Hrabina i Traper - Merline Lovelace
Szczegóły |
Tytuł |
Hrabina i Traper - Merline Lovelace |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Hrabina i Traper - Merline Lovelace PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Hrabina i Traper - Merline Lovelace PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Hrabina i Traper - Merline Lovelace - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MERLINE LOVELACE
HRABINA I TRAPER
PROLOG
Północny Pacyfik, grudzień 1839
- Hrabino! Do kajuty, na miłość boską!
Tatiana Grigoriewna Karanowa spojrzała na kapitana statku z rozpaczą w oczach. Wył wicher, ryczało morze, zmieszany z deszczem grad siekł żagle, wanty i pokład. Nie mogła, a nawet nie wolno jej było posłuchać rozkazu. Musiała najpierw upewnić się, że powierzony jej pieczy cenny ładunek jest odpowiednio zabezpieczony.
Zdrętwiałe dłonie Tatiany ślizgały się po oblodzonych linach ratunkowych, które przewidująca załoga rozciągnęła tuż przed rozpętaniem się sztormu. Serce waliło jej ze strachu. Stawiała ostrożnie nogi po zdradzieckim, przechylającym się pokładzie. Napierające na burty fale spryskiwały jej twarz wodną kurzawą. Nagle z ciemności wyłoniła się fala sięgająca połowy masztu. Szkuner jęknął niczym żywa istota i położył się na prawej burcie. Tatiana krzyknęła z przerażenia, jej stopy straciły oparcie i tylko lina, której chwyciła się w ostatniej chwili, uratowała ją przed niechybną śmiercią w morskich odmętach.
Statek jakimś cudem zdołał się dźwignąć. Maszty wróciły do pionu. Tatiana wykrztusiła z siebie słoną wodę, która przy krzyku wdarła się jej do ust, i podjęła swoją wędrówkę ku rufie. Przemoczone halki i suknia pętały jej nogi. Futro z soboli gniotło ramiona i było sztywne jak pancerz.
Nie słyszała już krzyków marynarzy. Nie wiedziała nawet, ilu ich przeżyło i walczy ze sztormem. Wicher niósł śmiech tysiąca szatanów. Lina parzyła dłonie swym lodowatym chłodem. Szkuner to leciał w przepaść, to wspinał się ku niewidocznemu niebu. Najdziwniejsze było to, że jeszcze nie rozpadł się na kawałki.
Nareszcie Tatiana dotarła do dużej drewnianej skrzyni i uchwyciła się lin, przytwierdzających ją do pokładu. W tym samym momencie zwaliła się na statek kolejna wodna góra, jeszcze straszliwsza od poprzedniej. Liny puściły, skrzynia zaczęła zsuwać się po oblodzonym, coraz to bardziej pochylonym pokładzie. W skrzyni znajdował się niezwykle cenny ładunek. Tatiana zsuwała się w otchłań razem z tym, czego miała strzec jak źrenicy oka.
I był to wyrok jak najbardziej sprawiedliwy. Jeśli utracisz ładunek, powiedział bowiem car Mikołaj, zapłacisz za to życiem.
Anieli niebiescy!
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Dolina Indian Hupa, luty 1840
Chogam, wódz Zielonych Węży, jednego ze szczepów plemienia Hupa, skrzyżował ramiona na szerokiej, muskularnej piersi. Ruch ten był tak gwałtowny, że zagrzechotały muszle jego potrójnego naszyjnika.
- Dwa miesiące temu zjawiła się w naszej wiosce pewna kobieta - oświadczył białemu przybyszowi siedzącemu po drugiej stronie ogniska. - Dam ci ją za żonę.
Wśród zgromadzonych mężczyzn rozległ się szmer. Obecni na naradzie wojownicy cmokaniem i kiwaniem głowami wyrażali swoje zadowolenie. Tylko jeden z młodszych zaczął wykrzykiwać coś buntowniczo. Chogam uciszył go groźnym zmarszczeniem brwi.
Josiah Jones skrzywił się. Na szczęście nikt nie zauważył grymasu niechęci pod bujną brodą. Broda ta chroniła jego twarz przed mrozem podczas długiej podróży do tej doliny, leżącej na pograniczu Sierra Nevada i Gór Kaskadowych. Josiah dobrze wiedział, że każdy prezent od tego skąpca Chogama będzie go sporo kosztował.
Ostatni raz był w tych stronach trzy lata temu. Płacił za gościnę, polując na łosie i jelenie, których mięsem wzbogacał ubogą dietę Zielonych Węży, składającą się głównie z wędzonego łososia. Wtedy Chogam też chciał mu sprzedać żonę. Teraz próbował znowu.
- Dziękuję, wodzu - rzekł Josiah, naśladując uroczysty sposób mówienia gospodarza, co nie było trudne, zważywszy, że świetnie znał język Indian Hupa - ale cóż po kobiecie traperowi, który przenosi się z miejsca na miejsce? Byłaby ciężarem, który spowolniłby moją wędrówkę.
- Mówisz o szybkiej jeździe, a twój koń okulał i nadaje się tylko na mięso. - Chogam lubił trzymać się faktów, a fakty były właśnie takie. - Sprzedam ci konia, ale pod warunkiem, że wyjedziesz od nas z żoną.
Nie przebrzmiały jeszcze te słowa, gdy ów młody wojownik, który jako jedyny nie chciał obarczać przybysza kobietą, poderwał się na równe nogi i uderzył pięścią w pierś.
- Biały człowiek nie chce tej, która została wystawiona na sprzedaż! - wykrzyknął, z trudem hamując gniew. - Zatem kupię ją, płacąc wszystkim, co mam.
- Twoje wszystko pokryje wartość jej głowy, a co z resztą ciała? - rzekł ze spokojem Chogam. - Biały człowiek jest bogatszy od ciebie.
Młodzieniec rzucił na przybysza nienawistne spojrzenie, odwrócił się i wybiegł z wigwamu.
Josh westchnął i sięgnął do torby po skórzany kapciuch, w którym trzymał bezcenny tytoń z Wirginii, a właściwie jego resztki. Zapas miał starczyć na całą podróż do Fortu Vancouver, ale Chogam okazał się zdumiewająco oporny i przymusowa bezczynność przedłużała się. Przede wszystkim odmówił sprzedania mu kuca, który miał zastąpić okulawionego konia jucznego. A teraz od nowa zaczai te swoje przeklęte targi. Z pewnością liczył na dobry zarobek i chciwość czyniła go nieugiętym.
Chcąc ułagodzić wodza, jak również innych członków starszyzny, Josh wpadł na pomysł wspólnego wypalenia fajki. Miał kościaną, z wygiętym cybuchem i rzeźbioną główką. Nabił ją przednim tytoniem i zapalił od wyjętego z ognia patyczka. Pyknąwszy kilkakrotnie, podał fajkę Chogamowi. Wódz włożył cybuch do ust i pociągnął. Na jego twarzy odmalowało się dziecinne wręcz zadowolenie. Wypuszczony dym, o aromacie nie dającym się z niczym porównać, mieszał się z dymem płonącej sośniny. Wzdychając z lubością, Chogam przekazał fajkę sąsiadowi.
Josh wiedział, że należy być cierpliwym. Toteż siedział spokojnie, patrząc, jak fajka przechodzi z rąk do rąk. Był to jak najbardziej stosowny wstęp do poważnej rozmowy. Rozpoczął ją Chogam, wymieniając cenę.
- Za konia przyjmę cztery sznury muszelek. Za kobietę nie mniej niż sześć skalpów z głów dzięciołów.
Josh szyderczym fuknięciem skwitował te wołające o pomstę do nieba warunki. Cztery sznury rzadkich muszelek za górskiego kuca!
- Mówmy o koniu, nie żonie, której nie potrzebuję. Nie przywiozłem muszelek.
Mam tylko paciorki ze wschodniego wybrzeża i płytki obsydianu z równin. Dam za dzielnego kuca trzy sznury paciorków i dwie płytki obsydianu wielkości dłoni.
Oblicze Chogama zastygło w skupieniu. Oznaczało to, że rozważa przedłożoną mu ofertę. Indianie używali obsydianu z równin i muszelek z wybrzeża jako środków płatniczych. Co się zaś tyczy czubów dzięciołów, to ozdabiali nimi swe wymyślne nakrycia głowy. Jak większość północno-zachodnich plemion, z którymi Josh zetknął się w ostatnich łatach, Hupa utożsamiali swój status społeczny z osobistym bogactwem. Im większy majątek ktoś zgromadził, im większymi skarbami mógł się pochwalić, tym wyższy szczebel drabiny społecznej zajmował. Dochody czerpali głównie z wymiany handlowej oraz, o czym Josh już po raz drugi miał okazję się przekonać, ze sprzedaży sióstr i córek, na które zawsze znajdowali się chętni.
Czekając cierpliwie na odpowiedź gospodarza, który ważył w tej chwili wszystkie za i przeciw, Josh zawiesił wzrok na grupie siedzących w najdalszym kącie kobiet. Ich pełne szacunku i uległości zachowanie nie przeszkadzało im wysyłać od czasu do czasu w stronę mężczyzn śmiejących się i zaciekawionych spojrzeń. Zagniatały teraz ciasto z mąki uzyskanej z ziemnych żołędzi oraz formowały je w płaskie bochenki, które następnie wkładały do niskiego kamiennego pieca. Mając za sobą prawie dwumiesięczną wędrówkę górskimi szlakami, Josh aż przełknął ślinę na myśl, że niebawem skosztuje takiego rarytasu jak ciepły, pachnący chleb.
Następną jego myślą było, że jeżeli on, Josh, nie wykaże się dostatecznym uporem i chytrością w rozmowie z Chogamem, jedna z tych kobiet zostanie niebawem jego żoną. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby lec z którąś z nich na niedźwiedziej skórze i zażyć rozkoszy. Dziewczęta Hupa słynęły z urody i miłosnych talentów. Kiedy był tu po raz ostatni, miał pod swoim kocem kilka z nich i na żadną nie mógł narzekać. Odwdzięczył się towarami z juków, uśmiechem i miłym słowem.
Stanowczo jednak, czym innym był ożenek z jedną z tych czarnookich piękności. Tym bardziej, że on, Josh, musiał dotrzeć na północ w jak najkrótszym czasie. Poza tym żadna kobieta, nieważne, Indianka czy biała, nie mogłaby usunąć z jego serca Catherine, największej miłości.
Chogam dotknął naszyjnika, jakby to muszle miały mu podyktować odpowiedź. Ku zaskoczeniu Josha, w słowach wodza nie było ani śladu wahania.
- Weźmiesz tę kobietę, którą ci daję, i opuścisz naszą wioskę - rzekł stanowczo. - Jest wielkiej urody i ma żelazną wolę. Dotrzyma ci kroku w wędrówce poprzez śniegi i lody.
Josh, z natury mało podejrzliwy, nagle się zaniepokoił. Wiedział wszak bardzo dobrze, że Chogam nie przepuścił jeszcze żadnej zgrabnej ślicznotce o zalotnym uśmiechu, która z tych czy innych względów mogła do niego należeć. Jego bogata kolekcja żon stanowiła tyleż fundament jego panowania, co przedmiot zazdrości pozostałych współplemieńców. Nie uszczuplałby swego stadła, gdyby nie zmuszały go do tego jakieś nadzwyczajne okoliczności.
- Jeśli jest taka piękna, jak twierdzisz, to dlaczego chcesz się jej pozbyć, wodzu? - spytał Josh bez ogródek.
W odpowiedzi wyręczył wodza jeden z członków starszyzny:
- Przybyła do nas zza gór. Nie zna zwyczajów Hupa ani naszego języka. Nie chce się też go nauczyć.
Chogam po raz pierwszy utracił swój majestatyczny spokój. Zrobił kwaśną minę i rzekł z mieszaniną irytacji i urazy w głosie:
- Mój wuj powiedział prawdę. Ta kobieta, cokolwiek zrobi lub powie, zawsze musi kogoś obrazić. Już zapłaciłem z tego powodu wiele grzywien.
Josh podrapał się w brodę. Tak więc dotarli wreszcie do sedna sprawy. Kobieta, którą chciano mu sprzedać, uszczuplała każdego dnia materialne zasoby Chogama, z czym ten, naturalnie, nie mógł się pogodzić.
Josh znał już na tyle obyczaje miłujących pokój Zielonych Węży oraz ich niepisany kodeks, by wiedzieć, iż pokrzywdzony miał tutaj pełne prawo do materialnego odszkodowania. Bezstronny mediator porozumiewał się z dwiema zwaśnionymi stronami i to on ustalał wysokość grzywny za wyrządzoną szkodę. Wszystko, począwszy od morderstwa, a skończywszy na publicznej zniewadze, za-
łatwiano w ten sposób. Dla takiego skąpca jak Chogam było nie do pomyślenia, że kobieta zamiast zysku przynosi straty, i to całkiem poważne.
- Ona jest z twego plemienia - dodał wódz, jak gdyby to przesądzało sprawę.
Josh zmierzył go uważnym spojrzeniem.
- Co przez to rozumiesz, wodzu?
- Jej rodzice nie byli Indianami.
Josh błyskawicznie zrobił przegląd wszystkich możliwości. Tak się składało, że w tych stronach łatwiej było trafić na niedźwiedzia grizzly niż na białą kobietę. Słyszał, że Pierre Levesque przywiózł w te góry swą świeżo poślubioną Kanadyjkę, dotarły również do jego uszu płotki o jakiejś białej kobiecie, która dołączyła do męża w Forcie Vancouver, tym najdalej wysuniętym na północ posterunku Brytyjskiej Kompanii Futrzarskiej. Słyszał też o kilku innych. Jakimże sposobem jedna z tych kobiet mogła się znaleźć w tej zagubionej w górach indiańskiej wiosce?
Naturalnie, skoro już tu się znalazła, to musiała zostać aż do wiosennych roztopów, kiedy to górskie szlaki stają się bezpieczniejsze, nigdy nie będąc całkowicie bezpiecznymi. On sam, wytrawny traper i znawca tych gór, z trudem dotarł tu żywy i cały, i tylko szczęściu zawdzięczał, że zapłacił za ryzyko jedynie okulawieniem konia.
- Porozmawiam z nią - rzekł, nie spuszczając badawczego wzroku z Cho-gama. - Dowiem się od niej najpotrzebniejszych rzeczy i przekażę je tym, z którymi dotychczas żyła, oni zaś wykupią ją za dużo większą cenę od tej, jaką ja mógłbym zapłacić. Wezwij ją, a wszystko...
Przerwał, gdyż na dworze dało się słyszeć wściekłe ujadanie. Zapłakało dziecko. Jakaś kobieta wykrzykiwała coś, czego on, Josh, nie mógł zrozumieć. Nagle szczekanie przeszło w żałosny skowyt i ucichło.
Na mięsistym obliczu Chogama odmalowała się rezygnacja.
- Nie potrzebuję jej wzywać. Oto sama nadchodzi. Bez pozwolenia i zaproszenia. - Wydał ciężkie westchnienie. - Już dawno przestaliśmy wymagać od niej innego postępowania.
Faktycznie, skóry zasłaniające wejście rozchyliły się i na tle jasnego nieba zarysowała się postać kobiety. Josh ujrzał plątaninę czarnych włosów i jakby skórzany wór pokutny, który zwisając z ramion, sięgał aż do samych jej stóp. Po chwili skóry opadły i kobieta ruszyła dumnym krokiem ku siedzącym wokół ogniska mężczyznom.
Kiedy jej twarz znalazła się w kręgu światła, Joshowi żywiej zabiło serce. Chogam nie kłamał, choć nie powiedział wszystkiego. Kobieta była nadzwyczajnej urody. Z burzą czarnych włosów nad czołem, z brwiami jakby wyrysowanymi węglem, z rumieńcami niczym płatki róży na śniegu, stwarzała wrażenie skończonej piękności. Wór pokutny zasłaniał jej wdzięki, nie na tyle jednak, by nie można się było domyślić pełnych piersi, krągłych bioder i nóg jak u śmigłej samy. Krok pełen gracji przydawał jej ruchom arystokratycznego powabu, a okolone gęstymi i długimi rzęsami ciemne, przepaściste oczy kontrastowały z delikatnymi, szlachetnymi rysami. Wszystko to sprawiło, że w Joshu obudziło się pożądanie.
Uświadomił sobie, że od tygodni był w podróży. Spędzał zimne noce w towarzystwie swego długozębnego konia. W dodatku nie mógł sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni zareagował w ten sposób na widok kobiety. Nie potrzebował żony, lecz jego ciało dało mu znać, że jest spragnione rozkoszy. Poderwał się i stanął na swych długich nogach.
Czarnobrewa zatrzymała się nagle. Wnętrze wigwamu było zadymione, nie na tyle jednak, by nie mógł dojrzeć wspaniałego blasku jej oczu. W oczach tych wszakże nie było śladu życzliwości, tylko czujność i napięcie.
Lustrowała go, prześlizgując się spojrzeniem po jego ozdobionym piórkiem kapeluszu bobrowym, krzaczastej brodzie, której kolor za sprawą słońca i wiatrów wahał się między burym a złotawym, poplamionej i nieco rozchełstanej koszuli, rajtuzach z wilczej skóry i mokasynach ze skóry niegarbowanej. Kiedy zaś znów spojrzała mu w oczy, rozczarowanie na jej twarzy mieszało się z nieumiejętnie skrywanym niesmakiem. Joshowi zrobiło się gorąco. Właściwie sam przyznawał, że nie jest ideałem męskiej urody. Nawet, kiedy był gładko wygolony i przyzwoicie ubrany, Catherine zwykła sobie żartować, że przypomina bardziej kuguara niż ludzką istotę.
Kobieta odezwała się czystym, dźwięcznym głosem:
- Parlez-vous francaise?
Postąpiła krok do przodu, lecz znów się zatrzymała. Pociągnęła swym pięknie rzeźbionym, arystokratycznym nosem.
Josha ogarnął wstyd. Przez ostatnie trzy tygodnie nie zmieniał ubrania. Wędrował w nim, spał, mókł, pocił się i sechł na wietrze. W rezultacie zatęsknił za pobytem w łaźni. W tej chwili uświadomił sobie, że łaźnia była nie tyle luksusem, ile koniecznością.
Powtórzyła pytanie.
Jak większość ludzi z gór, Josh potrafił porozumieć się w kilku językach. Przechodził płynnie z hiszpańskiego na francuski i z francuskiego na któryś z popularniejszych indiańskich dialektów. Ale jego zasób słów we wszystkich tych językach był raczej ubogi. Swobodnie władał jedynie angielskim. W tym też języku postanowił zwrócić się do nieznajomej.
- Owszem, mówię trochę po francusku i dogadałbym się w wielu sprawach z francuskim traperem. Ale z damą wolę rozmawiać w języku angielskim.
- Zatem jesteś Anglikiem! Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałeś? - Jej angielszczyzna była płynna, jakkolwiek trochę chropawa i wymagająca poprawek w rozłożeniu akcentów.
- Nie zapytałaś, pani. I nie jestem Anglikiem, tylko Amerykaninem. - Dotknął palcami brzegu bobrowego kapelusza. - Josiah Jones, do usług. Pochodzę z Kentucky.
- A więc Amerykanin - powiedziała wolno, i z każdej wymówionej przez nią zgłoski wyłaniała się ta oto prawda, że nie ma wysokiego mniemania o Amerykanach. Haniebny wygląd Josha tylko utwierdzał ją w tej opinii.
Nic dziwnego, że Chogam chciał jak najszybciej pozbyć się tej kobiety. Można by rzec, obrażała innych samym swym oddechem.
- Jestem hrabina Tatiana Grigoriewna Karanowa - oświadczyła wyniośle. - Moim krajem ojczystym jest Rosja.
Będąc do szpiku kości republikaninem, Josh gardził jakimiś tam arystokratycznymi tytułami. Fakt, że jego ojciec zginął od angielskiej kuli, był dodatkowym powodem jego antyrojalistycznego nastawienia.
- Już zatem wiem, kim jesteś i skąd pochodzisz, hrabino. Nie wiem tylko, jak się znalazłaś w dolinie Indian Hupa, gdzie, przyznasz, niełatwo trafić.
Jej ciemne oczy jeszcze bardziej ściemniały.
- Płynęłam statkiem z Archangielska. Pewnego dnia rozpętał się sztorm. Zrobiło się ciemno jak w nocy. Straszliwy wicher siekł deszczem, śniegiem i gradem. Nadbiegały coraz to większe i większe fale. Nasz statek zaczął tonąć. Mnie zmyła z pokładu jedna z fal. - Wstrząsnęła się na wspomnienie tamtych chwil. - Nie utonęłam tylko dzięki skrzyni, której kurczowo się trzymałam. Wyciągnęli mnie z morza jacyś rybacy w długich malowanych łodziach.
To mogli być tylko Chinooksi lub Yuroksi, pomyślał Josh. Oba te plemiona pływały na długich łodziach wydłubanych z pni ogromnych kalifornijskich sekwoi.
- Nie pamiętam wyglądu tych ludzi - ciągnęła. - Miałam wysoką gorączkę i majaczyłam. Ci rybacy przekazali mnie jakiemuś innemu plemieniu. A ci z kolei przywieźli mnie tutaj.
Przerwała i spojrzała nienawistnie na Chogama.
- Kupił mnie ten człowiek - rzekła z bezbrzeżną pogardą. - Miał zamiar uczynić ze mnie swoją nałożnicę, lecz srodze się rozczarował.
Dla Josha było oczywiste, że ta rosyjska hrabina, jeśli była rosyjską hrabiną, miała mnóstwo szczęścia, trafiając do Indian Hupa, którzy nigdy nie posuwali się do gwałcenia kobiet, traktując taki czyn jako ujmę na honorze.
Toteż nie mając z kobiety żadnej przyjemności, a ponosząc same tylko straty, Chogam postanowił ją sprzedać. Josh uświadomił sobie, że chyba będzie musiał ją kupić. Jako Rosjanka nie mogła liczyć na wykupienie przez rodaków, którzy bodajże nigdy nie zapuszczali się w te strony. Tak, Chogam dobrze to sobie wykalkulował i z pewnością nie odstąpi od żądanej sumy. A on, Josh, stanie się nędzarzem.
Usłyszał długie westchnienie i podniósł wzrok.
- A potem zaczęły się śnieżne zamiecie i już nie mogłam opuścić doliny. W rezultacie jestem tu jak w pułapce. - Nagle uśmiechnęła się, ale nie tak zwyczajnie, tylko jak ktoś, kto dostrzegł promyk nadziei. - A teraz ty przyjechałeś, Jo... Jo...
- Josiah. Josiah Jones.
- Racja! Josiah Jones. Przyjechałeś i zabierzesz mnie do rosyjskiej osady Fort Ross.
Przez chwilę, jedną ulotną chwilę, Josh chciał przystać na jej żądanie. Była w bardzo trudnym położeniu i bez wątpienia potrzebowała pomocy. Żaden człowiek gór, godny tego miana, nie odwróci się plecami do kogoś w potrzebie, obojętne, czy tym kimś jest przyjaciel, czy wróg. Każdy wędrowiec przemierzający tę dziką, odludną krainę, powinien mieć na względzie, że prędzej czy później sam będzie potrzebował pomocy.
Zaraz jednak Josh odrzucił tę myśl. Był wszak na usługach prezydenta Stanów Zjednoczonych, to jego rozkazy go tu przywiodły, to przed nim będzie musiał tłumaczyć się ze swoich decyzji. Gdyby nawet jechał do Fort Vancouver wyłącznie dla własnych korzyści, nie mógłby ryzykować towarzystwa kobiety o tej porze roku. Uważał się za twardego i może nawet był twardy, a mimo to tym razem śniegi o mało go nie zwyciężyły. Nie, najlepiej będzie, jak ta księżna zostanie tutaj i poczeka, aż on da znać Rosjanom, którzy z pewnością wykupią ją bez żadnych targów od Cho-gama.
- Z przyjemnością spełniłbym pani prośbę, hrabino, ale wybieram się na północ, nie na południe.
Machnęła lekceważąco ręką.
- Pójdziesz ze mną na południe, potem zawrócisz. Zapłacę ci - obrzuciła go taksującym spojrzeniem, jakby badała jego wartość - pięćdziesiąt rubli, chciałam powiedzieć, dolarów.
- Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy. Najważniejszy jest śnieg, który zasypał przełęcze i szlaki, i lód, który czyha pod cieńszymi warstwami puchu na południowych zboczach. Kobieta nie przejdzie. Tam czeka panią pewna śmierć. Bezpieczniej zostać z Indianami. Gdy tylko dotrę do wybrzeża, wyślę list do pani rodaków. Zjawią się tu na wiosnę.
Patrzyła nań z politowaniem, zupełnie jakby był dzieckiem, które nie może pojąć najprostszych działań arytmetycznych.
- Niczego nie rozumiesz. Muszę dotrzeć do Fort Ross jak najszybciej. To bardzo ważne.
- Tak ważne, hrabino, że nie możesz poczekać tutaj kilka tygodni?
Prawda była taka, że będąc na państwowej służbie i podlegając rozkazom najwyższych władz, Josh musiał być przede wszystkim posłuszny niepisanemu prawu gór. Wolno byłoby mu zmienić plany tylko wtedy, gdyby musiał ratować komuś życie lub zdrowie.
- Nie! Nie mogę czekać! Muszę być w Fort Ross, zanim drzewa zaczną pączkować.
- Jakie znowu drzewa?
- Te, które mam doglądać. Jabłonie, grusze, śliwy... - Machała w powietrzu rękami, próbując przypomnieć sobie inne angielskie nazwy drzew owocowych.
Tymczasem Josh, drapiąc się w brodę, zastanawiał się, jak możliwie gładko mógłby jej odmówić. Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż jakieś tam pączkujące czy kwitnące jabłonie. Chodziło o przyszłość całego narodu.
- Przykro mi, hrabino - rzekł grzecznie, acz stanowczo. - Kieruję się na północ. Zdecydowanie i nieodwołalnie. Będziesz musiała pozostać w tej wiosce aż do wiosennych roztopów.
Spojrzała nań z gniewnym niedowierzaniem.
- Więc nie weźmiesz mnie ze sobą?
- Na to wygląda.
Dźwięk, jaki uleciał z jej ust, przypominał skowyt. Oczy rozszerzyły się i wydawało się, jakby zajmowały teraz pół twarzy. Ręce opadły wzdłuż pokutnego wora. Pąsowe wargi rozchyliły się, ukazując białe, równe zęby. Josh wstrząsnął się. Nazywano go samotnym wilkiem, zdobywcą niedostępnych szczytów, człowiekiem twardym jak moczona w wodzie i suszona w słońcu skóra bawołu, a jednak ta kobieta, targana w tej chwili rozpaczą i wściekłością, zrobiła na nim głębokie wrażenie. Pomijając jej niepospolitą urodę, rządziły nią, by tak rzec, same namiętności.
Krzyczała coś do niego w swej ojczystej mowie i Josh mógł się tylko domyślić, że nie są to komplementy. Tego samego zdania był Chogam i uznał, że musi położyć temu kres. Zerwał się, chwycił kobietę za ramię i siłą powiódł ku wyjściu.
- Nie obrażaj mojego gościa - rzekł łamaną angielszczyzną. - Chcesz mnie znowu narazić na zapłacenie grzywny? Zachowuj się tak jak inne kobiety, abym nie musiał każdego dnia przywoływać cię do porządku. Bądź rozważna w swym postępowaniu.
- Zawsze jestem rozważna! - odparła ze złością, próbując szarpnięciem uwolnić ramię. - Ale muszę...
- Niczego nie musisz. Decyzje należą do mężczyzn -przypomniał jej pobladły z gniewu wódz Zielonych Węży, po czym schylił głowę i szepnął jej coś do ucha.
Cokolwiek jej powiedział, słowa odniosły natychmiastowy skutek: kobieta przestała się opierać. Wyszła, a skóry zasłaniające wejście znów opadły. W wigwamie zapanowała cisza. Kobiety w kącie zastygły, kilka z nich z rękami w rozczynianym cieście. Mężczyźni przy ognisku przypominali posążki z brązu i tylko odblask ognia tańczący na ich rzeźbionych twarzach nadawał im pozór żywych istot. Kobieta, która wyszła, wprawiła wszystkich w zadziwienie.
Josh nie był nawet tym zaskoczony. Objawiła mu się bowiem jako zjawisko prawdziwie niezwykłe. Namiętna i impulsywna -jakże różniła się od Catherine, Catherine Van Buren z jej pogodną, złocistą urodą. Wspomnienie kobiety, z którą był zaręczony, sprawiło, że serce ścisnęło mu się z bólu. Ale trwało to tylko jedną krótką chwilę.
Mrucząc coś pod nosem, Chogam wrócił na swoje miejsce. Znów wszyscy siedzieli na rozłożonych wokół ogniska niedźwiedzich skórach i tylko miny mieli inne. Josh odchrząknął, powracając do zasadniczego tematu: - Rozważyłem ponownie twoją propozycję, wodzu. Kupię od ciebie tę kobietę. Muszę jednak zaznaczyć, że cena, której żądasz, nie wchodzi w ogóle w rachubę. Oblicze Chogama rozpogodziło się.
ROZDZIAŁ DRUGI
Tatiana szła szybkim krokiem w kierunku wigwamu, w którym mieszkała wraz z kilkoma żonami Chogama. Jej obszyte futrem mokasyny śmigały po wydeptanej w śniegu ścieżce. Mroźne powietrze wdzierało się do płuc i szczypało policzki, ale nie zwracała na to uwagi.
Rozgniewana i rozczarowana, zastanawiała się, jak to wszystko było możliwe. Po tylu tygodniach oczekiwania na odmianę losu, po tylu modlitwach o łaskę i wsparcie pojawia się wreszcie w tej odciętej od świata górskiej dolinie przybysz z zewnątrz i już sam ten fakt otwiera przed nią zatrzaśnięte, zdawałoby się, na zawsze wrota nadziei. Podniecona, wdzięczna za okazaną jej łaskę, biegnie do namiotu narad, wpada do środka... i cóż się okazuje? Ów niechlujny, brodaty, cuchnący włóczęga jest głuchy na jej prośby i ani myśli zabrać jej do Fort Ross!
A to potwór! Prostak! Głupek! Okrutnik!
Och, gdyby nie była w tak rozpaczliwym położeniu, to ani by jej do głowy nie przyszło zwracać się po cokolwiek do tego wstrętnego indywiduum. Jednak tutejsze kobiety znały go i zapewniły ją, że można mu zaufać. Mimo to,
gdyby miała jakiś wybór, wolałaby poprosić o opiekę najbardziej krwiożerczego z Indian niż tego brodatego typa.
Rzecz w tym, że nie miała wyboru i to było najgorsze. Jeśli nie pojawi się w Fort Ross w określonym terminie, to znaczy przed porą pączkowania drzew owocowych, to wyda na siebie wyrok śmierci. Zginie też jej ojciec, a resztka, jaka jej pozostała ze skonfiskowanych włości, przejdzie w cudze ręce. W ten sposób zemsta cara Mikołaja się dopełni.
Niech będzie przeklęty po trzykroć imperator Wszech-rosji!
Zatrzymała się i wsparła czoło o słup wbity w ziemię niedaleko wejścia do wigwamu. Jak w ogóle do tego doszło, że znalazła się w aż tak beznadziejnym położeniu? Była wielką damą, a jest teraz na łasce indiańskiego wodza. Chodziła w atłasach, aksamitach i koronkach, a teraz ma na sobie jakiś skórzany łach, którym tam, w Rosji, wstydziłaby się okryć swego konia. A w dodatku musi błagać o litość nieokrzesanego, tępego Amerykanina. Ona, która była niegdyś ulubienicą carskiego dworu, żoną eleganckiego kapitana gwardii carskiej, córką wielkiego uczonego.
Łzy napłynęły jej do oczu. Zacisnęła powieki. Czy naprawdę tylko trzy lata dzieliły ją od tamtych czasów, kiedy to chłodziła rozpaloną twarz kosztownym wachlarzem, potrząsała lokami i co chwila wybuchała bezmyślnym, zaraźliwym śmiechem? I tylko dwa lata od tamtego momentu, gdy upatrzyła sobie męża i straciła łaski cara?
I tylko rok od dnia, w którym przymuszono ją do stawienia się na placu kaźni, gdzie jej przystojnemu, nieodpowiedzialnemu małżonkowi kat założył na szyję straszną żelazną obręcz, a potem ją zacisnął?
Nie, od tamtych wydarzeń musiały upłynąć całe dziesięciolecia. Dziesięciolecia bólu, strachu i rozpaczy.
Wylała całe morze łez. Łzy jednak nie mogły niczego naprawić ani niczemu zapobiec. Pozostawiały tylko po sobie poczucie jeszcze większej beznadziejności i zagubienia.
W tej chwili wprawdzie udało się jej powstrzymać od płaczu, ale była całkiem bezbronna wobec wspomnień. Obrazy pojawiały się i znikały. Znów widziała fronton Pałacu Zimowego i cebulaste kopuły petersburskich cerkwi. Znów słyszała dzwoneczki u sań i skrzypcowe tutti pałacowej orkiestry. Znów wdychała woń jaśminów i bzów, ona, rozkochana i rozbawiona dziewczyna, pełna wiary, że rozkochaną i rozbawioną pozostanie do końca życia.
Boże, jaka była wtedy głupia. Wierzyła w coś tak złudnego i wymyślonego przez poetów jak miłość. Aleksiej nie szczędził jej wprawdzie dowodów namiętnego uwielbienia, lecz czynił to tylko w chwilach, gdy w pobliżu nie było jakiejś innej młodej piękności. Być może jednak nauczyłaby się w końcu współżyć z tym człowiekiem o słabym charakterze, a nawet wybaczać mu jego grzeszki. Niestety, stało się coś, czego nie można było przewidzieć. Aleksiej ściągnął na całą rodzinę straszliwy gniew cara. Dołączył do spisku mającego na celu ograniczenie w Rosji władzy absolutnej.
Kiedy ów spisek został wykryty, ona, Tatiana, również znalazła się w grapie podejrzanych i jedynie na skutek osobistego wstawiennictwa carowej oraz błagań ojca nie została stracona wraz z mężem. Wciąż młoda, ale już doświadczona przez los, pozbawiona została ponadto środków utrzymania, jako że car nakazał skonfiskować niemal cały jej majątek. Trzeba było jakoś się ratować i tu na pewien pomysł wpadł jej ojciec. Istniała Rosyjsko-Amerykańska Kompania Futrzarska, która dawała nadzieje na pewne dochody i której patronował sam imperator. Ojciec Tatiany postanowił w nią zainwestować i wszystko byłoby dobrze, gdyby nagle handel futrami się nie załamał. Dzisiaj rosyjska placówka w Fort Ross była w poważnych tarapatach, a ojcu groziło bankructwo.
To ona była wszystkiemu winna. Ona i jej głupia, dziewczęca wiara w coś tak złudnego jak miłość. W rezultacie doprowadziła siebie i innych na skraj przepaści.
Czuła się w obowiązku uratować to, co się da. Musiała to zrobić, żeby pomóc rodzinie. Dokona tego przy pomocy tego prostackiego, zarośniętego, odpychającego Amerykanina. Tego Josiaha Jonesa.
Uniosła głowę. Rozpacz w jej sercu ustąpiła miejsca ślepej determinacji, tej samej, która kazała jej przepłynąć Pacyfik, przeżyć katastrofę szkunera i przebyć szmat niegościnnego lądu. Za wszelką cenę należy przekonać Amerykanina, żeby odstawił ją do Fort Ross. Wyrwie mu z ust zgodę, choćby miała wyrzec się lepszej cząstki siebie.
Zacisnęła zęby, podniosła skórzaną klapę i weszła do wigwamu. Owionęło ją nagrzane powietrze. Chwilę przyzwyczajała wzrok do panującego wewnątrz półmroku. Postacie dzieci, kobiet i psów nabrały wreszcie wyraźnych konturów. Tylko blask ognia rozświetlał wnętrze. Tatiana podeszła do siedzącej na posłaniu z bobrowych skór pięknej brzemiennej dziewczyny.
Najmłodsza z żon Chogama przerwała wyplatanie koszyka i powitała Rosjankę szerokim uśmiechem. Ta miła, cicha, uczynna istota opiekowała się Tatianą od pierwszego dnia. Karmiła słabą, poiła gorączkującą, uczyła mówić niemą. Kiedy zaś odepchnięty przez Tatianę Chogam wpadł w wielki gniew, Re-Re-An udobruchała go i sprawiła, że nie ponawiał już zalotów. Tak oto przez swą dobroć zawładnęła sercem rosyjskiej hrabiny, która marząc o wydostaniu się z doliny, smutniała jedynie na myśl o czekającym ją rozstaniu z indiańską przyjaciółką.
- Widziałaś go? - spytała czerwonoskóra piękność. -Brodatego człowieka?
- Nawet rozmawiałam z nim.
Re-Re-An wdzięcznym gestem wskazała Tatianie miejsce obok siebie.
- Siadaj i o wszystkim mi opowiedz.
Tatiana nie dała się prosić dwa razy. Opadła na miękkie bobrowe futra i próbowała zebrać myśli. Rzucona przez złośliwy los pomiędzy Indian Hupa, z konieczności musiała opanować podstawowe zwroty ich języka. Na szczęście nauka nigdy nie sprawiała jej większych trudności. Angielskiego nauczyła się w ciągu roku; mieszkała wówczas z rodzicami w Londynie, gdy poprzedni car Aleksander mianował jej ojca ambasadorem Rosji przy dworze angielskim. Co się zaś tyczy języka francuskiego, to przyswajała go sobie od dziecka razem z rosyjskim, choć bynajmniej nie kosztem rosyjskiego. W porównaniu z tymi trzema europejskimi językami język Indian Hupa wydawał się bardzo prosty, jeśli nie wręcz prymitywny. Największy kłopot sprawiało jej opanowanie różnych sposobów wymawiania tych samych zgłosek i połączeń zgłosek, bo od tego w dużym stopniu zależało znaczenie poszczególnych wyrazów.
- Czyż nie jest taki, jak ci go opisałam, Ta-Ti-An? -spytała Re-Re-An głosem miękkim jak aksamit. - Wysoki, prosty jak trzcina i o nogach jelenia?
- Nie. Jest wielkim, brzydkim, kudłatym niedźwiedziem.
Na twarzy dziewczyny odmalowało się zdumienie.
- A może to nie Jo-Sigh-Ah przybył do naszej wioski?
- Mówimy o tym samym źle wychowanym Amerykaninie.
- I sądzisz, że jest brzydki?
Tatiana skubała koniec swego warkocza.
- A ty jesteś innego zdania?
- To prawda, że nie dorównuje urodą mężczyznom ze szczepu Zielonych Węży. Jednak, kiedy zimował tutaj przed trzema laty, zwabił pod swój koc uśmiechem i prezentami wiele indiańskich kobiet.
Rosjanka żachnęła się. Nie wyobrażała sobie, by jakakolwiek kobieta mogła oddać się dobrowolnie temu indywiduum. Mógł być sobie wysoki i prosty jak sosna, i nawet szeroki w barach. Ale zarazem był brudny, prostacki, zarośnięty i... śmierdział. Tak, ten człowiek cuchnął jak skunks.
Podeszła do nich jedna z krzątających się przy ognisku kobiet.
- Ja również byłam pod jego kocem - powiedziała. -Ale nie uśmiechem mnie zwabił. Brodaty człowiek wie, jak sprawić kobiecie przyjemność.
Indianki zachichotały. Jedynie Tatiana zachowała powagę wobec tych sprośności. Na początku jej pobytu w dolinie szokowała ją swoboda, z jaką Indianie podchodzili do spraw uznanych gdzie indziej za wstydliwe i najbardziej intymne. Teraz wiedziała już, że dla nich fizyczna miłość była czymś równie naturalnym jak oddychanie czy jedzenie. Nie, Hupa nie napełniali jej niesmakiem, ale Amerykanin tak. Wszystko wskazywało na to, że niewiele się różnił od Aleksieja, który jeśli szukał dróg, to tylko tych wiodących do cudzej sypialni. Skrzywiła się z pogardą.
Re-Re-An zauważyła ten grymas i westchnęła. Stanowcza odmowa Tatiany spędzenia nocy z bogatym i przystojnym Chogamem wywołała wielkie poruszenie wśród mieszkanek wioski. Indianki w żaden sposób nie mogły pojąć takiego postępowania. Tatiana ani myślała zaspokoić ich ciekawość. Wyjaśniła tylko, że już miała jednego męża i nie zamierza mieć drugiego.
- Nadejdzie chwila - powiedziała Re-Re-An - kiedy znów zapragniesz przyjemności, jaką kobiecie dać może tylko mężczyzna. Masz w sobie za dużo z orła, by nie tęsknić za lotem.
- W takim razie wiedz - odparła Tatiana - że na towarzysza tego lotu wybiorę kogoś naprawdę wyjątkowego. Mówmy teraz o czym innym. O tym, jak mam przekonać przybysza, żeby mnie zabrał ze sobą.
- Cho-gam dopilnuje już tego. Ze swoim ciętym języczkiem i dziwnym zachowaniem okazałaś się bardzo kosztowną żoną. Bardzo chce się ciebie pozbyć.
I znów Tatiana żachnęła się. Bo choć nie zasłużyła sobie na względy wodza, sprawiło jej osobliwą przykrość, że mają tu jej dość.
Re-Re-An wróciła tymczasem do wyplatania koszyka. Jej palce śmigały z zawrotną szybkością. W szkielet z okorowanych gałązek wierzbiny wplatały warkocze pięknie zrudziałej trawy, w którą z kolei, dla uzyskania wzoru i puszystości, trafiały co kilka splotów różnobarwne piórka.
Tatiana podziwiała jej zręczność. W ogóle zdążyła już zauważyć, że koszykarskie wyroby Indian Hupa są na najwyższym artystycznym poziomie. Tace, kosze, koszyki, naczynia grzebalne i pojemniki na żywność zachwycały oryginalnością wzorów, ścisłością splotów i proporcjonalnością. W jednym z takich koszy, również zrobionych przez Re-Re-An, Tatiana przechowywała resztki cennej przesyłki, czyli to, co zdołała uratować z morskiej katastrofy.
Indiańscy rybacy, którzy wyciągnęli ją z wody, chcieli naturalnie przywłaszczyć sobie skrzynię, która przez wiele godzin stanowiła jej tratwę ratunkową. Połączyli ją z łodzią linami i zaczęli holować ku brzegowi. Silny przybój cisnął jednakże skrzynię na przybrzeżne skały. Rozpadła się na kawałki.
Półżywa z zimna i przerażenia Tatiana znalazła w sobie dość siły, by wyrwać się Indianom, skoczyć do wody i zebrać z powierzchni to, co nie zdążyło jeszcze zatonąć. Potem przez całe tygodnie strzegła skromnych pozostałości bezcennego skarbu z troskliwością matki pochylonej nad swym dzieckiem. Na szczęście nikt nie poznał się na ich wartości. Zresztą temu akurat trudno było się dziwić, skoro prawdę znały jedynie trzy osoby - ona, jej ojciec i car Mikołaj.
Jeżeli jednak nie dowiezie skarbu do Fort Ross w ustalonym terminie, straci on wszelką wartość. Tatiana przygryzła usta. Oby Chogam nie zmienił zdania. Musiała, naprawdę musiała dotrzeć do Fort Ross, zanim drzewa przebudzą się z zimowego snu.
Minuty wlokły się niemiłosiernie. Godziny zdawały się dniami. Mężczyźni zapewne kończyli już naradę. Niebawem udadzą się do łaźni, gdzie oddawszy swe ciała działaniu pary, będą zabijać czas grą w kości. Kiedy zaś księżyc stanie ponad wierzchołkami gór, wyłonią się ze swego męskiego królestwa, ażeby wziąć udział w biesiadzie wydanej na cześć amerykańskiego trapera.
Atmosferę przygotowań wyczuwało się również w tym wigwamie. Kobiety kręciły się jak frygi, a każda miała inne zadanie. Jedna miesiła ciasto i formowała je w bochenki, druga sortowała zasuszone cebule, odrzucając nadgniłe i robaczywe, trzecia spryskiwała wodą płaty wędzonego łososia, czwarta wreszcie łajała dzieciarnię, że ta nie pilnuje ognia.
Tylko Tatiana nie miała żadnego zajęcia. Kręciła się bez celu, coraz bardziej zdenerwowana i niecierpliwa. Wreszcie skórzana klapa odchyliła się i do środka weszła najstarsza z żon Chogama.
Tatiana rzuciła się ku niej.
- I co? - spytała zduszonym głosem.
- Załatwione - odparła Indianka, mlaskając językiem. - Brodaty człowiek zgodził się zapłacić.
Tatiana podziękowała w duszy Bogu. Już ona dopilnuje, żeby Amerykanin został spłacony z nawiązką. Niech tylko dotrą do Fort Ross. Była tak podniecona perspektywą odmiany losu, że mało co nie przegapiła słów, które padły po tamtych.
- Ale ty masz na razie pozostać tu z nami. Brodaty człowiek kogoś po ciebie przyśle.
Tatiana odrzuciła głowę.
- Co powiedziałaś?
- Nie usłyszałaś, Ta-Ti-An? Masz czekać na przybycie ludzi z twojego plemienia.
Tatiana wpadła w rozpacz.
- Ależ ja tu nie mogę zostać! Nie mogę i nie zostanę!
Leciwa żona Chogama poczuła się obrażona. Jej mina nie pozostawiała co do tego żadnych wątpliwości. Tatiana zreflektowała się.
- Wybaczcie mi, proszę. Jesteście bardzo dobre dla mnie. Dziękuję wam z całego serca za opiekę i serdeczność. Muszę jednak jak najszybciej dostać się do Fort Ross.
- Powiedz to swojemu mężowi.
- Mężowi?
- Kupił cię, a więc należysz do niego. On teraz będzie decydował o wszystkim.
- Co?! Jeszcze zobaczymy! I to bardzo prędko!
Wykrzyczawszy te słowa, Tatiana skierowała się ku wyjściu. Re-Re-An chwyciła ją za ramię.
- Ta-Ti-An! Mężczyźni przeszli już do łaźni! Nie wolno im przeszkadzać!
- Tak twierdzisz? No to popatrzcie!
I uniósłszy dumnie głowę, wyszła z wigwamu, ciągnąc za sobą orszak składający się ze wzburzonych i przelęknionych kobiet, zaciekawionych dzieci i szczekających psów.
Łaźnia mieściła się w dość dużym budynku z bali stojącym na skraju wioski. Tuż obok płynął strumień, teraz częściowo zamarznięty. Chociaż wstęp do łaźni nie był kobietom zabroniony, ogólnie się przyjęło, że kobiety nie mają czasu na tego rodzaju przyjemności. Mężczyźni, przeciwnie, spędzali tam zimą długie godziny, grając
w kości i plotkując niczym sroki, podczas gdy kłęby pary unosiły się z polewanych wodą rozgrzanych kamieni.
Kiedy więc Tatiana weszła do środka, zobaczyła przed sobą zdumione, zaskoczone i zgorszone twarze. Tego jeszcze nie było! Ta kobieta przekraczała wszelkie dopuszczalne granice! Zdolna była obalić każde tabu! Chogam poderwał się na równe nogi, lecz zaraz uświadomił sobie, że już nie ponosi odpowiedzialności za tę szaloną squaw. Szeroki uśmiech rozjaśnił jego spoconą twarz, a on sam opadł na plecioną matę.
Tatiana nawet nie raczyła nań spojrzeć. Skierowała się wprost ku brodatemu Amerykaninowi. Ten zaś był nie mniej zdumiony od swych indiańskich przyjaciół. Miał jednak tyle przytomności umysłu, by chwycić koszyk, który służył tu do przechowywania kości do gry, i przesłonić nim przyrodzenie.
Jego ciało spływało potem. Zaróżowiona od gorąca skóra przypominała skórę dziecka. Poza tym z dziecka miał tyle co rzeźba gladiatora, którą ona, Tatiana, widziała kiedyś w londyńskim muzeum.
Ten kudłaty niedźwiedź, bo tak go dotychczas w myślach nazywała, objawił się jej teraz w całym majestacie swej męskiej urody. Miał ramiona, które wręcz widziało się w szczodrym geście rozsypywania złota lub w spazmatycznym geście walki. Brzuch był niczym tarcza, nad nim potężna klatka piersiowa, niżej zaś dwie smukłe kolumny umięśnionych nóg. Brązowe włosy o miodowym odcieniu zwinięte w mokre kędziory lepiły się do szlachetnie ukształtowanej czaszki. Nawet jego broda upodobniła się do brody Rzymianina. Opalone do łokci ręce, ogorzała twarz i szyja, opalony trójkąt owłosienia na torsie i białe jak mleko pośladki z bocznymi wklęsłościami dopełniały obrazu mężczyzny, w którym ona, Tatiana, pokładała całą swoją nadzieję na przechytrzenie złośliwego losu.
- Cóż to za wariactwo?! - wykrzyknął gniewnie.
- Wariactwo? Nie sądzę.
- Chyba nie powiesz mi, hrabino, że u was, w Rosji, kobiety mają zwyczaj wchodzić do łaźni pełnej nagich mężczyzn?
- Nie jesteśmy w Rosji, tylko w dolinie Indian Hupa, gdzie nie zamierzam zostać ani dnia dłużej.
- Twoje zamiary, pani, nic tu nie znaczą. Tak czy inaczej, poczekasz na przybycie swych rodaków.
Ujęła się pod boki.
- Otóż wiedz, że tak się nie stanie.
Spojrzał z niedowierzaniem. Do stu piorunów, czyżby ta kobieta nie miała wstydu? Najmniejszego poczucia przyzwoitości? Słodka, subtelna Catherine wolałaby umrzeć niż postawić siebie i jego w takiej sytuacji. Tymczasem ta Rosjanka czuła się tu całkiem swobodnie, kłóciła się z nim jak przekupka i nic sobie nie robiła z tego, że jedyną osłoną jego nagości jest tylko płaski wiklinowy koszyk.
Na domiar złego Indian ogarnęła wesołość. Pojedyncze chichoty przeszły w rechot, a ten w zbiorowy głośny śmiech. Jednym słowem, wszyscy wspaniale bawili się tą sceną i wyglądało na to, że jeśli on, Josh, nie poskromi kobiety, którą odkupił od Chogama, będzie musiał zapłacić grzywnę. Ostatecznie Indianie mieli pełne prawo uznać się za obrażonych. Rosjanka naruszyła dobre obyczaje.
Josh zacisnął szczęki. Musiał jak najprędzej pokazać, kto tu ma władzę, a kto tej władzy podlega. W przeciwnym wypadku utraci wszelki szacunek.
- O tym, co będziesz, a czego nie będziesz robiła, ja zadecyduję. A teraz ciesz się, że jesteś bezpieczna, i zostaw nas w spokoju. Zatem w tył zwrot, naprzód marsz!
- A co to znaczy „w tył zwrot"?
Jasne, była kobietą i nie znała wojskowej musztry. Żonglując, więc koszykiem i swoją godnością, Josh wziął ją za ramię i obrócił w miejscu. Następnie lekko pchnął ku wyjściu.
- Tylko pamiętaj tak opuścić skórę, żeby nam tu nie wiało.
Czego się spodziewał? Że potulnie usunie się z łaźni? Chyba nie. Oczekiwał raczej objawów oburzenia, min świadczących o urażonej godności, może nawet fumów i pisków. Ale to, co nastąpiło, przeszło jego wyobrażenie. Kobieta przemieniła się w rozwścieczoną pumę. Odwróciła się i naparła nań z twarzą do tego stopnia zmienioną przez gniew i pogardę, że aż się cofnął.
- W Rosji - wysyczała - za to, że ośmieliłeś się dotknąć hrabinę Karanową, kat odciąłby ci rękę.
- Rosja daleko, a poza tym jeśli jest się hrabiną, trzeba zachowywać się jak hrabina, a nie robić z siebie widowiska.
- Ja robię z siebie widowisko? - Jej krótki śmiech wcale nie zabrzmiał sarkastycznie, jak to zapewne sobie zamierzyła. - To nie ja ukrywam swą nagość za koszykiem.
Tego już było za wiele! Zbliżył twarz do jej twarzy i powiedział dobitnie:
- A teraz posłuchaj, baronowo czy hrabino, obojętnie, jak cię tam zwą. Nie wezmę cię ze sobą w góry. To pewne, jak dwa plus dwa równa się cztery. Zabieraj się stąd, za nim...
- Zanim znów mnie uderzysz? - spytała zaczepnie.
Machnął wolną ręką.
- Nigdy jeszcze nie uderzyłem kobiety, ale kto kusi, ten sprawia, że ktoś inny ulega pokusie.
- Więc zrób to, zrób, grubijan! - Ostatnie słowo powiedziała po rosyjsku.
Josh naturalnie nie zrozumiał go, ale domyślił się znaczenia. Nowy wybuch śmiechu jego indiańskich przyjaciół uprzytomnił mu, że musi czym prędzej zakończyć tę farsę. Chwycił kobietę pod brodę.
- Słuchaj uważnie, hrabino. O tej porze roku wędrowiec może mieć tylko jeden pożytek z kobiety. Idzie o to, że noce są długie i zimne i dobrze jest mieć kogoś, kto ogrzeje plecy. Jeżeli więc sądzisz, że sprostałabyś temu zadaniu, rozważę całą rzecz ponownie.
Spojrzała nań bacznie, a nawet z nadzieją, lecz zaraz w jej oczach pojawiły się gniewne błyski. Dopiero teraz dotarł do niej sens jego propozycji. Czuła się, jakby napluto jej w twarz.
Tymczasem on brnął dalej, nie zważając na następstwa.
- Myślę sobie nawet, że przydałaby się próbka. Nikt przecież nie kupuje kota w worku. Bywają tak zimne kobiety, że nie ogrzeją nawet palca, a co dopiero mówić o plecach czy brzuchu.
Otworzyła usta, by znowu nazwać go grubianinem, wieśniakiem i prostakiem, lecz on nie pozwolił jej na to. Zamknął je namiętnym pocałunkiem. Chciał uświadomić jej niebezpieczeństwo przebywania w górach sam na sam z mężczyzną, któremu, jak zwykło się mawiać, niczego nie brakuje. Liczył na to, że hrabina przestraszy się i wycofa. Zupełnie jednak nie uwzględnił tego, że sam zasmakuje w aksamitnej miękkości jej ust.
Bo, zdumiewające, dawała się całować. Drżała cała, gdzieś w głębi gardła narastał jęk, ale nie zrobiła jeszcze niczego, co można byłoby uznać za protest. Skoro tak, to on się musi cofnąć, i to natychmiast, zanim będzie za późno.
Zrobił to. Spojrzeli sobie w oczy. Spodziewał się teraz najgorszego. Nawet Catherine, spokojna, delikatna i miła Catherine, wymierzyłaby mu policzek za takie uwłaczające kobiecie zachowanie.
Jednak ta Rosjanka znów go zaskoczyła. Uniosła dumnie głowę i rzekła z niejaką pogardą:
- Upuściłeś swój koszyk.
Spojrzał i zawstydził się. Zdarzyło mu się być w życiu w kilku niebezpiecznych sytuacjach. Raz mocował się z niedźwiedziem grizzly i dość długo ważyły się losy tego spotkania. Innym razem uciekał przed watahą Kruków, spragnionych jego skalpu, i skrył się pod lodową skorupą strumienia, gdzie było mu równie dobrze, jak potępieńcom w piekle. Kiedy indziej znów przysypała go lawina. Ale wszystko to było niczym w porównaniu z obecnym położeniem. Bo schylenie się po koszyk i dalsza prezentacja własnej nagości było w tym samym stopniu zawstydzające.
- Jeśli pojedziesz ze mną, nie będzie między nami żadnych koszyków. Będziesz wchodziła pod koc naga i naga spod tego koca wychodziła. Pomyśl o tym, zanim znów zaczniesz dręczyć mnie swoimi prośbami.
Słowa te podziałały na nią niczym wiadro zimnej wody. Posmutniała i spuściła oczy.
Josh zdawał sobie sprawę, że dał popis brutalności i chamstwa. Nie godziło się w takich słowach zwracać do kobiety. Pogwałcił wszelkie normy przyzwoitości. Wychowywała go matka, która każdą rzecz, począwszy od wersetów Biblii, a skończywszy na szacunku dla innych, wbijała mu do głowy trzonkiem miotły. Pułkownik Sylvanus Thayer, dowódca kamiennej twierdzy na wysokim brzegu Hudson River, zajął się jego dalszą ogładą. Cztery lata w West Point wyszlifowały Josha na dobrego żołnierza, ale te