7297

Szczegóły
Tytuł 7297
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7297 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7297 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7297 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

C.S. LEWIS OPOWIE�CI Z NARNII TOM 4 KSI��� KASPIAN Siostrzeniec Czarodzieja Lew, Czarownica i stara szafa Ko� i jego ch�opiec Ksi��� Kaspian Podr� "W�drowca do �witu" Srebrne krzes�o Ostatnia bitwa C.S. LEWIS KSI��� KASPIAN Ilustrowa�a Pauline Baynes Prze�o�y� Andrzej Polkowski Tytu� orygina�u PRINCE CASPIAN Ok�adk� projektowa� Jacek Pietrzy�ski Copyright (c) CS Lewis Pte Ltd 1950 Copyright (c) 1996 for Polish edition by Media Rodzina of Pozna� Copyright (c) 1996 for Polish translation by Andrzej Polkowski pisemne) zgody wydawcy. ISBN 83-85594-40-X Przek�ad poprawiony Media Rodzina of Pozna�, ul. Pasieka 24, 61-657 Pozna� tel. 820 34 75, fax 820 34 11 e-mail: [email protected] Sk�ad, �amanie i diapozytywy perfekt s.c, Pozna�, ul. Grodziska 11 Druk i oprawa: Zak�ad Poligraficzny "Abedik" Pozna�, ul. �uga�ska 1, tel. 877 40 68 DLA MARY CLARE HAVARD Rozdzia� 1 WYSPA BY�O RAZ CZWORO DZIECI: Piotr, Zuzanna, Edmund i �ucja. W innej ksi��ce, pod tytu�em Lew, Czarownica i stara szafa, opowiedzia�em o niezwyk�ej przygodzie, jaka im si� przydarzy�a. Pewnego razu dzieci otworzy�y drzwi zaczarowanej szafy i znalaz�y si� w zupe�nie innym �wiecie. A w tym innym �wiecie zosta�y kr�lami i kr�lowymi kraju zwanego Narni�. By�y przekonane, ze ich panowanie w Narnii trwa�o d�ugie, d�ugie lata, ale kiedy przesz�y z powrotem przez drzwi starej szafy i znalaz�y si� znowu w Anglii, okaza�o si�, ze wszystko to nie trwa�o nawet minuty. W ka�dym razie nikt nie zauwa�y� ich znikni�cia. I nigdy nie opowiada�y o swojej przygodzie nikomu, z wyj�tkiem pewnego bardzo m�drego doros�ego. Wszystko to wydarzy�o si� jaki� rok temu. Teraz ca�a czw�rka siedzia�a na �awce na stacji kolejowej, a wok� nich pi�trzy�y si� walizy i pud�a z zabawkami. Wracali do szko�y. Stacja by�a ich miejscem przesiadki; dot�d podr�owali razem, a teraz czekali na dwa r�ne poci�gi. Jeden mia� zabra� do szko�y dziewczynki, a drugim - oko�o p� godziny p�niej - mieli pojecha� do swojej szko�y ch�opcy. Pierwsza cz�� podro�y, kt�r� odbyli razem, wydawa�a im si� jeszcze cz�ci� wakacji, ale teraz, kiedy mieli nied�ugo po�egna� si� i rozdzieli�, ka�de z nich czu�o, �e lato napra- wd� ju� si� ko�czy. Ponownie ogarn�y ich uczucia, kt�re zna ka�dy, kto rozpoczyna� nowy rok szkolny. Nic wi�c dziwnego, �e wszyscy czworo mieli raczej ponure miny i nikt si� nie wysila�, aby zacz�� rozmow�. Nie by�o o czym m�wi�. �ucja sz�a po raz pierwszy do szko�y z internatem. By�a to ma�a, wiejska stacja, pusta i u�piona, na kt�rej pr�cz nich nie by�o nikogo. Siedzieli w ciszy. Nagle �ucja wrzasn�a przenikliwie, jakby j� osa ugryz�a. - Co si� sta�o, �usiu? - zapyta� Piotr i w chwil� potem sam krzykn��: - Au! - Co wy, do licha... - zacz�� Edmund, nagle urwa� i zawo�a�: - Zuzanno, zostaw mnie! Co ty wyprawiasz? Dok�d mnie ci�gniesz?! - Nawet ci� nie dotkn�am - zaprotestowa�a Zuzanna. - To MNIE kto� ci�gnie. Och - och - och! Przesta�! Ka�dy zauwa�y�, �e twarze pozosta�ych zrobi�y si� nagle bia�e. - Czuj� to samo - wykrztusi� Edmund. - Jakby mnie co� ci�gn�o. To jest okropne... och, zno- wu si� zaczyna... - Mnie te� kto� ci�gnie - powiedzia�a �ucja. - Ojej, nie znios� tego d�u�ej! - Uwaga! - krzykn�� Edmund. - Z�apmy si� za r�ce i trzymajmy mocno razem. Czuj�, �e to jakie� czary. Pr�dko! - Tak! - powiedzia�a Zuzanna. - Trzymajmy si� mocno za r�ce. Och, naprawd�, �eby to ju� przesta�o... och! I nagle baga�e, �awka, peron i ca�a stacja znikn�y im sprzed oczu. Trzymaj�c si� za r�ce i z trudem �api�c oddech, znale�li si� w jakim� lesie, tak g�stym, �e ga��zie wbija�y si� im w ubrania i trudno by�o si� porusza�. Wszyscy czworo przetarli oczy i zaczerpn�li g��boko powietrza. - Och, Piotrze! - krzykn�a �ucja. - Nie s�dzisz, �e wr�cili�my do Narnii? - Mo�emy by� wsz�dzie - odpowiedzia� Piotr. - W tym g�szczu trudno co� zobaczy� dalej ni� na p� metra. Spr�bujmy si� wydosta� na jak�� otwart� przestrze�, je�eli tu w og�le taka jest. Nie by�o to �atwe. W ko�cu, poparzeni pokrzywami i podrapani kolcami, wydostali si� z g�stwiny. Zrobi�o si� ja�niej i po kilku krokach znale�li si� na skraju lasu. Czeka�a ich nowa niespodzianka. Tu� przed nimi rozci�ga�a si� piaszczysta pla�a, a dalej, zaledwie par� metr�w od nich, piasek obmywa�y fale morza, tak ma�e, �e prawie nie s�yszeli ich plusku. Na horyzoncie nie widnia� �aden l�d, a na niebie nie by�o ani jednej chmurki. S�o�ce znajdowa�o si� tam, gdzie powinno by� o dziesi�tej rano. Morze by�o o�lepiaj�co niebieskie. Stali, wci�gaj�c w nozdrza s�ony, morski zapach. - A niech to dunder �wi�nie! - zawo�a� Piotr. - To mi si� nawet podoba. Pi�� minut p�niej nikt ju� nie mia� na nogach but�w i skarpetek. Brodzili w ch�odnej, czystej wodzie. - Na pewno wol� to, ni� kiszenie si� w dusznym poci�gu i zbli�anie do �aciny, francuskiego i algebry! - zauwa�y� Edmund. I znowu nikt nic nie m�wi� przez d�u�szy czas, wszyscy byli zaj�ci chlapaniem si� w wodzie i wypatrywaniem krewetek i krab�w. - Tak czy owak - odezwa�a si� w ko�cu Zuzanna - my�l�, �e powinni�my co� postanowi�. Nie- d�ugo zachce nam si� je��. - Mamy kanapki, kt�re mama da�a nam na drog� - odpowiedzia� Edmund. - W ka�dym razie ja mam swoje. - Ja nie - oznajmi�a �ucja. - Moje by�y w tej mniejszej torbie. - I moje te� - doda�a Zuzanna. - Moje s� w kieszeni p�aszcza, tu, na pla�y - powiedzia� Piotr. - To by by�y dwa drugie �niadania na czworo. Nie wygl�da to zbyt weso�o. - Och, bardziej marz� o jakim� piciu ni� o jedzeniu, przynajmniej w tej chwili - powiedzia�a �ucja. Teraz ka�dy poczu� pragnienie, co jest zupe�nie normalne, gdy w gor�cym s�o�cu brodzi si� przez d�u�szy czas w s�onej wodzie. - To tak, jakby�my byli rozbitkami - zauwa�y� Edmund. - W ksi��kach zawsze na wyspie znaj- duje si� jakie� �r�d�o z czyst�, �wie�� wod�. Dobrze by by�o p�j�� i poszuka�. - Czy to znaczy, �e trzeba wr�ci� do tego g�stego lasu? - zapyta�a Zuzanna. - Wcale nie - odpowiedzia� Piotr. - Je�eli tu s� jakie� strumienie, to musz� wpada� do morza. Tak p�jdziemy pla��, to w ko�cu na kt�ry� natrafimy. Ruszyli wi�c ku brzegowi lasu, najpierw przez pas g�adkiego, mokrego piasku, a potem po suchym i �amliwym, przesypuj�cym si� mi�dzy palcami n�g. Na skraju pla�y w�o�yli skarpetki i buty. Edmund i �ucja chcieli je tu zostawi� i i�� dalej boso, ale Zuzanna stwierdzi�a, �e to g�upi pomys�: - Mo�emy ju� ich nie znale��, a b�d� nam potrzebne, je�li zastanie nas tutaj noc i zrobi si� zimno. Ubrali si� i pow�drowali wzd�u� brzegu, maj�c morze po lewej stronie, a las po prawej. Okolica by�a cicha i spokojna, tylko od czasu do czasu pojawia�a si� samotna mewa. Do g�stego i spl�tanego lasu trudno by�o zajrze�. Nic si� w nim nie porusza�o, ani �ladu ptak�w czy nawet owad�w. Muszle i wodorosty, anemony i male�kie kraby w skalnych rozpadlinach - wszystko to s� rzeczy bardzo ciekawe, ale szybko ma si� ich do��, je�eli w gardle zasycha z pragnienia. Po brodzeniu w ch�odnej wodzie dzieci czu�y, jak piek� nogi i ci��� im ciasne teraz buty. Zuzanna i �ucja d�wiga�y swoje p�aszcze od deszczu. Edmund po�o�y� sw�j na peronowej �awce, nim zacz�y si� czary, wi�c teraz ni�s� na zmian� z Piotrem jego okrycie. Brzeg zacz�� skr�ca� w prawo. Po kwadransie doszli do wrzynaj�cego si� w morze skalistego cypla, za kt�rym brzeg cofa� si� pod ostrym k�tem w g��b l�du. Kiedy min�li cypel, szli w zupe�nie przeciwnym kierunku ni� w�wczas, gdy po raz pierwszy wyszli z lasu na pla��. Za wod� pojawi� si� drugi brzeg, poro�ni�ty lasem tak samo g�stym jak ten, kt�ry zamierzali zbada�. - Zastanawiam si�, czy jeste�my na wyspie, czy te� idziemy wzd�u� g��bokiej zatoki i w ko�cu dojdziemy do tamtego brzegu - odezwa�a si� �ucja. - Nie mam zielonego poj�cia - odpowiedzia� Piotr i znowu brn�li dalej w milczeniu. Brzeg, kt�rym szli, zacz�� si� teraz zbli�a� do przeciwleg�ego. Za ka�dym razem, kiedy dochodzili do kolejnego cypla, spodziewali si� zobaczy� miejsce, w kt�rym oba brzegi ��cz� si�, i za ka�dym razem czeka�o ich rozczarowanie. Doszli w ko�cu do jakich� ska� i wspi�li si� na nie, aby rozejrze� si� po okolicy. - A niech to licho! - krzykn�� Edmund. - Wcale mi si� to nie podoba. Nigdy nie dojdziemy do tamtego lasu. Jeste�my na wyspie! Mia� racj�. W tym miejscu przesmyk mi�dzy nimi a przeciwleg�ym brzegiem mia� zaledwie jakie� trzydzie�ci metr�w szeroko�ci, ale teraz widzieli ju� wyra�nie, �e jest to tylko jego najw�szy odcinek. Dalej brzeg znowu si� cofa�, a pomi�dzy nim a dalekim l�dem ja�nia�o otwarte morze. By�o oczywiste, �e obeszli ju� wi�cej ni� po�ow� wyspy. - Sp�jrzcie! - zawo�a�a �ucja. - Co to takiego? - Wskaza�a na d�ugi srebrny kszta�t wij�cy si� jak w�� przez pla��. - Strumie�! Strumie�! - krzykn�li pozostali, pomimo zm�czenia, nie trac�c ani chwili, ze�lizgn�li si� po ska�ach i pobiegli ku �wie�ej wodzie. Wiedzieli, �e trudno pi� wod� ze strumienia na piaszczystej pla�y, skierowali si� wi�c od razu do miejsca, w kt�rym strumie� wyp�ywa� z lasu. Drzewa i krzaki ros�y tu tak samo g�sto jak wsz�dzie, ale strumie� wy��obi� g��bokie koryto mi�dzy pokrytymi mchem brzegami, tak, �e zgi�wszy si� wp�, mogli wej�� w las tunelem utworzonym przez zaro�la i ga��zie drzew. Przy pierwszej, br�zowej, pomarszczonej przez pr�d sadzawce upadli na kolana i pili, pili, i zanurzali w wodzie twarze, a potem r�ce a� po �okcie. - No, a teraz, co z tymi kanapkami? - odezwa� si� w ko�cu Edmund. - Och, czy nie lepiej zachowa� je na p�niej? - powiedzia�a Zuzanna. - P�niej mog� by� jesz- cze bardziej potrzebne. - Jak by to by�o dobrze - wtr�ci�a �ucja - gdyby�my teraz, kiedy ju� nie chce si� nam pi�, byli tak ma�o g�odni jak wtedy, kiedy BYLI�MY spragnieni... - Tak, hm... ale co z tymi kanapkami? - powt�rzy� Edmund. - B�dziemy je oszcz�dza�, a� si� zepsuj�? Pami�tajcie, �e tu jest o wiele cieplej ni� w Anglii, a niesiemy je w kieszeniach od wielu godzin. Wyj�li wi�c dwie paczuszki z kanapkami, kt�re podzielili na cztery cz�ci. Nikt nie najad� si� do syta, ale poczuli si� teraz o wiele lepiej. Zacz�li dyskutowa� nad tym, jak zdoby� co� na nast�pny posi�ek. �ucja proponowa�a, by wr�ci� nad morze i na�owi� krewetek, ale kto� przypomnia�, �e nie maj� przy sobie �adnej siatki. Edmund stwierdzi�, �e trzeba nazbiera� mewich jajek, ale kiedy zacz�li si� nad tym zastanawia�, doszli do wniosku, �e po pierwsze - nikt nie widzia� po drodze ani jednego jajka, a po drugie - jak je ugotowa�? Piotr pomy�la� sobie, �e je�li tylko nie wydarzy si� co� niezwyk�ego, to prawdopodobnie ju� niebawem nadejdzie czas, gdy z rado�ci� zjedliby i surowe jajka. Nie widzia� jednak sensu, by m�wi� o tym na g�os. Zuzanna upiera�a si�, �e g�upot� by�o zjadanie kanapek tak wcze�nie. Zanosi�o si� na to, �e jedno czy dwoje z nich za chwil� straci panowanie nad sob�. W ko�cu Edmund powiedzia�: - S�uchajcie! Pozostaje nam tylko jedno. Musimy zbada� ten las. Pustelnicy, b��dni rycerze i inni tacy zawsze jako� potrafili wy�y� w puszczy. Jedli korzonki, jagody i r�ne takie rzeczy. - Co to by�y za korzonki? - spyta�a Zuzanna. - Zawsze my�la�am, �e chodzi�o o korzenie drzew - powiedzia�a �ucja. - Dajcie spok�j! - przerwa� Piotr. - Edmund ma racj�. Zreszt� i tak co� trzeba robi�. A chyba lepsze to ni� powr�t na o�lepiaj�ce s�o�ce. Podnie�li si� i zacz�li i�� w g�r� strumienia. Nie by� to lekki spacer. Musieli zgina� si� wp� pod nisko wisz�cymi ga��ziami, prze�azi� przez zagradzaj�ce drog� pnie i przedziera� si� przez zbity g�szcz jakiego� paskudnego zielska przypominaj�cego rododendrony. Wkr�tce wszyscy mieli podarte ubrania i przemoczone buty. Nikt si� nie odzywa�, s�ycha� by�o tylko plusk strumienia i ha�as, jaki sami robili, przedzieraj�c si� przez zaro�la i raz po raz wpadaj�c do wody. Byli ju� porz�dnie zm�czeni, kiedy nagle poczuli jaki� cudowny zapach, a potem dostrzegli co� jaskrawokolorowego, migaj�cego w�r�d zieleni wysoko, na prawym brzegu strumienia. - Hej! - krzykn�a �ucja. - Mog� si� za�o�y�, �e to jab�o�. Mia�a racj�. Wspi�li si� na stromy brzeg, z trudem przedarli przez g�szcz je�yn i stan�li przed wielkim, starym drzewem, uginaj�cym si� pod ci�arem z�ocistych jab�ek, tak j�drnych i soczystych, jak tylko mo�na sobie by�o wymarzy�. - I to nie jest jedyne drzewo - zauwa�y� Edmund z pe�nymi ustami. - Sp�jrzcie tylko tam... i tam... - Rzeczywi�cie, jest ich mn�stwo - powiedzia�a Zuzanna, odrzucaj�c ogryzek pierwszego jab�ka i zabieraj�c si� do drugiego. - Tu musia� by� kiedy� sad, dawno, dawno temu, zanim ca�e to miejsce zdzicza�o i zaros�o. - A wi�c ta wyspa by�a kiedy� zamieszkana - zauwa�y� Piotr. - A c� to takiego? - odezwa�a si� nagle �ucja, wskazuj�c przed siebie. - Tam do smoka, to przecie� mur! - zawo�a� Piotr - Stary, kamienny mur. Toruj�c sobie drog� w�r�d zwa��w opad�ych ga��zi, dotarli do muru. By� bardzo stary, miejscami wykruszony i pop�kany, poro�ni�ty mchem i zielskiem, wci�� jednak wy�szy ni� najwi�ksze z drzew. A kiedy podeszli jeszcze bli�ej, stwierdzili, �e w murze widnieje wielki �uk, kt�ry musia� by� kiedy� zwie�czeniem bramy, wype�nionej teraz prawie ca�kowicie najwi�ksz� ze wszystkich jab�oni. Musieli wy�ama� troch� ga��zi, aby dosta� si� do �rodka, a kiedy to zrobili, o�lepi�o ich nagle �wiat�o s�o�ca. Znale�li si� na rozleg�ej przestrzeni otoczonej murem. Nie by�o tu drzew, tylko trawa, stokrotki, bluszcz i szare mury. By�o to miejsce jasne, lecz tajemnicze, ciche i nieco ponure. Doszli do samego �rodka, zadowoleni, �e mog� wreszcie wyprostowa� plecy i porusza� swobodnie nogami. Rozdzia� 2 STARO�YTNY SKARBIEC - To NIE BY� OGR�D - powiedzia�a w ko�cu Zuzanna. - To by� zamek, a tu, gdzie stoimy, na pewno by� dziedziniec. - Ale� tak, teraz to widz� - zgodzi� si� Piotr. - Tak, to resztki jakiej� wie�y. A to musia�y by� schody wiod�ce na szczyt mur�w. I popatrzcie na tamte stopnie, te szerokie i niskie, prowadz�ce ku temu wej�ciu. To pewno by�o wej�cie do wielkiej sali. - Przed wiekami, s�dz�c po wygl�dzie - doda� Edmund. - Tak, przed wiekami - powiedzia� Piotr. - Bardzo bym chcia� wiedzie�, kim byli ludzie, kt�rzy mieszkali w tym zamku, i kiedy to by�o. - To wszystko budzi we mnie jakie� dziwne uczucie - powiedzia�a �ucja. - Naprawd�, �usiu? - zapyta� Piotr, odwracaj�c si� i przygl�daj�c si� jej uwa�nie. - Bo widzisz, we mnie te�... Czuj�, �e to najbardziej niesamowita rzecz, jaka nam si� przytrafi�a w ci�gu tego niesamowitego dnia. Gdzie my jeste�my i co to wszystko znaczy? Tak rozmawiaj�c przeszli przez dziedziniec, a potem przez drug� bram�, do kt�rej wiod�y szerokie schody. Znale�li si� teraz w miejscu, kt�re niew�tpliwie by�o kiedy� wielk� sal�, cho� obecnie niewiele r�ni�o si� od dziedzi�ca, gdy� sklepienie dawno temu si� zapad�o, a po�rodku ros�a trawa i stokrotki. Tyle �e przestrze� by�a mniejsza, a mury wy�sze. Na ko�cu znajdowa�o si� co� w rodzaju podwy�szenia. - Zastanawiam si�, czy to naprawd� by�a sala - powiedzia�a Zuzanna - bo co ma oznacza� ten taras? - Ale� nie b�d� g�upia, Zuziu - powiedzia� Piotr, kt�ry zdradza� objawy dziwnego podniecenia. - Czy nic ci to nie przypomina? To przecie� jest podwy�szenie, gdzie sta� wysoki st�, za kt�rym zasiada� kr�l i jego szlachetni baronowie. M�g�by kto pomy�le�, �e ju� zapomnia�a�, jak to by�o, gdy sami byli�my kr�lami i kr�lowymi i siadali�my na podobnym podwy�szeniu w naszej wielkiej sali kr�lewskiej. - W naszym zamku Ker-Paravel... - wpad�a mu w s�owo Zuzanna i ci�gn�a dalej rozmarzonym, �piewnym g�osem: - W Narnii, u uj�cia Wielkiej Rzeki. Jak�ebym mog�a zapomnie�? - Jak to wszystko powraca... - powiedzia�a �ucja. - Mo�emy sobie wyobra�a�, �e jeste�my w Ker-Paravelu. Ta sala musia�a by� rzeczywi�cie bardzo podobna do tej, w kt�rej ucztowali�my. - Rzeczywi�cie, tyle �e, niestety, nie widz� tu �adnej uczty - przerwa� jej Edmund. - Robi si� p�no. Zobaczcie, jakie d�ugie s� cienie. I czy zauwa�yli�cie, �e nie jest ju� tak gor�co? - Trzeba b�dzie rozpali� ognisko, je�li mamy tu sp�dzi� noc - powiedzia� Piotr. - Mam zapa�ki. Chod�my poszuka� jakiego� suchego drewna. Dla ka�dego zabrzmia�o to bardzo rozs�dnie i przez nast�pne p� godziny wszyscy mieli pe�ne r�ce roboty. W sadzie, w kt�rym byli wcze�niej, nie znale�li drewna na ogie�, spr�bowali wi�c szcz�cia po drugiej stronie zamku. Wyszli z sali kr�lewskiej przez ma�e boczne drzwi i znale�li si� w labiryncie kamiennych rumowisk i rozpadlin, kt�re zapewne by�y kiedy� korytarzami i komnatami, ale teraz zaros�y pokrzywami i dzikimi r�ami. Dotarli w ko�cu do mur�w zamku i znale�li w nich dziur� na tyle szerok�, by przez ni� przej��. Po drugiej stronie ci�gn�� si� ciemny las, w kt�rym pe�no by�o martwych ga��zi, spr�chnia�ych pni, zesch�ych li�ci i szyszek. Wracali tam kilka razy, a� na podwy�szeniu w wielkiej sali zebra� si� spory stos. Potem dziewczynki posz�y narwa� jab�ek, a ch�opcy przygotowali ognisko w samym rogu tarasu, pod murem, gdzie wydawa�o si� najcieplej i najbardziej przytulnie. Mieli troch� trudno�ci przy rozpalaniu i zmarnowali sporo zapa�ek, ale w ko�cu im si� uda�o i wszyscy zasiedli przy ogniu, opieraj�c si� plecami o kamienny mur. Pr�bowali piec jab�ka nadziane na patyki, ale okaza�o si�, �e pieczone bez cukru nie s� najlepsze; trudno te� je�� gor�ce jab�ka palcami, a kiedy ostygn� - s� gorsze od surowych. Musieli wi�c zadowoli� si� surowymi, co pozwoli�o Edmundowi zauwa�y�, �e kolacje w szkolnym internacie nie by�y w ko�cu takie z�e. - Nie mia�bym nic przeciwko grubej pajdzie chleba z margaryn� - doda�. Ale poczucie wielkiej przygody podnios�o ka�dego na duchu i tak naprawd� nikt nie pragn�� znale�� si� z powrotem w szkole. Jak tylko znik�o ostatnie jab�ko, Zuzanna wysz�a, by napi� si� wody ze studni. Kiedy wr�ci�a, nios�a co� dziwnego w r�ku. - Patrzcie - powiedzia�a zd�awionym g�osem. - Znalaz�am to przy studni. Poda�a to co� Piotrowi i usiad�a. Jej g�os i mina zdradza�y, �e zaraz mo�e si� rozp�aka�. Edmund i �ucja podskoczyli do Piotra, aby zobaczy�, co ma w r�ku: ma�y, jasny przedmiot, po�yskuj�cy w �wietle ogniska. - No nie, niech mnie dunder �wi�nie... - powiedzia� Piotr, a jego g�os r�wnie� zabrzmia� jako� dziwnie. Potem poda� przedmiot innym. Teraz wszyscy zobaczyli, co to by�o: figurka konika szachowego, normalnej wielko�ci, lecz niezwykle ci�ka, bo zrobiona z czystego z�ota. Oczy konika to by�y dwa ma�e rubiny - albo raczej jeden, poniewa� drugiego brakowa�o. - Ale przecie� - powiedzia�a �ucja - jest zupe�nie taki sam, jak jeden z tych z�otych konik�w, kt�rymi grali�my w szachy, gdy byli�my kr�lami i kr�lowymi na Ker-Paravelu. - We� si� w gar��, Zuziu - powiedzia� Piotr do drugiej siostry. - Nie mog� si� opanowa� - odrzek�a Zuzanna. - Wszystko staje mi zn�w przed oczami. Och, jakie to by�y cudowne czasy! Pami�tam, jak grali�my w szachy z faunami i dobrymi olbrzymami... Pami�tam �piew wodnik�w i rusa�ek dochodz�cy z morza... i mojego wspania�ego konia... i... i... - S�uchajcie - przerwa� jej Piotr zupe�nie innym g�osem - najwy�szy czas, �eby�my wszyscy zrobili w�a�ciwy u�ytek z naszych m�zgownic. - O co ci chodzi? - zapyta� Edmund. - Czy nikt z was jeszcze nie zgad�, gdzie w�a�ciwie jeste�my? - M�w, m�w dalej - powiedzia�a �ucja. - Ju� od d�u�szego czasu czuj�, �e jaka� cudowna ta- jemnica wi��e si� z tym miejscem. - No to strzelaj, Piotrze - odezwa� si� Edmund. - Wszyscy s�uchamy. - Znajdujemy si� w ruinach Ker-Paravelu - powiedzia� Piotr. - Ale przecie�... - zacz�� Edmund i urwa�. - Sk�d ci to przysz�o do g�owy? Te ruiny s� bardzo stare. Sp�jrz na te wszystkie wielkie drzewa rosn�ce a� do samej bramy. Sp�jrz na te kamienie. Przecie� ka�dy widzi, �e nikt tu nie mieszka� od setek lat. - Wiem - powiedzia� Piotr. - Na tym polega ca�a trudno��. Ale zapomnijmy o niej na chwil�. Chcia�bym wam przedstawi� moje argumenty, jeden po drugim. Punkt pierwszy: ta sala ma dok�adnie takie same rozmiary i kszta�t jak nasza sala kr�lewska w Ker-Paravelu. Wystarczy tylko sobie wyobrazi� sufit, kolorow� posadzk� zamiast trawy, tkaniny na �cianach i b�dziecie mieli nasz� kr�lewsk� sal� bankietow�. Nikt si� nie odezwa�. - Punkt drugi: zamkowa studnia znajduje si� w tym samym miejscu co nasza, nieco na po�udnie od wielkiej sali, ma te� dok�adnie te same rozmiary i kszta�t. I tym razem wszyscy milczeli. - Punkt trzeci: Zuzanna znalaz�a przed chwil� jedn� z naszych figur szachowych, albo co� tak po- dobnego, jak dwie krople wody. Znowu nikt nie mia� na to odpowiedzi. - Punkt czwarty: przypomnijcie sobie dzie� przed przybyciem pos�a od kr�la Kalormen�w, czy nie pami�tacie, jak zak�adali�my sad za p�nocn� bram� Ker-Paravelu? Sama Pomona, kr�lowa drzewnych ludzi, przyby�a, aby wypowiedzie� nad nim swoje �yczliwe zakl�cia. A poczciwe krety wykona�y wszystkie prace ziemne. Czy ju� zapomnieli�cie starego Liliaka R�kawic�, wodza kret�w, jak wspar� si� na swoim szpadlu i powiedzia�: "Niech mi wasza wysoko�� uwierzy, �e b�dzie kiedy� wielki po�ytek z tych jab�oni" . I niech mnie dunder �wi�nie, je�eli si� myli�. - Pami�tam! Pami�tam! - zawo�a�a �ucja, klaszcz�c w d�onie. - Ale�, Piotrze - powiedzia� Edmund - przecie� to wszystko nie ma sensu. Zaczyna si� od tego, �e nie mogli�my zaplanowa� takiego paradnego sadu tu� przed bram�. Przecie� chyba mieli�my troch� oleju w g�owie. - Masz �wi�t� racj�, tacy g�upi nie byli�my - odpowiedzia� Piotr. - Ale od tego czasu sad rozr�s� si� a� do bramy. - A teraz druga sprawa - ci�gn�� Edmund. - Ker-Paravel nie le�a� na wyspie. - Tak, o tym te� my�la�em. Ale by� to w�wczas... jak to si� nazywa... p�wysep. Prawie jak wyspa. Czy od naszych czas�w nie m�g� sta� si� wysp�? Kto� m�g� przekopa� kana�. - Chwileczk�! - zawo�a� Edmund. - Powiedzia�e� "od naszych czas�w" . Ale przecie� dopiero rok min��, odk�d wr�cili�my z Narnii. Chcesz nam wm�wi�, �e w ci�gu jednego roku zamki zamieniaj� si� w kompletn� ruin�, wielkie puszcze wyrastaj� tam, gdzie ich nie by�o, ma�e drzewka, kt�re sami sadzili�my, staj� si� wielkim, starym sadem i B�g wie co jeszcze? - Co� sobie przypominam - przerwa�a im �ucja. - Je�eli to jest Ker-Paravel, to przy ko�cu kr�- lewskiego podium powinny by� drzwi. Tak, powinni�my siedzie� akurat przed tymi drzwiami. Pami�tacie... drzwi prowadz�ce do skarbca. - Nie wydaje mi si�, �eby tu by�y jakie� drzwi - powiedzia� Piotr i wsta�. �ciana pokryta by�a kaskad� bluszczu. - Mo�emy si� o tym zaraz przekona� - powiedzia� Edmund, chwytaj�c jedn� z ga��zi, kt�re przynie�li z lasu na ognisko, i zacz�� ni� metodycznie wali� w mur. Tap - tap - tap - odpowiada�a �ciana, i znowu: tap - tap - tap, a� nagle: bum - bum - bum - us�yszeli zupe�nie inny d�wi�k, pusty i drewniany. - O holender! - krzykn�� Edmund. - Musimy oczy�ci� mur z tego bluszczu - powiedzia� Piotr. - Och, dajcie teraz spok�j - wtr�ci�a Zuzanna - Mo�emy to zrobi� rano. Je�eli mamy tu sp�dzi� noc, to nie chc� mie� za plecami �adnych otwartych drzwi i wielkiej czarnej dziury, z kt�rej w ka�dej chwili mo�e B�g wie co wylecie�, nie m�wi�c o przeci�gu i wilgoci. I zaraz zrobi si� ciemno. - No wiesz, Zuzanno! Jak mo�esz! - powiedzia�a �ucja z wyrzutem. Ale obaj ch�opcy byli zbyt podnieceni, aby zwraca� uwag� na rady Zuzanny. Zabrali si� do usuwania bluszczu r�kami i scyzorykiem Piotra z takim zapa�em, �e bardzo szybko ostrze si� z�ama�o. Edmund wyci�gn�� sw�j scyzoryk. Wkr�tce ca�� posadzk� w rogu podwy�szenia pokry� bluszcz, a w �cianie wyra�nie ukaza�y si� drzwi. - Oczywi�cie zamkni�te - powiedzia� Piotr. - Ale drewno jest zbutwia�e - stwierdzi� Edmund. - W dwie minuty rozbijemy je na kawa�ki i b�dziemy mieli dodatkowy opa�. Zaj�o im to jednak wi�cej czasu, ni� si� spodziewali i zanim drzwi zosta�y otwarte, zapad� zmrok, a wysoko nad ich g�owami pojawi�y si� pierwsze gwiazdy. Nie tylko Zuzanna poczu�a lekki dreszcz, kiedy ch�opcy stan�li wreszcie na stosie po�upanego drewna, otrzepuj�c r�ce i patrz�c w wiej�cy ch�odem czarny otw�r. - Teraz potrzebna b�dzie pochodnia - powiedzia� Piotr. - Och, po co to wszystko? - odezwa�a si� Zuzanna. - I przecie� sam Edzio m�wi�, �e... - Ale teraz m�wi� co innego - przerwa� jej Edmund. - Wci�� tego nie rozumiem, ale wyja�nimy to p�niej. Mam nadziej�, Piotrze, �e zamierzasz tam wej��? - Musimy to zrobi� - odpowiedzia� Piotr. - We� si� w gar��, Zuzanno. Nie mo�emy si� zachowywa� jak dzieci, kiedy ju� jeste�my z powrotem w Narnii. Tutaj jeste� kr�low�. I przecie� nikt nie m�g�by zasn��, nie wyja�niwszy takiej tajemnicy. Pr�bowali zrobi� pochodnie z d�ugich patyk�w, ale nic z tego nie wysz�o. Je�eli si� taki patyk trzyma p�on�cym ko�cem do g�ry, szybko ga�nie, a je�li trzyma si� go odwrotnie, p�omie� parzy w r�k�, a dym gryzie w oczy. W ko�cu przypomnieli sobie o latarce Edmunda; na szcz�cie dosta� j� na urodziny zaledwie przed tygodniem i bateria by�a prawie nowa. Zacz�� schodzi� pierwszy, o�wietlaj�c drog�. Potem sz�a �ucja, za ni� Zuzanna, a Piotr zamyka� poch�d. - Tu zaczynaj� si� schody w d� - odezwa� si� Edmund. - Licz stopnie - powiedzia� Piotr. - Raz... dwa... trzy... - liczy� Edmund, schodz�c ostro�nie, a� doszed� do szesnastu. - To ju� koniec. - A wi�c to musi by� Ker-Paravel - powiedzia�a �ucja. - Tam by�o w�a�nie szesna�cie stopni. Nikt si� nie odezwa�. Stan�li wszyscy na dole, trzymaj�c si� blisko siebie. Edmund po�wieci� latark� woko�o. - O - o - o - och! - wykrzykn�a ca�a czw�rka zgodnym ch�rem. Teraz bowiem wszyscy ju� wiedzieli, �e naprawd� znajduj� si� w staro�ytnym skarbcu, w Ker- Paravelu, gdzie niegdy� byli kr�lami i kr�lowymi Narnii. Do �rodka komnaty wiod�o co� w rodzaju �cie�ki (podobnie jak to bywa w cieplarniach), a po ka�dej jej stronie i na rogach krzy�uj�cych si� przej�� sta�y kompletne zbroje, wygl�daj�ce jak rycerze strzeg�cy skarb�w. Pomi�dzy zbrojami ci�gn�y si� po obu stronach p�ki z drogocennymi przedmiotami. By�y tam na- szyjniki i bransolety, pier�cienie, z�ote misy, talerze i d�ugie k�y s�oniowe, brosze, diademy i z�ote �a�cuchy oraz ca�e stosy nie oprawionych drogich kamieni, le��cych byle jak, jakby to by�y marmurowe kulki do gry lub kartofle: diamenty, rubiny, granaty, szmaragdy, topazy i ametysty. Pod p�lkami sta�y wielkie kufry z d�bowego drewna wzmocnione �elaznymi okuciami i pozamykane na ci�kie k��dki. By�o tu przera�liwie zimno i tak cicho, �e s�yszeli swoje oddechy. Skarby pokrywa�a gruba warstwa kurzu. Gdyby nie byli pewni, gdzie si� znajduj�, i gdyby nie pami�tali wielu spo�r�d tych przedmiot�w, z trudno�ci� rozpoznaliby, �e s� to skarby. To miejsce mia�o w sobie co� przygn�biaj�cego i budz�cego l�k: wszystko by�o przera�aj�co stare i zapomniane od wiek�w. Przez dobr� minut� nikt nic nie m�wi�. Ale potem, rzecz jasna, zacz�y si� rozmowy, buszowanie po skarbcu i odnajdywanie r�nych znajomych przedmiot�w. Przypomina�o to spotkanie z bardzo dawno nie widzianymi przyjaci�mi. Gdyby�cie tam byli, us�yszeliby�cie, jak co chwil� kto� wo�a: "Och, patrzcie! Nasze pier�cienie koronacyjne... pami�tacie, jak w�o�yli�my je po raz pierwszy? - O, przecie� to jest ta broszka, o kt�rej wszyscy my�leli, �e zgin�a! - Hej, czy to nie jest zbroja, kt�r� nosi�e� podczas wielkiego turnieju na Samotnych Wyspach? - A pami�tasz tego kar�a, kt�ry mi j� zrobi�? - Pami�tacie, jak si� pi�o z tego rogu? - Pami�tacie? - Pami�tacie?" W ko�cu Edmund powiedzia�: - S�uchajcie, powinni�my oszcz�dza� bateri�. Kto wie, ile razy b�dzie nam jeszcze potrzebna. Czy nie by�oby lepiej zabra� to, co chcemy, i wr�ci� na g�r�? - Musimy wzi�� nasze podarunki - powiedzia� Piotr. Dawno temu on, Zuzanna i �ucja dostali w Narnii pewne prezenty, kt�re cenili bardziej ni� ca�e kr�lestwo. Edmund nie dosta� nic, poniewa� w tym czasie nie by�o go z nimi. (Zreszt� z jego w�asnej winy; mo�ecie o tym przeczyta� w innej ksi��ce, pod tytu�em Lew, Czarownica i stara szafa.) Wszyscy zgodzili si� z Piotrem i poszli �rodkowym przej�ciem a� do odleg�ego ko�ca komnaty, gdzie - tak jak si� spodziewali - na �cianie wisia�y drogocenne dary. Najmniejszy nale�a� do �ucji, a by�a nim niewielka buteleczka, zrobiona jednak nie ze szk�a, lecz z diamentu, a wewn�trz znajdowa�a si� wci�� jeszcze ponad po�owa magicznego p�ynu, kt�ry goi� ka�d� ran� i leczy� ka�d� chorob�. �ucja nic nie powiedzia�a, ale min� mia�a bardzo uroczyst�, kiedy zdj�a sw�j dar i przewiesi�a przez rami� rzemyk sk�rzanej pochewki. Tak zwykle j� nosi�a w dawnych, dobrych czasach. Darem nale��cym do Zuzanny by� �uk, ko�czan ze strza�ami i r�g. �uk wisia� na swoim miejscu wraz z ko�czanem pe�nym dobrze upierzonych strza�, ale... - Och, Zuzanno - powiedzia�a �ucja - gdzie jest tw�j r�g? - A niech to licho! - zawo�a�a Zuzanna po chwili namys�u. - Teraz mi si� przypomnia�o. Mia- �am go ze sob� ostatniego dnia, gdy polowali�my na Bia�ego Jelenia. Musia�am go zgubi�, kiedy przedzierali�my si� do tego innego miejsca... mam na my�li Angli�... Edmund a� gwizdn��. Ta strata mog�a si� okaza� najbardziej dotkliwa. R�g by� zaczarowany: kiedykolwiek si� na nim zagra�o, by�o pewne, �e zawsze nadejdzie jaka� pomoc, bez wzgl�du na miejsce i czas. - To w�a�nie by�a taka rzecz, kt�r� dobrze jest mie� pod r�k� w miejscu takim jak to - powiedzia� Edmund. - Nic na to nie poradzimy - odpowiedzia�a Zuzanna. - Zreszt� mam jeszcze sw�j �uk. - I zdj�a go ze �ciany. - Czy aby ci�ciwa nie zbutwia�a? - zapyta� Piotr. Ale czy to z powodu jakich� magicznych w�a�ciwo�ci powietrza w skarbcu, czy te� z innych przyczyn �uk by� wci�� sprawny. W strzelaniu z �uku i w p�ywaniu Zuzanna by�a naprawd� dobra. W jednej chwili umocowa�a ci�ciw�, a nast�pnie lekko j� odci�gn�a i pu�ci�a. Rozleg� si� d�wi�czny, wibruj�cy w powietrzu brzd�k. I ten kr�tki d�wi�k przypomnia� im dawne czasy bardziej i wyra�niej ni� wszystko, co wydarzy�o si� do tej pory. Obrazy bitew, gonitw my�liwskich i uczt zacz�y si� nagle t�oczy� jeden przez drugi przed ich oczami. Zuzanna ponownie odwi�za�a ci�ciw� z jednego ko�ca i zawiesi�a ko�czan u boku. Teraz Piotr si�gn�� po swoje dary: tarcz� z wymalowanym na niej wielkim, czerwonym lwem i kr�- lewski miecz. Zdmuchn�� kurz i stukn�� nimi kilka razy w posadzk�. Umie�ci� tarcz� na ramieniu i zawiesi� miecz u boku. Troch� si� ba�, �e klinga mog�a zardzewie� i przywrze� do wn�trza pochwy. Ale nie: jednym szybkim ruchem wydoby� miecz i wzni�s� do g�ry, a ostrze zal�ni�o w �wietle latarki. - To m�j miecz Rindon, kt�rym zabi�em wilka. - W jego g�osie zabrzmia� teraz nowy ton i reszta rodze�stwa poczu�a, �e znowu jest Wielkim Kr�lem Piotrem. Ale wkr�tce przypomnieli sobie, �e trzeba oszcz�dza� bateri�. Wspi�li si� po schodkach na g�r�, dorzucili sporo drewna do ogniska i po�o�yli si� jedno przy drugim, aby by�o cieplej. Kamienna posadzka by�a twarda i niewygodna, ale w ko�cu wszyscy zasn�li. Rozdzia� 3 KARZE� W SPANIU POD GO�YM NIEBEM najgorsze jest to, �e cz�owiek budzi si� tak okropnie wcze�nie. A po przebudzeniu trzeba zaraz wsta�, bo dopiero wtedy czuje si�, jak by�o twardo i niewygodnie. Jeszcze gorzej, je�li na �niadanie czekaj� nas tylko jab�ka, zw�aszcza je�li tylko jab�ka by�y na wczorajsz� kolacj�. Kiedy �ucja stwierdzi�a, �e ranek jest cudowny - co zreszt� by�o prawd� - nikt nie kwapi� si� do rozwijania tego tematu. Wreszcie Edmund wypowiedzia� na g�os to, o czym my�leli wszyscy: - Nie ma co, musimy si� jako� wydosta� z tej wyspy. Napili si� wody ze studni i ochlapali ni� twarze, a potem poszli z powrotem brzegiem strumienia nad morze i popatrzyli na w�ski przesmyk oddzielaj�cy ich od l�du. - B�dziemy musieli go przep�yn�� - powiedzia� Edmund. - Zuzannie na pewno nie sprawi�oby to wi�kszej trudno�ci - zauwa�y� Piotr - ale mam w�tpliwo�ci co do reszty. M�wi�c o "reszcie" mia� w rzeczywisto�ci na my�li Edmunda, kt�ry nie potrafi� jeszcze przep�yn�� dwu d�ugo�ci szkolnego basenu, oraz �ucj�, kt�ra w og�le nie umia�a p�ywa�. - A niezale�nie od tego - doda�a Zuzanna - mog� tu by� silne pr�dy. Ojciec zawsze nam powta- rza�, �e nie powinno si� p�ywa� w miejscu, kt�rego si� nie zna. - Ale pos�uchaj, Piotrze - powiedzia�a �ucja. - Wiem, �e nie mam poj�cia o p�ywaniu tam, u nas, to znaczy w Anglii. Czy jednak nie potrafili�my wszyscy p�ywa� w dawnych czasach - czy to naprawd� tak dawno? - kiedy byli�my kr�lami i kr�lowymi w Narnii? Je�dzili�my przecie� konno i w og�le robili�my r�ne rzeczy. Nie pomy�la�e� o tym? - Tak, ale wtedy byli�my czym� w rodzaju doros�ych. Panowali�my przecie� przez d�ugie lata i nauczyli�my si� wielu rzeczy. A teraz chyba mamy sw�j prawdziwy wiek, czy nie? - Och! - krzykn�� Edmund w taki spos�b, �e wszyscy zamilkli i odwr�cili si� w jego stron�. - W�a�nie to wszystko zrozumia�em - oznajmi�. - Co zrozumia�e�? - spyta� Piotr. - No, to wszystko. Pami�tacie, jak si� wczoraj m�czyli�my nad zagadk�, �e zaledwie rok temu opu�cili�my Narni�, a wszystko wygl�da tak, jakby nikt nie mieszka� w Ker-Paravelu od stuleci? No co, jeszcze nic nie rozumiecie? Pomy�lcie troch�. Chocia� czas sp�dzony w Narnii wydawa� si� nam bardzo d�ugi, to kiedy wr�cili�my do garderoby, wygl�da�o na to, �e nie min�a nawet minuta. - M�w dalej - wtr�ci�a Zuzanna. - Chyba zaczynam rozumie�. - A to znaczy - ci�gn�� Edmund - �e kiedy si� opu�ci Narni�, przestaje si� mie� poj�cie o up�ywie narnijskiego czasu. Dlaczego nie mia�yby up�yn�� setki lat w Narnii, podczas gdy dla nas, w Anglii, min�� zaledwie rok? - Tam do smoka! - zawo�a� Piotr. - Wydaje mi si�, �e trafi�e� w dziesi�tk�. No tak, w tym sensie rzeczywi�cie mog�y up�yn�� ca�e stulecia, odk�d mieszkali�my w Ker-Paravelu. A teraz wracamy do Narnii jak krzy�owcy albo Anglo-Saksonowie, albo staro�ytni Brytowie, albo jacy� inni dawni ludzie powracaj�cy do wsp�czesnej Anglii! - Ale b�d� zdziwieni, jak nas zobacz� - zacz�a �ucja, lecz nagle wszyscy pozostali krzykn�li: - Hej, patrzcie! - i: - Ciiiiicho! - bo teraz zacz�o si� co� dzia�. Na przeciwleg�ym brzegu, nieco na prawo od nich, by� zalesiony cypel i wszyscy przypuszczali, �e tu� za nim musi by� uj�cie rzeki. I oto teraz zza tego cypla wy�oni�a si� ��d�. Kiedy min�a cypel, zmieni�a kurs i zacz�a p�yn�� prosto w ich kierunku. W �odzi znajdowa�o si� dw�ch ludzi: jeden wios�owa�, drugi siedzia� przy sterze i przytrzymywa� jaki� t�umok, kt�ry podskakiwa� i wydyma� si�, jakby w nim by�o co� �ywego. Obaj wygl�dali na �o�nierzy. Mieli na sobie stalowe ko�paki i lekkie kolczugi, a ich twarze by�y brodate i srogie. Dzieci schowa�y si� szybko w zaro�lach i zamar�y bez ruchu, obserwuj�c zbli�aj�c� si� ��d�. Kiedy by�a ju� naprzeciwko nich, us�yszeli g�os �o�nierza siedz�cego przy sterze: - Teraz to zrobimy. - Mo�e by�oby dobrze przywi�za� mu kamie� do n�g, kapralu? - zapyta� drugi i przerwa� wio- s�owanie. - Gadanie! - warkn�� �o�nierz nazwany kapralem. - Wcale nie musimy tego robi�, a zreszt� nie wzi�li�my kamienia. I tak p�jdzie na dno, je�li tylko w�z�y s� dobrze zaci�ni�te. Po tych s�owach wsta� i podni�s� sw�j dziwny tob�. Piotr zobaczy� teraz, �e w rzeczywisto�ci jest to �ywy karze� ze zwi�zanymi mocno r�kami i nogami, wci�� wierzgaj�cy i walcz�cy zaciekle w miar� mo�liwo�ci. W nast�pnej chwili us�ysza� tu� obok siebie brzd�kni�cie ci�ciwy i prawie jednocze�nie �o�nierz wyrzuci� r�ce do g�ry, upuszczaj�c kar�a na dno �odzi, a sam wpad� do wody. Natychmiast jednak wynurzy� si� i zacz�� brn�� w stron� przeciwleg�ego brzegu. Piotr zrozumia�, �e strza�a Zuzanny ugodzi�a w he�m. Odwr�ci� g�ow� i zobaczy�, �e siostra poblad�a, lecz opiera u� drug� strza�� na ci�ciwie. Nie musia�a jej jednak wypuszcza�. Gdy tylko drugi �o�nierz zobaczy�, co sta�o si� z jego towarzyszem, wyskoczy� z �odzi z dzikim wrzaskiem, przebrn�� do brzegu przez p�ytk� w tym miejscu wod� i znikn�� w lesie. - Szybko! Bo zniesie j� pr�d! - krzykn�� Piotr i wskoczy� w ubraniu do wody. Za Piotrem skoczy�a Zuzanna i zanim woda si�gn�a im do ramion, schwycili za burt� �odzi. Szybko doholowali j� do brzegu i wynie�li biednego kar�a na piasek, a Edmund zacz�� si� mozoli� nad przeci�ciem kr�puj�cych go sznur�w swoim scyzorykiem. (Miecz Piotra by� na pewno ostrzejszy, ale miecze nie s� najbardziej wygodnym narz�dziem do przecinania wi�z�w na czyim� ciele, gdy� trudno je trzyma� za kling�.) Kiedy w ko�cu karze� zosta� uwolniony, usiad�, zacz�� rozciera� r�ce i nogi, po czym powiedzia�: - Hm, cokolwiek by m�wili, W DOTYKU wcale nie przypominacie duch�w. Jak wi�kszo�� kar��w by� bardzo kr�py i przygarbiony. Gdyby stan��, nie mia�by zapewne wi�cej ni� metr wysoko�ci, a ruda, zmierzwiona broda zakrywa�a mu prawie ca�� twarz, tak �e pr�cz niej wida� by�o tylko d�ugi, haczykowaty nos i bystre, czarne oczy. - Tak czy owak - ci�gn�� - duchy czy nie duchy, uratowali�cie mi �ycie i jestem wam z tego powodu wielce zobowi�zany. - Dlaczego mieliby�my by� duchami? - zapyta�a �ucja. - Przez ca�e �ycie powtarzano mi - odpowiedzia� karze� - �e w tych lasach na wybrze�u jest tyle duch�w, ile drzew. Tak w ka�dym razie opowiadaj�. W�a�nie dlatego, kiedy chc� si� kogo� pozby�, zwykle go tu zabieraj� (tak jak zrobili ze mn�) i m�wi�, �e zostawi� go na pastw� duchom. Prawd� m�wi�c, zawsze podejrzewa�em, �e po prostu topi� tu ludzi lub podrzynaj� im gard�a. Nigdy tak do ko�ca nie wierzy�em w duchy. Natomiast ci dwaj tch�rze, kt�rych dopiero co ustrzelili�cie, na pewno w nie wierzyli. Kiedy im kazano zaprowadzi� mnie tu i u�mierci�, byli bardziej przera�eni ode mnie. - Aha, wi�c to dlatego tak szybko uciekali - zauwa�y�a Zuzanna. - Co?! Co takiego? - zapyta� karze�. - Uciekli - powiedzia� Edmund. - Na l�d. - Nie strzela�am, aby zabi� - wyja�ni�a Zuzanna. Nie chcia�a, by ktokolwiek pomy�la�, �e chybi�a z tak ma�ej odleg�o�ci. - Hm, to niedobrze - powiedzia� karze�. - To mo�e oznacza�, �e b�dziemy mie� k�opoty. Chyba b�d� trzyma� j�zyk za z�bami dla swojego w�asnego dobra. -Dlaczego w�a�ciwie zamierzali ci� utopi�? - zapyta� Piotr. - Och, jestem niebezpiecznym z�oczy�c�, tak, tak... - odpowiedzia� karze� drwi�cym tonem. - Ale to d�uga historia. Na razie zastanawia�em si�, czy nie zamierzacie przypadkiem zaprosi� mnie na �niadanie. Nie macie poj�cia, jaki cz�owiek robi si� g�odny, kiedy maj� na nim wykona� wyrok �mierci. - Mamy tylko jab�ka - powiedzia�a �ucja melancholijnie. - Lepsze to ni� nic, ale nie tak dobre jak �wie�a ryba - zauwa�y� karze�. - Wygl�da na to, �e sam b�d� musia� zaprosi� was na �niadanie. Widzia�em jakie� przybory w�dkarskie w �odzi. W ka�dym razie trzeba j� przeprowadzi� na drug� stron� wyspy. Chyba nie zale�y wam specjalnie na tym, by j� zobaczy� kto� z l�du? - Powinienem o tym sam pomy�le� - powiedzia� Piotr. Zeszli szybko na brzeg, nie bez trudu zepchn�li ��d� do wody i wgramolili si� do �rodka. Karze� od razu przej�� dowodzenie. Oczywi�cie wios�a by�y dla niego za du�e, wi�c wzi�� si� za nie Piotr, a karze� usiad� przy sterze i poprowadzi� ��d� na p�noc, wzd�u� cie�niny, a potem na wsch�d, wok� cypla wyspy. St�d by�o ju� dobrze wida� brzeg l�du: uj�cie rzeki, a za nim wszystkie zatoki i przyl�dki. Niekt�re miejsca wydawa�y si� im znajome, ale lasy, kt�re rozros�y si� od ich czas�w, sprawia�y, �e wszystko wygl�da�o zupe�nie inaczej. Kiedy ju� op�yn�li wysp� i znale�li si� na otwartym morzu, karze� zabra� si� do �owienia ryb. Uda�o mu si� z�apa� sporo pawender�w: pi�knych, bajecznie kolorowych ryb, kt�re jadali w Ker-Paravelu za dawnych, dobrych czas�w. Kiedy ju� ryb by�o dosy�, wprowadzili ��dk� do niewielkiej zatoczki i przywi�zali do drzewa. Karze�, kt�ry okaza� si� bardzo uzdolnion� osob� (nigdy zreszt� nie s�ysza�em o g�upim karle, chocia� spotyka si� kar�y z�e), zr�cznie ryby porozcina�, wypatroszy� i oznajmi�: - A teraz b�dzie nam potrzebne drewno na ogie�. - Mamy go troch� w zamku - powiedzia� Edmund. Karze� zagwizda�. - Na brody i brzeszczoty! - zawo�a�. - A wi�c jednak jest tu jaki� zamek? -Teraz to tylko ruiny - powiedzia�a �ucja. Karze� popatrzy� na nich z dziwnym wyrazem twarzy. -A w�a�ciwie kim wy... - zacz��, lecz nagle rozmy�li� si� i powiedzia�: - Niewa�ne. Najpierw �niadanie. Mam tylko jedn� pro�b�, zanim si� zabierzemy do jedzenia. Czy mo�ecie mi powiedzie�, ale tak z r�k� na sercu, �e naprawd� jestem �ywy? Czy jeste�cie pewni, �e mnie nie utopiono i �e wszyscy razem nie jeste�my duchami? Zapewnili go, ze si� nie myli, �e naprawd� wci�� �yje. Powsta� te� problem, jak przenie�� z�owione ryby. Nie mieli koszyka, nie by�o ich na co nawlec i w ko�cu musieli u�y� do tego czapki Edmunda (bo tylko on jeden mia� czapk�). Pewnie nie zgodzi�by si� na to tak �atwo, gdyby sam nie by� tak okropnie g�odny. Z pocz�tku karze� nie wygl�da� na zbyt uradowanego widokiem zamku. Rozgl�da� si� dooko�a, w�- szy� i mrucza�: "Hm, sprawia wra�enie, jakby tu naprawd� straszy�o. I czu� tu duchami" . Lecz gdy rozpalili ognisko nastr�j mu si� poprawi� i zacz�� im pokazywa�, jak upiec ryby na �arz�cych si� w�glach. Jedzenie gor�cej ryby bez widelc�w, gdy si� ma tylko jeden scyzoryk na pi�� os�b, nie jest czynno�ci� zbyt �atw� i czyst�. Zanim sko�czyli je��, by�o sporo poparzonych palc�w. Ale poniewa� min�a ju� dziewi�ta, a tego dnia wstali o pi�tej, nikt si� tym specjalnie nie przejmowa�. Kiedy zjedli ryby, popili wod� ze studni i zagry�li jab�kiem na deser, karze� wydoby� ogromn� fajk�, nape�ni� j�, zapali�, wypu�ci� wielki k��b wonnego dymu i powiedzia�: - No, a teraz opowiadajcie. - Opowiedz nam najpierw o sobie - powiedzia� Piotr - a potem my opowiemy ci nasz� histori�. - C�, skoro uratowali�cie mi �ycie, macie prawo wyboru. Nie wiem tylko, od czego zacz��. Przede wszystkim powinni�cie wiedzie�, �e jestem wys�annikiem kr�la Kaspiana. - Kim on jest? - zapyta�o r�wnocze�nie czworo dzieci. - Kaspian Dziesi�ty, kr�l Narnii, oby nam d�ugo panowa�! - odpowiedzia� karze�. - M�wi�c �ci�lej, on powinien by� kr�lem Narnii, i mamy nadziej�, �e nim kiedy� b�dzie. Na razie jest kr�lem nas, Starych Narnijczyk�w... - Co masz na my�li, m�wi�c o STARYCH Narnijczykach? - zapyta�a �ucja. - Jak to co? - zdziwi� si� karze�. - To w�a�nie my. Jeste�my, je�eli tak mo�na powiedzie�, po- wsta�cami. - Rozumiem - wtr�ci� Piotr. - A Kaspian jest najbardziej znamienitym w�r�d Starych Narnij- czyk�w. - C�, mo�na by tak to uj�� - powiedzia� karze�, drapi�c si� po g�owie - ale tak naprawd� to on sam jest Nowym Narnijczykiem... Telmarem, je�li wiecie, o co mi chodzi. - Niestety nie - powiedzia� Edmund. - To gorsze ni� Wojna Dwu R� - zauwa�y�a �ucja. - Moi drodzy - powiedzia� karze� - zdaje mi si�, �e zupe�nie �le zacz��em. My�l�, �e b�d� musia� wr�ci� do pocz�tku i opowiedzie� wam, jak Kaspian wychowywa� si� na dworze swojego wuja i jak to si� sta�o, �e stan�� po naszej stronie. Ale uprzedzam, �e b�dzie to d�uga opowie��. - Tym lepiej - powiedzia�a �ucja. - Kochamy takie opowie�ci. Tak wi�c karze� usadowi� si� wygodnie i opowiedzia� im ca�� histori�. Nie b�d� jej tutaj powtarza� w ca�o�ci, s�owami, jakich u�y�, z dodatkiem wszystkich pyta� zadawanych przez dzieci w trakcie opowiadania. Trwa�oby to zbyt d�ugo, a i tak pewne sprawy nie by�yby ca�kiem jasne, o wielu rzeczach bowiem dzieci dowiedzia�y si� p�niej. Przedstawi� wam wi�c tylko samo sedno jego opowie�ci. Rozdzia� 4 OPOWIE�� KAR�A KSI��� KASPIAN mieszka� w wielkim zamku w samym �rodku Narnii ze swoim wujem Mira�em, kr�lem Narnii, oraz swoj� ciotk�, kt�ra by�a ruda i nazywa�a si� Pretensjonata. Rodzice Kaspiana ju� nie �yli, a osob�, kt�r� kocha� najbardziej, by�a jego niania. B�d�c ksi�ciem mia� mn�stwo wspania�ych zabawek, kt�re mog�y robi� wszystko, pr�cz jednego: nie potrafi�y roz- mawia�. Z ca�ego dnia najbardziej lubi� ostatni� godzin� przed snem, kiedy wszystkie zabawki le�a�y ju� na swoich p�kach, a niania opowiada�a mu r�ne przedziwne historie. Wuj i ciotka niewiele si� Kaspianem zajmowali. Dwa razy w tygodniu wuj nakazywa� przyprowadza� ch�opca do siebie, by odby� z nim p�godzinn� przechadzk� po tarasie w po�udniowej cz�ci zamku. Podczas jednej z takich przechadzek kr�l powiedzia�: - A wi�c, ch�opcze, musimy ci� teraz nauczy� je�dzi� konno i w�ada� mieczem. Jak wiesz, nie mamy dzieci i wszystko wskazuje na to, �e ty zostaniesz kr�lem, kiedy mnie ju� nie b�dzie na tym �wiecie. Jak ci si� to podoba? - Nie wiem, wuju - odpowiedzia� Kaspian. - Nie wiesz?... - zdziwi� si� Mira�. - Hm, chcia�bym wiedzie�, czego by mo�na bardziej pragn��! - A jednak JEST co� takiego, przynajmniej je�li o mnie chodzi - powiedzia� Kaspian. - Czego wi�c pragniesz? - zapyta� kr�l. - No wi�c... chcia�bym... chcia�bym �y� w Dawnych Czasach - odpowiedzia� ch�opiec czerwieni�c si�. A� do tej chwili kr�l Mira� m�wi� znudzonym g�osem, jakim cz�sto przemawiaj� niekt�rzy doro�li i jaki pozwala s�dzi�, �e to, co m�wi�, niewiele ich w rzeczywisto�ci obchodzi. Teraz jednak spojrza� na Kaspiana z uwag�. - Co? O czym ty w�a�ciwie m�wisz? - zapyta�. - Jakie znowu dawne czasy masz na my�li? - Och, wuju, czy�by� nie wiedzia�? - odpowiedzia� ch�opiec. - M�wi� o czasach, kiedy wszystko by�o inaczej. Kiedy wszystkie zwierz�ta potrafi�y m�wi�, kiedy w strumieniach i drzewach �y�y r�ne mi�e stwory: najady i driady, tak je nazywano. By�y r�wnie� kar�y. I we wszystkich lasach by�y cudowne, ma�e fauny. Mia�y nogi zako�czone kopytkami jak kozy. I... - To wszystko s� bajki dla ma�ych dzieci - przerwa� mu surowo kr�l. - Dla dzieci, s�yszysz? Je- ste� ju� za du�y na takie g�upstwa. W twoim wieku powinno si� my�le� o bitwach i rycerskich przygodach, a nie o bajkach. - Ale przecie� w tamtych czasach te� by�y bitwy i przygody - powiedzia� Kaspian. - Wspania�e przygody! By�a raz Bia�a Czarownica i ona obwo�a�a si� kr�low� ca�ego kraju. I zrobi�a tak, �e zawsze by�a tylko zima. A potem przyszli sk�d� dwaj ch�opcy i dwie dziewczynki i zabili Czarownic�, i to oni zostali kr�lami i kr�lowymi Narnii. Nazywali si�: Piotr, Zuzanna, Edmund i �ucja. I panowali bardzo, bardzo d�ugo, i ka�dy by� bardzo szcz�liwy, a to wszystko dlatego, �e Aslan... - A kt� to taki? - zapyta� Mira�. Gdyby Kaspian by� troch� starszy, ton g�osu wuja ostrzeg�by go, �e nie powinien ju� nic wi�cej m�wi�. Ale ch�opiec papla� dalej: - Och, to ty nie wiesz, wuju? Aslan to wielki lew, kt�ry pochodzi z kraju za morzem. - Kto ci naopowiada� tych wszystkich bzdur?! - zagrzmia� kr�l. Kaspian przestraszy� si� i nic nie odpowiedzia�. - Wasza ksi���ca mo��! - zawo�a� kr�l, zatrzymuj�c si� i puszczaj�c r�k� ch�opca. - Nakazuj� ci natychmiast odpowiedzie� na moje pytanie. Sp�jrz mi prosto w oczy. Kto ci naopowiada� tych wszystkich wyssanych z palca bajek? - Nia... nia... niania - wyj�ka� Kaspian i wybuchn�� p�aczem. - Przesta�! - powiedzia� jego wuj podniesionym g�osem, chwyci� ch�opca za ramiona i mocno nim potrz�sn��. - Przesta�! I �ebym ju� nigdy nie przy�apa� ci� na tym, �e m�wisz albo MY�LISZ o tych wszystkich bzdurnych historiach. Nie by�o tu �adnych kr�l�w i kr�lowych. Jak w og�le mog�o by� dwu kr�l�w jednocze�nie? I nie ma �adnego Aslana. Nie ma �adnych lw�w. I nigdy nie by�o czas�w, w kt�rych zwierz�ta potrafi�y m�wi�. Czy mnie s�uchasz? - Tak, wuju - wykrztusi� Kaspian przez �zy. - A wi�c przesta�my ju� rozmawia� na ten temat - powiedzia� kr�l. Potem zawo�a� jednego ze swoich zaufanych ludzi, oczekuj�cych na rozkaz w dalekim ko�cu tarasu, i powiedzia� ch�odnym g�osem: - Prosz� zaprowadzi� jego ksi���c� mo�� do jego apartament�w i przys�a� mi tu NATYCHMIAST niani� jego ksi���cej mo�ci. Nast�pnego dnia Kaspian zrozumia�, co zrobi�, poniewa� niania znikn�a z zamku tak szybko, �e nawet nie zd��y�a si� z nim po�egna�. Powiedziano mu te�, �e od tej pory b�dzie mia� wychowawc�. Kaspianowi bardzo brakowa�o niani i cz�sto z tego powodu pop�akiwa�. Teraz, kiedy by� tak nieszcz�liwy, rozmy�la� o opowie�ciach z Narnii cz�ciej ni� uprzednio. W ka�d� noc �ni� o kar�ach i driadach, a w dzie� wychodzi� ze sk�ry, aby nauczy� m�wi� pa�acowe psy i koty. Ale psy tylko merda�y ogonami, a koty mrucza�y. Kaspian s�dzi�, �e b�dzie nienawidzi� swojego wychowawcy, kiedy jednak ten przyby� w tydzie� p�niej, okaza� si� osob�, kt�rej w �aden spos�b nie mo�na nie lubi�. By� to najni�szy, a tak�e najgrubszy z ludzi, jakich Kaspian dot�d spotka�. Mia� d�ug�, srebrzyst�, ostro zako�czon� brod� opadaj�c� a� do pasa, a jego br�zowa, pokryta zmarszczkami twarz by�a bardzo m�dra, bardzo brzydka i bardzo dobra. G�os mia� tubalny, a oczy weso�e, tak�e dop�ki si� go dobrze nie pozna�o, nie�atwo by�o pozna�, kiedy �artuje, a kiedy jest powa�ny. Nazywa� si� Doktor Kornelius. Ze wszystkich lekcji z Doktorem Korneliusem Kaspian lubi� najbardziej histori�. Do tej pory, je�li nie liczy� opowie�ci niani, niewiele wiedzia� o dziejach Narnii. By� bardzo zaskoczony, gdy dowiedzia� si�, �e kr�lewska rodzina wcale nie pochodzi z Narnii. - Przodek waszej ksi���cej mo�ci, Kaspian Pierwszy - m�wi� Doktor Kornelius - podbi� Narni� i uczyni� j� swoim kr�lestwem. To on przyprowadzi� tutaj ca�y wasz lud. Nie jeste�cie Narnijczykami z pochodzenia. Jeste�cie Telmarami, co oznacza, �e wszyscy pochodzicie z Telmaru, kraju le��cego daleko poza Zachodnimi G�rami. I dlatego Kaspian Pierwszy zwany jest r�wnie� Kaspianem Zwyci�zc�. - Powiedz mi, Doktorze - zapyta� Kaspian pewnego dnia - kto �y� w Narnii, zanim przybyli�my tutaj z Telmaru? - Zanim Telmarowie zaj�li Narni� - odpowiedzia� Doktor Kornelius - nie by�o tu ludzi, albo by�o ich bardzo niewielu. - A wi�c co w�a�ciwie zwyci�y� m�j pra-pra-pradziadek? - Nie CO, ale KOGO, wasza wysoko�� - powiedzia� Doktor. - Chyba ju� czas przej�� od hi- storii do gramatyki. - Och, nie, jeszcze nie, prosz�... - nalega� Kaspian - Chodzi mi o to, czy by�a wtedy jaka� bi- t