Kres Feliks W. - Księga Całości (10) - Najstarsza z Potęg [Fabryka słów, 2022]

Szczegóły
Tytuł Kres Feliks W. - Księga Całości (10) - Najstarsza z Potęg [Fabryka słów, 2022]
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Kres Feliks W. - Księga Całości (10) - Najstarsza z Potęg [Fabryka słów, 2022] PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Kres Feliks W. - Księga Całości (10) - Najstarsza z Potęg [Fabryka słów, 2022] PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Kres Feliks W. - Księga Całości (10) - Najstarsza z Potęg [Fabryka słów, 2022] - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 KSIĘGA CAŁOŚCI 1. Północna Granica 2. Król Bezmiarów 3. Grombelardzka legenda. Serce Gór 4. Grombelardzka legenda. Wstęgi Aleru 5. Pani Dobrego Znaku. Wieczny pokój 6. Pani Dobrego Znaku. Wieczne Cesarstwo 7. Porzucone królestwo 8. Żeglarze i jeźdźcy 9. Tarcza Szerni 10. Najstarsza z Potęg 11. Szerń i Szerer: Zima przed burzą 12. Szerń i Szerer: Arilora 13. Szerń i Szerer: Spojrzenie Eniwetty Strona 4 Spis treści Okładka Karta tytułowa Księga całości Część pierwsza Kokardy Ridi Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Część druga Sieci i ryby Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Strona 5 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23 Rozdział 24 Część trzecia żaglowiec Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Rozdział 31 Epilog Nowe czasy Rozdział 32 Rozdział 33 Strona 6 Strona 7 Część pierwsza Kokardy Ridi Strona 8 ROZDZIAŁ 1 N iebo nad Bliskim Bezmiarem miało szarą barwę, ale nie zwiastowało burzy, choć powietrze przesycała drobna mżawka. Dzień był chłodny, morze spokojne, południowo-wschodni wiatr nieporywisty. Dwa duże żaglowce szły ostro na wiatr, kursem południowo-wschodnim ku wschodowi; pierwszy statek ocierał się o martwy kąt. Te wody to już właściwie nie był Bliski Bezmiar Wschodni. Na południe od Dalonorów i Agarów rozciągał się przestwór Morza Wielkiego, ale używali tej nazwy wyłącznie Garyjczycy. Dla reszty Szereru – Bezmiar Południowy, a najczęściej po prostu Bezmiar. Gdzieś się stykał z Zachodnim i Wschodnim, lecz ustalonych granic nie było. Żaglowce płynęły od Dalonorów ku Agarom, na niewidzialnym styku Bezmiaru Bliskiego i Morza Wielkiego. To była ucieczka – i pościg. Ogromna kupiecka hoga – białe żagle przecięte w poprzek fioletowym pasem – ufała powierzchni płócien. Na bezanmaszcie niosła kupiecką banderę w barwach własnych, tych, co na żaglach, na fokmaszcie zaś prostokątną czerwono-białą flagę z wizerunkiem miejskiej bramy postawionej na łodzi. Oznaczało to przynależność do Związku Portów Wschodnich, potężnej gildii handlowej zrzeszającej wiele miast, wbrew nazwie Strona 9 nie tylko portowych, choć takich było najwięcej. Maszt główny dźwigał największą flagę, purpurową ze złotą koroną – był to znak Królestwa Dartanu. Zdumiewająco sprawni żeglarze powodowali tym statkiem. Wołowata pływająca ładownia trzymała się tak blisko osi wiatru, że zakrawało to na cud – od pełnego bajdewindu hogi zwykle już nie ostrzyły. Mniejszy od niej holk z pięknymi, ciemnoszarymi żaglami, był jednak trochę szybszy, bardziej zwrotny i lepiej słuchający steru. Dobrze prowadzony, wygrywał dla siebie kolejne kęsy mil. Legendarnych „czarnych żagli” w ogóle na morzach nie było – piraci nie farbowali płócien, zazwyczaj tylko mazali żagle dziegciem; to zupełnie wystarczało, by uczynić je słabo widocznymi. Lecz ten holk nie miał brudnych płócien, tylko prawdziwie ciemnoszare, jednolite. Komuś zależało na urodzie okrętu. Po zatonięciu słynnej „Kołysanki” i śmierci jej kapitana Kitara był to najbardziej znany piracki żaglowiec Szereru. Kiedyś mianowany „Zgniłym Trupem”, od kilku lat nosił imię swojej dawnej dowódczyni – na rufie starannie wypisano cynobrem: „Ślepa Ridi”. Okręt pływał teraz pod komendą Meveva Cichego, pierwszego oficera legendarnej piratki, który nigdy nie pozwolił się nazwać kapitanem. Bo wytrwale czekał na swoją „kapitanę”. Obiecała kiedyś, że wróci. W skład załogi wciąż wchodziło parudziesięciu ludzi, noszących zamotane na nadgarstkach szmaty, zwane w żeglarskim światku południa „kokardami Ridi”. Kiedyś wytargowała dla swych marynarzy życie, skazując się Strona 10 wraz z nimi na banicję. Podarli jej stare spódnice i koszule, po czym przyozdobili się tymi strzępami. Raz na zawsze. Minionej nocy hoga – trzymasztowy statek, któremu bliżej było do holka niż wychodzącej z użycia jednomasztowej kogi starego typu – próbowała zgubić prześladowcę. Ale noc przeminęła jasna i pogodna, wiatr był stały... Nie udało się. Teraz, po nastaniu nowego dnia, pogoda się trochę popsuła, lecz obie załogi już wiedziały, jaki będzie koniec wyścigu. Jednakże kupiec nie rezygnował. Pogoda kaprysiła, jak to wiosną; mogła się zmienić na gorszą. O tej porze roku zdarzały się gwałtowne ulewy, choć zdychająca mżawka raczej tego nie zapowiadała. Niemniej deszcz, szkwały, zmiana kierunku wiatru – wszystko dawało nadzieję. Mogło też dojść do jakiegoś szczęśliwego zdarzenia, choć na tych wodach trudno było liczyć na spotkanie z wojennym żaglowcem królewskim lub imperialnym, a tylko taki mógł pospieszyć na ratunek. Przypadkowy kupiec wracający z Agarów, skoro handlował z pirackim księstewkiem, niekoniecznie chciałby przyjść z pomocą ściganej przez morskich rozbójników obcej hodze. Zresztą dwa handlowe żaglowce z nielicznymi załogami to było i tak za mało na piracką bandę, liczącą na pewno półtorej setki głów. Marsz na samej granicy kąta martwego był ryzykowny, jednakże kupiecki żaglowiec nie miał nic do stracenia. Doganiany tak czy owak, liczył na błąd prześladowcy. Ostre podchodzenie do linii wiatru mogło się skończyć nagłą utratą sterowności. Do zyskania były mile i czas. Jednakże „Ślepa Ridi” miała więcej swobody. Położona Strona 11 na tym samym kursie, szła wprawdzie ostro – lecz mogła jeszcze ostrzej. Ścigana hoga już nie. Pirackim księstewkiem, którego brzegi miały wkrótce wyłonić się zza horyzontu, rządziły szczególne prawa. Kupiec, który tam zawinął z własnej woli, zwykle nie miał się czego obawiać. Ahela, jedyne miasto, port i stolica Agarów, żyła nie tylko z łupów. Musiała i chciała handlować z kontynentem, a nawet Garrą i Wyspami. Co prawda dziwny to był handel. Legalny kupiec przywoził dobra pożądane przez pirackie wyspy, musiał zaś odkupić towary, które były im zbędne. W taki sposób Agary „prały” swoje łupy. Lecz niektórym handlarzom widocznie się opłacało. Hoga z biało-fioletowymi żaglami nie zamierzała jednak poddać się prześladowcy i pod jego opieką zawinąć do Aheli. Możliwe, że nie uczyniła tego z powodu czarnej legendy otaczającej „Ślepą Ridi”, legendy ponurej nawet wśród innych pirackich opowieści. Jej okrutna załoga ponoć nigdy nie brała pryzów ani jeńców. Czy rzeczywiście tak było? Należało wątpić. Piraci nie byli nimi dla zabawy, lecz dla zysku. Obchodziła ich zdobycz, a nie leżący na dnie wrak z pełną ładownią. Przeładunek towarów na morzu nastręczał niemałych trudności, lepiej było obsadzić zdobyty statek załogą – zwłaszcza u samych wrót macierzystego portu. Tym bardziej że wartość zdobytego żaglowca przewyższała zwykle wartość towarów, które wiózł. Jeńców jednak rzeczywiście mogli nie brać. Odległość między żaglowcami zmalała do niecałej mili. Hoga po zwrocie odpadła do półwiatru; wydano tam Strona 12 rozkaz do zwijania żagli. Kapitan stawiał statek w dryf; uznał, że dalsza ucieczka nie ma sensu, i chciał wykorzystać ostatnią szansę na uratowanie życia. Opuszczono kupiecką banderę – na statkach handlowych miało to tę wymowę, co na okrętach opuszczenie bandery wojennej. Wkrótce od bezwładnie przewalającego się na falach kadłuba odbiły dwie łodzie. Załoga brała nogi za pas (o ile takie słowa pasowały do wioślarzy), zawierzając nadziei, że zajęty zdobyczą pirat pożałuje czasu i trudu. Mógł jednak nie pożałować. Uciekinierzy na pewno zabrali wszystko, co mogli: złoto i srebro, kosztowności. Doścignięcie łodzi nie musiało być stratą czasu. Przy wiosłach siedziało bardzo, ale to bardzo niewielu ludzi. Kupieckie przedsiębiorstwa naprawdę lubiły oszczędzać na wszystkim, więc także na liczbie załogi. Piracki holk zmienił kurs na pełniejszy, znacznie przy tym zyskując na prędkości. Szykowano się tam do zwrotu, by następnie podejść do ofiary od nawietrznej. Wytraciwszy prędkość, „Ślepa Ridi” mogła położyć się w dryf obok hogi i posłać pryzową załogę na łodziach. Odległość zmniejszała się szybko. Już zwinięto żagle rejowe, pirat szedł tylko pod bezanem, niemal burta w burtę z porzuconym statkiem. Opuszczano na wodę łódź, zeszła do niej obsada. Wtedy nagle zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Porzucony żaglowiec ożył. Spod kaszteli i z luków pokładowych zaczęli się wysypywać uzbrojeni ludzie w czerwono-białych tunikach, a chwilę później na maszt wystrzeliła trójkątna bandera wojenna w takich samych barwach, podniesiona w miejsce ściągniętej kupieckiej. Hoga była nie statkiem, Strona 13 lecz okrętem Związku Portów Wschodnich, obsadzonym przez znających się na swojej robocie, znakomicie uzbrojonych piechurów – mówiono, że są to najlepsi żołnierze na morzach w tej części świata. Z trzaskiem otwarły się w burcie dwie dobrze zamaskowane furty działowe. Nowinka – bo działa stawiano zwykle na kasztelach, ostatecznie na głównym pokładzie. Była w tym ironia, jeśli nie szyderstwo, albowiem furty działowe wymyślił nie kto inny jak... piraci z Agarów. Nieliczna regularna flota tych wysp widziała swoją szansę w powiększaniu ciężaru ognia działowego. Przygotowujący okręt pułapkę kupcy zarówno podchwycili ideę, jak i podpatrzyli wynalazek. Dwie bombardy dużego wagomiaru wypaliły prawie jednocześnie, szczerbiąc nadburcie i demolując rufowy kasztel „Ślepej Ridi”. Skowyczeli i klęli jacyś ludzie, poranieni zdruzgotanym drewnem. Na pokładzie hogi wszyscy żołnierze mieli w rękach łuki albo kusze i dowiedli, że potrafią wybornie posługiwać się bronią. Zaskoczona piracka załoga od razu poniosła straty, w powietrzu zrobiło się gęsto od bełtów i strzał, a czerwono-białych żołnierzy wciąż przybywało, bo ogromna ładownia wypluwała następnych i następnych. Zmasakrowano obsadę łodzi, tylko trzej ludzie wyskoczyli za burtę i desperacko zmierzali wpław z powrotem do „Ridi”; ktoś im rzucił linę z pokładu, ale żadnej innej pomocy nie udzielono. Na hodze z niezwykłą sprawnością zdołano obsadzić oba kasztele, kolejni strzelcy przypadali do nadburcia, kryli się za nim i klęcząc, posyłali pociski. Strzelali naprawdę dobrze, Strona 14 odległość zaś wynosiła najwyżej pięćdziesiąt kroków. W mgnieniu oka zapłonęła smoła w dwóch przygotowanych maźnicach i zaraz potem pomknęły w stronę pirata pierwsze ogniste, wlokące za sobą wstążki dymu strzały. Po dniu wypełnionym mijającą, to znów wracającą mżawką słaba była nadzieja na podpalenie mokrych żagli i olinowania, żołnierze jednak próbowali. W ciągu zaledwie kilku lat kupieckie okręty pułapki obrosły na morzach legendą. Było ich bardzo niewiele; mówiło się o dwóch albo trzech. Skuteczność tych żaglowców zależała od niesłychanej liczby zbrojnych, stłoczonych pod pokładem niczym śledzie w beczce, a nawet Związku Portów Wschodnich nie stać było na podobne wyrzucanie pieniędzy – w każdym razie nie na wielką skalę. Ci doborowi żołnierze, pełniący niesłychanie ciężką służbę, włóczyli się przecież po morzach, licząc na szczęśliwy traf, bo tym było zaatakowanie ich żaglowca przez szubrawców spod czarnego żagla. Pomysł, by nie oglądać się na floty imperialne i królewskie, tylko powołać pod broń własną piechotę morską na okrętach pułapkach, dojrzewał długo i miał wielu przeciwników. A jednak był dobrym pomysłem. Gdy rozeszły się pogłoski o cięgach, jakie ten i ów pirat zebrał od „kupca”, a potem jeszcze potwierdzone (i oczywiście szybko ubarwione) wieści już nie o laniu, tylko wręcz o spaleniu i zatopieniu rozbójniczego żaglowca, wielu kapitanów spod znaku czarnego żagla zaczęło rezygnować z napaści. Ozdobiony wizerunkiem bramy czerwono-biały proporzec działał odstraszająco; Strona 15 po co szukać guza? Morza były pełne żaglowców nienależących do Związku Portów Wschodnich. To dlatego hoga z biało-fioletowym żaglem uciekała tak długo i wytrwale. Prześladowca miał się wyzbyć jakichkolwiek podejrzeń. Było warto, bo straty zaskoczonych morskich rozbójników jeżyły włosy na głowie. Strzelało do nich stu ludzi, a wyglądało na to, że z ładowni wydostanie się na pokład jeszcze drugie tyle. Jednakże piraci też nie byli dziećmi. Już się ostrzeliwano z łuków i kusz, a chwilę potem przemówiły działa „Ślepej Ridi”. Chaotycznie, nierówno – najpierw jedno, potem dwa, na koniec jeszcze dwa. To stanowiło ponad dwie trzecie pełnej salwy burtowej. Kupieckim wojakom odpłacono niespodzianką za niespodziankę. Od pewnego czasu chodziły wieści, że flota Agarów używa żeliwnych kul zamiast kamiennych. Były przeszło dwa razy cięższe. Jednak dotyczyć to miało eskadr regularnych, stale pilnujących pirackiego portu. Okazało się, że dotyczy także „Ślepej Ridi”. Siła nierównej salwy, oddanej z zaledwie pięciu dział, była imponująca. W wolnej burcie hogi wybita została dziura, z wnętrza żaglowca dobiegały opętańcze wrzaski. Pozostałe pociski pogruchotały nadburcie, a fruwające z niesłychanym impetem szczapy wymiotły żołnierzy spod grotmasztu. Gdyby piracki żaglowiec mógł oddać więcej takich salw... Ale nie mógł. Prochowe działa ładowało się wolno i mozolnie. Broń ognista, jakkolwiek szybko potężniejąca, miała jeszcze przed sobą długą drogę do celu, jakim była możliwość rozstrzygania morskich bitew. Wciąż jedynym Strona 16 właściwie sposobem na zatopienie żaglowca był abordaż, zakończony podłożeniem ognia, jeśli się nie chciało wrogiego okrętu zdobyć i uprowadzić. Na pokładach obu żaglowców, między zwalczającymi wroga strzelcami, uwijali się już uczepieni lin marynarze, posłuszni oficerom ryczącym komendy; w tym fachu przydawał się potężny głos. Na łeb na szyję stawiano żagle, padały rozkazy na ster. Pirat nie miał żadnych szans na zwycięstwo, było jasne, że będzie uciekał. Trochę tylko wolniejsza hoga zamierzała gonić tak długo, jak to możliwe. Zniszczenie okrętu morskich zbójów wciąż jeszcze mogło się udać, istniała szansa przerzucenia ognia na pokład uciekiniera. Szansa niewielka, lecz przecież realna. Gdyby piraci przeprowadzili bezpośredni atak, spięli okręty hakami i kotwicami abordażowymi, ucieczka byłaby znacznie trudniejsza. Lecz kupiec nie mógł dopuścić do zwarcia. Trzymanie żołnierzy na pokładzie zdradziłoby przecież pułapkę. Uwięzieni w ładowni, wydostający się z mozołem po stromych schodniach przez luki pokładowe, byliby wyrzynani i zrzucani na głowy towarzyszy w dole. Zresztą nawet w wypadku odwrotu piratów kontrabordaż nie wchodziłby w rachubę, bo to dało się przeprowadzić tylko w masie – na pewno nie wężykiem kolejno wybiegających na pokład ludzi. Realia morskiej walki przesądzały o wyborze taktyki. Bitewna wrzawa nie zdołała pochłonąć rytmicznego zawodzenia majtków ciągnących szoty, skrzypiały brasowane reje. Obie załogi dawały popis żeglarskiej sprawności. Piraci ponosili większe straty, ale wszyscy Strona 17 byli ludźmi morza – rannego lub zabitego natychmiast zastępował inny członek załogi. Na okręcie pułapce żołnierze nie mieli pojęcia o obsłudze żaglowca. Wiedzieli o tym łucznicy na pokładzie „Ridi”, myślący już tylko o wyniesieniu skóry z opresji. Strzelali do ludzi bez wojskowych tunik, utrudniając im pracę przy żaglach. Dla czerwono-białych żołnierzy całkowite zniszczenie pirackiego żaglowca, i to tak sławnego, byłoby nagrodą za tygodnie niewygód i wyrzeczeń. Związek Portów Wschodnich oprócz żołdu wypłacał uczciwe pieniądze za każdą stoczoną walkę, a za unicestwienie wrogiego okrętu sypał srebrem jeszcze bardziej hojnie. Holk znajdował się od nawietrznej; pękata, wciąż słabo sterowna hoga próbowała zmniejszyć odległość i dojść do burty pirata; już biegli żołnierze i majtkowie z kotwicami abordażowymi. „Ślepa Ridi” usiłowała wywinąć się z opresji. Wykorzystując przewagę manewru, holk pełnym wiatrem przechodził w odległości czterdziestu kroków przed dziobem przeciwnika – nie było mowy, by hoga zdążyła w tych warunkach przebrasować reje i położyć się w porę na kursie pościgowym. Żołnierze ryczeli z wściekłości. Kilka abordażowych kotwic plusnęło w fale, nie sięgając pirackiego kadłuba. Tylko jeden rzut był udany – tę linę musiał dzierżyć jakiś siłacz. Jednakże pojedyncza kotwica nie mogła zatrzymać dużego okrętu; została zresztą natychmiast odcięta. Pirat uciekał, unosząc płomień na rufowym kasztelu, ale to był tylko przyodziewek zabitego ognistym pociskiem łucznika. Podwójny huk! – przemówiła bateria pościgowa hogi. Strona 18 Bardzo sprytnie zamaskowano te działa na kasztelu dziobowym: jedno było zakryte lekką drewnianą konstrukcją, drugie zarzucone linami. Poszedł w drzazgi wspornik rufowego kasztelu holka, druga kula o dłoń minęła grotmaszt, robiąc krwawą miazgę z marynarza. Nieszczęśnik miał pecha co się zowie. Poranionych i zabitych przez zdruzgotane drewno było wielu, lecz śmierć od bezpośredniego trafienia z bombardy należała do wyjątkowych. Trudno sądzić, by to pocieszyło zabitego. Holk uciekał i było już jasne, że umknie. Lecz rozczarowanie i zawód tylko przydały sił żołnierzom. Pociski sypały się na pokład uciekiniera tak gęsto, że trudno było zrobić choć krok, by się nie natknąć na wbitą w drewno strzałę albo bełt. Wszystkie żagle podziurawiono jak rzeszoto, wiele strzał w nich uwięzło, inne tkwiły w masztach, w nadburciu, wszędzie. Wciąż padali zabici i ranni – wydawało się niewiarygodne, że w tym morderczym deszczu ktokolwiek uniknął trafienia. Tu i tam wybuchały niewielkie pożary, desperacko gaszone w zarodku. Parząc się, rycząc z bólu, majtkowie gołymi rękami wyrzucili do morza ciężki zwój płonących lin. „Ślepa Ridi” wychodziła z zasięgu broni przeciwnika; hoga mozolnie wykonywała zwrot przez rufę, lecz było już jasne, że zdobycz się wymknie. Wystrzeliło jedno z pirackich dział rejteradowych – kończąca walkę żeliwna kula poszła w morze. Drugie działo nie wypaliło, może zawiódł proch albo zabrakło obsługi. Pokład i kasztele „Ridi” były trupiarnią i lazaretem Strona 19 jednocześnie, a dziobówka miała wkrótce stać się salą tortur, bo łuki i kusze zabijały podstępnie, powoli. Niewielu ludzi trafionych z broni strzelczej konało na miejscu, w zamian nawet co drugi miał umierać w męczarniach, bo strzała w brzuchu lub płucu to była nieomal pewna śmierć. Nadchodząca niespiesznie, lecz nieubłaganie. Tylko raz w całej swojej historii „Ślepa Ridi” – wtedy jeszcze jako „Zgniły Trup” – zebrała podobne cięgi: od zdesperowanych, broniących napadniętej wioski najemników. Teraz uniknęła zagłady, ale straty w załodze były przerażające. I mające się zupełnie nijak do strat po stronie żołnierzy, których zginęło niewielu. Wielka hoga zrezygnowała z pościgu. Czekała na wracające łodzie, w których przed walką dwudziestu majtków dokonało pozorowanej ucieczki. Rozczarowani, rozwścieczeni wojownicy Związku Portów Wschodnich tak czy owak dopięli swego: postawili oto kolejny nagrobek na symbolicznym cmentarzu piratów rzucających się na statki pływające pod flagą z wizerunkiem bramy. Rosła w siłę odstraszająca legenda wojenna, a o to przecież chodziło. Strona 20 ROZDZIAŁ 2 P irackie żaglowce wchodzące do portu w Aheli ogłaszały swe morskie zwycięstwa, hałasując na wiwat z dział. Zdarzało się, że zawijał okręt pukający nawet dwa, trzy razy. „Ślepa Ridi” zakotwiczyła na redzie z wojenną banderą na maszcie, ale w ciszy. Nie było chełpliwego odpalenia wiwatówki. Okręt nie miał prawa cumować u nabrzeża, przed kilkoma laty jego załoga została skazana na banicję. Niewielu już zostało na pokładzie żeglarzy, którzy wtedy wymknęli się katu, ale zakaz zawijania do Aheli dotyczył okrętu. Nikt nie zamierzał się bawić w ustalanie, który z członków załogi usłyszał przed laty wyrok, a który zaciągnął się później. Jeszcze kilka lat temu „Zgniły Trup” nie śmiałby pokazać się nawet na redzie tego portu, bo karaki z agarskich eskadr z miejsca puściłyby go na dno. Lecz czas płynął; wiele się zmieniło. Karę złagodzono. Raz w roku pozwalano „Ślepej Ridi” uzupełniać tutaj zapasy. Po bardzo, ale to bardzo słonych cenach. Tym razem jednak przeciążona łódź – jedyna, bo drugą stracono przy nieudanej próbie wzięcia pryzu – nie płynęła po wodę i śledzie, lecz wiozła do portu półżywych marynarzy. Dowodzący żaglowcem Mevev Cichy prosił mieszkańców Aheli o łaskę: przyjęcie najciężej rannych,