James Jones - Wesoły miesiac maj

Szczegóły
Tytuł James Jones - Wesoły miesiac maj
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

James Jones - Wesoły miesiac maj PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie James Jones - Wesoły miesiac maj PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

James Jones - Wesoły miesiac maj - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 James Jones Wesoły miesiąc maj (Przełożył: Jan Zieliński) Strona 2 P. C. Braun-Munkowi, bez najmniejszego powodu. Cześć, Eugen! Oraz Addie von Herder, baronowej, od której nauczyłem się wszystkiego, co wiem o Europejczykach. Oy, vay, Addie! Strona 3 Rozdział pierwszy Cóż, wszystko skończone. Odeon padł! A dziś, to znaczy szesnastego czerwca, w niedzielę, policja na rozkaz władz wkroczyła na Sorbonę, wykorzystując pogłoskę, że jakoby dźgnięto tam kogoś nożem: wykrętny pretekst, mający na celu przejęcie uniwersytetu z rąk studentów. Po południu doszło do zamieszek, ale policja bez większego trudu dała sobie z nimi radę. I tyle. A ja siedzę przy oknie i patrzę na rzekę, skąpaną w charakterystycznym dla Paryża szaroniebieskim wieczornym świetle, i zastanawiam się, co teraz? Ociężałe i niskie ołowiane niebo ciąży posępnie nad miastem; dziś wieczorem po raz pierwszy z krańca Boulevard St.-Germain i Pont Sully gaz łzawiący dosięgnął nas tutaj, na otaczanej szczególną czcią Ile St.-Louis. Wyglądając zza biurka obracam pióro w palcach i zastanawiam się, czy w ogóle warto próbować to opisać. Premier Pompidou powiedział, jak pamiętam, że „Francja nigdy już nie będzie taka jak przedtem”. Cóż, bez wątpienia miał rację, jeśli chodzi o Harry’ego Gallaghera i jego rodzinę. Poetą jestem, jak się okazało, marnym, marny też ze mnie powieściopisarz; również w roli męża kiepsko się spisałem;– to opinia nie tylko moja, i bynajmniej nie bezpodstawna. Dlaczego zatem miałbym próbować? Chyba zresztą straciłem ochotę. A jednak czuję, że jestem im to winien. Gallagherom. Bóg jeden wie, co z nimi teraz będzie. A przypuszczalnie tylko ja jeden jedyny wiem, co się z nimi działo wtedy, gdy nastał wesoły maj. Zwłaszcza jestem to winien Louisie. Biednej, drogiej, kochanej, surowej, zagubionej Louisie. Harry’ego i Louisę Gallagherów poznałem w pięćdziesiątym ósmym, dziesięć lat temu. Właśnie powziąłem decyzję o pozostaniu w Paryżu i zamierzałem założyć mój własny przegląd „The Two Islands Review”. Marny poeta, marny powieściopisarz, świeży rozwodnik, ale wciąż jeszcze pełen szczerej i namiętnej pasji do literatury, uważałem, że jest w Paryżu miejsce na nowocześniejsze pismo anglojęzyczne. Ówczesny „The Paris Review”, pomimo doskonałych wywiadów z cyklu „Sztuka powieści” i równie znakomitych zamierzeń George’a, oddalał się od wysokiego poziomu, jaki zgodnie z głoszonymi założeniami miał upowszechniać. Czułem, że powinienem wypełnić powstałą lukę. Ponadto nie uśmiechał mi się powrót do Nowego Jorku, gdzie, choć rozstaliśmy się we względnej przyjaźni, byłbym niewątpliwie zmuszony przez okoliczności widywać zbyt często – na literackich przyjęciach – moją bogatą byłą żonę. Zaglądałem do Harry’ego Gallaghera i kilku innych znajomych, żeby wybadać, czy zechcą mnie wesprzeć w moim przedsięwzięciu. Znałem Harry’ego i wiedziałem, że ma pieniądze, kapitał znacznie pokaźniejszy od mojego. Wiedziałem też, że Harry – choć z zawodu tylko scenarzysta – zawsze gotów był bronić interesów Wielkiej Strona 4 Sztuki. Pomyślałem sobie, że może zechce zainwestować w nowe pismo o takim poziomie intelektualnym i artystycznym, jaki zamierzałem mu nadać. I nie myliłem się. \ Oczywiście prawdziwym „aniołem” był książę Shirakhan. Ale gdyby nie Harry i paru innych moich bogatych przyjaciół, którzy pierwsi zadeklarowali wkłady, mój „Review” nie mógłby zapewne w ogóle zaistnieć. A bez nich z kolei może nigdy nie trafiłbym na księcia. Wynajmowałem już wtedy mieszkanie na cudownej starej Wyspie Świętego Ludwika. Okazało się, że Harry jest praktycznie moim sąsiadem, rezydując na najdalszym, bardzo szykownym zachodnim krańcu Quai de Bourbon, podczas gdy ja, niczym wieśniak, mieszkam tylko – choć fakt, że po słonecznej stronie – na rogu Quai d’Orleans i rue le Regrattier. Dlaczego ja, Jonathan James Hartley III, stałem się przyjacielem numer jeden rodziny Gallagherów, po prostu nie wiem. Nie obracaliśmy się nawet w tych samych kręgach. Moje kontakty towarzyskie ograniczały się głównie do świata literackiego. Gallagherowie należeli do znacznie bogatszej i pełnej przepychu socjety świata filmu. To, że ja – samotny, raczej niezamożny człowiek pióra – miałem zostać najlepszym przyjacielem rodziny Gallagherów, zawsze wydawało mi się dość dziwne; tak jakby w tym dobitniej niż w innych sprawach przejawiała się ograniczoność pisanych im przez los możliwości wyboru. Harry jest człowiekiem bardzo uczuciowym. Wysoki, łysy i szczupły, twarz ma ostrą, pociągłą, wąską, a w przenikliwych szparkach blisko osadzonych oczu maluje się wyraz jakby wymuszonego rozczarowania, zaprawionego goryczą czy niechęcią, którego źródeł należałoby szukać raczej w uwarunkowaniach świata zewnętrznego niż w naturze i osobowości mego przyjaciela. Nie wydaje mi się, żeby kiedykolwiek miał prawdziwe poczucie humoru, w odróżnieniu, na przykład, ode mnie. W każdym razie tym się właśnie stałem: najlepszym przyjacielem rodziny. Ich syn, Hill, miał wtedy zaledwie dziewięć lat. Zostałem jego osobistym doradcą i powiernikiem, choć Hill właściwie nie potrzebował doradców. A kiedy w roku 1960 urodziła się im córka, McKenna, zostałem jej ojcem chrzestnym i aż do osiągnięcia sędziwego wieku lat ośmiu McKenna wzrastała u mego boku, połowę swej małej osóbki składając na moje barki, że się tak wyrażę. Hill miał jedenaście lat, kiedy się urodziła. Pamiętam, że myślałem o nich wówczas, o całej czwórce, jako o wzorowej „szczęśliwej amerykańskiej rodzinie”; takiej, o której słyszy się i którą widuje się często na zdjęciach reklamowych w „New Yorker” i w innych magazynach komercyjnych, ale jaką rzadko udaje się spotkać w życiu. Ale też nic wtedy nie wskazywało na to, że pod owym sielankowym na pierwszy rzut oka obrazem czaić się mogą jakieś, skrzętnie przez nich ukrywane, rysy i pęknięcia. A ja się zwykle umiem poznać na ludziach, mam zwykle dobrego nosa do ludzi. Naprawdę uważałem ich za wzorową amerykańską rodzinę. Hill ma teraz dziewiętnaście lat – jest 15 czerwca 1968 roku – i nie wiem, gdzie się Strona 5 podziewa; po raz ostatni widziałem go dziesięć dni temu, kiedy to w przystępie desperacji i czarnej rozpaczy opuszczał Paryż – jak mówił – na dobre. Biedny Hill. Kiedy zna się młodego człowieka od czasu, gdy skończył dziewięć lat, niemal wszystkie blaski i cienie dorastania, wszystkie ostre kontrasty, podobnie jak i znaczenie tej wczesnej dorosłości, umykają na ogół uwadze, rozmyte i stłumione przez codzienne obcowanie. Myślę, że narodziny młodszej siostry były dla jedenastoletniego Hilla wielkim przeżyciem. Wszyscy eksperci powiadają, że dzieci, zwłaszcza jedynaczki lub jedynacy, są z reguły głęboko nieszczęśliwe, gdy zjawia się inne dziecko, pozbawiając je tym samym miejsca w centrum rodzinnego świata. Jeśli tak było z Hillem, nigdy mi tego nie wyznał. Przez tych kilka dni, które Louisa spędziła w szpitalu w związku z narodzinami McKenny, mieszkał u mnie. W sprawach intymnych Louisa jest raczej staroświecka. Ale Hill dzielnie sobie poradził z sytuacją, choć same nowiny przyjął dość markotnie. Wtedy, jedenastoletni, właściwie nie poruszał tego tematu. Raz tylko, siedząc przy oknie na oparciu wielkiego fotela, przestał obserwować rzekę i płynące po niej barki, napotkał mój wzrok i patrząc mi prosto w oczy stwierdził zagadkowo: – Wiem, skąd się biorą dzieci. I jak się tam dostają. Nie myśl, że nie wiem. Wierzę, że wiedział. Speszony i zażenowany, nie podjąłem wówczas rękawicy, rzuconej przez jedenastolatka. Zabierałem go na ryby. Wtedy, gdy miał jedenaście lat, chadzaliśmy pod most, od strony wyspy. Siadaliśmy pod wielkimi drzewami na wielkich i nierównych kocich łbach dolnej promenady, która biegnie pod Pont Louis-Philippe i Pont Marie niemal naokoło całej wyspy; malowniczy starzy paryscy gaillards (spryciarze) spędzają tam lata emerytury z długimi, bambusowymi tyczkami i nylonowymi żyłkami, próbując złapać jakąś zjadliwą rybkę nawet w najgorszą deszczową i zimową pogodę. Później, kiedy chłopak podrósł, zabierałem go nad Marne, gdzie łowiliśmy okonie i pstrągi, wiosłując pomiędzy brzegami rzeki i trawiastymi wysepkami upstrzonymi kępami drzew, w scenerii przywodzącej na myśl dziewiętnastowieczne pejzaże impresjonistyczne Moneta czy Sisleya – nietknięty pejzaż dziewiętnastowieczny, we Francji, w sielskich, wiejskich okolicach Francji, być może uchowa się w tej postaci na zawsze. Pamiętam, był właśnie ciepły, słoneczny, nakrapiany obłokami dzień wiosenny, w takiej właśnie dziewiętnastowiecznej monetowskiej scenerii nad Marną, kiedy Hill po raz drugi wrócił do tematu siostry, jej narodzin i jej życia. Miał wtedy piętnaście lat, a McKenna cztery. Nie ulegało wątpliwości, że bardzo ją kocha. Wszyscy bardzo ją kochaliśmy, tę pogodną, ciągle roześmianą istotkę, obdarzoną roztańczonymi oczyma, bystrą i wiecznie ciekawą wszystkiego, co się wokół dzieje, niczym ruchliwy kociak. Chciała wybrać się z nami i płakała, kiedy Hill jej na to nie pozwolił, tłumacząc, że jest za mała, że tylko by nam była ciężarem i zawalidrogą. Nie będę „zawali-drogą”, mówiła, zabawnie rozbijając na dwoje słowo, którego z pewnością nie Strona 6 rozumiała. Na rzece Hill skierował łódkę ku porośniętej trawą przewieszce, ocalałej wśród pól dzięki systemowi korzeni trzech gigantycznych dębów. – Co myślisz o tym dzieciaku? – O McKennie? – Śliczna, prawda? I w dodatku bystra. Nie patrząc na mnie przeszedł do sedna. – Ale oni ją psują. Powinna wiedzieć, że jak wejdzie w życie, okrutny i egoistyczny świat nie będzie się z nią cackał. Musi znaleźć swój sposób na przetrwanie w nim. Nie zawsze będzie tak, jak ona chce. Było mi cholernie przykro, ale musiałem jej odmówić. Niech się uczy. Miałem wrażenie, że się usprawiedliwia na wypadek, gdybym w skrytości ducha uznał jego postępowanie za okrutne. – Niech się uczy – powtórzył. – No tak. Hill zwinął haczyk i badawczo oglądał przynętę, choć nic jej nie brakowało, po czym znów zarzucił. – Nie podoba mi się sposób, w jaki oni ją traktują. Zepsują ją do szczętu. – Cóż, wydaje mi się, że bardzo trudno nie psuć McKenny – powiedziałem. – Oczywiście. Ale u nich to wynika z czegoś innego. Spełniają wszystkie jej zachcianki, bez wyjątku, a czasem nawet uprzedzają jej życzenia. Nie powinni jej byli mieć. – O czym ty mówisz! Naprawdę mnie zezłościł. I zaszokował. Kochałem wtedy moją chrzestną córkę bardziej niż kogokolwiek przedtem, tą żarliwą miłością mężczyzny, któremu nie dane było zostać ojcem i który nad tym boleje. Teraz przypuszczam, że źródło mego gniewu – w o wiele większym stopniu, niż byłbym to wówczas skłonny przyznać – tkwiło w poczuciu winy: wiedziałem bowiem, że Hill ma na swój sposób rację. – Nie powinni byli mieć tego dziecka, nie w ich wieku – ciągnął nie zważając na moją reakcję. – Brak im elastyczności, duchowej i psychologicznej giętkości. Są dużo za starzy na takie małe dziecko! – Chwileczkę, zaczekaj! – próbowałem mu przerwać. – To nie wszystko. Przecież gdyby nie ona, zerwaliby ze sobą! Tylko dzięki niej są razem. A przynajmniej wygląda, że są. Nie wiedziałeś o tym? – Nie. Oczywiście, że nie – powiedziałem głucho. Obawiałem się, czy aby nie zwrócił uwagi na barwę mojego głosu. Ale przy jego młodzieńczej beztrosce? Gdzie tam! Mogłem sobie oszczędzić niepokoju. – Naprawdę – mówił. – Gdyby nie McKenna, dziś byliby już po rozwodzie. Myślałem, że wszyscy o tym wiedzą. I dlatego teraz traktują ją jak jakiś specjalny dar od Boga, jak błogosławieństwo, które spłynęło na nich z nieba. I udają, że są ze sobą szczęśliwi. I przy okazji robią dzieciakowi wielką krzywdę. Strona 7 – Cóż, sądzę, że oni naprawdę są szczęśliwi. Nawet to wiem. I cieszę się ze względu na ciebie, ze względu na nich, także ze względu na mnie samego. To dobrze, że McKenna się pojawiła i zbliżyła ich ponownie do siebie. Wszyscyśmy na tym dobrze wyszli. – No, nie wiem – odparł. – Myślę, że lepiej byśmy wyszli na ich rozwodzie. Na pewno byłoby to uczciwsze rozwiązanie. Uważam, że ona go powinna zostawić. Gdyby miała charakter. Ja ich zresztą kocham, wiesz? Naprawdę kocham tych biednych skurczybyków. Ale to straszni hipokryci, wiesz. Tylko by sobie przez cały czas gruchali ciu-ciu-ciu. Ale mnie nie nabiorą. Ciekawe, jak się do siebie odzywają, kiedy są sami. I oni śmią uczyć biedną McKennę bzdur o miłości monogamicznej. Uczą ją, żeby nie stawiała za szeroko nóg. I żeby nie latała bez majtek. Uczą ją, żeby na kanapie nie siedziała rozkraczona i żeby nie pokazywała motylka. – Na Boga! Chyba nie chciałbyś, żeby przestali ją tego wszystkiego uczyć? „Motylek” to dosłowne tłumaczenie włoskiego wyrazu farfalla, który to eufemizm Harry poznał pracując we Włoszech i który od narodzin McKenny wszedł do domowego słownika. Nie odpowiedział. – Uczą ją tych wszystkich bzdur, żeby oszczędzać motylka, strzec jak skarbu. Miłość romantyczna! Zachować się nietkniętą dla jednego mężczyzny, który będzie ją zawsze kochał, ją i tylko ją, na wieki wieków. Ma się oszczędzać na jedną wielką miłość, która przetrwa całe jej życie. Monogamiczne brednie. – Posłuchaj, Hill, nie sądzę, aby twoi rodzice już teraz uczyli McKennę, że ma się oszczędzać na przyszłą miłość monogamiczną. – Ale taki będzie następny punkt programu. Możesz mi wierzyć. I do tego te ich obłudne kłamstwa. Przez chwilę łowiliśmy ryby. – Może nie chcą, żeby ktoś ją skrzywdził – powiedziałem w końcu, kręcąc kołowrotkiem. Czułem się niezręcznie. – Skrzywdził! Niby czemu miałaby się jej stać jakaś krzywda, jeśli nie będzie się w nikim zakochiwać? Po co jej te bzdury? – Hill, czy ty kiedyś spałeś z dziewczyną? Spojrzał na mnie i wyszczerzył zęby w bezczelnym uśmiechu. – Nie. Nie, ale nad tym pracuję. Ta szczenięca pewność siebie! Ja jej chyba nie miałem, nawet w jego wieku. Potem spoważniał: – Dużo o tym rozmawialiśmy, całkiem otwarcie. To już nie tak, jak za waszych czasów. Gadamy o tym w szkole i na prywatkach. Nie myśl, że nie miałem okazji. Zachowuję swój pierwszy raz dla dziewczyny, która to doceni, która będzie się z tego cieszyć tak jak ja, ale bez tych wszystkich bredni o wielkiej miłości i bzdurnej monogamii. Dla dziewczyny o podobnej Strona 8 wrażliwości i delikatności. I na pewno nie będę się śpieszył do ślubu z pierwszą dziewczyną, która mi dobrze da. Tak jak wy to robiliście. I nie będę się zadawał z dziewczyną, która tego oczekuje. Mam nadzieję, że McKenna też nie będzie się zadawała z takim chłopakiem. Ale i tak w naszym pokoleniu nie ma tylu zdeklarowanych monogamistów co w waszym. Nie umiałem odpowiedzieć. Ale Hill nie nalegał. Właściwie więcej na ten temat nie rozmawialiśmy. Ani wtedy, ani potem. Podobnie jak o jego rodzicach czyich stosunku do McKenny. Ja oczywiście nie opowiedziałem jego rodzicom o naszej rozmowie. Czułem, że byłaby to zdrada, że Hill zacząłby mną pogardzać i przestałby mi się zwierzać. Ale i tak więcej mi się nie zwierzał. Mam wrażenie, że któraś mu dała, tamtego roku albo następnego. Potem kilka innych, cały łańcuszek dziewczyn. Ale nawet jeśli tak było, nie opowiadał mi o tym. Skądinąd zawsze był z Hilla skryty, zamknięty w sobie chłopiec, nawet w młodości – i nigdy nie wiedziałem, co się dzieje, co się lęgnie w tym jego pęczniejącym, szybko dojrzewającym mózgu. Przynajmniej dopóki Mouvement du 22 mars w Nanterre i Revolution de mai nie odblokowały mu mowy i póki nie zaczął mi się zwierzać z rzeczy, o jakich nigdy przedtem nie mówił. Jestem pewien, że Harry także nie znał dróg myślenia Hilla. W każdym razie nie lepiej niż ja. Zwłaszcza przed nocą 27 kwietnia bieżącego roku, kiedy to do mnie zadzwonił. Było pół do trzeciej. Harry wiedział, że pracuję do późna redagując bądź czytając i że właściwie nigdy nie kładę się spać przed czwartą. – Dzieciak nie wrócił. Dzieciak?... Wpadłem w panikę. McKenna? Moja chrześniaczka? Ośmioletnia dziewczynka? Nie wróciła? – Nie, nie! – Harry niecierpliwie przerwał moje milczenie. – Chodzi o Hilla! Hill nie wrócił na noc. – Czy to takie straszne? – spytałem ostrożnie. – Cóż, nigdy dotąd tego nie robił. A przynajmniej dawał nam znać. Jestem zaniepokojony. Siedzimy i czekamy na niego. Wpadnij do nas. Stawiam flaszkę. – Dobrze – odparłem. – Przyjdę. Myślisz, że coś się stało? – Skąd u diabła miałbym to wiedzieć. Przyjdź szybko. Przyjemnie było przejść się nabrzeżem w łagodną wiosenną noc. Wszystko zdawało się takie spokojne. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że Hill mógł być wplątany w awantury studenckie. Od trzech lat studiował socjologię i filmoznawstwo na Sorbonie, nikomu specjalnie o tym nie opowiadając. Gallagherowie mają rozkoszne mieszkanie. Tylko tym słowem można je określić. W pięćdziesiątym piątym, zanim ich poznałem, a kiedy Harry odziedziczył spadek, Gallagherowie wynajęli na dłuższy czas całe piętro w górnej części ostatniego budynku na samym krańcu Strona 9 wyspy, tego, który należał do księżnej Bibesco. Cztery wysokie podwójne okna wychodzą na zachodni kraniec Ile St.-Louis i dalej na Pont d’Arcole i na rzekę, zupełnie jakby z mostku kapitańskiego luksusowego liniowca patrzeć na dziób statku. Harry umeblował całe mieszkanie przepysznymi Ludwikami XIII. Ja osobiście jestem zwolennikiem Drugiego Cesarstwa. Ale musiałem przyznać, że ciemny, ciężki, masywny zestaw Ludwika XIII z mrocznymi czerwieniami i zieleniami wyglądał świetnie w przestronnym i nasłonecznionym salonie Harry’ego, gdzie go po raz pierwszy ujrzałem. Równie dobrze wyglądał wówczas, w świetle aksamitnych i pergaminowych abażurów. A panią tego królestwa była Louisa, zwykle nieco powściągliwa jako gospodyni, ale uważająca. Droga Louisa. No cóż, rozsiedliśmy się czekając i rozmawiając – o pisaniu, o filmach, tak jak zwykle. Pękła jedna butelka, potem druga. Nawet Louisa trochę wypiła. – Wie, że powinien wrócić do domu przed pół do drugiej, najpóźniej przed drugą – powiedział Harry. – I zawsze wracał. Dochodziła szósta, kiedy Hill w końcu wrócił. – Gdzieś ty się u diabła podziewał? – spytał Harry. – Mieliśmy zebranie. Chłopak sprawiał wrażenie, jakby chciał pójść do swojego pokoju. – Nie, mój panie, wróć no mi tutaj! – zawołał za nim Harry. Hill zawrócił i stanął przygarbiony w drzwiach. – Chcę się czegoś więcej dowiedzieć – oznajmił Harry. – Chcę wiedzieć, gdzie byłeś. Wiesz, że powinieneś wracać do domu przed pół do drugiej. Albo przynajmniej dać mi znać, co się dzieje – dodał, moim zdaniem niezbyt konsekwentnie. – Byłem na zebraniu! – krzyknął Hill. Spojrzał śmiało, a oczy mu rozbłysły. – Byłem na zebraniu! Na zebraniu studenckim! Czytaliśmy tamtego dnia gazety, ale wiadomości wieczorne miały trafić do prasy dopiero nazajutrz. – Policja aresztowała dzisiaj Dany’ego Cohn-Bendita – poinformował nas Hill. – Ale wieczorem go wypuścili. Bo się boją reperkusji. Ale jeśli myślą, że nas powstrzymają, to grubo się mylą. My się organizujemy. Organizujemy się i mamy zamiar sprawić, że się zastanowią. A może pójdziemy dalej – dodał poważnym tonem i popatrzył nam kolejno w oczy, jakbyśmy to my byli osobiście odpowiedzialni za aresztowanie przywódcy studenckiego Cohn-Bendita. Nagle mnie to rozbawiło, ale postanowiłem siedzieć cicho. Sam akurat raczej lubiłem młodego „Dany’ego le Rouge” i dobrze życzyłem jego krucjacie. – Niech mnie diabli – powiedział Harry i twarz rozjaśniła mu się w uśmiechu. – Więc ty w tym wszystkim tkwisz? Od jak dawna? – Och, myśmy tylko gadali – odparł ponuro Hill. Strona 10 – Chyba nie myślicie, że to tylko Nanterre? Sorbona też ruszyła. W ogóle wszystkie uniwersytety we Francji. Mamy tego po dziurki w nosie. I nie popuścimy. Uwielbiałem słuchać, jak posługuje się amerykańszczyzną swojego ojca. Ale francuski Hilla był tak samo dobry, wręcz doskonały. Czasem o tym zapominałem. W końcu Hill jest przecież w równym stopniu Amerykaninem/co Francuzem. Niemal całe dotychczasowe życie spędził w Paryżu. – No cóż, jestem z ciebie dumny – stwierdził Harry i na jego wąskiej twarzy znów zagościł uśmiech. – Ty jesteś dumny ze mnie! – wybuchnął chłopak. – A co mnie to obchodzi, że ty jesteś ze mnie dumny! Ty, ze swoją forsą, bogacz, skrobacz bzdurnych fabułek! Spójrz na siebie, wszyscy na siebie spójrzcie: siedzicie tu i zapijacie sprawę! Pijacy! Moczymordy! Brzuchy wam tylko rosną, tłuszcz przerasta wam mózgi! Ty i twój Ludwik XIII, i to mieszkanie jak jakiś pięciogwiazdkowy hotel! Ty jesteś ze mnie dumny! Po tym, co twoje pokolenie zrobiło dla świata? – Chwileczkę! – przerwał mu Harry. – Poczekaj! Moje pokolenie odziedzi... – To ty poczekaj! – odszczeknął Hill. Tyrada była rażąco niewspółmierna z powodem obrazy, jeśli w ogóle był jakiś powód. W dysproporcji także do jego własnych emocji, rozbudzonych zapewne na zebraniu studenckim, a jednak Hill jej nie przerwał. Uśmiech znikł z twarzy Harry’ego. – Obłudnicy! Skończeni obłudnicy, wy wszyscy! Ale my was obalimy. Obalimy to całe pieprzone społeczeństwo. Aż wam wyjdzie uszami. Nie wiemy jeszcze, czym zastąpimy społeczeństwo, ale coś dobrego, coś znacznie lepszego od waszego stanu rzeczy musi się zdarzyć. Zaczerpnął tchu. – Zresztą jaki to ma sens próbować to wam wytłumaczyć? Wam, hipokrytom? Obrócił się na pięcie i uciekł. Harry uniósł się na krześle, niezdecydowany, czy dogonić syna i go uderzyć, czy pozwolić mu zbiec. Powoli opadł na krzesło. – A niech mnie wszyscy diabli – powiedział. A po chwili: – Niedaleko pada jabłko, co? – Harry – odezwała się Louisa z rozkosznej sofy d la Ludwik XIII, na którą polowali ponad rok. – Nie przejmuj się, Harry. Nie przejmuj się. Wstała, żeby nam nalać. Kochana, wiarygodna, trzeźwo myśląca Louisa. Do dziś uważam, że mądrze postąpiła odzywając się wtedy. Na twarzy Harry’ego rozgrywał się cały spektakl: była jak zdrętwiały Strona 11 węzeł, pod którym rysowała się gorzka rana, jaką rzadko zdarza się widzieć. I choć opadł na krzesło, wysoką szklankę ściskał zbielałymi palcami, jakby chciał ją cisnąć w kominek. Gdyby to zrobił, nie wiem, czym by się to skończyło. Sądzę, że pogoniłby za Hillem. Ale Louisa rozpraszała jego uwagę. Nalała najpierw mnie, potem jemu, wreszcie sobie, pokpiwając z młodego pokolenia i bagatelizując całą sprawę. W końcu usiadła i przez nieznośnie długi czas nikt się nie odzywał. Mogłoby się wydawać, że reakcja Harry’ego również była niewspółmierna do obrazy, jakiej dopuścił się wobec niego syn. Sedno sprawy tkwiło jednak w tym, że Harry przez całe życie był dumny ze swej postawy wojującego liberała. I oto teraz temu człowiekowi jego własny nastoletni syn wyrzuca, że jest zgredem i zakłamanym superkonserwatystą, trybikiem znienawidzonego „establishmentu”. Niewątpliwie coś takiego zdarzyło się po raz pierwszy. W krępującej ciszy, w której o wiele za głośno dobiegały mnie z mojego cholernego gardła odgłosy przełykania, wstałem wreszcie i zacząłem się żegnać, mówiąc, że powinienem wracać, skoro z Hillem najwyraźniej wszystko w porządku. – W porządku? – powtórzył za mną w oszołomieniu Harry. – W porządku? Myślę, że nie najfortunniej dobrałem wtedy słowa. Tak czy siak, wyszedłem. Nie miałem pojęcia, przeczucia, wyobrażenia, wręcz ani śladu, że było to coś więcej niż zwykła sprzeczka między ojcem a synem, że mógł w niej już istnieć czynnik, który zniszczy, który zrówna z ziemią całą rodzinę Gallagherów, tak jak zrównano z ziemią Hiroszimę. Strona 12 Rozdział drugi ...Dzwonek do drzwi. Wiem, kto to będzie. Na pewno Weintraub. Weintraub, który przyniesie plotki o dzisiejszym wzięciu Sorbony albo może najświeższe wieści o tym, czy studenci będą dziś wieczorem protestować. Weintraub. David Weintraub, ktoś, kto wprowadził w nasze życie osobę, która odegrała w nim rolę katalizatora. Obawiam się, że muszę wstać i wpuścić go. Ale przygnębia mnie myśl, że będę musiał na niego w tej chwili patrzeć. Najpierw jednak usuwam te papiery i zamykam biurko na klucz. Weintraub gorliwie i bez skrępowania penetruje wszystko, co leży na wierzchu w każdym mieszkaniu, jakie odwiedza... Weintraub. Weintraub błazen. Weintraub błazen już sobie poszedł. I nie zobaczył ani skrawka moich papierów. A jednak na swój sposób mam przeczucie, że podejrzewa ich istnienie – choć, prawdę mówiąc, dopiero dziś zacząłem nad nimi pracować! Ma węszycielski zmysł łasicy, zawsze czułem zwierzęcy spryt, nie do stłumienia z jego strony przez krótkie spięcia bezwstydu, a ze strony innych przez głęboko zakorzenione poczucie prywatności. Weintraub jest bezgranicznie szczery i całkowicie pozbawiony zahamowań w roztrząsaniu kwestii dotyczących jego własnej osoby, włączając w to sprawy najintymniejsze (czy też te, które zwykło się za takie uważać), do tego stopnia, że swą żenującą wylewnością często wprawia swoich słuchaczy w najwyższe zakłopotanie. Przewrotnie przenosząc na resztę świata obraną przez siebie linię postępowania, Weintraub bezczelnie i niestrudzenie penetruje sferę prywatnych doznań innych ludzi na tyle, na ile mu na to pozwolą. Co najmniej dwa razy napomknął aluzyjnie o tym, że zapewne nad czymś pracuję, że coś piszę, o Gallagherach i wydarzeniach minionych sześciu tygodni; uwagi te odpierałem spokojnie, nie udzielając mu przy tym informacji ani na tak, ani na nie. Z niemożliwością graniczy próba przedstawienia komuś w miarę choćby trafnego opisu powierzchowności Weintrauba. – Cześć, Jacku Hartley! – dobiegł mnie z klatki schodowej jego tubalny, fałszywie serdeczny głos, kiedy przycisnąłem guzik otwierający drzwi wejściowe na parterze. – Mam dziś dla ciebie wspaniałe wieści! Gliny nareszcie pobiły Weintrauba! Po paru tygodniach działania w pierwszym szeregu Revolution Weintraub wreszcie tego dokonał! Mogę to udowodnić siniakami! Pokażę ci. – Wejdź na górę, Dave – powiedziałem, umyślnie nadając głosowi możliwie najspokojniejszy ton, na przekór jego podekscytowanej wylewności. Zawsze na mnie w ten sposób działał. Tu słowo o moim mieszkaniu. Znajduje się ono w jednym z tych starych budynków, postawionych koło roku 1720 przez pewnego niegdysiejszego przedsiębiorcę, który był swego Strona 13 czasu wielką fiszą w królewskim ministerstwie finansów, lub czymś podobnym, i którego dawno zapomniane nazwisko zdobi mur domu, od strony nabrzeża, na rzadko czyszczonej mosiężnej tablicy. Budynki te wznoszono jako domy miejskie dla tej czy innej bogatej rodziny. Potem oczywiście wszystkie podzielono na mieszkania. A w którymś momencie, w ubiegłym stuleciu, ktoś z nie znanych mi zupełnie powodów postanowił podzielić wysokie pokoje parteru na pół, budując nową podłogę w połowie ich wysokości, i dzięki temu zabiegowi otrzymał dwa mieszkania. Ja mieszkam w górnym. Jest, oczywiście, niewysokie, ale mnie to odpowiada. Podoba mi się, że mogę wyciągnąć rękę do góry i położyć ją na belkach z prawdziwego drewna. Oczywiście Harry, który jest wysoki i którego czaszki nie chroni czupryna, musi się nieco garbić, kiedy do mnie przychodzi, ale tylko on. A mnie to pasuje doskonale. Mam obszerny salon, małą jadalnię, oddzieloną arkadą, która nie utrudnia dostępu słońca i powietrza, dwie malutkie sypialnie, łazienkę, niewielką, ale wystarczająco dużą kuchnię, której często używam, dobrze ciągnące kominki w każdym pokoju i pokojówkę, Portugalkę, która mieszka na wyspie i przychodzi codziennie. Czegóż więcej mógłby żądać samotny mężczyzna? Rzadko przyjmuję gości w domu, ale mógłbym, gdybym chciał. A za trojgiem oszklonych drzwi balkonowych, które w letni słoneczny dzień można otworzyć na oścież, roztacza się jeden z najpyszniejszych widoków w Paryżu: tył Notre-Dame ze strzelistymi przyporami niemal na wyciągnięcie ręki, wysoki tort weselny Pantheonu, wznoszący się na wzgórzu ponad starymi domami Lewego Brzegu, a do tego zawsze rzeka, barki, niewyczerpane źródło zajęcia dla oka. Kazałem ustawić biurko tuż przy jednym z tych okien. Poniżej miałem stare drzewa i prastarą pochylnię z kocimi łbami, obmurowaną prastarymi białymi kamieniami, gdzie co niedziela ubodzy mieszkańcy kamienic w centrum wyspy podjeżdżali samochodami i motocyklami do samej rzeki, żeby je umyć. Wspaniale się tu mieszkało w pięćdziesiątym ósmym, kiedy dostałem to mieszkanie. Oczywiście od tamtego czasu wiele się zmieniło. Wyspa stała się strasznie modna, otwarto z tuzin nowych restauracji, a przedsiębiorcy budowlani wykupili od ubogich uczciwych ludzi pomieszczenia w kamienicach czynszowych, odnowili je i poprzerabiali na eleganckie mieszkania, które wynajmują młodym żonatym urzędnikom, co z dyplomatkami pod pachą, jak nowojorczycy, przyczyniają się do budowy we Francji nowego, stechnicyzowanego społeczeństwa konsumpcyjnego. Tu właśnie wprowadziłem Weintrauba i zaproponowałem, że zrobię mu coś do picia. Co nie znaczy, że nie był tu przedtem i że nie znał doskonale drogi do barku. On jednak podszedł prosto do mojego biurka, stojącego przed jednym z trzech okien balkonowych, i zaczął grzebać w starych tekstach do mojego pisma, pozostawionych przeze mnie nieopatrznie na wierzchu. – Tak, panie Hartley – powiedział, przemierzając pokój z wypiętą piersią i jeszcze bardziej zniżając swój niski, dźwięczny głos (żeby okazać szczerość, jak przypuszczam). – Myślę, że dobrze by mi zrobiła mocna whisky. Lesflics porządnie mnie dziś poturbowały. Strona 14 Odłożył moje papiery z gestem mającym oznaczać, że go nie interesują, że i tak już je widział. – Tak, mój panie, oni naprawdę poturbowali starego Weintrauba. Chcesz zobaczyć moje rany? Zaczął rozpinać krótką marynarkę a la Eisenhower. Wręczyłem mu szklankę i nalałem sobie to samo. – Rany? – spytałem. – No, powiedzmy siniaki – odparł głęboki, świadom swej ważności, głos. – Ale nie byle jakie siniaki. Te gumowe matraques z żelaznym prętem w środku walą porządnie. I wrzynają się głęboko w ciało. Ranią jak cholera. Zdjął marynarkę i zajął się golfem. Marynarka Weintrauba zasługuje na opis. Nigdy jej na nim nie widziałem przed wybuchem rewolucji majowej. Była z prawie białej chińskiej bawełny, a nie z oliwkowej wełny, jak marynarka Eisenhowera, skopiowana na wzór angielski, i od wybuchu rewolucji nie widziałem, żeby Weintraub miał na sobie coś nowego. Jestem przekonany, że kupił ją specjalnie po to, by stała się jego mundurem rewolucyjnym wraz z białymi Levisami, w jakich nagle zagustował, porzucając czarne garnitury i wąskie nowojorskie krawaty noszone przedtem. Albowiem rewolucja majowa, rewolta studencka, stała się dla Weintrauba osobistym symbolem, głęboko osobistą sprawą. Uważał, że nie mógł uniknąć wzięcia w tym wszystkim udziału, ponieważ jego hotel pension przy rue de Conde sąsiaduje z Odeonem, samym centrum wydarzeń. Mówił, że studenci w obawie przed szturmem policji na Odeon usunęli całą dokumentację Komitetu Filmowego i osobiście ukryli ją w jego pokoju osobiście i że od tego czasu został głęboko wciągnięty w sprawę. Co do mnie, zawsze w to powątpiewałem. Nie, nie w to, że komitet ukrył papiery i kręcił film w jego pokoju – tylko nie zrobiliby tego, gdyby wcześniej dobrze go nie znali, gdyby nie wiedzieli, że już jest we wszystko wciągnięty. Podejrzewam, że naprawdę odbyło się to tak: Weintraub kręcił się koło Odeonu, odkąd zdobyli go studenci, w posępnych zakamarkach dawnego teatru natknął się na Komitet Filmowy i przystał do niego, a potem zaoferował swój pokój, gdzie mogli ukryć dokumentację i filmy. Weintraub wprawdzie stanowczo zaprzeczał tej wersji, ale pewnie tylko dlatego, że się po prostu wstydził. Dlaczego ten Amerykanin pod pięćdziesiątkę (przyznawał się najwyżej do czterdziestu pięciu) związał się z grupą dziewiętnasto i dwudziestoletnich francuskich studentów zaangażowanych w beznadziejną na pierwszy rzut oka rewoltę, to całkiem inne zagadnienie. Żeby je zrozumieć, trzeba znać Weintrauba. Z zawodu był harfistą. I to dość utalentowanym. Ale praca nie sprawiała mu przyjemności. Grał regularnie na harfie w Operze Paryskiej, występował też w innych orkiestrach teatralnych i kameralnych na terenie miasta – jeśli akurat było zapotrzebowanie na harfistę. W ten sposób zarabiał na życie. Ale tak naprawdę to chciał być aktorem. Aktorem filmowym. Uwielbiał Strona 15 wszystko, co ma związek z kinem. Jednakowo uwielbiał gwiazdy ekranu, producentów filmowych, reżyserów i scenarzystów, a im bardziej byli sławni, im większe odnosili sukcesy, tym bardziej gotów był ich uwielbiać. Kiedy tylko nie grał dla chleba na harfie, kręcił się po drogich lokalach, gdzie przesiadują ludzie z tego środowiska: u Castela, New Jimmy’s, w Calvadosie. Jedynym sposobem na to, by go akceptowano (zarabiał mało), było odgrywanie roli błazna, grupowej maskotki, roli, jaką sam dla siebie obmyślił. Z premedytacją robił z siebie chłopca do bicia dla sław filmowego światka. W ten sposób nawiązał kontakt z Gallagherami, a przez nich ze mną, choć moje literackie wysiłki niewiele go obchodziły. Nie był całkiem nieznany, zagrał kilka epizodycznych rólek, w tym parę razy dzięki pośrednictwu Harry’ego Gallaghera. Pisywał też kiepskie wiersze i malował kiepskie obrazy. Jego bufonada i rola błazna, jaką odgrywał, nie pozwoliły mu oczywiście zagrzać dłużej miejsca przy żadnym kręgu towarzyskim. Filmowcy prędko się nim nużyli, a on sam pomagał im w tym. swoimi ekstrawaganckimi życzeniami, kiedy na przykład zamawiał na rachunek gwiazd kawior lub szkockiego łososia, podczas gdy inni zadowalali się zwykłym hamburgerem; kiedy pożyczał i nie oddawał; kiedy prosił gwiazdy filmowe o załatwienie mu roli albo naciągał je na kupno swoich kiepskich obrazów. Toteż przenosił się od grupki do grupki, aż w końcu cały filmowy Paryż znał go jak zły szeląg. Wreszcie pozostało mu jedynie towarzystwo przyjezdnych gwiazd i reżyserów, którzy ściągali do Paryża, żeby nakręcić jeden film. Doprowadził nieomal do zerwania stosunków z Gallagherami, najwyrozumialszymi ludźmi w świecie, kiedy wybuchła rewolucja majowa. Jestem przekonany, że jedną z przyczyn, dla których przylgnął z kretesem do młodych członków Komitetu Filmowego Odeonu – pomijając fakt, że mieli coś wspólnego z filmem – było jego całkowite osamotnienie. Drugą przyczynę upatruję w tym, że oto po raz pierwszy od bardzo dawna ktoś traktował go poważnie, jako tego, za którego się podawał. Ci młodzi ludzie wierzyli mu, kiedy sypał nazwiskami gwiazd, twierdząc, że jest z nimi po imieniu, zapewne widzieli w nim głównego, jeśli nie jedynego łącznika z wielkim światem filmowym, na którego pomoc bardzo liczyli. Później, w trakcie rewolucji, wiele razy chodziłem z nim do mrocznych klitek i na jaskółki Odeonu, żeby się spotykać – i współpracować – z jego” komitetem i wydaje mi się, że te dzieciaki nigdy nie przejrzały jego prawdziwej natury. Sądzę też, że Weintraubowi było to potrzebne, jak innym alkohol lub narkotyk. I ten oto człowiek stał teraz przede mną w moim mieszkaniu i – rzuciwszy swój cenny rewolucyjny żakiet na sofę Drugiego Cesarstwa – mocował się z czarnym golfem, podciągając go aż pod samą szyję, pod zawiązaną na kokardę chustę, którą sobie upodobał od wybuchu rewolucji, nosząc ją nawet za dnia, choć policja rzadko kiedy rzucała granatami łzawiącymi przed zapadnięciem zmroku. Ten sam człowiek wprowadził w nasz mniej lub bardziej stabilny, mniej lub bardziej bezpieczny krąg tamtą kobietę (kobietę? jaką tam kobietę – dziewczątko!), Strona 16 którą nazywałem „katalizatorem” – trzeba zresztą przyznać, że zrobił to nieumyślnie i w ostatecznym rozrachunku na własną niekorzyść. – Nie musisz mi pokazywać, Dave – powiedziałem z ledwie uchwytną ironią w głosie. – Wierzę ci na słowo. Ale on już podciągnął golf, krzyżując ręce nad pochylonymi plecami i karkiem, i ujrzałem osiem, może dziesięć sinoczarnych pręg grubości kciuka, długich na jakieś trzydzieści centymetrów, pokrywających jego ramiona i krzyż. – Muszę przyznać, że jestem z nich dość dumny – powiedział Weintraub dźwięcznym basem. Opuścił golf. – Oczywiście, nie oznacza to niczego naprawdę poważnego. Po prostu trafiłem między dwa fronty. Nie zauważyłem tej drugiej grupy, która wyłoniła się z bocznej uliczki. – Ale i tak jesteś z siebie zadowolony – zauważyłem z lekkim przekąsem. – W pewnym sensie – odparł i podszedł do najbliższego otwartego okna. Wspiął się na parapet, chwycił się ochronnej barierki zferforge i wyjrzał na rzekę. – Nie poddamy się, Hartley. Nie ustąpimy. Rewolucja trwa. – Co się dzieje z Komitetem Filmowym teraz, kiedy padła Sorbona? – Przenieśli się do Consier. – Consier to dodatkowy budynek przepełnionego uniwersytetu, oddalony blisko o kilometr od Sorbony i pozostający nadal w rękach studentów. – Na razie tam się zatrzymali. – Ale jak długo tam zostaną, to już zależy od władz – stwierdziłem. – Nigdy się nie poddamy – oznajmił Weintraub, wyglądając przez okno. – Zrobiliśmy zbyt wiele, doszliśmy za daleko, żeby teraz ustępować. – Obawiam się, że nie ma wyboru. I nigdy go nie było. – Ty nigdy nie byłeś z nami, prawda, Hartley? – powiedział Weintraub jeszcze bardziej basowym głosem niż zwykle, ale uśmiechnął się przy tym, przez co czyniony mi zarzut zmienił się w parodię oskarżenia. To jedna z jego sztuczek. – Byłem z wami. I ty o tym świetnie wiesz. Ale jestem także realistą. I od początku wiedziałem, tak samo zresztą jak i ty, że ta droga jest krótka, że nigdy nie osiągniemy wiele więcej ponad to, co udało nam się dotychczas osiągnąć. – Nie – zaprzeczył solennie. – Jeszcze nie koniec. Będziemy walczyli dalej. Takimi czy innymi sposobami. Czegoś dokonamy. – Czego? Zejdziecie do podziemia? Stworzycie nową formę Resistance?. – Może-powiedział Weintraub, choć mój pomysł był ewidentnie śmieszny. Nie ulegało wątpliwości, że trudno mu przychodzi rozstać się z drogocenną rewolucją. Aleja ze swej strony nie miałem ochoty na kolejny arcydrogocenny wykład o drogocennej rewolucji. I chciałem dowiedzieć się czegoś o tej kobiecie-dziewczynie (mój Boże, naprawdę nie wiem, jak ją Strona 17 nazywać), w której widziałem nasz katalizator. – Masz jakieś wieści od Sam? – spytałem. – Samanthy? – Weintraub odwrócił się od żelaznej barierki. – Samanthy-Marie – odparowałem. Uśmiechnął się. Ale pod ochronną warstwą uśmiechu krył się w jego oczach wyraz głębokiego smutku, męczącego niepokoju. – Trzy dni temu dostałem od niej list z Tel Awiwu. Znów jest razem ze swoją żydowską przyjaciółką. Świetnie sobie radzą. Ona chce, żebym do nich dołączył, jak tylko będę mógł się tam wybrać. – I co, jedziesz? – Skąd bym miał wziąć forsę? – Aha – mruknąłem i zmieniłem temat. – Nauczyła cię wielu rzeczy, jak mi kiedyś powiedziałeś. – Tak, to prawda – przyznał Weintraub z uśmiechem przyklejonym do twarzy. – Dała mi zasmakować w rzeczach naprawdę egzotycznych... A, cholera. Ona mnie nie chce. Obaj o tym dobrze wiemy. Czy masz jakieś wieści od Harry’ego? – Tu zrobił pauzę. – Od któregokolwiek z Gallagherów? Przechodziłem teraz koło ich domu. Mieszkanie zamknięte na cztery spusty. Ani jednego światła. – Hill opuścił Paryż – powiedziałem. – Dziesięć dni temu. Wiesz przecież. Nie mam od niego znaku życia. Co do Louisy, też wiesz wszystko. Mała, McKenna, jest teraz u Edith de Chambrolet, pamiętasz, tej hrabiny, przyjaciółki Louisy. – Czy ja ją poznałem? – Myślę, że tak, u Gallagherów. – Nie przypominam sobie. A Harry? – Widziałeś telegram, który od niego wczoraj dostałem. Z Tel Awiwu. – Myślisz, że oni się dogadają? – spytał Weintraub. – Wiesz, z Samanthą? Że znów będą razem? – Nie mam pojęcia – stwierdziłem. – Tobie chyba łatwiej na to odpowiedzieć niż mnie. – Nie – powiedział. Zauważyłem, że ma podkrążone oczy. – Naprawdę nie łatwiej. – Cóż, ja w każdym razie nie mam zielonego pojęcia. Słuchaj, Dave, napijesz się jeszcze? Już nalewam. Nie gniewaj się, ale niech to będzie na jednej nodze, dobra? Muszę jeszcze do jutra zrobić parę rzeczy. – Oczywiście. Chętnie się napiję, i zrobię to szybko. Nad czym siedzisz? Piszesz coś o minionych sześciu tygodniach, o naszej revolution? – Nie. Ale podejrzewam, że będę musiał coś takiego zorganizować dla „Review”. Weintraub łypnął okiem. Strona 18 – Ale sam coś przygotowujesz na ten temat? – Nie. Wolę, żeby to dla mnie zrobił jakiś francuski politolog, oczywiście lewicowy. Ja mogę rzecz przetłumaczyć. Wyprostował się na całą swoją wysokość metra sześćdziesięciu i wyszczerzył zęby w uśmiechu – tym razem szczerym. – Nie zapomnij mu powiedzieć, jaką rolę odegrał Weintraub w propagowaniu Rewolucji. Także rewolucji w rodzinie Harry’ego Gallaghera! Kiedy sobie poszedł, zastanawiałem się, czy ta ostatnia uwaga nie była kolejną aluzją do moich osobistych zapisków, znakiem, że jest świadom ich istnienia, i pozwoleniem, nie, raczej prośbą o włączenie go do wszystkiego, co bym pisał o Gallagherach. Weintraub pragnął przejść do historii. Cóż, tak czy siak musiałbym go włączyć. Niewątpliwie odegrał pewną rolę. I to chyba dość ważną. Ale wcale mnie to nie cieszyło. Tak jak nie ucieszyła mnie jego wizyta. Podszedłem do okna i oparłem się o ochronną barierkę, patrząc na smutek płynącej rzeki. Tak jak patrzył Weintraub. I jest wieczny, ów smutek rzeki, smutek płynącej wody. Nie umiem powiedzieć, dlaczego tak się dzieje. Ale rzeka jest zawsze smutna. To jedna z rzeczy naprawdę niezmiennych. Tymczasem zapadła noc. Wzdłuż quai rozbłysły paryskie latarnie. Po drugiej stronie rzeki zapalały się lampy w mieszkaniach Lewego Brzegu. A z samej Dzielnicy Łacińskiej nie dobiegały już głuche odgłosy wybuchów granatów z gazem, na barykadach nie migotały ognie rozświetlające kłęby dymu i gazów łzawiących, nie było widać ani słychać serii ślepych granatów. Coś się naprawdę skończyło. Wychylając się przez okno mogłem obserwować quai aż do Pont de la Tournelle; zobaczyłem, że dwa policyjne samochody bojowe dokonują zmiany warty. Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę strzegą w ten sposób dostępu do willi Pompidou na Quai de Bethune na wyspie. Nalałem sobie porcję mocnej whisky i wychyliłem do dna. Potem wypiłem jeszcze jedną. Do diabła, pomyślałem, idę spać. A jak nie będę mógł zasnąć, wezmę mogadon. Nie wziąłem mogadonu. Boję się, że nie dość wyczerpująco opisałem Harry’ego Gallaghera. Żeby go zrozumieć, trzeba wiedzieć coś niecoś o jego pochodzeniu. Czterdziestodziewięcioletni Harry jest potomkiem starej irlandzkiej rodziny z Bostonu, która zostawiła mu roczny dochód w wysokości dwudziestu paru tysięcy. Niezależnie od tego sam wyrobił sobie świetne nazwisko jako scenarzysta i sam bardzo dobrze zarabia. Jest na tyle sławny i na tyle sprawny (w branży nazywa się to „autor dla gwiazd”), że ubiegają się o niego bogaci amerykańscy producenci. W ciągu minionych sześciu lat wydał dwie powieści. Pisywał scenariusze dla najmodniejszych Strona 19 francuskich reżyserów awangardowych. Krótko mówiąc, Harry jest człowiekiem sukcesu, człowiekiem, który na progu wieku średniego może sobie pozwolić na pewien luz i z dumą popatrzeć wstecz. Kiedy Harry miał dziewiętnaście lat, w ramach protestu społecznego porzucił ledwie rozpoczęte studia na Uniwersytecie Harvard i został aktorem w Nowym Jorku. Kiedy jego pierwsza sztuka teatralna była w stadium prób, ale na długo przedtem, nim pokazano ją widzom, i nim padła, Harry jechał do Hollywood – za oszałamiające wówczas honorarium – żeby napisać swój pierwszy scenariusz do filmu z wielkim budżetem. Komunizujący tak jak i on reżyser, jego kumpel z nowojorskiej sceny, który dostał się tam przed nim, zażądał właśnie jego – i jego też otrzymał. Nie będę się tu wdawał w kwestie etyczne związane z wyjazdem do Hollywood. Wystarczy powiedzieć, że obaj (podobnie, sądzę, jak całe pokolenie tych, co postąpili tak samo) uważali, że ze swą ewangelią dotrą do większej liczby osób przez film niż przez teatr. Był rok 1939. Zanim w dwa lata później doszło do wojny, Harry, podówczas dwudziestotrzylatek, miał za sobą dwa udane scenariusze i był beniaminkiem branży, ze sławnym nazwiskiem. Po Pearl Harbor wziął z tym wszystkim rozbrat. W odróżnieniu od zagorzałych wspólników w komunizmie, którzy z reguły podostawali przydziały w stopniu komandora porucznika i zabrali się za kręcenie filmów propagujących wojnę na zlecenia rządowe, Harry zaciągnął się do marynarki wojennej i walczył na Oceanie Spokojnym w stopniu sierżanta. Po wojnie musiał oczywiście zaczynać od nowa. Dopłynęło sporo nowej krwi – żarłocznej, zachłannej, trawionej ambicją – która rzuciła się na wszystkie wolne i niektóre zajęte miejsca. Ale Harry odzyskał pozycję czołowego scenarzysty Hollywood i chociaż jego przyjaciele, którzy przewalczyli wojnę na srebrnym ekranie, mieli kłopoty z patrzeniem mu w oczy, wkrótce znów był kółkiem w maszynerii i zaangażował się w intelektualnych i humanistycznych marksistowsko-komunistycznych kręgach przemysłu filmowego, ku którym zawsze miał ciągotki. Nie ma sensu, żebym się tu wdawał w dobre i złe strony komunistycznego marksizmu widzianego z perspektywy lat trzydziestych i czterdziestych. Wiele rzeczy, jakie zdarzyły się na świecie od tamtego czasu, kompletnie zmieniło obraz sprawy. Ale wtedy każdy był kryształowo czystym idealistą. Także Harry Gallagher. A w roku 1947, podczas wizyty w Bostonie, w konserwatywnym irlandzkim domu rodzinnym, poznał i poślubił Louisę Dunn Hill, zapaloną liberalno-marksistowską idealistkę ze starej rodziny bostońskich braminów, których genealogia i liberalizm sięgały czasów wcześniejszych niż Thoreau, Emerson i transcendentaliści. Razem kontynuowali działalność polityczną w Hollywood, choć formalnie nie byli członkami Amerykańskiej Partii Komunistycznej. Louisa wkrótce urodziła pierwsze dziecko, Hilla, w roku 1948. W dwa lata później, kiedy antykomunistyczna nagonka Komitetu do spraw Działalności Strona 20 Antyamerykańskiej sięgała apogeum i kiedy wreszcie posadzono „dziesiątkę z Hollywood”, Harry (żartem nazywany niekiedy „numerem jedenastym dziesiątki z Hollywood”, choć, jak się wydaje, także i inni przypisywali sobie tę godność) otrzymał wezwanie. Niewątpliwie ktoś go sypnął. Zamiast stawić się przed komitetem i podać nazwiska swoich przyjaciół, jak uczyniła większość jego znajomych, Harry wymknął się do Kanady, a następnie do Francji, gdzie jak tylko się jakoś ustawił, ściągnął też Louisę z Hillem. Powstrzymam się od komentarza nad przyszłym werdyktem historii względem tych głupich, prymitywnych, egoistycznych polityków amerykańskich, którzy pozwolili sobie tolerować, a nawet bronić takiego Rekina czy McCarthy’ego, choć ci ostatni byli najwyżej odrobinę lepsi od inkwizycji katolickiej. Nawet gdyby Harry został i trafił do więzienia, nie mógłby bez opowiedzenia się po stronie komitetu dostać nigdzie pracy w amerykańskim przemyśle filmowym – a to z powodu tajnej czarnej listy. Listy, której istnienie negowano, a która jednak była faktem. Dziś wolimy o tym nie pamiętać, kiedy – skądinąd słusznie głoszących – krytykujemy Rosjan za to, że swoich głoszących prawdę pisarzy wsadzają do więzienia. Pierwsze dwa lata pobytu Harry’ego we Francji były naprawdę ciężkie z powodu problemów z językiem. A jednak, bez pomocy rodziny (rodzice nie byli z niego dumni, a zarazem wciąż żyli, blokując tym samym spadek), jakoś mu się powiodło. Grywał w filmach francuskich role Amerykanów, wciągnął się w nowe środowisko, robiąc dubbing filmów amerykańskich na potrzeby rynku francuskiego, wreszcie zaczął pisywać scenariusze po francusku – dla młodych reżyserów nouvelle vague. Z biegiem lat, kiedy w Ameryce w końcu sczezła era McCarthy’ego, coraz częściej reżyserzy amerykańscy zwracali się do niego o scenariusze filmów, które miały być kręcone w Europie – a później także i do filmów robionych w Stanach. Odkryto, że Harry ma wrodzony talent do amerykańskich filmów o miłości, a także do amerykańskiego moralitetu, czyli westernu. Sukces za sukcesem. Jest zatem prawdą, że tamtego wieczoru 27 kwietnia, kiedy młody Hill po raz pierwszy przyłożył swój klucz do maszynerii, Harry Gallagher był niekwestionowanym, wręcz obrzydliwym ucieleśnieniem sukcesu. Ale też drogo zapłacił za to, że nigdy nie odstąpił od swoich zasad. Sam osobiście był z tego dumny. Dlatego właśnie tak bardzo zabolało go oskarżenie Hilla. Tak jakby jego syn w ataku dzikiej młodzieńczej furii powyrzucał za burtę wszystko, co osiągnął i co reprezentował Harry, jakby w furii sprzątania Hill zaczął razem ze śmieciami wyrzucać meble, dywany, a nawet rzeczy przymocowane do ściany. A przy tym wszystkim wcale nie byli sobie dalecy. Hill ze swym antykapitalistycznym i antykomunistycznym nouvel anarchisme i z czarną flagą Dany’ego Cohn-Bendita nie był aż tak odległy od światopoglądu Harry’ego. Harry bowiem już dawno zerwał z komunizmem. Obserwując rozwój wydarzeń w Rosji, Chinach i innych krajach w latach czterdziestych,