4645

Szczegóły
Tytuł 4645
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4645 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4645 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4645 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Joan D. Vinge Deszcz sn�w 1 Pi�� czy sze�� wiek�w temu jeden przedkosmiczny filozof o na- zwisku Marks powiedzia�, �e droga do piek�a jest wybrukowana dobrymi ch�ciami. Dobrze rozumia�, co to znaczy by� cz�owiekiem, by� niedoskona�ym. Marks my�la� te�, �e wie, jak po�o�y� kres ci�g�emu ludzkie- mu cierpieniu i niesprawiedliwo�ci: �Dziel si� wszystkim, czym mo�esz, a dla siebie zachowaj tylko to, czego sam potrzebujesz". Nigdy nie zdo�a� poj��, dlaczego reszta ludzko�ci nie mo�e do- strzec prostego wyj�cia, skoro dla niego by�o tak oczywiste. Chodzi o to, �e ta reszta nawet nie dostrzega�a problemu. Marks m�wi� tak�e, �e jedynym antidotum na psychiczne cier- pienie jest b�l fizyczny. Ale nigdy nie twierdzi�, �e czas szybko ucieka, kiedy cz�owiek dobrze si� bawi. Zerkn��em na bransolet� danych chyba setny raz, �eby spraw- dzi�, czy ju� min�a godzina. Nie min�a. Pi�ty raz z rz�du w ci�- gu nieca�ej godziny znalaz�em si� przed wysokimi parabolami okien Aerie, wygl�daj�c przez nie na �wiat zwany Ucieczk�, �eby umkn�� przed ha�asem i presj� przyj�cia Tau, kt�re toczy�o si� w najlepsze za moimi plecami. Ucieczka od czego? I dla kogo? Pod- stawowe dane, do kt�rych zdo�a�a uzyska� dost�p nasza ekipa, nie m�wi�y nic na ten temat. Nie przed biurokracj� Tau. I nie dla nas. Ekipa badawcza, w kt�- rej sk�ad wchodzi�em, znalaz�a si� w Firstfall ledwie wczoraj. Nie byli�my tu nawet na tyle d�ugo, �eby przywykn�� do miejscowe- go czasu. Ale jeszcze zanim rzucili�my na ziemi� swoje torby tu, w Riverton, natychmiast w naszym hotelu zjawi� si� pe�nomoc- nik Tau i zmusi� nas do wzi�cia udzia�u w tym przyj�ciu, kt�re to- czy�o si�, jakby wszyscy znajdowali si� w �pi�czce. Z jedwabi�cie g�adkiej kieszeni kupionej po drodze eleganc- kiej koszuli wygrzeba�em kolejny kawa�ek kamfy i wepchn��em do ust. Po chwili zacz�a si� rozpuszcza� i znieczula� j�zyk, a ja zn�w wyjrza�em przez okno na zapieraj�cy dech w piersiach wi- dok odleg�ych ob�ocznych raf. W�a�nie zachodzi�o s�o�ce, obryso- wuj�c blaskiem ich wapienny krajobraz z�o�ony z postrz�pionych szczyt�w i stromo opadaj�cych dolin. Przez labirynt w�woz�w przedziera�a si� ognistym szlakiem nitka rzeki, pewnie ju� od wiek�w kszta�tuj�c ten krajobraz w co� r�wnie surrealistyczne- go jak sen. Poni�ej ta sama rzeka, kt�ra odleg�e rafy kszta�towa�a w fan- tastyczne rze�by, opada�a bezg�o�nie i bez ko�ca z wysokiej ska- �y. Protz, pe�nomocnik Tau, nazwa� to Wielkim Wodospadem. Przy- gl�daj�c si� ospa�ej, ci�kiej od szlamu wodzie, zastanawia�em si�, czy to przypadkiem nie jaki� �art. - Kocie! Kto� wo�a� mnie po imieniu. Obr�ci�em si�, jednocze�nie zer- kaj�c po sobie, bo nieustannie towarzyszy�a mi obawa, �e nast�p- nym razem, kiedy na siebie spojrz�, b�d� zupe�nie nagi. Nie by�em nagi. Wci�� mia�em na sobie ten sam schludny, zbyt drogi, konserwatywny w kroju garnitur, kt�ry kupi�em w ho- telowym sklepie, �ebym dzisiejszego wieczoru m�g� uchodzi� za Cz�owieka. Cz�owieka przez du�e C. Tak jak to tutaj wymawiano, �eby kto� bro� Bo�e nie pomyli� mnie z Hydraninem - obcym. Po drugiej stronie rzeki le�a�o ca�e miasto pe�ne Hydran. Dzi� wieczorem na przyj�ciu by�o ich troje. Ledwie minut� temu pa- trzy�em, jak wchodz�. Nie teleportowali si�, nie zmaterializowali si� irytuj�co w samym �rodku t�umu, wzbudzaj�c l�k. Weszli nor- malnie przez drzwi jak wszyscy inni go�cie. Ciekawe, czy mogliby post�pi� inaczej. Od momentu ich przybycia nie potrafi�em uformowa� w g�o- wie ani jednej sk�adnej my�li. Przez ca�y czas bezwiednie obser- wowa�em Hydran, upewniwszy si�, �e mnie nie widz� ani �e nie zmierzaj� w moj� stron�. W ko�cu jednak musia�em przesta� i od- wr�ci� si� do okna, po prostu, �eby nabra� tchu. Udaj� ludzi - to ich g��wna czynno�� na tym przyj�ciu - cho� i tak na zawsze pozostan� obcymi, bo przez psychotroniczny Dar stali si� wybrykami natury. To kiedy� by� ich �wiat, dop�ki nie po- jawili si� ludzie, �eby im go odebra�. Teraz oni byli tu obcy, oni by- li outsiderami, znienawidzonymi przez tych, kt�rzy ich zniszczyli - bo to takie ludzkie: nienawidzi� tych, kt�rych si� skrzywdzi�o. Resztka kamfy rozpu�ci�a si� na j�zyku w gorzk� papk�, ale nie zdo�a�a ukoi� nerw�w. Prze�kn��em j� i wyj��em z kieszeni kolejn� porcj�. Jeszcze w hotelu przy�o�y�em sobie przylepki ze �rodkami uspokajaj�cymi, wypi�em te� stanowczo zbyt wiele drin- k�w, kt�re pojawia�y si� przede mn� za ka�dym razem, kiedy si� obr�ci�em. Nie mog� sobie pozwoli� na takie rzeczy, zw�aszcza kiedy chc� uchodzi� za cz�owieka, gdy� moja twarz zawsze mnie wyda, tak samo jak tamte wszystkie obce twarze po drugiej stro- nie sali. - Kocie! - Protz zn�w wo�a� mnie po imieniu, gderliwie, jak wszyscy ci, kt�rzy nie mog� uwierzy�, �e nic wi�cej po nim nie ma. Z wyrazu jego twarzy wnioskowa�em, �e zbli�a si� po to, �eby zap�dzi� mnie z powrotem do dzia�ania. A ze sposobu, w jaki si� porusza�, wida� by�o, i� ma ju� troch� do�� tego, �e tak konse- kwentnie mu si� wy�lizguj�. Wyj��em kamf� z ust i rzuci�em na pod�og�. Kiedy wepchn�� mnie z powrotem w sam �rodek t�umu, za- cz��em si� rozgl�da� za lud�mi, kt�rych znam, za innymi cz�onka- mi ekipy, z kt�r� tu przyjecha�em. Wydawa�o mi si�, �e dostrzegam po drugiej stronie pokoju Pedrotty'ego, naszego bitmapist�, ale poza nim nie rozpoznawa�em nikogo. Ruszy�em dalej, mrucz�c pod nosem jakie� uprzejme idiotyzmy, kierowane do mijanych po kolei obcych os�b. Protz, m�j str�, by� urz�dnikiem �redniego szczebla w Insty- tucie Biotechniki Tau. R�wnie dobrze m�g�by nosi� tysi�c innych nazwisk - by� dok�adnie taki sam jak wszystkie konglomeratowe postacie, jakie zna�em. By�y obup�ciowe i mog�y mie� dowolny ko- )OAN P. YlNOE lor sk�ry, ale wszystkie wygl�da�y jak jedna i ta sama osoba. Protz nosi� przepisowy granatowy garnitur ze srebrn� peleryn� - kolo- ry Tau - jakby si� w nich urodzi�. Pewnie zreszt� tak by�o. W tym wszech�wiecie dla konglome- rat�w nie tylko si� pracuje, dla nich si� �yje. Nazywaj� to keiret- su - korporacyjna rodzina. Sam termin jest jeszcze przedkosmicz- ny, pozosta� z mi�dzynarodowymi konglomeratami, kiedy te sta�y si� najpierw mi�dzyplanetarne, a w ko�cu mi�dzygwiezdne. Prze- trwa tak d�ugo, jak d�ugo b�d� istnia�y konglomeraty, bo wprost idealnie oddaje znaczeniem fakt, �e kradn� cz�owiekowi dusz�. Konglomerat, kt�ry cz�owieka zatrudnia�, nie tylko wytycza� mu drog� kariery zawodowej, ale tak�e stawa� si� jego dziedzic- twem, ojczyzn�, kt�ra istnieje zar�wno w czasie, jak i przestrze- ni. Kiedy w konglomeracie rodzi� si� nowy cz�owiek, stawa� si� kom�rk� w uk�adzie nerwowym megaistoty. Je�li mia� szcz�cie i zawsze czysty nos, zostawa� jego cz�ci� a� do samej �mierci. A mo�e i d�u�ej. Spojrza�em w d�. Palce prawej r�ki okrywa�y bransoletk� danych, kt�r� nosi�em na lewym nadgarstku - zn�w udowadnia- �em sobie, �e istniej�. W tym wszech�wiecie bez bransoletki prze- stajesz istnie�. Swoj� dosta�em dopiero kilka lat temu. Przez siedemna�cie lat moimi jedynymi znakami rozpoznaw- czymi by�y blizny - po b�jkach, po no�ach. Przez lata mia�em krzy- wy, ledwie zdatny do u�ytku kciuk, bo zr�s� mi si� nienastawiony po tym, jak pewnej nocy spenetrowa�em niew�a�ciw� kiesze�. Sa- ma bransoletka zakrywa�a blizn� na nadgarstku, jaka zosta�a mi po niewolniczej obr�czce robotnika kontraktowego, kt�r� wtopio- no mi w sk�r�. Nosi�em na ciele wiele �lad�w. Tych najgorszych na- wet nie by�o wida�. Po latach sp�dzonych w ludzkim sk�adowisku odpad�w zwa- nym Starym Miastem z�y los wreszcie si� odwr�ci�. A jedna z prawd, jakich si� od tego czasu nauczy�em, brzmia�a: kiedy prze- stajesz by� niewidzialny, ka�dy mo�e zobaczy� ci� nago. - Pozna�e� ju� d�entelmena Kensoe, kt�ry przewodniczy na- szemu zarz�dowi... - Protz skin�� g�ow� najwy�szemu rang� szefo- wi Tau, osobnikowi stoj�cemu na samym szczycie �a�cucha po- karmowego. Facet wygl�da�, jakby nie przepu�ci� w nim �adnego posi�ku, jak r�wnie� �adnej szansy, �eby naplu� w wyci�gni�t� prosz�co d�o�. - A to jest lady Gyotis Binta, przedstawicielka za- rz�du Draco. Interesuje si� twoj� prac�... Zn�w poczu�em pustk� w g�owie. Draco istnia�o na zupe�nie odr�bnym, wy�szym szczeblu wp�yw�w i w�adzy. Byli w�a�ciciela- mi Tau. Skupiali w swych r�kach prawa do surowc�w naturalnych ca�ej tej planety, a cz�ciowo i do setek innych. Stanowili sko�czo- ne keiretsu: Instytut Biotechniki Tau jest tylko jeszcze jednym pa�stwem-klientem kartelu Draco, jednym z setki pazernych pal- c�w, kt�re konglomerat powsadza� w setk� zyskownych konfitur. Lubili si� nazywa� Rodzin� Draco. Cz�onkowie kartelu wymienia- li mi�dzy sob� towary i us�ugi, wspierali si� przeciwko pr�bom przej�cia przez wrog�w, pilnowali nawzajem swoich interes�w - jak to w rodzinie. Keiretsu znaczy tak�e �zaufanie"... A w�a�nie w tej chwili Draco niezbyt ufa�o tym z Tau. Zarz�d Tau zwr�ci� na siebie uwag� Federacyjnej Komisji Transportu. Kartele by�y jednostkami autonomicznymi, ale wi�k- szo�� z nich korzysta�a z robotnik�w nale��cych do Rob�t Kon- traktowych FKT. Kto� musia� przecie� odwali� wszystkie roboty, kt�rych obywatele Tau nie chcieliby tkn��. Sprawa wygl�da�a tak: federalni mieli interweniowa� tylko wtedy, kiedy mieli dow�d na to, �e gdzie� zosta�y pogwa�cone uni- wersalne prawa ich robotnik�w. FKT sprawowa�a kontrol� nad mi�dzygwiezdnym transportem, wi�c nikt nie �yczy� sobie �ci�- gn�� na siebie jej sankcji. Ale z w�asnego do�wiadczenia wiedzia- �em, �e federalnym wcale nie chodzi o to, �eby przyzwoicie trak- towa� obr�czki. Tak naprawd� chodzi�o o w�adz�. FKT nieprzerwanie poszukuje coraz to nowych czu�ych punk- t�w w nieustaj�cej grze si� z konglomeratami. Polityka to wojna, tyle �e bro� jest lepiej skrywana. Nie wiem, kto doni�s� federalnym na Tau, mo�e po prostu ja- ki� korporacyjny rywal. Zdawa�em sobie natomiast spraw�, �e eki- pa ksenoarcheolog�w, do kt�rej zosta�em w��czony, przeprowadza jedn� z pokazowych akcji Tau, maj�cych ulepszy� �wiat i model rz�dzenia. Przyjechali�my tutaj na koszt Tau, �eby bada� �ywe dzie- �a sztuki zwane ob�ocznymi wielorybami oraz rafy z dziwacznego de- trytusu, kt�re owe wieloryby porozmieszcza�y na ca�ej planecie. Zarz�d Tau nie szcz�dzi� wydatk�w, �eby udowodni�, �e jest czysty albo �e przynajmniej si� stara. To oczywi�cie by� �art, a z tego, co mi wiadomo o konglomerackiej polityce - wcale nie �mieszny. R�wnie oczywiste by�o, i� Protz chce - spodziewa si� - �e wszy- scy cz�onkowie ekipy pomog� mu to udowodni�. Powiedz co�- b�a- ga� mnie wzrokiem, tak jak b�aga�by mnie w my�lach, gdybym tylko umia� je odczyta�. Odbieg�em spojrzeniem w bok, szukaj�c w t�umie Hydran. Nie znalaz�em. Zwr�ci�em wi�c wzrok na swoich rozm�wc�w. - Mi�o mi pani� pozna� - mrukn��em i na si�� przypomnia�em sobie, �e ju� zdarza�o mi si� spotyka� cz�onk�w zarz�d�w. By�em kiedy� ochroniarzem pewnej lady i jedno wiedzia�em na pewno: ca�a r�nica mi�dzy konglomeratow� szych� a ulicznym �mieciem ze Starego Miasta sprowadza si� do tego, kto wierzy w ich k�am- stwa. Lady Gyotis by�a drobna i �niada, w�osy mia�a ju� zupe�nie srebrne. Zaciekawi�o mnie, ile naprawd� ma lat. Wi�kszo�� wa�- nych szych z jej pozycj� mog�a sobie pozwoli� na przestawienie biologicznych zegar�w co najmniej dwa razy. Mia�a na sobie kwie- cist�, brokatow� szat�, kt�ra okrywa�a j� szczelnie od st�p do g��w. Nic w jej wygl�dzie nie wskazywa�o na zajmowan� pozycj�, z wyj�tkiem subtelnego i bardzo drogiego naszyjnika, kt�rego sploty z�o�one by�y z logo r�nych korporacji. Gdzie� w po�owie ra- mienia wypatrzy�em logo Tau. Rozpozna�em tak�e, co przedstawia wisior w samym �rodku naszyjnika - stylizowanego smoka z ko�nierzem holograficznych p�omieni. Taki sam obrazek mia�em wytatuowany na ty�ku. Musia- �em by� kompletnie nieprzytomny, kiedy, mi to robili, bo nic nie pami�tam. Nie powiedzia�em jej jednak, �e ��czy nas wsp�lna ozdoba na ciele. Lady Gyotis u�miechn�a si� �askawie i odwzajemni�a spojrze- nie, tak jakby nie zauwa�y�a w mojej twarzy nic szczeg�lnego, na- wet tych kocio zielonych oczu z pod�u�nymi �renicami. Hydra�- skich oczu w tej zbyt ludzkiej twarzy - a przecie� nie do�� ludzkiej. - Mi�o mi - odpar�a. - Bardzo cieszy nas, �e mamy pana w�r�d cz�onk�w ekipy. Pewna jestem, �e pa�skie oryginalne spostrze�e- nia wnios� du�y wk�ad we wszelkie odkrycia, jakich tu dokonacie. - Dzi�kuj� - odpar�em, prze�ykaj�c pos�uszne �prosz� pani", kt�re cisn�o mi si� na usta, i napominaj�c si�, �e przecie� nie dla niej pracuj� ani te� nie stanowi� w�asno�ci Tau. Tym razem je- stem cz�onkiem niezale�nej ekipy badawczej. - Mamy nadziej�, �e jego obecno�� w sk�adzie ekipy b�dzie swego rodzaju demonstracj� dobrej woli wobec... - Kensoe zerk- n�� na mnie z ukosa - ...lokalnej hydra�skiej spo�eczno�ci - doko�- czy� z u�miechem. Nie odpowiedzia�em mu tym samym. - Miejmy tak� nadziej� - mrukn�a lady Gyotis. - Wiecie, �e mamy tu dzisiaj inspektor�w z FKT. Spotka�em ju� tych federalnych i nie zazdro�ci�em Kensoe. Ale z drugiej strony, a� tak bardzo go zn�w nie �a�owa�em. - Tak, prosz� pani - odpowiedzia�, rozgl�daj�c si� tak niespo- kojnie, jakby podejrzewa�, �e gdzie� tu si� czaj� wynaj�ci morder- cy. - Jeste�my gotowi na ich przyj�cie. My�l�, i� sami si� przeko- naj�, �e nasze... ee... problemy zosta�y mocno przesadzone. - Miejmy nadziej� - powt�rzy�a lady Gyotis. -Toshiro! - za- wo�a�a niespodziewanie, unosz�c do g�ry d�o�. Kto� lawirowa� przez t�um w nasz� stron�. Kensoe zesztyw- nia�, ja tak�e. Id�cy ku nam nieznajomy mia� na sobie mundur szefa ochrony. Sprawdzi�em logo na he�mie, kt�rego nie zdj�� na- wet tutaj: Draco. Garnitur biznesmena by� w kolorach g��bokiej zieleni i miedzi - barwach tego konglomeratu. Na fa�dzistej wierzchniej szacie nosi� istn� wystaw� pozbawionych znaczenia �wiecide�ek. Na identyfikatorze widnia�o: SAND. Nie by�o mowy o tym, �eby jaki� szef Korporacji Bezpiecze�- stwa fatygowa� si� z macierzystego biura przez p� galaktyki tyl- ko po to, �eby wzi�� udzia� w jakim� tam przyj�ciu. Ciekawe w ta- kim razie, jak g��boko Tau utkwi�o w bagnie. - Lady Gyotis. - Z u�miechem sk�oni� lekko g�ow� w jej stro- n�. Wci�� u�miechni�ty, skierowa� wzrok na mnie. Nie wiedzia�em, co ma oznacza� ten grymas. Nie potrafi� go od- czyta�... Przesta�. Sam za nic nie mog�em zmusi� si� do skrzywie- nia ust, kt�re cho�by z grubsza mog�o uchodzi� za przyjazne. Spo- tka�em w �yciu wielu stra�nik�w i �o�nierzy. I �adnego nie zda- rzy�o mi si� polubi�. Sand mia� g�adk�, z�ocist� sk�r�; pod fa�d� powieki podcy- bernowane oczy, srebrzyste i matowe, przypomina�y �o�ysko kul- kowe. Jedno spojrzenie takich oczu wystarczy�o, by przejrze� cz�o- wieka do samych trzewi. Inny szef korb, kt�rego kiedy� pozna- �em, mia� dok�adnie takie same - nale�a�y do niezb�dnego na tym stanowisku wyposa�enia. Im wi�cej w�adzy mia�a konglomerato- wa figura, tym wi�cej potrzebowa�a biocybernetycznych udosko- nale�. Zwykle najbardziej skomplikowanych kabli wcale si� nie widzia�o - wi�kszo�� ludzi wci�� jeszcze tkwi�a zbyt g��boko w kse- nofobii, �eby taka naga prawda nie k�u�a ich w oczy. U lady Gyotis tak�e wszystko wygl�da�o najzupe�niej normalnie, a przecie� mu- sia�a kry� w �rodku pot�n� ilo�� biocybernetyki. Firmy wcho- dz�ce w sk�ad Draco specjalizowa�y si� w najlepszych urz�dze- niach tego typu. Ale niekt�re zawody wr�cz wymaga�y dziwnego wygl�du, gdy� od niego zale�a� wi�kszy zakres w�adzy. Do takich nale�a� zaw�d Sanda. - Panie Kocie - m�wi�a lady Gyotis - pozwoli pan, �e mu przedstawi� naszego szefa ochrony,Toshiro Sanda... - Jakby tego nie by�o wida� na pierwszy rzut oka. Nie przedstawi�a go ani Protzowi, ani Kensoe. Obaj wygl�dali teraz tak, jakby woleli zna- le�� si� o tysi�c mil st�d. Mo�e ju� zd��yli pozna� go wcze�niej. - Na nim takie du�e wra�enie zrobi�a pa�ska interpretacja znacze- nia Monumentu. Wykrzywi�em si�, maj�c nadziej�, �e we�mie to za u�miech. Wyci�gn�� do mnie r�k�. Min�a dobra chwila, zanim po�apa�em si�, co to oznacza. W ko�cu jednak wyci�gn��em ku niemu d�o� i pozwoli�em, �eby j� u�cisn��. - Sk�d pan pochodzi, panie Kocie? - zapyta�a mnie lady Gy- otis. - Z Ardattee - odpar�em, powracaj�c do niej spojrzeniem. - Z Quarro. - Z samej Osi? - By�a wyra�nie zaskoczona. Quarro to g��w- ne miasto na Ardattee, a Ardattee przej�a od Ziemi rol� cen- trum we wszystkim, co si� naprawd� liczy�o. - A sk�d u pana ten czaruj�cy akcent? Sp�dzi�am tam wiele czasu, ale nigdy nie ze- tkn�am si� z niczym podobnym. - Stare Miasto - mrukn�� Sand. -To akcent ze Starego Miasta. Zobaczy�em, �e lady rzuca mu zaskoczone spojrzenie. Nigdy pewnie nie widzia�a Starego Miasta Quarro - slums�w, zbiornika z pokarmem dla Rob�t Kontraktowych. Pr�bowa�em wymaza� z g�osu tamto brzmienie, ale nie potrafi�em, tak samo jak nie po- trafi�em wyrzuci� z pami�ci tamtego miejsca. Sand spojrza� teraz na mnie, a widz�c moje �ci�gni�te brwi, doda�: - W takim razie jeszcze bardziej imponuj� mi pa�skie osi�- gni�cia. Nic nie odpowiedzia�em. - Szczerze m�wi�c, spodziewa�em si�, �e jest pan starszy. Kon- cepcje w pa�skiej monografii sugerowa�y spor� dojrza�o�� umy- s�ow�. - Nie wydaje mi si�, �ebym kiedykolwiek by� m�ody - od- par�em, a lady Gyotis parskn�a troch� dziwnie brzmi�cym �mie- chem. - Pani Perrymeade powiedzia�a mi, �e ta oryginalna interpre- tacja wysz�a od pana - ci�gn�� Sand, jakby mnie w og�le nie s�y- sza�. -Ten znakomity wizerunek ��mierci �mierci". Sk�d zaczerp- n�� pan pomys� takiego podej�cia? Otworzy�em usta, zamkn��em, prze�ykaj�c s�owa, kt�re mia- �y smak goryczy. Nie wierz�, �eby m�wi� cokolwiek serio, nie wie- rz�, �e patrz� na mnie jak na r�wnego sobie. Bardzo chcia�bym wiedzie�, czego w�a�ciwie chc�... - Kocie - odezwa� si� jaki� g�os za moimi plecami i tym razem od razu go rozpozna�em. To Kissindra Perrymeade sta�a za mn� jak s�u�by ratownicze, zawsze gotowa podj�� konwersacyjn� pa�ecz- k� tam, gdzie j� upu�ci�em. Naprawia�a wszystkie moje towarzy- skie gafy, od kiedy tu przyjechali�my. Mia�a tak znakomite wy- czucie czasu, jakby zamiast mnie czyta�a w my�lach. Z wdzi�czno�ci� skin��em jej g�ow�, zreszt� nie pierwszy raz. I ju� nie uda�o mi si� oderwa� od niej wzroku. Nigdy dot�d nie wi- dzia�em jej w takim stroju jak na konglomeratowym pokazie za- miast jak zwykle na roboczo. Ona tak�e nigdy wcze�niej nie mia- �a okazji mnie ogl�da� w takiej sytuacji. Ciekawe, jak jej si� to Podoba - czy czuje si� tak samo jak ja, kiedy patrz� na ni�! Przyja�nili�my si� przez wi�kszo�� czasu naszych wsp�lnych studi�w. Byli�my tylko przyjaci�mi. Odk�d j� zna�em, mia�a sta- �ego faceta - Ezr� Ditreksena. By� analitykiem system�w i z tego, co wszyscy m�wi� - niez�ym. By� tak�e niez�ym fiutem. Sp�dzali wi�cej czasu na k��tniach ni� reszta ludzi na rozmowach; nie mo- g�em poj��, dlaczego go nie rzuci. Ale co ja mog� wiedzie� o d�u- gich zwi�zkach? To w�a�nie Kissindra n�ka�a mnie dop�ty, dop�ki nie z�o�y�em w miar� sp�jnie pomys��w, kt�re nasz�y mnie kiedy� na temat dzie�a zwanego Monumentem. Jego wymarli tw�rcy pozostawili sw�j wyra�ny bioin�ynieryjny podpis, rozproszony po ca�ym ra- mieniu galaktycznej spirali, zaszyfrowany w DNA garstki innych jeszcze bardziej niesamowitych i tajemniczych twor�w, mi�dzy innymi tak�e ob�ocznych wieloryb�w. Kissindra przysz�a na przyj�cie z wujem, Janosem Perry- meade'em. By� jak�� wa�niejsz� figur� w Tau, jak wi�kszo�� tutaj obecnych. Pomys� sprowadzenia ekipy badawczej wyszed� od nie- go. On tak�e za�atwi� nam pozwolenie oraz zdoby� odpowiednie fundusze na badania nad ob�ocznymi wielorybami i rafami. Patrzy- �em, jak stoj� obok siebie, Kissindra i jej wuj, i widzia�em te sa- me przejrzystoniebieskie oczy, te same l�ni�ce br�zowe w�osy. Mia�em ochot� go polubi�, zaufa� mu, tylko dlatego �e tak bardzo byli do siebie podobni. Jak do tej pory nie zrobi� jeszcze nic, co zmusi�oby mnie do zmiany zdania. Po jej drugiej strome zmaterializowa� si� nagle Ezra Ditreksen, zupe�nie swobodny w oficjalnych ciuchach, tak jak chyba wszyscy tutaj poza mn�. Nie studiowa� ksenoarcheologii, ale ekipa potrze- bowa�a analityka system�w, a fakt, �e sypia� z kierowniczk� wypra- wy, czyni� z niego jedyny logiczny wyb�r. Kiedy mnie zobaczy�, na- burmuszy� si� - postawa u niego r�wnie automatyczna jak oddycha- nie. Gdyby si� nie naburmuszy�, m�g�bym zacz�� si� martwi�. Pozwoli�em, �eby zaj�� moje miejsce w rozmowie, ten jeden raz nie wadzi�o mi to. Mia�em gdzie�, �e mnie nie lubi, i wcale si� nie martwi�em, �e nie wiem dlaczego. Skoro jest bogatym spadko- bierc� patentu na opracowywanie danych i pochodzi z Ardattee, musi mie� po temu wi�cej powod�w ni� szarych kom�rek w m�zgu. A mo�e wystarczy�o, �e raz zobaczy�, jak Kissindra rysuje moj� twarz w notatniku elektronicznym, zamiast jak zwykle szkicowa� skrupulatnie kolejny eksponat. Z mijaj�cej mnie tacy wzi��em kolejnego drinka. Tym razem naburmuszy� si� Protz. Odwr�ci�em od niego wzrok, przestawiaj�c si� na tocz�c� si� obok rozmow�. Obok mnie sta� Ditreksen, kt�ry pyta� akurat Per- rymeade'a, w jaki spos�b zosta� komisarzem do spraw Obcych w Tau. W tym na poz�r niewinnym pytaniu najwyra�niej co� si� kry�o, bo jego ton mocno mnie zastanowi�. Nie by�em jednak pe- wien, dop�ki nie zobaczy�em dziwnego drgnienia na policzkach Perrymeade'a. A wi�c to nie tylko moja bujna wyobra�nia. Perrymeade odpowiedzia� mu uprzejmym towarzyskim u�mie- chem, kt�ry nie zago�ci� w jego oczach, i odpar�: - Tak jako� si� z�o�y�o... Zainteresowanie ksenologi� jest u nas rodzinne. - Zerkn�� na Kissindr�, tym razem z prawdziwym u�miechem. - Mia�em na tym polu niejakie do�wiadczenie. W chwili kiedy Tau potrzebowa�o kogo� na miejsce w komisji do spraw Obcych, wybrali mnie. - Jest pan jedynym takim agentem? - zapyta�em, zastana- wiaj�c si� w duchu, czy rzeczywi�cie na Ucieczce pozosta�o a� tak niewielu Hydran. - Nie, oczywi�cie, �e nie. - Sprawia� wra�enie zaskoczonego. - Jestem jedynym, kt�ry ma bezpo�redni kontakt z Rad� Hydra�- sk�. Rada kontaktuje si� z nasz� agencj� w imieniu ca�ego ludu. Odwr�ci�em spojrzenie, n�kany niespokojnym odczuciem, kt�remu nie potrafi�em nada� nazwy. Przeszukiwa�em wzrokiem t�um w pogoni za trzema Hydranami; wypatrzy�em ich w ko�cu po drugiej stronie sali, ledwie widocznych w�r�d g�stwy ludzkiej. - Przypuszczam, �e doskonale za to p�ac� - mrukn�� Ezra, przeci�gaj�c s�owa, jakby chcia� w nich przemyci� co� zupe�nie in- nego. - Skoro op�aca si� przyjmowa� wszystkie zwi�zane z t� pra- c�... wyzwania. Odwr�ci�em si� do nich z powrotem i zobaczy�em, �e Perry- meade wyra�nie sili si� na u�miech. - Owszem, ta praca stawia wyzwania, ale ma te� i dobre stro- ny. Cho� moja rodzina nadal nie pozwala mi si� przyzna�, w jaki spos�b zarabiam na �ycie.,.- Usta Perrymeade'a drgn�y, a Ditrek- sen wybuchn�� �miechern. Perrymeade zorientowa� si�, �e na niego patrz�, �e patrzy na niego Kissindra. Zarumieni� si�, a sk�ra poczerwienia�a mu tak sa- mo, jak to czasami widywa�em u niej. - Rzecz jasna, pieni�dze to nie jedyna satysfakcja, jak� czer- pi� ze swojej pracy... - Obrzuci� Ditreksena tym rodzajem spojrze- nia, jakie zwykle rzucamy komu�, kto podpu�ci� nas publicznie. - Konflikty, jakie mog� si� pojawi� tam, gdzie potrzeby hydra�- skiej populacji i interesy Tau nie s� zbie�ne, sprawiaj�, �e... mo- ja praca stwarza mi wyzwania, jak pan to uj��. Ale i bli�sze pozna- nie Hydran wiele mnie nauczy�o... Wyj�tkowe r�nice mi�dzy na- szymi dwoma kulturami, uderzaj�ce podobie�stwa... To wspania�y i bardzo elastyczny lud. - Obejrza� si� w moj� stron�, jakby chcia� sprawdzi�, czy wyraz mojej twarzy uleg� zmianie. A mo�e po pro- stu nie chcia� widzie�, jak zmienia si� twarz Ezry. Jego spojrzenie odbi�o si� od mojej twarzy jak kropla wody w zetkni�ciu z roz�a- rzonym metalem i zn�w wyl�dowa�o na Kissindrze. Jej oblicze przez d�u�sz� chwil� nie pokazywa�o �adnego uczu- cia, a� w ko�cu pojawi�o si� na nim co�, co wygl�da�o na u�miech. Odwr�ci�a si� do Sanda, a milczenie powiedzia�o wi�cej ni� godzi- ny przem�wie�. S�ucha�em, jak ko�czy opowiada� Sandowi o tym, w jaki spo- s�b doszli�my do ko�cowych wniosk�w w badaniach nad planet�- -eksponatem zwan� Monumentem i nad tymi, kt�rzy j� dla nas zo- stawili - zaginion� ras�, z braku lepszego okre�lenia zwan� przez ludzi Tw�rcami. Tw�rcy odwiedzili tak�e Ucieczk�, ca�e tysi�clecia temu, za- nim na zawsze opu�cili ten wszech�wiat dla jakiej� innej p�aszczy- zny istnienia. Ob�oczne wieloryby i rafy by�y kolejn� kosmiczn� za- gadk�, kt�r� pozostawili nam do rozwi�zania, a mo�e po prostu do podziwiania. Ma�o zaskakuj�cym zbiegiem okoliczno�ci rafy sta- �y si� g��wn� podstaw� istnienia Tau oraz powodem, dla kt�rego Draco wykupi�o pakiet kontrolny tego �wiata. - Ale w jaki spos�b uzyska� pan tak g��boki wgl�d w symbo- lizm Monumentu? - zapyta� mnie Sand - po raz drugi, jak sobie zda�em spraw� - bo Kissindra mnie przypisa�a ca�� zas�ug�. - Ja... Po prostu tak mnie nasz�o. - Spu�ci�em wzrok i zobaczy- �em w pami�ci Monument: ca�kowicie sztuczny �wiat, stworzony przez technik� tak dalece wyprzedzaj�c� nasz�, �e przypomina�a nam czary; dzie�o sztuki posk�adane z kawa�k�w i fragment�w, z ko�ci wymar�ych planet. Z pocz�tku wydawa�o mi si�, �e to pomnik �mierci, upadku za- ginionych cywilizacji - przypomnienie dla tych, co przyjd� tu po nich, �e Tw�rcy odeszli tam, gdzie nikt nie dojdzie. Ale po jakim� czasie zobaczy�em Monument jeszcze raz, i tym razem inaczej - nie jako kamie� nagrobny, lecz jako drogowskaz nakierowany w niewyobra�aln� przysz�o�� - pomnik �mierci �mierci. - ...poniewa� wykazuje nadzwyczajn� wra�liwo�� na przeka- zy podprogowe zakodowane w ca�ej strukturze Monumentu - do- ko�czy�a za mnie Kissindra, kiedy podnios�em wzrok. - No tak, w tym jest najlepszy, w tego rodzaju instynktow- nym, intuicyjnym podej�ciu - doda� Ezra, wzruszaj�c ramionami. - Bior�c pod uwag� jego pochodzenie... Kissindra i ja w�o�yli�my w to p�niej ca�e godziny poszukiwa� i analiz statystycznych, �e- by znale�� dane, kt�re potwierdz� t� hipotez�. To w�a�ciwie my skonstruowali�my ca�e studium... Zmarszczy�em brwi, a Kissindra wtr�ci�a: - Ezra... - Nie m�wi�, �e nie nale�y mu si� uznanie... - doda� szybko Di- treksen, �api�c jej spojrzenie. - Bez niego nie by�oby koncepcji. Ju� samo to sprawia, �e niemal chcia�bym by� p�-Hydraninem... - Zerkn�� na mnie z lekkim skrzywieniem ust. Popatrzy� na San- da i pozosta�ych, badaj�c ich reakcje. Nast�pi�a d�uga chwila ciszy, po kt�rej odezwa�em si�, pa- trz�c wprost na Ditreksena: - A ja czasami chcia�bym, �eby� cho� w po�owie by� cz�owie- kiem. - Pozwoli pan, �e przedstawi� pana naszym hydra�skim go- �ciom - wtr�ci� Perrymeade, chwytaj�c mnie za rami� i delikatnie odci�gaj�c. Przypomnia�em sobie, �e to w�a�nie on jest odpowie- dzialny za niezbyt stabilne stosunki mi�dzyrasowe Tau. - Bardzo chcieliby pana pozna�. Nagle zda�em sobie spraw�, �e jestem czym� wi�cej ni� tylko kolejnym wymiennym cz�onkiem ekspedycji, w�z�em w tej sztucz- nej konstrukcji, kt�ra ma zrobi� wra�enie na wys�annikach FKT. Stanowi�em rodzaj �ywego dowodu na to, �e nie s� ludob�jczymi wyzyskiwaczami - a w ka�dym razie, �e ju� nie s�. Nie widzia�em teraz dooko�a siebie nic z wyj�tkiem tych troj- ga Hydran, kt�rzy patrzyli na nas wyczekuj�co z drugiego ko�ca sali. Nagle poczu�em si� tak, jakby te wszystkie przylepki, kam- fy i poch�oni�te drinki zaskoczy�y i zacz�y dzia�a� jednocze�nie. Hydranie zbili si� w gromadk� i patrzyli wprost na nas. Sta- li tak przez ca�y czas, blisko siebie, jakby chcieli zachowa� prze- wag� liczebn�. Ale ja by�em sam, w ca�ym tym t�umie nie znalaz�- by si� drugi taki jak ja - podobnie jak w ka�dym innym t�umie. Perrymeade poprowadzi� mnie w tamt� stron�, a potem zatrzy- ma� tu� przed nimi, jakbym by� jednym z kr���cych tu robot�w z tacami. Hydranie mieli na sobie odzienie, kt�re wygl�da�oby zupe�nie odpowiednio na ka�dym z obecnych na tej sali - by�o tak samo do- brze skrojone i r�wnie drogie, cho� nie w barwach �adnego z kon- glomerat�w. Ale m�j wzrok natychmiast odnotowa� brak czego� istotnego, czego�, co zawsze sprawdza�em u innych ludzi - branso- let danych. �adne z nich nie mia�o bransolety danych. Byli nieoso- bami. Hydranie nie istnieli dla sieci federacyjnej, kt�ra mia�a wp�yw na ka�dy szczeg� �ycia ludzi od urodzin do �mierci. Perrymeade dokona� prezentacji. Ta cz�� m�zgu, kt�r� wy- �wiczy�em w zapami�tywaniu wszystkiego, przyswoi�a ich imio- na, ale nie s�ysza�em ani s�owa z tego, co do mnie m�wi�. Dw�ch m�czyzn i jedna kobieta. Jeden z m�czyzn by� wyra�- nie starszy od pozosta�ej dw�jki, mia� twarz zniszczon� przez s�o�- ce i wiatr, tak jakby wiele czasu sp�dza� na wolnym powietrzu. M�odszy m�czyzna sprawia� wra�enie wydelikaconego, jakby ni- gdy w niczym nie musia� si� wysila�. Kobiet� charakteryzowa�a pewna ostro�� rys�w, nie wiem, czy bra�a si� z inteligencji, czy z wrogo�ci. Sta�em, przygl�daj�c im si� uwa�nie, studiuj�c wzrokiem p�aszczyzny i k�ty ich twarzy. Znajdowa�em tu wszystko, czego mo�na si� spodziewa� w ludzkiej twarzy. R�nice by�y bardzo sub- telne, o wiele bardziej subtelne ni� r�nice mi�dzy przypadkowo zestawionymi twarzami ludzi. Ale nie przypomina�y r�nic mi�dzy lud�mi. Ich twarze by�y mimo wszystko obce - w barwie, kszta�tach, kruchym uk�adzie ko�ci. Oczy mieli ca�kowicie zielone - jak szma- ragdy, jak trawa... jak moje w�asne. Hydranie patrzyli mi w oczy _ widzieli nie tylko zielone jak trawa t�cz�wki, ale i pod�u�ne ko- cie �renice, takie same jak u nich. Twarz mia�em zbyt ludzk�, �e- by mog�a nale�e� do kt�rego� z nich, ale mimo wszystko by�o w niej co� subtelnie obcego... Poczu�em, �e zlewam si� potem, u�wiadomiwszy sobie, i� ko- mentuj� m�j wygl�d nie tylko samym spojrzeniem. Wszyscy uro- dzili si� z sz�stym zmys�em - ja tak�e. Tylko �e ja go utraci�em. Znikn��, a za sekund� ich oczy stan� si� ch�odne, za sekund� od- wr�c� si� ode mnie. Poczu�em, �e zaczynam si� trz���, stoj�c tak przed nimi w wie- czorowym ubraniu - telepa�o mn� tak, jakbym stercza� na kt�- rym� z rog�w Starego Miasta i pilnie potrzebowa� dzia�ki. Perry- meade dalej co� m�wi�, jakby niczego nie zauwa�y�. Widzia�em, �e twarze Hydran zaczynaj� przybiera� pytaj�cy wyraz. Wymienili mi�dzy sob� zaciekawione, lekko nachmurzone spojrzenia, cze- mu towarzyszy� przekaz telepatyczny, w kt�rym kiedy� mog�em wzi�� udzia�. Zdawa�o mi si�, �e poczu�em w g�owie szept my�lo- wego kontaktu, delikatny jak poca�unek, poczu�em, �e psychotro- niczny Dar, z kt�rym si� urodzi�em, przycupn�� trwo�liwie w ciem- no�ciach tak absolutnych, �e nawet nie mog�em by� pewien, czy naprawd� cokolwiek poczu�em. - Czy jeste�...? - Kobieta urwa�a, szukaj�c w my�lach odpo- wiedniego s�owa. Dotkn�a g�owy d�oni� koloru ga�ki muszkato�o- wej. Na jej twarzy pojawi�o si� niedowierzanie, a ja domy�li�em si� z �atwo�ci�, o jakie s�owo jej chodzi. Patrzy�em, jak zmieniaj� si� twarze pozosta�ych Hydran - u m�odszego zobaczy�em co� na kszta�t obrzydzenia, u starszego nie potrafi�em nic rozpozna�. Perrymeade przerwa�, potem zn�w zaczai co� gada� jak kto�, kto za nic nie przyzna, �e wszyscy pogr��amy si� w�a�nie w ru- chomych piaskach. Brz�cza� co� o tym, �e moja obecno�� w ekipie oznacza, i� �znalaz� si� tam kto� bardziej wyczulony na kulturowe interesy Hydran". - Czy jeste�? - Starszy m�czyzna patrzy� teraz wprost na mnie. Moja eidektyczna pami�� wyplu�a jego imi�: Hanjen. Cz�o- nek Rady Hydra�skiej. Perrymeade nazwa� go �rzecznikiem praw obywatelskich", co znaczy, jak mi si� zdaje, co� w rodzaju negocja- tora. Hanjen przekrzywi� na bok g�ow�, jakby nas�uchiwa� odpo- wiedzi, kt�rej nie mog�em mu da� - albo czego� innego, czego mu nie ofiarowa�em, czego nigdy nie b�d� m�g� mu ofiarowa�. - W takim razie proponuj� - mrukn��, jakbym potrz�sn�� przecz�co g�ow�, mo�e zreszt� tak zrobi�em - �eby� przyszed� do nas.... o tym porozmawia�. Obr�ci�em si� na pi�cie, zanim ktokolwiek zd��y� co� doda� albo mnie powstrzyma�. Przepchn��em si� przez t�um i pop�dzi- �em w stron� drzwi. 2 na zimnym wietrze na nadbrze�nym bulwarze, w�r�d ciemniej�cego zmierzchu, i po raz kolejny zastanawia�em si�, dla- czego nazwano ten �wiat Ucieczk�. Za plecami mia�em miasto, a dochodz�ce stamt�d odg�osy przypomina�y mi, �e pr�dzej czy p�niej b�d� musia� si� odwr�ci� i przyj�� do wiadomo�ci jego ist- nienie. Tau Riverton - uporz�dkowana, bezduszna siatka konglo- meratowej enklawy, u�wietnione baraki dla obywateli akcjona- riuszy Tau, kt�rych przyw�dcy wci�� jeszcze jedli, pili i k�amali na przyj�ciu, gdy tymczasem wypad�em z niego jak pocisk. Przede mn� rozpo�ciera� si� �ukiem jedyny most, kt�ry ��czy� obie strony g��bokiego kanionu, dziel�cego Tau Riverton od mia- sta po drugiej stronie. Kanion by� g��boki i szeroki, wyrze�biony pewnie wielokilotonowym spadkiem w�d. Teraz p�yn�a tu tylko w�ska smuga br�zowawej rzeki, wij�ca si� po dnie tego w�wozu, jakie� sto metr�w pode mn�. Spojrza�em jeszcze raz na rozpi�ty �uk mostu, kt�ry na tle pog��biaj�cego si� mroku jarzy� si� nienaturalnym blaskiem. U je- go drugiego ko�ca le�a�o nie tylko inne miasto, ale te� i zupe�nie odmienny �wiat, a raczej to, co z niego pozosta�o. Hydra�ski. Ob- cy. Dot�d tylko zechcia�a mnie przywie�� z g�ry zaprogramowana taks�wka - nikt i nic nie zawiezie mnie na drugi brzeg rzeki - do � wir owa. St�d nic nie da�oby si� powiedzie� o tym mie�cie po drugiej stronie, oddalonym o jakie� p� kilometra fioletowawego zmierz- chu. Uda�o mi si� dostrzec co� raz i drugi, kiedy wlok�em si� bez celu po pustym zbiegu ulic prowadz�cych do ko�ca nadbrze�nej p�aszczyzny. W uszach mamrota�y mi niewidzialne g�osy, kiedy moja bransoletka danych w��cza�a po drodze ka�dy mijany po ko- lei w�skopasmowy przekaz. Szepta�y, �e kara za plucie na chodnik wynosi pi��dziesi�t jednostek kredytowych, za �miecenie - sto, a za zniszczenie cudzej w�asno�ci - grzywna do tysi�ca jednostek kredytowych ��cznie z kar� aresztu. Przy ka�dej wiadomo�ci przed oczyma b�yska�y mi podprogowe obrazki jak cieplne b�yskawice. Nigdy przedtem nie przebywa�em d�u�ej w konglomeratowej enklawie. Zastanawia�em si� teraz, jak to si� dzieje, �e jej obywa- tele nie wariuj�, kiedy na ka�dym kroku atakowani s� przez co� takiego. Mo�e po prostu nauczyli si� ju� tego nie widzie� i nie s�y- sze�. Ale g�ow� bym da� za to, �e przestali plu� na chodniki. Daleko w przodzie to, co pozosta�o z rzeki, s�czy�o si� nad le- dwie widoczn� przepa�ci� jak ostatnie krople z opr�nionej butel- ki. Tam, na wysoko�ciach, zawieszone jak jaki� drapie�ny ptak, tkwi�o Aerie. Dostrzega�em st�d t� op�ywow� lini� gargulca, syl- wetk� z kompozytu i przejrzystego ceramostopu, zawieszon� nad �wiatem jak z�y omen, mroczny zarys na tle fiolet�w, r��w i z�o- ce� zachodz�cego s�o�ca. Przypomnia�o mi si�, w jaki spos�b stamt�d wychodzi�em; pomy�la�em o tych wszystkich drinkach, jakie tam w siebie wla- �em - mo�e za szybko i mo�e za du�o. Pomy�la�em tak�e o przylep- kach uspokajaj�cych, kt�re ponak�ada�em sobie jeszcze przed wyj�ciem z hotelu. Si�gn��em r�k� do karku i oderwa�em zu�yte i niepotrzebne ju� plasterki. Przekopa�em kieszenie w poszukiwaniu kamfy i we- pchn��em do ust ostatni kawa�ek, jaki znalaz�em. Niewa�ne, �e mo�e to nie by� najlepszy pomys�. Westchn��em, czuj�c, jak kam- fa znieczula mi j�zyk, i czeka�em, a� zrobi to samo z ka�d� po ko- lei ko�c�wk� nerwow�. Czeka�em... ale nie pomog�o. Dzi� wieczo- rem nic nie pomaga�o. Nic nie mog�o pom�c. Tylko jedna rzecz mog�a mi da� to, czego potrzebowa�em, ale tej rzeczy nie znajd� wTau Riverton. A z ka�d� sekund�, w ci�gu kt�rej nie patrzy�em na drugi brzeg rzeki, ta potrzeba wci�� we mnie narasta�a. Niech ci� diabli. Potrz�sn��em g�ow�, nie wiedz�c nawet, kogo mia�em na my�li. Opar�em si� o kiosk z reklamami, a kolory z je- go holograficznych wystaw pola�y si� po mnie jak krew. Kiedy zmieni�em pozycj�, zmieni�y si� te� g�osy w moim uchu, kt�re szepta�y teraz �chod� tu, kup to", przypomina�y, �e za w��cz�go- stwo grozi grzywna, za zniszczenie wystawy tak�e. Kolorowe �wia- t�o zmieni�o ubranie, kt�re mia�em na sobie, w co� r�wnie impre- sjonistycznego jak moje wspomnienia z dzisiejszego przyj�cia. Zn�w obejrza�em si� na drug� stron� rzeki, wepchn�wszy r�- ce w kieszenie. Mia�a by� wiosna, ale Riverton usytuowane by�o daleko na po�udniu, tu� przy czterdziestym pi�tym r�wnole�niku Ucieczki, w samym �rodku czego�, co przypomina�o pustyni�. Noc- ne powietrze by�o przejmuj�co ch�odne i robi�o si� coraz ch�od- niejsze, a od tego zawsze bola�y mnie r�ce. Tam, w Starym Mie�cie, nieraz je sobie odmra�a�em. W Quarro wiosna tak�e bywa�a ch�od- na. Obserwowa�em mgie�k� w�asnego oddechu, kt�ry, skondenso- wany, musn�� mi twarz wilgotnymi palcami. Zn�w zacz��em i��, z powrotem tam, sk�d przyszed�em, wma- wiaj�c sobie, �e to tylko dla rozgrzewki. Ale w rzeczywisto�ci zbli- �a�em si� do mostu, jedynego punktu, w kt�rym krzy�owa�y si� ze sob� dwa �wiaty dw�ch lud�w mieszkaj�cych na tej samej plane- cie, lecz zupe�nie osobno. Tym razem zbli�y�em si� na tyle, �eby widzie� wyra�nie przej- �cie - �ukowat� bram�, konstrukcyjne szczeg�y. Stra�nik�w. Dw�ch uzbrojonych m�czyzn w mundurach Korporacji Bezpie- cze�stwa. Wsz�dzie kolory Tau. Zatrzyma�em si�, kiedy ich g�owy odwr�ci�y si� w moj� stro- n�. Nagle poczu�em z�o��, nawet nie wiem dok�adnie o co... Czy o to, co te umundurowane postacie m�wi�y mi na temat mo�liwo- �ci przej�cia z jednego �wiata do drugiego? Czy tylko o to, �e s� korbami, a du�o jeszcze wody up�ynie, zanim �o��dek przestanie roi si� kurczy� na widok munduru Korporacji Bezpiecze�stwa? Zmusi�em si�, �eby ruszy� w ich stron�, z opuszczonymi r�ko- roa, w schludnym i szacownym ubranku, z bransolet� danych. Z kamiennym wyrazem twarzy patrzyli, jak si� zbli�am, dop�- ki nie znalaz�em si� par� krok�w od �uku bramy. Pod �ukiem by- �o ciep�o. 25 IOAN T). VINGE Moja bransoletka w��czy�a s�upy podstawy, kt�re zaraz zala- �y mnie og�upiaj�c� mas� danych: map, diagram�w, ostrze�e�, re- gulamin�w. Gdzie� w �rodku tego wszystkiego zobaczy�em w�a- sny obraz, ukazuj�cy, �e jestem nieuzbrojony, wyp�acalny i... nie ca�kiem trze�wy. Patrzy�em na podw�jny obraz swojej twarzy - ten z plik�w i ten obecnie rejestrowany, jakbym spogl�da� oczami stra�nik�w. Zobaczy�em w�osy tak jasne, �e w sztucznym �wietle wydawa�y si� prawie b��kitne. Zapu�ci�em je do ramion, a potem spi��em spink� na podobie�stwo reszty student�w Lataj�cego Uniwersy- tetu. Z�oty pr�cik w uchu wygl�da� do�� konserwatywnie, podob- nie jak ca�e ubranie. W tym �wietle moja sk�ra przybra�a dziwny cienisty odcie�, ale nie dziwniejszy ni� sk�ra korb. Spu�ci�em wzrok w nadziei, �e nie zechc� zajrze� mi w oczy. Jeden ze stra�nik�w studiowa� uwa�nie dane, drugi w tym czasie ogl�da� mnie. Na koniec ten pierwszy skin�� g�ow� drugie- mu i wzruszy� ramionami. - W porz�dku. - Dobry wiecz�r panu - rzuci� mi drugi stra�nik z lekkim, uprzejmym uk�onem. Ich twarde twarze nie przejawia�y jakichkol- wiek oznak zainteresowania, nie pasowa�y do ugrzecznionego spo- sobu bycia. Ciekawe, jakie podprogowe przekazy s�cz� w nich monitory he�m�w, czy przypominaj� im, �eby zawsze byli pe�ni kurtuazji, m�wili �dzi�kuj�" i �prosz�", kiedy zatrzymuj� oby- watela, bo inaczej zobacz� kolejny czarny punkt w aktach, kt�ry p�niej odejmie im si� od wyp�aty. - Czy ma pan jakie� sprawy po hydra�skiej stronie? - Nie - mrukn��em w odpowiedzi. - Chcia�em tylko... pozwie- dza�. Zachmurzy� si�, jakbym powiedzia� co� niew�a�ciwego albo niezbyt sensownego. Drugi parskn�� zduszonym �miechem, kt�ry najwyra�niej usi�owa� powstrzyma�. - Pan nietutejszy - mrukn�� ten pierwszy, raczej w formie stwierdzenia ni� pytania. Drugi westchn�� ci�ko. - Mam obowi�zek przypomnie� panu, �e ma pan wysoki po- ziom alkoholu we krwi, co mo�e wp�ywa� niekorzystnie na pa�skie rozeznanie w sytuacji. Bez urazy, prosz� pana. - M�wi� g�osem p�askim jak nagranie. Mo�e nawet bardziej. -Wymagane jest tak- �e, prosz� pana, abym przekaza� panu te informacje. -Wskaza� r�- k� na wy�wietlone dane. - Prosz� to przeczyta�. M�wi si� tu o tym, �e przyjmuje pan pe�n� odpowiedzialno�� za to, co przytrafi si� pa- nu po drugiej stronie rzeki. Tam dalej rozci�ga si� Ojczyzna, kt�- ra nie podlega jurysdykcji Tau, i Tau nie ponosi za nic odpowie- dzialno�ci. Nie mo�emy zagwarantowa� panu bezpiecze�stwa. - Przyjrza� mi si� uwa�niej, �eby sprawdzi�, czy jego s�owa w og�le do mnie docieraj�. I jeszcze uwa�niej, bo nagle zauwa�y� moje oczy - zielone jak trawa t�cz�wki z d�ugimi, kocimi �renicami. Obejrza� sobie ca�� moj� twarz i zobaczy�em, �e marszczy brwi. Zerkn�� na informacje wy�wietlone z mojej bransoletki da- nych - niezbitego dowodu na to, �e jestem pe�noprawnym obywa- telem Federacji Ludzkiej. Jeszcze raz spojrza� mi w twarz, nadal ze �ci�gni�tymi brwiami. Ale rzuci� tylko: - Godzina policyjna zaczyna si� o dziesi�tej. Przej�cie jest zamykane na noc... je�li zechce pan wr�ci� - doko�czy� ju� od- wr�cony plecami do mnie. Mrukn�� do drugiego stra�nika co�, czego nie dos�ysza�em. Ruszy�em dalej. Po mo�cie sz�o ledwie kilkoro ludzi. Stara�em si� na nich nie patrze�, oni tak�e zbytnio si� nie rozgl�dali. Min�� mnie jeden czy dwa niedu�e pojazdy naziemne, tak niespodziewanie, �e mu- sia�em uskoczy� im z drogi. Kanion pod mostem wype�nia�y cienie, a pod nimi na niewidocznej powierzchni wody ta�czy�o �wiat�o. Kiedy dotar�em do ko�ca mostu, interesowa�o mnie ju� tylko to, co przede mn�. Rozr�nia�em jakie� bli�ej nieokre�lone kszta�- ty i chaotyczne rozb�yski �wiate�, ale ka�dy kolejny krok zdawa� si� trudniejszy od poprzedniego. Skupi�em si� w sobie, pr�buj�c dokona� czego� z my�lami - chcia�em je skoncentrowa� w wi�zk�, �eby s�ucha�, si�gn�� przed siebie i przem�wi� tajemnym j�zykiem, kt�rym musi teraz roz- bawia� tysi�ce os�b dooko�a mnie, na drugim ko�cu mostu. Ale nic z tego. To oni byli psychotronikami, telepatami - a nie Ja. Pr�ne usi�owanie dowiod�o tylko tego, co i tak wiedzia�em: �e to co min�o, po prostu min�o. �e nad tym, na co nie da si� nic Poradzi�, nie ma co p�aka�. A nawet pami�ta�... Dr�a�em ca�y w ten sam spos�b, w jaki trz�s�em si� na przy- j�ciu pod spojrzeniami tr�jki Hydran. Wmawia�em sobie, �e to z zimna, gdy sta�em tak w�r�d nadchodz�cej nocy, przy ko�cu zi- my w innym �wiecie, w kt�rym jestem zupe�nie obcy. A nie dlate- go, �e ca�y jestem tak kompletnie sparali�owany strachem, a� mam ochot� si� porzyga� - zrobi� cokolwiek z wyj�tkiem kolejne- go kroku naprz�d. A jednak nie mia�em wyboru. Zn�w ruszy�em przed siebie, bo wiedzia�em, �e je�li teraz sobie na to nie pozwol�, nie b�d� m�g� spa�, je��, nigdy nie b�d� w stanie skupi� si� na pracy, kt�r� mam tu wykona�. W ko�cu dotar�em do ko�ca mostu, na teren Hydran. Kiedy� ca�a ta planeta by�a terenem Hydran, dop�ki si� tu nie pojawili- �my, �eby im j� odebra�. To by�a ich rodzinna planeta, ich Ziemia - ten �wiat uczynili centrum cywilizacji, kt�ra ci�gn�a si� przez ca�e lata �wietlne, podobnie jak teraz Federacja Ludzka. Cywilizacja ta przesz�a ju� szczytowy okres swego rozwoju i chyli�a si� ku upadkowi, kiedy nast�pi�o jej pierwsze spotkanie z Federacj�. Z pocz�tku nawet si� cieszyli�my - wreszcie mamy �y- wy dow�d na to, �e nie jeste�my sami w tej galaktyce, a pierwsi �obcy", na jakich si� natkn�li�my, bardziej s� do nas podobni ni� niekt�re rasy ludzkie do siebie nawzajem. Studia genetyczne wykaza�y, �e podobie�stwo mo�e wynika� z czego� wi�cej ni� tylko przypadkowego zbiegu okoliczno�ci, �e Hydranie i ludzie mog� by� w rzeczywisto�ci dwoma po��wkami dawno rozdzielonej ca�o�ci. Mo�liwe, �e ca�e swoje istnienie za- wdzi�czamy jakiemu� niepoj�temu eksperymentowi bioin�ynie- ryjnemu, �e ca�a ludzko�� mo�e by� niczym wi�cej, jak tylko enig- matyczn� kart� wizytow� Tw�rc�w. Hydranie i ludzie - ci, co ma- j�, i ci, co nie maj� - rozdzieleni przez psychotroniczne talenty. Hydranie rodzili si� ze zdolno�ci� do wkraczania w pole kwan- towe, ten niesamowity subatomowy wszech�wiat kwark�w i neu- trin, ukryty w samym sercu oszuka�czego porz�dku, kt�ry zwiemy Rzeczywisto�ci�. Spektrum mechaniki kwantowej to dla przeci�t- nej istoty ludzkiej czarna magia, mimo �e ludzki umys� najwyra�- niej pracowa� wed�ug jej zasad. Zwyk�y cz�owiek ledwie jest w sta- nie potraktowa� serio za�o�enia elektrodynamiki kwantowej, a c� tu dopiero m�wi� o wymy�laniu takich sposob�w za�amania fal prawdopodobie�stwa, kt�re pozwoli�yby manipulowa� polem QM. Ale psychotronik potrafi instynktownie pod��czy� si� do pola kwantowego, umie manipulowa� nieprawdopodobie�stwami w ta- kim punkcie, gdzie Dar wp�ywa w widoczny spos�b na namacalny, widzialny �wiat, dzielony z �normalnymi", psychotronicznie kaleki- mi lud�mi. Makrokosmiczne wsp�unoszenie efekt�w kwantowych pozwala�o psychotronikowi na dokonywanie takich rzeczy, kt�re lu- dzie przed spotkaniem z Hydranami uznawali za zupe�nie niemo�- liwe. Ta jedyna, ale decyduj�ca r�nica stanowi�a o pot�dze Hydran. Sta�a si� tak�e ich �mierteln� s�abo�ci�, kiedy napotkali ludzi. Z pocz�tku Federacja Ludzka i Hydranie wsp�istnieli w po- koju. Wydawa�o si� to naturalne, kiedy w czelu�ciach kosmosu zdarzy� si� kontakt mi�dzy dwiema �obcymi" rasami, mi�dzy kt�- rymi podobie�stwa si�gaj� poziomu DNA. Wydawa�o si� natural- ne, �e nawi��� si� mi�dzy nimi przyja�nie, mieszane ma��e�stwa, wsp�praca. Te mi�dzyrasowe zwi�zki wkr�tce zacz�y wydawa� na �wiat potomstwo, przelewaj�c hydra�skie psychogeny w ja�owe wody ludzkich genetycznych sadzawek, jak krople farby zabar- wiaj�ce je na nowy kolor. Ale pokojowe wsp�istnienie, jakie nasta�o zaraz po pierw- szych kontaktach, nie trwa�o d�ugo. Im cz�ciej Federacja Ludz- ka natyka�a si� na Hydran na tych w�a�nie planetach, na kt�re ostrzy�y sobie z�by jej konglomeraty, tym mniej chcia�a uznawa� prawo pierwsze�stwa. Odt�d stosunki mi�dzy obiema rasami raptownie zacz�y si� pogarsza� - tym szybciej, �e konglomeraty wkr�tce odkry�y, i� tam gdzie pr�buj� zepchn�� Hydran z zajmowanego terytorium, Hydranie wcale nie stawiaj� oporu. W�a�nie z powodu tego, kim byli i czego mogli dokona� za po- moc� psychotronicznych zdolno�ci, Hydranie ewoluowali w taki spos�b, jaki czyni� ich praktycznie niezdolnymi do u�ycia przemo- cy- Je�li mo�na by�o zabi� my�l� - zatrzyma� cudze serce, spowodo- wa� zator w m�zgu, po�ama� komu� ko�ci, nawet ich nie dotykaj�c ~ musia� istnie� jaki� mechanizm, kt�ry by temu zapobiega�. I rzeczywi�cie istnia�. Je�li Hydranin kogo� zabi�, rykoszet niszczy� wszelkie zapory w m�zgu zab�jcy. Ka�de morderstwo sta- wa�o si� od razu samob�jstwem. Naturalna selekcja dzia�a�a sprawnie... a� zjawi�a si� Federacja. Poniewa� ludzie nie posiadali praktycznie �adnych psycho- tronicznych uzdolnie�, zabijanie nigdy nie sprawia�o im wi�k- szych problem�w. Zmietli Hydran jak ptaki z�apane w sie� - szyb- ko, podczas licznych najazd�w, i wolniej, spychaj�c tych, kt�rym uda�o si� przetrwa�, do �ojczyzn", gdzie stawali si� wyrzutkami w swym w�asnym �wiecie, albo przerzucaj�c ich do miejsc takich jak Stare Miasto, gdzie si� urodzi�em. Nadal zdarzali si� ludzie z domieszk� krwi hydra�skiej, ale wi�kszo�� tych domieszek zda- rzy�a si� ju� dawno temu, zanim ludzie i Hydranie zacz�li wza- jemnie si� nienawidzi�. Ci z ludzi, kt�rzy mieli w sobie jeszcze kilka hydra�skich gen�w, traktowani byli jak podludzie, zw�aszcza gdy, jak to cz�sto si� zda- rza�o, wykazywali jakiekolwiek psychotroniczne zdolno�ci. Pozba- wieni poparcia i nieumiej�cy prawid�owo korzysta� ze swego Daru, psychotronicy byli dla normalnych ludzi dziwol�gami - ��wirami", kt�rych nale�a�o przynajmniej trwale zepchn�� na samo dno dra- biny spo�ecznej i ignorowa�, o ile nie aktywnie prze�ladowa�. A je�li kto� za bardzo przypomina� wygl�dem Hydranina, je- �li przypadkiem mia� matk� Hydrank� - je�li by�o si� p�krwi miesza�cem, wytworem krzy��wki tak �wie�ej, �e musia�a si� zda- rzy� jeszcze za �ycia wi�kszo�ci tych, kt�rych si� spotyka - tym go- rzej. Wiedzia�em o tym dobrze, bo sam taki by�em. Wi�kszo�� �ycia sp�dzi�em w Starym Mie�cie, w slumsach po- grzebanych pod Quarro, a tam, �eby prze�y�, musia�em robi� ta- kie rzeczy, kt�re ludziom nie �ni� si� nawet w najczarniejszych koszmarach. A przy tym nie mog�em nawet korzysta� z Daru, z ja- kim si� urodzi�em - z telepatii, kt�ra pozwoli�aby mi rozezna� si�, komu mog� zaufa�, podpowiedzia�aby, jak mam si� chroni�, a mo- �e nawet pomog�aby zrozumie�, dlaczego przytrafiaj� mi si� wci�� te same obrzydliwo�ci. Po d�ugim czasie, przy du�ym �ucie szcz�cia i wielu cierpie- niach, uda�o mi si� wydosta� ze Starego Miasta. Nauczy�em si� czy- ta�, potem korzysta� z sieci. Dowiedzia�em si� o dziedzictwie, kt�- re utraci�em wraz ze �mierci� matki - tak dawno temu, �e nawet nie pami�tam jej twarzy. A teraz, po zbyt wielu ju� latach zwyk�ych i �wietlnych, stan�- �em wreszcie na hydra�skiej ziemi. Nie by�o tu nic, nikt nie strzeg� tej cz�ci mostu. Obejrza�em si� przez rami�: o�wietlona p�aszczyzna wyda�a mi si� niewyobra- �alnie d�uga i krucha, surrealistycznie jasna. Widzia�em budk� stra�nicz� na drugim ko�cu. I nagle zastanowi�o mnie, co te�, u diab�a, kaza�o im my�le�, �e mog� w ten spos�b zatrzyma� tych, kt�rzy potrafi� si� teleportowa� - w mgnieniu oka wys�a� si� przez �wietlny punkcik czasoprzestrzeni w zupe�nie inne miejsce. Ale zaraz przypomnia�em sobie, �e nie mo�na teleportowa� si� w miej- sce, w kt�rym si� nigdy nie by�o. A mo�e ci stra�nicy mieli za zadanie trzyma� ludzi na swoim miejscu. Min�o mnie dwoje takich, ubranych w biurowe garnitury Tau. Ze sposobu, w jaki si� poruszali, wynika�o jasno, �e chc� jak najpr�dzej dopa�� mostu i wynie�� si� st�d. Przed so