Janusz Grzegorz - Moje pierwsze dzieło
Szczegóły |
Tytuł |
Janusz Grzegorz - Moje pierwsze dzieło |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Janusz Grzegorz - Moje pierwsze dzieło PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Janusz Grzegorz - Moje pierwsze dzieło PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Janusz Grzegorz - Moje pierwsze dzieło - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Grzegorz Janusz
Moje pierwsze dzieło
Nazywam się Gagarin K., mam dwanaście lat. Rodzice dali
mi tak na imię, bo chcieli, żebym został kosmonautą. Ja
zawsze chciałem być lekarzem i ucieszyłem się, gdy dwa lata
temu nie dostałem się do szkoły astronautycznej. Nie zdałem
testów sprawnościowych. Wszyscy mówią, że jestem bardzo
inteligentny jak na swój wiek. Mieszkam z rodzicami w
stolicy, nie mam rodzeństwa. Zawsze chciałem mieć psa,
myślałem, że dostanę go kiedyś na imieniny, ale mojego
imienia nie ma w kalendarzu. Mój pies na pewno nie nazywałby
się Łajka.
Chciałbym opisać moją największą przygodę.
Wszystko zaczęło się prawie miesiąc temu. Przyszli po
mnie w niedzielę rano, leżałem jeszcze w łóżku. Pokazali
rodzicom jakieś legitymacje i kazali mi się ubrać. Trochę
się przestraszyłem, ale matka powiedziała, że nie ma się
czego bać, że ci panowie zawiozą mnie do nowej szkoły.
Chciałem zabrać ze sobą mój składany nóż, ale nie pozwolili.
Zaprowadzili mnie do samochodu. Tam czekał na nas kierowca,
też ubrany w czarny płaszcz i kapelusz, też miał ciemne
okulary. Gdy wsiadaliśmy, zobaczyłem, że jeden z tych, co po
mnie przyszli, ten bez wąsów, ma pistolet. Najpierw zawieźli
mnie na lotnisko, potem lecieliśmy małym samolotem przez
kilka godzin i wylądowaliśmy na polanie w lesie. Tam czekała
na nas ciężarówka. Na platformie siedziało kilku chłopaków w
moim wieku. Pojechaliśmy leśną drogą. Robiło się już ciemno,
gdy dotarliśmy do jakiegoś budynku. Ci, którzy nas
przywieźli, nazywali go szkołą.
W środku kazali rozebrać się do naga i zaprowadzili nas
do łaźni, potem dali nam zamiast naszych ubrań drelichowe
mundury i kazali iść spać. Nie dostaliśmy kolacji. Spaliśmy
w baraku z zakratowanymi oknami. Było zimno, ale szybko
usnąłem.
Rano obudziłem się pierwszy. Podszedłem do okna i wtedy
naprawdę zacząłem się bać. Zobaczyłem wielki plac otoczony
ogrodzeniem z drutu kolczastego, wieże strażnicze z
karabinami maszynowymi, żołnierzy z psami i inne baraki.
Pomyślałem, że nie zrobiłem przecież nic złego. W baraku
było jeszcze czterech chłopaków. Obudziłem jednego z nich.
Stanął przy mnie i zaczął głośno płakać. Wtedy obudzili się
pozostali i ryczeliśmy wszyscy, aż do baraku wszedł strażnik
i kazał nam się zamknąć. Chłopak stojący najbliżej drzwi
dostał kolbą w brzuch. Przestaliśmy płakać. Gdy strażnik
wyszedł, zaczęliśmy rozmawiać. Poznałem imiona moich nowych
kolegów: Werter, Kavka, Conrad i John Wolfgang.
Zastanawialiśmy się, co to za szkoła. Werter mówił, że to
kurs tajnych agentów, ale nikt nie chciał w to uwierzyć.
Żaden z nas nie wiedział, dlaczego tu trafiliśmy.
Uspokoiliśmy się i nawet śmialiśmy się z Kavki, że ma imię
jak dziewczyna. Potem założyliśmy nasze szare mundurki i
poszliśmy na śniadanie. Jadalnia była ogromną salą, było już
w niej pełno chłopaków, pewnie ze stu, ale było bardzo
cicho. Dali nam chleb i kawę, prawie nie ruszyłem mojej
porcji. Zauważyłem, że każdy z nas ma na kieszeni
nadrukowany numer.
Po śniadaniu weszło do sali kilku mężczyzn w mundurach,
ale nie takich jak nasze. Jeden z nich przedstawił się jako
dyrektor szkoły, pozostałych nazywał nauczycielami. Mówił, że
znajdujemy się w jednej ze specjalnych szkół założonych na
polecenie rządu, że jest nas dokładnie stu uczniów, że
będziemy się tu uczyć przez miesiąc i że szkolenie zakończy
się bardzo trudnym egzaminem. Powiedział, że byliśmy
najlepszymi uczniami w naszych dawnych szkołach i dlatego tu
trafiliśmy. Wtedy pomyślałem, że wcale nie byłem najlepszym
uczniem w mojej klasie. Miałem dobre stopnie, ale tylko
dlatego, że ściągałem na sprawdzianach i umiałem dobrze
kłamać. Dyrektor prosił nas, żebyśmy byli pilni i
zdyscyplinowani. Nagle jeden chłopak zaczął krzyczeć, że
chce wrócić do domu. Dwaj nauczyciele podbiegli do niego i
walili go po plecach pałkami, dopóki nie zamilkł. Dyrektor
powiedział, że możemy mu zadawać pytania, ale nikt się nie
odezwał. Potem zaprowadzili nas do lekarza i do fryzjera.
Wszyscy zostaliśmy ostrzyżeni na łyso.
Następnego dnia od rana padał deszcz. Nauczyciele
wyprowadzili nas na plac, kazali rozebrać się i położyć na
brzuchu w błocie. Leżeliśmy tak cały dzień. Gdy któryś
próbował podnieść głowę, nauczyciel kopał go ciężkim butem i
wdeptywał twarz w błoto. Było bardzo zimno. Werter strasznie
kasłał, gdy wieczorem wróciliśmy do baraku. Miał chyba
gorączkę. Owinąłem się kocem i usnąłem bardzo szybko. Śniło
mi się, że latam nagi w kosmosie i obserwuję gwiazdy, a one
nagle wszystkie zaczynają spadać na mnie i wtedy widzę, że
to nie gwiazdy, tylko płatki śniegu, a ja leżę na ziemi i
zamarzam i zagrzebuję się w błocie, żeby było mi trochę
cieplej.
Gdy się obudziłem, Kavka, John Wolfgang i Conrad stali
przy łóżku Wertera. Werter nie oddychał. Zawołaliśmy
nauczyciela. Nauczyciel zarzucił sobie ciało na plecy i
wyniósł je z baraku. Wieczorem każdy z nas dostał paczkę
papierosów i butelkę wódki. Musieliśmy wypalić wszystkie
papierosy i wypić całą butelkę. Zacząłem rzygać po trzecim
kieliszku. Nauczyciel uderzył mnie w twarz i wmusił we mnie
jeszcze kilka łyków prosto z butelki. Reszty nie pamiętam.
Od tamtej pory musimy codziennie wypalać paczkę papierosów.
Było jeszcze ciemno, gdy się ocknąłem. Bolała mnie głowa
i bardzo chciało mi się pić. Chciałem wyjść z baraku, ale
drzwi były zamknięte. Rzuciłem się na pryczę i płakałem.
Potem jeszcze trochę spałem.
Po śniadaniu zwiedzaliśmy izbę tortur. Gdy nas tam
zaprowadzili, bałem się, że nas będą torturować, ale tylko
oglądaliśmy wszystkie urządzenia. Potem nauczyciele
przyprowadzili kilku mężczyzn w kajdanach i zademonstrowali
nam łamanie kołem, krzyżowanie, wyrywanie paznokci,
wydłubywanie oczu, obdzieranie ze skóry i gotowanie żywcem.
Torturowani krzyczeli, a my płakaliśmy. Prawie cały czas
miałem zamknięte oczy. W nocy śniły mi się zakrwawione
łańcuchy i gwoździe i ja musiałem je czyścić, ale krew nie
schodziła. Conrad mówił, że krzyczałem przez sen.
O świcie zaprowadzili nas na mszę. Kaplica była mała,
ledwo się wszyscy zmieściliśmy. W środku nie było
nauczycieli, tylko my i ksiądz. Rozmawiałem ze stojącym obok
mnie chłopakiem. Nazywał się Pushkin. Mówił, że już dłużej
nie wytrzyma, że ucieknie. Ja do tej pory nie myślałem o
ucieczce. Za bardzo się bałem.
Ksiądz mówił o tym, żebyśmy się nie poddawali, że trzeba
walczyć, że trzeba wierzyć, że każde cierpienie ma sens.
Potem cichym głosem powiedział, że nauczyciele to słudzy
Szatana i że tylko on, kapłan, jest po naszej stronie.
Gdy wychodziliśmy z kaplicy, Pushkin rzucił się w stronę
ogrodzenia. Dobiegał do drutów, gdy trafiły go kule z
karabinu maszynowego z wieży strażniczej. Dostał w plecy i
przewrócił się. Nawet nie płakałem, nie wiem, dlaczego.
Nazajutrz po obiedzie zebrali nas wszystkich na placu.
Obok dyrektora stał związany mężczyzna. Był to strażnik,
który zastrzelił Pushkina. Dyrektor powiedział, że strażnik
należy do nas, że możemy z nim zrobić, co chcemy. Staliśmy
wokół nich i nikt nic nie mówił. Nagle w stronę strażnika
poleciał kamień, potem następny. Dyrektor odsunął się. Też
podniosłem z ziemi połówkę cegły i rzuciłem. Trafiłem
strażnika w brzuch. Wszyscy rzucali, nawet gdy strażnik
przewrócił się na ziemię. Wiedzieliśmy, że nie żyje.
Zabiliśmy go.
Dopiero w nocy pomyślałem, że mogliśmy to samo zrobić z
dyrektorem.
Wieczorem następnego dnia znów zaprowadzili nas do
lekarza. Każdemu z nas zrobiono zastrzyk. Wróciliśmy do
baraków. Położyłem się na mojej pryczy i nagle przyszły do
mnie dziwne obrazy. Było mi dobrze, nie myślałem o szkole,
dyrektorze i nauczycielach. Widziałem ryby, ptaki, motyle i
skrzydlate nasiona klonu, szybowałem wraz z nimi, wolno jak
latawiec albo szybko jak wypuszczona z łuku strzała i
wpadłem w ogromną pajęczynę, miękką i delikatną... pożarł
mnie fioletowy pająk, w jego brzuchu było tak ciepło,
leżałem zwinięty w kłębek, kolana przyrosły mi do brody...
widziałem stado kruków, które wydłubywały oczy czarownicom
ubranym w długie peleryny i przynosiły je mnie, ja je
zjadałem i miały one smak zielonych winogron... widziałem
stary las i drzewa porośnięte mchem i wiewiórki, które tak
szybko biegały po gałęziach, że podpaliły cały las...
Potem obudziłem się i powiedzieli mi, że John Wolfgang
nie żyje. Do naszego baraku przyprowadzili nowego chłopaka,
nazywa się Osjan.
Rano znowu poszliśmy na mszę. Ksiądz mówił o tym, że
życie nie ma sensu, że stracił swoją wiarę, że nie ma Boga i
nigdy Go nie było. Rozpłakał się i ukrył twarz w dłoniach.
Nagle wyciągnął spod sutanny pistolet i strzelił sobie w
usta. Krew obryzgała ołtarz. Do kaplicy wpadli nauczyciele i
wypędzili nas na zewnątrz. Wieczorem rozmawiałem z Osjanem.
Tylko on przeżył ze swojego baraku. Opowiedział mi o tym,
jak pijany nauczyciel zatłukł dwóch chłopaków. Paliliśmy
papierosy, przyzwyczaiłem się już do nich. Odkryłem też, że
picie wódki może być przyjemne. Osjan mówił, że powinniśmy
się zbuntować i uciec, ale ja wiedziałem, że to się nie uda.
Oni są przecież dorośli.
Następny dzień spędziliśmy w prosektorium. Wcześniej nie
znałem tego słowa. Widzieliśmy, jak nauczyciele kroili
trupy. Zdawało mi się, że to ci sami, których zamęczyli w
izbie tortur. Dyrektor mówił, że musimy wiedzieć, co
człowiek ma w środku, musimy wszystko dokładnie obejrzeć,
zwłaszcza mózg i serce. Zapewniał nas, że nie zobaczymy
ludzkiej duszy. Kiedyś myślałem, że nie wytrzymam widoku
ludzkich wnętrzności, ale po tym, co już widziałem, krojone
trupy nie robiły na mnie wrażenia. Potem przypomniałem
sobie, że chciałem zostać w przyszłości lekarzem.
Nauczyciele dali nam po butelce wódki i zostawili nas na
noc w kostnicy. Kilku chłopaków pobiło się po pijanemu,
potem wszyscy usnęli.
Rano daliśmy trochę wódki strażnikowi naszego baraku.
Dowiedzieliśmy się, że nazywa się Adolf. Nie udało nam się
go upić i niczego więcej nam nie powiedział.
Po obiedzie znów leżeliśmy w błocie.
Następne trzy dni były cudowne. Nie wiem, może dla nich
warto było to wszystko przecierpieć. Nauczyciel zaprowadził
mnie do pokoju w głównym budynku. Tam czekała na mnie
dziewczyna. Powiedziała, że ma na imię Lotta i że ma
siedemnaście lat. Nauczyciel wyszedł i zamknął drzwi na
klucz, byliśmy sami przez trzy dni i trzy noce. Ona
obejmowała mnie i całowała. Pierwszej nocy rozebrała mnie i
siebie i powiedziała, że zrobi ze mnie mężczyznę. Nigdy
przedtem nie widziałem nagiej dziewczyny, bałem się, ale ona
trzymała mnie za rękę. To było takie piękne, tamta noc i
dwie następne.
Czwartego dnia rano zabrali mnie z powrotem do baraku.
Lotta powiedziała, że jeszcze na pewno ją zobaczę. Tego
samego dnia wywieźli nas w góry. Mieszkaliśmy w namiotach.
Myślałem, że może stąd uda się uciec, ale pilnowali nas
strażnicy z psami. Pierwszego dnia w górach każdy uczeń
musiał wtoczyć po stromym zboczu na górę wielki głaz. Znów
padał deszcz. Widziałem, jak jednemu chłopakowi głaz
zmiażdżył nogę. Strażnik strzelił mu dwa razy w pierś i
zepchnął ciało do przepaści. Mnie udało się dotrzeć na szczyt.
Wtedy jeden z nauczycieli zaśmiał się i kopnął mnie w głowę.
Przewróciłem się, a głaz potoczył się na dół. Musiałem
zaczynać od początku. Miałem ręce zdarte do krwi. W nocy
słyszałem strzały, pewnie ktoś jednak spróbował uciekać.
Następny dzień nie różnił się prawie od poprzedniego. Tym
razem musieliśmy dźwigać na szczyt tego samego wzgórza ciężką
drewnianą belkę. Było bardzo gorąco, zalewał mnie pot.
Szliśmy jeden za drugim i przewracaliśmy się co chwila, a
nauczyciele okładali nas pejczami. Na szczycie czekał
dyrektor. Wręczył każdemu obręcz z drutu kolczastego i kazał
założyć ją sobie na głowę. Wszyscy posłuchali. Kiedyś nie
wiedziałem, że można kogoś aż tak nienawidzić.
W nocy śniło mi się, że ostrzę na kamieniu mój składany
nóż i że potem na własnym gardle sprawdzam, czy jest dosyć
ostry.
Rano przywieźli nas z powrotem do szkoły. Po obiedzie
nauczyciel dał mi kopertę. Były w niej zdjęcia Lotty i
Osjana. Oboje byli nadzy i leżeli w łóżku. Najpierw się
rozpłakałem, potem pobiegłem do baraku i rzuciłem się na
Osjana. Przewróciłem go na podłogę i waliłem pięściami po
twarzy. Zabiłbym go, gdyby nas nie rozdzielili. Uspokoiłem
się i pomyślałem, że nigdy wcześniej z nikim się nie biłem.
Potem Osjan powiedział mi, że dostał takie same zdjęcia,
tylko z Lottą i ze mną. Jemu przedstawiła się jako Ewa.
Jednak kocham ją i wiem, że Osjan też. W nocy znów miałem
złe sny, śniła mi się Lotta, całowałem ją i dotykałem jej
piersi i brzucha i nagle zobaczyłem, że leżymy na środku
placu i że otaczają nas chłopaki z kamieniami w dłoniach.
Obudziłem się z krzykiem. Nie zasnąłem już, do rana paliłem
papierosy.
Po śniadaniu znów załadowali nas do ciężarówek.
Wystarczyły dwie ciężarówki, została nas chyba połowa z
tych, którzy zaczynali szkołę. Znów pojechaliśmy w góry, ale
w inne miejsce. Wysiedliśmy w skalistym wąwozie. Dyrektor
powiedział, że to kopalnia diamentów, że tutaj zarobimy w
końcu trochę na nasze utrzymanie. Mówił, że trzeba
rozkruszyć wiele ton skały, żeby odnaleźć diament, ale że
praca ta opłaca się i że powinniśmy bardzo się starać.
Dostaliśmy kilofy, młoty i taczki i pracowaliśmy do
zmierzchu. Nocowaliśmy w jaskini na gołej ziemi.
Cztery następne dni też tam spędziliśmy. Bolały mnie
plecy i ręce, ale nie przestawałem pracować, bo ciosy
strażników bolały jeszcze bardziej. Bardzo chciałem znaleźć
chociaż najmniejszy diament, bo myślałem, że nie będę musiał
dłużej pracować, ale wszystkie kamienie, które rozłupałem,
były puste. Cały czas bardzo chciało mi się pić,
dostawaliśmy tylko trzy kubki wody dziennie. Przewracaliśmy
się pod ciężarem dźwiganego gruzu i od gorąca i kilku z nas
już nie wstało. Nie wiem, jak to wytrzymałem. Może dlatego,
że prawie wcale nie myślałem, tylko na oślep waliłem młotem.
Jeden chłopak popełnił w kopalni samobójstwo, w nocy
powiesił się na drzewie na sznurowadłach. Miał na imię
Gutenberg. Żaden z nas nie znalazł diamentu. Ostatniego dnia
dyrektor powiedział, że to nie była kopalnia, tylko zwykłe
kamieniołomy, i że jesteśmy bandą głupców i darmozjadów.
Tuż przed świtem byliśmy z powrotem w szkole. Pozwolili
nam leżeć w barakach do obiadu. Leżałem na brzuchu, na
plecach miałem bąble od słońca. Po południu zapędzili nas do
jadalni. Krzesła były ustawione w kilku rzędach, a z przodu
wisiał ekran. Zgasili światło i przez kilka godzin puszczali
nam filmy, same o wojnie. Oglądaliśmy ludzi rozrywanych
wybuchami, zatrutych gazem, rozstrzeliwanych, miażdżonych
gąsienicami czołgów, walczących na bagnety, kryjących się
przed samolotami, płonących żywcem. Zastanawiałem się, po co
nam to pokazują, widzieliśmy przecież gorsze rzeczy na
własne oczy z bliska, ale o nic nie pytałem. W nocy w baraku
Conrad mówił, że chyba jesteśmy w szkole wojskowej. Ale
dlaczego nie uczą nas obchodzić się z bronią?
Następnego dnia pojechaliśmy do miasta. Każdy z nas
został rozebrany do naga i zamknięty w klatce. Oprócz tego
przyczepiono nam plastykowe czerwone nosy i ogony z kawałków
sznurka. Klatki ustawiono na rynku. Miejscowi zbiegli się
wokół nas i ryczeli ze śmiechu. Opluwali nas, dźgali kijami
i rzucali kamieniami. Do każdej klatki przyczepiona była
jakaś tabliczka, ale ze środka nie mogłem nic odczytać. Po
godzinie tłum znudził się i trochę uspokoił. Dzieciaki
rzucały mi ciastka i cukierki, brzydziłem się samym sobą,
ale wszystko zjadłem, tak dawno nie jadłem słodyczy. Byliśmy
zamknięci w klatkach całą noc.
Nie od razu wróciliśmy do szkoły.
Rano zaprowadzili nas do szpitala dla umysłowo chorych.
Zwiedziliśmy wszystkie gabinety i cele, pokazywali nam
ludzi, którzy śpiewali kościelne pieśni, którzy zjadali
własne odchody, którzy wyli jak psy i ćwierkali jak ptaki,
którzy miotali się od ściany do ściany albo klęczeli
nieruchomi godzinami. Zostaliśmy tam jeszcze przez następne
dwa dni. Zauważyłem, że wariatów można podzielić na trzy
grupy: jedni śmieją się cały czas, inni płaczą, pozostali
modlą się albo milczą, a to chyba to samo. Lekarze nie
leczyli ich, tylko bili i polewali zimną wodą tych
najgłośniejszych. Jeżeli któryś wariat był bardzo
nieposłuszny, prowadzili go na elektrowstrząsy.
Rozmawiałem z jednym pacjentem, był prawie normalny, miał
na imię Newton i kiedyś był malarzem. Opowiedział mi, że
malował krajobrazy, które widział przez zamknięte powieki.
Po kilku latach widział przez powieki coraz słabiej i nie
mógł malować krajobrazów, więc zrobił sobie dziury nożem w
powiekach, żeby znów widzieć. Wtedy rodzina wezwała karetkę
i Newtona zamknęli w szpitalu. Potem Newton dał mi złamany
ołówek i poprosił, żeby mu zrobić zastrzyk. Nie wiedziałem,
o co mu chodziło. Jeden z nauczycieli podszedł do nas i
uderzył Newtona pałką w kark, a mnie popchnął na ścianę i
kazał iść gdzie indziej.
Ostatniego dnia w szpitalu musieliśmy budować domki z
kart. Gdy któremuś udało się ustawić więcej niż trzy piętra,
podchodził do niego dyrektor i dmuchał albo trząsł stołem i
kazał zaczynać od nowa.
Potem wróciliśmy do szkoły. Tamtego dnia prawie nas nie
męczyli. Po obiedzie zostaliśmy w stołówce. Każdy dostał
kartkę papieru i długopis i musiał napisać wypracowanie. Ja
wylosowałem temat: "Czy Chrystus był dobrym cieślą?" Nic mi
nie przyszło do głowy i oddałem czystą kartkę, ale nic mi
nie zrobili, kazali iść spać.
Rano poszliśmy do piwnicy. Każdego z nas nauczyciele
zamknęli w ciasnej komórce i kazali być cicho. Leżałem w
ciemności i w ciszy cały dzień i całą noc. Na zmianę spałem
i budziłem się. Udało mi się na szczęście ukryć kilka
papierosów i zapałki. Raz strażnik przyniósł kromkę chleba i
trochę wody. Zjadłem i usnąłem. Przyśniło mi się, że mam
psa, dużego i czarnego i że bawię się z nim, a potem łapię
go za gardło i duszę, a on patrzy mi w oczy.
Następny dzień był najważniejszy. Rano każdy z nas dostał
zamiast mundurka granatowy garnitur, białą koszulę i krawat.
Wykąpaliśmy się i założyliśmy nowe ubrania. Zaprowadzili nas
na stołówkę. Dyrektor i naczyciele też byli odświętnie
ubrani. Stoły i krzesła ustawiono inaczej niż zwykle. Każdy
z nas siedział w dużej odległości od innych. Naprzeciw nas,
przy długim stole siedział dyrektor i nauczyciele. Dyrektor
wstał i powiedział, że dzień dzisiejszy to ostatni dzień
naszego szkolenia, że teraz będziemy zdawać egzamin pisemny.
Mówił jeszcze, że nasze społeczeństwo od wielu lat żyje w
dobrobycie, spokoju, szczęściu i ogólnej beztrosce. Od lat
nie było wojen i epidemii, nikt nie choruje na poważne
choroby, nikt nagle nie umiera, nie ma bandytów i złodziei,
nie ma szaleńców. Chciałem krzyknąć, że byliśmy przecież w
szpitalu dla wariatów, ale dyrektor powiedział, że szpital,
który zwiedzaliśmy, powstał tylko dla potrzeb naszej szkoły,
normalnie szaleńców likwiduje się, tamci już gryzą piach.
Dyrektor mówił, że przez wszystkie te dobrodziejstwa
stępiła się ludzka wrażliwość i że w naszym społeczeństwie
zabrakło prawdziwych pisarzy, artystów pióra. Mówił o
małżach, ziarnach piasku, cierpieniu i perłach i że rząd
postanowił zorganizować szkołę pisarzy, aby nasza kultura
nie umarła do końca. My jesteśmy uczniami tej szkoły,
młodzież to najlepszy materiał. Dostarczono nam wstrząsów,
nowych doświadczeń i przeżyć, a my mamy zamienić to na
literackie dzieła.
Mówił, że każdy pisarz to wariat, ale nie każdy wariat to
pisarz. Społeczeństwo nie potrzebuje wariatów. Wariatów nie
przynoszących pożytku likwiduje się, wspominał już o tym.
Szkołę opuścić ma jeden prawdziwy geniusz, reszta marnie
skończy. Najlepszy, najwyżej dwu, choć to się dotąd nie
zdarzyło, będzie bogaty i sławny, reszta zostanie zgładzona.
Dyrektor pokazał w stronę okna. Na placu strażnicy ustawiali
szubienice. Potem kazał nam napisać utwór literacki, prozą
albo wierszem. Autor najlepszego przeżyje. Powiedział, że
mamy na pisanie dokładnie pięć godzin. Rozejrzałem się po
sali i policzyłem chłopaków. Było nas trzydziestu czterech.
Wpatrywałem się w kartkę papieru i nie wiedziałem, co pisać.
Kavka i jego sąsiad z przodu szeptali między sobą.
Dyrektor podszedł do nich, wyciągnął z kieszeni rewolwer i
strzelił im obu w głowę. Nauczyciele wywlekli ciała za nogi z
sali.
Przez dwie godziny nic nie napisałem, tylko bazgrałem po
kartce. Potem ułożyłem wiersz dla Lotty:
Pierwsza litera jest jak klepsydry prawa połowa.
Druga to pierścień albo źrenica.
Trzecia jest sierpem Księżyca.
Czwarta - drabina z jednym szczeblem; zaraz koniec słowa.
Piąta - jak skrzydło wiatraka.
Ostatnia - dolne kły wilkołaka.
Ale pomyślałem, że to za krótkie i że nie wiadomo, o co w
tym chodzi. Postanowiłem w końcu opisać wszystko, co
wydarzyło się w szkole, najważniejsze wydarzenia w moim
życiu, może ostatnie. I teraz siedzę przed zapisanymi
kartkami. Zegar na ścianie jadalni pokazuje, że zostało
jeszcze osiem minut.
Wszystko zajęło mi siedemnaście stron. Pisałem bardzo
niestarannie.
Wyglądam przez okno i modlę się, żeby te strony były
dobrą literaturą.