7391

Szczegóły
Tytuł 7391
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7391 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7391 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7391 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wojciech �ukrowski Zapach psiej sier�ci * * * �Zapach psiej sier�ci� jest powie�ci� psychologiczn�, portretem rze�biarza opanowanego przemo�n� rz�dz� zdobycia pieni�dzy - w ich posiadaniu widzi swobod� tworzenia, niezale�no�� od dora�nych zam�wie� i mecenas�w. Wojciech �ukrowski, pos�uguj�c si� w�tkiem sensacyjnym, pozwala nam prze�ledzi� rozw�j choroby chciwo�ci, obna�a kryzys moralny, egoizm i pych� artysty, a tak�e przypomina fundamentalne prawdy, jakie waza na trwa�o�ci dzie�a. ? * * 01.HTML Przechylona rozczesywała mokre, prawie białe włosy, stopę wyciągniętej nogi wsparła mu o piersi. Nie sprawiło to przykrości, mimo że palce miała chłodne. Chłonął dziewczynę, jej ruchy harmonijne, swobodny bezwstyd nagiego ciała. Zachodzące słońce słało się po kamienistych wzg�rzach, kolczaste krzewy podpływały cieniem o kolorze siwego dymku, jaki osiada na dojrzałych śliwkach. Była to pora, kiedy morze się ucisza, jakby zasypiając, woda nabiera tonu żałobnej czerni, gęstnieje, tylko jedna iglasta smuga jarzy się migotami, wiodąc na zach�d. Złagodniałe światło dobywało złoto opalenizny, jednakie od długiej szyi po brunatne szczyty małych piersi - opalali się bez kostium�w, oswojeni z nagością, kt�ra już przestała niepokoić. Włosy jej wysychając robiły się coraz jaśniejsze, strząśnięte z grzebienia krople zapalały się jak iskry. Nawet nie wie, że mnie dotyka. Ta drobna stopa, o długich palcach, nie zagniecionych, ładnych, kt�ra nigdy nie zaznała za ciasnego obuwia, budziła w nim wzruszenie. Wystarczyło dźwignąć rękę, żeby ją tkliwie pogładzić, miał ochotę przytulić smagłe podbicie do policzka szorstkiego o tej godzinie, na słońcu włosy jakby rosły szybciej, nie włosy, twarda szczeć, włosy to u niej, ten puch ledwie dostrzegalny, zbielały od upalnego lata... Wyczuwał go wodząc ustami po karku. Nie chciało mu się odwr�cić głowy. Czuł twardość skały pod ciemieniem, blok wapienia wygładzonego przez fale, kt�re w czasie sztorm�w tęgo tu musiały pracować, szorując żwirem i gruboziarnistym piachem. G�ry jeszcze promieniowały wchłoniętym żarem sierpniowego dnia. Leżał jak na przypiecku, tak sobie to wyobraził na podstawie lektury, bo nigdy sam tego nie zaznał. Zapach łuszczącego się bielenia, glinianej polepy, dymu tlącego się drewna i słomy... Jakby już widział i na tym tle dziewczynę z przechyloną głową, targającą grzebieniem pozlepiane pasma włos�w, spadających aż na ramię. W oczach miała światła odbite od słonecznej ścieżki. Nie widzi mnie, zapomniała, jest sama, choć dotyka mnie stopą, w kt�rej już nie ma chłodu morza. Czuł leciutki nacisk na sprężone żebra, kiedy głębiej zaczerpnął powietrza. Pachniało, zlizywanymi przez fale skałami, a trochę słoną mgiełką, kt�ra wstawała niepostrzeżenie, zmiękczając zarysy miasta po drugiej stronie zatoki. Czerwone dach�wki starych dom�w, nakładane grubo, z białymi plamami gołębi zbierających się do snu, i te nowe, jasne pudła, wille notabl�w - bezładnie pięły się aż po szczyt pag�rka, gdzie dźwignęły się szarozielone, baniaste hełmy wież cerkiewki. Niebo jak zwykle raziło nudą, bez jednej chmurki, puste, nawet nie zmącone skrzydłem ptasim, g�rą jeszcze świetliste, na horyzoncie jak rozlany atrament, pojednane z ołowianą wodą. Dobrze tak leżeć na stygnącej, wygłaskanej skale, chłonąc wielkie uciszenie nadchodzącego wieczoru. Jakie ona ma ładne kolana, okrągłe, bez jednego zadrapania, jakby nie przedzierała się przez zasieki cierni, kt�re osłaniały dojście do ich skalnego balkonu. Ile może mieć lat? Nie badał, bo i po co? Dość sięgnąć do jej torebki, kiedy otwartą porzuca w namiocie, i przeczytać w paszporcie. Dwadzieścia trzy? Może nieco więcej, a wygląda na bardzo młodą, szczeniak jeszcze... Choć swoboda, z jaką go brała w siebie, wskazywałaby... Ale one teraz, żeby zaimponować koleżankom, żeby im rzucić w twarz - ja już mam to za sobą - zaczynają tak wcześnie. Wiedział, że nie ma studi�w, tylko jest po kursach, pracuje w dużym domu wydawniczym jako sekretarka, m�wiła o tym z dumą, kiedy od niechcenia zapytał, co robi tam u siebie, w Lipsku... Kojąca cisza dawała się słyszeć: mlaskanie wody, kt�ra pr�bowała smaku urwiska, i sykanie świerszczy i dalekie, rozedrgane dzwonienie cykad na drzewkach granatu. Nagle zazgrzytały pazury o kamień, aż żwir się potoczył, i ozwało się tęskne ciche skomlenie. Dziewczyna odwr�ciła głowę, oczy miała niebieskawe, jakby spłowiałe od słońca. - Widzisz, że nas odnalazł - zatriumfowała - kochane psisko. Zeskoczyła z głazu, ocierając się udem o jego pieszczotliwie uniesioną rękę, przyklękła nad. urwiskiem. Pies uszczęśliwiony, że ją widzi, zaśpiewał z głębi gardła czułą nutą, brunatne oko wyrażało bezgraniczne oddanie. Siedział tam w dole z zadartym pyskiem, z jednym uchem postawionym, drugim obwisłym w połowie, co nadawało mu wyraz poczciwego zatroskania. Duże psisko, mieszaniec wilka i colie, bo kudły miał długie, prawie czarne i białą kamizelkę, a ogon nosił nisko, po wilczemu. Umiał też biec wytrwale, godzinami w poszukiwaniu tych, kt�rym swe psie serce ofiarował, kiedy z campingu wymykali się autem na ustronne plaże. Spotykali go, jak biegł uparcie skrajem drogi, z wywalonym językiem, z kt�rego sączyła się szklista nić śliny. Wtedy jeszcze nie był ich psiskiem, siadywał przed namiotem Anglik�w, kt�rych dzieci go uwielbiały. Nie chciały jeść obiadu bez niego, kołysały się na metalowych krzesełkach, opuszczały rękę, by się z nim m�c podzielić ukradkiem. On chyba też je musiał pokochać, bo kiedy po wielkim lamencie dzieciaki zapędzono do auta z przyczepką i odjechali, pies nie m�gł sobie znaleźć miejsca. Wył przy pełni księżyca, wypłakując swoją rozpacz, aż go kamieniami odpędzili jacyś turyści, kt�rym przeszkadzał spać. - Paul, zbudź się. - Nachylała się do skomlącego psa, widział jej brunatne pośladki z odciśniętymi od skały zmarszczkami, jak na tyłeczku niemowlęcia po fałdach pieluszki, aż wzruszały. - On chce być przy nas... Tęskni. - To go sobie weź, jak będziesz odjeżdżać. - Dźwignął się leniwie, teraz czuł twardość skalnego legowiska i zmęczenie długim pływaniem. - Nie spałem, tylko się zamyśliłem. - Ale spałeś, choć się do tego nie chcesz przyznać. Czułam pod stopą, jak spokojnie oddychasz, bałam się poruszyć, żeby cię nie obudzić. Odpoczywałeś tak ufnie, aż byłam szczęśliwa. Pora wracać. Jestem głodna po kąpieli. Upał zelżał i można nareszcie coś zjeść. - Teraz już wiesz, co go przygnało. A ty dorabiasz do tego romantyczną historię, że on nas kocha, że tęskni... - Sam nie wierzysz w to, co m�wisz. Bezpański pies szuka odrobiny serca, szuka pana. P�ki są turyści na campingu, dadzą mu jeść, ale to dla niego za mało, niedługo koniec sezonu, woda stygnie, nawet mniej ludzi się kąpie... Czy nie m�głbyś go zabrać? Masz w�z... Zr�b to dla mnie. - W moim życiu nie ma miejsca na psa. Popatrzyła na niego rozżalona, jakby chciała powiedzieć: na mnie też. Ale ja o tym wiem i dlatego nie proszę. - On nam ufa. - Jak tylu przed nami, kt�rzy go karmili, pieścili, a potem nie zważając na skowyty odjechali. Już za bramą campingu zapomnieli o nim. On jest jak kobieta, łatwo znajduje pocieszenie. - Głupstwa m�wisz... To nieprawda. Za dziećmi tęsknił, biegał po plażach... Długo ich szukał. Przygarnął ją ramionami, oparł skroń o ciepłą pierś, słyszał głuche postukiwanie serca. - Może go stary Bułgar zatrzyma, pies by się przydał do str�żowania na parkingu? - Szukała bodaj nadziei, że znajdzie opiekę. - Anglicy odjeżdżając zostawili dla psa kilka puszek z mięsem. Nasz Kalczo Poponiczew je zjadł. Na co mu pies po sezonie? Ma go darmo karmić całą zimę?! Oni myślą praktycznie, twarde życie ich tego nauczyło. Pies tu zostanie sam, będzie żebrał na progu dom�w, jeśli go nie odpędzą, rozkopywał śmietniki, polował na polne myszy... Zeschnie, sparszywieje, jeśli mu wcześniej nie przetrącą grzbietu. Tu ps�w nie lubią, to dziedzictwo islamu, psy pogryzły Proroka, więc są podłe i nieczyste. Czuł, że się nad nim nachyla, mierzwi mu włosy palcami w gniewnej pieszczocie. - Ty też pachniesz zgonionym psem - szepnęła całując mu ucho. - Czego ty szukasz tutaj? Bo wiem, że nie mnie... - Ładu, tu w środku - postukał palcem w brunatną pierś. - Christine, dużo życia już za mną. Artysta musi być samotny. Ja przynajmniej ani siebie, ani ciebie nie oszukuję. Źle ci ze mną? Opasała go tylko ciaśniej ramionami, wtuliła jego głowę między piersi. - Mamy jeszcze dwanaście dni... Potem odlot. - Jedenaście - sprostował świadomy okrucieństwa - dzisiejszy już się kończy. - Ale dopiero zaczyna się wiecz�r, a po nim długa noc, razem. Wiem, powinnam się umieć cieszyć tym, co mam, co mi zechcesz podarować... A jednak jak ten pies mam nadzieję, że pozwolisz mi przy sobie warować, że mnie przywołasz gwizdnięciem... Przybiegnę z końca świata. Nie będę ci na pewno przeszkadzać, nie będę się do niczego wtrącać. Gładził ją po smagłym karku, czuł pod końcami palc�w jedwabisty puch. Tak się ucisza dziecko przejęte nagłym lękiem. Nie myśl już o tym, nie patrz w tamtą stronę, przecież jestem. Jeszcze z tobą jestem. Zadygotała. - Ubieraj się, pies czeka - uwolnił się z jej ramion. A potem, kiedy już wciągała sukienkę zamotana z głową, dodał pomagając życzliwie: - Nudzisz... Tak jakbyś była dzieckiem, kt�re m�wi: ja nie chcę dorosnąć, bo będę musiała umrzeć. Kiedy głowa wyłoniła się z pawich kreton�w, popatrzyła na niego bezmiernie smutnymi oczami, aż zrobiło mu się głupio, bo to nie trzeba tak, dziewczyna nie drzewko, żeby ją toporkiem obciosywać. Woda w dole mroczniała i od miasteczka, od tej starej greckiej dzielnicy, doleciał ich żałosny, podobny do zachłystywania się w płaczu głos targanego dzwonu. - A to co znowu? - zdziwił się sięgając do torby po zegarek. - Za wcześnie na Anioł Pański. Spił nam się diaczek czy jakieś państwowe święto, bo oni tu je muszą świętować... - Patrz - Christine pokazała czerwony punkt na mrocznej wodzie - trzeci kurs już dzisiaj... - Wraca. Ona jest pilna, trenuje. Chce przepłynąć w przyszłym roku kanał La Manche. Ludzie sobie r�żne cele wynajdują. Uparta, pływa bez względu na pogodę. Czerwony punkt z tej odległości zdawał się tkwić w miejscu. Galaretowata woda ledwie pływaczkę kołysała. - Czerwony Kapturek - roześmiała się Christine. - Ona ma końską wytrzymałość... Tyle czasu w w�dzie, musi wyziębnąć... Ja zawsze po pływaniu dostaję dygotki. Ona jest chyba samiec... - Zapewniam cię, że nie. Rosła, dobrze zbudowana dziewczyna, wszystko na miejscu. - Skąd wiesz? - zaniepokoiła się i ujęła za łokieć, jakby potwierdzając swoje z nim związki. - Mam oczy. Czasem jest coś takiego między mężczyzną i kobietą, wystarczy jedno spojrzenie i. oboje wiedzą, że mogliby... - Rozmawiałeś z nią? - Miałem ja w rękach - błysnął zębami w szelmowskim uśmiechu. - Wycierałem ją własnym ręcznikiem, kiedy wylazła z wody słaniając się na nogach. Zapewniam cię, nie było w tym nic zmysłowego, koleżeńska życzliwość. Sk�rę miała jak tarka, o kolorze gliny, jak topielica. - I co, no, już m�w do końca... - Powiedziała mi: �Merci...� - i uwaliła się na gorący piasek, dygotała... Ostrzegałem ją, że za dużo ryzykuje, ale ona z zamkniętymi powiekami szepnęła tylko: �Znam siebie, wytrzymam�. - Wtedy ci powiedziała o kanale La Manche? Stawiała pytania jakby od niechcenia, ale wyczuł w niej napięcie, czyżby trafiła na trop rywalki. Stąpała uważnie stromą ścieżką prowadzącą zygzakiem na szczyt urwiska. Suche trawy były pełne ruchu, nurkowały w nich jaszczurki. Ubitą, przykurzoną glinę przecinały ich nagłe smyrgnięcia, podobne do zielonego błysku. Pies pognał okrężną drogą, wyprzedził ich i ciemniał na r�żowości wygasającego nieba, nie spuszczał ich z oka, skomlił nagląco. - Nie, to było parę dni potem. Spotkałem ją w smażalni ryb, była długa kolejka, a ona stała blisko... Kupiła i dla mnie. Okazało się, że mnie zapamiętała. - Więc się spotykacie za moimi plecami! - Wtedy mi powiedziała o rekordzie. Odm�wiła nawet szklaneczki wina. Nie pije, nie pali... - Tylko podrywa co milszych pan�w - wykrzywiła się Christine, jej białe włosy omiotły opalony kark. Sukienka w drobne kwiaty, z bufkami na ramionach i białym kołnierzyczkiem robiła z niej wyrośniętą dziewczynkę. - Nie. I to też nie. Ona widzi tylko rekord, całkiem stuknięta. - Ale ci się podoba - odwr�ciła się gwałtownie, oczy miała niebieskie, pociemniałe, rzęsy, spłowiały na końcach, będzie musiała przyczernić. Białe drobne zęby błyskały spod skrzywionej wargi. - Tak - przyznał łaskawie - gdybym ciebie nie miał, może bym i spr�bował, takie niedostępne budzą chęć, żeby je mieć pod sobą... - Wymawiasz mi, że byłam za uległa - powiedziała z odrobiną goryczy. - A ja uważam, że zmarnowałam dwa dni, że trzeba było od razu, jak tylko się poznaliśmy, p�jść z tobą. Czy ty rozumiesz? Możesz sobie myśleć o mnie, co zechcesz, ale żal mi tych utraconych trzech nocy. Budziłam się i myślałam, czy to już dzień, pora na plażę, gdzie się spotkamy. - Jak miałaś o kim myśleć, nie byłaś sama - dużą ręką nie artysty, a robotnika zgarnął pęk włos�w na plecach i potarmosił pieszczotliwie. - Byłaś dobra - mruknięcie brzmiało pochwałą nie charakteru, ale ciała. - Z radością się ciebie uczyłem... Weszłaś mi za sk�rę. Szarpnięcie zabolało, ale i za to była wdzięczna. On tak samo zaciskając zęby w nagłej czułości zatapia palce w psich kudłach, targa czujnie postawione ucho, aż do ostrzegawczego warknięcia. Nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły. Ma zgrubienia na rękach, teraz zmiękły w morskiej wodzie, jednak są wyczuwalne... Rzeźbiarz. Tak przynajmniej się przedstawił. A może wakacyjna przebieranka? Każdy chce być kimś innym, lepszym w swoim mniemaniu. Nie lubi m�wić o sobie. Nawet nie wiem, czy jest żonaty. Bez obrączki, chociaż łatwo ją zdjąć... Nie powiedział nawet, że mnie kocha. Bodaj przez uprzejmość mężczyźni to m�wią, jako usprawiedliwienie, kiedy się żegnają. Uchylona furtka, gdyby chcieli powr�cić. Czy w jego całym zachowaniu nie ma potwierdzenia tej prostej prawdy? �Za sk�rę�, jak zadra, kt�ra kłuje, łatwa do usunięcia, nie w serce... Jak to naukowcy nazywają, bo nauka teraz wszystko tłumaczy rozgrzeszając - cool sex? Pies biegł przed nimi, znikał między krzewami tarnin, to znowu się pojawiał z cichym szczeknięciem, by długimi, rozradowanymi susami wskazywać drogę. Bał się, że zmienią zamiar, nagle go zostawią, znikną, jak już tylekroć się zdarzało. A tę parę polubił szczeg�lnie, nie tylko za to, że mu przynoszą w plastykowym worku resztki z restauracji i wytrząsają do blaszanej puszki po konserwach, jaka zastępowała miskę, dają mu pić, nie musi gnać daleko aż do źr�dełka, żeby się do syta nachłeptać, ale myślą o nim, widzą go, przemawiają głaszcząc, przyjęli go do stada. Czuł dla nich ogromną wdzięczność, nie odstępował na krok, ogarniała go rozpacz, kiedy się rozchodzili, biegał od jednego do drugiego naszczekując, skubał za spodnie, a jeśli byli w kąpiel�wkach trącał mokrym nosem, drapał łapą... Jakby chciał powiedzieć: zatrzymaj go, bo odchodzi, a ja wiem, że nie wr�ci. Ja to znam. Zwykle z czołem zabawnie zmarszczonym troską zostawał przy tym, kt�re gospodarowało w namiocie. Tam było legowisko, wilcza hora w jego pojęciu. Przy niej warował, jak miał zapisane w genach. Szalał z radości, kiedy Paweł się pojawiał, znowu miał ich razem, skakał, opierając mu łapy o pierś pr�bował liznąć po twarzy gorącym językiem. Pozwalał się szarpać za. sk�rę na karku i uszy. Klepać twardo po grzbiecie. �Leżeć, głupie psisko!� - opędzał się Paweł, ale słowo głupie - brzmiało jak kochane, aż Christine słysząc ciepło głosu czuła zazdrość. Szedł teraz za nią w spodenkach kąpielowych, rosły, z grzywą włos�w spadających na kark. Na ramieniu miał zawieszoną pł�cienną torbę bardzo modną, koloru dżins�w, kt�re zwinięte wepchał do środka. Sk�rzane sandały na jeden palec klapały lekko przy każdym kroku, nie ubierał się, jakby żal mu było ostatnich ciepłych tchnień zachodzącego czerwono słońca. Długie kolczaste pędy jeżyn zaczepiały o łydki, drapiąc kocimi pazurkami do krwi. Przystanął na moment, dziewczyna go wyprzedzała niknąc pod niskimi koronami dęb�w korkowych, kt�re rosły kępami - poskręcane konary zdawały się jak zapaśnicy czekać na pomocowanie z p�łnocnym wiatrem. Z ziemi bił upał kończącego się dnia. Zaduch uwiędłych liści i traw z zawiesiną zmielonego wapienia, suchych bobk�w kłapouchych k�z. Wspinały się na pnie, skubały twarde laurowe liście, nawet siwe piołuny niknęły w ich ruchliwych pyszczkach, przydając p�źniej aromatu mięsu, bez odrobiny łoju. Tak, to było tutaj. - Idź - pchnął lekko Christine w plecy - zaraz cię dogonię. Ruszyła posłusznie sądząc, że się chce załatwić. Rozgarnął cierniste gałęzie, wpełznął na czworakach. Przez szczelinę między miętlistą trawą dostrzegł lśnienie grubego worka z plastyku. Pakunek leżał nie tknięty, choć ktoś m�gł go wypatrzyć przypadkiem, nawet te sprytne szczeniaki, kt�re wyłapują ż�łwie, malują im zmatowiałe skorupy lakierem i sprzedają turystom jako pamiątkę znad Czarnego Morza. Trzeba go przenieść niepostrzeżenie i gdzieś ukryć. Nawet nie nocą, a w samo południe, kiedy Bułgarzy naćpawszy się białego chleba zapadają w mocną drzemkę. Pr�cz kwilących jastrzębi, kt�re polują na polne myszy, nie ma na wzg�rzach nikogo, po winnicach i pag�rkach dzwonią świerszcze. Słońce gniecie, nawet niesyci go turyści też wpełzają w cień, pod skały, zieją na materacach wok�ł źr�dła. Sprężysta gałązka zahaczyła mu się o włosy, targnął głową, poczuł z tyłu, że go ktoś trąca. Ogarnął go strach, że Christine zawr�ciła, nie chciał jej wprowadzać w sprawę, przez sk�rę czuł, że będą z tego jeszcze kłopoty. Ostrożnie się obejrzał. Za nim stało kudłate psisko i brunatnym okiem o złotym odcieniu przyglądało mu się z wyraźnym zdumieniem. - Wynoś się! Uciekaj stąd! - odganiał go machnięciem ręki. - Paul! Gdzie jesteś? - usłyszał wołanie dziewczyny. Szarpnął gałązki, pęd jeżyny smagnął go po plecach, aż zabolało. * * * Nie, ci, kt�rzy mieli odebrać ładunek, już się chyba spostrzegli, że przesyłka trafiła w niepowołane ręce. Będą szukać, mają tu na pewno swoje oczy i uszy. Kiedy trafił, nurkując, na plastykowy worek, kołyszący się płytko pod powierzchnią na lince zakotwiczonej między głazami, zaciekawiony przyholował go do brzegu. W blaszanym, oklejonym wodoszczelną taśmą pudle kryły się prasowane, ostro pachnące listki. Haszysz - trawka - jak m�wią wtajemniczeni. Było tego z dziesięć kilo, ładny grosz, gdyby przerobić na papierosy. Nieduży, plastykowy słoik z białym proszkiem - kokaina. Przemyt z Turcji. Tam jawnie uprawiają pola makowe na opium, zagony indyjskich konopi. Tylko w jednym Iranie szach każe ścinać głowy handlarzom narkotyk�w. Dreszcz ryzyka, odczekać, aż przestaną niuchać, aż się pogodzą ze stratą, załadować do auta i odjechać. Przecież to kupa forsy... Jedni wyławiają tu obrosłe muszlami amfory greckie, jemu wpadło w ręce coś stokroć cenniejszego. Wyni�sł worek ukradkiem, wspiął się po stromiźnie i zaszył się w krzewy kolczaste. Pełzając ukrył go w kępach zeschłych traw, przywalił płytami wapienia. Nikt rozsądny nie powinien się tam zapuścić, zasieki jeżyn broniły dojścia, łapały za rękaw, orały sk�rę. Znajdował przewrotną uciechę, jakby po chłopięcemu spłatał nikczemnikom figla, nawet w myśli omijał słowo: ukradłem, tylko: odkryłem, znalazłem, zdobyłem łup... Nie zastanawiał się też, komu sprzeda truciznę, jeśli ją do kraju przemyci, było to związane z pewnym ryzykiem, ale nie zn�w tak dużym. Celnicy nie mieli czasu, aby gruntownie przetrząsać tę napierającą na szlabany rzekę aut. Nie czuł żadnych skrupuł�w, widział tylko forsę, duży i, jak mu się wydawało, lekki zarobek. Christine pokazał starą kotwiczkę, kutą ręcznie, z odmiennie zawiniętym uchem, przypominającą �w znak, kt�ry był znakiem nadziei malowanym na murach polskich miast w noce okupacji. Dziewczynie z niczym się nie kojarzy, przerdzewiałe, stare żelastwo, dobre na złom. Dziwiła się, że chce mu się je dźwigać aż na camping. Kalczo Poponiczew, stary, nie ogolony dozorca, wiecznie w barankowej czapie mimo upału, bardzo się zdobyczą zainteresował. Potwierdził, że już takich teraz nie kują, że to jeszcze ho, ho, sprzed pierwszej wojny, z tureckich czas�w. Więc triumfalnie powiesili ją na dzikiej gruszy między namiotami. Dogonił łatwo Christine, kt�ra smykała grona jeżyn tak dojrzałych, że spadały pod dotknięciem krwawiąc palce. Pies szczekał meldując, że pana doprowadził. Dostał także garstkę jag�d, krzywiąc wargi zjadł je przez grzeczność. - One są zwarzone upałem, podeschnięte. Pełno w nich pestek jak piachu - opędzał się przed jej troskliwością - smakują czymś sfermentowanym i kurzem... - Tobie trudno dogodzić. A psisko zjadło ze smakiem. - Jak ja, nie śmiał ci odm�wić. Wyschłe pag�ry dzwoniły od świerszczy, od morza czasem powiało chłodem, wilgocią, kt�re witali z ulgą jako zapowiedź nocy dobrej do miłości i głębokiego snu. Przez winnice ścieżka wiodła ku drodze. Na południowym stoku z litego piachu, tak miałkiego, że na nim ogonki jaszczurek zostawiały ślad, wyrastały, rozkrzewiały się niczym nie podparte łozy winogradu, aż zdumiewało, skąd potrafią wyssać tyle wilgoci, by liście zachowały zieleń, a ciężkie grona spryskane na niebiesko wezbrały sokiem. - Niewiele im potrzeba, wapień i słońce, żebyś wiedziała, jakie mają korzenie, zupełnie jak korkociąg, dowiercą się do wody... Wyprzedził ją, a ona krzyknęła zapominając angielskiego: - O, mein Gott! Gdzieś ty się tak pokaleczył? Krew ci cieknie po plecach. Nie możesz włożyć koszuli, bo całą poplamisz... Wydobyła z torebki wodę kolońską, ostrzegając: - Będzie bolało! - nawilżyła chusteczkę i starła dokładnie. - Bardzo szczypie? - pytała dziecinnie. - Daj, podmucham... * * * Wzruszyła go czuła dobroć, przygarnął ją ramieniem. Stali tak objęci, kiedy w prześwicie między nawisłymi tarninami w oplocie dzikiego chmielu najpierw pojawił się pop długowłosy, w czarnej sutannie, z krzyżem w rękach, za nim konie chrapały ciągnąc z wysiłkiem w�z - koła wrzynały się w piach głęboko. Mignęła im otwarta trumna, a w niej gipsowa twarz zmarłego. Obok woźnicy szła stara kobieta w czerni i gałązką oganiała muchy jak ze śpiącego. Dalej sunęła gromada kobiet, szybkim krokiem, bez mamrotania modł�w i zawodzącego śpiewu. Wszystkie w czerni, kt�ra tu bywa strojem powszednim. Niekt�re nawet pogadywały, ocierając spocone twarze, świecące w niskim słońcu. Spieszyli się, by zmarłego pochować przed nocą i wr�cić na stypę, popić grozdowej, głośno chwalić, a szeptem wspomnieć winy tego, co odszedł, co już stanął przed sądem. Paweł pod karcącym spojrzeniem popa puścił dziewczynę i przeżegnał się odruchowo. Głowy kobiet odwracały się w ich stronę, a jedna pogroziła im pięścią. Wtedy pojął, że jest prawie nagi, cofnął się głębiej w cień krzew�w. Popa znał, oglądał długo rzeźby w cerkiewce, a potem zaproszony do ogr�dka zachwycał się resztkami greckich kolumn i rzygaczem, odkutym z kamienia w kształcie paszczy lwa. Nad nimi po żelaznej kracie, osadzonej w starych kolumnach, piął się winograd, zwisały ciężkie grona, jak z zielonego szkła. Wtedy pop zapytany, czy nie żal mu młodości, bo wiernych wciąż ubywa, zostają stare baby, odpowiedział: �Wytrwam już do końca, bo żal mi Pana Boga, żal mi męki Pana Chrysta... Niechże ma tu kogoś, kto się Go nie zaprze... A zapierają się dla byle czego, nie jak Piotr ze strachu o życie, że mogą ukrzyżować. Chcą posadki, awansu, uznania, pieniążk�w... Garści srebrnik�w, małe judaszki�. Zaprosił Pawła na wino, chciał naprawdę pogadać, bo zostały mu same jałowe owieczki, stare baby, kt�re tylko potrafią utyskiwać na syn�w wyrodk�w, choć jeszcze wnuczk�w uczą pacierza i znaku krzyża. Magiczny gest, mający strzec od uroku, odpędzający nieznane zło, jakie się za progiem albo w głębinie może czaić. Wciągnął niebieską koszulę, wepchnął z pośpiechem w dżinsy, choć kondukt już się przetoczył za wzg�rze. Wydostał z kieszeni zegarek zawinięty w chustkę. Srebrna bransoletka wypadła w piasek prawie bez dźwięku, gdyby trochę było p�źniej, m�głby w mroku nie zauważyć. Grube ogniwa z mocnym zaczepem, na kt�rym widniała grupa krwi. Nosił na prawej, trochę to w złym guście, ale podarunek, nie kupiony, a wykonany z myślą o nim. Christine wczoraj ją ważyła na dłoni: �Ciężka, nosisz dla napisu na wierzchu czy dla imienia pod spodem? Anna... Kto to był dla ciebie? Żona?� - �Noszę, bo dużo jeżdżę autem, łatwo o wypadek, wtedy nie ma czasu na analizę krwi...� Wystarczyło jej, nie dociekała, bo jakież ma do tego prawo... I tak powie jej tylko tyle, ile sam zechce. Szli skrajem drogi, po asfalcie, przeszumiały dwa auta, już z zapalonymi światłami. Ale na niebie jeszcze pełgała r�żowa poświata i piasek grzał obnażone stopy. - Co zjesz? - odwr�ciła się ku niemu Christine, włosy jej bielały w zapadającym zmierzchu. - Znowu kebabczeta? Czy wolisz kiufteta? Wyb�r nieduży, to samo mielone mięso z cebulą, tylko inaczej ugniecione... - Co będzie. P�źno wracamy... I sirene z czerwonym winem, dużo wina, bo wyschłem od środka. Księżyc czerwonawy nie świecił, tylko był, raczej ziemia mżyła płowym piaskiem i bielą wapiennych skał, kt�re wyłaziły spomiędzy traw zetlałych od żaru sierpnia. Świerszcze strzygły, brzękanie ich zlewało się w dźwięk, kt�ry wibrował w uszach, raz mocniej, raz słabiej słyszalny. Minęło ich stado k�z pędzone przez staruchę, kopytka postukiwały na asfalcie, wezbrane wymiona obijały się o nogi kołysząc ciężko, stąpały drobnym kroczkiem, ciasno zbite, niemal kładąc pyski jedna drugiej na grzbiecie, jakby się chciały przewieźć, ulżyć sobie. Sypały gęsto bobkami. Pies nie zwracał na nie uwagi, ale one go się wyraźnie bały, bardziej niż aut, bo pokłusowały, staczając się w r�w i zn�w powracając na szosę, ku utrapieniu staruchy, kt�ra pokrzykiwała na nie uspokajająco. Długi kostur zdawał się potrącać o skraj księżyca, aż dziw, że nie zadźwięczał jak gong. - Poczekaj - położył Christine ciężką dłoń na ramieniu. - Niech przejdą... Został za stadem od�r capa, mierzwy i niewidocznego kurzu. Szli r�wnym krokiem, dziewczyna, uwiesiła się u jego ręki, przytulona. - Wiesz, że mnie odmieniłeś? Ja cię naprawdę kocham... Milczał, wydało mu się, że oczekuje tego samego. Nie chciał kłamać. Kochać? A c�ż to znaczy? Spać ze sobą czy popadać w zależność, ulegać cudzym zachceniom i kaprysom? Raz w życiu wydało mu się, że kochał, i to się źle skończyło, teraz żadnych więz�w, żadnych zobowiązań, kt�re się latami wloką... Przyszła, bo sama chciała, będzie do dnia odlotu. A co potem? Nic. Jakieś zacierające się, ale miłe wspomnienie udanych wakacji. Żadnych fotografii, żadnej wymiany adres�w ani żadnych nadziei, że się spotkają w Polsce albo u niej, bo nie odnajdą już tego nastroju swobody, leniwego wylegiwania się na rozpalonych skałach w sennym mamrotaniu morza... - Jest mi z tobą dobrze - powiedział opornie. - Skoro tobie też, ceńmy dni darowane... Puściła jego rękę urażona. - Pewnie masz rację, ale ja jestem jak ten pies, przywiązałam się do ciebie... Aż do bramy campingu szli w milczeniu. Stała tam gromadka turyst�w w ż�łtym, rażącym oczy świetle elektrycznej lampy przed domkiem strażnika, toczyły się gwałtowne rozmowy, niosły się podniesione głosy. - O jak to dobrze, że państwo nareszcie przyszli - powitał ich stary Poponiczew, siwa szczeć odbijała od czerstwej, pooranej twarzy. - Proszę zaraz sprawdzić, czy państwu coś nie zginęło z namiotu... Drugare, starszy lejtnant, chciałby uzupełnić meldunek. - I auto niech pan też obejrzy - napominał wysoki Bułgar. - Powiedzcież, co tu się stało? - Mieliśmy nieproszonych gości, buszowali po namiotach, zwłaszcza te trzy koło gruszy przekopali... I włamali się do auta. Nie słuchał dalej, ruszył biegiem. Niewiele miał do ukradzenia: gumowe materace, trochę konserw i ciuch�w, sama myśl o rękach patroszących torby budziła gniew i wstręt. Namiot był nieco w tyle, bo te lepsze miejsca, na kt�re kolejno padał cień rozłożystej topoli, już wcześniej pozajmowano. Na oko nie widać było śladu intruz�w, kł�dki nikt nie zerwał. Kiedy unieśli klapy, buchnął ciężki zaduch nagrzanego pł�tna. Sięgnął po latarkę, kt�rą ukrywał pod materacem, powi�dł ż�łtym okiem światła. Poduszki, kąpielowe prześcieradła, koce, torby. - Wszystko w porządku - uspokoił wysokiego lejtnanta. - Auto też nie tknięte. Widać nie zdążyli... A co innym zginęło? - Nic. Przynajmniej nikt się nie skarżył - rozłożył ręce lejtnant. - I to mnie dziwi... Bo jak już ryzykują włamanie, chyba powinni coś ukraść? I dlaczego tylko te trzy namioty, w pierwszym rzędzie, kt�re najłatwiej zobaczyć z portierni? Czemu nie tamte w końcu, przy samej siatce? Dlaczego nie pański? Wąsaty lejtnant spoglądał, na Pawła z wyrzutem, coś mu się nie zgadzało. - Kiedy to było? - W samo południe, kiedy stary chrapie na swojej leżance, a służbę zostawia psu. M�wi, że to mądry pies, odr�żnia swoich od obcych. - Pies był z nami - powiedział Paweł, kładąc mu dłoń na łbie. Rozumiał, że o nim mowa, spoglądał mi w twarz, lekko poruszając ogonem. - Właśnie... Niepotrzebnie go państwo zabieracie. Tu powinien warować. - Długo nas szukał, zresztą to nie jest pies strażnika. On go przepędza, boi się pcheł... Tak, pies jest, niczyj, i tak na niego wołamy: Niczyj! Jak camping się zwinie, ostatni w�z odjedzie, zostanie na łasce losu, naprawdę niczyj. Turyści już się porozchodzili, ściany namiot�w, zielone i r�żowe, pojaśniały od wnętrza, zapalono lampy. Pod gruszą wok�ł stolika, na składanych krzesełkach, rozparli się bridżyści, słychać było odzywki licytacji i plaskanie rzucanych kart. Obozowisko wracało do ładu, radzi byli, że mieli temat do gadania, i trochę rozczarowani, że właściwie nic się nie stało. Mogli jednak zgodnie na strażnika popsioczyć. - Nie będę państwa zatrzymywał - zasalutował lejtnant. W białej pł�ciennej kurtce, ściągnięty pasem, na kt�rym zwisał nagan, budził zaufanie. Spod krzaczastych brwi ciemne oczy spoglądały bystro, twarz miał spaloną słońcem, widać, nie przesiadywał dużo nad papierami, wolał się kręcić po ulicach miasteczka albo przepatrzyć na motocyklu odległe zatoczki. Paweł spotykał go przy źr�dełku i na cmentarzu, a nawet u popa w wirydarzyku pachnącym wykłoszoną już lawendą. Znali się, nie tylko z widzenia, może to ośmieliło milicjanta do zadawania pytań, szukał pomocy czy głośno rozważał sprawę, rad, że ktoś mu przy myśleniu towarzyszy, może poprawić. - Chciałem o jedno spytać... Pan wyłowił parę dni temu tę kotwicę? Odwr�cili się, z konara na lince wisiało poczerniałe żelazo. Na jedno ostrze ktoś zarzucił kostium kąpielowy i czepek, w p�łmroku, podświetlone lampą na stoliku bridżyst�w, wyglądało jak zatknięta odrąbana głowa. - Tak, to ja znalazłem. - Znalazł pan czy wyłowił, bo to r�żnica - podni�sł palec ostrzegawczo. - Znalazłem na brzegu między gałęziami. Spodobała mi się, to przyniosłem. Podeszli bliżej, lejtnant dotknął łuszczącego się żelaza, zakołysał. - Turecka... Bardzo stara, choć i u nas się takie trafiają. To pańska linka? Pan ten węzeł wiązał, fachowa robota... - Była z linką - patrzył na oficera czujnie - akurat tyle, żeby powiesić... - Więc świeżo jej ktoś używał, nylonowa linka... Gdzie to było? - Za zburzonym, wiatrakiem, wie pan, u st�p urwiska... Podpłynąłem, bo zbierałem mule - midi! - poprawił się rzucając bułgarską nazwę ślimak�w - i to leżało na kamieniach... - Kiedy to było? - We wtorek, ale czy to ma jakieś znaczenie? - Może ma, może nie ma... Lubię znać szczeg�ły. Dobranoc państwu, a raczej smacznego... Christine niosła na deklu menażki pachnące dymem węgla drzewnego i spaloną oliwą kawałki mięsa. Menażka była kopiasto wypełniona pomidorami... - Co on chciał od ciebie? Pom�ż mi - przyciskała łokciem wysuwającą się butelkę czerwonego wina. - Teraz jeść, jeść! - Dociekliwy, wypytywał, skąd mam kotwicę... - Bo tam przedwczoraj znaleziono trupa, opowiadał nasz Poponiczew, że zabił się rybak, taki jak on pijaczyna. Dziś go chowali. Słuchał z. napięciem, czuł niebezpieczeństwo. Jestem wariat, że przytargałem tu kotwicę i zawiesiłem, jakbym się chciał przechwalać. A jeżeli tamci szukali ładunku? Mogli spokojnie go zabrać, nikt by nie złożył meldunku na milicji, że mu zginęło pudło z �trawką�. Czego ten rybak szukał na skałach? Kruche urwisko, łatwo zlecieć... Zwłaszcza jakby ktoś dopom�gł. Siedli w tr�jkę przed namiotem, ich dwoje i pies, kt�ry cierpliwie czekał swojej cząstki, wiedział, że go nie pominą. Paweł z głośnym cmoknięciem wydarł korek z butelki, nalał wina do szklanek, spojrzał pod światło dalekiej lampy karciarzy, grało ciemnym rubinem. - A sirene? - Jakże mogłam zapomnieć, kiedyś chciał na zakąskę - powiedziała z wyrzutem - jest pod pomidorami. Jeszcze gdzieś kwiliło radio tranzystorowe, jednak już falowanie muzyki świerszczy zwyciężało. Wino miało cierpki smak, lubił je sączyć małymi łyczkami, pasowało do słonego koziego sera i liźniętego płomieniem mięsa nasyconego czubricą. Obozowisko układało się do snu. Pies poszedł swoim obyczajem podlać pień topoli i z westchnieniem ulgi uwalił się pod namiotem na derce wydobytej z bagażnika - to już szczeg�lna uprzejmość ze strony Christine. Zgoniło się psisko. Leżał z pyskiem na wyciągniętych łapach, przymykał oczy, zadowolony, że ma ich przy sobie. Spał na zewnątrz, nie żeby obawiali się pcheł, choć te go raczej nie opuszczały, mimo że się drapał, tłukąc łapą w darń wydeptaną na klepisko, tylko kt�regoś wieczoru, kiedy Paweł brał dziewczynę w ramiona, a ona wydała okrzyk jakby b�lu, Niczyj złapał go zębami za kostkę, pr�bował warcząc odwlec. �Poczciwe psisko - powiedziała z rozradowaniem w głosie - myślał, że mnie krzywdzisz. Bronił. Porwał się nawet na ciebie, choć tylko ciebie słucha... A ja go karmię, niewdzięcznika.� - Zostaw - przytrzymał ją za rękę, palce się splotły - nie myj teraz menażki... - Chcesz się już położyć - wyszeptała ciepło - rozścielę koce, nad ranem już robi się chłodno, budzę się ze zwiniętym prześcieradłem całkiem zziębnięta. - Możesz się do mnie przytulić. - Boję się, że cię obudzę. Leżę i słucham, jak oddychasz. Jest mi dobrze. Mogę cię dotknąć ręką, kt�rą ogrzałam pod pachą. Uklękła przy nim, głaskał jej sypkie włosy, majaczące jak poświata księżyca. Czuł dla niej litość, jeśli chciwie po nią z wieczora nie sięgał, uważała, że czymś zawiniła, całowała nieśmiało, jakby z g�ry przepraszając. Z westchnieniem ulgi rozchylała się przyjmując go w siebie. - Cała jestem słona - skarżyła się - nie pozwoliłeś mi p�jść pod tusz. - Pachniesz morzem - wydało mu się, że dosłyszy w tym naganę, bo zaraz dorzucił - lubię cię taką, słoną i gorzką. Przywarła ciaśniej. W ciemności dostrzegał wilgotny błysk szeroko otwartych oczu, biel zęb�w w rozchylonych ustach, bliskie oddechy się przenikały. Kiedy uspokojona wcisnęła mu głowę pod ramię, słuchała stukania serca, spr�bowała od niechcenia smaku sk�ry końcem języka. Pod policzkiem elastyczna twardość żeber unoszonych spokojnym oddechem. Była mu wdzięczna, że ją obejmuje, że o niej myśli, że jest, to jedno wystarczyło. - Trzeba na noc otworzyć klapę bagażnika... Nie chcę, żeby mi zepsuli zamek. - Myślisz, że się ośmielą wr�cić? - Chyba nie, może już zrozumieli, że tego, czego szukają, nikt by nie trzymał przy sobie, na wierzchu, jak na dow�d... - Ty wiesz? Czego oni chcą? - szeptała. - Nie masz do mnie zaufania? Nie powiesz? Milczał, szpara między opuszczonymi skrzydłami namiotu pyliła się srebrzyście, świecił księżyc. - Muszę jutro skoczyć do Burgas. Pojedziesz ze mną? - Tak - szepnęła żarliwie. - Tylko po co? Nie m�wiłeś mi, mieliśmy zbierać midi, zrobić sobie ucztę na skałach. Jutro będzie taki żar, nie szkoda ci morza? - Czy wiesz, Christine, co było pierwszego sierpnia, w czterdziestym czwartym?... Potrząsnęła głową, czuł jej każde drgnienie. Obca, z innego świata. Niemka. Nic nie rozumie. - Powstanie. Zaczęliśmy powstanie w Warszawie. M�j ojciec i ja, tając jeden przed drugim, po co tak się czule żegna - wyszliśmy z domu. On miał tyle lat, co ja dzisiaj. Poległ na Star�wce. Ja miałem wtedy czternasty rok... Wstrzymywała oddech: niech m�wi, niech opowiada, znowu przed nią odsłania się cząstka jego życia. - Byłeś jeszcze dzieckiem - tchnęła bezradna. - Przecież nie miałeś broni... - Nie miałem tego szczęścia. Pierwszy karabin dostałem na dwa dni przed kapitulacją. Ale cały czas byłem celem. Na to byłem dość duży. W tym wieku nie wierzy się, że człowiek jest śmiertelny. Choć widziałem... Ginęli bliscy, jednak to doświadczenie jakby nie docierało do mnie... Myślę, że tak odczuwa wr�bel w stadzie, choć kt�regoś rozedrze, kot. Strach, popłoch i zaraz się zapomina. Polegli nie straszą. Nieraz nocą pełzając, w blasku pożaru, najbardziej świeciło na chodnikach natłuczone szkło z okien, trafiałem na zwłoki na wp�ł zasypane rumowiskiem. Jakbyś tobołka dotknęła, gruz ludzki wtopiony w cmentarzysko miasta. Opowiadał p�łgłosem, pr�bował jej przekazać obrazy dla niej niewidoczne, jakie mu się jawiły w mroku namiotu. M�gł zginąć, zostać w rowie zasypanym zmielonymi cegłami. I nie miałaby go. Ojciec jego poległ. I mimo to obejmuje mnie ramieniem, jestem mu bliska. Warszawa stoi, miasto piękniejsze od Berlina. To było tyle lat temu, dawno, dawno. Ja temu, co się stało wtedy, nie jestem winna, urodziłam się już na szczęście po. Świerszcze grały, dzwonienie ich pulsowało w uszach. Pies zwinął się w kłębek i zachrapał. Słyszeli, docierało do nich pukanie własnych serc, one nie spoczywały. - Pamiętam, to było już przy końcu września... Nocą szedłem z Książęcej, tam była nasza barykada, przez plac Trzech Krzyży. Kości�ł już rozwaliła bomba. Płonęła narożna kamienica, jasno, nawet wesoło, bo płomienie wyglądały przez okna, buzowały we wnętrzu. Ogień jest pracowity, gada do siebie, gryzie meble, parska kłębami iskier. Wtedy dostrzegłem pod ścianą skuloną dziewczynę. �Proszę pani - zawołałem p�łgłosem, bo iskry na nią kapały, niekt�re tliły się na sukience - niech pani ucieka, pali się...� Ale ona siedziała z rękami wciśniętymi pod brodę, nieruchoma, zasłuchana w trzepot płomieni, kt�re strzelały tak jak mokre prześcieradła, kiedy je wiatr pr�buje zerwać. Dotknąłem jej policzka, był ciepły. Wiedziałem, że umarła, i zrobiło mi się strasznie smutno. Nie widziałem nieba nad nami, tylko przewalające się ciężkie dymy, pełne ulatujących iskier, pełzały nad szczerbatymi murami zburzonych kamienic. Nie mogłem tak odejść... Ona czegoś ode mnie chciała. Wtedy jeszcze umiałem się modlić, nie tylko powtarzać nauczone słowa, wiem, że do niej jak do żywej m�wiłem coś jak na m�j wiek bardzo mądrego, pocieszałem... Nie potrafiłbym ci tego dziś powt�rzyć. Przytaiła się w ciszy. Niech m�wi, niech ją wprowadza w sw�j świat, chce o nim wszystko wiedzieć, ale lęka się spłoszyć pytaniami. - Skoczymy do Burgas. Chciałbym poprosić o mszę za ojca... Nawet nie znam dokładnie dnia, kiedy zginął. Od jego koleg�w dowiedziałem się po latach, że w dniu upadku Star�wki albo w czasie pr�by przebicia, dzień wcześniej. Pocałowała go w pierś wdzięczna, że jej z żałobnego obrzędu nie wyłączy, że od początku chciał ją zabrać. - Myślisz, że mu ta msza jest potrzebna? - spytała nieśmiało. - Nie wiem. Tak było u nas w domu zawsze, ojciec dawał na mszę za dziadka, ja za ojca. Mam nadzieję, że i m�j syn... - Masz syna? - zdumiała się. - Nigdy o tym nie wspominałeś. - Julek jest już na ostatnim roku architektury. Jestem stary chłop. Nie wiem, co sobie we mnie upatrzyłaś. Trochę szorstko uwolnił się z jej objęć. - Wystarczy, że ja wiem - szepnęła gładząc go, aż zniknęło napięcie i ułożył się na ciepłym posłaniu, twarzą ku niej zwr�cony. - Kiedy kazali mi oddać karabin... a dwa dni przedtem go dostałem, trzasnąłem nim o ziemię, chciałem, żeby się uszkodził. Choć już wcześniej wyjąłem z zamka iglicę. Nie płakałem, gardło miałem ściśnięte... Nie wiedziałem, co z ojcem, wierzyłem, że da sobie radę, wyjdzie cało. To był wspaniały człowiek, charakter. Nie to, co ja. Ale karabin... Dwa razy tylko z niego strzeliłem. Pamiętam dotąd, jak mnie kopnął. - I odebrali chłopcu zabawkę... - Zapewniam cię, że nawet w moich rękach to nie była zabawka. Strzelałem do Niemca. Trzeba, żebyś znała prawdę. - Zabili ci ojca... Trafiłeś? - Nie mam żadnej pewności - drwił z siebie z tamtego czasu - ale i dziś bardzo bym chciał, żeby to był trafny strzał. Druh mi powiedział, jak zgrywać muszkę ze szczerbinką, jednak za mało mieliśmy naboi, żeby bawić się w strzelnicę. Uczyliśmy się wtedy, jak Niemcy szli do ataku. Nasi podpuszczali ich blisko, żeby m�c zabrać nocą mauzery, wypr�żnić ładownice. Zabity daleko od barykady to był zmarnowany Niemiec. Usłyszeli ciche warczenie psa. Zamilkli. On będzie zawsze we mnie widział Niemkę, z rodu zab�jc�w ojca i tylu jego r�wieśnik�w; było jej ciężko. Ktoś kręcił się przed namiotem. Paweł spojrzał na zegarek, dochodziła p�łnoc. Wygrzebał latarkę i uciszając dłonią leżącą dziewczynę, poraczkował do wejścia. Przez szparę w świetle księżyca widział sylwetkę mężczyzny, kt�ry stał ku niemu zwr�cony, oparty o pień starej gruszy. Czekał, co nastąpi. Poprawiając kolano, gotując się do skoku, mimowolnie nacisnął guziczek latarki i światło łypnęło, rozlewając się po płachtach. Błysk podobny do bezgłośnej eksplozji. Tamten postąpił parę krok�w i przyzywał ręką. - Czego, głupi, warczysz na swoich? - posłyszał ochrypły głos Kalczo Poponiczewa. Wciągnął piżamę i z latarką wyszedł z namiotu. Pies się przeciągnął i ziewając podreptał za nim. - Czujnie pan śpi... - zaczął z uznaniem strażnik. - Chciałem pana wywołać, żeby parę sł�w bez świadk�w. Ucapił Pawła za rękaw i dyszał mu w ucho, oddech miał czosnkowy, od�r zmieszany z wonią cybucha, kt�ry stary stale kopcił. - Już rano przyszedł taki gruby i pytał, kto powiesił tę kotwicę... Ja tu wszystkich znam, on obcy, z miasta, inna mowa. Chce z panem rozmawiać. Pytał, skąd jesteście i na jak długo. On się do pana zgłosi, lepiej z nim z daleka - podni�sł ostrzegawczo drżącą dłoń. Pomarszczona twarz, osrebrzona nie golonym włosem, miała grymas chytrości. - A jak z nim się spotkać? - Już on pana dopadnie. Pokazałem mu auto, zapisał sobie numer. On ma zieloną �Zastawę� - dodał poufnie. - Może to milicja? - Oni też tu do mnie zachodzą, przecież darmo tego stanowiska nie dostałem... M�wią jak ze swoim i dolę im odpalić trzeba, bo tu się i parę dolar�w, i zachodnia marka też trafi, jak przy turystach, rzucą po dobremu, jak się ludziom wygodzi... Lampa na dyżurce świeciła słabo, przysłonięta gazetą. Ćmy o nią stukały albo siedziały czarnymi grudkami. Droga połyskiwała od rosy, asfalt w księżycu miał wygląd czarnego marmuru. Czego on się po mnie spodziewa? Dać mu w łapę za ostrzeżenie? Potwierdzić podejrzenia? Jednak powinienem zapewnić sobie jego życzliwość... Chyba nie pr�bował mnie postraszyć napomykając, że uzupełnia milicyjne raporty swoją gadaniną, bo z wypisaniem głupiego kwitu idzie mu niesporo. - On nie był sam... Z nim było jeszcze dw�ch, gęby buldog�w... Moriacy albo już odsiadywali, bo jeden miał od kciuka wytatuowanego węża, tak mu aż po łokieć rękę oplatał - pokazał, jakby owijał dłoń bandażem. Tylko nie spieszyć się, niech gada. Milczenie daje przewagę, nie okazywać szczeg�lnego zainteresowania, słuchać, odsiać domysły od prawdy, bo on lubi ubarwić najbłahsze wydarzenia, nudno tu, sezon się kończy, a z nim i nadzieje na duży zarobek, jakiego się jeszcze spodziewał wiosną. - Panie, zaczęło się od tej kotwicy... Obejrzał ją, pokołysał, potem zaszli do mnie. Wypiliśmy, niedużo, może po p�ł szklanki śliwowej. On mnie wziął na przepytkę, a tamci kopali w namiotach. Potem się skrzyknęli, do �Zastawy� i szur, w stronę Sozopola... Ja się zdrzemnąłem, a zaraz pierwszy w�z z letnikami nadleciał i zaczął się krzyk - chwilę się zawahał - ja o tym lejtnantowi nic nie m�wiłem. Gruby położył palec na usta, a potem dłonią przeciągnął po gardle... Przy tym uśmiechał się tak, aż mi się straszno zrobiło. Dla takiego kazać mi łeb ukręcić, to jak dla nas splunąć. - Nie tak łatwo - uspokajał go Paweł. - Zabić to już poważna sprawa, musi być śledztwo, a jak raz trafią na trop, to po nitce do kłębka. - Pan ich nie zna. Najpierw upiją, a potem zdarzy się wypadek. Stwierdzą, że po pijaku wpadł pod w�z, i każdy machnie ręką. W oczach starego mżył strach, nie, na pewno nie szło mu o to, żeby wymamić parę lew�w, z dobrej woli ostrzegał, a może chciał się pozbyć gości ściągających zagrożenie. Szosą przegnała ciężar�wka, ż�łte smugi światła pruły zielonawy p�łmrok księżycowej nocy. Kiedy ścichł grzmot motoru, Paweł pojął, że m�wili szeptem, mimo że obozowisko spało i każdego podchodzącego dostrzegliby z daleka. - Ja jestem tu uwiązany - żalił się Poponiczew - jak nie na bramie, to krążę między autami... Do domu też łatwo trafić, znają mnie tu, każdy pokaże, gdzie mieszkam na Michała Archanioła, dziś Armii Wybawicielki... Dla mnie nie ma i mysiej nory do schowania. Za to pan autem może śmignąć choćby do Sofii albo dalej, paszport jest, to i granica się otworzy. - Jutro z rana jadę do Burgas, ale zaraz wracam - rozwiał nadzieje starego. - A wam radziłbym jednak powiedzieć wszystko lejtnantowi. On rozumny człowiek. - A jak mnie tamci skrzywdzą? Ja stary, mnie można ubić i packą na muchy... - Lepiej jak milicja będzie wiedzieć, że nie wypadek, jak z tym waszym znajomym... - M�wiła panu milicja? - zerknął mu koso w oczy spłoszonym spojrzeniem i schylając głowę wyszeptał przejęty: - Oni nie żartują, taki nie ma sumienia, a milicja nie osłoni, przyjdą razem z grabarzem. - Czego ten gruby szukał? Miał ciche wyrachowanie,