Krzyk w niebiosa - Rice Anne
Szczegóły |
Tytuł |
Krzyk w niebiosa - Rice Anne |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Krzyk w niebiosa - Rice Anne PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Krzyk w niebiosa - Rice Anne PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Krzyk w niebiosa - Rice Anne - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
ANNE RICE
KRZYK W NIEBIOSA
(Tłumaczyła Agnieszka Rzepa)
Strona 2
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Guido Maffeo został wykastrowany i wysłany na nauki do najlepszych mistrzów śpiewu
w Neapolu, kiedy skończył sześć lat.
Przedtem znał tylko niezmienny głód i okrucieństwo dużej wieśniaczej rodziny, której był
jedenastym potomkiem. Przez całe życie Guido pamiętał, że pierwszy dobry posiłek i miękkie
łóżko dali mu ci, którzy uczynili z niego eunucha.
Pokój, do którego zaprowadzono go w górskim miasteczku Caracena, był przepiękny.
Miał prawdziwą podłogę, wyłożoną gładkimi kamiennymi płytami, a na ścianie Guido po raz
pierwszy w życiu ujrzał tykający zegar i bardzo się go przestraszył. Mężczyźni o łagodnych
głosach, którym oddała go matka, poprosili, żeby dla nich zaśpiewał. W nagrodę dostał później
kielich czerwonego wina, szczodrze osłodzonego miodem.
Kiedy rozebrali go i położyli w ciepłej kąpieli, był już tak słodko senny, że niczego się nie
bał. Delikatne ręce masowały mu kark. Ponownie zanurzając się w wodzie, Guido czuł, że dzieje
się z nim coś cudownego i ważnego. Nikt i nigdy jeszcze tak się nim nie zajmował.
Prawie już spał, kiedy wyjęto go z kąpieli i przywiązano do stołu. Przez moment czuł, że
spada. Głowę miał niżej niż nogi. W chwilę później, ciasno przymocowany, znowu zasypiał,
czując gładzące go między nogami jedwabiste dłonie. Dawały mu cień grzesznej rozkoszy. Kiedy
zobaczył nóż, zaczął krzyczeć, otwierając szeroko oczy.
Wyginał się. Usiłował zerwać więzy. Ale tuż obok zabrzmiał karcąco jakiś miękki, kojący
głos: - Och, Guido, Guido!
Te wspomnienia nigdy go nie opuściły.
Tamtej nocy obudził się na śnieżnobiałych prześcieradłach, przesiąkniętych wonią
zmiażdżonych zielonych liści. Mimo bólu między nogami wygramolił się z łóżka i stanął
zdumiony przed chłopczykiem w lustrze. Szybko zorientował się, że to jego własne odbicie,
które dotychczas widział tylko w spokojnej tafli wody. Przyglądał się swoim ciemnym lokom,
dokładnie dotykał całej twarzy, szczególnie małego, płaskiego nosa, który wydawał mu się
podobny raczej do grudki mokrej gliny niż do nosów innych ludzi.
Mężczyzna, który wszedł wtedy do pokoju, nie ukarał go, tylko nakarmił, podając zupę
srebrną łyżką. Dodawał mu odwagi, przemawiając w dziwnym języku. Na ścianach wisiały małe,
Strona 3
kolorowe wizerunki wielu twarzy. Wschodzące słońce wydobyło ich szczegóły. Na podłodze
Guido zobaczył parę błyszczących, czarnych butów z cienkiej skórki, tak małych, że pasowały na
jego stopę. Wiedział, że je dostanie.
Był rok 1715. Ludwik XIV, le roi soleil Francji, właśnie zmarł. Rosją władał car Piotr
Wielki.
W dalekiej północnoamerykańskiej kolonii Massachusetts Benjamin Franklin kończył
dziewięć lat. Jerzy I wstąpił właśnie na tron angielski.
Afrykańscy niewolnicy uprawiali pola Nowego Świata po obu stronach równika. W
Londynie wieszano ludzi za kradzież bochenka chleba. W Portugalii palono żywcem za herezję.
Wytworni panowie zakładali ogromne białe peruki, kiedy wychodzili z domu; nosili
szable i zażywali tabaki z małych, zdobnych tabakierek. Ubierali się w spodnie zapinane pod
kolanem na sprzączkę, pończochy, buty na wysokich obcasach. Ich płaszcze ozdabiały olbrzymie
kieszenie. Damy w gorsetach z mnóstwem falbanek przyklejały do policzków zalotne muszki,
tańczyły menueta w krynolinach, prowadziły salony, zakochiwały się, cudzołożyły.
Ojciec Mozarta jeszcze się nie urodził. Jan Sebastian Bach miał trzydzieści lat. Galileusz
nie żył od siedemdziesięciu trzech lat. Izaak Newton był starcem, Jean Jacques Rousseau
dzieckiem.
Opera włoska podbiła swat. Tegoż roku Neapol miał ujrzeć “Il Tigrane” Alessandra
Scarlattiego, a Wenecja “Narone fatta Cesare” Vivaldiego. Najznamienitszym kompozytorem
Londynu był Georg Friedrich Haendel.
Duża część słonecznego Półwyspu Apenińskiego znajdowała się pod obcą dominacją.
Arcyksiążę Austrii władał Mediolanem na północy i Królestwem Neapolu na południu.
Guido nie wiedział nic o wielkim świecie. Nie mówił nawet językiem swojego ojczystego
kraju. Nie widział niczego, co mogłoby się równać z Neapolem, a konserwatorium, w którym go
umieszczono, z widokiem na morze i miasto wydawało mu się olśniewającym pałacem.
Nigdy jeszcze nie dotykał tkaniny równie delikatnej jak ta, z której uszyto podarowane
mu czarne szaty i czerwoną szarfę. Nie mógł uwierzyć, że naprawdę tu zostanie, aby - już zawsze
- śpiewać i grać. Niemożliwe, żeby to było przeznaczone właśnie jemu. Kiedyś w końcu odeślą
go do domu.
Nie zrobili tego.
Strona 4
Kiedy w duszne popołudnia fiesty w nieskazitelnym odzieniu kroczył zatłoczonymi
ulicami razem z innymi wykastrowanymi dziećmi, a jego czyste, brązowe loki lśniły w słońcu,
był dumny, że jest jednym z nich. Ich hymny wznosiły się w powietrze jak szczególna woń lilii i
świec. Kiedy weszli do wysokiego kościoła i ich cienkie głosy rozbrzmiały nagle potęgą wśród
oszałamiającego Guida splendoru, po raz pierwszy poczuł się naprawdę szczęśliwy.
Całymi latami powodziło mu się doskonale. Obowiązująca w konserwatorium dyscyplina
była dla niego niczym. Śpiewał sopranem, na którego dźwięk pękało szkło. Odkąd tylko dostał
do ręki pióro, zapisywał niezdarnie melodie, ucząc się komponować, zanim jeszcze umiał czytać
i pisać. Nauczyciele go uwielbiali.
Jednak wraz z upływem czasu zaczął pojmować coraz więcej. Bardzo szybko zorientował
się, że nie wszyscy muzycy, z którymi się styka, zostali wykastrowani jako mali chłopcy.
Niektórzy z nich byli mężczyznami, żenili się, płodzili dzieci. Jednakże nawet dla najlepszego
skrzypka, najbardziej twórczego kompozytora sława, bogactwo, splendor wielkich śpiewaków-
kastratów pozostawały niedosiężne.
Chóry kościelne, dworskie orkiestry i opery całego świata poszukiwały włoskich
muzyków. Ale świat wielbił tylko sopranistów. To o nich wiedli spory królowie, to na ich widok
publiczność wstrzymywała oddech. To śpiewak nadawał operze prawdziwy sens. Nicolino,
Cortono, Ferreri pamiętani byli jeszcze długo po tym, kiedy ci, którzy dla nich komponowali,
odeszli w zapomnienie. A w małym światku konserwatorium Guido należał do grupy
uprzywilejowanych wybrańców, których lepiej żywiono, ubierano, umieszczano w cieplejszych
pokojach, pielęgnując ich niezwykły talent.
Obserwując wciąż powiększające się zastępy kastratów, patrząc, jak w miejsce starych
pojawiają się młodsi, Guido zauważył wkrótce, że z setek idących corocznie pod nóż zaledwie
garstka obdarzona jest pięknym głosem. Przybywali zewsząd: Giancarlo, wiodący śpiewak
toskańskiego chóru, wykastrowany w wieku dwunastu lat dzięki uprzejmości maestra, który
przywiózł go do Neapolu; Alonso, pochodzący z rodziny muzyków, którego operację
zaaranżował jego wuj - eunuch; albo dumny Alfredo, mieszkający w domu swego protektora od
tak dawna, że nie pamiętał już ani swoich rodziców, ani chirurga.
No i byli jeszcze niedomyci, niepiśmienni chłopcy, nie znający dialektu Neapolu -
chłopcy jak on sam.
Strona 5
Teraz stało się dla niego jasne, że rodzice sprzedali go bez zastanowienia. Był ciekaw, czy
przedtem jakiś maestro odpowiednio wsłuchał się w jego głos. Niczego takiego sobie nie
przypominał. Możliwe, że złapano go w sieć zarzuconą bez namysłu, z przekonaniem, iż zawsze
znajdzie się w niej coś godnego uwagi.
Wszystko to Guido zauważał tylko mimochodem. Był wiodącym śpiewakiem chóru,
solistą na scenie konserwatorium, sam pisał już ćwiczenia dla młodszych uczniów. Zanim
skończył dziesięć lat, miał okazję słyszeć Nicolina w operze, dostał własny klawikord,
zezwolono mu ćwiczyć do późnej nocy. W nagrodę otrzymał ciepłe koce, ładny płaszcz - więcej
niż kiedykolwiek miałby odwagę zażądać. Od czasu do czasu pozwalano mu śpiewać przed
zachwyconą publicznością w olśniewających wnętrzach prawdziwego pałacu.
Zanim pojawiły się wątpliwości drugiej dekady życia, Guido nauką i regularnymi
ćwiczeniami stworzył sobie solidne podstawy do robienia kariery. Jego wysoki, czysty,
nadzwyczajnie dźwięczny i elastyczny głos był już teraz otwarcie podziwiany.
Jednak, jak to bywa z każdą ludzką istotą, krew jego przodków, mimo zmian wywołanych
kastracją, nie przestawała go kształtować. Jego krewni byli smagli i przysadziści, więc on też nie
wyrósł na wiotkiego i prostego niczym trzcina eunucha, jak większość jego kolegów. Jego krępa,
proporcjonalna sylwetka dawała złudzenie siły. Chociaż brązowe kędziory i namiętne usta
czyniły twarz Guida podobną do oblicza cherubinka, ciemny puch nad górną wargą dodawał jej
męskości.
Właściwie byłby całkiem pociągający, gdyby jego nos, spłaszczony na skutek upadku w
dzieciństwie, nie wyglądał jakby zgniotła go jakaś potężna pięść, a z brązowych, pełnych uczucia
oczu nie wyzierała podstępna, wieśniacza brutalność jego dziadów. Ich małomówność i spryt
objawiły się w nim jako pilność i stoicyzm. Podczas kiedy oni walczyli z żywiołami, on z żarem
godził się poświęcić wszystko dla swojej muzyki.
W jego manierach i wyglądzie nie można było jednak wyczuć braku ogłady. Chłonął, co
tylko mógł, naśladując pełen wdzięku sposób bycia swych nauczycieli, ucząc się od nich poezji,
łaciny i klasycznego języka włoskiego. Wyrósł więc na młodego śpiewaka o niezłej prezencji,
niepokojąco przy tym powabnego dzięki łatwo zauważalnym cechom szczególnym. Przez całe
życie miał słyszeć, jak mówiono: “Jakiż on brzydki” lub “Skąd, jest uroczy!”
Nie zdawał sobie sprawy tylko z tego, jak groźne jest jego spojrzenie. Był potomkiem
ludzi brutalniejszych niż zwierzęta, którymi się opiekowali, i sam też wyglądał jak ktoś, kto nie
Strona 6
zawaha się przed niczym. W oczach, płaskim nosie, lubieżnych ustach, w całej twarzy Guida był
gniew. Nie zdając sobie z tego sprawy, osłonił się nim jak tarczą ochronną. Nikt nie próbował go
napastować.
Był jednak powszechnie lubiany. Normalni chłopcy czuli do niego taką samą sympatię
jak kastraci. Skrzypkowie przepadali za nim, bo każdy z nich go fascynował, pisał też dla nich
wspaniałe utwory. Zaczął być znany jako ciche, poważne, delikatne niedźwiedziątko, którego nie
można się było bać, jeśli się je znało.
Pewnego ranka, kiedy Guido miał już prawie piętnaście lat, obudzono go i kazano zejść
do gabinetu Maestra. Nie zaniepokoiło go to. Nigdy nie był w tarapatach.
- Usiądź! - powiedział jego ulubiony nauczyciel, Maestro Cavalla. Pozostali otoczyli go
kołem. Nigdy jeszcze nie traktowali go tak przyjacielsko, jednak ten krąg twarzy sprawiał na nim
nieprzyjemne wrażenie. Od razu domyślił się, dlaczego. Odezwało się wspomnienie pokoju, w
którym go wykastrowano, pomyślał sobie jednak, że to o niczym nie świadczy.
Maestro, siedzący za rzeźbionym biurkiem, zanurzył pióro w kałamarzu, wypisał na
kawałku pergaminu jakieś cyfry i podał mu go. Grudzień 1727. Cóż to może znaczyć? Przez
ciało Guida przebiegł dreszcz.
- To data - powiedział Maestro prostując się - twojego pierwszego występu jako primo
uomo w rzymskiej operze.
A więc udało mu się.
Nie będzie śpiewał w chórze kościelnym w parafiach w głębi kraju ani w katedrach
wielkich miast. Nie czekał na niego nawet chór Kaplicy Sykstyńskiej. To wszystko było poza
nim, a marzenie, które rok po roku inspirowało ich wszystkich, bez względu na to, czy byli
biedni czy bogaci i skąd pochodzili, miało się właśnie dla niego spełnić: opera.
- Rzym - szeptał, wychodząc samotnie na korytarz. Na zewnątrz stało dwóch uczniów.
Wydawało się, że na niego czekają. Przeszedł, jakby ich nie zauważył. Wyszedł na podwórze. -
Rzym - szepnął raz jeszcze i rozkoszował się tym dźwiękiem, eksplozją głosek, które od dwóch
tysięcy lat ludzie wypowiadali z zachwytem i przerażeniem: Rzym.
Tak, Rzym, potem Wenecja, Bolonia, Wiedeń, Drezno, Paryż, Praga - wszystkie linie
frontu, które zdobywali kastraci. Londyn, Moskwa, znowu Palermo. Nieomal roześmiał się w
głos.
Strona 7
Ktoś dotknął jego ramienia. Nie spodobało mu się to. Ciągle jeszcze widział rzędy lóż i
wiwatującą publiczność. Kiedy wizja zniknęła, ujrzał wysokiego, smukłego eunucha o skośnych
oczach, który pochodził z północy Włoch i zawsze był od niego lepszy. Tuż obok stał Alfredo,
bogacz, który miał stale kieszenie pełne pieniędzy.
Chcieli, żeby poszedł z nimi do miasta; mówili, że Maestro dał mu cały dzień na
świętowanie. Wtedy zorientował się, kim jest. Ci chłopcy byli wschodzącymi gwiazdami
konserwatorium.
On stał się teraz jednym z nich.
Strona 8
2
Kiedy Tonio Treschi miał pięć lat, matka zepchnęła go ze schodów. Nie zrobiła tego
specjalnie. Chciała go tylko uderzyć, a on ześlizgnął się w tył po marmurowej płycie i, spadając
bez końca, czuł, jak ogarnia go przerażenie.
Nawet to mógłby zapomnieć, jednak jej miłość na co dzień pełna była
nieprzewidywalnego okrucieństwa. Emanujące z niej szalone ciepło z minuty na minutę mogło
przeistoczyć się w brutalność. Tonio żył rozdarty między przerażającą potrzebą jej obecności i
nieopanowanym strachem.
Jednak tego wieczora, chcąc mu to wynagrodzić, wzięła go do Bazyliki Świętego Marka,
żeby mógł ujrzeć swego ojca, idącego w procesji. Ogromny kościół, do którego się udawali, był
kaplicą doży, a ojciec Tonia był Wielkim Radcą.
Wszystko to wydawało mu się później snem; ale to nie był sen. Tonio zapamiętał te
chwile na całe życie.
Po upadku ukrył się przed nią na wiele godzin w czeluściach ogromnego Palazzo Treschi.
Nikt nie znał lepiej od niego wszystkich czterech pięter tej wielkiej, chylącej się ku upadkowi
renesansowej rezydencji. Żaden pokój czy skrzynia, w której można byłoby się schować, nie były
mu obce i zawsze mógł tam się skryć, na jak długo chciał.
Mrok nie przerażał go. Nie martwił się, że może się gdzieś zgubić. Nie bał się szczurów, a
nawet z pewną ciekawością śledził ich spieszne wędrówki po korytarzach. Lubił cienie na
ścianach, drobne fale zamglonego światła z Canale Grande, przebiegające przez sufity zdobne w
wizerunki starców. Znał te stęchłe pokoje lepiej niż świat poza nimi. To był krajobraz jego
dzieciństwa, a wszystkie zagmatwane ścieżki poznaczone zostały śladami jakichś ucieczek i
wypraw.
Jednak chwile spędzone bez matki były cierpieniem, więc udręczony i drżący przywlókł
się w końcu do niej, jak zawsze, gdy służba przerwała już poszukiwania.
Leżała szlochając, kiedy się pojawił: pięcioletni spragniony zemsty mężczyzna o twarzy
czerwonej i brudnej od płaczu. Postanowił oczywiście, że nie odezwie się do niej, jak długo
będzie żył. To nic, że nie mógł bez niej wytrzymać nawet chwili.
Kiedy otworzyła ramiona, wskoczył jej na kolana i jedną ręką obejmując ją za szyję, a
drugą ściskając ramię aż do bólu, siedział przytulony do jej piersi nieruchomo, jakby nie żył. Nie
Strona 9
wiedział, że sama była wtedy jeszcze prawie dzieckiem. Czuł, jak go całuje po policzkach, po
włosach i ta czułość rozbroiła go. Gdzieś pośród bólu błysnęła myśl, że jeśli mocno ją przytuli,
jeśli ją tak zatrzyma, to pozostanie taka jak teraz, a ta druga istota nie wyłoni się już z niej, aby
go zranić.
Matka wyprostowała się, przygładzając niesforne loki swoich sztywnych czarnych
włosów, a jej brązowe oczy, wciąż zaczerwienione od płaczu, zabłysły nagle podnieceniem. -
Tonio! - powiedziała, kołysząc się jak dziecko. - Jest jeszcze trochę czasu. Sama cię ubiorę. -
Zaklaskała w ręce. - Zabieram cię do Bazyliki Świętego Marka.
Chociaż piastunki Tonia powiedziały “nie”, nic nie mogło jej powstrzymać. Jakaś radość
wypełniła cały pokój, świece mrugały i drżały w rękach podążających za nimi służących, palce
matki zręcznie zapinały jego satynowe spodenki i kamizelkę z brokatu. Śpiewając starą pieśń,
zaczęła czesać grzebieniem jedwabiste, czarne loki Tonia i gwałtownie pocałowała go dwa razy.
Kiedy szli przez korytarz, a on, podekscytowany stukiem na marmurze swoich zdobnych
pantofli, wysunął się do przodu, cały czas słyszał za plecami jej cichy śpiew.
Była śliczna w swojej czarnej aksamitnej sukni, z rumieńcem barwiącym ciemną skórę.
Kiedy usiadła w mrocznym felze gondoli, jej twarz o skośnych oczach wyglądała w świetle
latarni jak oblicze Madonny na starych bizantyjskich malowidłach. Wzięła go na kolana.
Zaciągnięto zasłony. - Kochasz mnie? - spytała. Drażnił się z nią. Zbliżyła swój policzek do jego
twarzy, dotykała jego rzęs swoimi tak długo, aż wybuchnął niepowstrzymanym śmiechem. -
Kochasz mnie? - zawołała, ściskając jego ramię. A kiedy powiedział: - Tak - czuł jak gorąco go
obejmuje i przez chwilę leżał nieruchomy, jakby sparaliżowany, w jej ramionach.
Prawie tańczył, kiedy prowadziła go przez plac. Wszyscy tu byli! Kłaniał się i kłaniał,
ręce wyciągały się do jego włosów, damy przytulały go do wonnych spódnic. Signore Lemmo,
młody sekretarz ojca, podrzucił Tonia w górę siedem razy, zanim matka powiedziała, żeby
przestał. A piękna kuzynka, Catrina Lisani, z dwójką własnych synów u boku, podniosła welon,
wzięła Tonia na ręce i przytuliła z mocą do swych białych, pachnących piersi.
Kiedy tylko przekroczyli próg ogromnego kościoła, Tonio zamilkł. Po raz pierwszy
widział coś takiego. Wszystkie marmurowe kolumny otoczone były wieńcami świec, pochodnie
gorzały w lichtarzach, podsycane podmuchami powietrza z otwartych drzwi. Z olbrzymich kopuł
patrzyły na niego anioły i święci, wszędzie dokoła łuki, ściany, sklepienia pulsowały niezliczoną
ilością złotych iskier.
Strona 10
Zapragnął, żeby matka wzięła go w ramiona, i bez słowa zaczął się wdrapywać na nią jak
na drzewo. Pod jego ciężarem zatoczyła się ze śmiechem w tył.
Nagle tłum zaszeleścił jak liście na wietrze. Zagrzmiały trąby. Tonio obracał się
desperacko we wszystkie strony, próbując je zobaczyć. - Spójrz! - szepnęła matka, ściskając go
za rękę. Nad głowami ludzi, pod kołyszącym się baldachimem, pojawił się doża na swoim
potężnym tronie. Powietrze wypełniła ostra, dusząca woń kadzidła. Trąby brzmiały teraz
przenikliwie, wspaniale, zimno.
Nadeszli odziani w olśniewające szaty członkowie Wielkiej Rady. Tonio usłyszał
przepełniony dziewczęcą ekscytacją szept matki: - Twój ojciec!
Pojawiła się wysoka, koścista postać Andrei Treschiego. Rękawy jego szaty sięgały
ziemi, siwe włosy wyglądały jak lwia grzywa, głęboko osadzone jasne oczy patrzyły wprost
przed siebie jak oczy posągu. - Tatuś! - zabrzmiał przenikliwy szept Tonia. Ludzie odwracali
głowy, rozległ się stłumiony śmiech. Kiedy spojrzenie Radcy znalazło w tłumie syna, jego stara
twarz zmieniła się, rozbłysła niemalże ekstatycznym uśmiechem, ożywiły się oczy. Matka
zaczerwieniła się.
Niespodziewanie i jakby znikąd wybuchnęły potężnym śpiewem wysokie, czyste głosy.
Tonio poczuł, jak coś ściska go za gardło. Przez sekundę siedział sztywny, tak zaskoczony
pieśnią, że nie mógł się poruszyć. Potem zaczął się wiercić, wzniósł oczy do góry, tak że przez
chwilę świece oślepiły go. - Siedź grzecznie! - Matka prawie nie mogła go utrzymać. Śpiew
rozbrzmiewał dźwięczniej, pełniej. Przychodził falami z obu stron ogromnej nawy. Tonio
niemalże widział splatające się melodie: dużą złotą siatkę zarzuconą na pluskające morze w
drgających promieniach słońca. Nawet powietrze było muzyką. I wreszcie, tuż nad sobą, ujrzał
śpiewaków. Stali na wielkich galeriach po obu stronach kościoła; mieli otwarte usta, ich twarze
błyszczały w świetle. Wyglądali jak anioły na mozaikach.
Tonio błyskawicznie zsunął się na ziemię. Czuł dotyk ręki matki, która próbowała go
złapać. Szedł szybko pośród otaczających go spódnic i peleryn, przez woń perfum i zimowe
powietrze, aż zobaczył otwarte drzwi, a za nimi schody. Kiedy piął się w górę, ściany dookoła
niego wydawały się pulsować akordami muzyki organów, aż nagle stanął w cieple galerii, wśród
tych wysokich śpiewaków.
Zapanowało poruszenie. Tonio był już przy samej barierce i patrzył w oczy olbrzymowi, z
którego ust płynął głos tak czysty i złoty, jak dźwięk trąbki. Mężczyzna śpiewał tylko jedno
Strona 11
słowo: “Alleluja”, brzmiące niczym szczególny apel, wezwanie. Pozostali podjęli nagle jego
wołanie i powtarzali je raz po raz; ich głosy nakładały się na siebie, a chór po przeciwnej stronie
kościoła odpowiedział im jeszcze donośniej.
Tonio otworzył usta i wraz z wysokim chórzystą zaśpiewał “Alleluja”. Ręka mężczyzny
zacisnęła się przyjaźnie na jego ramieniu, a on sam kiwał głową i, nie wypowiadając ani słowa,
mówił swoimi dużymi, brązowymi, jakby zaspanymi oczami: - Tak, śpiewaj! - Tonio poczuł
przez szatę jego szczupły bok, a tuż potem ramię, obejmujące go w pasie i podnoszące w górę.
Pod nim, w dole, był blask, doża na swoim obciągniętym złotą materią tronie, członkowie
Senatu w purpurowych szatach, radcy w szkarłacie, wszyscy patrycjusze Wenecji w białych
perukach, ale on utkwił oczy w twarzy śpiewaka i słuchał własnego głosu, brzmiącego jak
dzwoneczek na tle śpiewu tamtego. Ciało Tonia odpłynęło. Opuścił je, wydźwignięty w
powietrze, kiedy ich głosy zlały się z sobą. Ujrzał, jak rozkosz zastępuje senność w drżących
oczach chórzysty. Zadziwiał go potężny dźwięk, dobywający się z piersi mężczyzny.
Kiedy spoczywał znów w ramionach matki, ona uniosła wzrok ku kłaniającemu się
głęboko rosłemu śpiewakowi i rzekła: - Dziękuję, Alessandro.
***
- Alessandro, Alessandro - szeptał Tonio i, tuląc się do niej w gondoli, spytał z
desperacją: - Mamo, będę śpiewać tak jak on, kiedy urosnę? Będę śpiewać jak Alessandro? - Nie
potrafił jej tego wyjaśnić. - Mamo, chcę być jednym z tych śpiewaków!
- Och, na Boga, Tonio, nie! - Wybuchnęła śmiechem i, czyniąc jakiś skomplikowany ruch
nadgarstkiem, skierowany do jego piastunki Leny, podniosła oczy ku niebu.
W całym domu, aż po dach, coś jęczało i stukało. Kiedy Tonio spojrzał w stronę ujścia
Canale Grande, oczekując nieskończonej ciemności laguny, ujrzał morze w ogniu: setki, tysiące
światełek podskakujących na wodzie, zupełnie jakby wylało się na nią całe drżące światło
wypełniające bazylikę. Matka powiedziała mu pełnym szacunku szeptem, że to urzędnicy
państwowi płyną oddać cześć relikwiom świętego Jerzego.
Przez chwilę nie było słychać nic prócz świstu wiatru, który dawno już połamał kruche
kratki podpierające rośliny zniszczonego ogródka na dachu. Gdzieniegdzie leżały jeszcze przy
nich uschnięte, wyrwane z korzeniami drzewka. Ich liśćmi szarpał i szeleścił wicher.
Tonio pochylił głowę i delikatną szyję ku ciepłym rękom matki. Tulił się do niej, czując
niemy, obezwładniający strach.
Strona 12
Tej nocy leżał w łóżku przykryty po brodę i nie mógł zasnąć. Usta śpiącej obok matki
były rozluźnione, twarz, jakby wbrew jej woli, stała się łagodna. Brwi miała ściągnięte,
wydawało się, że coś ją dręczy, że nie śpi. Ojciec nigdy nie spędzał nocy z nimi, zawsze
pozostawał w swoich apartamentach.
Tonio boso wysunął się spod przykrycia na zimną podłogę. Był pewien, że gdzieś wśród
nocy chodzą uliczni śpiewacy. Z trudem otworzył drewniane okiennice i słuchał z zadartą głową,
dopóki nie wpadł mu w ucho daleki głos tenora. Dołączył się do niego bas, zagrzmiał dysonans
strun i głośniej, wyżej poniosła się melodia.
W nocnej mgle niknęły formy i kształty, poniżej lśniła tylko aureola jedynej żywicznej
pochodni, której ciężka woń mieszała się ze słonym zapachem idącym od morza. Kiedy słuchał,
obejmując dłońmi kolana, z głową wspartą o wilgotną ścianę, był znowu na galerii chóru w
bazylice. Głos Alessandra umykał mu, ale doskonale pamiętał to uczucie, ten senny podmuch
muzyki. Otworzywszy usta, zawtórował dalekim ulicznym śpiewakom i na ramieniu poczuł znów
dłoń Alessandra.
Co zaczęło go tak nagle dręczyć? Co go tak niepokoiło? Przenikliwy, nie zamglony
jeszcze językiem pisma umysł podsunął mu znowu obraz tej dłoni, spoczywającej tak delikatnie
na jego szyi, i falujących rękawów, z których się wysuwała. Wszyscy inni znani mu wysocy
mężczyźni musieli się pochylać, żeby pogłaskać chłopca tak małego jak on. Przypomniał sobie,
że nawet wtedy na galerii, w czasie śpiewu, był zaskoczony, iż ta ręka spoczęła na nim bez
trudności. Ramię, które uniosło go w górę, oraz dłoń, obejmująca jego pierś, jakby był lalką, i
unosząca ku muzyce, wydawały się monstrualne, magiczne.
Pieśń dręczyła go, odciągała od tych myśli. Melodia zawsze tak na niego działała,
sprawiała, że pragnął klawikordu, na którym grała matka, jej tamburynu lub po prostu dźwięku
ich splecionych głosów. Czegokolwiek, byle tylko trwała. Niespodziewanie, drżąc z zimna na
parapecie, zasnął.
Miał siedem lat, kiedy dowiedział się, że Alessandro i wszyscy wysocy śpiewacy z
Bazyliki Świętego Marka są eunuchami.
Strona 13
3
Zanim skończył dziewięć lat, wiedział już też dokładnie, co wycięto, a co zostawiono tym
podobnym do pająków istotom oraz że to z powodu tej potwornej operacji są tak wysocy, mają
niezwykle długie kończyny, a ich kości nie stają się tak twarde, jak kości zdolnych do ojcostwa
mężczyzn.
Było ich wielu. Śpiewali we wszystkich kościołach Wenecji, a kiedy nadchodziła starość,
uczyli muzyki. Guwerner Tonia, Beppo, był eunuchem.
W operze, do której go nie zabierano, gdyż był jeszcze na to zbyt mały, traktowano ich
jak cud objawiony. Nazajutrz po każdym przedstawieniu służba z westchnieniem zachwytu
wymawiała imiona Nicolina, Carestiniego, Senesina. Raz nawet matka zdecydowała się opuścić
swoją samotnię, skuszona występem Farinellego: młodego eunucha z Neapolu, którego
nazywano Chłopcem. Tonio bardzo wtedy płakał, że nie może z nią iść. Kiedy wiele godzin
później obudził się, zobaczył, że wróciła już i siedzi w ciemności przy klawikordzie. Jej welon
skrzył się kroplami deszczu, a ona, z twarzą białą jak buzia porcelanowej lalki, niepewnym,
cichym głosem nuciła arie Farinellego.
Cóż, ubodzy robili, co mogli, żeby zarobić na strawę. Te cudowne, wysokie głosy będą
brzmieć już zawsze. Jednak ilekroć Tonio zobaczył na ulicy Alessandra, zastanawiał się, czy
Alessandro wtedy płakał, czy nie usiłował uciec i dlaczego matka nie próbowała go ukryć. W
jego pociągłej twarzy o niemalże dziewczęcej, delikatnej skórze, obramowanej lśniącymi
kasztanowymi włosami można było zauważyć tylko senne zadowolenie. Gdzieś w głębi drzemał
głos, czekający na chwile na galerii chóru kościelnego, na złote opony w tle, które w oczach
Tonia zrównywały Alessandra z aniołami.
W tym czasie Tonio zdawał już sobie też sprawę z tego, że nazywa się Marc Antonio
Treschi i jest synem Andrei Treschiego, który kiedyś komenderował okrętami la Serenissimy na
dalekich morzach, a po latach służby w Najwyższym Senacie został właśnie wybrany do Rady
Trzech: budzącego strach triumwiratu sędziów, który miał prawo dokonywać aresztowań, sądzić,
wydawać wyroki i wykonywać je bez względu na to, kogo dotyczyły, nawet gdyby była to kara
śmierci.
Innymi słowy, ojciec Tonia należał do ludzi potężniejszych od samego doży.
Strona 14
Nazwisko Treschich widniało w Złotej Księdze od tysiąclecia. Długo trzeba by wyliczać
należących do tego rodu admirałów, ambasadorów, prokuratorów i senatorów. Również
nieżyjący od dawna trzej bracia Tonia - synowie pierwszej, także spoczywającej już w mogile,
żony Radcy - zajmowali wysokie stanowiska. On sam, kiedy tylko skończy dwadzieścia trzy lata,
niewątpliwie będzie jednym z dostojników, przemierzających piazzettę przed Broglio
mieszczącym urzędy państwowe. Przedtem czeka go nauka na uniwersytecie w Padwie, dwa lata
służby na morzu, pewnie jakieś dalekie podróże po świecie. Na razie spędzał długie godziny w
bibliotece palazzo pod cierpliwym, acz czujnym okiem nauczycieli.
***
Na ścianach wisiały portrety czarnowłosych Treschich o jasnych cerach i szerokich,
wysokich czołach, zwieńczonych obfitością zaczesanych w tył włosów; mężczyzn drobnych, lecz
wysokich, mężczyzn ulepionych z tej samej gliny. Już jako mały chłopiec Tonio zauważył, że
przypomina niektórych z nich bardziej niż pozostałych; zmarłych wujków, kuzynów. No i braci:
Leonarda, strawionego przez gruźlicę w pokoju na górze, Giambattistę, który zatonął u wybrzeży
Grecji, i Philippo, zmarłego na malarię na jakimś dalekim przyczółku imperium.
Gdzieniegdzie, wśród gęstego tłumu bogato odzianych postaci, na obrazach
przedstawiających młodego jeszcze Andreę w otoczeniu braci i bratanków, pojawiała się twarz
łudząco podobna do twarzy Tonia, oblicze młodego człowieka o szeroko rozstawionych oczach i
szerokich, pełnych ustach, zawsze gotowych do śmiechu. Trudno było jednak przypisać każdej
postaci imię, odróżnić wśród tego tłumu jedną osobę od drugiej. Istniały już tylko w historii, w
pięknych opowieściach o odwadze i poświęceniu.
Wszyscy trzej bracia, ojciec i jego posępna pierwsza żona spoglądali z największego
obrazu w złoconych ramach, umieszczonego w długiej jadalni.
- Obserwują cię - dokuczała Toniowi jego piastunka Lena, nalewając zupę. Próbowała go
w ten sposób rozbawić, bo chociaż była stara, wciąż tryskała humorem. Właściwie bardziej
opiekowała się matką chłopca niż nim samym. Nie domyślała się nawet, jak cierpiał, patrząc na
te rumiane, doskonale oddane twarze. Tak bardzo pragnął, żeby jego bracia żyli, byli z nim tu i
teraz. Chciał, by pokoje wypełniał cichy śmiech i zgiełk głosów. Czasem próbował sobie
wyobrazić, jak by to było: bracia siedzący przy długim stole, Leonardo podnoszący w górę
kielich, Philippo opisujący bitwy morskie i matka Tonia rozwierająca szeroko z ekscytacji swoje
wąskie oczy, które robiły się takie małe, kiedy była smutna.
Strona 15
Powoli zaczął sobie jednak zdawać sprawę, jak absurdalna była ta zabawa. Przeraził się.
Zanim mógł docenić wagę tej wiadomości, powiedziano mu, że tylko jeden z synów
znamienitych weneckich rodzin żeni się. Działo się tak w imię tradycji, która była już prawem.
Przed laty w ich rodzie żonę wziął sobie Philippo. Nie mieli dzieci, więc po jego śmierci wróciła
do swojej rodziny. Gdyby któryś z tych cieni zdążył spłodzić syna, noszącego nazwisko
Treschich, Tonia wcale by nie było! Jego ojciec nigdy nie ożeniłby się po raz drugi. Tonio po
prostu by nie istniał. Umierając bezpotomnie, darowali mu życie.
Początkowo nie mógł sobie tego uprzytomnić, wkrótce jednak przyzwyczaił się do myśli,
że on i jego bracia nigdy nie mogliby się spotkać. Mimo to ciągle fantazjował, ziejące pustką
pokoje zapełniał światłem, dźwiękami muzyki, ściszonymi głosami mężczyzn i kobiet - swoich
krewnych, tłumem bezimiennych kuzynów. Zawsze był tam ojciec - jadł kolację, tańczył, brał w
ramiona swego najmłodszego syna i pokrywał go gorącymi pocałunkami.
Tonio rzadko widywał ojca.
Kiedy Lena przychodziła po niego, szepcąc nerwowo, iż Andrea posłał po syna, nie miał
jednak wątpliwości, że jak zawsze będzie wspaniale. Ubierała go w żakiecik z rdzawego lub
ciemnoniebieskiego aksamitu, który szczególnie lubiła matka. Włosy, którym z tej okazji
pozwolono zwisać luźno, bez podtrzymującej je zwykle wstążki, szczotkowała, dopóki nie
nabrały połysku. Złościł się wtedy, że będzie wyglądał jak małe dziecko. Wyciągała potem
zdobne szlachetnymi kamieniami pierścienie, pelerynkę podbitą futrem i jego małą, wysadzaną
rubinami szpadę. Był gotów. Obcasy stukały rozkosznie po marmurze.
Spotkanie odbywało się zawsze w Wielkim Salonie na pierwszym piętrze. Była to
największa z ogromnych komnat pałacu, ozdobiona jedynie długim, obficie rzeźbionym stołem.
Mogło na nim leżeć trzech mężczyzn, jeden za drugim. Podłoga z kolorowego marmuru
przedstawiała mapę świata, sufit był bezkresną niebieską przestrzenią, a zawieszone w niej anioły
rozwijały długą, krętą wstęgę z łacińskim napisem. Z otwartych drzwi prowadzących do innych
pokojów dochodziło przyćmione światło. Kiedy padało na wiotką, niemalże widmową postać
Andrei Treschiego, pełne było jednak ciepła poranka.
Tonio skłaniał się, podnosił wzrok i napotykał niezmiennie zadziwiające go przerażającą
witalnością spojrzenie ojca, jego oczy tak młode, jakby nie należały do tej kościstej twarzy,
płonące niepowstrzymaną dumą i miłością.
Strona 16
Andrea schylał się, żeby ucałować syna. Długo, bezdźwięcznie dotykał jego policzka
miękkimi jak pył ustami, a czasem, chociaż Tonio stawał się z każdym rokiem cięższy i wyższy,
brał w ramiona, podnosił i przyciskał z mocą do piersi, szepcąc jego imię, jakby to było
błogosławieństwo.
W pobliżu stali służący. Uśmiechali się, mrugali. Wprowadzali do komnaty podmuch
ożywienia. I nagle było już po wszystkim. Podbiegłszy szybko do okna w pokoju matki na górze,
Tonio patrzył, jak gondola ojca odpływa kanałem w kierunku piazzetty.
Nikt nie musiał mu mówić, że jest ostatnim z Treschich. Śmierć doświadczyła wszystkie
gałęzie ogromnego rodu tak dotkliwie, że nie żył już nawet żaden kuzyn noszący to nazwisko.
Tonio “ożeni się młodo”, musi być przygotowany do przyjęcia na siebie rozlicznych
obowiązków. Czasem, kiedy bywał chory, drżał, widząc w nocy pojawiającą się w drzwiach
twarz ojca, i zasypiał, czując, że dzieli łoże ze wszystkimi krewnymi.
Podniecało go to i przerażało. Nie mógł sobie przypomnieć chwili, kiedy dostrzegł pełne
wymiary swojego kosmosu. Wydawało się, że cały świat przepływa przed jego progiem
szerokimi, zielonymi wodami Canale Grande. Przez okrągły rok sunęły tędy setki czarnych,
lśniących gondoli, biorących udział w regatach; w sobotnie wieczory lata odbywały się bogate
parady, a peotti znamienitych rodzin przyozdobione były wtedy girlandami i złoconymi figurami
bogów i bogiń; dzień w dzień można było zobaczyć pochody patrycjuszy, podążających w
łodziach ozdobionych barwnymi kobiercami, aby wypełniać obowiązki państwowe. Z małego,
drewnianego balkonu nad frontowymi drzwiami Tonio widział zakotwiczone w lagunie dalekie
statki. Słyszał cichy odgłos wydawanych przez nie salw i dźwięk trąb przed Pałacem Dożów.
Bez końca brzmiały pieśni gondolierów, rytmiczne głosy tenorów, odbijające się echem
od oliwkowych i różowych ścian, głębokie, słodkie brzdąkanie pływających orkiestr. W nocy pod
gwiazdami krążyli kochankowie. Bryza niosła daleko serenady. Nawet nad ranem, kiedy było mu
nudno lub smutno, mógł zawsze obserwować niekończący się hałaśliwy pochód łodzi, wiozących
warzywa na targi w Rialto.
Jeszcze zanim Tonio skończył trzynaście lat, miał dosyć oglądania świata przez okno.
Gdyby tak znalazła się tu chociaż część tego, co widział, albo, jeszcze lepiej, gdyby on
mógł się stąd wydostać!
Palazzo Treschi było dla niego nie tylko domem, było więzieniem. Nauczyciele starali się
nigdy nie zostawiać go samego. Beppo, stary kastrat, który dawno już stracił głos, uczył go
Strona 17
francuskiego, poezji i kontrapunktu, a Angelo, młody, poważny ksiądz o ciemnych włosach i
drobnej sylwetce - łaciny, włoskiego i angielskiego. Dwa razy w tygodniu przychodził mistrz
fechtunku. Tonio musiał wiedzieć, jak poprawnie posługiwać się szpadą, chociaż nie wydawało
się, że ta umiejętność kiedykolwiek mu się przyda, i ćwiczenia traktowano raczej jako rozrywkę.
Był też i ballerino, uroczy Francuz, uczący go drobnych kroczków kadryla i menueta w takt
odpowiedniej, radosnej melodii, wygrywanej przez Beppa na klawikordzie. Wprowadzał on
również ucznia w tajniki gentelmańskich manier - mówił, jak ucałować dłoń damy, kiedy i jak się
kłaniać...
Toniowi sprawiało to przyjemność. Czasem w samotności udawał, że walczy, przecinając
szpadą powietrze, lub tańczy z dziewczyną podobną do tych, które widywał na wąskich calli.
Jednak poza niekończącymi się świętami kościelnymi, Wielkim Tygodniem, Wielkanocą,
zwykłym splendorem i muzyką niedzielnych mszy, nie było dla niego ucieczki innej niż
wyprawa w głąb domu, do zaniedbanych pokoi najniższego piętra, gdzie nikt nie mógł go
znaleźć. Tutaj, ze świeczką w dłoni, zagłębiał się czasem w grube tomy rodzinnych archiwów, w
zadziwiające, pokryte pleśnią zapisy zagmatwanej historii rodu. Nawet suche fakty i daty, kruche
kartki szeleszczące niebezpiecznie w palcach, rozpalały jego wyobraźnię: kiedy dorośnie, będzie
przemierzał oceany, nosił szkarłatne szaty senatora; nawet tron doży nie był poza jego zasięgiem
- był w końcu jednym z Treschich.
Krew pulsowała mu w żyłach z ekscytacji. Myszkował z jeszcze większą ochotą.
Mocował się z nie używanymi od lat zasuwami, wpatrywał się w obce twarze na wiekowych
obrazach, wyciągniętych z wilgotnych kątów. Stare magazyny ciągle pachniały korzeniami z
Orientu. Łodzie przywoziły je kiedyś wprost pod drzwi palazzo, gdzie rozładowywano majątek w
postaci dywanów, drogich kamieni, cynamonu, jedwabiu. Ciągle znajdowały się tu wilgotne
zwoje konopnej liny, źdźbła słomy i intensywne, różnorakie, kuszące wonie.
Od czasu do czasu przystawał. Tajemniczy płomyczek tańczył niepewnie w przeciągu.
Słyszał przepływającą pod domem wodę, głuche skrzypienie pali. Kiedy zamykał oczy, gdzieś z
wysoka dobiegało go wołanie matki.
Tutaj nikt nie mógł go odnaleźć. Pająki przebiegały lekko po krokwiach, a kiedy
gwałtownie przesunął dłoń ze świeczką, ukazała się sieć: kunsztowna, złota. Połamane okiennice
otworzyły się pod dotykiem ręki, przez zakratowane szkło dostało się do wnętrza szare
Strona 18
popołudniowe światło, a Tonio zobaczył szczury, płynące statecznie przez zaśmieconą, leniwą
wodę.
Zrobiło mu się smutno. Wystraszył się. Niespodziewanie poczuł nieokreślony ból i strach,
który odbierał wszystkiemu blask.
Jego ojciec był tak stary. Matka tak młoda. Gdzieś w głębi czyhała na niego groza. Czego
się bał? Nie wiedział. Ale wydawało mu się, że samo powietrze wokół przesiąknięte jest
tajemnicą. Jakieś wypowiedziane szeptem imię, którego nie chciano powtórzyć, dawne waśnie
wspominane ukradkiem w rozmowach służby. Ogarnęła go niepewność.
Może zresztą przyczyną był fakt, że jego mama czuła się przez całe życie tak
nieszczęśliwa.
Strona 19
4
Odkąd wybrano Guida do robienia kariery scenicznej, pracował zacięcie i spędzał każdą
noc wśród blasku opery, obserwując artystów i śpiewając w chórze, jeśli zachodziła taka
potrzeba. Wychodził z głową szumiącą od oklasków oraz zapachem perfum i pudru w nozdrzach.
Sam już nie komponował, zarzucił to na rzecz licznych ćwiczeń i arii autorstwa innych,
przeznaczonych na ten i następny sezon.
Owe lata przepojone były tak cudowną intensywnością, że nie zboczył z obranego kursu,
nawet mimo budzących się w nim namiętności.
Już znacznie wcześniej Guido pogodził się z myślą, że wszelkie namiętności pozostaną
dla niego obce.
Pociągało go życie w celibacie. Wierzył w to, co mówiono na kazaniach. Jako eunuch
nigdy nie będzie mógł się ożenić, bo celem małżeństwa jest płodzenie potomstwa. Papież nigdy
jeszcze nie dał dyspensy eunuchowi. Będzie więc wiódł życie kapłana, jedyne życie pełne dobra i
łaski, jakie wolno mu było prowadzić. Ponieważ uważał eunuchów za kapłanów muzyki,
całkowicie się z tym pogodził.
Jeśli w ogóle zastanawiał się, co będzie musiał poświęcić w zamian, czuł niemą pewność,
że nigdy nie dane mu będzie tego pojąć w pełni. - Cóż to dla mnie? - myślał, wzruszając
ramionami. Jego wola była niezłomna, a śpiew znaczył wszystko.
Mimo to, pewnej nocy, po późnym powrocie z opery, miał niesamowity sen. Pieścił w
nim małą pulchną śpiewaczkę, którą dostrzegł na scenie. Widział jej nagie, krągłe ramiona i
miejsce, w którym z ich spadzistej pełności wyłaniała się kształtna szyja. Przebudził się spocony,
nieszczęśliwy.
W ciągu następnych kilku miesięcy sen pojawił się jeszcze dwa razy. Całował tę kobietę,
zginał jej ramię w łokciu i dotykał ustami tworzącej się tam delikatnej fałdki. Pewnej nocy, kiedy
się ocknął, wydawało mu się, że słyszy jakieś głosy w ciemnej bursie, szepty, ciche kroki. Wokół
raz po raz rozbrzmiewał stłumiony śmiech.
Wcisnął głowę w poduszkę. Przed oczyma przesuwały mu się różne obrazy: czy to byli
lubieżni kastraci, czy kobiety?
W kaplicy nie mógł potem oderwać oczu od stóp stojącego obok niego Gina. Widok
wrzynającego się w jego wysokie podbicie skórzanego paska sprawił, że coś dziwnego ścisnęło
Strona 20
go za gardło. Obserwował mięśnie przesuwające się pod obcisłymi pończochami Gina. Wypukła
łydka wydawała mu się piękna, zachęcająca. Pragnął jej dotknąć i patrzył zasmucony, jak
chłopak odchodzi, aby przyjąć przy ołtarzu komunię.
Pewnego popołudnia, pod koniec lata, czarny żakiet, ciasno opinający sylwetkę stojącego
przed nim młodego maestra, tak go rozproszył, że wcale nie mógł śpiewać. Był to człowiek
żonaty, miał dzieci. Przychodził codziennie uczyć poezji i dykcji, którą każdy śpiewak musi
dokładnie opanować. - No dlaczego - mruknął Guido sam do siebie - tak się gapię na ten płaszcz?
- Jednak ilekroć mężczyzna odwracał się, Guido obserwował tkaninę, przylegającą ciasno do
karku i opinającą mocno pas, falującą delikatnie w okolicy bioder, i znów pragnął jej dotknąć.
Ilekroć przesunął po niej wzrokiem, czuł coś zbliżonego do bezgłośnego i niewidzialnego
uderzenia.
Zamknął oczy. Kiedy je otworzył, miał wrażenie, że maestro uśmiecha się do niego.
Mężczyzna usiadł i, przesuwając się na krześle, szybkim ruchem dłoni ułożył wygodniej
spoczywający między nogami ciężar. Spojrzał na Guida niewinnym wzrokiem. Niewinnym?
W czasie kolacji ich oczy ponownie się spotkały. Później, przy wieczornym posiłku,
także.
Powoli, leniwie, ciemność pokryła góry, zasnuła witraże matową czernią, kiedy Guido,
jakby wbrew swej woli, szedł pustym korytarzem, mijając od dawna już nie zamieszkane pokoje.
Dotarł do drzwi maestra i kątem oka ujrzał niewyraźną męską sylwetkę. Srebrne światło,
wlewające się przez otwarte okno z kwaterami, padało na jego kolana i założone ręce.
- Guido! - szepnął w mroku maestro.
To było jak sen, tylko wyraźniejsze i nie tak naturalne; ten ostry, skrzypiący odgłos stóp
Guida, przesuwających się po kamiennej podłodze, i cicho zamykające się za nim drzwi.
Chwiejące się cienie drzew raz po raz przysłaniały światła mrugające na wzgórzu za
oknem. Młody nauczyciel wstał i zatrzasnął malowane okiennice. Guido przez moment nic nie
widział, oddychał chrapliwie, gwałtownie, aż nagle dostrzegł znów te jasne, skupiające w sobie
całe światło ręce, rozpinające spodnie maestra.
A więc nauczyciel znał i dzielił z Guidem sny o tajemnym grzechu!
Guido wyciągnął dłoń, jakby jego własne ciało nie było mu posłuszne. Padł na kolana i
natychmiast wziął w usta tę tajemnicę, ten organ grubszy i dłuższy od jego własnego, przedtem
czując jeszcze przez chwilę gładką, nie owłosioną skórę brzucha maestra.