go na w�asno��, bo przez pi�� minut obserwowa� tamto zwierz� patrz�ce w dal z oboj�tno�ci� i dum� - jak to zwykle tygrysy. Rozdzia� 2 Tracy mia� dwadzie�cia jeden lat, kiedy przyjecha� z tygrysem do Nowego Jorku. Dosta� prac� u Otto Seyfanga, handlarza kaw� z Warren Street na Washington Market. Wi�kszo�� firm w tej okolicy zajmowa�a si� magazynowaniem produkt�w rolnych. Tracy m�g� wi�c nie tylko pi� za darmo kaw� w dziale kontroli u Seyfanga, ale tak�e je�� u innych darmowe jarzyny i owoce. Zaj�cie Tracy'ego nie wymaga�o szczeg�lnych umiej�tno�ci. Jego pensja by�a niska, ale pracowa� dobrze i uczciwie. Na pocz�tku nie�atwo mu by�o wzi�� na plecy pi��dziesi�ciokilogramowy worek z ziarnami kawy i nie�� go pi��dziesi�t metr�w, ale po tygodniu nabra� wprawy i nawet tygrys patrzy� z podziwem, jak �atwo Tracy przerzuca ci�ary. Pewnego dnia Tracy poszed� do swego bezpo�redniego prze�o�onego nazwiskiem Valora, by porozmawia� o przysz�o�ci. - Chc� zosta� kiperem - powiedzia� Tracy. - Kto pana do tego nam�wi�? - zapyta� Velora. - Do czego? - �eby pan zosta� kiperem. - Nikt. - Co pan wie o tej pracy? - dopytywa� si� Valora. - Lubi� kaw� - odrzek� Tracy. - Ale co pan wie o pracy kipera? - niecierpliwi� si� Valora - Zagl�dam czasami do dzia�u kontroli. - A wi�c pi� pan kaw� i jad� p�czki w dziale kontroli, jak wszyscy inni, kt�rzy nie pracuj� jako kiperzy... - Je�li kawa by�a dobra wiedzia�em to - przerwa� mu Tracy. - Je�li by�a z�a, te� to wiedzia�em. - Sk�d pan wiedzia�? - Bo jej pr�bowa�em. - Jest u nas trzech kiper�w: Nimmo, Peberdy i Ringert - powiedzia� Valora. - Pracuj� dla Otto Seyfanga dwadzie�cia pi��, trzydzie�ci trzy i czterdzie�ci jeden lat. Jak d�ugo pan tu pracuje? - Dwa tygodnie. - I chce pan zosta� kiperem? - Tak, prosz� pana. - Zamierza pan wspi�� si� na szczyt piramidy po dw�ch tygodniach? - Tak, prosz� pana. - Nie chce pan czeka� na swoj� kolej? - Nie, prosz� pana. W tej w�a�nie chwili sam Otto Seyfang wszed� do biura. Valora natychmiast zerwa� si� z krzes�a, ale siedemdziesi�cioletni Otto Seyfang wcale sobie nie �yczy�, by na jego widok pracownicy stawali na baczno��. - Niech�e pan siada, Valora! Prosz� dalej! 0 burkn��. - Dalej? - zapyta� Valora - No dalej, chyba panu przerwa�em, niech pan nie udaje idioty - niecierpliwi� si� Otto Seyfang. - W�a�nie rozmawia�em z naszym nowym pracownikiem, kt�ry stara si� o posad� kipera. - Dalej. - Pracuje u nas od dw�ch tygodni i ju� chce zosta� kiperem. - Prosz� dalej, niech pan to z nim om�wi - powiedzia� Otto Seyfang. - Tak, prosz� pana - rzek� Valora i zwr�ci� si� do Tracy'ego: - Pracuje pan dla firmy zaledwie dwa tygodnie - powiedzia� - a zachciewa si� panu posady, o kt�r� Nimmo, Peberdy i Ringert starali si� odpowiednio dwadzie�cia, dwadzie�cia pi�� i trzydzie�ci lat. Zgadza si�? - Tak, prosz� pana. - Ledwie pan zacz�� pracowa� u Otto Seyfanga, a ju� chce pan dosta� najlepsz� posad�? - Tak, prosz� pana. - I wie pan wszystko o kawie i pracy kipera? - Tak, prosz� pana. - Jak smakuje dobra kawa? - Jak kawa. - A jak smakuje najlepsza kawa? - Jak dobra kawa. - Co odr�nia dobr� kaw� od najlepszej kawy? - Reklama. Valora spojrza� na Otto Seyfanga, jakby chcia� zapyta�: Co by pan zrobi� z tym zarozumia�ym przyb��d�? Ale Otto Seyfang nie chcia� si� wtr�ca�. Po prostu czeka�, co zrobi Valora. - Nie ma wolnych posad w dziale kontroli - oznajmi� urz�dnik. - A kiedy b�d� wolne posady? - zapyta� Tracy. - Jak tylko umrze Nimmo - odpar� Valora. - Ale jest jeszcze trzydzie�ci innych os�b, kt�re d�u�ej ni� pan czekaj� na t� prac�. - Nimmo pr�dko nie umrze - powiedzia� Tracy. - Powiem mu, �eby si� pospieszy� - oznajmi� Valora. - Nie chc�, �eby Nimmo si� spieszy�. - Ale ch�tnie przyszed�by pan na jego miejsce? - Nie, prosz� pana - powiedzia� Tracy. - Chc�, �eby by�o czterech kiper�w w dziale kontroli. - I pan zamierza by� tym czwartym? - zapyta� Valora. - A co na to Shively, kt�ry jest nast�pny w kolejce? - W jakiej kolejce? - W kolejce ubiegaj�cych si� o posad� kipera - powiedzia� Valora. - Zamierza pan dosta� t� prac� i wepchn�� si� przed Shively'ego? - Nie chc� dosta� tej pracy tylko dlatego, �eby si� przed niego wepchn�� - odpar� Tracy. - Chc� wej�� do dzia�u kontroli, poniewa� umiem oceni� smak kawy i wiem, kiedy jest dobra. - Naprawd�? - Tak, prosz� pana. - Sk�d pan pochodzi? - Z San Francisco. - Dlaczego pan tam nie wraca? Valora zn�w spojrza� na Otto Seyfanga. - Chyba wystarczy, prawda szefie? - powiedzia�. Ani Valora, ani Otto Seyfang nie mieli poj�cia, �e rozmawia z nimi tygrys Tracy'ego a nie sam Tracy. Pocz�tkowo Otto Seyfang pomy�la�, �e m�g�by zrobi� wszystkim tak� sam� niespodziank� jak pewna posta� z przedstawienia, kt�re niegdy� ogl�da�. Zaskoczy�by Valor�, a mo�e nawet Tracy'ego. Od razu jednak przysz�o mu do g�owy, �e nie jest na scenie, tylko w swojej firmie, i zajmuje si� nie sztuk�, lecz interesami. Naprawd� wierzy� przez moment, �e warto zatrudni� Tracy'ego jako czwartego kipera, poniewa� ch�opak mia� do�� tupetu �eby przyj�� do Valory i wy�o�y� mu, co nast�puje: on, Tracy, wie dok�adnie, kiedy kawa jest dobra i potrafi okre�li� jej smak, a przede wszystkim umie ruszy� g�ow�. Na przyk�ad, zna si� na reklamie. "A w�a�ciwie c� to za �art, je�li si� nad tym dok�adniej zastanowi� - rozmy�la� Otto Seyfang. - Jaki� smarkacz przyje�d�a z Kalifornii, jest wygadany i przytomnie odpowiada na g�upie pytania. S�dzi pewnie, �e szef powinien od razu da� mu wszystko, czego za��da, i wyprowadzi� go na ludzi. Ale kim naprawd� jest ten ch�opak? czy on zna si� na kawie? czy ni� �yje, czy dla niej tylko istnieje? o nie. To po prostu cwaniak". Otto Seyfang postanowi�, �e nie b�dzie �adnych niespodzianek. - Czym si� pan zajmuje? - zapyta�. - Pisz� piosenki - odpar� Tracy. - Ach! Chc� wiedzie�, czym si� pan zajmuje w firmie Otto Seyfanga - wyja�ni� stary cz�owiek. - Wie pan, kim jestem? - Nie, prosz� pana - rzek� Tracy. - Kim pan jest? - Jestem Otto Seyfang. - A pan wie, kim ja jestem? - Kim pan jest? - Jestem Thomas Tracy. "To moja firma - pomy�la� Otto Seyfang. - Mam j� od czterdziestu pi�ciu lat. A co pan ma?" "Tygrysa" - pomy�la� Tracy, odpowiadaj�c na pytanie Seyfanga. Tak sobie pomy�leli i zaraz wr�cili do rozmowy. - Czym si� pan zajmuje w mojej firmie? - zapyta� ponownie starszy pan. - Jestem tragarzem - wyja�ni� Tracy. - Chce pan tu nadal pracowa�? - dopytywa� si� Otto Seyfang. Tracy wiedzia� dok�adnie, co zamierza odpowiedzie� tygrys i bardzo chcia� to us�ysze�. Nagle jednak odkry�, �e znudzone zwierz� zasn�o. Tracy us�ysza� sw�j g�os: - Tak, prosz� pana, chcia�bym tu nadal pracowa�. - No to wyno� si� pan do diab�a i wracaj do swojej roboty - wybuchn�� Otto Seyfang. - A je�li zobacz�, �e pan tu przy�azi, �eby wygadywa� brednie i marnowa� cenny czas Valory, natychmiast pana zwolni�. Valora sam wie, jak marnowa� czas, i nie trzeba mu w tym pomaga�. Dobrze m�wi�, Valora? - Tak, prosz� pana. Tracy wr�ci� do roboty, a u�piony tygrys zosta� pod biurkiem Valory. Kiedy si� wreszcie obudzi�, przyszed� do Tracy'ego, ale ten wcale nie chcia� z nim rozmawia�. - Grrr - zagadn�� tygrys, maj�c nadziej�, �e cz�owiek pu�ci w niepami�� uraz�. - Grrr, nie zawracaj mi g�owy - rozz�o�ci� si� Tracy. Zakpi�e� sobie z kumpla. My�la�em, �e si� z nimi dogadasz. Nie przypuszcza�em, �e za�niesz. Kiedy mnie zapyta�, czy chc� nadal pracowa�, spodziewa�em si�, ze powiesz co� rozs�dnego. I ty si� uwa�asz za tygrysa? - Klopota - mrukn�� niezrozumiale tygrys. - Klopota - zdenerwowa� si� Tracy. - Zabieraj si� st�d. W�cieka� si� przez ca�y dzie�, przerzucaj�c worki w zupe�nym milczeniu. Nigdy jeszcze tygrys nie uleg� pokusie, by zasn�� w takiej chwili, cho� rzeczywi�cie sytuacja a� si� prosi�a o z�e zachowanie. Tracy'emu wcale to nie odpowiada�o. Bardzo si� martwi�, �e stworzenie odziedziczy�o po przodkach jakie� z�e sk�onno�ci. Po pracy Tracy poszed� z Nimmo do metra. Starszy pan przez ca�� drog� zachowywa� si� niespokojnie, poniewa� w ci�gu dnia wypi� du�o kawy. By� niemal w wieku Otto Seyfanga. Nie mia� tygrysa, nie przypuszcza� nawet, �e m�g�by go mie�. Nimmo sta� Shively'emu na drodze do awansu, a Shively zawadza� trzydziestu o�miu innym pracownikom firmy Otto Seyfanga. Tracy przepracowa� uczciwie ca�y dzie�, a na dodatek wymy�li� trzy linijki nowej piosenki. Uzna�, �e pozostanie jeszcze troch� u Otto Seyfanga, p�ki tygrys nie zm�drzeje. nie b�dzie jednak sta� nikomu na drodze i nie utknie w �adnej kolejce. Wyszed� z metra i ruszy� na Broadway. Postanowi� napi� si� kawy i wst�pi� na fili�ank�. By� do�wiadczonym kiperem i doskonale o tym wiedzia�. Nie mia� zamiaru czeka� przez trzydzie�ci pi�� lat, �eby tego dowie��. Wypi� drug� fili�ank�, potem trzeci�, smakuj�c nap�j zupe�nie jak prawdziwy kiper. Rozdzia� 3 Tygrys Tracy'ego rozgl�da� si� czasami, maj�c nadziej�, �e ujrzy jak�� m�od� tygrysic�, kt�ra przyjmie ch�tnym sercem wszystko, co mog�oby wynikn�� z ich spotkania; wypatrywa� oczy, ale bardzo rzadko spotyka� podobne mu istoty. Widywa� prawie wy��cznie zdzicza�e kotki. Kiedy ju� udawa�o mu si� zobaczy� jak�� tygrysic�, zazwyczaj bardzo si� spieszy� i ledwie mia� czas, by odwr�ci� g�ow� i obejrze� si�; nie m�g� przystan�� ani na chwil�. Sytuacja by�a nieweso�a i tygrys chcia� o tym pogada�. - Omotny - powiedzia�. - O co ci chodzi? - zapyta� Tracy. - Somotny. - Nie rozumiem. - Ach somotny. - Co to znaczy? - Somsomotny. - To nie ma sensu. - Ach, somsomotny - rzek� cierpliwie tygrys. - M�w do mnie po ludzku - o�wiadczy� Tracy. - La - powiedzia� tygrys. - To chyba francuski - stwierdzi� cz�owiek. - M�w normalnie. Wiesz, �e nie znam francuskiego. - Niedola. - Jaka niedola? - Nie. - Dlaczego skracasz wyrazy? - denerwowa� si� Tracy. - M�w pe�nymi zdaniami, wtedy zrozumiem, o co ci chodzi. - N - rzek� tygrys. - Potrafisz m�wi� du�o lepiej - o�wiadczy� Tracy. - Albo rozmawiaj po ludzku, albo si� zamknij. Tygrys si� zamkn��. Tracy zastanawia� si�, co w�a�ciwie tygrys chcia� mu powiedzie�; dopiero p�niej zrozumia�. By�o to w czasie przerwy obiadowej. Tracy przystan�� w s�o�cu u wej�cia do sk�adu Otto Seyfanga i przys�uchiwa� si� rozmowie Nimmo, Peberdy'ego i Ringerta. Wszyscy trzej gadali o tym, ile osi�gn�li w swojej bran�y jako godni zaufania kiperzy. Tracy daremnie pr�bowa� wtr�ci� si� do rozmowy i powiedzie� o piosence, kt�r� w�a�nie pisa�. Zastanawia� si� wci�� nad tym, o co chodzi�o tygrysowi, gdy na Warren Street pojawi�a si� dziewczyna w obcis�ej, ��tej sukience robionej na drutach. Mia�a g�ste czarne w�osy opadaj�ce na ramiona. By�o ich mn�stwo, po prostu bujna czupryna. L�ni�y w s�o�cu, puszyste i pe�ne �ycia. Na widok dziewczyny tygrys napi�� mi�nie, wyci�gn�� do przodu w�ski �eb i wypr�y� sztywny, dr��cy leciutko ogon. Potem rozleg� si� cichy, dziki pomruk, co� jakby: - Grrr. Trzej do�wiadczeni kiperzy us�yszeli mruczenie i spojrzeli ze zdumieniem na Tracy'ego, bo nigdy dot�d nie doszed� ich uszu r�wnie niezwyk�y d�wi�k. - Och - powiedzia� Tracy do tygrysa - rozumiem. - Grrr - powt�rzy� tygrys, jakby co� go zabola�o, i wyci�gn�� szyj� jeszcze bardziej, a Tracy ca�kiem uton�� w oczach urodziwej panny. Wszystko dokona�o si� w jednej chwili. Tygrys mrucza�, a Tracy coraz bardziej ton��. dziewczyna us�ysza�a pomruk, zlitowa�a si� nad ton�cym, zwolni�a kroku i leciutko si� u�miechn�a. Obci�gn�a ��t�, robion� na drutach sukienk� i posz�a dalej tanecznym krokiem. tygrys �ali� si� cichutko. - Czy tak m�wi� w Kalifornii? - zapyta� Nimmo. - Grrr - odpar� Tracy. - Powiedz to jeszcze raz - domaga� si� Peberdy. Tracy, zapatrzony w odchodz�c� dziewczyn� i tygrysa, kt�ry ch�tnie pop�dzi�by za ni�, mrukn�� znowu. - S�ysza�e�, Ringert? - odezwa� si� Peberdy. - Tak m�wi� w Kalifornii, kiedy widz� pi�kn� dziewczyn�. - Daj spok�j - rzek� Ringert. - S�ysza�em. - Na pewno s�ysza�e� - powiedzia� Nimmo - ale czy umiesz powt�rzy�? - Chyba nie umiem - odpar� Ringert - ale �aden z was, kiper�w staruch�w, nie potrafi. Starzy m�czy�ni przyznali ze smutkiem, �e tego nie umiej�, a potem wszyscy powr�cili do pracy. Tygrys pogna� za Tracym w g��b przyleg�ego do ciasnej uliczki sk�adowiska, gdzie u�o�ono worki z kaw�. Przez ca�e popo�udnie Tracy przenosi� je z tak� �atwo�ci�, jakby to by�y torebki fasoli. - Nie mam poj�cia, kim jest ta dziewczyna - powiedzia� do tygrysa - ale na pewno pracuje gdzie� niedaleko, wi�c jutro zobacz� j� znowu w czasie przerwy. Pojutrze te�, a trzeciego dnia p�jdziemy razem na obiad. Tracy przez ca�e popo�udnie zwierza� si� tygrysowi, kt�ry w odpowiedzi tylko pomrukiwa�. Wszyscy byli jeszcze m�odzi, wi�c pr�bowali je na�ladowa�, ale na pr�no. Do tego potrzebny jest tygrys. M�czyzna nazwiskiem Kalany zbli�y� si� do Tracy'ego, mrucz�c po swojemu, i o�wiadczy� dumnie, �e pochodzi z Teksasu, wi�c �aden Kalifornijczyk mu nie zaimponuje. - Jutro i pojutrze zn�w j� zobacz� - powiedzia� Tracy do tygrysa - a trzeciego dnia p�jdziemy razem na obiad. I rzeczywi�cie jego plan si� uda�. Tego dnia siedzieli razem przy stoliku w ma�ej knajpce i jedli, a tygrys kr��y� wok� nich na sztywnych �apach. Stara� si� nie mrucze� i nie prze�yka� g�o�no �liny. - Nazywam si� Tom Tracy - oznajmi� m�ody cz�owiek. - Wiem - rzek�a dziewczyna. - Ju� to m�wi�e�. - Zapomnia�em. - Rozumiem. M�wi�e� o tym trzy razy. Oczywi�cie masz na imi� Thomas, a nie Tom, prawda? - Tak - przyzna�. - Thomas Tracy. tak si� nazywam. I koniec. To znaczy tak brzmi moje imi� i nazwisko. Cz�owiek mo�e powiedzie� o sobie nie tylko, �e si� jako� nazywa. - Nie masz drugiego imienia? - zapyta�a dziewczyna. - Nie - odpar� Tracy. - Jestem po prostu Thomas Tracy. W skr�cie Tom, je�li chcesz, �eby by�o kr�tko. - Wcale nie - odpowiedzia�a. - Nie? - zapyta� Tracy. Te s�owa mia�y dla niego ogromne znaczeni. By� wzruszony i pe�en nadziei, �e oznaczaj� wspania�� przysz�o��. Tak bardzo wzruszony, ze przez chwil� nie zwraca� uwagi na tygrysa, kt�ry zapatrzy� si� w co� i dr�a� z rado�ci. Tracy spojrza� w t� sam� stron� i zobaczy� tygrysic�. - Nie? - zapyta� ponownie. - No w�a�nie - odpar�a dziewczyna. - Podoba mi si� nazwisko Thomas Tracy. Tak jest dobrze. Nie zapytasz, jak ja si� nazywam? - Jak? - rzek� Tracy zduszonym g�osem. - Laura Luthy - odpar�a dziewczyna. - Och - j�kn�� Tracy. - Och, Laura Luthy. - Podoba ci si�? - zapyta�a. - Czy mi si� podoba? - odpowiedzia� Tracy. - Och, Lauro, Lauro Luthy. Tygrysy kr��y�y wok� Laury Luthy i Thomasa Tracy'ego, gdy jedli obiad; biega�y woko�o, gdy wstali i podeszli do kasy. Tracy rzuci� osiemdziesi�t pi�� cent�w, p�ac�c za oba posi�ki. Jakie znaczenie mia�y teraz dla niego pieni�dze? NA ulicy uj�� r�k� Laury. przeszli obok sk�adu Otto Seyfanga mijaj�c Nimmo, Peberdy'ego i Ringerta, kt�rzy stali jeszcze przed wej�ciem. Tygrysy kroczy�y godnie obok siebie. Thomas odprowadzi� Laur� do biura, w kt�rym pracowa�a jako stenografka; mie�ci�o si� o dwie przecznice od firmy Seyfanga, w pobli�u dok�w. - Do jutr? - zapyta�, sam nie wiedz�c, co chce przez to powiedzie�. Mia� nadziej�, �e Laura wie. - Tak - odpowiedzia�a. Tygrys Tracy'ego mrucza�. tygrysica Laury nieznacznie si� u�miechn�a, pochyli�a g�ow� i odesz�a. Tracy wr�ci� do sk�adu Otto Seyfanga. Kiperzy czekali na niego przed budynkiem. - Tracy - oznajmi� Nimmo - chcia�bym po�y� jeszcze troch� i zobaczy�, co z tego b�dzie. - Po�yjesz - rzuci� Tracy. Powiedzia� to ze z�o�ci�, ale szczerze. - Jasne, �e po�yjesz, Nimmo, teraz musisz. Tygrys sta� po�rodku chodnika i patrzy� w dal. Po pracy Tracy znalaz� go dok�adnie w tym samym miejscu. Zatrzyma� si� r�wnie�, utrudniaj�c przej�cie spiesz�cym do domu ludziom. Tracy i jego tygrys d�ugo stali tak razem, potem m�czyzna odwr�ci� si� i ruszy� w stron� metra, a tygrys niech�tnie powl�k� si� za nim. Rozdzia� 4 Laura Luthy mieszka�a na Far Rockaway. Soboty i niedziele sp�dza�a w domu z matk�. Matka Laury by�a chyba jeszcze �adniejsza ni� c�rka. Obie nieustannie i skrycie ze sob� rywalizowa�y, przegl�daj�c si� w lustrach rozwieszonych po ca�ym domu i wymieniaj�c uwagi o aktorach filmowych i teatralnych, o s�siadach i m�czyznach spotkanych w ko�ciele. (Ko�ci� sta� po drugiej stronie ulicy, mog�y wi�c przygl�da� si� wchodz�cym tam m�czyznom. W soboty i niedziele obserwowa�y ich razem, a przez reszt� dni matka Laury robi�a to sama albo, jako �e mia�a swobod� wyboru, zajmowa�a si� czym� innym. Od czasu do czasu zdarza�o jej si� ujrze� przystojnego i ca�kiem przyzwoitego pana, kt�ry szed� p�nym popo�udniem do ko�cio�a, by si� wyspowiada� albo z�o�y� ofiar�.) Rywalizacja matki i c�rki rozwija�a si� nadzwyczaj obiecuj�co i nie mia� na to �adnego wp�ywu fakt, �e codziennie wieczorem w domu zjawia� si� Oliver Luthy, ojciec Laury, kt�ry pracowa� w biurze na Manhattanie i od dwudziestu czterech lat dzieli� ��ko z pani� Luthy czyli Viol�. Pan Luthy od dawna siedzia� w ksi�gowo�ci. Wytrwa� na jednej posadzie r�wnie d�ugo, jak w ��ku jednej kobiety, a mianowicie pani Luthy. To ona domaga�a si�, �eby przyj�� t� prac�, twierdz�c, �e woli go widzie� raczej w ksi�gowo�ci ni� we flocie handlowej. Tam w�a�nie pracowa�, kiedy j� po�lubi�. By� w tej bran�y tylko zwyk�ym urz�dnikiem, ale jego �ona z uporem przekonywa�a wszystkich, �e zajmowa� si� w�wczas handlem zamorskim. W ten spos�b mog�a sobie wyobra�a�, �e Oliver trudni� si� dawniej sprzedawaniem byd�a, traktor�w albo nawet statk�w. Czasami wierzy�a, �e inni podzielaj� te z�udzenia, nietrwa�e jak morska piana, i nigdy si� nie spieszy�a, �eby je rozwiewa�. Pierwsze wra�enie mija�o wprawdzie bardzo szybko, lecz na kr�tk� chwil� dodawa�o rodzinie niema�ego, cho� pr�nego splendoru. Przystojni m�czy�ni, o kt�rych niewiele by�o wiadomo, do�� cz�sto odwiedzali pa�stwa Luthy. Mieli w sobie co� interesuj�cego. W por�wnaniu z lud�mi, o kt�rych gazety pisz� w kronice towarzyskiej, wydawali si� troch� nieokrzesani. Kiedy jednak ods�onili swe prawdziwe ja i opowiedzieli troch� o sobie, zach�cani uprzejmymi pytaniami Violi, okazywa�o si�, �e wcale nie s� tacy ordynarni. Gdyby nie przeszkodzi� im z�y los, byliby zapewne lud�mi na poziomie. Starannie planowano te wizyty, sk�adane zazwyczaj w niedziel� po po�udniu. Pewnego dnia podczas takich odwiedzin co� szczeg�lnego przydarzy�o si� Violi, ale nikomu o tym nie powiedzia�a. Musia�a p�j�� na chwil� do sypialni po stary egzemplarz Reader's Digest, w kt�rym zamieszczono artyku� o transporcie i wraca�a ju� do bawialni, �eby pokaza� go m�czy�nie nazwiskiem Glear, kiedy w�a�nie pan Glear, wychodz�c akurat z toalety, gdy tylko zobaczy� Viol�, chwyci� j� w obj�cia i wycisn�� na jej ustach co� w rodzaju poca�unku. Zapami�ta�a przyjemn� wo� Sen- Sen. Pomy�la�a wtedy, �e gdyby przystojny pan Glear dosta� si� do filmu, gra�by pewnie role urz�dnik�w. To wydarzenie przekona�o Viol�, �e nadal mo�e si� podoba� i �e zrobi�a ogromne wra�enie na energicznym m�czy�nie o urodzie aktora filmowego. Dwa ci�kie lata prze�y� pan Luthy, znosz�c jej humory. Z czasem zapomnia�a, jak wygl�da� pan Glear i uzna�a, B�g raczy wiedzie� dlaczego, �e nazywa� si� nie Glear, tylko Sherman. - Co si� dzieje z tym przystojnym panem Shermanem? - zapyta�a kiedy� m�a. Pan Luthy odpowiedzia�, �e postawili mu pomnik w parku w Savannah. Thomas Tracy r�wnie� mia� odwiedzi� dom pa�stwa Luthy na Far Rockaway w niedzielne popo�udnie. Tygrys niepokoi� si� przez ca�� drog� i nie m�g� si� doczeka� ponownego spotkania z tygrysic� Laury. Gdy tylko obaj weszli do domu, zacz�y si� dzia� niezwyk�e rzeczy. Tracy popatrzy� na Viol�, matk� Laury, a Viola popatrzy�a na Tracy'ego. I nie by�o to ca�kiem zwyczajne spojrzenie. �atwo zrozumie�, dlaczego Tracy patrzy� na Viol�, bo na tak� kobiet� jak ona trudno by�o nie patrze�. Ale cho� wygl�da�a tak samo jak Laura, czas, kt�ry prze�y�a, niczym jej nie obdarowa�, a nudna bezmy�lno�� uczyni�a z niej kobiet� jeszcze bardziej niegodziw�. Laura zauwa�y�a spojrzenia, kt�re wymienili Tracy i jej matka. Zerkn�a na ojca, kt�ry spostrzeg�, �e co� ciekawego dzieje si� w ko�ciele po drugiej stronie ulicy. Viola wys�a�a Oliviera po lody. By� z tego bardzo zadowolony. Po drodze do sklepu zamierza� wst�pi� do ko�cio�a i sprawdzi�, co si� tam odbywa. Kiedy pan Luthy wyszed� z domu, Viola poda�a Thomasowi pude�ko czekoladek, prosz�c, by si� pocz�stowa�, ale jej s�owa znaczy�y co� wi�cej. Laura udawa�a, �e cieszy si� widz�c, jak bardzo oboje przypadli sobie do gustu. Przeprosiwszy ich, wysz�a na chwil�, by odszuka� �wiadectwo z kaligrafii, na kt�rym b��dnie napisano jej nazwisko: Luty zamiast Luthy. Laura naprawd� potrzebowa�a chwili samotno�ci. Tracy i tygrys zostali sami z pani� Luthy i jej czekoladkami. Tracy bra� czekoladk� za ka�dym razem, gdy Viola podsuwa�a mu pude�ko. Zjad� ich sze��, po czym, nie wiadomo dlaczego, podni�s� si� nagle i wzi�� sobie od niej wszystko. Zdziwi� si�, bo jego post�pek wcale nie zaskoczy� Violi, przeciwnie - tego si� chyba po nim spodziewa�a. Uczyni� dok�adnie to samo, co kiedy� pan Glear, a mianowicie rzuci� si� na bezmy�ln� kobiet� i wycisn�� na jej ustach co� jakby poca�unek. Pani Luthy poczu�a od razu, �e m�ody m�czyzna nie pachnie zbyt przyjemnie. Tracy odsun�� si� na chwil�, �eby przepu�ci� rozw�cieczonego tygrysa, kt�ry natychmiast zawr�ci� i zn�w trzeba by�o usun�� mu si� z drogi. Dopiero po chwili Tracy m�g� ponownie sprawdzi� co wie o poca�unkach. Gdy Laura Luthy wesz�a do pokoju, m�czyzna wci�� jeszcze eksperymentowa�. Najpierw pr�bowa� udawa�, �e zajmuje si� czym� zupe�nie innym ni� na to wygl�da, ale nie mia� poj�cia, co w�a�ciwie m�g�by robi�. Popatrzy� na stoj�c� obok Laury tygrysic�, kt�ra spogl�da�a na niego ze zdumieniem i wstr�tem. Daremnie szuka� wzrokiem drugiego tygrysa. Nie by�o go w pokoju. Tracy chwyci� kapelusz i wyszed�. Na ulicy zobaczy� pana Luthy nadchodz�cego z lodami od strony ko�cio�a. Zawr�ci� i pop�dzi� w przeciwnym kierunku. Dotar� a� na zat�oczony w niedzielne popo�udnie Broadway. Dopiero tam do��czy� do niego tygrys i dalej poszli ju� razem. - Nie r�b tego wi�cej - powiedzia� Tracy. Nast�pnego dnia w czasie przerwy obiadowej Tracy czeka� przed sk�adem Otto Seyfanga, maj�c nadziej�, �e ujrzy Laur�, ale dziewczyna nie pojawi�a si�. I tak by�o przez ca�y tydzie�. Rozdzia� 5 - Jak ci idzie? - Nimmo wypytywa� Tracy'ego w pi�tkowe popo�udnie.. - Piosenka? - upewni� si� Tracy. - Nie - odpar� Nimmo. - Komu zale�y na twojej piosence? Jak ci idzie z t� �liczn� brunetk� w jasno��tej sukience? - Grrr - mrukn�� Tracy. - Co to ma znaczy�? - zapyta� Nimmo. - By�em u Laury na Far Rockaway w tamt� niedziel� i pozna�em jej matk� - powiedzia� Tracy. - Pocz�stowa�a mnie czekoladkami i zjad�em a� sze��. Nienawidz� czekoladek, ale ci�gle mi je podsuwa�a, wi�c bra�em i jad�em. Obawiam si�, �e nie wygl�da to najlepiej. - Dlaczego? - dopytywa� si� Nimmo. - Widzisz - opowiada� Tracy - jad�em te czekoladki, ojciec poszed� po lody, c�rka szuka�a �wiadectwa z kaligrafii, a ja rzuci�em si� na matk� i poca�owa�em j�. - Co� ty? - rzek� Nimmo. - Tak by�o - odpar� Tracy. Stary kiper dosta� okropnej czkawki. - Co ci jest? - zapyta� Tracy. - Nie wiem - odpowiedzia� Nimmo. - Lepiej id� do domu i po�� si� - radzi� Tracy. - Nie, nic mi nie jest - rzek� Nimmo. - Opowiedz dok�adnie, co si� sta�o. Musz� wiedzie�. - By�o tak, jak m�wi�em - powiedzia� Tracy. - Chyba zaszkodzi�y mi te czekoladki, zupe�nie jakbym po nich oszala�. - I co teraz zrobisz? - zapyta� Nimmo. - Jako� si� z tym uporam - odpar� Tracy. - Ale jak? - Pewnego dnia stan� przed sk�adem w czasie przerwy obiadowej - m�wi� Tracy - i zobacz� na Warren Street inn� dziewczyn� podobn� do Laury Luthy. A kiedy odwiedz� j� w domu i poznam jej matk�, nie b�d� jad� �adnych czekoladek. - Nie ma drugiej takiej dziewczyny jak Laura Luthy - oznajmi� Nimmo. - Chyba wezm� si� ju� do roboty. Kawa czeka. - Masz jeszcze dwadzie�cia minut przerwy - przypomnia� mu Tracy. - P�jd� ju� - uzna� Nimmo. - Po co mam tu stercze�? Nie ma na co czeka�. Nimmo by� ju� w drzwiach, gdy us�ysza� j�k Tracy'ego. Odwr�ci� si� i zobaczy�, �e mija ich �liczna brunetka. Szed� z ni� jaki� m�ody m�czyzna, kt�ry na pewno nie pochodzi� z Kalifornii; wygl�da� na ksi�gowego. Nimmo odwr�ci� si�, nie kryj�c rozgoryczenia, ale Tracy gapi� si� na tych dwoje z niedowierzaniem. Pr�bowa� si� u�miechn��, lecz nie m�g�. Laura Luthy przesz�a obok i wcale na niego nie spojrza�a. Nimmo nadal mia� czkawk� i dlatego poszed� wcze�niej do domu. Nast�pnego dnia nie zjawi� si� w pracy. W Poniedzia�ek rano Shively znalaz� si� nareszcie w dziale kontroli. Przyszed� do pracy w niedzielnym garniturze z niebieskiej ser�y. Nimmo umar�. Ludzie m�wili, �e zmar�, bo mia� czkawk�. S� tacy, kt�rzy my�l�, �e wystarczy dosta� kataru, by umrze�. Rozdzia� 6 Ile� serc z�amano dawno temu, ilu ludzi w�a�nie teraz �amie komu� serce, ile serc p�knie w czasach, kt�re dopiero nadejd�; Nimmo odszed� z tego �wiata. Laura Luthy stracona na zawsze, Shively dosta� si� wprawdzie do dzia�u kontroli, ale Peberdy i Ringert maj� go za nic, cz�sto podaj� w w�tpliwo�� jego umiej�tno�ci i spogl�daj� na siebie porozumiewawczo. Trzy wersy piosenki Tracy'ego okaza�y si� niewiele warte, jak mn�stwo rzeczy na tym �wiecie. Piosenka zosta�a zapomniana, niewielki �wistek papieru, na kt�rym Tracy tak starannie zapisa� jej s�owa, gdzie� przepad�, melodia posz�a w niepami��. Tracy i jego tygrys wybrali si� w niedziel� do ko�cio�a pod wezwaniem �wi�tego Patryka przy Pi�tej Alei, rozpaleni gorliwo�ci� wiary staro�ytnej, pe�nej tajemnic i w�a�ciwie ca�kiem nieznanej; obu doskwiera�a samotno��, jednemu ludzka, drugiemu tygrysia. Poszli i wszystkiemu dok�adnie si� przyjrzeli. W sobot� Tracy zrezygnowa� z pracy u Otto Seyfanga i wr�ci� do San Francisco. Min�o troch� czasu. Pewnego dnia Tracy, kt�ry mia� ju� dwadzie�cia siedem lat, wr�ci� do Nowego Jorku. Zn�w spacerowa� ulicami, jak przed sze�ciu laty. Poszed� na Broadway, a potem skr�ci� w Warren Street. Dotar� a� do miejsca, gdzie znajdowa�a si� kiedy� firma Otto Seyfanga; teraz by�y tam jakie� magazyny, a na szyldzie widnia�o nazwisko Keeney. Czy to oznacza�o, �e handel kaw� ju� si� nie op�aca, a ludziom z tej bran�y nie najlepiej si� wiedzie? Nimmo, Peberdy, Ringert, Shively, Seyfang - czy�by im r�wnie� si� nie powiod�o? Tygrys zamar�, ujrzawszy drzwi budynku. Dok�adnie tutaj sta� kiedy� przez ca�e popo�udnie, wypatruj�c Laury Luthy, kt�ra odesz�a. Tracy przyspieszy� kroku. Byle dalej od magazynu Keeneya. Zatrzyma� taks�wk�. Wsiad� przy gmachu Biblioteki Publicznej. M�ody cz�owiek i jego tygrys poszli dalej pieszo. Na Pi�tej Alei, jak kiedy�, roi�o si� od przechodni�w w niedzielnych strojach - m�czyzn, kobiet i dzieci. Tracy nie znalaz� dot�d dziewczyny, kt�ra mog�aby zaj�� miejsce Laury Luthy. Nimmo przepowiedzia�, �e nigdy jej nie znajdzie i pewnie mia� racj�. Tracy zatrzyma� si� na skrzy�owaniu, o jedn� przecznic� od ko�cio�a �wi�tego Patryka. Zwr�ci� uwag� na ma�ego ch�opca i jego siostrzyczk�, kt�rzy przechodzili przez jezdni�. Tygrys stan�� obok niego m�czyzna pog�aska� go po g�owie. - Szkoda, �e nie s� moje - powiedzia� cz�owiek. - Grrr - odpar� tygrys. Szli wolno obok siebie. Tracy spostrzeg� ze zdumieniem, �e ludzie id�cy dotychczas po tej samej stronie ulicy przebiegaj� szybko przez jezdni�. Na chodniku zebra� si� ju� spory t�um przechodni�w, kt�rzy obserwowali Tracy'ego, a nawet robili mu zdj�cia. Uzna� naiwnie, �e do��czy do nich i sprawdzi, co spowodowa�o ca�e to zamieszanie, ale gdy tylko zbli�y� si� do kraw�nika, ludzie zgromadzeni po przeciwnej stronie ulicy zacz�li ucieka�. Niekt�rzy krzyczeli, jakie� kobiety piszcza�y. Tracy obejrza� si� i popatrzy� na tygrysa. Mia� go przez wi�ksz� cz�� �ycia, ale jeszcze nie spotka�o ich nic podobnego. Dot�d jedynie on widzia� swego tygrysa. Czy to mo�liwe, by zwierz� sta�o si� widzialne dla innych, dla wszystkich? Prowadzone na smyczy psy zacz�y szczeka�, ujada� i wyrywa� si�. To r�wnie� by�o co� nowego. Tracy sta� na �rodku Pi�tej Alei i czeka�, a� przejedzie autobus. Zdziwi� si� ogromnie, ujrzawszy twarze kierowcy i pasa�er�w. - I co ty na to? - powiedzia� Tracy do tygrysa. - Jestem przekonany, �e ci� zobaczyli. Na pewno ci� widz�, dok�adnie tak samo, jak ja od tylu lat. Popatrz tylko na nich, s� przera�eni, boj� si� �miertelnie. Dobry Bo�e, powinni wiedzie�, �e nie maj� wcale powodu do obaw. - Grrr - odpar� tygrys. - �wietnie radzisz sobie z m�wieniem. Dawno nie sz�o ci tak dobrze, chyba od czasu, gdy byli�my u Otto Seyfanga, a Laura Luthy tanecznym krokiem przechadza�a si� po Warren Street. Tracy i jego tygrys w�drowali dalej Pi�t� Alej�, a� znale�li si� przy katedrze �wi�tego Patryka. Tracy zamierza� wst�pi� z tygrysem do ko�cio�a, tak samo jak przed sze�ciu laty. Zaledwie postawi� stop� na jezdni, by przej�� na drug� stron�, a ju� kilka os�b stoj�cych przed drzwiami katedry rzuci�o si� do ucieczki. Ludzie zacz�li wychodzi� z ko�cio�a. Tracy i jego tygrys sp�nili si� na nabo�e�stwo, lecz mimo to postanowili wej�� do �rodka. Chcieli przej�� g��wn� naw� w stron� o�tarza, rozejrze� si�, jak kiedy�, po pi�knym wn�trzu katedry, cudownie wynios�ym i roz�wietlonym, popatrze� na witra�owe okna, gotyckie filary i zapalone �wiece. Ludzie opuszczaj�cy �wi�tyni� zachowywali si� pocz�tkowo ca�kiem spokojnie. Nagle ogarn�a ich panika. Niekt�rzy uciekali w boczne ulice, inni rozbiegli si� po Pi�tej Alei, a kilka os�b wr�ci�o do ko�cio�a, �eby si� tam ukry�. - To bardzo przykre - powiedzia� Tracy. - Nie zdarzy�a si� dot�d podobna sytuacja, sam wiesz najlepiej. - Grrr - odpar� tygrys. - Idziemy do ko�cio�a - zdecydowa� Tracy. Po�o�y� d�o� na g�owie tygrysa. Weszli razem po schodach i przekroczyli pr�g wynios�ej katedry. By�a to rzeczywi�cie pi�kna budowla, ale przebywaj�cy w jej wn�trzu ludzie, nawet ci w sutannach, nie mieli zupe�nie szacunku dla tego miejsca. Biegali wko�o szybko i bez�adnie. Tracy i jego tygrys szli wolno g��wn� naw�. Zamkni�te w po�piechu drzwi uchyli�y si� nieco. Zobaczyli przera�one oczy �ledz�ce ka�dy ich krok. Po chwili wrota zn�w si� zamkn�y. Rozleg� si� trzask zamk�w i rygli. - To bardzo pi�kne miejsce - odezwa� si� Tracy - ale sze�� lat temu wygl�da�o zupe�nie inaczej, pami�tasz? By�o tu mn�stwo ludzi; m�czy�ni, kobiety, dzieci, a wszyscy tacy rado�ni. Teraz jest zupe�nie inaczej - boj� si� �miertelnie, uciekaj�, chowaj� si�. Co ich tak przerazi�o? Co si� z nimi sta�o? - Grrr - odpar� tygrys. Tracy i jego tygrys wyszli z ko�cio�a bocznymi drzwiami prowadz�cymi na 50. Ulic�. Tracy zauwa�y� od razu stoj�cy w pobli�u opancerzony samoch�d. Lufy karabin�w by�y w nich wycelowane. Rozejrza� si� i ko�o Madison Avenue dostrzeg� jeszcze jeden taki w�z. Spojrza� w przeciwn� stron� i na rogu zobaczy� dwa nast�pne. Za opancerzonymi pojazdami gromadzi�y si� t�umy wystraszonych przechodni�w, ciekawych, kiedy zacznie si� strzelanina i co z niej wyniknie. M�czyzna siedz�cy za kierownic� samochodu zaparkowanego naprzeciwko wr�t katedry szybko podni�s� szyb�, �eby tygrys nie m�g� go dosi�gn��. - Co tu si� dzieje? - zapyta� Tracy. - Na Boga, cz�owieku - zawo�a� kierowca - chyba pan widzi tego zwierzaka! - Oczywi�cie, �e widz� - odpar� Tracy. - To pantera, kt�ra uciek�a z cyrku - oznajmi� kierowca. - Niech pan nie gada g�upstw - powiedzia� Tracy. - To stworzenie nie ma nic wsp�lnego z cyrkiem. A poza tym jest tygrysem, a nie panter�. - Odsu� si� pan - poleci� kierowca. - Nasi ludzie zastrzel� to zwierz�. - Zastrzel�? - krzykn�� Tracy. - Czy pan oszala�? Ruszy� 50. Ulic� w stron� Madison Avenue. Kierowca opancerzonego wozu zapu�ci� silnik. Auto jecha�o powoli obok Tracy'ego, a m�czyzna przekonywa� go, �eby nie zas�ania� strzelcom tygrysa. - Odsu� si�, cz�owieku - namawia�. - Niech pan st�d odjedzie - zawo�a� Tracy. - Zaprowad� pan t� swoj� fortec� do banku albo do gara�u, tam gdzie pan j� zwykle trzyma. - Prosz� si� odsun��, bo i tak b�dziemy strzela� - ostrzeg� kierowca. - Sam pan tego chcia�. Tracy us�ysza� huk wystrza�u. Spojrza� na zwierz�, chc�c si� upewni�, czy nie jest ranne. Tamci nie trafili, ale tygrys, us�yszawszy okropny ha�as, pop�dzi� w panice ku Madison Avenue. Bieg� bardzo szybko, szybciej ni� Tracy m�g� to sobie wyobrazi�. Kiedy min�� opancerzony samoch�d zaparkowany na 50. Ulicy, rozleg� si� kolejny strza�. Tygrys podskoczy�, upad� i zn�w poderwa� si� do biegu. Tracy zauwa�y�, �e zwierz� podkurczy�o przedni� praw� �ap�. Tygrys wbieg� w Madison Avenue, skr�ci� w stron� budynk�w mieszkalnych i znikn�� pomi�dzy nimi. Najbli�ej zaparkowane auto uczestnicz�ce w ob�awie natychmiast ruszy�o za nim z pe�n� szybko�ci�, ale okaza�o si� zbyt powolne. Tracy r�wnie� goni� swojego tygrysa. Na rogu zatrzyma�a go tr�jka policjant�w. Wepchn�li m�odego m�czyzn� do opancerzonej furgonetki i odjechali. - Czemu chcecie zabi� mojego tygrysa? - krzykn�� Tracy do kierowcy. - Wczorajszej nocy to zwierz� poturbowa�o swego opiekuna i uciek�o z cyrku. - O czym pan m�wi? - denerwowa� si� Tracy. - To na pewno nie jest pa�ski tygrys - powiedzia� kierowca. - Ju� my sprawdzimy, co si� za tym kryje. Rozdzia� 7 Tracy siedzia� na krze�le (kt�re by�o w�asno�ci� Bank of England) po�rodku olbrzymiej sali, w�r�d k��bi�cego si� t�umu dziennikarzy, fotoreporter�w, policjant�w, treser�w oraz innych os�b zainteresowanych niezwyk�� spraw�. Wmawiano mu, �e �cigane zwierze wcale nie nale�a�o do niego. Je�li to prawda, gdzie si� podzia� jego tygrys. Tracy czu� si� samotny. Zwierz� nie le�a�o na pod�odze u jego st�p. Przesiedzia� na krze�le ponad godzin�. Nagle jaka� nowa osoba wesz�a do sali. - Doktor Pingitzer - us�ysza� Tracy. By� to niziutki, u�miechni�ty m�czyzna ko�o siedemdziesi�tki. - A co tu si� dzieje? - powiedzia� od razu do zgromadzonych w sali ludzi. Odci�gni�to doktora na bok. Otoczyli go przer�ni eksperci i zaraz wyja�nili mu, co by�o przyczyn� ca�ego zamieszania. - Aha - us�ysza� Tracy. Doktor zbli�y� si� szybko do niego. - M�j ch�opcze - powiedzia�. - Nazywam si� Rudolf Pingitzer. Tracy wsta� i u�cisn�� d�o� Rudolfa Pingitzera. - Thomas Tracy - przedstawi� si�. - Aha, Thomas Tracy. - Doktor Pingitzer zwr�ci� si� do pozosta�ych: - Czy i dla mnie znajdzie si� krzes�o? Przyniesiono szybko jeszcze jedno krzes�o (w�asno�� Bank of England). Stary lekarz usiad� i zagadn�� �yczliwie: - Mam siedemdziesi�t dwa lata. - A ja dwadzie�cia siedem - odpowiedzia� Tracy. Doktor Pingitzer zabra� si� do nabijania fajki. Wysypa� na ubranie sporo tytoniu, ale wcale nie mia� zamiaru go strzepn��. Potem zmarnowa� siedem zapa�ek, pykn�� z fajki dwana�cie razy, a wreszcie nie wyjmuj�c jej z ust powiedzia�: - Mam �on� lat sze��dziesi�t dziewi��, ch�opaka lat czterdzie�ci pi��, psychiatr�, i drugiego ch�opaka lat czterdzie�ci dwa, te� psychiatr�, i jeszcze jednego ch�opaka lat trzydzie�ci dziewi��, psychiatr�, c�rk� lat trzydzie�ci sze��, ale ona m�wi, �e trzydzie�ci jeden, te� psychiatr�, drug� c�rk� lat trzydzie�ci jeden, co m�wi, �e ma dwadzie�cia sze��, psychiatr�, mieszkanie, meble, gramofon, fortepian, telewizor, maszyn� do pisania, ale w maszynie co� si� zepsu�o. - Czemu pan tego nie naprawi? - zapyta� Tracy. - Ach tak - odpar� doktor Pingitzer. - Nigdy nie u�ywam maszyny. Jest dla wnuk�w. Grat. To w�a�nie mam - g��wnie psychiatr�w. - Ma pan pieni�dze? - dopytywa� si� Tracy. - Nie - powiedzia� doktor Pingitzer. - To kosztowne mie� tylu psychiatr�w. Mam ksi��ki. No, mam jeszcze ��ko. Do spania. W nocy. K�ad� si�. Spa�. Zawsze jaka� odmiana. - Ma pan przyjaci�? - Wielu przyjaci� - zacz�� doktor Pingitzer. - Rzecz jasna gdy m�wi�, �e mam przyjaci�.... - staruszek machn�� r�k�, wydaj�c jakie� dziwne, st�umione odg�osy - rozumie pan, o co mi chodzi - zn�w niezwyk�e odg�osy - to jasne. Ale kto wie? - Chodzi pan do ko�cio�a? - wypytywa� Tracy. - Ach - odpar� doktor. - Tak. Przywi�zanie. Lubi� to. Jest przyjemnie. Jaki� dziennikarz wysun�� si� do przodu i rzek�: - Pan nie ma �adnych pyta�, doktorze? - Aha? - odpowiedzia� natychmiast psychiatra. - Jak doktor Pingitzer ma rozmawia�, to trzeba opu�ci� sal�. Pe�ni�cy s�u�b� kapitan policji nazwiskiem Huzinga rzek� kr�tko: - Wszyscy s�yszeli�cie, co powiedzia� pan doktor. Wychodzi�. Dziennikarze byli z tego niezadowoleni, ale Huzinga i jego ludzie poprosili zebranych, by wyszli do korytarza. Gdy sala opustosza��, lekarz u�miechn�� si� do Tracy'ego, pykaj�c spokojnie z fajeczki, i zasn��. Tracy poczu� si� zm�czony, wi�c r�wnie� zapad� w drzemk�. Staruszek chrapn��, a Tracy nie. Po chwili drzwi otworzy�y si� nagle i jeden z reporter�w sfotografowa� obu m�czyzn drzemi�cych na krzes�ach, kt�re by�y w�asno�ci� Bank of England. Potem wszed� Huzinga i obudzi� psychiatr�. - Aha - rzek� lekarz. Huzinga chcia� obudzi� r�wnie� Tracy'ego, ale starszy pan go powstrzyma�. - Nie. To wa�ne. - Tak jest, panie doktorze - rzek� Huzinga. Wyszed� z sali na palcach. Staruszek usiad� wygodnie i zacz�� przygl�da� si� twarzy m�odego cz�owieka. Po chwili Tracy otworzy� oczy. - �ni mi si�, �e jestem w Wiedniu - wyzna� lekarz. - Kiedy pan tam by� ostatnio? - zapyta� Tracy. - Dwadzie�cia lat temu - rzek� doktor Pingitzer. - Dawno, dawno temu. Lody bardzo lubi�em. Waniliowe. - Lubi pan kaw�? - wypytywa� go Tracy. - Kaw�? - ucieszy� si� doktor Pingitzer. - Jestem z Wiednia. Ja �yj� kaw�. Aha - krzykn��, by us�yszano go za drzwiami. - Poprosz� o kaw�. Huzinga wys�a� policjanta po dzbanek kawy i dwie fili�anki. - Doktor si� na tym zna - powiedzia� Huzinga do policjanta. - Dobrze si� zna na tym, co robi. - Dostaniemy kaw� - rzek� staruszek. - By�o jakie� zdarzenie. Nic nie wiem. - Strzelali do mojego tygrysa - wyja�ni� Tracy. - Wsp�czuj� - powiedzia� doktor Pingitzer. - Poszli�my do �wi�tego Patryka - opowiada� Tracy - jak sze�� lat temu, a kiedy stamt�d wychodzili�my, oni ju� czekali w opancerzonym samochodzie. Drugi zaparkowali troch� dalej, na 50. Ulicy. Najpierw strzelali na postrach. Tygrys si� zl�k� i zacz�� ucieka�. Gdy mija� drugi opancerzony w�z, postrzelili go w �ap�. - To na pewno pa�ski tygrys? - Tak. - Dlaczego? - Jest ze mn� przez ca�e moje �ycie. - Ach - rzek� staruszek - on jest tygrysem, jak pies jest psem? - Chce pan wiedzie� - zapyta� Tracy - czy m�j tygrys jest prawdziwy, niczym te z d�ungli albo z cyrku? - No w�a�nie - odpar� doktor Pingitzer. - Nie, nie jest - oznajmi� Tracy. - Przynajmniej do dzi� nie by�. I nagle okaza� si� prawdziwy. Ale to wci�� m�j w�asny tygrys. - Dlaczego tamci m�wi�, �e tygrys umkn�� z cyrku? - Nie wiem. - To mo�liwe? - Nie przecz�. Ka�de zwierz� trzymane w klatce uciek�oby z cyrku, gdyby tylko mog�o. - Nie boi si� pan tego tygrysa? - zapyta� doktor Pingitzer. - Mamy tu gdzie� zdj�cia robione przez reporter�w. Moja ma�a c�reczka te� du�o fotografowa�a. Zdj�cia, zdj�cia - wszystko zdj�cia taty. Moje! - Zerkn�� w stron� drzwi i zawo�a�: - Prosz� o zdj�cia. Wszed� Huzinga, wzi�� z biurka kilkana�cie le��cych na wierzchu fotografii i poda� je lekarzowi. Staruszek przerzuca� zdj�cia tak szybko, �e ledwie mia� czas na nie spojrze�. - Nie boi si� pan tego zwierzaka - podsumowa� kr�tko - tego tygrysa. Ale to jest czarna pantera. - Tak, wiem - zgodzi� si� Tracy - ale zarazem m�j tygrys. - A wi�c nazywa pan to zwierz� tygrysem? - Tak, cho� wiem, �e jest czarn� panter� - odrzek� Tracy - lecz dla mnie to zawsze by� tygrys. - Pa�ski tygrys? - Tak. - I pan si� go nie boi? - Nie. - Ludzie boj� si� tygrys�w. - Ludzie boj� si� wielu rzeczy. - Boj� si� nocy - wyzna� doktor Pingitzer. - W Wiedniu, jak by�em m�ody, szuka�em noc� miejsc, gdzie by�o wielu ludzi, du�o �wiat�a. �eby przesta� si� ba�. Huzinga przyni�s� kaw� i nape�ni� fili�anki. Czu�o si�, �e mia� dla doktora Pingitzera ogromny szacunek. - Teraz spr�bujemy kawy - powiedzia� lekarz. - Kiedy� chcia�em zosta� kiperem - zwierzy� si� Tracy. - Ach tak? - ucieszy� si� doktor Pingitzer. - A wi�c pijmy kaw�. Mi�o pi� kaw�. �ycie jest zbyt kr�tkie. - Machn�� r�k� w stron� drzwi. - Bardzo, bardzo, bardzo.... - skrzywi� si� i nie doko�czy� zdania. - Tak - przyzna� Tracy. Pili kaw� w milczeniu. Tracy smakowa� j� powoli, jak przed sze�ciu laty, gdy siedzia� u Otto Seyfanga z Nimmo, Peberdym i Ringertem. Rozdzia� 8 Gdy wypili po trzy fili�anki, doktor Pingitzer powiedzia�: - Aha. Pracowa�. Nie cierpi� pracowa�. Nie cierpi� psychiatrii. I zawsze nie cierpi� pracowa�. Lubi� �miech, zabaw�, fantazjowanie, cuda. - To dlaczego pan pracuje? - zapyta� Tracy. - Dlaczego? - zastanawia� si� doktor Pingitzer. - Niejasno��. - Pomy�la� chwil�. - W Wiedniu zobaczy�em dziewczyn�. Els�. W�a�ciwie Els� Varshock. Aha. Elsa to �ona, matka, wci�� m�wi: Gdzie jest na �ycie, pieni�dz? No i co? Pracuj�. - Zna si� pan na psychiatrii? - zapyta� Tracy. - Na psychiatrii nie - odpowiedzia� doktor Pingitzer. - Na ludziach troch� lepiej. Troch�, troch�, troch� lepiej. Ka�dego i ka�dego dnia - mniej, mniej, mniej. Czemu? Ludzie s� trudni. Ludzie s� lud�mi. Ludzie to �miech, zabawa, fantazja, cuda. Aha. Ludzie to cierpienie, ludzie to choroba, ludzie to szale�stwo, ludzie to b�l, ludzie to b�l dla innych ludzi, to zabijanie, nawet samego siebie. Gdzie jest �miech, gdzie jest zabawa, gdzie jest fantazja, gdzie s� cuda? Psychiatrii nie cierpi�. Ludzi kocham. Szalonych ludzi, pi�knych ludzi, zbola�ych ludzi, chorych ludzi, z�amanych ludzi, rozbitych ludzi, kocham, kocham. Czemu? Czemu stracili ludzie �miech, zabaw�, fantazje, cuda? No czemu? Aha. Dla pieni�dza? - U�miechn�� si�. - Tak my�l�. Dla pieni�dza. Pieni�dz to mi�o��. Pieni�dz to pi�kno. Pieni�dz to �miech. A gdzie jest pieni�dz? Nie wiem. Ju� po �miechu. Teraz pracowa�. Pracowa�. No wi�c tygrys. Tygrys. - Mo�e zna pan taki wiersz? - zapyta� Tracy. - Jest jaki� wiersz? - zaciekawi� si� doktor Pingitzer. - Owszem. - Jaki? - niecierpliwi� si� staruszek. Tracy zacz�� recytowa�: Tygrysie! �un� dzikiej mocy W ogromnych �wiecisz borach nocy! Tw� przera�liw� pi�kno�� jakie� Stworzy�y r�ce, jakie� oczy? - Aha. Zna pan dalej? - dopytywa� si� doktor Pingitzer. - Tak, kawa�ek - odpar� Tracy - Chyba nie zapomnia�em. - Prosz� m�wi� - powiedzia� doktor Pingitzer. Tracy wyrecytowa� nast�pn� zwrotk�: W jakich g��binach czy niebiosach Za�eg�a si� twych �lepi si�a? Jaka j� burza tu przynios�a? Jaka j� �mia�o�� pochwyci�a? - Ho, ho - zawo�a� lekarz. - �yje ju� siedemdziesi�t dwa lata, a nigdy nie s�ysza�em podobnego wiersza! Kto jest autorem? - William Blake - oznajmi� Tracy. - Prawdziwy mistrz ten William Blake! - zawo�a� doktor Pingitzer. - Pami�ta pan dalej? - Owszem - rzek� Tracy. - Chwileczk�. O tak. Czyja to sztuka, czyje dzie�o Potworne mi�ni twoich sploty? Kiedy twe serce bi� zacz�o, Jakie tam pracowa�y m�oty? - Dalej? spyta� staruszek. - My�l�, �e pami�tam ca�o��. Jakie pr�y�y si� powrozy, Jakie tam piece ogniem zia�y, Gdy m�zg �miertelnej pe�en grozy Straszliwe palce kszta�towa�y? W��cznie z gwiazd spad�y Bo�ych I p�acz gwia�dzisty skrzy� si� w niebie. Czy On polubi� ci�? On stworzy� Jagni�! Czy stworzy� tak�e ciebie? Tygrysie! �un� dzikiej mocy W ogromnych �wiecisz borach nocy! T� straszn� pi�kno�� jakie� �mia�y Kszta�towa� r�ce, jakie� oczy? Tracy umilk�. - To ju� ca�y wiersz - odezwa� si� po chwili. - Aha - powiedzia� stary lekarz. - Dzi�kuj�. I pan go zna od dzieci�stwa, prawda? - Tak - odrzek� Tracy. - Deklamowa�em go ju� w wieku trzech lat. - Pan rozumie ten wiersz? - zapyta� doktor Pingitzer. - Nic z tego nie rozumiem - odrzek� Tracy. - Ale podoba mi si�. - Aha. Jasne. Staruszek spojrza� w stron� drzwi. - Jeszcze, jeszcze, jeszcze.... - powiedzia�. - Teraz. Dwa pytania. Pierwsze. Pa�ski tygrys jest....? - Moim tygrysem - wyja�ni� Tracy. - Drugie - rzek� doktor Pingitzer. - Sk�d wzi�� si� tygrys na ulicy? - No c� - zacz�� Tracy - przypuszczam, �e wczoraj wieczorem jaka� czarna pantera zrani�a dozorc� i uciek�a z cyrku. To si� zdarza. Jest tak przera�ona, �e pewnie kogo� zabije, je�li okoliczno�ci zmusz� j� do tego. Ale ta nieuchwytna czarna pantera to zarazem m�j tygrys. - To tak? - A tak? - Dlaczego? - dopytywa� si� stary lekarz. - Nie wiem - rzek� Tracy. - Szed�em Pi�t� Alej� do katedry �wi�tego Patryka z moim tygrysem. Nigdzie si� nie oddala�. Uciek� dopiero wtedy, gdy zacz�li do niego strzela�. Nie ucieka�by pan, gdyby do pana strzelali? - Bardzo szybko - oznajmi� doktor Pingitzer. - Mimo siedemdziesi�ciu dwu lat bardzo szybko. Umilk� na chwil�, wyobra�aj�c sobie, �e biegnie co si� w nogach, cho� ma siedemdziesi�t dwa lata. - Policjanci zabij� to zwierz� - powiedzia� staruszek. - B�d� pr�bowali - przyzna� Tracy. - I zrobi� to. - B�d� pr�bowali - t�umaczy� m�ody cz�owiek - ale im si� nie uda, nie potrafi�. - Jak to? Nie potrafi�? - zdziwi� si� doktor Pingitzer. - Nie mo�na zabi� tego tygrysa. - Jednego tygrysa? Nie mo�na zabi�? A dlaczego? - Po prostu nie mo�na - odpar� Tracy. - Ale tygrys zabije? - pyta� dalej lekarz. - Je�li b�dzie trzeba - odrzek� Tracy. - Czy to uczciwe? - Nie wiem. A pan wie? - O nie - powiedzia� staruszek. - Wiem bardzo ma�o. Bardzo, bardzo, bardzo ma�o. Aha. Pytanie z psychiatrii. Czy pan oszala�? - Oczywi�cie, �e tak - przyzna� Tracy. Stary cz�owiek zn�w spojrza� na drzwi i po�o�y� palec na ustach. - Cicho - szepn��. - Oszala�em ze z�o�ci, bo zranili mi tygrysa - wyja�ni� Tracy. - Oszala�em przede wszystkim dlatego, �e zamkn�li tygrysa w klatce i oddali do cyrku. A tak w og�le, to od urodzenia jestem troch� szalony. - Ja te�, ale prosz� nikomu o tym nie m�wi� - oznajmi� doktor Pingitzer i zerkn�� na drzwi. Nagle wsta�. - M�wi� tak: ten cz�owiek jest zdrowy na umy�le. To zrozumiej�. Aha! Koniec pracy. Po chwili zawo�a� g�o�no: - Prosz� wej��. Huzinga pierwszy wkroczy� do sali, a za nim ca�a reszta. Doktor Pingitzer popatrzy� na ich twarze, d�ugo milcza�, a w ko�cu o�wiadczy�: - Aha! Ten cz�owiek jest zdrowy na umy�le. Jaki� m�czyzna, kt�ry by� z wygl�du przeciwie�stwem doktora Pingitzera, wysun�� si� naprz�d i powiedzia�: - Doktorze Pingitzer, nazywam si� Scatter i kieruj� Instytutem Neurologicznym na Manhattanie. Czy mog� zapyta�, jak postawiono diagnoz� psychiatryczn� i na jakiej podstawie wysnu� pan takie wnioski? - Nie mo�e pan - odpar� stary psychiatra i zwr�ci� si� do Tracy'ego: - Do zobaczenia, m�j ch�opcze. - Do zobaczenia - powiedzia� Tracy. Pingitzer uwa�nie przyjrza� si� zgromadzonym w sali i ruszy� ku drzwiom. Reporterzy fotografowali go. Jeden z nich zapyta�: - Doktorze Pingitzer, a czarna pantera? Czy to naprawd� jego zwierz�? - Bada�em tego m�odego cz�owieka, a nie czarn� panter� - odpar� lekarz. Dziennikarz nie odst�powa� go. - Jak to mo�liwe, �e czarna pantera nie rzuci�a si� na niego, doktorze? - wypytywa�. - Nie mam poj�cia - rzek� lekarz. - Czy Tracy powi