7318

Szczegóły
Tytuł 7318
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7318 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7318 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7318 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ARKADIJ I BORIS STRUGACCY PRZYJACIEL Z PIEK�A Rozdzia� 1 Ale wiocha! Jak �yj�, nie widzia�em takiej wsi i nawet nie przy- puszcza�em, �e co� podobnego istnieje. Domy okr�g�e, bure, bez okien, stercz� na palach jak wie�yczki stra�nicze, a pod nimi tylko dziada z bab�brakuje - poniewieraj� si� jakie� ogromne garnki, ko- ryta, zardzewia�e kot�y, drewniane grabie, �opaty... Mi�dzy domami gliniasta ziemia, tak udeptana i wypalona, �e a� b�yszczy. I sieci, gdziekolwiek spojrzysz - sieci. Co oni tu �owi� tymi sieciami, nie mam poj�cia- z lewej bagno, z prawej bagno, cuchnie jak na �miet- niku.. . Paskudna dziura. Tysi�c lat tu gnili i gdyby nie Herzog, gni- liby jeszcze nast�pne tysi�c. P�noc. Dzicz. I mieszka�c�w oczywi- �cie nie wida�. Albo uciekli, albo ich wysiedlono, albo si� ukryli. Na placu obok faktorii dymi�a kuchnia polowa, zdj�ta z k�. Ba- loniasty tapir - dwumetrowy zad, w brudnym bia�ym fartuchu na brudnym szarym mundurze - miesza� w kotle chochl� na d�ugim trzonku. Moim zdaniem, to w�a�nie z tego kot�a tak �mierdzia�o na ca�� wie�. Podeszli�my, Gepard na chwil� przystan�� i zapyta�, gdzie jest dow�dca. Bydlak nawet nie odwr�ci� g�owy - co� tam burkn�� w kocio� i pokaza� chochl� w d� ulicy. Tr�ci�em go czubkiem buta ni�ej krzy�a, wtedy �ywo si� odwr�ci�, zobaczy� nasze mundury i od razu stan�� w postawie zasadniczej. Mord� mia� do pary z zadkiem, i do tego niegolon� od tygodnia. -A wi�c gdzie jest wasz dow�dca? - ponownie pyta Gepard, wpieraj�c mu trzcink� w t�ust� szyj� pod dubeltowym podbr�dkiem. Tapir wytrzeszczy� oczy i zachrypia�: - Prosz� o wybaczenie, master nadinstruktor... Sztabs-major jest na pozycji... Prosz� i�� t� ulic�... Prosto na skraj wsi... Jeszcze raz prosz� o wybaczenie, master nadinstruktor... Co� tam bulgota� i chrypia�, a zza w�g�a faktorii wylaz�y dwa nowe tapiry -jeszcze straszniejsze, istne strachy na wr�ble, bez bro- ni, bez czapek - na nasz widok zamar�y w postawie �baczno��". Gepard tylko popatrzy�, westchn�� i poszed� dalej, uderzaj�c trzcin- k� w cholew� buta. Tak, w sam� por� zjawili�my si� tutaj. Te tapiry du�o by tu zwo- jowa�y! Widzia�em na razie tylko trzy, ale ju� mi si� zbiera na md�o- �ci i jest dla mnie jasne, �e taka, za przeproszeniem, jednostka woj- skowa, sklecona z wszawych dekownik�w, w po�piechu, byle jak, wszyscy ci pu�kowi piekarze, szewcy dywizyjni, pisarze bataliono- wi, intendenci, prominenci, kuternogi, �lepaki, or�y dru�yn pogrze- bowych. .. to chodz�ce �ajno, smar do bagnet�w. Pancerki imperato- ra �piewaj�co przejad� po nich i nawet nie zauwa��, �e kto� tu jest. W tym momencie kto� nas zawo�a�. Z lewej, mi�dzy dwoma domami, rozpi�to plandek�, a na tyczce wisia�a bia�o-zielona szma- ta. Punkt opatrunkowy. Dwa nast�pne tapiry niespiesznie grzeba�y w zielonych tobo�ach z medykamentami, a na matach, rzuconych wprost na ziemi�, le�eli ranni. Rannych by�o trzech, jeden z obanda- �owan� g�ow� patrzy� na nas wsparty na �okciu. Kiedy odwr�cili- �my si�, zawo�a� ponownie: - Master nadinspektor! Poprosz� na chwil�!... Podeszli�my. Gepard przykucn��, aja stan��em za jego plecami. Ranny nie mia� �adnych dystynkcji, by� w podartym spalonym kom- binezonie ochronnym, rozwartym na nagiej w�ochatej piersi, ale kiedy spojrza�em na jego twarz, na w�ciek�e oczy, na osmalone rz�sy, od razu zrozumia�em, �e to nie tapir, ch�opcy, o nie - to by� prawdziwy �o�nierz. 1 rzeczywi�cie. - Brygad-jegier baron Tregg - przedstawi� si� ranny. Jakby zgrzytn�y g�sienice. - Dow�dca osiemnastego samodzielnego od- dzia�u le�nych jegr�w. - Nadinstruktor Digga - odpowiedzia� Gepard. - S�ucham ci�, bracie-rycerzu. - Papierosa... - poprosi� baron martwym g�osem i kiedy Ge- pard wyci�ga� papiero�nic�, spiesznie m�wi� dalej: -Trafi�em pod miotacz ognia, osmali�o mnie jak �wini�... Bogu dzi�ki, bagno bli- sko, wlaz�em po same uszy... Ale z papieros�w - mokra kasza... Dzi�kuj�... Zaci�gn�� si�, przymykaj�c oczy, natychmiast z wysi�kiem za- kas�a�, posinia�, zatrz�s� si�, spod banda�a wyp�yn�a kropla krwi i zastyg�a na policzku. Jak �ywica. Gepard, nie odwracaj�c g�owy, wyci�gn�� r�k� do ty�u i pstrykn�� palcami. Zerwa�em manierk� z pa- sa, poda�em j� Gepardowi. Baron wypi� kilka �yk�w i jakby poczu� si� lepiej. Dwaj pozostali ranni le�eli nieruchomo - mo�e spali, a mo- �e byli ju� martwi. Sanitariusze patrzyli na nas z l�kiem. Nawet nie patrzyli, ale raczej spogl�dali. - Jak dobrze... - powiedzia� baron Tregg, zwracaj�c manierk�. - Ilu masz ludzi? - Czterdziestu - odpar� Gepard. - Manierk� zatrzymaj... Za- trzymaj dla siebie. - Czterdziestu... Czterdzie�ci Walecznych Kot�w... - Koci�t - powiedzia� Gepard. - Niestety... Ale zrobimy wszyst- ko co b�dzie w naszej mocy. Baron patrzy� na niego spod osmalonych brwi. W oczach mia� udr�k�. - S�uchaj, bracie-rycerzu - powiedzia�. - Nie zosta� mi ani je- den cz�owiek. Wycofuj� si� od samej prze��czy, trzy doby nieprze- rwanej walki. Szczurojady jad� na pancerkach. Spali�em ze dwa- dzie�cia. Dwie ostatnie wczoraj... tu, na samym skraju wsi... zobaczysz. Ten sztabs-m�jor... ba�wan i tch�rz... stare pr�chno... Chcia�em go zastrzeli�, ale nie mia�em ju� ani jednego naboju. Mo- �esz to sobie wyobrazi�? Ani jednego naboju! Siedzia� we wsi ze swoimi tapirami i patrzy�, jak nas pal� jednego po drugim... O co to ja chcia�em ci� zapyta�...? Aha! Gdzie jest brygada Gagrida? Ra- diostacj� rozwali�o... Ostatni radiogram: �Trzymajcie si�, brygada Gagrida jest blisko"... Papierosa... I zawiadom sztab, �e osiemna- sty samodzielny przesta� istnie�. Teraz ju� majaczy�. Jego w�ciek�e oczy zasnu�a mg�a, j�zyk od- m�wi� pos�usze�stwa. Opad� na plecy i wci�� m�wi�, m�wi�, mamro- ta�, chrypia�, ajego szponiaste palce niespokojnie w�drowa�y, to szar- pi�c brzeg maty, to kombinezon. Potem nagle ucich� w p� s�owa. Gepard wsta�, nie spuszczaj�c oczu z odrzuconej do ty�u twarzy, po- woli wyci�gn�� papierosa, szcz�kn�� zapalniczk�, potem pochyli� si� i zapalniczk� wraz z papiero�nic� w�o�y� w zakrzywione palce, palce si� zacisn�y, a Gepard bez s�owa zawr�ci� i ruszyli�my dalej. Pomy�la�em, �e los by� tym razem mi�osierny - brygad-jegier w sam� por� straci� przytomno��. Bo inaczej us�ysza�by, �e brygada Gagrida te� ju� nie istnieje. Tej nocy dywanowy nalot zaskoczy� brygad� na rokadzie - potem dwie godziny oczyszczali�my drog�, usuwali�my szkielety rozbitych samochod�w, zwa�y stygn�cego ju� ludzkiego mi�sa, odp�dzali�my szale�c�w, kt�rzy w�azili pod ci�- �ar�wki, �eby si� ukry�. Po Gagridzie zosta�a tylko czapka general- ska sztywna od krwi... Dreszcz mnie przeszed�, kiedy sobie to wszyst- ko przypomnia�em, mimo woli spojrza�em na niebo i ucieszy�em si�, �e wisi tak nisko, �e jest takie szare i bezbarwne. Pierwsze, co�my zobaczyli, wychodz�c ze wsi, to by�a cesarska pancerka, kt�ra zjecha�a z drogi i utkn�a nosem w wiejskiej studni. Pancerka ju� ostyg�a i trawa wok� by�a pokryta t�ust� sadz�, pod otwartym w�azem le�a� mord� do ziemi zdech�y szczurojad -wszyst- ko na nim sp�on�o, zosta�y tylko rude buty na potr�jnej podeszwie. Dobre buty maj� szczurojady. Dobre buty, pancerki i chyba jeszcze bombowce. Ale jako �o�nierze, jak wszystkim wiadomo, s� do chrza- nu. Szakale. - Jak ci si� podoba ta pozycja, Gag? - zapyta� Gepard. Rozejrza�em si�. �wietna pozycja! Po prostu nie chcia�em wie- rzy� w�asnym oczom. Tapiry wykopa�y sobie okopy po obu stro- nach drogi, w �rodku polany mi�dzy wsi�a d�ungl�. D�ungla zielo- nym murem sta�a przed okopami mniej wi�cej na pi��dziesi�t krok�w, w ka�dym razie nie dalej. Mo�esz tam skoncentrowa� pu�k albo bry- gad�, jednym s�owem, co zechcesz, w okopach tego nie zauwa��, a kiedy zauwa��, to i tak nic nie b�d� mogli zrobi�. Okopy na lewej flance mia�y za plecami grz�zawisko. Okopy na prawej - r�wne pole, na kt�rym kiedy� co� ros�o, a teraz doszcz�tnie sp�on�o. Ta-ak... - Nie podoba mi si� ta pozycja - powiedzia�em. - Mnie r�wnie� - zgodzi� si� Gepard. Ja my�l�! Tu by�a nie tylko ta �wietna pozycja. Tu by�y jeszcze tapiry. Co najmniej sto sztuk, i �azi�y po tej swojej pozycji jak po bazarze. To znaczy niekt�re zebrane do kupy pali�y ogniska. Inne po prostu sta�y, chowaj�c r�ce w r�kawy. A jeszcze inne �azi�y w k�ko. Obok okop�w poniewiera�y si� karabiny, stercza�y cekaemy bezmy�l- nie wpatrzone lufami w niskie niebo. Na �rodku drogi ni z gruszki, ni z pietruszki tkwi� ugrz�z�y w b�ocie miotacz rakiet. Na lawecie siedzia� niem�ody tapir, nie wiadomo - wartownik czy mo�e tak so- bie przysiad�, zm�czony �a�eniem. Zreszt� nikomu nie szkodzi� - siedzia� i d�uba� palcem w uchu. Jako� nieprzyjemnie zrobi�o mi si� od tego wszystkiego. Ach, gdyby to ode mnie zale�a�o, przejecha�bym po tym bazarze seri� z cekaemu... Z nadziej� spojrza�em na Geparda, ale Gepard milcza� i tylko wodzi� swoim garbatym nosem z lewa na prawo i z powro- tem. Potem us�ysza�em gniewne g�osy i si� obejrza�em. Pod drabin� ostatniego domu k��ci�y si� dwa tapiry. Nie mog�y podzieli� mi�dzy sob� drewnianego koryta- ka�dy ci�gn�� w swoj�stron�, bluzgaj�c najgorszymi przekle�stwami, i do tych w�a�nie strzeli�bym ze szcze- g�ln� przyjemno�ci�. Gepard powiedzia�: - Przyprowad�. W sekund� by�em przy tych bydlakach, luf� automatu da�em po �apach jednemu, potem drugiemu, a kiedy wypu�ci�y swoje koryto i wytrzeszczy�y na mnie ga�y, pokaza�em g�ow� na Geparda. Nawet nie pisn�y. Oba od razu spoci�y si� jak myszy. Wycieraj�c w biegu pyski r�kawami, �wi�skim truchtem podbieg�y do Geparda i zastyg- �y na dwa kroki przed nim jak dwa niechlujne spocone tobo�y. Ge- pard bez po�piechu podni�s� trzcink�, przymierzy� si�, jakby gra� w bilard, i przyla� po mordzie, raz jednemu, raz drugiemu, potem spojrza� na to byd�o i powiedzia� tylko: - Dow�dc� do mnie. Szybko. Nie, ch�opcy. Jednak Gepard najwyra�niej nie przypuszcza�, �e tu b�dzie a� tak �le. Oczywi�cie niczego dobrego nie mogli�my si� spodziewa�. Je�li ju� Waleczne Koty rzuc� si� na zatkanie dziury w linii frontu, to jasne jak s�o�ce, �e sytuacja wygl�da fatalnie. Ale co� takiego! Gepardowi a� koniec nosa pobiela�. Wreszcie pojawi� si� tutejszy dow�dca. Wylaz� zza dom�w, do- pinaj�c w po�piechu szynel, d�uga zaspana tyczka z szarymi boko- brodami. Co najmniej pi��dziesi�t lat. Nos czerwony w niebieskich �y�kach, utyt�ane binokle, jakie nosili sztabowcy w czasie tamtej wojny, na d�ugim podbr�dku mokre okruchy tytoniu do �ucia. Przed- stawi� si� jako sztabs-major i spr�bowa� przej�� z Gepardem na ty. Jeszcze czego! Gepard tak go zmrozi�, �e major nawet jakby si� zro- bi� mniejszy - w pierwszej chwili by� o p� g�owy wy�szy, a po mi- nucie widz� - mleko jaszczurcze! - patrzy na Geparda z do�u do g�ry taki siwiutki staruszek �redniego wzrostu. Kr�tko m�wi�c, wyja�ni�o si�, co nast�puje. Gdzie jest przeciw- nik i czym dysponuje, sztabs-major nie wie. Zadaniem sztabs-majo- ra jest utrzymanie wsi do momentu nadej�cia posi�k�w, si�a bojowa jego oddzia��w sk�ada si� ze stu szesnastu �o�nierzy, o�miu karabi- n�w maszynowych i dw�ch miotaczy rakiet. Prawie wszyscy �o�- nierze s� zdolni do s�u�by z ograniczeniem, a po wczorajszym for- sownym marszu dwudziestu siedmiu le�y w tych oto domach, jedni z otartymi nogami, inni z przepuklinami, reszta z czym� tam jesz- cze. - Prosz� mi powiedzie� - przerwa� mu nagle Gepard. - Co si� tam dzieje? Sztabs-major przerwa� w �rodku zdania, spojrza� tam, gdzie wska- zywa�a b�yszcz�ca trzcinka. Ale ten nasz Gepard ma oczy! Dopiero teraz zauwa�y�em - w najwi�kszej kupie dooko�a jednego z ognisk w�r�d szarych kurtek naszych tapir�w migaj� obrzydliwe pasiaste kombinezony piechoty pancernej imperatora. Mleko jaszczurcze! Jeden, dwa, trzy... Cztery szczurojady przy naszym ognisku, a te �winie ma�o ich nie ca�uj�. Pal� papierosy. I jeszcze rechocz� nie wiadomo dlaczego... - To? - zapyta� sztabs-major i popatrzy� swoimi kr�liczymi ocza- mi na Geparda. - Chodzi o je�c�w, master nadinspektor? Gepard nie odpowiedzia�. Sztabs-major znowu nasadzi� binokle i dalej obja�nia�. To, widzicie, s�je�cy, ale my nie mamy z nimi nic wsp�lnego. Zostali uj�ci przez jegr�w w czasie wczorajszej walki. Z powodu braku �rodk�w transportowych, a tak�e z powodu nie- mo�no�ci przydzielenia im odpowiedniego konwoju... - Gag - powiedzia� Gepard. - Zabierz je�c�w i zdaj Kleszczo- wi. Tylko niech ich najpierw przes�ucha... Szcz�kn��em zamkiem i poszed�em w stron� ogniska. Pal� pa- pierosy i jeszcze co� popijaj�, bydlaki. Mordy zadowolone, b�ysz- cz�ce. Takie paskudztwo... A ten, blondynek, poklepuje tapira po plecach, a tapir bezm�zgi jeszcze si� cieszy, rechocze i �bem potrz�- sa. Popili si� czy co? Podszed�em. Tapiry zauwa�y�y mnie ju� z daleka i zacz�y si� powoli rozpe�za� na boki. A niekt�re widocznie sparali�owa�o ze strachu, tak siedz�, jak siedzia�y, tylko �lepia wytrzeszczaj� i mordy porozdziawia�y. A je�cy - a� poszarzeli, znaj� nasz emblemat, pa- siaste szczurojady, nas�uchali si�! Kaza�em im wsta�. Wstali. Niech�tnie. Kaza�em im stan�� w sze- regu. Stan�li, co mieli robi�. Blondynek co� tam zacz�� gada� po naszemu - dosta� luf� automatu pod �ebro i od razu spokornia�. No i pomaszerowali - g�siego, z opuszczonymi g�owami, r�ce do ty�u. Szczury. I �mierdz�jako� po szczurzemu... Dwaj - pot�ni, barczy- �ci, a dwaj - wida�, z ostatniego poboru - chudzi smarkacze niewie- le starsi ode mnie. Je�c�w nienawidz�. No bo co to takiego - poszed� gnojek na wojn� i trafi� do niewoli? Ja oczywi�cie wszystko rozumiem - czego mo�na wymaga� od szczurojad�w, ale jak tam sobie chcecie, to jed- nak obrzydliwe... No prosz� -jeden z g�wniarzy, zgi�ty wp�, ju� rzyga. Naprz�d, naprz�d, mleko jaszczurcze! Teraz drugi. Tfu! Cie- kawe, �e te szczury czuj� blisk� �mier� - zupe�nie jak autentyczne szczury. Teraz s� gotowi na wszystko - mog� zdradzi�, sprzeda�, zosta� do ko�ca �ycia niewolnikami... - Biegiem marsz! - krzykn��em po ichniemu. Pobiegli. Biegn� powoli, kiepsko. Blondynek kuleje. Ci�ko ranny, to znaczy, pewnie skr�ci� nog� w �a�ni. Nie szkodzi, doku�ty- kasz, gdzie trzeba. Dobiegli�my do przeciwleg�ego kra�ca wsi, a tam czekaj� ci�- �ar�wki. Ch�opcy zobaczyli nas, gwi�d��, krzycz�. Wybra�em naj- wi�ksz� ka�u��, po�o�y�em je�c�w jadaczkami w b�oto i podsze- d�em do pierwszej ci�ar�wki, w kt�rej siedzia� Kleszcz. A Kleszcz ju� wyskoczy� i idzie mi na spotkanie; morda wesolutka, w�siki ster- cz�, w z�bach ko�ciana cygarniczka wed�ug mody starszych roczni- k�w szko�y. - No i co powiesz, bracie kamikaze? - pyta mnie. Melduj� mu - tak i tak, tak wygl�da sytuacja, a je�c�w koniecz- nie trzeba najpierw przes�ucha�, i ju� od siebie: - Nie zapomnij o mnie, Kleszcz - m�wi�. - Przecie� to ja ich tu przyprowadzi�em... - Chodzi ci o obro��? - pyta z roztargnieniem, a sam rozgl�da si� dooko�a. - Aha! No bo kto ich przyprowadzi�? - Tylko nie wiem - na czym? Nie b�d� ich przecie� ci�gn�� do lasu... - A na palach? - Mo�na oczywi�cie i na palach. - To znaczy, �e mog�? Kleszcz tylko na mnie spojrza� i ju� wiedzia�em, �e nic z tego. - Tak... - m�wi. - Ty si� tu b�dziesz zabawia�, a Gepard tam czeka sam jeden? Bierz no trzy dw�jki i biegiem do Geparda. Szyb- ko! Trudno. Nie mam, jak si� okazuje, szcz�cia. Spojrza�em po raz ostatni na moich pasiastych, zarzuci�em automat na rami� i wrzasn�- �em z ca�ej si�y: - Dw�jki, pierwsza, druga, trzecia - do mnie! Koci�ta z tupotem wysypa�y si� z ci�ar�wki: Zaj�c z Kogutem, Nosal z Krokodylem, Snajper z tym... jak mu tam... nie przywyk�em jeszcze do niego, dopiero co przenie�li go do nas z Pigga�skiej Szko�y - zabi� tam nie tego, co trzeba, przenie�li go wi�c do nas. Ju� dawno zauwa�y�em, tylko nikomu nie m�wi� -je�eli Kot rozwali niechc�- cy jakiego� cywila, natychmiast dow�dca jednostki wydaje rozkaz specjalny. Takiego to i takiego za pope�nienie kryminalnego prze- st�pstwa skazuje si� na �mier� przez rozstrzelanie. I wyprowadzaj� faceta na plac, stawiaj�przed szeregiem najlepszych przyjaci�, grzmi salwa, cia�o wrzucaj� na ci�ar�wk� i wywo�� w celu pochowania pod p�otem, a potem s�yszy si�, �e ch�opcy widzieli nieboszczyka albo w czasie jakiej� operacji, albo w innej jednostce... I, moim zda- niem, to bardzo s�uszne. A wi�c wyda�em rozkaz �biegiem" i pok�usowali�my z powro- tem do Geparda. A tymczasem Gepard czasu nie marnuje. Patrz�, a naprzeciw ta tyczka, ten sztabs-major, ci�ko cwa�uje, a za nim kolumna pi��dziesi�ciu tapir�w z �opatami i oskardami, tupi� buci- skami, spoceni, a� para z nich bucha. To oznacza, �e Gepard pos�a� ich, �eby kopali nowe okopy, prawdziwe okopy, dla nas. Pod do- mem naprzeciw punktu opatrunkowego widz�, ju� migaj� �opaty, stoi miotacz rakiet i w og�le we wsi ruch jak na centralnej alei w dniu imienin Herzoga. Tapiry tylko lataj� w t� i z powrotem, ani jednego nie wida� z pustymi r�kami - niekt�rzy maj� bro�, ale takich jest niewielu, a wi�kszo�� d�wiga skrzynie z amunicj� i tr�jnogi od ka- rabin�w maszynowych. Gepard zobaczy� nas - wyrazi� zadowolenie. Dw�jki Zaj�ca i Snaj- pera od razu pos�a� w d�ungl� jako przedni� czujk�, Nosala z Kroko- dylem zostawi� przy sobie jako ��cznik�w, a do mnie powiedzia�: - S�uchaj, Gag, jeste� najlepszym w oddziale rakietowcem i li- cz� na ciebie. Widzisz te karaluchy? We� ich ze sob�. Ustaw mio- tacz rakiet na przeciwleg�ym ko�cu wsi, wybierz stanowisko mniej wi�cej tam, gdzie teraz stoj� nasze ci�ar�wki. Zamaskuj si� do- brze, a kiedy podpal� wie�, otw�rz ogie�. Do dzie�a, Kocie. Kiedy to us�ysza�em, to nawet nie pobieg�em, ale polecia�em jak na skrzyd�ach do swoich karaluch�w. Moje karaluchy razem z mio- taczem ugrz�z�y w b�otnistej jamie na �rodku drogi i najwidoczniej zamierza�y doczeka� tam ko�ca wojny. Ledwie si� ruszaj�, �ajzy. No to ja jednemu w ucho, drugiemu kopniaka, trzeciemu kolb� mi�dzy �opatki - wrzasn�� tak, �e ma�o mi b�benki nie pop�ka�y, i od razu moje karaluchy zacz�y pracowa� na ca�ego, prawie jak ludzie. Mio- tacz rakiet z jamy wynie�li na r�kach i - biegiem marsz, potoczyli drog�. Tylko ko�a piszcz�, b�oto pryska i - nast�pna jama. Tym ra- zem ju� i ja musia�em si� wprz�c. Nie, ch�opcy, tapiry te� mo�na zmusi� do roboty, tylko trzeba wiedzie� jak, A wi�c moja sytuacja wygl�da�a nast�puj�co. Stanowisko ju� wybra�em - przypomnia�em sobie, �e opodal ci�ar�wek rosn� takie g�ste rude krzewy, a za nimi jest p�aska nizinka. Mo�na zakopa� si� w ziemi� tak, �e �aden diabe� nas z d�ungli nie zobaczy. A ja b�d� widzia� wszystko - i drog� do samej d�ungli, i trz�sawisko z lewej, je�eli piechota pancerna stamt�d zaatakuje, i skraj wsi, je�li p�jd� prosto mi�dzy domami... Pomy�la�em jeszcze, �e dobrze by�oby nie zapomnie� poprosi� Kleszcza o kilka dw�jek dla os�ony od strony trz�sawiska. Mia�em w skrzyniach dwadzie�cia rakiet, je�li tylko te gryzipi�rki nie wyrzuci�y ich po drodze, �eby si� nie przed�wiga�... no, to si� zreszt� zaraz sprawdzi, a w ka�dym razie, jak tylko si� okopiemy, trzeba b�dzie pos�a� karaluchy po amunicj�. Okropnie nie lubi�, kiedy w czasie walki trzeba oszcz�dza�. Wtedy to ju� nie walka, tylko sam nie wiem co... Czasu b�dzie dosy� do zmierzchu, a kiedy tamci rusz� o zmroku, zap�onie ta dziwaczna wie� i b�d� ich mia� jak na d�oni - do wyboru, do koloru. Nie po�a�uje Gepard, �e mnie tu wysta�. T� w�a�nie ostatni� my�l ko�czy�em, le��c na plecach, a po sza- rym niebie nade mn�jak dziwaczne ptaki lata�y jakie� p�on�ce strz�- py. Nie us�ysza�em ani strza�u, ani wybuchu, a teraz nie s�ysza�em w og�le nic. Og�uch�em. Nie wiem, ile czasu min�o, a� wreszcie usiad�em. Z d�ungli czw�rkami wype�zaj� pancerki, pluj� ogniem i roz- pe�zaj� si� wachlarzowato w szyku bojowym, a za nimi wype�za nast�pna czw�rka. Wie� p�onie. Nad okopami dym, nie wida� �ywe- go ducha. Kuchnia polowa, kt�ra sta�a obok faktorii, le�y przewr�- cona, wyp�ywa z niej bura masa, bucha para. M�j miotacz rakiet le�y na boku, a karaluchy le�� w przydro�nym rowie kup�, jeden na drugim. Jednym s�owem, zdaje si�, �e istotnie wybra�em wyj�tkowo dogodne stanowisko, mleko jaszczurcze! W tym momencie nakry�a nas druga salwa. Rzuci�o mnie do rowu, fikn��em koz�a, w ustach pe�no gliny, oczy zasypane ziemi�. Ledwie wsta�em - trzecia salwa. Potem przesta�em liczy�... Miotacz rakiet jednak jako� postawili�my na ko�a, sprowadzili- �my do rowu i jedn�pancerk� spali�em. Karaluchy ju� s�tylko dwa, a gdzie si� podzia� trzeci - nie wiadomo. Potem od razu, ni z tego, ni z owego, znalaz�em si� na drodze. Przede mn� ca�a kupa szczurojad�w - blisko, zupe�nie blisko, tu�-tu�. Na ich szablach krwawo b�yska� ogie�. Nad samym moim uchem og�uszaj�co szczeka� karabin maszynowy, w r�ku trzyma�em n�, a pod nogami kto� si� miota� konwulsyjnie, o ma�o nie upad�em. Potem starannie jak na poligonie celowa�em rakiet� w stalow� p�yt�, kt�ra napiera�a na mnie z k��b�w dymu. Nawet s�ysza�em ko- mend� instruktora: �Przeciwpancernym..." i w �aden spos�b nie mog�em nacisn�� cyngla, dlatego �e znowu mia�em w r�ku n�... Potem nagle ucich�o. Zmierzch ju� zapad�. Okaza�o si�, �e m�j miotacz rakiet jest ca�y, ja r�wnie�, wok� mnie t�ocz� si� tapiry, ca�a kupa, z dziesi�� sztuk. Wszyscy palili i kto� mi wetkn�� w r�k� manierk�. Kto? Zaj�c? Nie wiem... Pami�tam, �e o trzydzie�ci kro- k�w dalej na tle p�on�cego domu czernia�a dziwaczna posta� - wszy- scy siedzieli albo le�eli, a tamten sta� i sprawia� takie wra�enie, jak- by by� czarny, ale go�y... Nie mia� �adnego ubrania - ani kurtki, ani szynela. A mo�e jednak nie by� go�y? �Zaj�c, kto tam sterczy?" �Nie wiem, nie jestem Zaj�c". �A gdzie Zaj�c?" �Nie wiem, napij si�, napij..." Potem kopali�my, spiesznie, ze wszystkich si�. To ju� by�o gdzie indziej. Wie� teraz le�a�a nie z boku, ale przed nami. To znaczy wsi ju� w og�le nie by�o - stosy tl�cych si� g�owni, za to na drodze p�on�y pancerki. Du�o. Kilka. Pod nogami chlupota�a ma�... �Dzi�- kuj� ci w imieniu s�u�by, jeste� zuch, Kocie..." �Przepraszam, Ge- pard, czego� tu nie rozumiem. Gdzie s� nasi? Dlaczego same tylko tapiry?..." �W porz�dku, Gag, pracuj, bracie-rycerzu, wszyscy cali i zdrowi, wszyscy ci� podziwiaj�..." ...Aha, dosta�! Prosto w t�py ryj. Cofa si�, osiada na rufie, wy- rzuca snop iskier w czarne niebo. Uciekaj�, uciekaj�! �.. .Kot, uwa- ga, z prawej! Z prawej! A-a-p!" Z prawej nic nie widz�, zreszt� na- wet nie patrz�. Kieruj� tam luf� i nagle z czarnoszkar�atnego dymu prosto w twarz tryska strumie� p�ynnego ognia. Wszystko z miejsca bucha p�omieniem - i trupy, i ziemia, i miotacz rakiet, i jakie� krza- ki, i ja. Boli. Piekielny b�l. Jak baron Tregg. Ka�u�a, dajcie mi ka�u- ��! Tu przecie� by�a ka�u�a! Oni w niej le�eli! Sam ich tam po�o�y- �em, mleko jaszczurcze, a trzeba by�o w ogie�, w ogie�! Nie ma ka�u�y... Ziemia p�on�a, ziemia dymi�a i nagle kto� z nieludzk� si�� wyrwa� mi j� spod n�g... Rozdzia� 2 Przy ��ku Gaga siedzia�o dw�ch m�czyzn. Jeden ko�cisty, sze- roki w ramionach, o wielkich chudych d�oniach. Siedzia�, za�o- �ywszy nog� na nog� i obj�wszy kolano d�ugimi palcami. Mia� na sobie szary sweter z rozpi�tym ko�nierzem, w�skie granatowe spodnie niepoj�tego kroju, niemundurowe, i szaro-czerwone plecione san- da�y. Twarz jego by�a opalona, w�ska i radowa�a serce surowo�ci� rys�w. Oczy jasne, przymru�one, w�osy siwe - roztrzepane, ale za- razem jakby starannie uczesane. Z lewego do prawego k�cika w�- skich warg w�drowa�a s�omka. Drugi by� w bia�ym fartuchu, dobroduszny. Twarz mia� m�od�, rumian�, bez jednej zmarszczki. Dziwna jaka� twarz. To znaczy nie sama twarz, tylko jej wyraz. Jak u �wi�tych na starych ikonach. Pa- trzy� na Gaga spod jasnej czupryny i u�miecha� si� jak solenizant. Bardzo by� z czego� zadowolony. On te� odezwa� si� pierwszy. - Jak si� czujemy? - zapyta�. Gag opar� d�onie o ��ko, zgi�� nogi w kolanach i z �atwo�ci� przeni�s� stopy do wezg�owia. - Normalnie... - powiedzia� ze zdumieniem. Nie by� niczym przykryty, nawet prze�cierad�em. Spojrza� na swoje nogi, na znajom� blizn� nad kolanem, dotkn�� klatki piersio- wej i od razu namaca� to, czego przedtem nie by�o - dwa wg��bienia pod prawym sutkiem. - Oho! - wyrwa�o si� mu. -1 jeszcze jedna w boku - poinformowa� go poczciwiec w bia- �ym fartuchu. - Wy�ej, wy�ej... Gag wymaca� blizn� na prawym boku. Potem szybko obejrza� nagie r�ce. - Chwileczk�... - wymamrota�. - Przecie� ja si� pali�em... -1 to jak jeszcze! - zawo�a� rumiany i pokaza� r�kami jak. Wy- nika�o z tego, �e Gag buzowa� jak beczka z benzyn�. Ko�cisty w swetrze milcza�, obserwowa� Gaga i by�o w jego spoj- rzeniu co� takiego, �e Gag zebra� si� w sobie i powiedzia�: - Jestem panu wdzi�czny, doktorze. Czy d�ugo by�em nieprzy- tomny? Rumiany nie wiadomo dlaczego przesta� si� u�miecha�. -A jakie jest twoje ostatnie wspomnienie? - zapyta� nieomal przymilnie. Gag zmarszczy� czo�o. -Zniszczy�em... Nie! Pali�em si�. Chyba miotacz ognia. I pobieg�em szuka� wody... - zamilk� i ponownie dotkn�� blizn na piersi. -1 zapewne w tym momencie postrzelono mnie... - powie- dzia� bez przekonania. - Potem... - zamilk� i spojrza� na ko�ciste- go. - Zatrzymali�my ich? Tak?... Gdzie ja jestem? W jakim szpi- talu? Jednak�e ko�cisty nie odpowiedzia�, tylko znowu odezwa� si� rumiany. - Jak by ci tu powiedzie�... - z niejakim zak�opotaniem mocno potar� swoje okr�g�e kolano. - A ty sam jak my�lisz? - Prosz� mi wybaczy�... - powiedzia� Gag i spu�ci� nogi z ��- ka. - Czy�by min�o tak wiele czasu? P� roku? Rok? Chc� us�y- sze� prawd� - za��da�. - Nie chodzi o czas... - powiedzia� rumiany. - Min�o dopiero pi�� dni. -Ile? - Pi�� dni - powt�rzy� rumiany. - Zgadza si�? - zapyta� ko�ci- stego. Ko�cisty w milczeniu kiwn�� g�ow�. Gag u�miechn�� si� pob�a�- liwie. -No dobrze - powiedzia�. -Niech b�dzie. Wy, lekarze, wiecie lepiej. Koniec ko�c�w co za r�nica... Chcia�bym si� tylko dowie- dzie�.. . - specjalnie zawiesi� g�os, patrz�c na ko�cistego, ale ko�ci- sty w og�le nie zareagowa�. - Chcia�bym si� tylko dowiedzie�, jakie jest po�o�enie na froncie i kiedy b�d� m�g� powr�ci� do szereg�w... Ko�cisty w milczeniu przesuwa� s�omk� z jednego k�cika warg do drugiego. - Mog� chyba mie� nadziej�, �e wr�c� do swojej grupy... w sto- �ecznej szkole... - Raczej w�tpi� - powiedzia� rumiany. Gag zaszczyci� go kr�ciutkim spojrzeniem i znowu wpatrzy� si� w ko�cistego. - Przecie� jestem Walecznym Kotem - powiedzia�. - Trzeci rok... Mam wyr�nienia. Raz wymieniono mnie w specjalnym roz- kazie jego wysoko�ci... Rumiany pokr�ci� g�ow�. - To nieistotne - powiedzia�. - Nie o to chodzi. - Jak to nieistotne?- zapyta� Gag. - Jestem Walecznym Kotem! Nie wiecie o tym? Prosz�! - podni�s� praw� r�k� i pokaza�, znowu tylko ko�cistemu, tatua� pod pach�. - Jego wysoko�� osobi�cie �ci- ska� mi d�o�! Jego wysoko�� obdarowa� mnie... - Dobrze, dobrze, wierzymy ci, wierzymy, wszystko wiemy! - zamacha� na niego r�kami rumiany, ale Gag przywo�a� go do po- rz�dku: - Ja nie m�wi� do pana, panie doktorze! Zwracam si� do master oficera! W tym momencie rumiany nieoczekiwanie parskn�� �miechem, zas�oni� twarz r�kami i zachichota� piskliwie. Gag patrzy� na niego oszo�omiony, potem przeni�s� wzrok na ko�cistego. Ko�cisty wresz- cie przem�wi�. - Nie zwracaj na to uwagi, Gag. - G�os mia� g��boki, powa�ny, pasuj�cy do twarzy. - Jednak�e istotnie, jak s�dz�, nie zdajesz sobie sprawy ze swojej sytuacji. Nie mo�emy odes�a� ci� teraz do sto�ecz- nej szko�y. Najprawdopodobniej ju� nigdy nie wr�cisz do szko�y Walecznych Kot�w... Gag na moment otworzy� usta, nast�pnie je zamkn��. Rumiany przesta� chichota�. - Ale przecie� ja si� czuj�... - wyszepta� Gag. - Jestem absolut- nie zdrowy. A mo�e zosta�em kalek�? Prosz� mi powiedzie� od razu, doktorze, mo�e jestem kalek�? - Nie, nie - szybko odpar� rumiany. - R�ce, nogi masz w najlep- szym porz�dku, a je�li chodzi o psychik�... Kim by� Gang Gnuk, pami�tasz? -Tak jest... To by� uczony. Zwolennik teorii o mnogo�ci za- mieszkanych �wiat�w... Imperatorscy fanatycy powiesili go g�ow� w d� i rozstrzelali z samostrza��w... - Gag przerwa� na chwil� nie- co zmieszany. - Dok�adnej daty nie pami�tam, przepraszam. Ale to by�o jeszcze przed pierwszym alajskim powstaniem... - Bardzo dobrze! - pochwali� rumiany. - A co m�wi o teorii Ganga wsp�czesna nauka? Gag znowu si� zawaha�. - Nie potrafi� odpowiedzie� dok�adnie... Nie ma powodu, �eby j� odrzuca�. W naszej szkole na �wiczeniach astronomii praktycz- nej nie m�wiono o tym wprost. M�wiono tylko, �e Ajgon, Pyrra... no i jeszcze niekt�re... Kanga, na przyk�ad... s� takimi samymi pla- netami jak nasza... Tak, przypomnia�em sobie! Ajgon ma atmosfe- r�, kt�r� odkry� ojciec al�jskiej nauki, wielki Grild, a wi�c zapewne mo�e tam istnie� �ycie... G��boko odetchn�� i z trwog� spojrza� na ko�cistego. - Bardzo dobrze - znowu powiedzia� rumiany. - No, a na in- nych gwiazdach? - Prosz� mi wybaczy�, na innych gwiazdach - co? - Czy w pobli�u innych gwiazd mo�e istnie� �ycie? Gag spoci� si�. -N-nie... - odpowiedzia�. - Nie, poniewa� tam jest pr�nia. Nie mo�e. -A je�eli wok� jakiej� gwiazdy istnieje uk�ad planetarny? - bezlito�nie przyciska� go doktor. - Wtedy oczywi�cie mo�e. Je�li wok� gwiazdy kr��y planeta z atmosfer�, mo�e na niej istnie� �ycie. Rumiany z zadowoleniem opad� na oparcie fotela i spojrza� na ko�cistego. Wtedy ko�cisty wyj�� s�omk� z ust i spojrza� prosto w ser- ce Gaga. - Jeste� Walecznym Kotem, tak? - zapyta�. - Tak jest! - wypr�y� si� Gag. - A Waleczny Kot sam w sobie jest bojow� jednostk�... - w g�o- sie ko�cistego zad�wi�cza�a stal regulaminu -jednostk� zdoln� do dzia�ania we wszelkich mo�liwych i niemo�liwych okoliczno�ciach, tak? - I wykorzystania ich - podchwyci� Gag - ku s�awie i chwale mi�o�ciwie nam panuj�cego Herzoga! Ko�cisty skin�� g�ow�. - Znasz gwiazdozbi�r �uka? - Tak jest! Elipsoidalny gwiazdozbi�r dwunastu jasnych gwiazd widzialnych latem. Pierwsza gwiazda konstelacji �uka jest... - Stop. Co wiesz o si�dmej gwie�dzie �uka? - Wed�ug rozkazu. Pomara�czowa gwiazda... - .. .wok� kt�rej - przerwa� mu ko�cisty, wznosz�c chudy palec - istnieje system planetarny nieznany jeszcze alajskiej astronomii. Na jednej z tych planet jest atmosfera. Wiele miliard�w lat temu powsta�o na tej planecie �ycie. Co wi�cej, istnieje na niej cywiliza- cja istot rozumnych, znacznie wyprzedzaj�ca cywilizacj� Gigandy. Jeste� na tej planecie, Gag. Zapanowa�o milczenie. Gag, spi�ty wewn�trznie, czeka� na dal- szy ci�g. Ko�cisty i lekarz patrzyli na niego uwa�nie. Milczenie prze- ci�ga�o si�. Wreszcie Gag nie wytrzyma�. - Zrozumia�em, master oficer - zameldowa�. - Prosz� m�wi� dalej. Lekarz chrz�kn��, a ko�cisty kilkakrotnie zamruga�. -Aha - powiedzia� spokojnie. - On uwa�a, �e kontynuujemy badanie jego psychiki i teraz dajemy mu do rozwi�zania test - wyja- �ni� lekarzowi. - To nie test, Gag. To prawda. Pracowa�em na wa- szej planecie, na Gigandzie, w p�nocnych d�unglach. Przypadkiem znalaz�em si� obok ciebie w czasie walki. Le�a�e� na ziemi, w p�o- mieniach, i do tego by�e� �miertelnie ranny. Przenios�em ci� na sw�j gwiazdolot... to taki specjalny statek do podr�y mi�dzygwiezd- nych... i dostarczy�em tutaj. To nie test, Gag. Nie jestem oficerem ani oczywi�cie twoim rodakiem. Jestem Ziemianinem. Gag w zadumie przyg�adza� w�osy. - Warunki zadania zak�adaj�, master oficer, znajomo�� j�zyka i obyczaj�w waszej planety czy te� nie? Znowu zapanowa�o milczenie. Nast�pnie ko�cisty powiedzia� z u�miechem: - Zdaje si�, �e wyobrazi�e� sobie, i� jeste� na �wiczeniach gru- py dy wersyjno-szpiegowskiej... Gag pozwoli� sobie na u�miech, - Niezupe�nie tak, master oficer. -A jak? - S�dz�... mam nadziej�, �e dow�dztwo zechcia�o mnie pod- da� specjalnej pr�bie, zanim powierzy mi nowe, niezwyk�ej wagi zadanie. Jestem z tego dumny... Do�o�� wszelkich stara�, �eby nie zawie�� pok�adanych... - Pos�uchaj - powiedzia� nagle rumiany lekarz do ko�cistego. - A mo�e tak to zostawi�? Warunki mo�emy stworzy� bez trudu. Prze- cie� m�wisz, �e wystarcz� ci trzy, cztery miesi�ce! Ko�cisty pokr�ci� g�ow� i zacz�� co� m�wi� do rumianego w nie- znanym j�zyku. Gag rozgl�da� si� z umy�lnie roztargnionym wyra- zem twarzy. Pomieszczenie by�o niezwyk�e. Prostok�tny pok�j, g�ad- kie kremowe �ciany, sufit jak szachownica i ka�dy kwadrat �wieci� od wewn�trz czerwonym, pomara�czowym, niebieskim albo zielo- nym �wiat�em. Okien nie ma. Drzwi jako� te� nie wida�. U wezg�o- wia ��ka jakie� guziczki, nad guziczkami pod�u�ne przejrzyste okien- ka, �wiec�ce bardzo czystym zielonym �wiat�em. Pod�oga czarna, matowa... i fotele, na kt�rych siedz� tamci dwaj, jakby wyrasta�y z pod�ogi, a mo�e stanowi� z ni� ca�o��. Gag niedostrzegalnie po- g�adzi� pod�og� bos� stop�. Przyjemnie. Jakby� g�aska� mi�kkie cie- p�e zwierz�... - No dobra - powiedzia� w ko�cu ko�cisty. - Ubieraj si�, Gag. Chc� ci co� nieco� pokaza�... Gdzie jego ubranie? Rumiany zawaha� si� jeszcze sekund�, schyli� si� gdzie� w bok i wyj�� jakby ze �ciany p�ask� przezroczyst� paczk�. Trzymaj�c j� w opuszczonej r�ce, znowu powiedzia� co� do ko�cistego, potem m�- wi� do�� d�ugo, a ko�cisty tylko coraz energiczniej kr�ci� g�ow�, wreszcie odebra� paczk� rumianemu i rzuci� j� Gagowi na kolana. - Ubieraj si� - rozkaza� ponownie. Gag ostro�nie obejrza� paczk� ze wszystkich stron. Opakowa- nie by�o przezroczyste, aksamitne w dotyku, a w �rodku le�a�o co� niezmiernie mi�kkiego, czystego i lekkiego w kolorze bia�o-niebie- skim. I nagle paczka rozpad�a si�, topniej�c w powietrzu srebrzysty- mi iskrami, i na ��ko upad�y kr�tkie niebieskie spodnie, bia�o-nie- bieska kurtka i jeszcze jaki� przedmiot. Gag z kamienn� twarz� zacz�� si� ubiera�. Nagle rumiany za- proponowa�: - Mo�e jednak p�jd� z wami? - Nie trzeba - odpar� ko�cisty. Rumiany za�ama� bia�e mi�kkie r�ce. - Ale� ty masz maniery! Nag�y wybuch intuicji! Przecie�, zdaje si�, wszystko zosta�o om�wione i zaplanowane. - Jak widzisz, nie wszystko. Gag wci�gn�� absolutnie niewa�kie sanda�y, zdumiewaj�co do- pasowane do nogi. Wsta�, stukn�� obcasami i sk�oni� g�ow�. - Jestem got�w, master oficer. Ko�cisty przyjrza� mu si�. - No i jak, podobasz si� sobie? - zapyta�. Gag wzruszy� ramionami. \ - Oczywi�cie wola�bym mundur... - Obejdziesz si� bez munduru - mrukn�� ko�cisty, wstaj�c. - Rozkaz - powiedzia� Gag. - Podzi�kuj lekarzowi - rzek� ko�cisty. Gag precyzyjnie wykona� w ty� zwrot, zsun�� pi�ty i znowu sk�o- ni� g�ow�. - Zechce pan przyj�� wyrazy podzi�kowania, doktorze - powie- dzia�. Lekarz machn�� r�k� bez przekonania. -Id�ju�... Kocie... Ko�cisty wychodzi� ju�, szed� wprost na �cian�. - Do widzenia, doktorze - powiedzia� weso�o Gag. - Mam na- dziej�, �e ju� wi�cej pan mnie tu nie zobaczy, a us�yszy pan o mnie tylko same dobre rzeczy. - Mam nadziej�... - odpar� rumiany z wyra�nym pow�tpiewa- niem. �le Gag nie zamierza� d�u�ej z nim rozmawia�. Dogoni� ko�ci- stego w�a�nie w momencie, kiedy w �cianie przed nim nie otworzy�y si�, tylko jako� bardzo zwyczajnie ukaza�y si� prostok�tne drzwi, potem korytarz, r�wnie� kremowy, r�wnie� pusty, r�wnie� bez drzwi i okien i r�wnie� o�wietlony niewiadomym sposobem. - Jak my�lisz, co teraz zobaczysz? - zapyta� ko�cisty. Szed� zamaszystym krokiem, wyrzucaj�c do przodu chude nogi, ale stopy stawia� jako� szczeg�lnie mi�kko, przypominaj�c Gagowi niepowtarzalny krok Geparda. - Nie wiem, master oficer - odpar� Gag. - M�w do mnie Korniej - powiedzia� ko�cisty. - Zrozumia�em, master Korniej. - Po prostu Korniej, bez master. - Rozkaz... Korniej. Korytarz niezauwa�alnie przeszed� w schody prowadz�ce w d� szerok� �agodn� spiral�. - A wi�c nie masz nic przeciwko temu, �eby si� znale�� na innej planecie? - Do�o�� wszelkich stara�, Korniej! Teraz nieomal biegli na d�. - Obecnie jeste�my w szpitalu - m�wi� Korniej. - Za jego mura- mi zobaczysz wiele rzeczy niezwyk�ych, a nawet strasznych. Ale pami�taj, �e jeste� tu absolutnie bezpieczny. Cokolwiek by� zoba- czy� dziwnego, wiedz, �e ci to niczym nie grozi. Rozumiesz mnie? - Tak, Korniej - odpowiedzia� Gag i znowu pozwoli� sobie na u�miech. - Spr�buj sam si� zorientowa� we wszystkim - m�wi� dalej Korniej. - Je�eli czego� nie zrozumiesz, pytaj. Odpowiedzi b�d� prawdziwe. Tutaj si� nie k�amie. - Rozkaz - powiedzia� Gag z najbardziej powa�n� min�. Niesko�czenie d�ugie schody wreszcie si� sko�czy�y. Gag i Kor- niej wbiegli na du�� jasn� sal�. Jedna ze �cian by�a ca�kowicie prze- zroczysta, za �cian� by�a ziele�, ��ty piasek �cie�ek, po�yskiwa�y w s�o�cu tajemnicze metalowe konstrukcje. Jacy� ludzie w nader jaskrawych i, powiedzmy to sobie wprost, lekkomy�lnych strojach o czym� rozmawiali na �rodku sali. Ich g�osy �wietnie pasowa�y do ubra� - nonszalanckie, nieprzyzwoicie g�o�ne. I nagle jednocze�nie umilkli, jakby ich kto� wy��czy�. Gag zauwa�y, �e wszyscy patrz� w�a�nie na niego... Nie, nie na niego. Na Kornieja. U�miechy gas�y, twarze kamienia�y, spojrzenia odwraca�y si�. I oto nikt ju� nie patrzy na Kornieja, w og�le ju� nie patrzy w ich stron�, a Korniej spokojnie sobie maszeruje obok tych ludzi w kompletnej ciszy, jakby niczego nie dostrzega�. Stan�� przed przezroczyst� �cian� i po�o�y� Gagowi d�o� na ra- mieniu. - Jak ci si� to podoba? - zapyta�. Olbrzymie chropawe pnie, k��by, ob�oki, ca�e chmury o�lepiaj�- cej zieleni, ��te proste �cie�ki, wzd�u� �cie�ek ciemnozielone krze- wy, niewyobra�alnie g�ste, upstrzone nieprawdopodobnymi liliowy- mi kwiatami, i nagle z c�tkowanego cienia na piaszczyst� polank� wysz�o nies�ychane, absolutnie niemo�liwe zwierz�, z�o�one wy��cz- nie z szyi i n�g, przystan�o, odwr�ci�o male�k� g�ow� i spojrza�o na Gaga ogromnymi aksamitnymi �lepiami. -Nadzwyczajne... - wyszepta� Gag. G�os mu si� za�ama�. - Wspaniale zrobione! -Zebro�yrafa - niezrozumiale, a zarazem jakby zrozumiale wyja�ni� Korniej. - Niebezpieczna dla cz�owieka? - rzeczowo zainteresowa� si� Gag. - Przecie� ci powiedzia�em, �e tu nie ma nic, co mog�oby by� niebezpieczne lub gro�ne... - Rozumiem - tu nie. A tam? Korniej przygryz� warg�. - Tu - to jest w�a�nie tam - powiedzia�. Ale Gag ju� go nie s�ysza�. Patrzy� wstrz��ni�ty, jak piaszczyst� �cie�k�, bardzo blisko, tu� obok zebro�yrafy idzie cz�owiek. Zoba- czy�, jak zebro�yrafa sk�ania niesko�czenie d�ug� szyj� -jakby opa- da� c�tkowany szlaban - a cz�owiek, nie zatrzymuj�c si�, g�aszcze grzyw� zwierzaka i idzie dalej, mijaj�c konstrukcj� z wygi�tego kol- czastego metalu, t�czowe pi�ra wisz�ce w powietrzu i po kilku p�a- skich stopniach przez przezroczyst� �cian� wchodzi na sal�. - Nawiasem m�wi�c, on jest r�wnie� z innej planety - powie- dzia� p�g�osem Korniej. - Wyleczono go tutaj i ju� nied�ugo po- wr�ci do siebie, do domu. Gag prze�kn�� �lin�, odprowadzaj�c wzrokiem rekonwalescenta z innego �wiata. Rekonwalescent mia� dziwne uszy. To znaczy, �ci- �le m�wi�c, prawie nie mia� uszu, a naga czaszka pokryta mn�stwem grzebieniastych naro�li i guz�w sprawia�a nieprzyjemne wra�enie. Gag ponownie spojrza� na zebro�yraf�. - Czy... - zacz�� i umilk�. -Tak? -Prosz� mi wybaczy�, Korniej... Ja my�la�em... my�la�em... �e to wszystko... No, to wszystko tam za �cian�... - Nie, to nie film - z odcieniem niecierpliwo�ci w g�osie powie- dzia� Korniej. -1 nie wybieg dla dzikich zwierz�t. To wszystko jest prawdziwe i tak jest wsz�dzie. Chcesz j� pog�aska�? - zapyta� nagle. Gag zesztywnia�. - Rozkaz - powiedzia� ochryple. - Ale� nie, je�eli nie chcesz, to nie trzeba. Po prostu musisz zro- zumie�... Nagle urwa�. Gag podni�s� oczy. Korniej patrzy� ponad jego g�ow�, w g��b sali, sk�d ju� znowu dobiega�y g�osy i �miech, i jego twarz zmie- ni�a si� dziwnie i nieoczekiwanie. Pojawi� si� na niej nowy wyraz - mieszanina smutku, b�lu i wyczekiwania. Gag ju� widywa� takie twa- rze, ale nie zd��y� przypomnie� sobie gdzie i kiedy. Odwr�ci� si�. Na przeciwnym ko�cu sali pod �cian� sta�a kobieta. Gag nawet nie przyjrza� si� jej dok�adnie - po sekundzie kobieta znik�a. Ale by�a w czym� czerwonym, w�osy mia�a czarne jak w�giel i jasne, zdaje si�, niebieskie oczy na bia�ej twarzy. Nieruchomy j�zyk czer- wonego ognia na kremowym tle �ciany. I od razu pustka. A Korniej powiedzia� spokojnie: - No c�, chod�my... Twarz jego by�a bez wyrazu, jakby nic si� nie sta�o. Szli wzd�u� przezroczystej �ciany i Korniej m�wi�: - Zaraz znajdziemy si� w innym miejscu. Znajdziemy si�, rozu- miesz? Nie pojedziemy, nie polecimy w inne miejsce, tylko w�a�nie znajdziemy si� tam, zapami�taj... Za nimi g�o�no za�mia�o si� kilka g�os�w. Uszy Gaga spurpuro- wia�y, odwr�ci� g�ow�. Nie, �miano si� nie z niego. Nikt w og�le na niego nie patrzy�. - Wchod� - powiedzia� Korniej. By�a to okr�g�a budka, przypominaj�ca telefoniczn�, tylko �cia- ny nie by�y przezroczyste, by�y metalowe. Do budki prowadzi�y drzwi i zza nich ci�gn�o zapachem powietrza jak po burzy. Gag nie�mia�o wszed� do �rodka, Korniej wcisn�� si� za nim i drzwi znik�y. - P�niej wyja�ni� ci, na czym to polega - m�wi� Korniej. Bez po�piechu naciska� klawisze na niewielkim pulpicie wbudowanym w �cian�. Takie pulpity widzia� Gag w maszynach cyfrowych w bu- chalterii szko�y. - Wybieram szyfr - m�wi� dalej Korniej. - Wybra�em... Wi- dzisz zielone �wiate�ko? To oznacza, �e szyfr ma sens, a finisz jest wolny. Teraz wyruszamy... Ten czerwony guziczek... Korniej nacisn�� czerwony guziczek. �eby nie upa��, Gag wcze- pi� si� palcami w sweter Kornieja. Pod�oga jakby na sekund� znik�a, a potem znowu si� zjawi�a i za matowymi �ciankami poja�nia�o. - Koniec - powiedzia� Korniej. - Wychod�. Sali nie by�o. By� szeroki, jaskrawo o�wietlony korytarz. Nie- m�oda kobieta w b�yszcz�cej jak rt�� pelerynce usun�a si� z drogi, zmierzy�a surowym spojrzeniem Gaga, spojrza�a na Kornieja - twarz jej drgn�a, kobieta da�a susa do budki i drzwi budki znikfy. - Prosto - powiedzia� Korniej. Gag poszed� prosto. Dopiero po przej�ciu kilku krok�w ostro�- nie odetchn��. - Jedna chwila i jeste�my dwadzie�cia kilometr�w dalej - rzek� za jego plecami Korniej. - Nies�ychane... - powiedzia� Gag. -Nie wiedzia�em, �e umie- my robi� takie rzeczy... - Powiedzmy, �e wy jeszcze nie umiecie - oznajmi� Korniej. - Teraz na prawo. -Mia�em na my�li, �e w og�le... Rozumiem, �e to wszystko jest �ci�le tajne, ale dla armii... - Nie zatrzymuj si�. - Korniej lekko szturchn�� go w plecy. - Dla armii taka rzecz jest niezast�piona. Dla armii, dla wywia- du... - Tak - powiedzia� Korniej. - Teraz jeste�my w hotelu. To m�j numer. Mieszka�em tu, kiedy le�a�e� w szpitalu. Gag rozejrza� si�. Pok�j by� ogromny i idealnie pusty. Ani �ladu mebli. Zamiast przedniej �ciany b��kitne niebo, reszta r�nokoloro- wa, pod�oga bia�a, sufit jak w szpitalu w barwn� kratk�. - Porozmawiamy - rzek� Korniej i usiad�. Powinien upa�� na pod�og� swoim chudym zadkiem. Ale pod- �oga wypuczy�a si� na spotkanie jego padaj�cego cia�a, jakby op�y- n�a cia�o Kornieja i przemieni�a si� w fotel. Tego fotela przed chwi- l� nie by�o. Po prostu b�yskawicznie wyr�s�. Wprost z pod�ogi. Na naszych oczach. Korniej za�o�y� nog� na nog� i swoim zwyczajem spl�t� ko�ciste palce na kolanie. - Bardzo d�ugo dyskutowali�my, Gag - powiedzia� - co z tob� pocz��... Co ci opowiedzie�, co przed tob� ukry�... Co zrobi�, �e- by�, nie daj Bo�e, nie zwariowa�... Gag obliza� spierzchni�te wargi. -Ja... - By�a na przyk�ad propozycja, �eby przez trzy, cztery miesi�ce nie przywraca� ci �wiadomo�ci. Albo �eby ci� zahipnotyzowa�. By�o jeszcze wiele r�wnie idiotycznych pomys��w. By�em temu przeciw- ny. I powiem ci dlaczego... Po pierwsze, wierz� w ciebie, jeste� silny, wytrenowany, widzia�em ci� w walce i wiem, �e wiele mo�esz wytrzyma�. Po drugie, b�dzie lepiej dla wszystkich, je�eli zobaczysz nasz �wiat... nawet je�eli to b�dzie tylko mary wycinek naszego �wia- ta. No a po trzecie, powiem ci uczciwie - mo�esz mi by� potrzebny. Gag milcza�. Nogi mu zesztywnia�y, r�ce za�o�one na plecach zacisn�� z ca�ej si�y, do b�lu. Korniej nagle pochyli� si� do przodu i powiedzia� takim g�osom, jakby wymawia� zakl�cie: -Nic z�ego si� z tob� nie sta�o. Nic z�ego si� z tob� nie stanie. Jeste� ca�kowicie bezpieczny. Po prostu podr�ujesz, Gag. Jeste� w go�cinie, rozumiesz? - Nie - powiedzia� ochryple Gag. Odwr�ci� si� i poszed� prosto w b��kitne niebo. Stan��. Spojrza�. Jego zaci�ni�te pi�ci zbiela�y. Zrobi� krok do ty�u, potem drugi, trzeci i cofa� si� do chwili, kiedy �opatkami dotkn�� �ciany. - To znaczy... �e ja ju� jestem tam? - zapyta� ochryple. - To znaczy, �e ju� jeste� tu - powiedzia� Korniej. - Jakie zadanie otrzymam do wykonania?... - zapyta� Gag. Rozdzia� 3 Jednym s�owem, ch�opcy, wsi�k�em tak, jak jeszcze �aden Walecz- ny Kot nigdy nie wsi�k�. Oto teraz siedz� sobie na uroczej ��czce po szyj� w mi�kkiej trawie-murawie. Doko�a malownicze widoki, wypisz wymaluj kurort nad jeziorem Zagguta, tylko �e jeziora nie ma. Drzewa - nigdy takich nie widzia�em - zieloniutkie li�cie, mi�k- kie, jedwabiste, a na ga��ziach wisz� wielkie owoce - nazywaj� si� gruszki - delicje, jedz, ile dusza zapragnie. Z lewej ro�nie zagajnik, a przede mn� stoi dom. Korniej m�wi, �e zbudowa� go sam, w�asny- mi r�kami. By� mo�e, nie wiem. Wiem tylko, �e kiedy mnie wyzna- czono do pe�nienia warty przed pa�acykiem my�liwskim jego wyso- ko�ci, to tam r�wnie� by� dom, wspania�y dom, i budowali go wielcy mistrzowie, ale ani si� on umywa do domu Kornieja. Przed domem basen, woda taka czyst� �e jak na ni�patrzysz, masz ochot� si� napi�, a k�pa� si� strach. A wok� - step. Tam jeszcze nie by�em. 1 na razie nie mam ochoty. Nie mam teraz g�owy do stepu. Na pocz�tek chcia�- bym wreszcie zrozumie�, w jakim j�zyku ja my�l�, mleko jaszczur- cze! Przecie� od urodzenia nie zna�em �adnych j�zyk�w opr�cz oj- czystego alajskiego. No bo to, co potrafi ka�dy �o�nierz, to si� nie liczy, te wszystkie: �r�ce do g�ry!", �padnij!", �ktojest twoim dow�d- c�?" i tak dalej. A teraz w �aden spos�b nie mog� zrozumie�, kt�ry j�zyk jest moim ojczystym -ten ich rosyjski czy alajski. Korniej m�wi, �e rosyjski w zakresie dwudziestu pi�ciu tysi�cy s��w i r�nych tam idiom�w wpakowali mi do g�owy w ci�gu jednej nocy, kiedy spa�em po operacji. Nie wiem. Idiom... Jak to b�dzie po alajsku? Nie wiem. W pierwszej chwili my�la�em, �e jestem w specjalnym o�rodku szkoleniowym. Wiem, �e s� u nas takie. Korniej, oficer naszego wywiadu, przygotowuje mnie do jakiego� niezmiernie wa�nego za- dania. By� mo�e jego wysoko�� jest zainteresowany r�wnie� inny- mi kontynentami. A mo�e nawet, do diabla, innymi planetami. Dla- czego by nie? Przecie� wiem bardzo niewiele. My�la�em nawet z pocz�tku, biedny idiota, �e to wszystko wok� mnie to dekoracja. Ale mieszkam tu dzie�, mieszkam drugi, nie, ch�opcy, to nie tak. To miasto - dekoracja? Ten niebieski masyw, kt�ry czasami pojawia si� na horyzoncie - dekoracja? A �arcie? Gdyby tak pokaza� ch�opcom tutejsze �arcie - nie uwierz�, takie �arcie nie istnieje. Bierzesz tub- k�, jak z past� do z�b�w, wyciskasz na talerzyk, patrzysz - syczy, puszcza b�ble i w tym momencie trzeba z�apa� drug� tubk�, wyci- sn�� i zanim zliczysz do trzech, na talerzu przed tob� le�y wielki z�ocisty kawa� sma�onego mi�sa i pachnie... e, co tam wiele gada�. To, moi drodzy, nie jest �adna dekoracja. To mi�so. Albo, powiedz- my, nocne niebo - wszystkie gwiazdozbiory poprzekr�cane. A Ksi�- �yc? Te� dekoracja? Chocia�, uczciwie m�wi�c, Ksi�yc to akurat bardzo przypomina dekoracj�. Szczeg�lnie kiedy jest wysoko. Ale kiedy wschodzi - strach patrze�! Ogromny, rozd�ty, czerwony, wy- �azi zza drzew. Kt�ry to ju� dzie� tu jestem, chyba pi�ty, a do dzisiaj na ten widok robi mi si� s�abo. A wi�c z tego wynika, �e ze mn� niedobrze. Pot�ni s�, dranie, go�ym okiem to wida�. A przeciwko nim, przeciw ca�ej ich pot�dze jestem sam jeden. I nikt u nas nic o nich nie wie, to jest najstraszniej- sze. Chodz� sobie po naszej Gigandzie, czuj� si� jak u siebie w domu, wiedz� o nas wszystko, a my o nich nic. Z czym do nas przyszli, czego od nas chc�? Straszne... Kiedy wyobra�am sobie te ich wszyst- kie machinacje, te b�yskawiczne skoki o setki kilometr�w bez samo- lot�w, bez samochod�w, bez poci�g�w... te budowle si�gaj�ce ob- �ok�w, nieprawdopodobne, niemo�liwe, jak ze z�ego snu... pokoje, kt�re same si� mebluj�, jedzenie z powietrza, lekarzy cudotw�rc�w... A dzisiaj rano - przy�ni�o mi si� czy co? Korniej prosto z basenu, w samych slipach, bez �adnego aparatu �mign�� w niebo jak ptak, skr�ci� nad ogrodem i znik� za drzewami... Jak to sobie przypomnia�em, a� mi w oczach pociemnia�o. Prze- bieg�em kilka razy polank�, zerwa�em gruszk�, zjad�em, �eby si� uspokoi�. A przecie� jestem tu dopiero pi�ty dzie�! Co mo�na zoba- czy� przez pi�� dni? Chocia�by ta polanka. Okna mojego pokoju wychodz� prosto na ni�. Niedawno budz� si� w nocy od jakiego� chrapliwego miauczenia. Koty si� gryz� czy co? Aie wiem ju�, �e to nie koty. Podkrad�em si� do okna, wyjrza�em. Stoi. Na �rodku pola- ny. Co - nie mam poj�cia. Tr�jk�tne, ogromne, bia�e. Zanim oczy przetar�em, znik�o, rozp�yn�o si� w powietrzu. Jak duch, s�owo ho- noru. Oni zreszt� tak w�a�nie je nazywaj�- widma. Zapyta�em rano Kornieja, a on m�wi: to s� nasze gwiazdoloty �redniego zasi�gu, typu Widmo, dwadzie�cia lat �wietlnych i bli�ej. Wyobra�acie so- bie? Dwadzie�cia lat �wietlnych - to si� u nich nazywa �redni za- si�g! A do Gigandy, nawiasem m�wi�c, jest tylko osiemna�cie... Ta-ak, od nas tylko jednego mog� potrzebowa� - niewolnik�w. Kto� przecie� tu u nich musi pracowa�, kto� im tego wszystkiego dostarcza... Korniej na przyk�ad ci�gle mi powtarza: ucz si�, obser- wuj, czytaj, a za trzy, cztery miesi�ce wr�cisz do domu, zaczniesz budowa� nowe �ycie, z wojn�, m�wi, za trzy, cztery miesi�ce b�dzie koniec, my, m�wi, zabrali�my si� ostro do roboty i sko�czymy z woj