7391
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 7391 |
Rozszerzenie: |
7391 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 7391 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 7391 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
7391 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Wojciech �ukrowski
Zapach psiej sier�ci
* * *
�Zapach psiej sier�ci� jest powie�ci� psychologiczn�, portretem rze�biarza
opanowanego przemo�n� rz�dz�
zdobycia pieni�dzy - w ich posiadaniu widzi swobod�
tworzenia, niezale�no�� od dora�nych zam�wie� i mecenas�w. Wojciech �ukrowski,
pos�uguj�c si� w�tkiem
sensacyjnym, pozwala nam prze�ledzi� rozw�j choroby
chciwo�ci, obna�a kryzys moralny, egoizm i pych� artysty, a tak�e przypomina
fundamentalne prawdy, jakie
waza na trwa�o�ci dzie�a.
? * *
01.HTML
Przechylona rozczesywała mokre, prawie białe włosy, stopę wyciągniętej
nogi wsparła mu o
piersi. Nie sprawiło to przykrości, mimo że palce miała
chłodne. Chłonął dziewczynę, jej ruchy harmonijne, swobodny bezwstyd
nagiego ciała.
Zachodzące słońce słało się po kamienistych wzg�rzach,
kolczaste krzewy podpływały cieniem o kolorze siwego dymku, jaki osiada na
dojrzałych śliwkach. Była
to pora, kiedy morze się ucisza, jakby zasypiając,
woda nabiera tonu żałobnej czerni, gęstnieje, tylko jedna iglasta smuga jarzy
się migotami, wiodąc
na zach�d.
Złagodniałe światło dobywało złoto opalenizny, jednakie od długiej szyi
po brunatne szczyty
małych piersi - opalali się bez kostium�w, oswojeni
z nagością, kt�ra już przestała niepokoić. Włosy jej wysychając robiły
się coraz jaśniejsze,
strząśnięte z grzebienia krople zapalały się
jak iskry.
Nawet nie wie, że mnie dotyka. Ta drobna stopa, o długich palcach, nie
zagniecionych, ładnych, kt�ra
nigdy nie zaznała za ciasnego obuwia, budziła
w nim wzruszenie. Wystarczyło dźwignąć rękę, żeby ją tkliwie
pogładzić, miał
ochotę przytulić smagłe podbicie do policzka szorstkiego o tej
godzinie, na słońcu włosy jakby rosły szybciej, nie włosy, twarda szczeć,
włosy to u niej, ten puch
ledwie dostrzegalny, zbielały od upalnego lata...
Wyczuwał go wodząc ustami po karku.
Nie chciało mu się odwr�cić głowy. Czuł twardość skały pod ciemieniem,
blok wapienia
wygładzonego przez fale, kt�re w czasie sztorm�w tęgo tu
musiały pracować, szorując żwirem i gruboziarnistym piachem. G�ry jeszcze
promieniowały
wchłoniętym żarem sierpniowego dnia. Leżał jak na przypiecku,
tak sobie to wyobraził na podstawie lektury, bo nigdy sam tego nie zaznał.
Zapach łuszczącego się
bielenia, glinianej polepy, dymu tlącego się drewna
i słomy... Jakby już widział i na tym tle dziewczynę z przechyloną głową,
targającą
grzebieniem pozlepiane pasma włos�w, spadających aż na
ramię. W oczach miała światła odbite od słonecznej ścieżki.
Nie widzi mnie, zapomniała, jest sama, choć dotyka mnie stopą, w kt�rej już
nie ma chłodu morza.
Czuł leciutki nacisk na sprężone żebra, kiedy
głębiej zaczerpnął powietrza. Pachniało, zlizywanymi przez fale skałami, a
trochę słoną
mgiełką, kt�ra wstawała niepostrzeżenie, zmiękczając
zarysy miasta po drugiej stronie zatoki. Czerwone dach�wki starych dom�w,
nakładane grubo, z białymi
plamami gołębi zbierających się do snu, i te
nowe, jasne pudła, wille notabl�w - bezładnie pięły się aż po szczyt
pag�rka, gdzie
dźwignęły się szarozielone, baniaste hełmy wież cerkiewki.
Niebo jak zwykle raziło nudą, bez jednej chmurki, puste, nawet nie zmącone
skrzydłem ptasim,
g�rą jeszcze świetliste, na horyzoncie jak rozlany atrament,
pojednane z ołowianą wodą.
Dobrze tak leżeć na stygnącej, wygłaskanej skale, chłonąc wielkie
uciszenie nadchodzącego
wieczoru. Jakie ona ma ładne kolana, okrągłe, bez jednego
zadrapania, jakby nie przedzierała się przez zasieki cierni, kt�re osłaniały
dojście do ich skalnego
balkonu. Ile może mieć lat? Nie badał, bo
i po co? Dość sięgnąć do jej torebki, kiedy otwartą porzuca w namiocie, i
przeczytać w
paszporcie. Dwadzieścia trzy? Może nieco więcej, a wygląda
na bardzo młodą, szczeniak jeszcze... Choć swoboda, z jaką go brała w
siebie, wskazywałaby... Ale
one teraz, żeby zaimponować koleżankom, żeby
im rzucić w twarz - ja już mam to za sobą - zaczynają tak wcześnie.
Wiedział, że nie ma studi�w,
tylko jest po kursach, pracuje w dużym domu wydawniczym
jako sekretarka, m�wiła o tym z dumą, kiedy od niechcenia zapytał, co robi
tam u siebie, w Lipsku...
Kojąca cisza dawała się słyszeć: mlaskanie wody, kt�ra pr�bowała smaku
urwiska, i sykanie
świerszczy i dalekie, rozedrgane dzwonienie cykad na drzewkach
granatu.
Nagle zazgrzytały pazury o kamień, aż żwir się potoczył, i ozwało się
tęskne ciche
skomlenie. Dziewczyna odwr�ciła głowę, oczy miała niebieskawe,
jakby spłowiałe od słońca.
- Widzisz, że nas odnalazł - zatriumfowała - kochane psisko.
Zeskoczyła z głazu, ocierając się udem o jego pieszczotliwie uniesioną
rękę, przyklękła
nad. urwiskiem. Pies uszczęśliwiony, że ją widzi, zaśpiewał
z głębi gardła czułą nutą, brunatne oko wyrażało bezgraniczne oddanie.
Siedział tam w dole
z zadartym pyskiem, z jednym uchem postawionym, drugim
obwisłym w połowie, co nadawało mu wyraz poczciwego zatroskania. Duże
psisko, mieszaniec wilka i
colie, bo kudły miał długie, prawie czarne i białą
kamizelkę, a ogon nosił nisko, po wilczemu. Umiał też biec wytrwale,
godzinami w poszukiwaniu tych,
kt�rym swe psie serce ofiarował, kiedy z campingu
wymykali się autem na ustronne plaże. Spotykali go, jak biegł uparcie skrajem
drogi, z wywalonym
językiem, z kt�rego sączyła się szklista nić śliny.
Wtedy jeszcze nie był ich psiskiem, siadywał przed namiotem Anglik�w, kt�rych
dzieci go uwielbiały. Nie
chciały jeść obiadu bez niego, kołysały
się na metalowych krzesełkach, opuszczały rękę, by się z nim m�c
podzielić ukradkiem. On
chyba też je musiał pokochać, bo kiedy po wielkim lamencie
dzieciaki zapędzono do auta z przyczepką i odjechali, pies nie m�gł sobie
znaleźć miejsca. Wył
przy pełni księżyca, wypłakując swoją rozpacz,
aż go kamieniami odpędzili jacyś turyści, kt�rym przeszkadzał spać.
- Paul, zbudź się. - Nachylała się do skomlącego psa, widział jej brunatne
pośladki z
odciśniętymi od skały zmarszczkami, jak na tyłeczku niemowlęcia
po fałdach pieluszki, aż wzruszały. - On chce być przy nas... Tęskni.
- To go sobie weź, jak będziesz odjeżdżać. - Dźwignął się leniwie,
teraz czuł twardość
skalnego legowiska i zmęczenie długim pływaniem. -
Nie spałem, tylko się zamyśliłem.
- Ale spałeś, choć się do tego nie chcesz przyznać. Czułam pod stopą, jak
spokojnie oddychasz,
bałam się poruszyć, żeby cię nie obudzić. Odpoczywałeś
tak ufnie, aż byłam szczęśliwa. Pora wracać. Jestem głodna po kąpieli.
Upał zelżał i można
nareszcie coś zjeść.
- Teraz już wiesz, co go przygnało. A ty dorabiasz do tego romantyczną
historię, że on nas kocha,
że tęskni...
- Sam nie wierzysz w to, co m�wisz. Bezpański pies szuka odrobiny serca, szuka
pana. P�ki są turyści na
campingu, dadzą mu jeść, ale to dla niego
za mało, niedługo koniec sezonu, woda stygnie, nawet mniej ludzi się
kąpie... Czy nie m�głbyś go
zabrać? Masz w�z... Zr�b to dla mnie.
- W moim życiu nie ma miejsca na psa.
Popatrzyła na niego rozżalona, jakby chciała powiedzieć: na mnie też. Ale
ja o tym wiem i dlatego nie
proszę.
- On nam ufa.
- Jak tylu przed nami, kt�rzy go karmili, pieścili, a potem nie zważając na
skowyty odjechali. Już za
bramą campingu zapomnieli o nim. On jest jak
kobieta, łatwo znajduje pocieszenie.
- Głupstwa m�wisz... To nieprawda. Za dziećmi tęsknił, biegał po
plażach... Długo ich szukał.
Przygarnął ją ramionami, oparł skroń o ciepłą pierś, słyszał głuche
postukiwanie serca.
- Może go stary Bułgar zatrzyma, pies by się przydał do str�żowania na
parkingu? - Szukała bodaj
nadziei, że znajdzie opiekę.
- Anglicy odjeżdżając zostawili dla psa kilka puszek z mięsem. Nasz Kalczo
Poponiczew je zjadł. Na
co mu pies po sezonie? Ma go darmo karmić całą
zimę?! Oni myślą praktycznie, twarde życie ich tego nauczyło. Pies tu
zostanie sam, będzie
żebrał na progu dom�w, jeśli go nie odpędzą, rozkopywał
śmietniki, polował na polne myszy... Zeschnie, sparszywieje, jeśli mu
wcześniej nie przetrącą
grzbietu. Tu ps�w nie lubią, to dziedzictwo islamu,
psy pogryzły Proroka, więc są podłe i nieczyste.
Czuł, że się nad nim nachyla, mierzwi mu włosy palcami w gniewnej
pieszczocie.
- Ty też pachniesz zgonionym psem - szepnęła całując mu ucho. - Czego ty
szukasz tutaj? Bo wiem,
że nie mnie...
- Ładu, tu w środku - postukał palcem w brunatną pierś. - Christine, dużo
życia już za mną.
Artysta musi być samotny. Ja przynajmniej ani siebie,
ani ciebie nie oszukuję. Źle ci ze mną?
Opasała go tylko ciaśniej ramionami, wtuliła jego głowę między piersi.
- Mamy jeszcze dwanaście dni... Potem odlot.
- Jedenaście - sprostował świadomy okrucieństwa - dzisiejszy już się
kończy.
- Ale dopiero zaczyna się wiecz�r, a po nim długa noc, razem. Wiem, powinnam
się umieć cieszyć
tym, co mam, co mi zechcesz podarować... A jednak jak
ten pies mam nadzieję, że pozwolisz mi przy sobie warować, że mnie
przywołasz gwizdnięciem...
Przybiegnę z końca świata. Nie będę ci na pewno
przeszkadzać, nie będę się do niczego wtrącać.
Gładził ją po smagłym karku, czuł pod końcami palc�w jedwabisty puch. Tak
się ucisza dziecko
przejęte nagłym lękiem. Nie myśl już o tym, nie
patrz w tamtą stronę, przecież jestem. Jeszcze z tobą jestem. Zadygotała.
- Ubieraj się, pies czeka - uwolnił się z jej ramion. A potem, kiedy już
wciągała sukienkę
zamotana z głową, dodał pomagając życzliwie: - Nudzisz...
Tak jakbyś była dzieckiem, kt�re m�wi: ja nie chcę dorosnąć, bo będę
musiała umrzeć.
Kiedy głowa wyłoniła się z pawich kreton�w, popatrzyła na niego bezmiernie
smutnymi oczami, aż
zrobiło mu się głupio, bo to nie trzeba tak, dziewczyna
nie drzewko, żeby ją toporkiem obciosywać. Woda w dole mroczniała i od
miasteczka, od tej starej
greckiej dzielnicy, doleciał ich żałosny, podobny
do zachłystywania się w płaczu głos targanego dzwonu.
- A to co znowu? - zdziwił się sięgając do torby po zegarek. - Za wcześnie
na Anioł Pański.
Spił nam się diaczek czy jakieś państwowe święto,
bo oni tu je muszą świętować...
- Patrz - Christine pokazała czerwony punkt na mrocznej wodzie - trzeci kurs
już dzisiaj...
- Wraca. Ona jest pilna, trenuje. Chce przepłynąć w przyszłym roku kanał La
Manche. Ludzie sobie
r�żne cele wynajdują. Uparta, pływa bez względu
na pogodę.
Czerwony punkt z tej odległości zdawał się tkwić w miejscu. Galaretowata
woda ledwie
pływaczkę kołysała.
- Czerwony Kapturek - roześmiała się Christine. - Ona ma końską
wytrzymałość... Tyle czasu w
w�dzie, musi wyziębnąć... Ja zawsze po pływaniu
dostaję dygotki. Ona jest chyba samiec...
- Zapewniam cię, że nie. Rosła, dobrze zbudowana dziewczyna, wszystko na
miejscu.
- Skąd wiesz? - zaniepokoiła się i ujęła za łokieć, jakby potwierdzając
swoje z nim
związki.
- Mam oczy. Czasem jest coś takiego między mężczyzną i kobietą, wystarczy
jedno spojrzenie i.
oboje wiedzą, że mogliby...
- Rozmawiałeś z nią?
- Miałem ja w rękach - błysnął zębami w szelmowskim uśmiechu. -
Wycierałem ją
własnym ręcznikiem, kiedy wylazła z wody słaniając się na nogach.
Zapewniam cię, nie było w tym nic zmysłowego, koleżeńska życzliwość.
Sk�rę miała jak
tarka, o kolorze gliny, jak topielica.
- I co, no, już m�w do końca...
- Powiedziała mi: �Merci...� - i uwaliła się na gorący piasek, dygotała...
Ostrzegałem ją, że za
dużo ryzykuje, ale ona z zamkniętymi powiekami
szepnęła tylko: �Znam siebie, wytrzymam�.
- Wtedy ci powiedziała o kanale La Manche?
Stawiała pytania jakby od niechcenia, ale wyczuł w niej napięcie, czyżby
trafiła na trop rywalki.
Stąpała uważnie stromą ścieżką prowadzącą
zygzakiem na szczyt urwiska. Suche trawy były pełne ruchu, nurkowały w nich
jaszczurki. Ubitą,
przykurzoną glinę przecinały ich nagłe smyrgnięcia,
podobne do zielonego błysku. Pies pognał okrężną drogą, wyprzedził ich i
ciemniał na
r�żowości wygasającego nieba, nie spuszczał ich z oka,
skomlił nagląco.
- Nie, to było parę dni potem. Spotkałem ją w smażalni ryb, była długa
kolejka, a ona stała
blisko... Kupiła i dla mnie. Okazało się, że mnie
zapamiętała.
- Więc się spotykacie za moimi plecami!
- Wtedy mi powiedziała o rekordzie. Odm�wiła nawet szklaneczki wina. Nie pije,
nie pali...
- Tylko podrywa co milszych pan�w - wykrzywiła się Christine, jej białe
włosy omiotły opalony kark.
Sukienka w drobne kwiaty, z bufkami na ramionach
i białym kołnierzyczkiem robiła z niej wyrośniętą dziewczynkę.
- Nie. I to też nie. Ona widzi tylko rekord, całkiem stuknięta.
- Ale ci się podoba - odwr�ciła się gwałtownie, oczy miała niebieskie,
pociemniałe, rzęsy,
spłowiały na końcach, będzie musiała przyczernić.
Białe drobne zęby błyskały spod skrzywionej wargi.
- Tak - przyznał łaskawie - gdybym ciebie nie miał, może bym i spr�bował,
takie niedostępne
budzą chęć, żeby je mieć pod sobą...
- Wymawiasz mi, że byłam za uległa - powiedziała z odrobiną goryczy. - A ja
uważam, że
zmarnowałam dwa dni, że trzeba było od razu, jak tylko
się poznaliśmy, p�jść z tobą. Czy ty rozumiesz? Możesz sobie myśleć o
mnie, co zechcesz, ale
żal mi tych utraconych trzech nocy. Budziłam się
i myślałam, czy to już dzień, pora na plażę, gdzie się spotkamy.
- Jak miałaś o kim myśleć, nie byłaś sama - dużą ręką nie artysty, a
robotnika zgarnął
pęk włos�w na plecach i potarmosił pieszczotliwie.
- Byłaś dobra - mruknięcie brzmiało pochwałą nie charakteru, ale ciała. -
Z radością się
ciebie uczyłem... Weszłaś mi za sk�rę.
Szarpnięcie zabolało, ale i za to była wdzięczna. On tak samo zaciskając
zęby w nagłej
czułości zatapia palce w psich kudłach, targa czujnie postawione
ucho, aż do ostrzegawczego warknięcia. Nie zdaje sobie sprawy ze swojej siły.
Ma zgrubienia na
rękach, teraz zmiękły w morskiej wodzie, jednak są
wyczuwalne... Rzeźbiarz. Tak przynajmniej się przedstawił. A może wakacyjna
przebieranka? Każdy
chce być kimś innym, lepszym w swoim mniemaniu.
Nie lubi m�wić o sobie. Nawet nie wiem, czy jest żonaty. Bez obrączki,
chociaż łatwo ją
zdjąć... Nie powiedział nawet, że mnie kocha. Bodaj przez
uprzejmość mężczyźni to m�wią, jako usprawiedliwienie, kiedy się
żegnają. Uchylona
furtka, gdyby chcieli powr�cić. Czy w jego całym zachowaniu
nie ma potwierdzenia tej prostej prawdy? �Za sk�rę�, jak zadra, kt�ra kłuje,
łatwa do usunięcia, nie w
serce... Jak to naukowcy nazywają, bo nauka
teraz wszystko tłumaczy rozgrzeszając - cool sex?
Pies biegł przed nimi, znikał między krzewami tarnin, to znowu się pojawiał
z cichym
szczeknięciem, by długimi, rozradowanymi susami wskazywać drogę.
Bał się, że zmienią zamiar, nagle go zostawią, znikną, jak już tylekroć
się zdarzało. A
tę parę polubił szczeg�lnie, nie tylko za to, że
mu przynoszą w plastykowym worku resztki z restauracji i wytrząsają do
blaszanej puszki po
konserwach, jaka zastępowała miskę, dają mu pić, nie
musi gnać daleko aż do źr�dełka, żeby się do syta nachłeptać, ale
myślą o nim, widzą go,
przemawiają głaszcząc, przyjęli go do stada. Czuł
dla nich ogromną wdzięczność, nie odstępował na krok, ogarniała go
rozpacz, kiedy się
rozchodzili, biegał od jednego do drugiego naszczekując,
skubał za spodnie, a jeśli byli w kąpiel�wkach trącał mokrym nosem, drapał
łapą... Jakby
chciał powiedzieć: zatrzymaj go, bo odchodzi, a ja wiem,
że nie wr�ci. Ja to znam.
Zwykle z czołem zabawnie zmarszczonym troską zostawał przy tym, kt�re
gospodarowało w namiocie.
Tam było legowisko, wilcza hora w jego pojęciu. Przy
niej warował, jak miał zapisane w genach. Szalał z radości, kiedy Paweł
się pojawiał, znowu miał
ich razem, skakał, opierając mu łapy o pierś
pr�bował liznąć po twarzy gorącym językiem. Pozwalał się szarpać za.
sk�rę na karku i
uszy. Klepać twardo po grzbiecie. �Leżeć, głupie psisko!�
- opędzał się Paweł, ale słowo głupie - brzmiało jak kochane, aż
Christine słysząc ciepło
głosu czuła zazdrość.
Szedł teraz za nią w spodenkach kąpielowych, rosły, z grzywą włos�w
spadających na kark.
Na ramieniu miał zawieszoną pł�cienną torbę bardzo
modną, koloru dżins�w, kt�re zwinięte wepchał do środka. Sk�rzane sandały
na jeden palec
klapały lekko przy każdym kroku, nie ubierał się, jakby
żal mu było ostatnich ciepłych tchnień zachodzącego czerwono słońca.
Długie kolczaste pędy
jeżyn zaczepiały o łydki, drapiąc kocimi pazurkami
do krwi. Przystanął na moment, dziewczyna go wyprzedzała niknąc pod niskimi
koronami dęb�w
korkowych, kt�re rosły kępami - poskręcane konary zdawały
się jak zapaśnicy czekać na pomocowanie z p�łnocnym wiatrem. Z ziemi bił
upał kończącego
się dnia. Zaduch uwiędłych liści i traw z zawiesiną
zmielonego wapienia, suchych bobk�w kłapouchych k�z. Wspinały się na pnie,
skubały twarde laurowe
liście, nawet siwe piołuny niknęły w ich ruchliwych
pyszczkach, przydając p�źniej aromatu mięsu, bez odrobiny łoju.
Tak, to było tutaj.
- Idź - pchnął lekko Christine w plecy - zaraz cię dogonię.
Ruszyła posłusznie sądząc, że się chce załatwić. Rozgarnął cierniste
gałęzie,
wpełznął na czworakach. Przez szczelinę między miętlistą
trawą dostrzegł lśnienie grubego worka z plastyku. Pakunek leżał nie
tknięty, choć ktoś m�gł
go wypatrzyć przypadkiem, nawet te sprytne szczeniaki,
kt�re wyłapują ż�łwie, malują im zmatowiałe skorupy lakierem i sprzedają
turystom jako
pamiątkę znad Czarnego Morza. Trzeba go przenieść niepostrzeżenie
i gdzieś ukryć. Nawet nie nocą, a w samo południe, kiedy Bułgarzy
naćpawszy się białego
chleba zapadają w mocną drzemkę. Pr�cz kwilących jastrzębi,
kt�re polują na polne myszy, nie ma na wzg�rzach nikogo, po winnicach i
pag�rkach dzwonią
świerszcze. Słońce gniecie, nawet niesyci go turyści też
wpełzają w cień, pod skały, zieją na materacach wok�ł źr�dła.
Sprężysta gałązka zahaczyła mu się o włosy, targnął głową, poczuł z
tyłu, że go
ktoś trąca. Ogarnął go strach, że Christine zawr�ciła,
nie chciał jej wprowadzać w sprawę, przez sk�rę czuł, że będą z tego
jeszcze kłopoty.
Ostrożnie się obejrzał. Za nim stało kudłate psisko
i brunatnym okiem o złotym odcieniu przyglądało mu się z wyraźnym
zdumieniem.
- Wynoś się! Uciekaj stąd! - odganiał go machnięciem ręki.
- Paul! Gdzie jesteś? - usłyszał wołanie dziewczyny.
Szarpnął gałązki, pęd jeżyny smagnął go po plecach, aż zabolało.
* * *
Nie, ci, kt�rzy mieli odebrać ładunek, już się chyba spostrzegli, że
przesyłka trafiła w
niepowołane ręce. Będą szukać, mają tu na pewno swoje
oczy i uszy. Kiedy trafił, nurkując, na plastykowy worek, kołyszący się
płytko pod
powierzchnią na lince zakotwiczonej między głazami, zaciekawiony
przyholował go do brzegu. W blaszanym, oklejonym wodoszczelną taśmą pudle
kryły się
prasowane, ostro pachnące listki. Haszysz - trawka - jak m�wią
wtajemniczeni. Było tego z dziesięć kilo, ładny grosz, gdyby przerobić na
papierosy. Nieduży,
plastykowy słoik z białym proszkiem - kokaina. Przemyt
z Turcji. Tam jawnie uprawiają pola makowe na opium, zagony indyjskich konopi.
Tylko w jednym Iranie
szach każe ścinać głowy handlarzom narkotyk�w.
Dreszcz ryzyka, odczekać, aż przestaną niuchać, aż się pogodzą ze
stratą, załadować do
auta i odjechać. Przecież to kupa forsy... Jedni wyławiają
tu obrosłe muszlami amfory greckie, jemu wpadło w ręce coś stokroć
cenniejszego.
Wyni�sł worek ukradkiem, wspiął się po stromiźnie i zaszył się w krzewy
kolczaste.
Pełzając ukrył go w kępach zeschłych traw, przywalił płytami
wapienia. Nikt rozsądny nie powinien się tam zapuścić, zasieki jeżyn
broniły dojścia, łapały za
rękaw, orały sk�rę.
Znajdował przewrotną uciechę, jakby po chłopięcemu spłatał nikczemnikom
figla, nawet w
myśli omijał słowo: ukradłem, tylko: odkryłem, znalazłem,
zdobyłem łup... Nie zastanawiał się też, komu sprzeda truciznę, jeśli ją
do kraju przemyci,
było to związane z pewnym ryzykiem, ale nie zn�w
tak dużym. Celnicy nie mieli czasu, aby gruntownie przetrząsać tę
napierającą na szlabany
rzekę aut. Nie czuł żadnych skrupuł�w, widział tylko
forsę, duży i, jak mu się wydawało, lekki zarobek.
Christine pokazał starą kotwiczkę, kutą ręcznie, z odmiennie zawiniętym
uchem,
przypominającą �w znak, kt�ry był znakiem nadziei malowanym na murach
polskich miast w noce okupacji. Dziewczynie z niczym się nie kojarzy,
przerdzewiałe, stare żelastwo,
dobre na złom. Dziwiła się, że chce mu się
je dźwigać aż na camping. Kalczo Poponiczew, stary, nie ogolony dozorca,
wiecznie w barankowej czapie
mimo upału, bardzo się zdobyczą zainteresował.
Potwierdził, że już takich teraz nie kują, że to jeszcze ho, ho, sprzed
pierwszej wojny, z tureckich
czas�w. Więc triumfalnie powiesili ją na dzikiej
gruszy między namiotami.
Dogonił łatwo Christine, kt�ra smykała grona jeżyn tak dojrzałych, że
spadały pod dotknięciem
krwawiąc palce. Pies szczekał meldując, że pana
doprowadził. Dostał także garstkę jag�d, krzywiąc wargi zjadł je przez
grzeczność.
- One są zwarzone upałem, podeschnięte. Pełno w nich pestek jak piachu -
opędzał się przed jej
troskliwością - smakują czymś sfermentowanym i
kurzem...
- Tobie trudno dogodzić. A psisko zjadło ze smakiem.
- Jak ja, nie śmiał ci odm�wić.
Wyschłe pag�ry dzwoniły od świerszczy, od morza czasem powiało chłodem,
wilgocią, kt�re witali z
ulgą jako zapowiedź nocy dobrej do miłości i
głębokiego snu.
Przez winnice ścieżka wiodła ku drodze. Na południowym stoku z litego
piachu, tak miałkiego, że na
nim ogonki jaszczurek zostawiały ślad, wyrastały,
rozkrzewiały się niczym nie podparte łozy winogradu, aż zdumiewało, skąd
potrafią wyssać
tyle wilgoci, by liście zachowały zieleń, a ciężkie
grona spryskane na niebiesko wezbrały sokiem.
- Niewiele im potrzeba, wapień i słońce, żebyś wiedziała, jakie mają
korzenie, zupełnie jak
korkociąg, dowiercą się do wody...
Wyprzedził ją, a ona krzyknęła zapominając angielskiego:
- O, mein Gott! Gdzieś ty się tak pokaleczył? Krew ci cieknie po plecach. Nie
możesz włożyć
koszuli, bo całą poplamisz...
Wydobyła z torebki wodę kolońską, ostrzegając:
- Będzie bolało! - nawilżyła chusteczkę i starła dokładnie. - Bardzo
szczypie? - pytała
dziecinnie. - Daj, podmucham...
* * *
Wzruszyła go czuła dobroć, przygarnął ją ramieniem. Stali tak objęci,
kiedy w prześwicie
między nawisłymi tarninami w oplocie dzikiego chmielu
najpierw pojawił się pop długowłosy, w czarnej sutannie, z krzyżem w
rękach, za nim konie
chrapały ciągnąc z wysiłkiem w�z - koła wrzynały
się w piach głęboko. Mignęła im otwarta trumna, a w niej gipsowa twarz
zmarłego. Obok
woźnicy szła stara kobieta w czerni i gałązką oganiała
muchy jak ze śpiącego. Dalej sunęła gromada kobiet, szybkim krokiem, bez
mamrotania modł�w i
zawodzącego śpiewu. Wszystkie w czerni, kt�ra tu bywa
strojem powszednim. Niekt�re nawet pogadywały, ocierając spocone twarze,
świecące w niskim
słońcu. Spieszyli się, by zmarłego pochować przed nocą
i wr�cić na stypę, popić grozdowej, głośno chwalić, a szeptem wspomnieć
winy tego, co odszedł,
co już stanął przed sądem.
Paweł pod karcącym spojrzeniem popa puścił dziewczynę i przeżegnał się
odruchowo.
Głowy kobiet odwracały się w ich stronę, a jedna pogroziła
im pięścią. Wtedy pojął, że jest prawie nagi, cofnął się głębiej w
cień krzew�w.
Popa znał, oglądał długo rzeźby w cerkiewce, a potem zaproszony do ogr�dka
zachwycał się
resztkami greckich kolumn i rzygaczem, odkutym z kamienia
w kształcie paszczy lwa. Nad nimi po żelaznej kracie, osadzonej w starych
kolumnach, piął się
winograd, zwisały ciężkie grona, jak z zielonego
szkła. Wtedy pop zapytany, czy nie żal mu młodości, bo wiernych wciąż
ubywa, zostają stare
baby, odpowiedział: �Wytrwam już do końca, bo żal
mi Pana Boga, żal mi męki Pana Chrysta... Niechże ma tu kogoś, kto się Go
nie zaprze... A
zapierają się dla byle czego, nie jak Piotr ze strachu
o życie, że mogą ukrzyżować. Chcą posadki, awansu, uznania,
pieniążk�w... Garści
srebrnik�w, małe judaszki�.
Zaprosił Pawła na wino, chciał naprawdę pogadać, bo zostały mu same
jałowe owieczki, stare
baby, kt�re tylko potrafią utyskiwać na syn�w wyrodk�w,
choć jeszcze wnuczk�w uczą pacierza i znaku krzyża. Magiczny gest, mający
strzec od uroku,
odpędzający nieznane zło, jakie się za progiem albo
w głębinie może czaić.
Wciągnął niebieską koszulę, wepchnął z pośpiechem w dżinsy, choć
kondukt już
się przetoczył za wzg�rze. Wydostał z kieszeni zegarek zawinięty
w chustkę. Srebrna bransoletka wypadła w piasek prawie bez dźwięku, gdyby
trochę było
p�źniej, m�głby w mroku nie zauważyć. Grube ogniwa z mocnym
zaczepem, na kt�rym widniała grupa krwi. Nosił na prawej, trochę to w złym
guście, ale podarunek,
nie kupiony, a wykonany z myślą o nim. Christine
wczoraj ją ważyła na dłoni: �Ciężka, nosisz dla napisu na wierzchu czy dla
imienia pod spodem?
Anna... Kto to był dla ciebie? Żona?� - �Noszę,
bo dużo jeżdżę autem, łatwo o wypadek, wtedy nie ma czasu na analizę
krwi...� Wystarczyło jej,
nie dociekała, bo jakież ma do tego prawo... I
tak powie jej tylko tyle, ile sam zechce.
Szli skrajem drogi, po asfalcie, przeszumiały dwa auta, już z zapalonymi
światłami. Ale na niebie jeszcze
pełgała r�żowa poświata i piasek grzał
obnażone stopy.
- Co zjesz? - odwr�ciła się ku niemu Christine, włosy jej bielały w
zapadającym zmierzchu. - Znowu
kebabczeta? Czy wolisz kiufteta? Wyb�r nieduży,
to samo mielone mięso z cebulą, tylko inaczej ugniecione...
- Co będzie. P�źno wracamy... I sirene z czerwonym winem, dużo wina, bo
wyschłem od środka.
Księżyc czerwonawy nie świecił, tylko był, raczej ziemia mżyła płowym
piaskiem i bielą
wapiennych skał, kt�re wyłaziły spomiędzy traw zetlałych
od żaru sierpnia. Świerszcze strzygły, brzękanie ich zlewało się w
dźwięk, kt�ry wibrował w
uszach, raz mocniej, raz słabiej słyszalny.
Minęło ich stado k�z pędzone przez staruchę, kopytka postukiwały na
asfalcie, wezbrane wymiona
obijały się o nogi kołysząc ciężko, stąpały
drobnym kroczkiem, ciasno zbite, niemal kładąc pyski jedna drugiej na
grzbiecie, jakby się chciały
przewieźć, ulżyć sobie. Sypały gęsto bobkami.
Pies nie zwracał na nie uwagi, ale one go się wyraźnie bały, bardziej niż
aut, bo pokłusowały,
staczając się w r�w i zn�w powracając na szosę,
ku utrapieniu staruchy, kt�ra pokrzykiwała na nie uspokajająco. Długi kostur
zdawał się
potrącać o skraj księżyca, aż dziw, że nie zadźwięczał
jak gong.
- Poczekaj - położył Christine ciężką dłoń na ramieniu. - Niech
przejdą...
Został za stadem od�r capa, mierzwy i niewidocznego kurzu.
Szli r�wnym krokiem, dziewczyna, uwiesiła się u jego ręki, przytulona.
- Wiesz, że mnie odmieniłeś? Ja cię naprawdę kocham...
Milczał, wydało mu się, że oczekuje tego samego. Nie chciał kłamać.
Kochać? A c�ż to
znaczy? Spać ze sobą czy popadać w zależność, ulegać
cudzym zachceniom i kaprysom? Raz w życiu wydało mu się, że kochał, i to
się źle skończyło,
teraz żadnych więz�w, żadnych zobowiązań, kt�re
się latami wloką... Przyszła, bo sama chciała, będzie do dnia odlotu. A co
potem? Nic. Jakieś
zacierające się, ale miłe wspomnienie udanych wakacji.
Żadnych fotografii, żadnej wymiany adres�w ani żadnych nadziei, że się
spotkają w Polsce albo u
niej, bo nie odnajdą już tego nastroju swobody,
leniwego wylegiwania się na rozpalonych skałach w sennym mamrotaniu morza...
- Jest mi z tobą dobrze - powiedział opornie. - Skoro tobie też, ceńmy dni
darowane...
Puściła jego rękę urażona.
- Pewnie masz rację, ale ja jestem jak ten pies, przywiązałam się do
ciebie...
Aż do bramy campingu szli w milczeniu.
Stała tam gromadka turyst�w w ż�łtym, rażącym oczy świetle elektrycznej
lampy przed domkiem
strażnika, toczyły się gwałtowne rozmowy, niosły
się podniesione głosy.
- O jak to dobrze, że państwo nareszcie przyszli - powitał ich stary
Poponiczew, siwa szczeć odbijała od
czerstwej, pooranej twarzy. - Proszę zaraz
sprawdzić, czy państwu coś nie zginęło z namiotu... Drugare, starszy
lejtnant, chciałby uzupełnić
meldunek.
- I auto niech pan też obejrzy - napominał wysoki Bułgar.
- Powiedzcież, co tu się stało?
- Mieliśmy nieproszonych gości, buszowali po namiotach, zwłaszcza te trzy
koło gruszy przekopali... I
włamali się do auta.
Nie słuchał dalej, ruszył biegiem. Niewiele miał do ukradzenia: gumowe
materace, trochę konserw i
ciuch�w, sama myśl o rękach patroszących torby
budziła gniew i wstręt. Namiot był nieco w tyle, bo te lepsze miejsca, na
kt�re kolejno padał cień
rozłożystej topoli, już wcześniej pozajmowano.
Na oko nie widać było śladu intruz�w, kł�dki nikt nie zerwał. Kiedy
unieśli klapy, buchnął
ciężki zaduch nagrzanego pł�tna. Sięgnął po latarkę,
kt�rą ukrywał pod materacem, powi�dł ż�łtym okiem światła. Poduszki,
kąpielowe
prześcieradła, koce, torby.
- Wszystko w porządku - uspokoił wysokiego lejtnanta. - Auto też nie
tknięte. Widać nie
zdążyli... A co innym zginęło?
- Nic. Przynajmniej nikt się nie skarżył - rozłożył ręce lejtnant. - I to
mnie dziwi... Bo jak już
ryzykują włamanie, chyba powinni coś ukraść?
I dlaczego tylko te trzy namioty, w pierwszym rzędzie, kt�re najłatwiej
zobaczyć z portierni? Czemu nie
tamte w końcu, przy samej siatce? Dlaczego
nie pański?
Wąsaty lejtnant spoglądał, na Pawła z wyrzutem, coś mu się nie zgadzało.
- Kiedy to było?
- W samo południe, kiedy stary chrapie na swojej leżance, a służbę zostawia
psu. M�wi, że to
mądry pies, odr�żnia swoich od obcych.
- Pies był z nami - powiedział Paweł, kładąc mu dłoń na łbie. Rozumiał,
że o nim mowa,
spoglądał mi w twarz, lekko poruszając ogonem.
- Właśnie... Niepotrzebnie go państwo zabieracie. Tu powinien warować.
- Długo nas szukał, zresztą to nie jest pies strażnika. On go przepędza,
boi się pcheł... Tak, pies
jest, niczyj, i tak na niego wołamy: Niczyj!
Jak camping się zwinie, ostatni w�z odjedzie, zostanie na łasce losu,
naprawdę niczyj.
Turyści już się porozchodzili, ściany namiot�w, zielone i r�żowe,
pojaśniały od wnętrza,
zapalono lampy. Pod gruszą wok�ł stolika, na składanych
krzesełkach, rozparli się bridżyści, słychać było odzywki licytacji i
plaskanie rzucanych kart.
Obozowisko wracało do ładu, radzi byli, że mieli
temat do gadania, i trochę rozczarowani, że właściwie nic się nie stało.
Mogli jednak zgodnie na
strażnika popsioczyć.
- Nie będę państwa zatrzymywał - zasalutował lejtnant. W białej
pł�ciennej kurtce,
ściągnięty pasem, na kt�rym zwisał nagan, budził zaufanie.
Spod krzaczastych brwi ciemne oczy spoglądały bystro, twarz miał spaloną
słońcem, widać, nie
przesiadywał dużo nad papierami, wolał się kręcić
po ulicach miasteczka albo przepatrzyć na motocyklu odległe zatoczki. Paweł
spotykał go przy
źr�dełku i na cmentarzu, a nawet u popa w wirydarzyku
pachnącym wykłoszoną już lawendą. Znali się, nie tylko z widzenia, może
to ośmieliło
milicjanta do zadawania pytań, szukał pomocy czy głośno
rozważał sprawę, rad, że ktoś mu przy myśleniu towarzyszy, może
poprawić.
- Chciałem o jedno spytać... Pan wyłowił parę dni temu tę kotwicę?
Odwr�cili się, z konara na lince wisiało poczerniałe żelazo. Na jedno ostrze
ktoś zarzucił kostium
kąpielowy i czepek, w p�łmroku, podświetlone
lampą na stoliku bridżyst�w, wyglądało jak zatknięta odrąbana głowa.
- Tak, to ja znalazłem.
- Znalazł pan czy wyłowił, bo to r�żnica - podni�sł palec ostrzegawczo.
- Znalazłem na brzegu między gałęziami. Spodobała mi się, to przyniosłem.
Podeszli bliżej, lejtnant dotknął łuszczącego się żelaza, zakołysał.
- Turecka... Bardzo stara, choć i u nas się takie trafiają. To pańska linka?
Pan ten węzeł
wiązał, fachowa robota...
- Była z linką - patrzył na oficera czujnie - akurat tyle, żeby powiesić...
- Więc świeżo jej ktoś używał, nylonowa linka... Gdzie to było?
- Za zburzonym, wiatrakiem, wie pan, u st�p urwiska... Podpłynąłem, bo
zbierałem mule - midi! -
poprawił się rzucając bułgarską nazwę ślimak�w
- i to leżało na kamieniach...
- Kiedy to było?
- We wtorek, ale czy to ma jakieś znaczenie?
- Może ma, może nie ma... Lubię znać szczeg�ły. Dobranoc państwu, a raczej
smacznego...
Christine niosła na deklu menażki pachnące dymem węgla drzewnego i spaloną
oliwą kawałki
mięsa. Menażka była kopiasto wypełniona pomidorami...
- Co on chciał od ciebie? Pom�ż mi - przyciskała łokciem wysuwającą się
butelkę
czerwonego wina. - Teraz jeść, jeść!
- Dociekliwy, wypytywał, skąd mam kotwicę...
- Bo tam przedwczoraj znaleziono trupa, opowiadał nasz Poponiczew, że zabił
się rybak, taki jak on
pijaczyna. Dziś go chowali.
Słuchał z. napięciem, czuł niebezpieczeństwo. Jestem wariat, że
przytargałem tu kotwicę i
zawiesiłem, jakbym się chciał przechwalać. A jeżeli
tamci szukali ładunku? Mogli spokojnie go zabrać, nikt by nie złożył
meldunku na milicji, że mu
zginęło pudło z �trawką�. Czego ten rybak szukał
na skałach? Kruche urwisko, łatwo zlecieć... Zwłaszcza jakby ktoś
dopom�gł.
Siedli w tr�jkę przed namiotem, ich dwoje i pies, kt�ry cierpliwie czekał
swojej cząstki, wiedział, że
go nie pominą. Paweł z głośnym cmoknięciem
wydarł korek z butelki, nalał wina do szklanek, spojrzał pod światło
dalekiej lampy karciarzy, grało
ciemnym rubinem.
- A sirene?
- Jakże mogłam zapomnieć, kiedyś chciał na zakąskę - powiedziała z
wyrzutem - jest pod
pomidorami.
Jeszcze gdzieś kwiliło radio tranzystorowe, jednak już falowanie muzyki
świerszczy zwyciężało.
Wino miało cierpki smak, lubił je sączyć małymi
łyczkami, pasowało do słonego koziego sera i liźniętego płomieniem mięsa
nasyconego
czubricą. Obozowisko układało się do snu. Pies poszedł
swoim obyczajem podlać pień topoli i z westchnieniem ulgi uwalił się pod
namiotem na derce
wydobytej z bagażnika - to już szczeg�lna uprzejmość
ze strony Christine. Zgoniło się psisko. Leżał z pyskiem na wyciągniętych
łapach, przymykał
oczy, zadowolony, że ma ich przy sobie. Spał na zewnątrz,
nie żeby obawiali się pcheł, choć te go raczej nie opuszczały, mimo że
się drapał, tłukąc
łapą w darń wydeptaną na klepisko, tylko kt�regoś
wieczoru, kiedy Paweł brał dziewczynę w ramiona, a ona wydała okrzyk jakby
b�lu, Niczyj złapał go
zębami za kostkę, pr�bował warcząc odwlec.
�Poczciwe psisko - powiedziała z rozradowaniem w głosie - myślał, że mnie
krzywdzisz. Bronił.
Porwał się nawet na ciebie, choć tylko ciebie słucha...
A ja go karmię, niewdzięcznika.�
- Zostaw - przytrzymał ją za rękę, palce się splotły - nie myj teraz
menażki...
- Chcesz się już położyć - wyszeptała ciepło - rozścielę koce, nad
ranem już robi się
chłodno, budzę się ze zwiniętym prześcieradłem całkiem
zziębnięta.
- Możesz się do mnie przytulić.
- Boję się, że cię obudzę. Leżę i słucham, jak oddychasz. Jest mi
dobrze. Mogę cię
dotknąć ręką, kt�rą ogrzałam pod pachą.
Uklękła przy nim, głaskał jej sypkie włosy, majaczące jak poświata
księżyca. Czuł dla niej
litość, jeśli chciwie po nią z wieczora nie sięgał,
uważała, że czymś zawiniła, całowała nieśmiało, jakby z g�ry
przepraszając. Z westchnieniem
ulgi rozchylała się przyjmując go w siebie.
- Cała jestem słona - skarżyła się - nie pozwoliłeś mi p�jść pod tusz.
- Pachniesz morzem - wydało mu się, że dosłyszy w tym naganę, bo zaraz
dorzucił - lubię cię
taką, słoną i gorzką.
Przywarła ciaśniej. W ciemności dostrzegał wilgotny błysk szeroko otwartych
oczu, biel zęb�w w
rozchylonych ustach, bliskie oddechy się przenikały.
Kiedy uspokojona wcisnęła mu głowę pod ramię, słuchała stukania serca,
spr�bowała od
niechcenia smaku sk�ry końcem języka. Pod policzkiem elastyczna
twardość żeber unoszonych spokojnym oddechem. Była mu wdzięczna, że ją
obejmuje, że o
niej myśli, że jest, to jedno wystarczyło.
- Trzeba na noc otworzyć klapę bagażnika... Nie chcę, żeby mi zepsuli
zamek.
- Myślisz, że się ośmielą wr�cić?
- Chyba nie, może już zrozumieli, że tego, czego szukają, nikt by nie
trzymał przy sobie, na wierzchu,
jak na dow�d...
- Ty wiesz? Czego oni chcą? - szeptała. - Nie masz do mnie zaufania? Nie
powiesz?
Milczał, szpara między opuszczonymi skrzydłami namiotu pyliła się
srebrzyście, świecił
księżyc.
- Muszę jutro skoczyć do Burgas. Pojedziesz ze mną?
- Tak - szepnęła żarliwie. - Tylko po co? Nie m�wiłeś mi, mieliśmy
zbierać midi, zrobić sobie
ucztę na skałach. Jutro będzie taki żar, nie szkoda
ci morza?
- Czy wiesz, Christine, co było pierwszego sierpnia, w czterdziestym
czwartym?...
Potrząsnęła głową, czuł jej każde drgnienie. Obca, z innego świata.
Niemka. Nic nie rozumie.
- Powstanie. Zaczęliśmy powstanie w Warszawie. M�j ojciec i ja, tając jeden
przed drugim, po co tak
się czule żegna - wyszliśmy z domu. On miał tyle
lat, co ja dzisiaj. Poległ na Star�wce. Ja miałem wtedy czternasty rok...
Wstrzymywała oddech: niech m�wi, niech opowiada, znowu przed nią odsłania
się cząstka jego
życia.
- Byłeś jeszcze dzieckiem - tchnęła bezradna. - Przecież nie miałeś
broni...
- Nie miałem tego szczęścia. Pierwszy karabin dostałem na dwa dni przed
kapitulacją. Ale cały czas
byłem celem. Na to byłem dość duży. W tym
wieku nie wierzy się, że człowiek jest śmiertelny. Choć widziałem...
Ginęli bliscy, jednak to
doświadczenie jakby nie docierało do mnie... Myślę,
że tak odczuwa wr�bel w stadzie, choć kt�regoś rozedrze, kot. Strach,
popłoch i zaraz się zapomina.
Polegli nie straszą. Nieraz nocą pełzając,
w blasku pożaru, najbardziej świeciło na chodnikach natłuczone szkło z
okien, trafiałem na zwłoki
na wp�ł zasypane rumowiskiem. Jakbyś tobołka
dotknęła, gruz ludzki wtopiony w cmentarzysko miasta.
Opowiadał p�łgłosem, pr�bował jej przekazać obrazy dla niej niewidoczne,
jakie mu się jawiły w
mroku namiotu. M�gł zginąć, zostać w rowie zasypanym
zmielonymi cegłami. I nie miałaby go. Ojciec jego poległ. I mimo to obejmuje
mnie ramieniem, jestem mu
bliska. Warszawa stoi, miasto piękniejsze od
Berlina. To było tyle lat temu, dawno, dawno. Ja temu, co się stało wtedy,
nie jestem winna, urodziłam
się już na szczęście po.
Świerszcze grały, dzwonienie ich pulsowało w uszach. Pies zwinął się w
kłębek i zachrapał.
Słyszeli, docierało do nich pukanie własnych serc,
one nie spoczywały.
- Pamiętam, to było już przy końcu września... Nocą szedłem z
Książęcej, tam była
nasza barykada, przez plac Trzech Krzyży. Kości�ł już rozwaliła
bomba. Płonęła narożna kamienica, jasno, nawet wesoło, bo płomienie
wyglądały przez okna,
buzowały we wnętrzu. Ogień jest pracowity, gada do
siebie, gryzie meble, parska kłębami iskier. Wtedy dostrzegłem pod ścianą
skuloną
dziewczynę. �Proszę pani - zawołałem p�łgłosem, bo iskry
na nią kapały, niekt�re tliły się na sukience - niech pani ucieka, pali
się...� Ale ona siedziała z
rękami wciśniętymi pod brodę, nieruchoma,
zasłuchana w trzepot płomieni, kt�re strzelały tak jak mokre prześcieradła,
kiedy je wiatr pr�buje
zerwać. Dotknąłem jej policzka, był ciepły.
Wiedziałem, że umarła, i zrobiło mi się strasznie smutno. Nie widziałem
nieba nad nami, tylko
przewalające się ciężkie dymy, pełne ulatujących
iskier, pełzały nad szczerbatymi murami zburzonych kamienic. Nie mogłem tak
odejść... Ona czegoś
ode mnie chciała. Wtedy jeszcze umiałem się modlić,
nie tylko powtarzać nauczone słowa, wiem, że do niej jak do żywej m�wiłem
coś jak na m�j wiek
bardzo mądrego, pocieszałem... Nie potrafiłbym ci
tego dziś powt�rzyć.
Przytaiła się w ciszy. Niech m�wi, niech ją wprowadza w sw�j świat, chce o
nim wszystko wiedzieć,
ale lęka się spłoszyć pytaniami.
- Skoczymy do Burgas. Chciałbym poprosić o mszę za ojca... Nawet nie znam
dokładnie dnia, kiedy
zginął. Od jego koleg�w dowiedziałem się po latach,
że w dniu upadku Star�wki albo w czasie pr�by przebicia, dzień wcześniej.
Pocałowała go w pierś wdzięczna, że jej z żałobnego obrzędu nie
wyłączy, że od
początku chciał ją zabrać.
- Myślisz, że mu ta msza jest potrzebna? - spytała nieśmiało.
- Nie wiem. Tak było u nas w domu zawsze, ojciec dawał na mszę za dziadka, ja
za ojca. Mam
nadzieję, że i m�j syn...
- Masz syna? - zdumiała się. - Nigdy o tym nie wspominałeś.
- Julek jest już na ostatnim roku architektury. Jestem stary chłop. Nie wiem,
co sobie we mnie upatrzyłaś.
Trochę szorstko uwolnił się z jej objęć.
- Wystarczy, że ja wiem - szepnęła gładząc go, aż zniknęło napięcie i
ułożył się na
ciepłym posłaniu, twarzą ku niej zwr�cony.
- Kiedy kazali mi oddać karabin... a dwa dni przedtem go dostałem,
trzasnąłem nim o ziemię,
chciałem, żeby się uszkodził. Choć już wcześniej
wyjąłem z zamka iglicę. Nie płakałem, gardło miałem ściśnięte... Nie
wiedziałem, co z
ojcem, wierzyłem, że da sobie radę, wyjdzie cało.
To był wspaniały człowiek, charakter. Nie to, co ja. Ale karabin... Dwa razy
tylko z niego strzeliłem.
Pamiętam dotąd, jak mnie kopnął.
- I odebrali chłopcu zabawkę...
- Zapewniam cię, że nawet w moich rękach to nie była zabawka. Strzelałem do
Niemca. Trzeba,
żebyś znała prawdę.
- Zabili ci ojca... Trafiłeś?
- Nie mam żadnej pewności - drwił z siebie z tamtego czasu - ale i dziś
bardzo bym chciał, żeby to
był trafny strzał. Druh mi powiedział, jak zgrywać
muszkę ze szczerbinką, jednak za mało mieliśmy naboi, żeby bawić się w
strzelnicę.
Uczyliśmy się wtedy, jak Niemcy szli do ataku. Nasi podpuszczali
ich blisko, żeby m�c zabrać nocą mauzery, wypr�żnić ładownice. Zabity
daleko od barykady to
był zmarnowany Niemiec.
Usłyszeli ciche warczenie psa. Zamilkli.
On będzie zawsze we mnie widział Niemkę, z rodu zab�jc�w ojca i tylu jego
r�wieśnik�w; było jej
ciężko.
Ktoś kręcił się przed namiotem. Paweł spojrzał na zegarek, dochodziła
p�łnoc. Wygrzebał
latarkę i uciszając dłonią leżącą dziewczynę, poraczkował
do wejścia. Przez szparę w świetle księżyca widział sylwetkę mężczyzny,
kt�ry stał ku
niemu zwr�cony, oparty o pień starej gruszy.
Czekał, co nastąpi. Poprawiając kolano, gotując się do skoku, mimowolnie
nacisnął guziczek
latarki i światło łypnęło, rozlewając się po płachtach.
Błysk podobny do bezgłośnej eksplozji.
Tamten postąpił parę krok�w i przyzywał ręką.
- Czego, głupi, warczysz na swoich? - posłyszał ochrypły głos Kalczo
Poponiczewa.
Wciągnął piżamę i z latarką wyszedł z namiotu. Pies się przeciągnął i
ziewając
podreptał za nim.
- Czujnie pan śpi... - zaczął z uznaniem strażnik. - Chciałem pana
wywołać, żeby parę sł�w
bez świadk�w.
Ucapił Pawła za rękaw i dyszał mu w ucho, oddech miał czosnkowy, od�r
zmieszany z wonią
cybucha, kt�ry stary stale kopcił.
- Już rano przyszedł taki gruby i pytał, kto powiesił tę kotwicę... Ja tu
wszystkich znam, on obcy, z
miasta, inna mowa. Chce z panem rozmawiać.
Pytał, skąd jesteście i na jak długo. On się do pana zgłosi, lepiej z nim
z daleka - podni�sł
ostrzegawczo drżącą dłoń. Pomarszczona twarz,
osrebrzona nie golonym włosem, miała grymas chytrości.
- A jak z nim się spotkać?
- Już on pana dopadnie. Pokazałem mu auto, zapisał sobie numer. On ma
zieloną �Zastawę� - dodał
poufnie.
- Może to milicja?
- Oni też tu do mnie zachodzą, przecież darmo tego stanowiska nie
dostałem... M�wią jak ze swoim i
dolę im odpalić trzeba, bo tu się i parę dolar�w,
i zachodnia marka też trafi, jak przy turystach, rzucą po dobremu, jak się
ludziom wygodzi...
Lampa na dyżurce świeciła słabo, przysłonięta gazetą. Ćmy o nią
stukały albo siedziały
czarnymi grudkami. Droga połyskiwała od rosy, asfalt
w księżycu miał wygląd czarnego marmuru.
Czego on się po mnie spodziewa? Dać mu w łapę za ostrzeżenie? Potwierdzić
podejrzenia? Jednak
powinienem zapewnić sobie jego życzliwość... Chyba
nie pr�bował mnie postraszyć napomykając, że uzupełnia milicyjne raporty
swoją gadaniną, bo
z wypisaniem głupiego kwitu idzie mu niesporo.
- On nie był sam... Z nim było jeszcze dw�ch, gęby buldog�w... Moriacy albo
już odsiadywali, bo jeden
miał od kciuka wytatuowanego węża, tak mu aż
po łokieć rękę oplatał - pokazał, jakby owijał dłoń bandażem.
Tylko nie spieszyć się, niech gada. Milczenie daje przewagę, nie okazywać
szczeg�lnego
zainteresowania, słuchać, odsiać domysły od prawdy, bo on
lubi ubarwić najbłahsze wydarzenia, nudno tu, sezon się kończy, a z nim i
nadzieje na duży zarobek,
jakiego się jeszcze spodziewał wiosną.
- Panie, zaczęło się od tej kotwicy... Obejrzał ją, pokołysał, potem
zaszli do mnie. Wypiliśmy,
niedużo, może po p�ł szklanki śliwowej. On mnie
wziął na przepytkę, a tamci kopali w namiotach. Potem się skrzyknęli, do
�Zastawy� i szur, w
stronę Sozopola... Ja się zdrzemnąłem, a zaraz pierwszy
w�z z letnikami nadleciał i zaczął się krzyk - chwilę się zawahał - ja o
tym lejtnantowi nic nie
m�wiłem. Gruby położył palec na usta, a potem
dłonią przeciągnął po gardle... Przy tym uśmiechał się tak, aż mi się
straszno zrobiło.
Dla takiego kazać mi łeb ukręcić, to jak dla nas
splunąć.
- Nie tak łatwo - uspokajał go Paweł. - Zabić to już poważna sprawa, musi
być śledztwo, a jak raz
trafią na trop, to po nitce do kłębka.
- Pan ich nie zna. Najpierw upiją, a potem zdarzy się wypadek. Stwierdzą, że
po pijaku wpadł pod
w�z, i każdy machnie ręką.
W oczach starego mżył strach, nie, na pewno nie szło mu o to, żeby wymamić
parę lew�w, z dobrej
woli ostrzegał, a może chciał się pozbyć gości
ściągających zagrożenie.
Szosą przegnała ciężar�wka, ż�łte smugi światła pruły zielonawy
p�łmrok księżycowej
nocy. Kiedy ścichł grzmot motoru, Paweł pojął, że
m�wili szeptem, mimo że obozowisko spało i każdego podchodzącego
dostrzegliby z daleka.
- Ja jestem tu uwiązany - żalił się Poponiczew - jak nie na bramie, to
krążę między autami...
Do domu też łatwo trafić, znają mnie tu, każdy
pokaże, gdzie mieszkam na Michała Archanioła, dziś Armii Wybawicielki... Dla
mnie nie ma i mysiej
nory do schowania. Za to pan autem może śmignąć
choćby do Sofii albo dalej, paszport jest, to i granica się otworzy.
- Jutro z rana jadę do Burgas, ale zaraz wracam - rozwiał nadzieje starego. -
A wam radziłbym jednak
powiedzieć wszystko lejtnantowi. On rozumny człowiek.
- A jak mnie tamci skrzywdzą? Ja stary, mnie można ubić i packą na muchy...
- Lepiej jak milicja będzie wiedzieć, że nie wypadek, jak z tym waszym
znajomym...
- M�wiła panu milicja? - zerknął mu koso w oczy spłoszonym spojrzeniem i
schylając głowę
wyszeptał przejęty: - Oni nie żartują, taki nie ma sumienia,
a milicja nie osłoni, przyjdą razem z grabarzem.
- Czego ten gruby szukał?
Miał ciche wyrachowanie,