5914
Szczegóły |
Tytuł |
5914 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5914 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5914 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5914 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz Kubski
Wilczy Pasterz
PROLOG
Jak znam Welesa, pewnie rozpocz��by przys�owiem. Weles uwielbia� je. Sam
jeden pewnie m�g�by napisa� bardzo grub� ksi�g� przys��w. Dam g�ow�, �e
nosi�aby tytu� �Ksi�ga przys��w W�adcy Wilk�w�, albo... �Ksi�ga ulubionych
przys��w W�adcy Wilk�w�. Naturalnie, je�li to Weles mia�by j� zatytu�owa� z
pewno�ci� u�y�by du�ych liter - W�ADCA WILK�W, WIELKI, NAJWI�KSZY,
WSPANIA�Y, a mo�e nawet NAJWSPANIALSZY W�ADCA WILK�W - to by go
chyba zadowoli�o. Ju� widz� jak si� nadyma z ukontentowania, przybieraj�c
oczywi�cie skromn� min�... A potem pewnie paln��by jak�� d�u�sz� mow�, siebie
naturalnie pr�buj�c przedstawi� w jak najkorzystniejszym �wietle. Rozwodzi�by si�
tak bez ko�ca i nigdy nie dowiedzieliby�cie si� prawdy, chocia�... Mo�e jestem
niesprawiedliwy, mo�e jego r�wnie� nale�a�oby wys�ucha�? Mo�e jest wi�cej
prawd?
- Jak to by�o z tym przys�owiem? Ka�dy cz�owiek zna... Ma w sobie... materia�...
temat na... Pal licho przys�owia! Nawet je�li s� m�dro�ci� narodu, a Welesowi
pies mord� liza�! Zaczn� raz jeszcze.
Ka�dy zna przynajmniej jedn�, wart� opowiedzenia histori�, jednak tylko
nieliczni t� histori� tworzyli. Ale historia to tylko historia - suche fakty, gar�� dat,
jaki� szmat ziemi i paru ludzi, wyrastaj�cych ponad szary t�um - to dobry materia�
na podr�cznik historii, par� wniosk�w do wyci�gni�cia, mora� oczywi�cie i jaka�
lekcja dla kilku nast�pnych pokole�... I nic poza tym. Kto jednak z tamtych ludzi
mo�e powiedzie�, �e uczestniczy� w wydarzeniach, kt�re zmieni�y �wiat na
tysi�clecia!? Na zawsze nawet! A ja mog�! Mog� to �mia�o powiedzie� - by�em
tam! Powiem to raz jeszcze, ma�ymi literami, przecie� nie jestem Welesem -
by�em uczestnikiem tych wydarze�! No, mo�e nie najwa�niejszym, ale zawsze.I
zmienia�em �wiat.... Chocia� teraz, tak jak Perun, wcale nie jestem pewien, czy to
pow�d do dumy?
- No bo co si� potem dzia�o? Nie uwierzycie. Wulkany wybucha�y jeden za
drugim, wywracaj�c Mateczk� Ziemi� podszewk� do g�ry, a morze unios�o si�
ponad chmury i stamt�d run�o w d� z si�� tysi�ca potop�w. Ca�y �wiat fikn��
koz�a i stan�� na g�owie, niczym tura�ski kuglarz. Sama Ziemia te� stan�a d�ba,
jak znarowiony ko�, a potem zawr�ci�a w op�ta�czym ta�cu, tak w�a�nie, zacz�a
si� kr�ci� w drug� stron�. Nie wierzycie, a to szczera prawda! S�o�ce wsta�o na
zachodzie...
- Powiecie - I co z tego? Co nas to obchodzi? Naturalnie, teraz ju� nic. Dla was
wydarzenia te nic nie znacz�, nawet je�li to jest teraz WASZ �wiat, �wiat, o kt�ry
MY walczyli�my, jednak dla mnie wci�� s� �ywe, wci�� o nich my�l�, jak o
Perunie, Sakhilu, Jarowicie, a nawet Welesie i tych wszystkich, kt�rzy zgin�li, by
ludzie mogli �y�, by, u�ywaj�c szumnych okre�le�, ludzko�� przetrwa�a.
Z pewno�ci� jest mn�stwo innych opowie�ci, mo�e nawet ciekawszych, jednak
tej nie s�ysza� jeszcze nikt! Pozosta�y ju� tylko same imiona, ale prawdy nie zna
nikt! Ja te� zreszt� nie wiem wszystkiego, mog� si� co najwy�ej domy�la�, cho�
patrz� na to z ca�kiem innej perspektywy, ostatecznie up�yn�y tysi�clecia. Tak,
mam zupe�nie inn� perspektyw�...
- Co nas to obchodzi? - Powiecie znowu. - Prawda to wielkie s�owo, ale czy to
wystarczaj�cy pow�d, by zawraca� sobie tym wszystkim g�ow�? - Dla mnie akurat
tak. Dzisiaj. Jutro mo�e b�d� w innym nastroju i wcale nie b�dzie mi si� chcia�o
strz�pi� j�zyka. PRAWDA! Dzisiaj to pow�d pierwszy. Nie, nie ostatni! Ale wcale
nie mam zamiaru przytacza� innych! Dzisiaj ten jeden musi wam wystarczy�!
Nadstawcie uszu! Zamie�cie si� w s�uch! B�d� opowiada�! Najlepiej, jak tylko
umiem, spr�buj� nawet by� obiektywny, jakby mnie tam wcale nie by�o, spr�buj�
by� bezstronny. Spr�buj� opowiedzie� wszystko, a to, czego nie wiem, albo nie
jestem pewien... No c�, od czego jest fantazja? Popu��my jej wodze...
Za mniej wi�cej kilkadziesi�t tysi�cy lat, cho� wcale niewykluczone, �e by�o to
kilkadziesi�t tysi�cy lat temu, czas przecie� wielokrotnie zatoczy� ko�o, ludzie b�d�
pr�bowali zdobywa� g�ry, wspinaj�c si� na niedost�pne szczyty, jeszcze inni po
prostu b�d� po nich chodzi�, wa��sa� si�, szlaja�, spacerowa�... dla
przyjemno�ci, z minami pe�nymi zachwytu. No c�, trzeba przyzna�, �e g�ry
potrafi� by� pi�kne, wspania�e, dostojne, a nawet monumentalne i rzeczywi�cie
zas�uguj� na co najmniej kilkadziesi�t tysi�cy innych, r�wnie wspania�ych i
niezmiernie obrazowych epitet�w. Ale przecie� takie s� tylko z daleka i to za dnia.
Gdy zajdzie s�o�ce, lub cho�by tylko skryje si� za ciemnymi chmurami, gdy
zadmie wiatr i zacznie sypa� �nieg, a do tego wszystkiego ozw� si� nieznane,
tajemnicze g�osy, zwielokrotnione przez tysi�czne echa i niech jeszcze zawyj�
wilki, krocz�ce tropem w�drowc�w, a ich nienawistny �piew wniknie do wn�trza
ju� wyczerpanych i os�abionych przez siarczysty mr�z cia�, wtedy z pewno�ci� ju�
nikt nie b�dzie upaja� si� widokiem g�r. Wtedy zacznie je przeklina�, wcale nie
przebieraj�c w s�owach. A przecie� przekl�te zosta�y ju� tysi�ce razy, bo g�ry s�
podst�pne i zdradzieckie, jak cz�owiek, kt�ry jedn� r�k� daje, by drug� wzi�� du�o
wi�cej. Nawet �ycie.
Tym razem po to �ycie przysz�y wilki. Ich wycie by�o chichotem g�r. A ludzie?
Ludzie po raz kolejny zostali zwiedzeni. Szlachetny Wark by� ich pierwsz� ofiar�.
W�a�nie wspi�li si� na rozleg��, roz�wietlon� zachodz�cym s�o�cem po�onin�,
sk�d ju� niemal wida� by�o cel ich w�dr�wki. Musieli tylko przej�� jeszcze jedno,
niewielkie pasmo g�r. Ich pokryte �niegiem turnie b�yszcza�y w s�o�cu wszystkimi
kolorami t�czy. S�o�ce, niczym wielkie, ogniste oko przegl�da�o si� w tych skutych
lodem wierchach niczym w lustrze wody. Ju� chyli�o si� ku zachodowi, ale wci��
jeszcze bawi�o si� z nimi, przekomarzaj�c. To chowa�o si�, to zn�w wy�ania�o zza
coraz bli�szych grani. Ludzie byli gotowi przysi�c, �e raz nawet figlarnie do nich
mrugn�o.
Widok by� rzeczywi�cie wspania�y, a nawet zniewalaj�cy. Wszyscy bez wyj�tku
byli nim oczarowani, ale tylko jeden Wark pop�dzi� konia, ruszaj�c w po�cig za
gasn�cym s�o�cem, jakby zapragn��, by chwila ta trwa�a cho� troch� d�u�ej, je�li
ju� nie mog�a trwa� wiecznie. I nagle znikn�� im z oczu.
Dopiero nast�pnego dnia, o �wicie, uda�o im si� zej�� na dno przepa�ci i wy-
doby� jego skrwawione cia�o spod wierzchowca. Twarz Wendecjanina wci��
jeszcze przybrana by�a w mask� zachwytu i upojenia, nawet wtedy, gdy chowali
go pod stert� g�az�w, w prowizorycznym kurhanie. Posadzili go na koniu,
obna�ony spi�owy miecz wcisn�li mu w lodowate d�onie. Oczy mia� wci�� szeroko
otwarte. Spogl�da� ku po�udniu, sk�d przybyli i gdzie by�a ich ojczyzna, za kt�r�
nawet nie uda�o mu si� odda� �ycia. Szkoda. Niezbyt to godna �mier� dla
wojownika, ale co tam, bywaj� gorsze. Wark chocia� mia� po �mierci �adny widok.
A przecie� cel by� tak bliski. Reszta Wendecjan ju� pewnie my�la�a, �e nic
wi�cej im nie grozi, �e t� jedn� �mierci� op�acili ju� myto, g�ry za plecami uznaj�c
za miejskie rogatki, ale w�a�nie wtedy na ich trop trafi�y wilki.
Tylko �e wilkom wcale si� nie spieszy�o. To wyrafinowane bestie. Mia�y zamiar
wcieli� si� w role egzekutor�w, tymczasem jednak czeka�y. Tak by�o nie tylko
�atwiej, tak wszystko mia�o inny smak.
Weles powiedzia�by pewnie, �e zabawa b�dzie lepsza. Z pewno�ci�, ale tylko z
jego punktu widzenia.
A przecie� g�rom te� co� si� nale�a�o, bo cho� wilki od dawna kontrolowa�y
ca�y ten teren i od dawna uwa�a�y go za sw� w�asno��, panem tej ziemi by� kto�
inny, ten, kt�rego imienia si� g�o�no nie wymawia.
Nawet sam Wilczy Pasterz zawsze omija� go z daleka, cho� publicznie
oczywi�cie twierdzi�, �e wcale nie obawia si� konfrontacji.
- To moja i mych wilk�w ziemia! Niech tylko spr�buje! Niech tu przyjdzie!
Poka�emy mu, kto tu panem i w�adc�! Poka�emy mu, gdzie jego miejsce!
Ludziom mog�o si� wydawa�, �e obaj s� r�wnie pot�ni, i �e r�wnie d�ugo �yj�
na ziemi, czyli od zawsze, a mo�e tylko od niepami�tnych czas�w, co i tak w skali
�ycia ludzkiego by�o miar� niepoj�t�, ale tak naprawd� tylko On by� tu zawsze i to
On w�a�nie mia� najwi�cej do powiedzenia, cho� Weles - Wilczy Pasterz, kt�ry
pojawi� si�, licz�c w tej samej, ludzkiej skali, w... niepami�tnych czasach, uparcie
temu zaprzecza�.
Legendy m�wi�y, �e kiedy� obaj byli lud�mi, tylko z�e moce wzi�y nad nimi
g�r�, ale, jak to zwykle bywa, prawda le�a�a po�rodku. Wiadomo tylko by�o kim
wcze�niej by� Weles, On za� przecie� zawsze by� sob�, oboj�tnie pod jak�
postaci� i potrafi� by� bardziej ludzki, ni� niejeden z ludzi, a g�ry, cho� nieraz i na
jego rozkaz odbiera�y ludziom �ycie, korzysta�y po prostu ze swego odwiecznego
prawa, kt�rego On tylko strzeg�, a mo�e przestrzega�, zupe�nie inaczej ni� Weles,
szczeg�lnie wtedy, gdy jeszcze nosi� ludzk� posta�, cho� wcale na to nie
zas�ugiwa�. Nigdy. No a teraz, jak zwykle zreszt�, chcia� si� tylko na ludziach
odegra�. Nawet w tych ostatnich chwilach...
Wendecki oddzia�, tak jak i Weles, szuka� Peruna, cho� w zupe�nie innym celu,
jednak ludzie nie wiedzieli, i� tam, dok�d zmierzaj�, nie tylko Peruna, ale nawet
iskierki �ycia ju� nie b�dzie. Tylko wieczny L�d. Ale tego to nawet Weles jeszcze
nie wiedzia�. WIELKI WELES. Pies z nim ta�cowa�.
Tego dnia, jeszcze rankiem, my�la�, �e b�dzie �y� wiecznie, poprzednia my�l
wi�c przywo�ywa�a na jego usta przewrotny u�mieszek, a przecie� o zachodzie
nie tylko mia� zmieni� zdanie, ale b�dzie chcia� nawet odwo�a� swe rozkazy. Za
p�no. Za p�no Welesku! No tak, znowu zacz��em od ko�ca, przecie� to
wszystko dopiero si� wydarzy. Zaczn� raz jeszcze. Od pocz�tku.
Cz�� I
Rozdzia� 1
OSADA
Daleko na p�nocy, tam, gdzie wieczny L�d zlewa� si� w jedno z b��kitem
nieba, u podn�a g�r, kt�rych od tysi�cleci nie widzia�o ludzkie oko nagle, tak z
cicha p�k, a mo�e nawet ni st�d ni zow�d, pojawi�a si� oaza �ycia. Czy sta�o si�
to nagle, czy post�powa�o powoli, tego nie wiedzia� nikt, mo�e z wyj�tkiem jej
tw�rc�w, ale to wcale nie jest istotne, najwa�niejsze by�o tylko jedno - nie mia�o to
nic wsp�lnego z Natur�!
Nie wiadomo, czy ju� od samego pocz�tku zamieszkiwali j� jacy� ludzie, czy
mo�e dopiero za�o�yli j� �owcy tropi�cy zwierzyn�? Mo�e, posuwaj�c si� z
cieplejszego po�udnia na p�nocny zach�d, przez step smagany lodowym
wichrem, przez tundr�, puszcz� i mokrad�a omin�li skute lodem g�ry i u ich
p�nocnych zboczy napotkali niewielk� osad�, w samym centrum zielonego,
kwitn�cego klina �ycia. Mo�e ju� wtedy zamieszkiwali j� ludzie i mo�e oni r�wnie�
byli �owcami. Mo�liwe te�, �e... by�o ca�kiem odwrotnie. Albo jeszcze inaczej... A
nawet je�li by�o inaczej...
Nawet je�li osada istnia�a ju� wcze�niej i tak zaistnia�a dopiero w chwili, w
kt�rej zosta�a odkryta. Dopiero wtedy tak naprawd� zacz�a istnie� dla �wiata,
tamte lata si� nie licz�, liczy si� dopiero ta chwila, oboj�tnie jak d�ugo by trwa�a,
kilka, czy mo�e kilkana�cie pokole�.
Najpierw do osady przybywali sami m�czy�ni, ze swoimi demonami i �owiecki-
mi bo�kami. Za nimi, dopiero po jakim� czasie, przysz�y kobiety, kt�re, jak to
kobiety, wierzy�y w co� ca�kiem innego, no a poza tym, jak to kobiety, zupe�nie
inaczej patrzy�y na �wiat. I to w�a�nie one w ko�cu zaprowadzi�y tam jaki taki �ad,
oswajaj�c wszystko po kolei, cho� oczywi�cie nie do ko�ca, a tylko na sw�j babski
spos�b. Z samymi m�czyznami oczywi�cie by�o �atwiej, trudniej z tym, co
narobili.
Ziemia przecie�, nie tak dawno jeszcze skryta pod lodem, wci�� by�a m�oda,
wci�� potrafi�a rodzi�, powo�ywa� do �ycia istoty, kt�rych sens istnienia nawet
dzisiaj nie jest ca�kiem jasny, a kt�rego mo�e i ona sama nie zna�a. Ilo�� b�stw,
demon�w, bo�k�w, duch�w i duszk�w mog�a budzi� zdumienie. Co tam mog�a!
Budzi�a! Tak, zdumienie, bo o sens nikt, nawet najznamienitsi magowie, nie
odwa�y� si� pyta� i to wtedy, gdy Lodu jeszcze tam nie by�o. A przecie� ci w�a�nie
magowie ju� wtedy znali wi�cej odpowiedzi na pytania, ni� ca�ej ludzko�ci przez
nast�pne tysi�clecia uda�o si� zada�. One tam po prostu by�y, mo�e nawet od
zawsze, tak jak On i mo�e na zawsze b�d�, a przynajmniej tak d�ugo, jak d�ugo
kto� b�dzie w ich istnienie wierzy�.
Pocz�tkowo osada sk�ada�a si� tylko z kilku ziemianek, w kt�rych mieszkali
sami m�czy�ni, ale wtedy jeszcze osad� nie mo�na jej by�o nazwa�. U�ycie
s�owa mieszka� pewnie r�wnie� nie jest najszcz�liwszym sformu�owaniem, ale
m�czyznom i tak by�o wszystko jedno. Nigdy wiele do szcz�cia nie by�o im
potrzeba, nie licz�c spokoju w ilo�ciach wyra�anych cyframi z niesko�czon�
ilo�ci� zer, oczywi�cie poprzedzanymi znakiem niesko�czono�ci (plus minus
niesko�czono�ci).
W czasach, o kt�rych mowa, kobiety zrobi�y ju� porz�dek, r�wnie� z
m�czyznami, a oni sami w ko�cu rzeczywi�cie zacz�li mieszka�, opuszczaj�c
przytulne (i wilgotne) ziemianki. Po jakim� czasie, szczelnie wype�nionym babskim
gderaniem, liche pa�atki zast�piono solidnymi drewnianymi chatami, kt�re pokryto
niemal tak samo solidnym, trzcinowym dachem. Pod dachem zawieszono
(kobieca przezorno��), jako dodatkowe zabezpieczenie przed deszczami, w
specjalny spos�b wyprawione i nat�uszczone, sk�ry upolowanych zwierz�t.
Cho� klimat by� wyj�tkowo sprzyjaj�cy (jak na to, co by�o wida� w oddali), noce
wci�� by�y ch�odne, w ka�dej z chat zatem postawiono gliniane palenisko. By dym
nie zbiera� si� u powa�y w dachu zrobiono (oczywi�cie wiadomo, kto to zrobi�)
otwory wentylacyjne. W pobli�u ka�dego paleniska umiejscowiono bar��g, na
kt�rym spali wszyscy pospo�u. I nie tylko spali. Bar��g, jaki by nie by�, to przecie�
rzecz �wi�ta. Na nim sp�odzono wi�kszo�� dzieci zamieszkuj�cych osad�.
Wi�kszo��, co nie znaczy wszystkie, bo miejsc i okazji po temu by�o przecie�
wiele wi�cej. Prawd� powiedziawszy, to ju� w tamtych odleg�ych czasach ka�de
miejsce do tego by�o dobre, a �owcy, no c�, nie mieli zwyczaju marnowa� okazji.
Dzi�ki ich staraniom osada rozrasta�a si� z ka�dym dniem, a patrz�c na liczb�
�yj�cych w niej dzieci, kt�re z zapami�taniem bawi�y si� i to nie tylko w my�liwych,
mo�na by�o oczekiwa�, �e rozrasta� si� b�dzie nadal. I to by�o najwa�niejsze.
Prawo natury, nad kt�rym nikt specjalnie si� nie zastanawia� i to wcale nie
dlatego, �e ponad s�owa bardziej ceniono czyny.
Poza �tym� liczy�o si� jeszcze tylko jedzenie i picie (picie przede wszystkim,
cho� nap�j, kt�ry pili �owcy by� najgorsz� berbeluch�, jak� zna� �wiat, za� b�l
g�owy, z kt�rym budzono si� nazajutrz mo�na by�o u�mierzy� tylko kolejnym
piciem, lub wprawnym ciosem kamiennego m�ota), dlatego ka�da chata mia�a
w�asn� spi�arni�, dobrze zaopatrzon� tak w jedno, jak i drugie. Oczywi�cie
m�czy�ni woleli to drugie. Picie wszak skutecznie zag�usza�o utyskiwania bab i to
lepiej ni� kamienny m�ot. Innym wyj�ciem, nieraz rzeczywi�cie ostatecznym, by�y
wyprawy �owieckie. Niekiedy bardzo d�ugie. Cenne chwile spokoju.
Od czasu, gdy �wiat dowiedzia� si� o �owcach, coraz cz�ciej do osady
przybywa� kto� nowy. Coraz cz�ciej, cho� prawd� powiedziawszy niezbyt cz�sto,
bo przecie� wcale nie by�o �atwo do osady trafi�, pomijaj�c fakt, �e tylko niewielu
ludzi o niej wiedzia�o i kolejny, kto wie, czy nie najistotniejszy, �e osada wcale nie
by�a wymarzonym miejscem na ziemi. Rajem te� nie by�a.
Naturalnie sama osada z tych fakt�w nic sobie nie robi�a. �y�a w�asnym �yciem.
Mia�a ju� nawet swoj� starszyzn� i naczelnika, a nawet szamana. Mia�a te�
normalnych obywateli.
Wszyscy pospo�u oddawali cze�� Matce Ziemi (jak zreszt� wsz�dzie na
�wiecie), ale poza tym (inaczej ni� reszta �wiata) ka�da chata mia�a swego
w�asnego opiekuna, zwanego przez �owc�w Domowym, kt�remu oddawano cze��
i to kto wie, czy nawet nie wi�ksz�? Matce Ziemi tylko dzi�kowano, a Domowemu
wystawiano wieczorami przed chat�, na pr�g, po�ywienie i picie. Co gorliwsi
resztki strawy wpychali nawet pod powa�� i pod�og�, czy do komory zwierz�t, je�li
oczywi�cie chata j� mia�a, albowiem pocz�tkowo zwierz�ta wesp� z lud�mi
zamieszkiwa�y jedyne pomieszczenie, a o pod�odze nawet jeszcze nie s�yszano.
Przybysze cz�sto na�miewali si� z wierze� tubylc�w:
- Ten wasz Domowy, je�li rzeczywi�cie istnieje, mocy z pewno�ci� nie ma zbyt
wiele, je�li tak mizern� ofiar� si� zadowala - nikt rzeczywi�cie nigdy nie widzia�
Domowego pod jego prawdziw� postaci�, pod kt�r� wyst�powa� tylko noc�.
Podobno wygl�da� jak cz�owiek, ale by� wielko�ci stopy. Ca�� jego posta� spowija�
mrok i cie� i to tak dok�adnie, �e niewiele mo�na by�o dojrze�. G�ow� wie�czy�o
co�, co r�wnie dobrze mog�o by� rogami, jak i koron�. Na temat ogona za� tyle
by�o zda�, co i wypowiadaj�cych si�.
Wiele wsp�lnego Domowy musia� mie� z le�nymi duchami. Z pewno�ci� jakie�
pokrewie�stwo ��czy�o go z Borowym, do kt�rego nawet by� ca�kiem podobny,
cho� tylko zewn�trznie. Tamten bardziej lubi� psoty, a Domowy wydawa� si� by�
wr�cz �miertelnie powa�ny.
Najcz�ciej mieszka� gdzie� pod pod�og�. Wi�kszo�� nowych w�a�nie tam
pr�bowa�a go szuka�, jednak jedyne co znajdowali to w�e, kt�rych nie wolno im
by�o zabija�. Niezmiernie ich to dziwi�o, bo przecie� w innych krainach w�� wci��
uosabia� z�o, a nawet �mier� i groz� podziemi, i tajemne si�y, zakl�te w jego
oczach. Z tym, �e tamte w�e by�y du�o wi�ksze.
- Czy jego ugryzienie powoduje �mier�? - Pytali z obaw�. Ostatecznie w�� to
w��.
- E tam - w odpowiedzi tubylec najcz�ciej macha� lekcewa��co r�k�. - Sam
przecie nigdy nie atakuje, a poza tym jego jad nie jest a� tak silny, by m�g�
�miertelnie zagrozi� zdrowemu cz�ekowi - przybyszom jednak taka odpowied� nie
wystarcza�a. Pytali dalej. Potrafili by� upierdliwi.
- A dlaczego? A jak? A gdzie? A czemu? - Jak dzieci. A przecie� odpowied�
by�a prosta.
- Je�li my nic mu nie zrobimy i on nam niczego z�ego nie uczyni, bo i dlaczego?
Karmimy go, a on za to chroni nasze domostwa i nas samych, ot cho�by przed
po�arem � i to by�a prawda. Jak pami�ci� si�gn�� �adna chata jeszcze w osadzie
nie sp�on�a, a i ludzie specjalnie nie chorowali. Dzieci rodzi�y si� zdrowe i nie
umiera�y tak cz�sto, jak gdzie indziej.
Trudno powiedzie�, czy by�a to rzeczywi�cie zas�uga Domowego, czy te�
zwyk�y zbieg okoliczno�ci, a jednak z czasem przybysze, jak i nowo po�lubieni, po
zbudowaniu nowej chaty, najpierw jemu sk�adali dary, tak w razie czego.
Ostatecznie nie kosztowa�o to zbyt wiele, a Domowy nie by� zach�annym
b�stwem.
Zazwyczaj kobieta, czy te� �ona, a w najgorszym wypadku samotny
m�czyzna, zarzynali kur� u ogniska nowo postawionej chaty. Jej krew sp�ywa�a
do wykopanego w ziemi i wy�o�onego glin� do�ka. To wystarcza�o, by przywo�a�
do tej chaty Domowego. Od tej chwili zamieszkiwa� wesp� z lud�mi. Wci�� jednak
nale�a�o o niego dba�, bo przecie� m�g� p�j�� sobie, m�g� wyje�� spi�arni� do
czysta, a co gorsza, m�g� ca�kiem zdrowo napsoci�, niszcz�c nie tylko domowe
sprz�ty, ale nawet i ca�� chat� zawali�, czy cho�by tylko pozatyka� otwory
wentylacyjne, tak �e ca�y dym gromadzi� si� wewn�trz chaty, nie daj�c spokojnie
w niej spa�. No ale to zdarza�o si� niezmiernie rzadko i tylko niedowiarkom.
Najcz�ciej pierwszym ostrze�eniem by�y porozbijane naczynia, lub olbrzymia
g�ra nieczysto�ci na �rodku komory. Zwykle na tym ostrze�eniu si� ko�czy�o.
Niedowiarkowie zaczynali wierzy�.
Cho� ka�da chata mia�a opiekuna, sama osada nie mia�a w�asnego, g��wnego
ducha opieku�czego, jednak mia�a jedno miejsce �wi�te, gdzie sk�adano
powa�niejsze ofiary, czasem nawet krwawe, w powa�niejszych sytuacjach i
sprawach takich jak d�u�sze dni niepogody, du�e wyprawy �owieckie, w kt�rych
bra�a udzia� wi�kszo�� jej m�skich mieszka�c�w, czy cho�by �niwa.
Naturalnie nie by�y to �adne wielkie �niwa, bo i wielkich p�l uprawnych osada
jeszcze nie posiada�a, ale z biegiem lat te niewielkie ogrody na skraju lasu
rozros�y si� na tyle, �e wi�kszo�� kobiet porzuci�a dawne zbieractwo na rzecz
uprawy roli. Na ma�ych poletkach wypalonych w niewielkim oddaleniu od osady
kobiety uprawia�y groch, b�b, rzep�, soczewic�, proso i owies. Zbiory nie by�y
oczywi�cie wielkie i wymaga�y wielkiego nak�adu pracy, jednak rozrost p�l
r�wnowa�y� niskie zbiory. A jednak osada nigdy nie zamieni�a si� w osad�
rolnicz�, ani tym bardziej w wie�. Pozosta�a tym czym by�a - osad� �owc�w. To oni
dostarczali mieszka�com podstawowego �r�d�a po�ywienia, jakim by�o mi�so. Z
czasem jednak, gdy ju� �wiat si� o niej dowiedzia�, najwa�niejszym celem
polowa� sta�y si� sk�ry i futra. Mi�so by�o tylko dodatkiem.
W b�yskawicznym tempie ludzie ogo�ocili najbli�sz� okolic� z grubszej
zwierzyny, a pozosta�a reszta t� okolic� przezornie omija�a, st�d �owcy zmuszeni
zostali wypuszcza� si� coraz dalej, w poszukiwaniu kolejnych ofiar swej
zach�anno�ci. Im dalej si� za� zapuszczali, tym bogatsze sk�adali ofiary ze
zwierz�t, plon�w p�l, czy co okazalszych trofe�w my�liwskich.
Miejscem do tego wyznaczonym by�o niewielkie wzg�rze na skraju puszczy, na
wschodzie osady. Miejsce niczym specjalnym by si� nie wyr�nia�o, gdyby nie
ros�y na nim dwa ogromne drzewa, jakich nikt jeszcze nie widzia�. Sta�y dumnie
niczym niemi stra�nicy tej ziemi, koronami si�gaj�c chmur i chyba nawet
pami�ta�y czasy, gdy jeszcze Lodu tu nie by�o i kto wie, czy rzeczywi�cie nimi nie
by�y, bo przecie� L�d je oszcz�dzi�, a z ofiar u ich st�p sk�adanych, pewnie i tak
niewiele sobie robi�y, je�li je w og�le zauwa�a�y. Widoczne by�y z daleka, wi�c
wszyscy, kt�rzy szukali osady, najpierw szukali drzew.
Jedyna droga, cho� przecie� takiej drogi, w �cis�ym tego s�owa znaczeniu,
nigdy nie by�o, wiod�a z zachodu, obok tych drzew, wzd�u� niezbyt odleg�ych
podn�y g�rskich. W�a�nie t�dy mo�na by�o si� do osady przedrze�, w miejscu,
gdzie niezdobyta puszcza napotyka�a g�ry. Potem droga ta skr�ca�a na po�udnie i,
niemal ca�kiem prosto, wiod�a do samego Turanu.
Je�li cokolwiek istnia�o z pewno�ci�, gdzie� tam, w odleg�ym �wiecie, to
w�a�nie Turan. Turan by� odwieczny i pot�ny, jak �wi�te drzewa i jak one
wydawa� si� niezniszczalny, ale przecie� i jego czas r�wnie nieuchronnie mija�.
Gdzie� dalej podobno by�y inne �wiaty, inne pa�stwa i inne kr�lestwa, inni
ludzie zamieszkiwali zupe�nie inne ziemie i zupe�nie w co innego wierzyli, ale ich
wszystkich, tych znanych i tych zupe�nie obcych ��czy�o jedno. Handel.
Nowi przybywali rzadko, a je�li ju� przybywali, to w�a�nie z kupcami z Turanu.
Dla �owc�w zreszt� nic innego nie musia�o istnie�. Za Turanem �wiat m�g� si�
ko�czy� jak�� wielk� przepa�ci�, lub wielk� wod�, mog�y �y� tam olbrzymie
stwory, albo mog�o ich nie by�, wa�ne by�o istnienie Turanu i ich kupieckich
karawan, kt�re kilka razy do roku przybywa�y po sk�ry i futra wszystkich
mo�liwych do upolowania zwierz�t. W zamian kupcy przywozili s�l, materia�y o
niesamowitych wprost kolorach, kt�re tak oczarowywa�y kobiety, no i oczywi�cie
r�nego rodzaju ozdoby i �wiecide�ka, w kt�rych, o dziwo, gustowali zar�wno
m�czy�ni, jak i kobiety, a te, cho� najmniej przydatne, by�y, nie wiedzie� czemu
najcenniejsze, ale to Tura�czyk�w wcale nie martwi�o, a wr�cz przeciwnie.
Turan podporz�dkowa� sobie wszystkie o�cienne kraje i pa�stwa, kr�lestwa,
ksi�stwa, a nawet pojedyncze miasta, cho� oczywi�cie nie by�o ich znowu a� tak
wiele. Jego kolejni w�adcy wychodzili z za�o�enia, �e lepiej zdoby�, lub podbi� co�
szybciej, ni� to co� uro�nie w si�� i przeistoczy si� w zdobywc�. Tym sposobem
Turan istnia� przez tysi�clecia, w�adaj�c niepodzielnie swoj�, wcale przecie�
niema��, cz�ci� �wiata. M�wiono powszechnie, nie tylko zreszt� w Turanie, �e
jego w�adcy nie przypadkowi zawdzi�czaj� swoje polityczne sukcesy, lecz si�om
tajemnym. Nie da si� ukry�, �e i rozs�dna polityka gospodarcza r�wnie� by�a
po�r�d sztuk, kt�re posiedli, cho� naturalnie, z magi� niewiele mia�a wsp�lnego.
Wie�ci o osadzie i tym dziwnym skrawku ziemi nie od razu dotar�y do Turanu.
Gdy za� si� ju� pojawi�y, nie bardzo by�o wiadomo, co z tym fantem pocz��?
Najpro�ciej by�oby zr�wna� z ziemi�, cho� przecie� wcale nie tak �atwo by�o si�
tam dosta�.
- Obszar ziemi nie jest znowu tak wielki - m�wi� szpieg, kt�rego wys�ano z
jedn� z pierwszych, niewielkich jeszcze, kupieckich karawan. - Ma kszta�t tr�jk�ta,
opieraj�cego si� jednym bokiem o wieczny L�d na p�nocy i drugim o, r�wnie
mocno skute lodem, g�ry na po�udniu. Jedyna droga wiedzie z zachodu na
wsch�d i prowadzi przez pot�ne lasy, przez kt�re trzeba si� przedziera� wiele
dni. Jednak bli�ej g�r, na po�udniu, lasy s� rzadsze i tamt�dy w�dr�wka jest
�atwiejsza. Po wydostaniu si� z puszczy, w kierunku p�nocno - zachodnim,
natrafili�my na bezkresne stepy, omiatane przera�liwie mro�nymi wichrami. Tam
w�a�nie wyprawiaj� si� my�liwi na polowania. Zwierzyny jest bez liku: jelenie,
dziki, renifery, dzikie konie, w�ochate s�onie, nosoro�ce i wiele innych, kt�rych
nasze oczy ju� dawno nie widzia�y... Ale najdziwniejsze jest miejsce, gdzie stoi
osada. U podn�a g�r, z kt�rych wyp�ywa rzeka, jest wyj�tkowo ciep�o... Jak u
nas jesieni�.
- To nie za ciep�o - wtr�ci� jeden z licznych na tura�skim dworze kap�an�w. Ten
akurat by� wyznawc�, nie tak znowu nowej, ale niezwykle ostatnio popularnej
religii i zarazem g�ow� jej ko�cio�a, ziemskim reprezentantem samego Dagometa,
jedynego i prawdziwego boga, stw�rcy �wiata i ludzi. Dagomet musia� by�
niezwykle utalentowanym bogiem, �wiat pono� stworzy� w�asnymi r�kami tylko z
wody. W niej by� pocz�tek i koniec wszystkiego. Jego kap�ani utrzymywali, �e
�ycie na ziemi jest nic nie wart� chwil�, a szcz�cie czeka wszystkich, gdy trafi�
przed oblicze swego b�stwa. Oczywi�cie zaraz po �mierci. Mo�e dlatego kap�ani
traktowali wszystko co dotyczy�o ich wiary ze �mierteln� powag�, cho� oczywi�cie
im samym nie przeszkadza�o to �y� dostatnio.
Tura�skiemu w�adcy by�o zupe�nie oboj�tne w co wierz� jego poddani, on sam
wci�� czci� tylko Matk� Ziemi�, ale dagometanie byli ju� tak liczni, �e, chc�c nie
chc�c, musia� si� z nimi liczy�, dopuszczaj�c do udzia�u ich zach�annych
przedstawicieli w naradach dotycz�cych spraw pa�stwowych.
Kap�an jednak wcale nie mia� zamiaru kontynuowa� rozpocz�tej my�li. Musia�
po prostu zaznaczy� swoj� obecno��, w razie czego, bo prawd� powiedziawszy
nie mia� zbyt wiele do powiedzenia, jak zwykle zreszt�, je�li nie dotyczy�o to spraw
wiary, co, niezbyt zbity z tropu szpieg natychmiast wykorzysta�, kontynuuj�c
relacj� nawet bez specjalnej zgody w�adcy.
- Rzecz wzgl�dna, o �wi�tobliwy. Kilkana�cie dni drogi na p�noc staniesz
przed �cian� lodu, na setki st�p pn�c� si� w g�r�, od kt�rej bije takie zimno, jakie
trudno sobie wyobrazi�, a jednak po paru dniach jazdy konnej trafisz do miejsca,
gdzie tego mrozu wcale nie czu� i gdyby� si� za siebie nie odwraca� nigdy by� nie
wiedzia�, �e tu� obok masz krain� wiecznego Lodu, kt�ry jest starszy ni� Turan...
- Turan by� zawsze i zawsze b�dzie - szepn�� kt�ry� z doradc�w, nie
stwierdzaj�c przecie� niczego nowego, poza oczywist� prawd�, kt�ra nie
podlega�a dyskusji.
- To wiemy - sykn�� sabor ze zniecierpliwieniem. - Ja chc� zna� fakty, a nie
tylko... - w�adca nie doko�czy� i wcale nie mia� takiego zamiaru i tak wszyscy znali
jego zdanie. Ostatecznie to pod jego panowaniem Turan sta� si� najpot�niejszym
pa�stwem �wiata, co w�adca lubi� podkre�la�, cho� o dziwo nie lubi�, gdy
wspominali o tym inni. Lubi� uchodzi� za skromnego cz�owieka. - Dalej - warkn��
skromny w�adca najpot�niejszego pa�stwa na �wiecie, nakazuj�c swej, niezbyt
ju� sprawnej pami�ci, zapami�ta� gorliwego doradc�. Postanowi� nagrodzi�
doradc� przy sprzyjaj�cej okazji, p�niej zmieni� zdanie. Pochwa�a powinna
wystarczy�. - Jak du�y jest to obszar ziemi?
- Tylko kilka dni drogi w kierunku p�noc - po�udnie. Jad�c konno z zachodu na
wsch�d potrzeba kilkunastu dni. Na wschodzie zn�w jest Wieczny L�d. Na
zachodzie, po wyj�ciu z puszczy trafiamy na stepy, gdzie r�wnie� robi si�
prawdziwie mro�no i wiej� wiatry. Pe�no tam zwierzyny...
- Ju� m�wi�e� - sabor Turanu by� wyra�nie znudzony przyd�ug� relacj�.
- Ilu ich jest? - Spyta� jeden z genera��w. Wojskowi dot�d jeszcze nie zabierali
g�osu. Pytanie by�o rzeczowe. Konkretne. Takie, jakie Razamanaz, zreszt� ju�
dwudziesty pi�ty z kolei, lubi�. Genera�owie byli po to, by je zadawa�. Razamanaz
ceni� swych dow�dc�w. Lubi� ich s�ucha�, lecz potem i tak robi� to co chcia�.
- Razem z kobietami i dzie�mi b�dzie ze dwie setki, ale m�czyzn mo�e pi��
dziesi�tek.
- Czy mog� by� gro�ni? - Brzmia�o nast�pne rzeczowe pytanie.
- S� znakomitymi my�liwymi...
- St�d ju� tylko krok do wojennego rzemios�a - oznajmi� kolejny z dow�dc�w.
- Oni nie maj� z kim walczy� - odpowied� szpiega by�a natychmiastowa.
W�adca oczywi�cie natychmiast zauwa�y� to. Lubi� ludzi, kt�rzy nie zapominaj�
j�zyka w g�bie.
- Na razie �wicz� na zwierzynie.
- Jeszcze d�ugo nie zagro�� nikomu. S� za daleko, odci�ci od �wiata. Nie znaj�
nawet metalu...
- Jaki jest wi�c sens zawraca� sobie nimi g�ow�? - Spyta� Razamanaz. - Czy
mo�emy ich wykorzysta� i jak? - Odpowied� w�adca znalaz� sam, niemal w tej
samej chwili. Wystarczy�o, �e spojrza� na stert� futer, kt�r� wcze�niej u�o�ono w
sali narad. Pokazuj�c upier�cienion� d�oni� na niedawnego szpiega jednym
gestem zr�wna� go z innymi, tworz�c tym samym kolejne stanowisko doradcy do
kolejnych spraw. Razamanaz nie cierpia� swych urz�dnik�w. Nie znosi� gier i walk,
kt�re ze sob� toczyli, ale czasem, sam przyznawa� w duchu, te ich podjazdowe
wojenki potrafi�y by� zabawne. Awans nic nie znacz�cego cz�owieka na
odpowiedzialne stanowisko by� przys�owiowym kijem wsadzonym w mrowisko, w
kt�rym ju� wkr�tce zacznie wrze�. W ka�dym razie powinno.
- Ty b�dziesz za to odpowiedzialny! Aha! Nie dawa� im metalu. Ani s�owa o
metalu! - I tak by�o przez kolejne stulecia, zmieniali si� w�adcy, jeden Razamanaz
zast�powa� drugiego, ale tamtego rozkazu wci�� przestrzegano.
Rozdzia� 2
KR�LOWIE DHEIRY
Balor, w�adca Dheiry, sta� ju� jedn� nog� nad grobem, z tym jednak pogodzi�
si� dawno. Jego �ycie by�o d�ugie, spokojne i szcz�liwe, pe�ne s�onecznego
�wiat�a, kt�re opromienia�o Dheir�. To �wiat�o r�wnie� na niego sp�yn�o. Nie mia�
czego �a�owa�, niczego w swym �yciu nie popsu� i nie zmarnowa�. Dheira nie
mia�a wrog�w i nie prowadzi�a z nikim wojen, wi�c nie musia� obawia� si� o jej
przysz�o��, m�g� bez l�ku odda� swe stare cia�o Matce Ziemi, ale, by�o jedno
�ale�. Jego czas mija� nieuchronnie, Balor czu� to w ko�ciach. W zasadzie m�g�by
umrze� ju� dzisiaj, ale wcze�niej jeszcze musia� zdecydowa�, kt�remu synowi
pozostawi� koron�? Wydawa� si� mog�o, �e nie jest to wcale wielki problem.
W�adcy tura�scy bywali w znacznie gorszej sytuacji, musieli wybiera� spo�r�d
kilkunastu, je�li nie kilkudziesi�ciu, syn�w, ale �wiadomo�� tego, jakby nie by�o
humorystycznego faktu, wcale humoru Balorowi nie poprawia�a. Nie mia�
kilkudziesi�ciu �on, jak Tura�czycy, tylko jedn�, ukochan� Deli�, kt�ra odesz�a z
tego �wiata dok�adnie rok temu. Balor coraz bardziej za ni� t�skni�, coraz cz�ciej
te� czu� si� zm�czony, nawet tym spokojnym i szcz�liwym �yciem i coraz
cz�ciej my�la� o �mierci. Wiedzia�, �e gdzie� tam zn�w spotka sw� ukochan�.
Zn�w b�d� m�odzi...
Delia da�a mu dw�ch syn�w. Kocha� ich r�wnie mocno. �adnego nigdy nie
wyr�nia� i nie faworyzowa�, obu wychowywa� dok�adnie tak samo, z tak� sam�
trosk� i mi�o�ci�. Naturalnie, je�li zasz�a potrzeba, potrafi� by� r�wnie� surowy.
Bardzo surowy. Delia w takich chwilach nigdy nie potrafi�a utrzyma� powagi.
- Nie do twarzy ci z t� min� kochanie - szepta�a mu do ucha za plecami syn�w.
Na szcz�cie oni tego nie wiedzieli. Jego gro�na mina zawsze potrafi�a wycisn��
z ich roz�wietlonych figlarnymi iskierkami oczu przynajmniej jedn� �z� skruchy.
Tylko �e on r�wnie� czu� potem skruch�.
- Tak trzeba, kochanie - Delia pr�bowa�a uciszy� jego skrupu�y. - Niech nie
my�l�, �e im wszystko wolno, nawet je�li s� kr�lewskimi synami - ale Delii ju� nie
by�o. Ona wiedzia�aby, jak post�pi�, kt�rego wybra�?
Zgodnie z prawem, po �mierci kr�la, ber�o powinien otrzyma� starszy z syn�w.
Tak nakazywa�o prawo i tradycja, tylko �e starszego syna Zelorana w�adza wcale
nie interesowa�a. On wola� siedzie� nad ksi�gami, lub patrze� w gwiazdy, ale
wcale nie by� przez to mniej odpowiedzialny. By� i to nawet bardziej ni� powinien.
Na sw�j spos�b. By� rozs�dny i powa�ny, cho� wcze�niej robi� dok�adnie to samo,
co m�odszy o rok Goran. Wyp�ywa� z rybakami na po��w, je�dzi� konno, uczy� si�
powozi� rydwanem zaprz�onym w cztery konie, strzela� z �uku, lub procy,
przeganiaj�c ptaki z kr�lewskich winnic. Balor nie mia� nic przeciwko temu, sam
kiedy� robi� dok�adnie to samo. Uczy� si� �owi� ryby, polowa�, ora� i sia�, uprawia�
winoro�l i robi� wino. Z winnic kr�lewskich zawsze powstawa�o najlepsze wino, a
kr�l by� zawsze najlepszym gospodarzem i tak by�o od niepami�tnych czas�w.
Dheira nigdy nie prowadzi�a wojen, nie mia�a nawet armii. By�a obecnie male�kim
pa�stwem, niewielk� skalist� wysepk�, na kt�rej kiedy� znale�li schronienie
uciekinierzy z Atlantydy. W nich wszystkich p�yn�a krew Atlant�w, byli z tego
dumni, ale co z tego? Po Atlantach nie pozosta� ju� nawet �lad, nie licz�c tych
kilku ksi�g, nad kt�rymi teraz �l�cza� Zeloran. A wszystko zacz�o si� od sn�w.
- Mia�em sen - oznajmi� pewnego ranka Zeloran. - Czy to przepowiednia? - Nad
Dheir� od wiek�w wisia�a przepowiednia, dotyczy�a wulkanu, na szcz�cie ju�
nieczynnego. Przed wiekami ten wulkan raz ju� da� o sobie zna�. Skutecznie.
Wtedy Dheira by�a jeszcze ca�kiem spor� wysp�, a teraz mo�e tylko wi�ksz�
ska��, z g�r� po�rodku i portem przycupni�tym l�kliwie w zatoczce. Teraz nie
trzeba by�o nawet dnia, by objecha� j� dooko�a. Teraz Dheira by�a tylko w�asnym
cieniem.
- Widzia�em wielk� fal�, kt�ra zatopi�a wszystko. Ca�y nasz �wiat. Taka sama
fala zatopi�a Atlantyd�. To dhugowie. Dhugowie to zrobili.
- Dhug�w ju� nie ma. Zostali pokonani - Balor pr�bowa� uspokoi� wyra�nie
przera�onego syna.
- A je�li nie? Je�li jeszcze gdzie� s�? Je�li kto� inny dysponuje jeszcze tak�
moc�?
- Nic takiego ju� �wiatu nie zagra�a, a Dheir�, je�li wierzy� przepowiedniom,
ma pokona� tamta g�ra - Balor wskaza� za okno. G�ra wisia�a w oddali niczym
ciemna chmura, ale by�a ju� martwa, od setek lat. - To tylko legendy - Balor, jak
ka�dy Dheira�czyk, pr�bowa� sobie doda� otuchy, ale i tak budz�c si� ka�dego
ranka l�kliwie spogl�da� na G�r� Ognia. Na szcz�cie g�ra by�a martwa.
G�ra Ognia mo�e rzeczywi�cie martwa, a mo�e tylko spa�a kamiennym snem,
czekaj�c na odpowiedni� chwil�, a cho� Zeloran przesta� pyta�, wcale nie
wygl�da� na przekonanego.
- To ostrze�enie! Sny nie k�ami� - szepn�� cicho, odchodz�c do w�asnej
komnaty. Nikt nie potrafi� mu udzieli� odpowiedzi, a sen uporczywie powraca�.
- Jak go zrozumie�? Jak wyt�umaczy�? - Zeloran wiedzia�, �e odpowied� gdzie�
musia�a by�, bo je�li to przepowiednia, lub ostrze�enie, co� z tym trzeba b�dzie
zrobi�. Dla dobra Dheiry. By odwr�ci� uwag� i zaj�� czym� syna Delia
powiedzia�a mu o ksi�gach, kt�re trzymano w skarbcu. �wi�te ksi�gi - tylko one
pozosta�y po Atlantach, one i tarcza, pokryta tajemniczymi znakami.
Z czasem Zeloran zrozumia�, co one oznaczaj�. Tarcza mia�a magiczn� moc,
strzeg�a jej posiadacza przed dhugami, ale komu i na co mia�a si� przyda�,
przecie� dhugowie ju� nie istnieli? Zostali pokonani przez ludzi. Przed tysi�cami
lat. Tak dawno, �e niekt�rzy zacz�li uwa�a�, i� s� tylko legend�. Bajk� dla dzieci.
Ale w snach Zelorana mieli ca�kiem realne kszta�ty. Przera�aj�ce, jak fala, kt�ra
mia�a zala� �wiat.
- To ostrze�enie - szepn�� po raz kolejny Zeloran i tym pilniej zag��bi� si� w
ksi�gach, zapominaj�c o ca�ym �wiecie.
Odpowiedzialno�ci z pewno�ci� mu nie brakowa�o, to Balor dobrze wiedzia�,
ale by rz�dzi� pa�stwem, nawet tak ma�ym jak Dheira, trzeba by�o twardo st�pa�
po ziemi. Nie wolno by�o nawet na chwil� traci� kontaktu z rzeczywisto�ci�. Zelo-
ran ten kontakt zerwa�, przeci��, niczym cienk� ni�, cho� pewnie on sam wcale
tego nie uwa�a� za co� z�ego.
- To wszystko tam jest - t�umaczy� ojcu. - Wszystko jest w tych ksi�gach. Ca�a
przesz�o�� i przysz�o�� �wiata. Nale�y tylko nauczy� si� je czyta� - z tym nie by�o
problemu, ksi�gi napisano we wsp�lnej mowie, kt�r� od tysi�cy lat pos�ugiwali si�
ludzie �yj�cy w ich cz�ci �wiata, wok� Morza �rodka, kt�re by�o uznawane za
centrum �wiata, ale co innego czyta�, a co innego rozumie�. Balor nigdy nie
s�ucha� wieszcz�w. Ich be�kotu nie potrafi� zrozumie� nikt, pewnie nawet oni sami.
Na Dheirze nie by�o wieszcz�w. Dheira�czykom wystarcza�o, �e �yj� w cieniu
G�ry Ognia.
- Mamy ju� jedn� przepowiedni� - oznajmia� Balor z coraz wi�kszym
zniecierpliwieniem. - Nikt o niej nie potrafi zapomnie�, ale nauczyli�my si� z tym
�y�. Musimy �y�. �ycie nie jest proste, po co wi�c je sobie jeszcze bardziej
komplikowa�? Zapomnij... - Zeloran nie potrafi� zapomnie�, cho� wcale w
ksi�gach odpowiedzi nie znalaz�. Prostej odpowiedzi w nich nigdy nie by�o. W tym
jednym Balor mia� racj�. To by� be�kot. By znale�� odpowied� nale�a�o ten be�kot
przet�umaczy� na ludzk� mow�.
Jeszcze tego lata Balor zmar�. Nie zd��y� podj�� decyzji, nawet je�li by�a
prostsza od tej, kt�r� musieli podejmowa� Tura�czycy. Mia� skromny pogrzeb, taki
jaki chcia�. Pochowano go obok Delii, w samym centrum opromienionych s�o�cem
kr�lewskich winnic.
- Sami b�dziecie musieli zdecydowa�. Ja nie umiem - rzek� wydaj�c z ulg�
ostatnie tchnienie. Delia ju� na niego czeka�a.
Przez kolejnych kilka lat Dheira nie mia�a w�adcy, a w�a�ciwie mia�a ich dw�ch.
Wcale na tym �le nie wysz�a, cho� jak pami�tano, nigdy jeszcze takiej sytuacji nie
by�o. Ucierpia�a tylko tradycja.
- Co dwie g�owy to nie jedna - pr�bowali t�umaczy� sobie Dheira�czycy, coraz
bardziej przyzwyczajaj�c si� do niezwyk�ej sytuacji, ale pewnego dnia Zeloran
oznajmi�:
- Odchodz�! Tak b�dzie lepiej. I �atwiej - no c�, trzeba powiedzie�, �e wszyscy
odetchn�li z ulg�. Dzi�ki ksi�gom Zeloran zacz�� interesowa� si� naukami
tajemnymi i magi�. Dzi�ki nim r�wnie� odkry� w sobie moc, o kt�rej ludzie ju�
zapomnieli. Niepokoj�c� i niewyt�umaczaln� moc, dla kt�rej na Dheirze nie by�o
ju� miejsca. Ksi�gi Atlant�w pe�ne by�y ich wiedzy, r�wnie niepokoj�cej i
niewyt�umaczalnej, wiedzy, kt�rej obawiano si�.
- To nic dobrego - szeptano skrycie, nawet je�li nie przeszkadza�o to
Zeloranowi wesp� z bratem m�drze rz�dzi� pa�stwem. Nawet je�li z dum� za
potomk�w Atlant�w wszyscy si� uwa�ali. Ich �ycie by�o proste, nie chcieli wi�c go
dodatkowo komplikowa�, dok�adnie tak jak Balor. W ich �yciu nie by�o miejsca dla
poruszanych si�� woli sprz�t�w, lewituj�cych ludzi, magicznych zwierciade�
ukazuj�cych wszystko, co dzia�o si� w najbardziej nawet odleg�ych miejscach,
widzenia przez �ciany, a tym bardziej opuszczania w�asnego cia�a. Goran r�wnie�
mia� tego dosy�. Bardziej ni� pozostali, a Zeloran najwyra�niej nie mia� zamiaru na
tym poprzesta�.
- Wszystko ma swoje granice - oznajmi� pewnego razu Goran. Le��ce
bezw�adnie cia�o Zelorana najwyra�niej jednak nic sobie z tego nie robi�o. Za
pierwszym razem Goran wystraszy� si�, �e brat nie �yje. Cia�o nie dawa�o
najmniejszego znaku �ycia. Po dw�ch dniach rozkaza� rozpocz�� przygotowania
do pogrzebu. Na trzeci dzie� jednak Zeloran powr�ci�, �ci�lej m�wi�c - jego duch
powr�ci�, podnosz�c cia�o z mar.
- Uda�o mi si� - Zeloran by� niezmiernie uradowany, cho� wygl�da� strasznie,
jak sama �mier�, a przynajmniej jak duch, za kt�rego w pierwszej chwili go
uznano. - Uda�o mi si�! - Powt�rzy� rozentuzjazmowany. Zgromadzeni w
komnacie ludzie, w�a�nie maj�cy przyst�pi� do ceremonii pogrzebowej, nie mieli
zbyt m�drych min. Prawd� powiedziawszy byli przera�eni. Nie pr�bowali nawet
zrozumie�, co Zeloran ma na my�li, tylko wymkn�li si� z komnaty. Zeloran chcia�
im powiedzie�, �e uda�o mu si� opu�ci� w�asne cia�o. Nie wyja�ni� jednak, gdzie
przebywa�. Pewnie sam nie bardzo wiedzia�, gdzie? W ka�dym razie by� gdzie�
daleko. Z czasem nauczy� si� kontrolowa� swe podr�e, m�g� uda� si� gdzie
chcia�, nawet bardzo daleko, a czasem ca�kiem blisko. Nawet do s�siedniej
komnaty. Goran nieraz czu� jego obecno��, dra�ni�c�, szczeg�lnie wtedy, gdy
potrzebowa� chwili spokoju. Lub samotno�ci. Jeszcze bardziej zacz�o go to
dra�ni�, gdy pr�bowa� by� sam na sam z, co dopiero po�lubion�, ma��onk�.
- S�yszysz mnie! - Lubi�cy porz�dek Goran rozejrza� si� z dezaprobat� po
komnacie brata. Wygl�da�a gorzej ni� najgorsza rupieciarnia. Zeloran zape�ni� j�
przedziwnymi urz�dzeniami w�asnej konstrukcji, workami pe�nymi zi�, naczyniami
wype�nionymi tajemniczymi miksturami, wielobarwnymi kryszta�ami, szklanymi
kulami, zwierciad�ami z br�zu i ksi�gami, kt�re skupowa� nie licz�c si� z ich cen�.
Kupcy bez skrupu��w wykorzystywali t� jego s�abo��, zwie�li mu chyba wszystkie
ksi�gi z ca�ego �wiata. Wi�kszo�� okaza�a si� by� nic niewarta, jak wszystko, co
tu le�a�o lub sta�o bez �adu i sk�adu, po�r�d sterty notatek, kt�re Zeloran robi�
bezustannie, z takim zapami�taniem, jakby sam r�wnie� mia� zamiar napisa�
przynajmniej jeszcze jedn� tak� ksi�g�. Goran nie lekcewa�y� m�dro�ci zawartej
w ksi�gach, ale uwa�a�, �e �wiat bardzo dobrze mo�e si� obej�� bez tego
wszystkiego. Tego, czym zajmowa� si� Zeloran.
- Jeste� tam! Wszystko ma swoje granice! A ty nie znasz umiaru. Nara�asz
swe �ycie - akurat to nie by� najwa�niejszy argument. Goran uwa�a�, �e ka�dy
mo�e robi� ze swym �yciem, co chce, do czasu jednak, a� nie zacznie nara�a�,
lub utrudnia� tego �ycia innym. Nie by�o �atwo �y� z Zeloranem w jednym domu.
Od czasu, gdy Goran o�eni� si� �ycie to sta�o si� nie do zniesienia.
- Granice s� po to, by je przekracza� - Zeloran po kilku dniach �nieobecno�ci�
powr�ci� g�odny, jak nigdy. Jego bezw�adnie le��ce przez ten czas cia�o
potrzebowa�o teraz energii. Zn�w nie wyja�ni�, gdzie uda�o mu si� dotrze�, tylko
bezceremonialnie usiad� do sto�u i �apczywie zacz�� poch�ania� posi�ek
przygotowany dla Gorana i jego ma��onki.
- Granice s� po to, by je przekracza� - powt�rzy�, daj�c do zrozumienia, �e
przynajmniej przez jedn� chwil� by� na tyle blisko, �e us�ysza�, co m�wi� brat.
Potem zaj�� si� jedzeniem. Nast�pnego dnia by� ju� gotowy do drogi.
- Tak b�dzie lepiej. I pro�ciej. P�yn� do Turanu. Tam maj� najwi�kszy zbi�r
ksi�g magicznych. Tam wci�� wierz� magom... i potrzebuj� ich - Goran nie
pr�bowa� oponowa�, bo i po co? Tak rzeczywi�cie by�o �atwiej.
Rozdzia� 3
SAKHIL
Chyba ka�dy cz�owiek, przynajmniej raz, do�wiadczy� czego�, czego w �aden,
a przynajmniej w �aden logiczny, racjonalny spos�b nie da si� wyt�umaczy�.
Sakhil szczeg�lnie zapami�ta� jeden taki epizod, cho� u�ycie s�owa epizod wydaje
si� by� raczej nie na miejscu, poniewa� to zdarzenie wp�yn�o zasadniczo na ca�e
jego p�niejsze �ycie.
Jego ojciec, Asanissi bin Azani, jeden z dow�dc�w tura�skiej armii, a zarazem
przyjaciel mi�o�ciwie panuj�cego trzydziestego sz�stego sabora Turanu,
Razamanaza, zwanego Wielkim (i to ju� za �ycia), wyruszy� do Rammakoth z
niezwykle delikatn� misj�. Zazwyczaj, a szczeg�lnie w przypadku delikatnych
misji, takich w�a�nie jak ta, Razamanaz, zwany Wielkim (i to ju� za �ycia)
korzysta� z jego us�ug. Razamanaz potrafi� z zadziwiaj�c� �atwo�ci� wynajdywa�
takich ludzi, nawet na pustyni, na kt�rej skraju r�d Azani mia� sw� siedzib�.
Matka Sakhila zgin�a wiele lat temu, podczas jednej z wielu przygranicznych
wojen, jakie Turan toczy� z hardymi mieszka�cami pustynnych ziem. Asanissi bin
Azani okrutnie pom�ci� �mier� �ony, cho� kto wie, czy uda�oby si� mu to osi�gn��,
gdyby nie pomoc Razamanaza, kt�rego r�d Azani poprosi� o pomoc, i kt�rego
lennikiem od tamtego czasu zosta�. W�adca Turanu potrafi� by� niezwykle hojnym
w�adc�, szczeg�lnie dla lojalnych sprzymierze�c�w, Azani wi�c bardziej
skorzystali na przymierzu z Turanem, ni� stracili, a z up�ywem lat daniny, kt�re
s�ali do stolicy, stawa�y si� coraz bardziej symboliczne. Ojciec Sakhila awansowa�
coraz wy�ej w wojskowej hierarchii, a cho� nie si�gn�� nigdy po najwy�sze
stanowiska na dworze, te by�y zarezerwowane tylko i wy��cznie dla rdzennych
Tura�czyk�w, zazdro�nie pilnuj�cych swych przywilej�w, faktycznie sta� si� kim�
w rodzaju szarej eminencji i prawej r�ki w�adcy, cz�owiekiem do specjalnych
zada�.
Przez pierwsze lata, nim Turanowi uda�o si� ostatecznie okie�zna� niesforne
plemiona, Asanissi bin Azani, w obawie przed kolejnymi najazdami, zabiera� syna
na wyprawy i, si�� rzeczy, wychowywa� na wojownika. Tym razem jednak sprawa
przedstawia�a si� o wiele powa�niej, a i wyprawa mia�a potrwa� d�u�ej.
Rammakoth by�o niewielkim pa�stewkiem na dalekim po�udniu, podleg�ym
tura�skim wp�ywom, jednak od czasu gwa�townego i krwawego przewrotu,
kt�rego dokona� �niesforny� brat w�adcy Rammakoth zacz�o my�le� o zerwaniu
przymierza. Razamanaz oczywi�cie nie m�g� na to zezwoli�, male�kie pa�stewko
by�o przedmurzem broni�cym Turan przed dzikimi ludami po�udnia, a jedynym
ci�arem by�o dla� utrzymywanie tura�skiego garnizonu, kt�ry broni�c dost�pu do
tura�skich ziem, faktycznie r�wnie� broni� samego Rammakoth. Pewnie nie
by�oby problemu, gdyby chodzi�o tylko i wy��cznie o zmian� na tronie, ale
Bandarasajan, nie do��, �e natychmiast okrzykn�� si� Wielkim Bandarasajanem, i
to za �ycia, to jeszcze rozprawi� si� krwawo z tura�skimi sprzymierze�cami, cho�
wcale nie tak b�yskawicznie, jak p�niej z pych� wielokrotnie powtarza�, pusz�c
si� i rozpieraj�c na swym bogato zdobionym tronie niczym paw. Je�li to pierwsze
by�o jeszcze dla Razamanaza do prze�kni�cia, na drugie w �aden spos�b nie
m�g� przysta�, wys�a� wi�c z misj� swego najbardziej zaufanego cz�owieka. Z
misj� i ostrze�eniem.
Dla Sakhila za� mia� to by� sprawdzian samodzielno�ci. Ojciec po raz pierwszy
powierzy� jego opiece rodzinn� siedzib�.
Ale wyprawa ojca do Rammakoth trwa�a ju� bardzo d�ugo, a w niewielkiej
twierdzy nie by�o zbyt wiele do zrobienia, Sakhil wi�c, by zabi� nud�, wybiera� si�
na polowania, zap�dzaj�c si� coraz dalej i dalej na zach�d, gdzie pustynia ��czy�a
si� z r�wnie wymar�ymi g�rami. Dziki osio�, za kt�rym p�dzi� od d�u�szego czasu i
to ze wzrastaj�c� zawzi�to�ci�, wykazywa� si� niewiarygodnym wprost sprytem
kilkakrotnie unikaj�c jego arkana, a teraz skry� si� gdzie� pomi�dzy pierwszymi
wzg�rzami. Sakhil wpad� mi�dzy te wzg�rza i zakl�� pod nosem. Zwierz znikn��.
Na skalistej ziemi nie by�o wida� nawet najmniejszego �ladu. Sakhil powstrzyma�
konia i klepi�c go po spoconej szyi nas�uchiwa� uwa�nie. Jedyne jednak co
s�ysza�, to burczenie w brzuchu. �niadanie, obiad i zarazem kolacja znikn�y
gdzie� pomi�dzy wzg�rzami. �cisn�� mocniej wodze, maj�c ju� zamiar zawr�ci�,
gdy nagle us�ysza� r�enie os�a. Odleg�e, dziwnie st�umione i pe�ne przera�enia, ale
tego ju� Sakhil nie s�ysza�, bo pogna� konia w stron�, sk�d doszed� go g�os. Na
ko�cu niewielkiego w�wozu dostrzeg� wej�cie do jaskini. Na ziemi zauwa�y�
odciski kopyt.
- Tu ci� mam - szepn�� i ruszy� w ciemno��.
Jaskinia by�a ogromna. Wjecha� do niej na koniu. Osio� znikn�� gdzie� w g��bi,
w jednym z wielu korytarzy. �ciany jaskini pokryte by�y dziwnymi malowid�ami, jak
okiem si�gn��. Legendy ca�kiem precyzyjnie opisywa�y tajemniczy lud, kt�ry na
tych wizerunkach by� pokazany, wi�c Sakhil od razu rozpozna�, co przedstawiaj�.
- Dhugowie - szepn�� i powi�d� spojrzeniem w g�r�. Gdzie� strasznie wysoko
znajdowa� si� niewielki otw�r, przez kt�ry wpada�a odrobina �wiat�a. Ta odrobina
jednak nie wystarcza�a, by rozja�ni� mrok w najdalszych kra�cach jaskini, a tam,
w ciemno�ciach, co� zaczyna�o si� dzia�, porusza� i rosn��. Wzrok Sakhila
przyku� inny widok. Centralne miejsce jaskini zajmowa�a olbrzymia rze�ba le��ca
na r�wnie olbrzymim cokole, czy mo�e te� o�tarzu. Rze�ba mieni�a si� wszystkimi
kolorami w tej odrobinie �wiat�a, wpadaj�cego przez otw�r, umieszczony
dok�adnie nad ni�. Sakhil zapatrzony w rze�b� zda� sobie dopiero po chwili
spraw�, �e ciemno�ci zaczynaj� go otacza�. W tym samym te� momencie
us�ysza� przed�miertne r�enie os�a, wype�nione po brzegi przera�eniem, kt�re i
jemu si� udzieli�o. Ciemno�� porusza�a si� niczym lepka ma�, usi�uj�c cz�owieka
okr��y�. Jeszcze przed chwil� tylko jej najdalsze kra�ce spowija� mrok, teraz ju�
pozosta� tylko niewielki skrawek �wiat�a, niczym promyk nadziei, w kt�rego blasku
Sakhil dostrzeg� wykute w �cianie jaskini stopnie, prowadz�ce w g�r�. Wystarczy�
mu rzut oka, by stwierdzi�, �e jest to jedyna droga ucieczki. Wej�cia, kt�rym
wjecha� do jaskini, ju� nie by�o nawet wida�. Schody pi�y si� stromo ku g�rze, a
on mia� nadziej�, �e wiod� do otworu na szczycie.
- Je�li jest inaczej? - Sakhil wola� o tym nie my�le�. Gdy dostrzeg� w
ciemno�ciach niezliczone pary okropnych oczu nie czeka� ani chwili d�u�ej. Spi��
konia, kt�ry nauczony walki, kopytami otworzy� drog� ku schodom, po�r�d
wyci�gaj�cych si� w stron� je�d�ca �uskowatych d�oni i cia�. Obrzydliwe ramiona i
p�etwiaste szpony przypomina�y smoka z coko�u, jednak k�tem oka Sakhil
zobaczy�, �e rze�ba pozosta�a na swoim miejscu. To nie ona wi�c o�y�a, cho� to
r�wnie� wydawa�o si� Sakhilowi wtedy mo�liwe. Nie czeka� ni chwili, tylko
pomkn�� ku �cianie jaskini i �wiat�u, i prosto z rumaka, kt�rego musia� pozostawi�,
skoczy� na schody. W biegu si�gn�� po �uk i nie ogl�daj�c si� za siebie, s�a�
strza�� za strza��, gdzie� pomi�dzy te straszne �apska, wyci�gaj�ce si�, by go
pochwyci�. Strza�y posy�ane na o�lep jednak musia�y trafia� celu, bo jeszcze
�adna z �ap go nie dosi�g�a, a co rus