Hyde Christopher - Zgromadzenie świętych

Szczegóły
Tytuł Hyde Christopher - Zgromadzenie świętych
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hyde Christopher - Zgromadzenie świętych PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hyde Christopher - Zgromadzenie świętych PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hyde Christopher - Zgromadzenie świętych - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 OD AUTORA C hocia¿ Zgromadzenie œwiêtych to fikcja literacka, jednak w ca³oœci oparta na faktach historycznych. Niemal ka¿da z wystêpuj¹cych w powieœci postaci jest prawdziwa i w zasadzie wszystkie zdarzenia rzeczywiœcie mia³y miejsce. Sceny bombardowañ podczas Bitwy o Angliê zosta³y zrekonstruowane mo¿liwie dok³ad- nie na podstawie relacji dotycz¹cych dat, zniszczeñ, iloœci ofiar œmiertelnych, a nawet warunków pogodowych. Podczas pracy nad powieœci¹ skorzysta³em z ponad trzystu ksi¹¿ek historycz- nych. Konsultowa³em siê te¿ z wieloma ekspertami z dziedziny wojskowoœci, wywiadu i polityki. Szczególnie cenne okaza³y siê takie pozycje jak, na przyk³ad, Secret Service Christophera Andrew, A history of British Secret Service Richarda Deacona, The Double Cross System in World War II Jamesa Mastermana, A letter from Grosvenor Square Johna G. Winanta, The Enigma War Józefa Garliñskiego, Firewatch Diary Johna Betjemana, St. Paul’s Cathedral in Wartime Deana W.R. Matthewsa, a wreszcie biografia sir Bernarda Spilsbury Scalpel of Scotland Yard. Spoœród wielu osób, które pomaga³y mi w zbieraniu materia³ów, chcia³bym szczególnie podziêkowaæ pani Betty Heller. By³a ona na tyle uprzejma, aby spi- saæ dla mnie swoje wspomnienia z okresu Bitwy o Angliê. Pragnê tak¿e wyraziæ wdziêcznoœæ emerytowanej pracowniczce United States Office of Strategic Stu- dies i CIA za nieocenionej wartoœci informacje dotycz¹ce ró¿nych wydarzeñ 1940 roku oraz cz³owieka o pseudonimie Doktor. Z oczywistych przyczyn nazwisko adresatki tych podziêkowañ nie mo¿e zostaæ wymienione. Christopher Hyde Point Roberts 1995 7 Strona 2 8 Strona 3 Rozdzia³ pierwszy SOBOTA, 7 WRZEŒNIA 1940 ROKU 4.30 BRYTYJSKIEGO CZASU LETNIEGO I nspektor Morris Black zbudzi³ siê raptownie i stwierdzi³, ¿e znajduje siê w ga- binecie, we w³asnym mieszkaniu przy Shepherd’s Market. Spojrza³ na zega- rek. Spa³ mniej ni¿ godzinê. Mrugaj¹c przytomnia³ powoli. Ziewn¹³ i zmarszczy³ brwi. W ustach czu³ nieprzyjemny smak. Dwie du¿e porcje brandy mia³y pomóc na bezsennoœæ, tak sobie przynajmniej obiecywa³. Kiedy to z dwóch zrobi³y siê trzy, a potem cztery? Ile trwa³o, zanim straci³ rachubê i potrzebê liczenia? Ksi¹¿ka, któr¹ wczeœniej przegl¹da³, le¿a³a teraz pod nogami, obok jego fo- tela. Black wzdychaj¹c schyli³ siê i podniós³ j¹. Jedna z jego ulubionych, autobio- grafia Williama F. Cody’ego znanego jako Buffalo Bill, rzadkoœæ, pierwsze ame- rykañskie wydanie z autografem autora na stronie tytu³owej. Ostro¿nie zamkn¹³ tomik i ponownie spojrza³ na zegarek. Pó³torej godziny do œwitu. W³aœciwie nie warto ju¿ iœæ do ³ó¿ka, ale basen YMCA o tej porze jeszcze nie jest czynny, wiêc trudno zacz¹æ dzieñ. Inspektor wsta³, przeci¹gn¹³ siê, ziewn¹³. Z³e nawyki. Za du¿o ich, za czêsto ostatnimi czasy im folguje. Pod- szed³ do okna i wyjrza³. Ye Grapes i inne sklepy, wszystkie zamkniête, tonê³y w ciemnoœciach. Okna mieszcz¹cych siê nad nimi mieszkañ by³y starannie zas³oniête. Przez szczeliny we framudze wdziera³ siê do gabinetu nocny ch³ód. Black zadr¿a³ i moc- niej zacisn¹³ pasek starego jedwabnego szlafroka. Westchn¹³. Znów powraca³y wspomnienia. Ten szlafrok ofiarowa³a mu Fay na pierwsz¹ rocznicê. Zamkn¹³ oczy. Czu³ w piersiach znajomy ciê¿ar, którego nie potrafi³ siê pozbyæ. Na dwo- rze rozleg³ siê przenikliwy sygna³. Wóz policyjny pêdzi³ przez Piccadilly w stro- nê Knightsbridge. O tej porze to zapewne fa³szywy alarm wywo³any przez jak¹œ histeryczn¹ leciw¹ damê z South Kensington, a mo¿e w³amanie na Cromwell Road? Nie jego rejon, nie jego problem. Pech. Black g³êboko wci¹gn¹³ powietrze, potem powoli je wypuœci³. Myœl o tym, ¿e bêdzie musia³ spêdziæ ca³y weekend bez pozwalaj¹cej zapomniæ o innych zmar- 9 Strona 4 twieniach pracy w Scotland Yardzie, by³a wystarczaj¹co trudna; œwiadomoœæ, ¿e spêdzi resztê ¿ycia bez Fay, wydawa³a siê prawie nie do zniesienia. Po d³ugiej chwili Morris Black odwróci³ siê od okna. £yk brandy, tylko dla przep³ukania ust, a potem mo¿e jeszcze godzina czy dwie snu bez marzeñ i koszmarów. To najlep- sze, na co móg³ liczyæ. Numer usiad³ skulony na ³ó¿ku, otoczy³ ramionami nagie kolana i nie odry- waj¹c wzroku od ch³opca, po cichu liczy³ w ciemnoœciach. Ostatnia godzina przed œwitem. WyraŸnie s³ysza³ wszystkie dŸwiêki. Daleki turkot ciê¿arówek ci¹gn¹- cych do odleg³ego o pó³tora kilometra sk³adu Great Eastern przy Hare Street, podziemny ³oskot pierwszego poci¹gu metra wje¿d¿aj¹cego zaledwie kilka prze- cznic dalej na stacjê Whitechapel-Mile End. Zamkn¹wszy oczy, móg³ przywo³aæ nawet te odg³osy, o których wiedzia³, ¿e wedr¹ siê do pokoju dopiero póŸniej: jêki i g³oœne krzyki pacjentów pobliskiego zak³adu dla ob³¹kanych, dzwony z ka- plicy œwiêtego Filipa przy New Street; ca³e to piek³o, jakie rozszaleje siê dok³ad- nie za dwanaœcie godzin. Fascynowa³o go tykanie zegara, czas ujêty w niezmien- n¹ potêgê liczb, które utrzymywa³y œwiat w ca³oœci. Schyli³ siê i zacz¹³ cicho nuciæ piosenkê o dziewiêciu krawczykach, ofiaro- wuj¹c j¹ œpi¹cemu, chocia¿ w g³êbi serca wiedzia³, ¿e dar nie zostanie przyjêty. Niepewnie wyci¹gn¹³ d³oñ. Opuszkami palców pog³adzi³ stopê ch³opca. Ju¿ zim- na. Numer zawaha³ siê, niemal zgubi³ ci¹gle rozbrzmiewaj¹cy w g³owie rytm. Przecie¿ ch³opiec nie œpi, nigdy ju¿ nie uœnie. Czêœæ rytua³u dobieg³a koñca. Przewidywana rozkosz, krótka i gor¹ca, suche usta. Pe³ne dr¿enia oczekiwanie na tê doskona³¹ chwilê, kiedy przystojna twarz ch³opca wtuli³a siê w poduszkê, a na karku, w miejscu nie zas³oniêtym przez ko³- nierzyk lotniczej kurtki, ukaza³ siê w¹ski pasek opalenizny, linia okalaj¹ca szyjê jak przepowiednia. B³yszcz¹ce, ciemne w³osy u nasady czaszki, pierwsze trzy krêgi wyraŸnie rysuj¹ce siê pod delikatn¹ skór¹. Dygoc¹c z radoœci, Numer przesun¹³ siê do przodu. Pochyla³ siê nad ch³op- cem, nakrywa³ go ca³ym sob¹, przytula³, krad³ na zawsze pamiêæ tych chwil, wspo- mnienie dotyku twardego cia³a i zakrwawionych d³oni, zimnych ust, oczu stygn¹- cych ju¿, ale nadal miêkkich pod poszukuj¹cym jêzykiem. Oczy tak b³êkitne, jak przera¿aj¹ce niebo nachodz¹cego dnia. Oczy, które zobaczy³ po raz pierwszy ty- si¹c lat temu. X znaczy miejsce. Nuc¹c o ostatnim krawczyku, Numer ³agodnie stoczy³ siê z ch³opca i uœmiech- n¹³. X znaczy miejsce. Z opowiada historiê. Ju¿ od ponad roku balansowali na skraju przepaœci. Francja pad³a, ale kogo obchodzi los Francji? Nad g³owami mieszkañców miasta, niczym przewijaj¹ce siê kadry dokumentalnego filmu, toczy³a siê Bitwa o Angliê, z tej odleg³oœci wy- gl¹daj¹ca równie niewinnie, jak rozgrywki krykieta. Londyñczycy brali udzia³ w tych rozgrywkach na ró¿ne sposoby. Dla boga- tych oznacza³y zamkniêcie domów w stolicy i wyjazd na wieœ, opuszczenie sezo- nu teatralnego i rezygnacjê z dorocznych wakacji na kontynencie. Mo¿na te¿ by³o 10 Strona 5 zaczepiæ siê w Ministerstwie Obrony i uszyæ mundur na Savile Row. Dla bieda- ków, prowadz¹cych ¿ycie poœród gazowni i sk³adów East Endu, gra owa by³a znacznie mniej urozmaicona. Starcy opowiadali historie o Ypres, matki w bez- senne noce dr¿a³y myœl¹c o strasznym losie, jaki móg³ przypaœæ ich synom. W tê pierwsz¹ wrzeœniow¹ sobotê, po po³udniu, mieszkañcy Londynu w³a- œnie zasiadali do herbaty albo podnosili do ust kufelek piwa, ciesz¹c siê œwi¹tecz- n¹ atmosfer¹ weekendu, kiedy zawy³y syreny przeciwlotnicze. Jednak u znako- mitej wiêkszoœci londyñczyków obawa przed alarmami, zawsze dotychczas fa³szywymi, ju¿ dawno temu przekszta³ci³a siê w uczucie nudy, a nuda w obojêt- noœæ. Wojny toczy siê przecie¿ na polach bitew, a nie w miastach. Syreny zigno- rowano, nadal nalewano herbatê i smarowano chleb mas³em. O 16.32 zaczê³y spadaæ pierwsze bomby, bladoniebieskie piêæsetfuntówki i pociski zapalaj¹ce, prawie niewidoczne na tle pociemnia³ego nieba. Posilaj¹cy siê piwem w pubie Seven Stars, Jack Champion, stary ³ajdak, któ- ry na emeryturze zaj¹³ siê handlem u¿ywan¹ odzie¿¹, dos³ysza³ wycie spadaj¹- cych na East End bomb dopiero po jakiejœ minucie. Czuj¹c bliskie niebezpieczeñ- stwo, Jack rzuci³ kufel i wypad³ na dwór. Musia³ przedostaæ siê do swojego sklepu po drugiej stronie ulicy. Championa, podobnie jak i innych goœci Seven Stars, zaszokowa³ fakt, ¿e naprawdê dosz³o do bombardowania i to w dodatku najubo¿- szej dzielnicy. Trudno uwierzyæ, by wujek Adolf móg³by zainteresowaæ siê miej- scem s³yn¹cym g³ównie ze znacznej iloœci szczurów. Pierwsza z trzech bomb uderzy³a w w¹ski, zaœmiecony zau³ek, po³o¿ony mniej ni¿ dziesiêæ metrów od drzwi pubu Seven Stars, unicestwiaj¹c Jacka Championa i jego ostatnie myœli w piekle dwunastu tysiêcy stopni. Fala uderzeniowa, porusza- j¹ca siê z prêdkoœci¹ tysi¹ca trzystu kilometrów na godzinê, wydusi³a ¿ycie z dwóch mê¿czyzn, którzy stali przed pubem, wyrwa³a framugi okien i zmieni³a wnêtrze Seven Stars w ob³êdny wir od³amków szk³a, zabijaj¹c kolejnych osiem osób. Po fali uderzeniowej nast¹pi³a implozja. Pró¿niê powsta³¹ przy wybuchu wy- pe³ni³o nap³ywaj¹ce gwa³townie powietrze. Frontowa œciana pubu i nêdzne domy po obu jego stronach, os³abione poprzednimi wstrz¹sami, runê³y w gruzy. Eliza Champion, ¿ona Jacka, umar³a u³amek sekundy wczeœniej. Stoj¹c w oknie mieszkania nad sklepem, zauwa¿y³a przebiegaj¹cego przez ulicê mê¿a, ale zaraz potem oœlepi³a j¹ odleg³a zaledwie o piêæ metrów eksplozja bomby. Mózg zdo³a³ jedynie nakazaæ rêkom, aby os³oni³y oczy, kiedy w twarz uderzy³y od³amki okiennej szyby, a klatka piersiowa, zgnieciona pod wp³ywem si³y uderzeniowej, zmia¿d¿y³a serce i p³uca. W tej samej chwili druga bomba trafi³a gdzieœ w po³owie drogi pomiêdzy wysokim, ceglanym murem starej szko³y a ty³ami domu Championów. Si³a wy- buchu w ciasnym zau³ku by³a tak wielka, ¿e bez trudu zdmuchnê³a zaplecze sklepu i mieszkanie nad nim, grzebi¹c to, co pozosta³o z Elizy Champion pod stert¹ mia³kiego gruzu, który zacz¹³ gwa³townie gorzeæ. Ruiny przy Brick Lane stanê- ³y w ogniu. Trzecia bomba upad³a w odleg³oœci piêædziesiêciu metrów od dwóch pierw- szych i przebi³a p³aski dach kamieniczki obok domu Championów. Przebiwszy siê 11 Strona 6 przez dwa piêtra, eksplodowa³a w wilgotnej piwnicy o glinianej pod³odze, demolu- j¹c kompletnie nie tylko ten budynek i jego s¹siedztwo, ale tak¿e licz¹cy dziewiêæ- dziesi¹t dwa lata gazoci¹g. Dzielnica, która jeszcze parê minut wczeœniej wygl¹da³a jak za czasów Dickensa, zmieni³a siê w krajobraz z sennego koszmaru. Wœród gru- zów, niczym odpadki w rzeŸni, wala³y siê szcz¹tki poszarpanych cia³. W ci¹gu pó³ godziny olbrzymie obszary londyñskiego East Endu zosta³y zrów- nane z ziemi¹ lub sta³y w p³omieniach. Na wysokoœæ pó³tora kilometra bi³y w niebo s³upy czarnego dymu, który uniemo¿liwia³ start samolotom na odleg³ym o prawie piêtnaœcie kilometrów lotnisku, w Hornchurch. Poza terenem doków bombardo- wanie niemal nie tknê³o innych obszarów. Zupe³nie jakby Hitler spiskowa³ z rad¹ miejsk¹ w sprawie oczyszczenia dzielnic biedoty. Nalot trwa³ i trwa³ przez ca³¹ noc. Niemieckie bombowce nap³ywa³y falami nad miasto, kieruj¹c siê ³un¹ po¿arów wzniecanych przez poprzedników. Eksplo- dowa³y sk³ady rumu, melasy, amunicji i kauczuku. Tysi¹ce stra¿aków, wsród któ- rych jednak¿e osiemdziesi¹t procent stanowili niewyszkoleni ochotnicy, usi³owa- ³o walczyæ z zag³ad¹. Tego popo³udnia i nocy zginê³y setki ludzi, setki zosta³y ranne. Znaczna liczba mieszkañców East Endu znalaz³a siê bez dachu nad g³ow¹. T³umy kierowa³y siê na zachód w desperackiej próbie ucieczki przed narastaj¹- cym piek³em. W ci¹gu kilku godzin uchodŸcy przedostali siê do City, gdzie, ku przera¿eniu lokalnych mieszkañców, szukali schronienia na stacjach metra Cha- ring Cross i Leicester Square. Piekielna noc zdawa³a siê trwaæ bez koñca. Gdy rozszala³y siê po¿ary, milio- ny szczurów rzuci³y siê do ucieczki przed ogniem. Buty stra¿aków zalewa³ czarny strumieñ k³êbi¹cych siê zwierzêcych cia³, który znika³ we w³azach do kana³ów tylko po to, by ujawniæ siê po chwili w innym miejscu. Bele sprasowanych liœci w sk³adzie herbaty zaczê³y tliæ siê bez p³omieni. Polane wod¹ przeobra¿a³y siê we wrz¹c¹ maŸ, uniemo¿liwiaj¹c ratownikom dalsz¹ akcjê. Gor¹ce powietrze wypala³o p³uca, wznieca³o wiruj¹ce tr¹by, topi³o o³ów w wi- tra¿ach okien koœcio³ów, których wie¿e zamienia³y siê w p³on¹ce pochodnie, kie- dy bombowce fala za fal¹ przep³ywa³y nad miastem. O trzeciej rano ostatni samolot zawróci³ do Francji, ale po¿ary nadal hucza³y. Wkrótce ekipom ratowniczym pozosta³o ju¿ tylko jedno – utrzymywaæ drogi ewa- kuacyjne dla tych, którzy nie wydostali siê jeszcze z pu³apki pierœcieni ognia. Zbiorniki wody wysch³y, grube ko³a wozów stra¿ackich i cystern grzêz³y w roz- grzanym b³ocie i same zaczyna³y siê paliæ. W koñcu nadszed³ œwit. Dymi³y ruiny tysiêcy budynków. Ca³e ulice le¿a³y obrócone w rumowiska. Jakiœ ptak usiad³ na wystaj¹cej spod zwa³u pokruszo- nych cegie³ rêce. Rozdarta uderzeniem pocisku kobieta le¿a³a w rynsztoku, któ- rym p³ynê³a odra¿aj¹ca, kleista ciecz. Starzec w kapciach siedzia³ oparty o po- trzaskany mur. W miejscu, gdzie powinna znajdowaæ siê g³owa, stercza³ urwany dekiel samochodowy. Poranne godziny policja spêdza³a na wyganianiu bezdomnych z podziem- nych stacji metra. Zmywano perony, by pozbyæ siê lepkiego smrodu, ale nic nie by³o w stanie zag³uszyæ intensywnego zapachu strachu. Sta³o siê niemo¿liwe. Po 12 Strona 7 raz pierwszy od niemal tysi¹ca lat wróg najecha³ na Angliê. Powietrzna gra, to- cz¹ca siê od prawie roku wysoko nad g³owami londyñczyków, dobieg³a koñca. Jej regu³y najwyraŸniej uleg³y zmianie. Nieco póŸniej tego ranka patrol obrony cywilnej uprz¹taj¹cy okolice Mount Street w Whitechapel, odkry³ na wschodnim krañcu obszaru, który najbardziej ucierpia³ podczas bombardowania, w pobli¿u London Hospital jeszcze jedno mar- twe cia³o. Wkrótce zauwa¿ono jednak, ¿e m³ody cz³owiek nie zgin¹³ w wyniku nalotu. Zawiadomione odpowiednie w³adze przewioz³y zw³oki do kostnicy Uni- versity College Hospital, gdzie nastêpnego dnia przeprowadzono sekcjê. Autop- sji dokona³ sir Bernard Spilsbury, naczelny patolog Ministerstwa Spraw Wewnêtrz- nych. Policjê reprezentowa³ inspektor Morris Black z Wydzia³u Œledczego Scotland Yardu. 13 Strona 8 Rozdzia³ drugi PONIEDZIA£EK, 9 WRZEŒNIA 1940 ROKU 8.15 BRYTYJSKIEGO CZASU LETNIEGO I nspektor Morris Black powoli schodzi³ pomalowan¹ na zielono klatk¹ schodo- w¹ University College Hospital. Usi³uj¹c zignorowaæ ciê¿ki, zatykaj¹cy odór formaldehydu, skoncentrowa³ siê na myœli o w³asnej swêdz¹cej g³owie i prze- krwionych oczach. Przykre te objawy stanowi³y rezultat regularnych porannych wizyt na nowym basenie YMCA. W³osy przerzedza³y siê Blackowi ju¿ wczeœniej. Wiedzia³ doskonale, ¿e za- warte w wodzie chemikalia tylko przyspieszaj¹ ten proces. Niemi³e by³o równie¿ zarz¹dzenie, aby u¿ytkownicy basenu k¹pali siê nago. A poza wszystkim Black nie cierpia³ p³ywania. Z drugiej strony jednak potrzebowa³ intensywnych æwiczeñ, koniecznych dla policjanta ze znu¿eniem borykaj¹cego siê z czterdziestym pierwszym rokiem ¿ycia. Co wiêcej, p³ywanie odrywa³o jego myœli od Fay. ¯ona nie ¿y³a ju¿ od ponad roku, ale ból spowodowany jej strat¹ by³ tak samo dotkliwy, jak w dzieñ pogrzebu. Tak wiêc inspektor Black p³ywa³ codziennie przed rozpoczêciem pracy. Piêæ- dziesi¹t d³ugoœci w wilgotnym, zielonkawym akwarium, wokó³ widmowe posta- cie nagich nieznajomych, samych mê¿czyzn, zwykle znacznie od niego starszych. Nigdy z nimi nie rozmawia³ poza wymian¹ uprzejmie wymruczanych pozdrowieñ. Czasami zastanawia³ siê nad samotnoœci¹, która sk³ania³a tych starych ludzi, by przychodzili tu wczesnym rankiem. Zapewne drêczy³y ich smutne wspomnienia, podobne do jego w³asnych, mo¿e l¿ejsze i mniej bolesne. P³ywa³ i usi³owa³ nie myœleæ. Tak by³o ³atwiej. Schody skoñczy³y siê. Black skrêci³ w w¹ski korytarz po lewej stronie i przyœ- pieszy³ kroku na widok otwartych drzwi. W wilgotnym, ch³odnym pokoju praco- wa³ Spilsbury. – A, to pan, Black. W sam¹ porê. – Tak jest, sir – uœmiechn¹³ siê inspektor. Spilsbury s³yn¹³ z wyj¹tkowej punktu- alnoœci, co zawsze Blackowi wydawa³o siê nieco zabawne u cz³owieka tej profesji. 14 Strona 9 – Interesuj¹ce. – Wysoki, lekko ³ysiej¹cy mê¿czyzna w d³ugim bia³ym kitlu spojrza³ na le¿¹ce na stole sekcyjnym cia³o. Sir Bernard Spilsbury, naczelny pato- log Ministerstwa Spraw Wewnêtrznych mia³ ponad szeœædziesi¹t lat, ale mimo wieku i siwizny nadal by³ bardzo przystojny. Okulary w drucianej oprawce prze- sun¹³ na czo³o. Blackowi przypomina³ trochê g³adko ogolonego Johna Barrymo- re’a. Ciemny garnitur pod fartuchem, elegancki i kosztowny, chocia¿ najwyraŸ- niej niedawno uszyty, skrojony zosta³ wed³ug mody sprzed kilkunastu lat. Morris Black uœmiechn¹³ siê lekko, patrz¹c jak starszy pan spaceruje dooko- ³a sto³u. Nie tylko garnitur sir Bernarda wydawa³ siê dziwnie staroœwiecki. Spils- bury mia³ na sobie tak¿e wysoki, sztywny ko³nierzyk. Podobny ojciec Blacka nosi³ na pocz¹tku lat dwudziestych. Odk¹d inspektor siêga³ pamieci¹, Spilsbury chodzi³ zawsze tak samo ubrany. – Tak, sir. To interesuj¹ce – zgodzi³ siê Black. ¯adne inne s³owa nie wyda- wa³y mu siê na miejscu. Zadr¿a³. Sala gdzie dokonywano sekcji zw³ok by³a zimna i surowa – cztery wyposa¿one w rowki odp³ywowe sto³y na kó³kach, zielone me- talowe szafki wzd³u¿ œcian, lady pe³ne narzêdzi od skalpeli i pi³ elektrycznych poczynaj¹c na m³otkach i stalowych d³utach koñcz¹c, dreny na zniszczonej, za- plamionej pod³odze. Z wentylatorów w suficie dmucha³o ch³odne powietrze, ale nawiew nie wy- starcza³, by usun¹æ duszny, ciê¿ki smród, wsi¹kaj¹cy w œciany tego pokoju w ci¹- gu ostatnich osiemdziesiêciu czy dziewiêædziesiêciu lat. Spilsbury, którego nie- czu³e powonienie przesz³o w legendê, wydawa³ siê nie zwracaæ na to uwagi. Black pracuj¹c od dawna w policji by³ œwiadkiem niejednej autopsji, ale nigdy nie zdo- ³a³ przyzwyczaiæ siê do odoru œmierci. Pamiêæ przywo³ywa³a obraz Fay, ale Black odegna³ go szybko. Czasami dochodzi³ do wniosku, ¿e wola³by tej kobiety nigdy nie spotkaæ; ka¿dy rodzaj samotnoœci zdawa³ siê lepszy od ciê¿aru mi³oœci i stra- ty, jaki dŸwiga³ przez ostatni rok. Myœl o Fay, le¿¹cej na podobnym stole, by³a nie do zniesienia. – Czy znaleziono go w³aœnie w takim stanie? – spyta³ Spilsbury. – Tak, sir. Tak wynika z raportu. Cia³o nagiego mê¿czyzny w wieku oko³o dwudziestu lat zawiniête w ciem- noniebieski gumowany worek, wyposa¿ony w rz¹d metalowych zaczepów. Litery W.O./D.S.S. i numer seryjny wypisano bia³ym tuszem w górnym lewym rogu. Torba ta, jak wiedzia³ Black, stanowi³a standardowe, wodoodporne opakowanie na zw³o- ki, produkowane na zlecenie rz¹du dla potrzeb Ministerstwa Obrony (Departa- mentu Obrony Przeciwlotniczej). Inspektor orientowa³ siê te¿, ¿e kilkaset tysiêcy takich worków zosta³o zgromadzonych w ró¿nych punktach strategicznych na te- renie ca³ego Londynu. Pomimo numeru seryjnego, przeœledzenie losów opako- wanych w torbê zw³ok by³o niemal niemo¿liwe. – Znaleziony w zbombardowanym budynku? – Spilsbury kontynuowa³ wê- drówkê dooko³a sto³u. Black policzy³, ¿e by³o to ju¿ trzecie okr¹¿enie. W po³o- wie czwartego, patolog nagle zatrzyma³ siê i odchyli³ jedn¹ z powiek mê¿czyzny. Zamrucza³ coœ sam do siebie i ruszy³ dalej. – Tak, sir. W bloku tanich mieszkañ. 15 Strona 10 – Nie móg³ go tam zostawiæ jakiœ zapominalski cz³onek obrony przeciwlot- niczej, jak s¹dzê? – Nie, sir. – Black pokrêci³ g³ow¹. – Worek, wraz z cia³em zosta³ znaleziony pod gruzami domu. – A wiêc przypuszcza pan, ¿e cia³o umieszczono tam przed bombardowa- niem? – Tak jest, sir. Nie ma ¿adnego dowodu na to, ¿e dokonano tego póŸniej. Nie odkryto ¿adnego tunelu czy œladów kopania. – Interesuj¹ce – powtórzy³ patolog. Spojrza³ na Blacka i uœmiechn¹³ siê. Szare, inteligentne oczy rozb³ys³y. – Czy wie pan, inspektorze, ile mi p³ac¹ za wykony- wanie tej pracy? – Nie, sir. – Piêæ gwinei za ka¿d¹ sekcjê oraz funta dla pos³ugacza w kostnicy. Prze- ciêtnie autopsja zajmuje mi wiêcej ni¿ pó³ dnia, nie wspominaj¹c ju¿ o spisaniu raportu i przekazaniu dowodów do biura koronera, jeœli zachodzi taka potrzeba. – Tak, sir. – Black nie mia³ pojêcia, do czego starszy pan zmierza. – Mówiê o tym, inspektorze, ¿eby podkreœliæ, ¿e nie robiê tego dla osza³a- miaj¹cych zysków, które mia³bym osi¹gaæ grzebi¹c siê w ludzkich wnêtrznoœciach czy d³ubi¹c w mózgach przy pomocy wiert³a. – Nie, sir. – I po przeprowadzeniu wiêcej ni¿ dwudziestu piêciu tysiêcy sekcji mogê pana zapewniæ, inspektorze, ¿e jeœli chodzi o morderstwa, to widzia³em ju¿ nie- mal wszystko, co tylko mo¿na zobaczyæ. Jednak nie tracê nadziei, i¿ trafiê wresz- cie na coœ, z czym jeszcze siê nie spotka³em. Coœ, co pobudzi moj¹ ciekawoœæ. – Spilsbury promienia³. – To – skin¹³ g³ow¹, w stronê cia³a w niebieskim worku – w³aœnie jedna z tych rzadkich okazji. Muszê przyznaæ, inspektorze Black, ¿e je- stem zdezorientowany… i wcale siê tym nie martwiê. – Cieszê siê, ¿e Yard dobrze siê spisa³, sir – uœmiechn¹³ siê Black. Pomimo do- stojnego wygl¹du Spilsbury zachowywa³ siê zwykle bezpoœrednio i czêsto prezento- wa³ oznaki wrêcz ch³opiêcego poczucia humoru. Opowiadano, ¿e pewnego razu, po- proszony w domu przyjaciela o pokrojenie œwi¹tecznego indyka, otworzy³ swoj¹ s³awn¹ torbê z narzêdziami chirurgicznymi i roz³o¿y³ na stole zestaw przera¿aj¹cych instru- mentów. Kr¹¿y³a tak¿e niepotwierdzona historyjka jakoby ofiarowa³ czyjemuœ psu w prezencie urodzinowym ludzk¹ koœæ udow¹ obwi¹zan¹ wst¹¿eczk¹. Podobno Spilsbury mia³ lekki wylew ostatniego lata, ale na oko nie przygasi- ³o to jego werwy i entuzjazmu. Tylko lekko zgarbione plecy i oznaki znu¿enia w oczach œwiadczy³ o przebytej chorobie. – No có¿, bierzmy siê do roboty – powiedzia³, koñcz¹c ostanie okr¹¿enie. – Nied³ugo mam wyk³ad, na który naprawdê muszê siê stawiæ. – Oczywiœcie. Cia³o, jak stwierdzi³ Spilsbury, nale¿a³o do mê¿czyzny w wieku oko³o dwu- dziestu lat, ciemnow³osego i jasnoskórego. Notatki prowadz¹cego dochodzenie oficera, sier¿anta Windridge’a, uwzglêdniaj¹ce stê¿enie poœmiertne oraz zrobio- ne na miejscu zdjêcia pozwoli³y patologowi stwierdziæ, ¿e denat zmar³ osiemna- 16 Strona 11 œcie do dwudziestu czterech godzin temu. Na pierwszy rzut oka trudno by³o okre- œliæ przyczynê œmierci. Jedyn¹ ranê stanowi³a litera Z wyciêta ostrym narzêdziem na d³oni. Zgodnie z opini¹ Spilsbury’ego brak œladów krwawienia sugerowa³, ¿e okaleczenia dokonano, kiedy ofiara ju¿ nie ¿y³a. – Jaka przyczyna œmierci? – spyta³ Black. – Trucizna – odpowiedzia³ sir Bernard, staj¹c ty³em do cia³a. – Nic brutalne- go, jak strychnina czy cyjanek. Nie ma pozosta³oœci wymiocin w jamie ustnej ani zsinienia warg. Powiedzia³bym, ¿e to jakiœ narkotyk. Zapewne morfina w du¿ej dawce. Muszê dok³adnie zbadaæ zw³oki, aby uzyskaæ pewnoœæ. Black skin¹³ g³ow¹, nie kwestionuj¹c s³usznoœci diagnozy. W Yardzie nazy- wano Spilsbury’ego „Papie¿em”. Je¿eli sir Bernard powiedzia³, ¿e to morfina, na pewno mia³ racjê. – A litera Z? – Tak, to naprawdê niezwyk³e – mrucza³ Spilsbury. Opuœci³ okulary na nos i przyjrza³ siê d³oni zmar³ego, po czym skalpelem delikatnie odci¹gn¹³ blade brzegi rany. – Nie wiemy, jak rozumuje ten szaleniec. – S¹dzi pan, ¿e morderca jest chory psychicznie? – Albo chcia³by, abyœmy tak myœleli. – Spilsbury wzruszy³ ramionami. – Wszystko wygl¹da na jakiœ rytua³. Cz³owiek, który to zrobi³ jest b¹dŸ szalony, b¹dŸ bardzo przebieg³y. A mo¿e i to, i to. – Jakiœ rodzaj zboczenia? – Pyta mnie pan, czy dostrzegam w tej zbrodni pod³o¿e seksualne? – W³aœnie siê nad tym zastanawia³em. – Nie mamy jak dot¹d ¿adnych dowodów na potwierdzenie takiej tezy. – Patolog wydawa³ siê nieco zak³opotany. – Robienie podobnych za³o¿eñ na tym etapie wydaje mi siê nieco przedwczesne. Spilsbury siêgn¹³ po chirurgiczne szczypce, ostro¿nie odwin¹³ przedni¹ czêœæ worka i schyli³ siê nieco, aby obejrzeæ dok³adniej genitalia zmar³ego. J¹dra by³y ma³e, ukryte w ciemnobr¹zowych w³osach ³onowych. Nabieg³y krwi¹ organ mê¿- czyzny mia³ kolor znacznie ciemniejszy ni¿ otaczaj¹ca skóra. Spilsbury podniós³ go za pomoc¹ szczypiec. – W penisie po œmierci pozosta³a krew, co spowodowa³o, ¿e tak pociem- nia³. – Spojrza³ na Blacka i uœmiechn¹³ siê z sympati¹. – Na razie mo¿emy stwier- dziæ tylko tyle, ¿e zmar³y nie nale¿a³ do pañskich wspó³plemieñców. Jak pan wi- dzi, nie by³ obrzezany. – Tak jest, sir – Black skin¹³ g³ow¹, usi³uj¹c zignorowaæ aluzjê. Podczas dwudziestu lat s³u¿by w policji, od dnia, gdy zosta³ posterunkowym w Peel Ho- use, a¿ po czasy, kiedy osi¹gn¹³ obecne stanowisko w Wydziale Kryminalnym, Morris Black nigdy nie myœla³ zbyt wiele o sobie, jako o ¯ydzie, przynajmniej w zwi¹zku z wykonywan¹ prac¹. Kilka ostatnich miesiêcy zmieni³o sytuacjê. Wydana na pocz¹tku maja ustawa Ministerstwa Spraw Wewnêtrznych, mó- wi¹ca o uchodŸcach i tak zwanych „obywatelach wrogich pañstw”, rozbudzi³a antysemityzm anglosaskich wspó³braci inspektora i usankcjonowa³a go oficjaln¹ aprobat¹. Ludzie zaczêli dopatrywaæ siê „pi¹tej kolumny” w co drugim ¯ydzie. 2 – Zgromadzenie œwiêtych 17 Strona 12 Aby uspokoiæ histeryczne nastroje spo³eczeñstwa, S³u¿bom Specjalnym Sco- tland Yardu udzielono pozwolenia na przes³uchiwanie ka¿dego, kto urodzi³ siê w Austrii czy Niemczech. Niektórzy z tych ludzi mieszkali w Anglii od dziesi¹t- ków lat. W rezultacie na podstawie Rozporz¹dzenia 18B wiele osób zosta³o aresz- towanych i internowanych. Tragicznie œmieszny by³ fakt, ¿e wœród piêædziesiêciu tysiêcy aresztowa- nych wiêcej ni¿ po³owê stanowili ¯ydzi uciekaj¹cy przed nazistowskimi prze- œladowaniami po wypadkach Kryszta³owej Nocy. W dodatku dwie trzecie z ogólnej liczby wiêzionych nie przekroczy³o osiemnastego roku ¿ycia, trudno wiêc uwie¿yæ, ¿e pozyska³o te dzieci Gestapo czy Abwehra. Intuicja Blacka mówi³a mu, ¿e Wydzia³ Specjalny znacznie bardziej interesowa³ siê komunista- mi ni¿ szpiegami Hitlera. Co by jednak nie by³o tego powodem, ostatnio inspektor s³ysza³ jakby wiêcej uwag przypominaj¹cych komentarz Spilsbury’ego. A mo¿e po prostu sta³ siê bar- dziej wyczulony? Wiedzia³, ¿e patolog nie mia³ nic z³ego na myœli, ale jeszcze nie tak dawno temu nie pozwoli³by sobie na podobn¹ wypowiedŸ. – Nie ma ¿adnych znaków szczególnych, jak przypuszczam? – mrucza³ tym- czasem Spilsbury, pochylaj¹c siê nad zw³okami. – Nie, sir – potwierdzi³ Black. – Przes³ano jego odciski palców do central- nej kartoteki, ale nie wi¹¿ê z tym zbyt du¿ych nadziei. – Zupe³nie s³usznie. – U¿ywaj¹c zakrzywionego narzêdzia dentystycznego patolog odci¹gn¹³ nieco doln¹ wargê zmar³ego, aby bli¿ej przyjrzeæ siê równym, du¿ym zêbom. Potem drugim szpikulcem przesun¹³ jêzyk w g³¹b krtani i zajrza³ w jamê ustn¹. Po kilku minutach wyj¹³ narzêdzie i wyprostowa³ siê. – Wydaje mi siê, ¿e nie znajdzie go pan w swoich aktach, inspektorze. – Tak? – Black czeka³ cierpliwie na dalsze wyjaœnienia. Spilsbury by³ jak zegarek, wystarczy³o tylko daæ mu czas, a wszystko toczy³o siê samo. – Niew¹tpliwie leczy³ go stomatolog gdzieœ w Europie. U¿ywaj¹ tam o wiele wiêcej srebra w amalgamacie. Brytyjscy dentyœci pracuj¹ inaczej. – Wyj¹³ z kie- szeni na piersiach wacik na pomarañczowym patyczku i wetkn¹³ g³êboko w le- we nozdrze trupa. Black nerwowo drgn¹³, chocia¿ wiedzia³ przecie¿, ¿e mê¿- czyzna ju¿ nie czuje bólu. Tymczasem patolog wyci¹gn¹³ wacik i przyjrza³ mu siê uwa¿nie. – Palacz. – Pokiwa³ g³ow¹. – To nie jest tytoñ Virginia. Zbyt ciemny. Tak. Europejczyk. Przypuszczam, ¿e Polak. – Interesuj¹ce. Spilsbury rzuci³ Blackowi krótkie, badawcze spojrzenie. – Czy¿by w¹tpi³ pan w moje s³owa? – Zastanawia³em siê tylko, jak doszed³ pan do tak konkretnych wniosków. – To jeszcze nie wnioski, inspektorze Black. Zaledwie przypuszczenia i to niezbyt pewne. – Przepraszam, sir. – Z drugiej strony moja opinia o pochodzeniu tego cz³owieka nie zosta³a wziêta z sufitu. 18 Strona 13 – Oczywiœcie, sir Bernardzie. – Black zamilk³, zdaj¹c sobie sprawê, ¿e ja- kiekolwiek dalsze uwagi zirytowa³yby tylko patologa. Po d³u¿szej chwili Spils- bury przemówi³ ponownie. W jego g³osie nie zabrzmia³o najmniejsze wahanie. – Cz³owiek ten, wed³ug wszelkich przes³anek, a¿ do chwili œmierci cieszy³ siê dobrym zdrowiem. Nie znajdujê ¿adnych oznak ciê¿kiej pracy. Stan zêbów œwiadczy o uwadze poœwiêcanej im od dzieciñstwa. Skórê ma doœæ blad¹, a rysy twarzy wskazuj¹ na rasê œrednioeuropejsk¹, na pewno nie galijsk¹. Wykluczamy wiêc Francjê. Jest zbyt wysoki jak na Belga, ale zbyt niski jak na Skandynawa. Mo¿na przypuszczaæ, ¿e nie mamy tu do czynienia z Niemcem, który spad³ pro- sto z nieba, na wszelki wypadek od razu owiniêty w worek dla nieboszczyków. To pozostaj¹ nam kraje ba³kañskie, Zwi¹zek Radziecki i Polska. Bior¹c pod uwa- gê uwarunkowania polityczne, stawiam na tê ostatni¹. Black próbowa³ ukryæ uœmiech. Spilsbury naprawdê by³ bardzo dobry. Patolog pchn¹³ po blacie w kierunku Blacka jedno z dentystycznych narzêdzi. – To doprawdy interesuj¹ce. I ca³kiem prawdopodobne. – Przerwa³ dla wiêk- szego efektu. – Gdybym by³ na pana miejscu, spróbowa³bym, na temat naszego przyjaciela pogadaæ z dowództwem RAF. – Tak, sir? A dlaczego? – Black równie¿ o tym pomyœla³, ale by³ pewien, ¿e z innych powodów. – Proszê tu stan¹æ – poleci³ patolog, wskazuj¹c miejsce u szczytu sto³u. Przy- bli¿y³ nieco wielki talerz lampy, aby oœwietla³a dok³adnie woskowo¿ó³t¹ twarz zmar³ego i delikatnie odci¹gn¹³ szczypcami powiekê, dopóki nie ods³oni³ ca³ego oka. By³o b³êkitne, o mêtnej i suchej Ÿrenicy. Bia³ko wydawa³o siê przekrwione. – I co pan widzi? – Oko. Niebieskie. Nieco przekrwione. – Nie. Nie przekrwione. Przekrwione oczy œwiadcz¹ o podra¿nieniu naczyñ powierzchniowych. A pan widzi tu pewn¹ liczbê popêkanych naczynek krwiono- œnych. – Czy to jakaœ ró¿nica? – Ten cz³owiek regularnie wdycha³ czysty tlen. Do oka nap³ywa³o zbyt wiele krwi. Musia³o siê to dziaæ na du¿ych wysokoœciach. Dlatego w³aœnie powsta³y wybroczyny. – Pilot. – Na to wygl¹da – przytakn¹³ Spilsbury. – Polski pilot. 19 Strona 14 Rozdzia³ trzeci PONIEDZIA£EK, 9 WRZEŒNIA 1940 ROKU 11.30 BRYTYJSKIEGO CZASU LETNIEGO M orris Black przeprosi³ Spilsbury’ego i opuœci³ laboratorium, zanim patolog rozpocz¹³ sekcjê owiniêtego w gumowy worek niezidentyfikowanego cia³a. Chocia¿ w nozdrza nadal uderza³ zapach spalenizny, a nad dokami i East Endem jak mg³a unosi³a siê chmura dymu, po zaduchu kostnicy powietrze wydawa³o siê rzeœkie i œwie¿e. Ostatniego wieczoru znowu pojawi³y siê bombowce, szczêœliwie znacznie mniej licznie ni¿ w niedzielê. Naloty dotknê³y ponownie East End i doki. Trasa kolejowa na po³udnie zosta³a ca³kowicie zablokowana, przynajmniej na jakiœ czas. Ale „Evening Standard” nadal na pierwszej stronie zamieszcza³ og³oszenia reklamuj¹ce œrodek na przeczyszczenie Lixena i skarpetki od Wolsey’a, a w rela- cjach, komentuj¹cych wczorajsz¹ wizytê Churchilla na East Endzie powtarza³y siê s³owa premiera, ¿e ludzie trzymaj¹ siê „dzielnie i nie trac¹ ducha”. Black za- stanawia³ siê, co powiedzia³by premier, gdyby zdecydowa³ siê na spacer po kory- tarzach stacji metra przy Leicester Square. Tysi¹ce uciekinierów ze Wschodniego Londynu okupowa³o perony, odmawiaj¹c opuszczenia podziemnych tuneli. Prze- ra¿enie zaczyna³o przeobra¿aæ siê we wszechogarniaj¹c¹ panikê, która z kolei grozi³a zamieszkami. Po powrocie do Scotland Yardu Black wykona³ kilka telefonów. Wiedzia³ ju¿, ¿e Samodzielny Polski Dywizjon RAF stacjonuje w Northolt, kilka mil na zachód od Londynu. Po wype³nieniu niezbêdnych dokumentów podjecha³ metrem na dwo- rzec Paddington, gdzie o pierwszej z³apa³ poci¹g do stacji Northolt Junction. Pod- ró¿ trwa³a wszystkiego pó³ godziny. Siedz¹c ju¿ w przedziale Black pomyœla³, ¿e wype³nianie formularzy zabra³o mu niemal dwa razy tyle czasu co przejazd. Na ma³ej stacyjce oczekiwa³a na inspektora ³adna, ciemnow³osa dziewczyna z WAAF*, która, jak siê wkrótce okaza³o, mia³a zawieŸæ goœcia motocyklem a¿ na * WAAF – Women’s Auxiliary Air Force – Kobiece Si³y Pomocnicze RAF 20 Strona 15 samo lotnisko. Ruszyli po wyboistej drodze. W koñcu dziewczyna zatrzyma³a siê przed d³ugim, parterowym budynkiem przys³oniêtym drzewami i zabezpieczo- nym dooko³a wa³em ziemnym. – Dowództwo, sir – wyjaœni³a lakonicznie, kiedy Black gramoli³ siê z ko- sza. – Kapitan Kent czeka na pana w œrodku. – Nie s³uchaj¹c odpowiedzi wrzuci- ³a bieg i odjecha³a z ³oskotem w k³êbach py³u. Black sta³ przez chwilê, mru¿¹c oczy w jasnym blasku s³oñca. Rozleg³oœæ tere- nu zadziwia³a go. By³o to najstarsze czynne lotnisko RAF, zbudowane jeszcze w 1915 roku. Poprzecinane uliczkami wygl¹da³o jak ma³e miasteczko. Z miejsca, w którym siê znalaz³, inspektor móg³ naliczyæ tuziny warsztatów i co najmniej dwanaœcie piê- trowych koszarowych budynków w kszta³cie litery H. W pewnej odleg³oœci spoza ga³êzi drzew rysowa³y siê zaokr¹glone kontury dwóch wielkich hangarów. Blacka zdumia³o, ¿e wszystko dooko³a wydaje siê tak ciche i spokojne. Ga- zety od tygodni donosi³y o gwa³townych atakach Niemców na lotniska, ale tu nie widaæ by³o ¿adnych oznak zniszczenia. Pokiwawszy z pow¹tpiewaniem g³ow¹ inspektor ruszy³ krótk¹, ¿wirowan¹ œcie¿k¹ prowadz¹c¹ do g³ównego wejœcia. Otworzy³ drzwi i wszed³ na ma³y, drewniany podest. Szeœæ stopni prowadzi³o w dó³. Po chwili Black dotar³ do pokoju, którego pod³ogê pokrywa³o linoleum w dok³adnie takim samym szarym odcieniu, jak wyk³adzina w biurze Scotland Yardu. Zewnêtrzny wygl¹d budynku najwyraŸniej mia³ wprowadzaæ w b³¹d – cen- trum dowodzenia zosta³o ulokowane ca³kowicie poni¿ej poziomu gruntu. W pokoju sta³o dwanaœcie wielkich, drewnianych sto³ów na koz³ach, a wzd³u¿ przeciwleg³ej do drzwi œciany rozci¹ga³o siê d³ugie, niskie podwy¿szenie. Nad nim zwisa³a czarna zas³ona, zapewne zakrywaj¹ca mapê. W jednym z k¹tów woj- skowy ze s³uchawkami na uszach siedzia³ przy radiostacji. Czyta³ jakieœ czasopi- smo i popija³ herbatê z fajansowego kubka. Drzwi po lewej stronie prowadzi³y do biura, gdzie oczekiwa³ inspektora szczup³y oficer z dwiema belkami na naramien- nikach bluzy. Spojrza³ na wchodz¹cego Blacka i uœmiechn¹³ siê. Twarz znaczy³y mu zmarszczki œmiechu i napiêcia. Kapitan wygl¹da³ na co najmniej trzydzieœci lat, ale Black wiedzia³, ¿e ma zapewne du¿o mniej. Przedstawili siê sobie. Inspek- tor stara³ siê nie okazaæ rozbawienia na dŸwiêk p³askiego, nosowego akcentu. Mimo braku flagi Kanady na naramiennikach munduru, ³atwo by³o domyœliæ siê narodowoœci tego cz³owieka. – ChodŸmy do biura za³ogi, tam trzymamy akta. – Kapitan Kent wskaza³ Blackowi drogê. Pomieszczenie, w którym siê znaleŸli by³o ma³e, ciemne, umeblowane staro- œwieckimi szafkami. Z ledwoœci¹ starcza³o miejsca na biurko i dwa krzes³a. Smród papierosów unosi³ siê w powietrzu. – Proszê usi¹œæ – zaproponowa³ Kent, wskazuj¹c goœciowi krzes³o. Black us³ucha³ i w milczeniu przygl¹da³ siê, jak kanadyjski pilot zaczyna grzebaæ po szufladach z aktami. – W zesz³ym roku stacjonowa³o tu co najmniej dziewiêæ ró¿nych dywizjo- nów, wiêc wszystko pomiesza³o siê trochê. – Odwróci³ siê i obdarzy³ Blacka ner- wowym uœmiechem. – Co za potworny ba³agan. 21 Strona 16 – Dlaczego w³aœciwie Kanadyjczyk dowodzi dywizjonem Polaków? – Nie wiem. – Kapitan wzruszy³ ramionami. – Tak po prostu jest dobrze. Oni dopiero co otrzymali pewne uprawnienia bojowe – to po pierwsze, a poza tym s¹ ca³kowicie szaleni. Z Urbanowiczem, na przyk³ad, mamy ci¹gle k³opoty. Jest jak wœcie- k³y pies, naprawdê. Wystarczy, ¿e zobaczy Niemca, ju¿ leci, siej¹c ogniem z wszyst- kich luf, niewa¿ne, czego ¿¹da dowództwo. Twierdzi, ¿e nie zna angielskiego, wiêc nie mo¿e wype³niaæ rozkazów, ale trzeba go zobaczyæ, kiedy ugania siê za dziewczy- nami. Wtedy jego angielski brzmi zupe³nie dobrze, mówiê panu… A, ju¿ jest. Kent wyci¹gn¹³ z szuflady grub¹ teczkê i po³o¿y³ j¹ na biurku. Usiad³ i zapa- li³ papierosa, zerkaj¹c z zaciekawieniem na Blacka. – Nigdy przedtem nie spotka³em prawdziwego inspektora Scotland Yardu. Czujê siê trochê tak, jakbym zobaczy³ nastêpcê Sherlocka Holmesa. – Holmes by³ prywatnym detektywem. Czasem wspó³pracowa³ z oficerem z Yardu o nazwisku Lestrade. – Racja, racja. – Kapitan zaci¹gn¹³ siê papierosem. Black odnosi³ wra¿enie, jakby jego rozmówca stale przybiera³ postawê obronn¹. – Nie chcia³bym byæ nie- grzeczny, ale w³aœciwie dlaczego wypytuje pan o Koœciuszkê? – S³ucham? Chyba nie zrozumia³em. – Przepraszam. Tak brzmi nazwa dywizjonu. Dla nas to 303 Northolt, a dla nich Koœciuszko. To ich bohater. Zdaje siê, ¿e dzia³a³ w Stanach, coœ w zwi¹zku z Rewolucj¹. – Nie wiedzia³em. – Ja te¿ nie – rozeœmia³ siê Kent. – Przed d³ugi czas myœla³em, ¿e to nazwi- sko jakiegoœ lotnika, który nam zdezerterowa³. Ten ich jêzyk jest koszmarny, jak- by mówili z ustami pe³nymi kamyków. – Ciekawe – mrukn¹³ Black, którego ma³o obchodzi³y lingwistyczne rozwa¿a- nia Kenta. Kapitan najwyraŸniej unika³ rozmowy o przyczynie wizyty inspektora. – Pyta³ mnie pan, dlaczego tu jestem. Pu³kownik Vincent nic panu nie mówi³? – Nie. On nie udziela wyjaœnieñ ni¿szym rang¹ oficerom, a przynajmniej zda- rza siê to bardzo rzadko. Dosta³em wiadomoœæ z dowództwa, ¿e mam siê tu z pa- nem spotkaæ. To wszystko, co wiem. – W Londynie podczas ostatniego weekendu zamordowano m³odego mê¿- czyznê. Przypuszczamy, ¿e by³ to polski lotnik. Kent uniós³ brwi. – Ale dlaczego? I dlaczego w³aœnie 303? Mamy Polaków równie¿ w szeœciu innych dywizjonach RAF. – W g³osie kapitana zabrzmia³a obronna nuta. – Sekcja wykaza³a, i¿ cz³owiek ten by³ polskiego pochodzenia, a 303 to je- dyny dywizjon, który w ca³oœci sk³ada siê z Polaków i stacjonuje blisko Londy- nu. – Black przerwa³ na chwilê. – Czy mo¿e ktoœ z pañskich ludzi zagin¹³? – Szczerze mówi¹c, tak. – Kent otworzy³ teczkê i zacz¹³ j¹ kartkowaæ. Wyj¹³ pojedynczy arkusz i wrêczy³ go Blackowi. By³a to fotokopia opisu przebiegu s³u¿by. W lewym, gór- nym rogu przyczepiono ma³¹ kwadratow¹ fotografiê. Pomimo kiepskiej jakoœci, zdjêcie nie pozostawia³o ¿adnych w¹tpliwoœci. 22 Strona 17 – Stanis³aw Rudelski – Black odcyfrowa³ pajêcze litery podpisu. – Urodzo- ny 22 marca 1921 roku w Warszawie. Nie mia³ biedak nawet dwudziestu lat. – To pañski zamordowany? – Obawiam siê, ¿e tak. – O, cholera. – Kent sp³on¹³ rumieñcem. – Przepraszam. – Nie szkodzi. – To by³ dobry dzieciak – westchn¹³. – Lata³, jakby urodzi³ siê ze skrzyd³ami. – Nie mia³ zbyt wiele czasu, aby nabyæ doœwiadczenia. – Wystarczaj¹co du¿o – odpowiedzia³ zwiêŸle kapitan. – Walczy³ w Polsce na jednym z tych idiotycznych P-11. Z kilkoma innymi wydosta³ siê w ostatniej chwili, zdo³a³ dotrzeæ do Francji i tam wst¹pi³ do Armée de l’Air. Siedem str¹ceñ na Bloch 152, co mówi samo za siebie. Jednym z tych samolotów uciek³ do Big- gin Hill na kilka dni przed tym, nim czo³gi wjecha³y do Pary¿a. – Kanadyjczyk smutno pokiwa³ g³ow¹. – O, by³ wystarczaj¹co dojrza³y, inspektorze. – Czy Rudelski mia³ przepustkê na weekend? – Mia³ sta³¹ przepustkê. Je¿eli dywizjon nie lata z powodu pogody albo k³o- potów z maszynami, trzeba przepustkê tylko podpisaæ w centrum dowodzenia. – I Rudelski to zrobi³? – Tak w pi¹tek wieczorem. – A kiedy mia³ wróciæ? – W niedzielê w nocy. – Czy wie pan cokolwiek o tym, dok¹d móg³ pojechaæ? – Nie. – Kent mia³ zak³opotan¹ minê. – Ja… my nie utrzymywaliœmy z nimi zbyt bliskich kontaktów. Ten jêzyk. – Czy Rudelski zna³ w ogóle angielski? – Przerobi³ tylko pocz¹tkowy kurs. Wystarczy, ¿eby powiedzieæ „proszê, dziê- kujê” i tak dalej. – Czy mia³ jakieœ zainteresowania? – Nic mi o tym nie wiadomo. – A mo¿e jak¹œ dziewczynê w Londynie? – Nie mam pojêcia. – Kent znowu poczerwienia³. – A mo¿e przyjaciela? – spyta³ ³agodnie Black. – Naprawdê nie wiem, jakich on mia³ przyjaci󳠖 g³os lotnika sta³ siê ofi- cjalny i osch³y. Morris Black d³u¿ej nie naciska³. Sam by³ ciekawski tak z natury, jak i z racji swego zawodu, wiêc po³owê ¿ycia zajê³o mu przyswojenie podstawo- wego faktu: zwykle ludzie chc¹ wiedzieæ jak najmniej, ¿eby nie wpl¹taæ siê w nie- zrêczn¹ sytuacjê. Nawet Spilsbury, choæ przyzwyczajony do niezbyt przyjemnych aspektów ¿ycia, zdawa³ siê byæ nieco zaszokowany sugestiami Blacka co do orientacji seksualnej Rudelskiego. Teraz Kent tak¿e najwyraŸniej czu³ siê nieswojo. Po ponad dwudziestu latach pracy w policji Black kompletnie znieczuli³ siê na te sprawy. Homoseksualizm nie oznacza³ dla niego o wiele wiêcej jak tylko przejaw lekkiego ekscentryzmu. – Czy móg³bym zobaczyæ kwaterê Rudelskiego? – spyta³ Black. – Jego oso- biste rzeczy? 23 Strona 18 – S¹dzê, ¿e tak. Gdzieœ w okolicy powinien byæ Snookie. Poproszê, aby wszystko panu pokaza³. – Snookie? – Kapitan Sznuk. Po¿yczyliœmy go na jakiœ czas ze sztabu Sikorskiego. Mówi chyba kilkunastoma jêzykami. Kapitan Stefan Bronis³aw Sznuk okaza³ siê drobnym, rudow³osym mê¿czy- zn¹ po czterdziestce. Odznacza³ siê wielkim nosem i wysokim, skrzypi¹cym g³o- sem. Jego angielszczyzna brzmia³a twardo i wspomagana by³a bogat¹ gestykula- cj¹ u¿ywan¹ dla podkreœlenia znaczenia s³ów. Podczas krótkiego spaceru z centrum dowodzenia do g³ównych budynków koszar Sznuk zdo³a³ zrelacjonowaæ Blacko- wi ca³¹ swoj¹ karierê wojskow¹. – Wiêc Sikorski mówi do mnie: Snookie, jak ci siê podoba ta wojna? A ja mówiê Sikorskiemu: Generale, dla mnie to czwarta wojna, w której biorê udzia³, i zawsze po cudzej stronie, nie? Rosjanie, Niemcy, Francuzi. Zawsze to samo. Polska to szmata do wycierania nóg dla Europy. – Wycieraczka? – podpowiedzia³ Black. Sznuk rozpromieni³ siê, skin¹³ g³o- w¹ i roz³o¿y³ szeroko rêce. – O, w³aœnie. – Lata³ pan podczas Wojny Œwiatowej? – Tak! Na ró¿nych samolotach. – Palce lewej d³oni splot³y siê z praw¹. – Oczy- wiœcie, Spitfire jest najlepszy. – Polak podniós³ rêce kciukami do przodu i wyda³ z siebie terkocz¹cy dŸwiêk. – Œwietny do zabijania Niemców. Nawet lepszy ni¿, no wie pan, broñ przeciwlotnicza. – Rozeœmia³ siê nieprzyjemnym, zgrzytliwym œmiechem. Wy- raz oczu tego cz³owieka nie wyda³ siê Blackowi ca³kiem normalny. Mo¿e to st³umio- na nienawiœæ do wroga i têsknota za domem. Kent wspomina³ o tym. Oni wszyscy s¹ szaleni i walcz¹ jak wœciek³e psy. Nic dziwnego, bior¹c pod uwagê okolicznoœci. Dotarli do najbli¿szego budynku koszar i weszli na pierwsze piêtro. Kapitan Sznuk zaprowadzi³ Blacka do klitki na koñcu sypialni, oddzielonej od innych prycz za pomoc¹ wielkiej metalowej szafy i kilku mniejszych szafek. Ca³a sala sk³ada³a siê z tak wydzielonych kwater, które w tej chwili œwieci³y pustkami. – A gdzie s¹ ludzie? – Mamy pogotowie bojowe. Czekaj¹ na lotnisku na sygna³. – Kapitan po- drepta³ w miejscu i wymownymi gestami uda³, ¿e wk³ada coœ na g³owê. Zakoñ- czywszy ten pokaz, odsun¹³ zwisaj¹cy na sznurze rz¹d rêczników i wskaza³ in- spektorowi wejœcie do maleñkiej sypialni Rudelskiego. Wysokie okno na wypadek wybuchu starannie zaklejono paskami papieru. Tu¿ pod parapetem sta³o w¹skie, metalowe ³ó¿ko z porz¹dnie zrolowanym materacem. W szafie wisia³o kilka mundurów i koszul. ¯adnego cywilnego ubrania. Jed- na z szafek, z lampk¹ nocn¹, rzêdem zaczytanych ksi¹¿ek i ciê¿k¹ szklan¹ po- pielniczk¹ zosta³a przerobiona na stolik przy ³ó¿ku. Obok popielniczki le¿a³a pacz- ka francuskich papierosów. A wiêc Spilsbury mia³ racjê tak¿e i w tej sprawie. Do drzwi szafy przyczepiono zdjêcie. Rudelski w wieku dwunastu, trzynastu lat obok starszego mê¿czyzny w ciemnym garniturze. Za ich plecami Black móg³ dostrzec naro¿nik du¿ej kamienicy. 24 Strona 19 – Jego ojciec pracowa³ w Warszawie, w Urzêdzie Miejskim jako in¿ynier. S¹dzê, ¿e by³ tam figur¹ – komentowa³ Sznuk. – Czy dobrze zna³ pan Rudelskiego? – Nie. On by³… bardzo spokojny, wie pan? – Sznuk delikatnym, kobiecym ruchem opar³ policzek na d³oni. Wygl¹da³o to tak absurdalnie, ¿e Black ledwo powstrzyma³ wybuch œmiechu. – By³ homoseksualist¹? – Có¿, tak. Niemal na pewno. – Mia³… jakiegoœ przyjaciela? Tu, na miejscu? – Nie! – Sznuk gwa³townie pokrêci³ g³ow¹. – Pozostali w dywizjonie Ko- œciuszko s¹ bardzo… – przerwa³ i podniós³ rêkê. Pomaca³ biceps, jednoczeœnie gwa³townie ruszaj¹c brwiami. – Bardzo mêscy. Uganiaj¹ siê tylko za kobieta- mi. – W tym momencie wykona³ szokuj¹co obsceniczny gest, jakiego Black ni- gdy jeszcze nie widzia³ i mrugn¹³, sugestywnie unosz¹c jedn¹ brew. Wreszcie wzruszy³ ramionami. – Nikogo to nie obchodzi³o. Rudelski te¿ nie robi³ z tego problemu. Móg³ lataæ. I nic wiêcej siê nie liczy³o. Schyliwszy siê Black dostrzeg³ pod ³ó¿kiem niewielk¹ skrzynkê. Wyci¹gn¹³ j¹. Pokrywa nie mia³a ¿adnego zamka. Inspektor postawi³ pud³o na ³ó¿ku i otwo- rzy³. Po lewej stronie le¿a³ starannie z³o¿ony ciemnoniebieski mundur z oficersk¹ czapk¹ na wierzchu, po prawej szachownica, ma³e drewniane pude³eczko, talia kart i plik zwi¹zanych kawa³kiem wst¹¿eczki listów w obcym Blackowi jêzyku. Inspektor wrêczy³ listy Sznukowi. – Od kogo to? Polak szybko przeczyta³. Potem wyj¹³ z koperty drugi list i trzeci. – To od jego matki. Z czasów, kiedy uczy³ siê w szkole lotniczej. – Rudy mê¿czyzna uœmiechn¹³ siê smutno. – Pisa³ jej widocznie, ¿e jedzenie jest pod³e i jego ¿o³¹dek têskni za domowym barszczem i kluskami. – Przerwa³. – Chce pan wiedzieæ wiêcej? – Nie w tej chwili. Ale mo¿e zechcia³by pan zabraæ wszystkie rzeczy osobi- ste Rudelskiego i przechowaæ gdzieœ w bezpiecznym miejscu. – Oczywiœcie. – Nie s¹dzê, abyœmy tu coœ jeszcze znaleŸli. – Nie. – Sznuk smêtnie pokrêci³ g³ow¹. – Wydaje mi siê, ¿e bardzo ma³o zosta³o po tym ch³opcu. Wrócili do centrum dowodzenia. Kent w miêdzyczasie znik³ gdzieœ, ale Po- lak za³atwi³ Blackowi kolejn¹ motocyklistkê z WAAF, która odwioz³a inspektora na stacjê. Wróci³ do Londynu w sam¹ porê na spóŸnion¹ herbatê. W godzinê po- tem nadci¹gnê³y samoloty Luftwaffe i bomby znowu zaczê³y spadaæ na miasto. Doktor Charles Tennant, nosz¹cy mundur kapitana RAMC*, siedzia³ w ma- ³ym, zaciemnionym pokoju. Patrzy³ uwa¿nie przez ma³y kwadrat wizjera. Dokto- * RAMC – Royal Army Medical Corps – Korpus Medyczny Armii Królewskiej 25 Strona 20 rowi towarzyszy³ pu³kownik John Cecil Masterman, ongiœ jeniec wojenny, potem cenzor kolegium Christ Church w Oksfordzie, a obecnie szef B1(a), specjalnego tajnego wydzia³u M15, czyli brytyjskiego kontrwywiadu. B1(a) mia³ za zadanie, miêdzy innymi, przes³uchiwanie zestrzelonych lotników i ewentualne werbowa- nie szpiegów niemieckich do pracy na rzecz Brytyjczyków. Masterman nie nosi³ munduru. Zamiast tego ów niski mê¿czyzna o wielkim nosie mia³ na sobie kiepsko dopasowany, ciemnoniebieski garnitur, bia³¹ koszulê o postrzêpionym ko³nierzyku i mankietach i krawat uniwersytetu w Oksfordzie, wygl¹daj¹cy jakby u¿ywano go co najmniej od dwudziestu lat. Natomiast mundur Tennanta by³ doskonale uszyty i œwietnie dopasowany do zgrabnej, atletycznej sylwetki doktora. Masterman mia³ lat czterdzieœci dziewiêæ, tylko o piêæ wiêcej ni¿ Tennant, ale psychiatra sprawia³ wra¿enie o wiele m³odszego. Resztki ¿ó³ta- wo siwych w³osów Mastermana i siatka zmarszczek, nieogolonej twarzy kontra- stowa³y z gêst¹, ciemn¹ czupryn¹, smag³¹ cer¹ i wypielêgnowanymi paznokciami Tennanta. Pokój, w którym siedzieli obaj mê¿czyŸni, znajdowa³ siê w dawnym skrzydle administracyjnym wiêzienia Wormwood Scrubs, usytuowanego w Hammersmith, na zachodnim krañcu miasta. Na pocz¹tku wojny budynek ten zosta³ przejêty przez M15. Scrubs by³ to ponury edwardiañski gmach z kamienia i ceg³y. Wokó³ wiêzie- nia przycupnê³y skromne domki typowe dla londyñskich przedmieœæ, magazyny, opustosza³e cmentarze i rdzewiej¹ce zbiorniki nieczynnej ju¿ gazowni. Nêdza, rozpacz i niewolnicza praca oddalone o rzut kamieniem od eleganckich Ogrodów Królewskich w Kew. Wszystko to przywodzi³o Tennenta do refleksji na temat angielskiej hipokryzji. Za œcian¹ przes³uchiwano w³aœnie zdenerwowanego mê¿czyznê oko³o trzy- dziestki, ubranego w podobny do pi¿amy szary kombinezon. Œledztwo prowadzi³ oficer w mundurze RAF, kompletnie pozbawionym jakichkolwiek oznak. Obaj mówili szybko po niemiecku. G³osy transmitowa³ ukryty mikrofon. – Nazywa siê Zeidler – stwierdzi³ cicho Masterman, nie odrywaj¹c oczu od okienka wizjera. – Daliœmy mu pseudonim Summer. – Nowy? – spyta³ Tennant. Masterman skin¹³ g³ow¹. – Œwie¿utki jak stokrotka. Spad³ z nieba tu¿ przed œwitem w pi¹tek, niedale- ko Oksfordu. Uda³o nam siê wytropiæ go w ci¹gu kilku godzin. Twierdzi, ¿e jest Polakiem, ale nie potrafi³ znaleŸæ Warszawy na mapie. To idiotyczne. Zaczynam siê zastanawiaæ, w jaki sposób Canaris wynajduje sobie takich ludzi. – Jest bardzo zdenerwowany. Bardziej ni¿ powinien. – Doprawdy? Wydawa³o mi siê, ¿e w podobnych okolicznoœciach to zupe³- nie naturalne. – W tym stadium powinien nadal znajdowaæ siê w szoku – wyjaœni³ psychia- tra. – Raczej otêpia³y, a nie roztrzêsiony. – No có¿, to pan jest tu ekspertem. – Masterman wzruszy³ ramionami. Ten- nant, podobnie jak Masterman, biegle mówi³ po niemiecku, z racji zaœ swego 26