5782
Szczegóły |
Tytuł |
5782 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
5782 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 5782 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
5782 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ADAM WI�NIEWSKI-SNERG
Przerwany film
Toczy si� gra, trwa, powstaje film, mijaj� uj�cia, sceny
i nastroje. Ile� to razy?
Kiedy�, siedz�c w fotelu na sali kinowej, wpatrzony w
ekran, na kt�rym posta� filmowa opuszcza pok�j i zamyka za
sob� drzwi lub znika w jakikolwiek inny spos�b (wychodz�c
poza ramy eksponowanego uj�cia), nie zastanawia�em si�
nigdy, co si� z ni� dalej dzieje - to znaczy, jaki jest los
samej ekranowej postaci, a nie aktora, kt�ry j� gra�.
Wyszed�em z kadru - znalaz�em si� poza ekranem, cho� gra
toczy si�, chocia� film trwa nadal, ja ju� nie bior� w nim
udzia�u.
Zobaczy�em ich oko�o po�udnia na �agodnym stoku Tengar
Wening, w rejonie plenerowych zdj�� do trzeciej sceny
"Dope�nienia". Ujrza�em ich bardziej wyra�nie ni�
kiedykolwiek: na tle rumowiska muru, wy��obionego
tysi�cletnimi ulewami, kt�ry liczy� sekundy dziel�ce go od
ostatecznego kresu - wszystkich zatopionych w czerni d�ugich
cieni, gdy znieruchomieli w pozach dot�d jeszcze zgodnych z
kolejn� sekwencj�. Zastygli w naturalnym, bardzo ostrym
s�o�cu, kt�re zgas�o nagle w zestawieniu z tamtym �witem, w
por�wnaniu z upiornym blaskiem tamtego najja�niejszego ze
wszystkich wschod�w.
Powiedziano mi potem, �e w tamtej - pami�tnej tylko dla
mnie - chwili spyta�em podniesionym g�osem: - Co to?
A kiedy grali dalej, bez �adnego sensu, w czasie d�ugiej
horyzontalnej panoramy rykn��em na ca�e gard�o co�, czego
ju� nikt nie by� w stanie mi powt�rzy�. Przy milczeniu
re�ysera (Yoren przyjrza� mi si� tylko sm�tnym wzrokiem)
Zoffi uzna�, �e przebra�em miar�, i tak jak wszyscy
pozostali zupe�nie nie�wiadom grozy naszego po�o�enia,
wyprowadzony z r�wnowagi moim dziwacznym wybrykiem - jak si�
wyrazi� - pozwoli� sobie na uwag�, kt�rej w innych
okoliczno�ciach nigdy bym mu nie darowa�:
- Mo�na wiedzie�, panie Hanis - spyta� ostro - czemu przy
czwartym dublu na planie otwiera pan wrota g�bowe przed
stopem?
Milcza�em w os�upieniu.
- Zdaje si�, �e pa�ska obecno�� w og�le jest tutaj
zb�dna, co wreszcie wyra�nie stwierdzam - doda�, a ja wci��
nie rozumia�em sytuacji.
Pami�tam dobrze, co si� przedtem dzia�o: Enet wspomina�
kiedy� o ci�ko okaleczonej kobiecie, kt�ra przez wiele
miesi�cy po l�dowaniu zdemolowanego samolotu mdla�a ze strachu
na widok ka�dej postaci unosz�cej si� z krzes�a, tylko
dlatego, �e �w ruch nieodwo�alnie kojarzy�a z obrazem
zamachowca wstaj�cego z fotela z �adunkiem dynamitu w
r�kach. M�czyzna zd��y� o�wiadczy� pasa�erom, �e zamierza
zmusi� pilota do zmiany kursu w celu uprowadzenia samolotu,
gdy nagle �le zabezpieczona bomba eksplodowa�a mu w
d�oniach. Tak i ja teraz - ob��dnie - w mechanicznej
kolejno�ci zdarze�, po�r�d zwyczajnych czynno�ci dnia
zdj�ciowego doszukiwa�em si� usilnie ostatniej przyczyny
tego, co jednak le�a�o daleko poza nami.
Najpierw nasun�� mi si� g�os Toma Yorena, kt�ry kilka
minut wcze�niej zwr�ci� si� do Liny Kliz:
- Stop! Lyna, wysz�a� z kadru, ale to nie wszystko.
Wtedy Tonsen odezwa� si� ze swego miejsca. Burkn��
bez entuzjazmu i spyta� dono�nie:
- Wi�c jak? Przejedziemy si� jeszcze raz?
Na to Yoren podszed� w milczeniu do operatora.
- Ray! - zawo�a� stamt�d. - Wiesz, co mam na my�li? Do
licha, trzymajcie si� jako�.
Ray Enet skin�� g�ow�. Przeskoczy� szyny, po kt�rych
�agodnym �ukiem toczy� si� w�zek tam i z powrotem a� do k�py
drzew. Razem z innymi aktorami podszed� pod kamienny mur.
- Gotowi?
- Jest! - rzuci� Tonsen. - Grajcie.
- Cisza na planie!
�wierszcze cyka�y w trawie.
Mia�em wci�� w oczach obraz tamtej sceny: rozbija�em j�
na drobne w poszukiwaniu jedynego w�a�ciwego ci�cia,
oddzielaj�cego bajeczn� fikcj� od upiornej rzeczywisto�ci,
uparcie i z pop�ochem przera�onego monta�ysty, kt�ry po
omacku tnie ta�m� na kawa�ki, gubi si� w szczeg�ach i nie
znajduj�c pocz�tku ani ko�ca, skleja j� na chybi� trafi� w
naiwnej nadziei, �e kolejno�ci� uj�� w sekwencji pokieruje
szcz�liwy los.
Kilka os�b z personelu pomocniczego ekipy opala�o si� na
le�akach lub kocach roz�o�onych daleko poza planem. Go�a
sk�ra ich cia� sk�pana w bia�ym �arze sp�cznia�a potem w
mgnieniu oka i koszmarnymi, szkar�atno-fioletowymi b�blami
gotowa�a si� na nich i piek�a, ledwie - �ywi jeszcze -
zd��yli poderwa� si� z miejsc. Bli�ej dymi�o ognisko
rozpalone przekornie, na z�o�� Zoffiemu przez Raya Eneta: to
chyba Pet, pochylony nad nim, od p�on�cej ga��zki przypala�
sobie nieod��cznego papierosa, podczas gdy pasemka dymu
rozwiewa�y si� przed obiektywem - to jedno przynajmniej by�o
ca�kiem nieistotne. S�ysza�em te� brzmienie czystego akordu:
Muriel tr�ci�a struny gitary, a potem g�os uwi�z� jej w
krtani, kiedy w p�on�cej sukience za�piewa�a jeszcze:
,..smutek ten wierny pies...
Spojrza�em na rz�d foteli l�ni�cych szeregiem niklowanych
uchwyt�w poza szybami g�rnego pok�adu cinemobilu i
przenios�em wzrok na rozbebeszony agregat, sk�d bieg�y ku
nam zwoje czarnych kabli. Wszystko k��bi�o mi si� w my�lach:
cisza na planie w s�oneczn� noc przed strasznym �witem,
g��boka ciemno�� w pe�nym blasku dnia zla�y mi si� w jedno z
b��kitem czystego nieba, kt�ry zakre�la� granice brunatno-
zielonej r�wniny, wspieraj�c si� na p�nocy o �a�cuch
sinych g�r. Wia� lekki ciep�y wiatr. Tylko Yoren obejrza�
si� za siebie i spojrza� TAM.
- Kamera!
Terkot i klaps.
- Scena trzecia, uj�cie szesnaste, dubel czwarty.
Ten cichy terkot mia� ju� trwa� a� do niesko�czono�ci.
Najtrudniej mi by�o prze�ledzi� ostatnie sekundy. Widzia�em
t�g� sylwetk� Zoffiego rozkraczonego na kanistrze z ksi��k�
zdj�� w gar�ci, kt�r� jak zwykle przy doskona�ej znajomo�ci
scenopisu - bez �adnej rozs�dnej potrzeby ci�gle mi�tosi� i
mordowa� na planie, podkre�laj�c tekst wyszlifowanym
paznokciem w �lad za biegiem akcji. A czyni� to z pocieszn�
min� pomazanego przez wytw�rni� najwy�szego cenzora, kt�ry
najlepiej wie, czego oczekuje widownia i przy kt�rym re�yser
ma by� �lepym narz�dziem zobowi�zanym do przyjmowania
modlitewnej pozy wobec wszystkiego "co stoi w pi�mie".
Zobaczy�em go w tej pozie tu� przed samym b�yskiem, zanim
wpad� ca�ym cia�em w ognisko ekranu s�onecznego, obr�conego
przypadkiem w jego stron�, jeszcze przed mia�d��cym ciosem
czo�a g��wnej fali uderzeniowej. Zwija� si� tam w agonii
przez ca�e pi�tna�cie sekund: teraz by�o mi go �al mimo
wszystko, cho� rozbecza� si� jak stara baba, kiedy z
kredowobia�� twarz� nagle o�ywionego trupa wraca� stamt�d
razem z innymi niedowiarkami biegiem, byle pr�dzej zej�� ze
strefy radioaktywnego piek�a - poza to zdumiewaj�ce ci�cie,
kt�re ostr� lini� oddziela�o rozleg�e cmentarzysko od oazy
kwitn�cego dalej �ycia, bo wtedy dopiero naprawd� uwierzy�,
gdy w nieforemnym kszta�cie rozpozna� samego siebie.
Ale to nie z jego obrazem w oczach zaskoczy� mnie koniec
�wiata. Ka�dy na swoim miejscu i przy swoich gratach -
stali�my wszyscy poza planem szesnastego uj�cia, na
marginesie "Dope�nienia", wszyscy zaprz�tni�ci r�nymi
czynno�ciami, utrwalaj�cymi przebieg akcji, gdy� w tamtej,
ostatniej ju� minucie �ycia na kraw�dzi termoj�drowej
zag�ady liczy� si� tylko jednostajny terkot kamery i
realizacja tuzinkowego scenariusza, wa�ny by� tylko film ze
s�awn� i rozpieszczan� przez producent�w Lyn� Kliz i z
zaanga�owanym w ostatnim dniu przed wyjazdem na zdj�cia
plenerowe Rayem Enetem w rolach g��wnych.
Przegapi�em gwa�town� scen� z planu og�lnego tu� po
rozja�nieniu. Trwa� najazd na posta� kobiety z planu
�redniego do wycinka twarzy. Szerokie rondo kapelusza i
detal - r�ka z pier�cieniem zaci�ni�ta przy ustach
sk�adaj�cych si� do krzyku (Yoren westchn�� przy tym z
ponur� min�). Wzniesienie z panoram� w czasie ma�ego odjazdu
(jakie �ama�ce m�g� wyprawia� Tonsen na swym nowym
wielocineskopie!) i stamt�d perspektywa ptasia poprzez
obci�te kadrem plecy zb�ja z koltem w d�oni. Strza�. Po
kr�tkim szwenku przez rozwichrzony dymek nurkowanie do
perspektywy normalnej. Odjazd kamery ukazuje drugiego
uzbrojonego zucha. Pierwszy tymczasem skacze z muru. Wymiana
strza��w. Prowadzenie za uciekaj�cym na tle wysmuk�ych drzew
(bardzo malowniczych), a� do samego wozu, gdzie mimo os�ony
zorganizowanej przez ca�� band� trafia go celna i (tu ma�a
satysfakcja) najzupe�niej zas�u�ona kula. Wreszcie wolna,
horyzontalna panorama do uj�cia statycznego na postaci
Muriel, �piewaj�cej sw�j kawa�ek przy akompaniamencie
gitary.
W tym uj�ciu nie by�o stopu.
W ja�niejszym od dziesi�ciu s�o�c bia�o-liliowym b�ysku,
kt�ry wdar� mi si� na dno �renic i bole�nie smaga� wszystko,
co �y�o a� po sam widnokr�g widziany z najwy�szego lotu
ptaka, ujrza�em sw�j smolisty cie� otoczony lustrem
pulsuj�cego szkliwa.
- Co to!
Kto nie spojrza� w tamt� stron� w owej chwili! Cie�
zosta� na miejscu. Zdarzenia bieg�y szybciej od
skamienia�ych my�li. Zd��y�em wykona� �wier� obrotu.
S�ysza�em w ciszy szmery i syki, podczas gdy cia�o gryz�y mi
jadowite dreszcze. Zab��kany zapach dzikich kwiat�w snu� mi
si� wok� nabrzmia�ej twarzy. W u�amku sekundy nast�pi�a
inna pora roku. Sta�em na bezkresnej �nie�no-b��kitnej
pustyni, momentalnie przeniesionej tu spoza ko�a
podbiegunowego. Wra�enie b�yskawicznie pog��biaj�cej si�
pustki pot�gowa�o si� i w ko�cu sparali�owa�o mnie na
miejscu: pochodzi�o z gwa�townej zmiany zarysu drzew,
kt�rych li�cie jakby przez p�ynne przenikanie jednego obrazu
na drugi - wi�d�y w oczach i zwija�y si� w popielate, ulotne
wi�rki. Soczysta ziele� znik�a. W miejsce zwartego jeszcze
przed kilkoma sekundami g�szczu �wie�ych li�ci wy�oni�y si�
zw�glone widma go�ych drzew. Na obna�onych bezg�o�nym
tchnieniem konarach pe�z�y ju� g�ste dymne pokrowce.
O�lepiaj�ca lawina �wiat�a la�a si� sponad horyzontu na
�miertelnie pora�on� ziemi�. Sta�em ty�em do �r�d�a.
Wtem - z wielokrotnym trzaskiem - wszystkie ga��zie
stan�y w ogniu. Dopiero ta g�ucha - przecie� wcale nie
najgro�niejsza i powt�rzona przez odbite od g�r echo - salwa
buchaj�cych zewsz�d p�omieni, ogarniaj�cych wszystko, co nie
mia�o twardo�ci ska�y, wyrwa�a mnie z g��bokiego os�upienia.
Ale na ratunek by�o za p�no ju� po up�ywie pierwszej
sekundy. W kr�gu prze�wietlonych promieniowaniem cia� nie
by�o �adnego bezpiecznego cienia, masywne os�ony
antyradiacyjne znajdowa�y si� w zbyt wielkiej odleg�o�ci.
Ubranie ju� na mnie p�on�o. Powinienem pa�� twarz� na
piach i tarza� si� za jakimkolwiek wyst�pem, lecz �wiadomo��
�e umieram dostarczy�a ob��dnej ekstazy znieczulaj�cej b�l i
u�pi�a we mnie wol� �ycia, nawet odruch samozachowawczy.
Wiedzia�em, �e za kilka sekund wszystko minie na zawsze i
zga�nie, zmiecione z powierzchni ziemi huraganowym ciosem
wichru. Runie na nas czo�o powietrznej fali uderzeniowej,
rozlecimy si� na strz�py w imadle nieopisanego nadci�nienia
i nigdy nie us�yszymy grzmotu, kt�ry targnie atmosfer� nad
naszymi szcz�tkami, wstrz�saj�c rozleg�ym obszarem
kontynentu. Grzmotu, kt�ry wl�k� si� z epicentrum ze
�lamazarn� pr�dko�ci� d�wi�ku.
W kolejnym u�amku sekundy, kiedy o�lepiony blaskiem
obejrza�em si� w ko�cu poza siebie, nad popielatym
krajobrazem zapanowa� p�mrok ksi�ycowej nocy. Lazurowe
niebo przybra�o nagle ciemnogranatow� barw�. �r�d�o bia�ego
�aru zgas�o, za� wielokrotnie ciemniejsze od niego s�o�ce -
przez silny kontrast po b�ysku tamtego flesza - zamieni�o
si� w anemiczn� latark�. Przez lataj�ce mi przed oczyma
p�aty ujrza�em w dali ponad chwiejnym horyzontem obraz
dobrze znany z filmowych migawek: mro��c� krew w �y�ach
panoram� eksplozji nuklearnej. Wygaszone ju� j�dro kuli
ognistej wypali�o w globie ziemskim obszar o przera�aj�cych
rozmiarach: trzon gigantycznego grzyba si�ga� stratosfery,
d�wigaj�c nad sob� niebotyczny kaptur. I, chocia�
znajdowali�my si� w wielkiej odleg�o�ci od epicentrum
wybuchu, kt�rego podstaw� przes�ania�a nam krzywizna ziemi,
musia�em unie�� oczy, by si�gn�� wzrokiem do samego szczytu
sk��bionej w dali g�ry.
Wszystko to do reszty porazi�o mi gasn�c� �wiadomo��, ale
w ostatnim jej przeb�ysku zauwa�y�em jeszcze przed sob� co�
w najwy�szym stopniu zdumiewaj�cego, co k��ci�o si� z moim
wyobra�eniem o fazach termoj�drowej eksplozji.
Przy samym kraterze, gdzie otoczona pancerzem powietrza
sprasowanego do twadro�ci stali pr�y�a si� kolumna
oszala�ej materii, b�ysn�a laserowym ostrzem jadowita
iskra. Nim zgas�a, w doskona�ej ciszy, spi�trzonej do granic
wytrzyma�o�ci przed rykiem rozdzieranej przestrzeni, atomowy
s�up osun�� si� ca�� sw� d�ugo�ci� w d� - do wn�trza wyrwy.
Ziemia zapad�a si� jeszcze g��biej. W kr�tkotrwa�ej pustce
ponad kraterem pojawi�o si� nagle co� �ywego, jakby dr��ca
kropla rt�ci uwi�zana w �rodku p�cherza wyt�oczonego
wewn�trz gruntu, kt�ry rozci�gn�� si� p�ynnie nad wszystkim,
czego przedtem nie strawi� b�ysk. Po chwili srebrna kopu�a
p�cherza, rosn�c w zawrotnym tempie, osi�gn�a rozmiary
podniebnej g�ry i dotar�a r�wnocze�nie sw� powierzchni� a�
do naszych st�p, gdzie si� zatrzyma�a.
Sta�em najbli�ej ostrej kraw�dzi granicznej: tu� pod
niesko�czon� p�aszczyzn� lustra. Widzia�em w nim swoje
odbicie - �yw� pochodni� przewi�zan� wst�gami sinego dymu;
obj�te ogniem postacie miota�y si� w popiele poza rozgrzan�
do czerwono�ci blach� filmowego autokaru. Na plecach czu�em
p�omie�. Zdo�a�em utrzyma� si� na nogach do tej w�a�nie
chwili, aby - jako jedyny �wiadek b�yskawicznego rozwoju
zdarze� - dostrzec po raz ostatni gasn�ce oczy i wreszcie
ca�e odbicie swego martwego cia�a akurat w momencie, gdy na
tle spustoszonego pejza�u w ksi�ycowej po�wiacie s�o�ca
osuwa�o si� bezw�adnie na rozpalony piach.
Tak by�o tam - w g��bi doskonale czystego zwierciad�a, a
raczej we wn�trzu p�przestrzeni ograniczonej jego
niewiadom� powierzchni�, kt�ra by�a p�aszczyzn� symetrii
odwzorowania przestrzennego naszych cia� i ca�ego sprz�tu
filmowego w��cznie z autokarem. Tak by�o tylko tam! Poniewa�
nagle - �ywy, jak na u�amek sekundy przed samym b�yskiem,
nienaruszony i przytomny, chocia� z pe�n� �wiadomo�ci�
minionego cierpienia i grozy, unieruchomiony ostrym
wstrz�sem rozpoznania i zdumienia sk��bionego z trwog� -
zrozumia�em, gdzie naprawd� jestem i dlaczego bez przeszk�d
i do ko�ca mog�em zobaczy� wszystko, r�wnie� w�asn� agoni� i
�mier�.
Znajdowa�em si� tutaj - poza lustrzan� pow�ok�
gigantycznego p�cherza, czyli po drugiej stronie
gigantycznego �uku, kt�ry przy podstawie nikn�cej ju� kopu�y
rozcina� powierzchni� ziemi, dziel�c na niej cmentarne
popio�y i zgliszcza od oazy wskrzeszonego nagle �ycia.
Obr�ci�em si� poza siebie jeszcze raz. Jak na komend�,
wszyscy ludzie ilu ich by�o w ekipie Yorena, odwzorowani w
bujnej trawie wzgl�dem tej samej p�aszczyzny przekszta�ce�,
unie�li si� ze swych agonalnych miejsc. Powstali
r�wnocze�nie i z niezwyk�ym skupieniem odmalowanym na
zahipnotyzowanych twarzach, jakby w lunatycznym transie,
zaj�li porzucone stanowiska przy zmaterializowanej wiernie
aparaturze filmowej oraz na planie - najwidoczniej po to, by
kontynuowa� przerwane zdj�cia. Nie zauwa�yli, co si� sta�o.
Dzia�ali jednak z ca�� stanowczo�ci�. Jaka� si�a
bezw�adno�ci czy pot�na spr�yna bez udzia�u �wiadomo�ci
doci�ga�a ich do poprzedniej sytuacji, mimo �e nie mia�o to
ju� sensu. Bezmy�lne twarze o�ywi� jednostajny terkot
uruchomionej kamery. Ten groteskowy obraz wyprowadzi� mnie
ostatecznie z r�wnowagi. Krzykn��em na ca�e gard�o, lecz
g�os za�ama� mi si� w nieartyku�owany ryk.
Kamera stan�a. Yoren przyjrza� mi si� sm�tnym wzrokiem i
rzuci� oboj�tnie:
- Do��! Zwijamy manatki.
Za to Zoffi, kt�remu w tych okoliczno�ciach zebra�o si�
na d�u�sze kazanie (i po tym pozna�em, �e si� nie zmieni�),
sycza� w moj� stron� ze swego kanistra. Przyskoczy�em do� i
brutalnie obr�ci�em mu g�ow�, by spojrza� tam, gdzie w
czarnych pi�ropuszach dymu dopala�y si� nasze autentyczne
cia�a i gdzie kona�a ca�a ziemia w obj�ciach realnej
�mierci.
Wtedy dopiero wytrzeszczy� oczy, zblad� i skamienia� mi w
uchwycie dr��cych r�k.
Jest dzie�. Jest jeden z tych zwyczajnych dni, kiedy
budz� si� ze snu nagi na lodowej krze lub w t�umie
przechodni�w na p�ytach ulicznego chodnika. Ludzie maj�
kamienne twarze. Widz� ich ponad sob�, gdy omijaj� mnie
d�ugim szeregiem. Wszyscy z cukierkami w ustach poruszaj�
szarymi wargami i prze�ykaj� �lin�. Zrywam si� wtedy z my�l�
o ratunku bezpiecznego ukrycia i chy�kiem drapi� �ciany u
podstawy niebotycznych wie� lub z r�koma na go�ym brzuchu
przeskakuj� wst�g� bie�ni w poszukiwaniu k�py krzak�w. Lecz
tam nie znajduj� oazy. Kiedy indziej - jak w�a�nie dzi� -
otwieram oczy w�r�d g�stwiny drzew, w samym �rodku
rzeczywistego legowiska. Tutaj nie od razu unosz� si� z
ziemi. Najpierw wodz� r�k� doko�a siebie, by otoczy� i
przyswoi� jaki� ksza�t, cokolwiek, co sprowadza zmys�y do
granicy czucia. Nigdy nie patrz� w dal, gdy� nie mam
zaufania do �wiadectwa wzroku. Otula mnie wiatr i ciep�o.
Zatem jest dzie�. Jest jeden z tych szcz�liwych dni,
kt�re chcia�bym uwi�zi� w klatce. Znajduj� szorstki owal
pnia, nacinam go paznokciem i w�sz�. Potem si�gam po cier� i
znajduj� b�l. Oto bia�a rysa i kropelka krwi. Dopiero wtedy
szeroko otwieram oczy. Otwieram je na �wie�� ziele� traw i
na zakola czystej miedzi uformowane w piasku. Badam zmys�ami
ka�d� wo� i ka�dy smak, patrz� na bia�y dom, ja�niej�cy
oszklonym parterem w po�udniowym s�o�cu, na obci��on�
pomara�czami ga���, kt�ra ko�ysze si� w g�rze na tle
g��bokiego b��kitu nieba, s�ysz�, gdziekolwiek drgnie
najl�ejszy szmer, gdy �d�b�o ociera si� o �d�b�o i brz�czy
owad w sennej ciszy lata. Kr�tkie s� godziny jawy. Cho�
wci�� zajmuje mnie tak wiele spraw. G��wny nurt czasu -
zdaje si� - up�ywa mi na nieustannym poszukiwaniu nowego
legowiska. Nie znam granic ogrodu i wcale nie my�l� o nich,
przynajmniej staram si� nie my�le�. B��kam si� wko�o bia�ego
domu, obracam w d�oni klucz i wci�� czego� nie mog� si�
doliczy�. Dzisiaj smak wina czuj� w nagrzanym powietrzu.
Bywa, �e razem ze mn� budzi si� jeszcze kto� inny: co
jaki� czas kto� unosi si� z trawy, kto� inny wstaje od sto�u
na pi�trze, by wyjrze� przez uchylone okno. Powtarzaj� si�
sceny pozdrowie�. Nie wymieniamy spojrze� wprost: czekam, a�
tamten wzrok obejmie moj� twarz i zga�nie utkwiony w ziemi�,
bym m�g� z kolei unie�� w�asne oczy na jego twarz czy jego
ca�� posta�. Ubrania nasze nie nosz� �lad�w minionych nocy:
niekiedy - w g��bszym przeb�ysku �wiadomo�ci - wydaje mi
si�, �e wygl�damy coraz bardziej uroczy�cie. M�czy�ni i
kobiety podzieleni na niewielkie grupy �pi� mi�dzy smugami
barw rozrzuconymi przez konary drzew. Niekt�rzy spoczywaj�
na pos�aniach z koc�w. Inni zajmuj� miejsca pod ga��ziami
lub na trawie w pe�nym blasku s�o�ca. Ci, kt�rych sen
zaskoczy� w koktajlbarze poza szybami parteru, jak r�wnie�
ci, kt�rzy zmieniaj�c miejsca trwa�ej nie�wiadomo�ci,
przechodz� tam na bli�ej nie okre�lony czas pobytu - wszyscy
wspieraj� g�owy gdzie� przy balustradach, na brzegach
stolik�w w�r�d naczy� z resztkami jedzenia, kryj� twarze
mi�dzy kieliszkami wina lub s�aniaj� si� na wysokich
sto�kach, ustawionych w podkow� dooko�a baru.
Owady brz�cz� w sennej ciszy lata. W dzie� ludzie �pi�
najcz�ciej z otwartymi oczami. Kobiety spoza rozsypanych
w�os�w por�wnuj� barwy paznokci i rz�s z bladym wspomnieniem
dawno ju� przebrzmia�ego balu, m�czy�ni - wsparci na
pi�ciach przy�o�onych do skroni - licz� minione sceny i
nastroje, jedni wch�aniaj� kszta�ty szklistym wzrokiem, inni
dr�� w niemym o�ywieniu, zapatrzeni w siebie lub lepk� od
sok�w ziele�, kt�ra otula bia�y mur i zagl�da agresywnie
przez okna, pozostali z liczby wahaj�cych si� na kraw�dzi
jawy rozmawiaj� szeptem w chwilach najwi�kszego napi�cia,
niekt�rzy - o r�nych porach �witu i zmierzchu, gdy wywo�any
ptasim krzykiem, ciosem sp�oszonych skrzyde� wraca z pi�tra
muzyczny motyw balu - ludzie zn�w jedz� i pij� lub pal�
papierosy na wietrze, gdzie s�o�ce utartym szlakiem kre�li
sw�j codzienny �uk w b��kitnej toni nieba, czasem kto� szuka
kogo�, znajduje, oddycha z ulg� i niemy nieruchomieje obok.
Pozornie - pustka: jest tak, jakby nas tutaj nie by�o.
Jakby nie by�o wcale rzeczywisto�ci powt�rzonej w my�lach i
jakby my�li same �y�y, obejmowa�y si� z mi�o�ci� albo
walczy�y mi�dzy sob� o co� niewiadomego. W�tki rw� si�,
wra�enia k��bi�, pami�� goni za najtrwalszym �ladem, gdy
uwaga traci rachub� godzin. Ale nasz sen - g��boki czy
p�ytki - nie ma nic wsp�lnego z rodzajem tego fizycznego
omdlenia, jakie powala na ziemi� um�czone zwierz�: my tylko
zewn�trznie jeste�my tacy nieobecni.
Rozgl�dam si� woko�o siebie i poprzez widma wielu dni
widz� wci�� twarze znajomych ludzi. Patrz� na nich z uwag�
wzrastaj�c� z godziny na godzin� i granicz�c� ju� z l�kiem,
a oni - r�wnie� czym� zaniepokojeni i, zdaje si�, coraz
bardziej czujni - spogl�daj� z kolei na mnie swymi
szklistymi, tak samo nic nie widz�cymi oczami.