Grosman Ladislav - Sklep przy głównej ulicy

Szczegóły
Tytuł Grosman Ladislav - Sklep przy głównej ulicy
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Grosman Ladislav - Sklep przy głównej ulicy PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Grosman Ladislav - Sklep przy głównej ulicy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Grosman Ladislav - Sklep przy głównej ulicy - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 WARSZAWA 2011 Strona 2 Spis treści Sklep przy głównej ulicy Przypisy Metryczka książki Strona 3 1 Chmury wychlustały już gniew nagłej burzy. Natychmiast skorzystał z tego wiatr, natarł na nie, dął i atakował, igrał sobie z nimi, aż zmieniały kształt i miejsce, i odpływały, gdzie się dało. Na niebie tworzyły się błękitne okienka, rozjarzone słońcem i odblaskiem ognistej łuny z ziemi. Młoty biły w kowadła, dzwoniły jasno i odświętnie niczym ciężkie dzwony odlane z czystego brązu. Nawet szybującemu leniwie bocianowi dodały bodźca. Zamachał radośnie skrzydłami i wykorzystując sprzyjający wiatr, postanowił skrócić sobie drogę do gniazda. Płynnym lotem opuścił się nad kościelną wieżę, nad kryte gontami i blachą, rozrzucone z rzadka domki, raz jeszcze wzniósł się, aby ogarnąć spojrzeniem miasteczko wśród gór, po czym w linii ukośnej śmignął wprost do celu, jakby pobudzony dobiegającymi z chodników głosikami: „Leci, leci, bocian leci, leci, leci, niesie dzieci”. Czarno-biały ptak wyprostował nogi, zamachał skrzydłami i opadł na zwichrowane gniazdo w pobliżu kuźni. Teraz dzieci mogły już w skupieniu przyglądać się wąsatemu kowalowi w wielkim skórzanym fartuchu, jego czarodziejsko śmiałym ruchom, gdy chwycił źrebaka za nogę. Niedoświadczone źrebię poderwało łeb, opierało się ze wszystkich sił, chciało uciec przed zadawanym gwałtem. Stojąca opodal kobyła, zaprzężona do drabiniastego wozu, zarżała gniewnie. Źrebię broniło się przed gnypem i ogniem. Z przypalanego kopyta wznosiły się spiralne smużki błękitnawego dymu. Kowal krzyknął do dzieci: – Wynocha! Już was tu nie ma, możecie się bawić gdzie indziej! Strona 4 Jak gdyby mu przeszkadzały. Ale gdy kowal Balko jest zły, lepiej zejść mu z oczu. Więc dzieci się wycofały, wykrzykując jednak słowa ośmieszającego wierszyka: Siarka, piekło, czarny czad, złośnik kowal z konia spadł, upadł na pępek, a koń mu uciekł! Zaczęło jedno i już wykrzykiwały wszystkie, nawet to ledwo odrosłe od ziemi. Było ich siedmioro, bose usmarkańce, gdy się bawiły, migały człowiekowi w oczach, wnuczęta magistrackiego woźnego, latorośle trafikanta i dzieci z okolicznych podwórek. Warkoczaste dziewczątko w krótkiej sukience nie zrobiło kroku bez skakanki. Na skraju chodnika, wzdłuż rzędu lip, dzieci zaczęły się ścigać. Podskakiwały, krzyczały, kluczyły w biegu, a najmniejszy z tego drobiazgu, może sześcioletni, piegowaty, ostrzyżony na jeża brzdąc koniecznie chciał połaskotać dziewczynkę w kark pod warkoczami i wyrwać jej skakankę. Mała broniła zaciekle zabawki. Chłopaczek ciągnął z jednej strony, dziewczynka z drugiej, ciągnęli, przyciągali do siebie, dzieci pokrzykiwały: „mocniej! mocniej!”, aż nagle bęc! – chłopaczek potknął się i klapnął pupcią na ziemię. Wybuchnął śmiech i płacz i dzieci niczym banda złodziejaszków wśliznęły się przez bramę na podwórko. Tylko dziewczynka została na ulicy, skakała przez skakankę na przemian to na jednej, to na drugiej nodze, potem obiema naraz. Nagle przestała skakać. Zrobiło jej się żal małego osiołka ciągnącego olbrzymią beczkę z mocznikiem. Osiołek z takim trudem stawiał nogi, z takim wysiłkiem. Daremnie idący obok woźnica pokrzykiwał: „Wio!... wio!!!”. Jakby próbował siły swego głosu albo chciał dodać sobie Strona 5 animuszu. Było gorąco, słońce prażyło bezlitośnie. Zwabiona wrzaskiem chłopców dziewczynka też pobiegła na podwórko. Skacząc przez skakankę, posuwała się w stronę drabiny i psiej budy; kurczęta i kwoki z gdakaniem i trzepotem skrzydeł pierzchały jej spod nóg. Zatrzymała się dopiero przy jaśniejącej bielą, rozwieszonej między dwoma starymi orzechami bieliźnie. W cieniu uchylonych drzwi pojawił się stolarz Brtko. Kto wie, czy nie wyjdzie również jego żona, której dzieci bardziej się bały niż jego. Brtko drapał się za uchem, jakby się zastanawiał, czy ma do końca wysłuchać jej tyrady. – Nie będzie cię to kosztowało ani grosza, a głowy ci nie urwą – dobiegł z kuchni jej głos. – Zobaczymy – powiedział – na siłę nie da się tego zrobić, Ewelino. A prosić ich nie będę! I wyszedł. Kundel Brtka przecisnął się między filcowymi butami swojego pana i pognał do dzieci na trawniku. Miał białą sierść i żółtą smugę nad prawym okiem. Razem z trzaśnięciem drzwi zabrzmiał głosik dziewczątka ze skakanką: – Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus. Stolarz Brtko zwrócił twarz ku dzieciom. Sprawdził, czy ma calówkę w tylnej kieszeni płóciennych spodni. Dzieci ani mru-mru. Stolarz obciągnął jeszcze na kamizelce zielony fartuch i w zadumie przeczesał palcami czuprynę. Strona 6 – Na wieki wieków – mruknął do dziewczynki. Przykucnęła na trawniku razem z pozostałymi dziećmi, jakby przed ich oczami odgrywało się niezwykłe widowisko. – Esenc! – zawołał Brtko psa i razem wyszli z podwórka. W pobliżu zagwizdał pociąg. Majster pod daszkiem kuźni tak był zajęty pracą, że nie miałby czasu zamienić nawet kilku słów, gdyby Brtko zdecydował się zatrzymać na pogawędkę. Ale i Brtko się spieszył, mijał niskie okna domków, zerkał z chodnika do szarzejących wnętrz, pomieszczenia wydawały mu się nieposprzątane i opustoszałe. Coś go zdumiało, choć mijający go ludzie nic nie spostrzegli. I pies spojrzał na swego pana. Brtko sprawdził czas na zegarku, niepewny, czy się myli. Kręcił głową, nie mogąc tego zrozumieć. Przez te lata, co mieszka w pobliżu dworca, nie zdarzyło się, żeby o tej godzinie spuszczono szlaban. Pociąg. Jadący poza rozkładem pociąg specjalny przemknął z łoskotem i z taką szaleńczą szybkością, jakby maszynista bał się, że spotka go kara, jeśli nie dojedzie na drugi koniec świata przed zachodem słońca. Brtko i pies cofnęli się o kilka kroków. Spod kół walił się kurz i łoskot, eszelon wojskowy zasłonił widok na główną ulicę po drugiej stronie torów. Nawet Esenc dał wyraz niezadowoleniu. Brtko w tym straszliwym grzmocie nie słyszał jego szczeku, widział tylko, jak gniewnie go z siebie wyrzuca. Rozdrażniło go to jeszcze bardziej. W ułamkowych zbliżeniach migały przed nim wagony załadowane działami i żołnierzami w plamistych pelerynach. W oddalającym się dudnieniu zniknął wreszcie i tylny wagon hamulcowy. A im dwóm od razu zrobiło się lżej, słońce wychynęło Strona 7 spoza tumanów kurzu. Pod blaszanym szyldem z napisem TOWARY TYTONIOWE I ZNACZKI STEMPLOWE siedział jednoręki trafikant, gapiąc się na ospałą ulicę. O tej popołudniowej porze z trudem przemagał senność. Od pierwszych słonecznych dni przesiadywał tu na starym, zniszczonym krześle z wyplatanym oparciem. Ocknąwszy się z drzemki, nie od razu uświadomił sobie obecność psa. – Ty kundlu – powiedział, uśmiechając się lekko. – Cześć, Gejzo! – zawołał stolarz. – Obudził mnie, bestia, a niech go wszyscy diabli! Dziś nic ci nie dam, przyjacielu. Obaj mieli uciechę, widząc, że pies postawił uszy. Spoglądał to na jednego, to na drugiego, jakby się domyślał, że odgrywają tę komedię dla niego. – Nawet na jedną fajeczkę? – spytał Brtko żałośnie, wyjmując fajkę z tylnej kieszeni spodni. – Mowy nie ma. – Nawet skręta? – Nie. – Przynajmniej na jedno sztachnięcie. – Nie! – A peta? Strona 8 – Nic, nic, nic! Teraz następowała puenta. Po tej stanowczej odmowie trafikanta rozległy się trzy krótkie i ostre szczeknięcia Esenca, a obaj przyjaciele zaśmiali się z udanego kawału. Esenc bowiem z gracją stanął na tylnych łapach i tym brawurowym wyczynem zmiękczył serce trafikanta. Brtko mógł wziąć trzy papierosy z podsuniętej papierośnicy i wsunąć je do kieszonki kamizelki. Na jezdni między wagą miejską, na której ważono duże ładunki, a sklepem rzeźniczym psy czekały na przydział kości. Furgon już wrócił ze szlachtuza, wszystko było przygotowane. Ale dzisiaj zbiegła się tu o wiele większa sfora niż zwykle, widać już po wszystkich budach w mieście rozniosła się wieść o szczodrym rzeźniku. Psy były bardziej napastliwe, niepokoiły kobyłę, czuły niebezpieczeństwo zwiększonej rywalizacji. Niecierpliwym, gniewnym warczeniem domagały się swojego zwyczajowego prawa. W drzwiach sklepu rzeźniczego stał czeladnik w białym fartuchu, z szaflikiem pod pachą, czekając na odpowiedni moment, aby rzucić nową porcję kości. Brtka ogarnął niepokój, stał się czujniejszy, nie spuszczał Esenca z oczu. Esenc był jedynym psem, który nie rzucał się bezprzytomnie na zdobycz. Zdyscyplinowanie czekał na rozkaz, choć kosztowało go to niemało samozaparcia. – Teraz! – zawołał Brtko w chwili, gdy psy skłębiły się przy nowej porcji kości, a opodal została jedna niezauważona przez nie. Kundel skoczył wielkim łukiem i przypadł do kości. – Będzie uczta, będzie – powiedział pan i w rozmarzeniu popatrzył Strona 9 ku ruchliwszej części ulicy w pobliżu rynku. Posłyszał dźwięki wojskowej trąbki i odwrócił się pospiesznie. Widocznie trębacz – nikt go na razie nie mógł dojrzeć, ale wszyscy go słyszeli – postanowił dziarskim sygnałem zagłuszyć hałas uliczny. Wydawało się, że zapowiada coś niepowszedniego. Huzarzy stacjonowali w koszarach miejskich dopiero od kilku dni. Przechodnie zatrzymywali się, w otwartych oknach zakwitły ciemne i jasne głowy kobiet, roześmiane twarze dziewcząt. Dźwięk trąbki zabrzmiał przenikliwiej. Zza rogu ulicy wynurzył się – wiejski księżulo na rowerze. A zaraz za nim, jakby ten mężczyzna w sutannie spełniał tajną misję i wskazywał drogę żołnierzom, nadjechał oficer, wyprostowany w siodle jak struna. W chwilę później korytem wąskiej ulicy popłynął dwuszereg huzarów, idealnie wyrównany, jakby im ogromnie zależało na opinii widzów, na tym, co powiedzą, jak ocenią ich elegancki kłus. Huzarzy uśmiechem odpowiadali na machanie z okien i chodników. A trębacz z twarzą nabrzmiałą z wysiłku dął w swój mosiężny instrument, nie zważając na pełne uznania okrzyki przechodniów, nie widząc Brtka ani psa, ani rozdokazywanych bosych uliczników. W łomot kopyt wmieszał się nienatarczywy, miękki dźwięk dzwonów. Trzy szare gołębie siedziały na okapie kościelnej wieży, a zegar, którego tarcza w rzucanym przez okap cieniu wydawała się czarna, wskazywał piątą po południu. Brtko przystanął pośród napływającego na korso tłumu i porównał czas na swoim zegarku. Teraz mógł już spokojnie i z zadowoleniem przyglądać się ludziom spacerującym po korsie, które ożywiało się z minuty na minutę. Chwilę obserwował beztroskich młodzików i dziewczęta Strona 10 w kwiaciastych sukienkach, potem utkwił wzrok w fantazyjnym kapelusiku paniusi z pieskiem. Tak się zagapił, że zapomniał o swoim kundlu i to był właśnie kamień obrazy. Paniusia wybuchnęła: – Dlaczego pan nie trzyma go na smyczy! Fifi! Fifinko, psineczko, chodź do pani! Fuj! Fuj! Chodziło o całkiem banalny flirt. Esenc posunął się tylko do niewinnego obwąchiwania i żądnych spojrzeń. Brtko, przepraszając pełnymi skruchy ukłonami i zakłopotanym uśmiechem, cofał się, aż wpadł na dziecięcy wózek. I naraz zapragnął nasycić oczy widokiem kędzierzawej dziewczyneczki w wózku, połaskotać ją pod bródką, przemówić do niej, cmoknąć, żeby sprawić jej radość, i strzelić palcami, żeby sprawić radość sobie i młodej matce. Esenc szedł za nim krok w krok i z równym jak pan zainteresowaniem patrzył na czarno-białą grupkę zakonnic, na ich płochliwy chód, skryty pod fałdzistym habitem, na palce zaciśnięte na różańcu. Cztery pary, osiem kobiet, ludzie z szacunkiem ustępowali im z drogi, dawali przejście pustelnicom, które wyrzekły się uciech tego świata. Brtko rozluźnił kołnierzyk, żeby się pozbyć dławiącego uczucia przygnębienia. Ogarnął go niepokój. Jego fachowe ucho wyłowiło spośród rozbrzmiewającego wokół gwaru i hałasu doskonale znane uderzenia siekier i młotów, zgrzyt strugów. Te bliskie sercu Brtka odgłosy niosły się od drewnianego ostrosłupa pośrodku rynku, od budowli pychy i dumy, jakiej dotąd ludzkie oko nie widziało. Jej oślepiająco biały szczyt sterczał wysoko ponad koronami kasztanów okalających rynek. Ostrosłup piął się w górę, jakby chciał czubkiem języka polizać błękitny lakier nieba. Brtko pacnął się w kolano i gwizdnął na palcach, bo chciał teraz mieć psa przy sobie. Ale Esenca widać zirytowało niezdecydowanie pana i postanowił, że sam mu wskaże, gdzie należy iść. Odwracał się jedynie od czasu do czasu, sprawdzając, czy nie oddalił się zbytnio. Zawadził o cholewę Strona 11 wojskowego buta i otarł się o łydkę jakiejś dziewczyny. W pewnej chwili usiadł na chudym zadku i postawił uszy. – Panowie, bierzmy się do dzieła! – Bierzmy się! Łap go! Te słowa mogły się odnosić również do niego. Musi mieć się na baczności. I Brtko się zaniepokoił. Ale młodzieńcy tylko się popisywali przed dziewczętami. Brtko podrapał psa za uchem, minę miał zdecydowaną i stanowczą. Nagle drgnął i uniósł głowę. – Lody! – wołał smagły mężczyzna w czerwonym fezie i podzwaniał mosiężnym dzwonkiem przywiązanym do pałąka lodziarskiego wózka, który popychał przed sobą niemal w biegu. – Lody! Lody! – Brzęczenie dzwonka i chrypliwe nawoływania miejscowego Turka ścichły w oddali. Z napiętą uwagą obchodził Brtko elipsę rynku. Jak gdyby on i jego kundel dostali tajne zlecenie, aby zarejestrować nawet najdrobniejsze szczegóły z placu budowy. Brtko miał teraz taki wyraz twarzy, jakby zmobilizował całą swoją pomysłowość, bystrość i wiedzę fachową, aby dokładnie zapamiętać wszystko, o czym będzie musiał zdać relację. Tak sumiennie i uważnie obserwował krzątaninę na budowie. Badał wzrokiem szerokość ostrosłupa i sposób łączenia kondygnacji. Twarzy robotników z tej odległości nie mógł rozeznać. Widział tylko, że podają tym na górze deski i łaty i że w ich ruchach odbija się zmęczenie i zdyszany, niecierpliwy pośpiech. Wyglądali na tle białych płaszczyzn oszalowania jak wielkie czarne mrówki. Brtko dobrze wiedział, co to za praca – wznieść taki kolos. Ostrosłup swoim ogromem budził wyobrażenie pogańskiego bóstwa, przed którym przejmuje człowieka podziw albo cześć. Stolarz nie mógł Strona 12 ukryć uznania. Może to tylko niepokój, jaki nas ogarnia na widok egzotycznego zwierzęcia, potężnego, nieobliczalnego i dlatego niebezpiecznego, spowodował, że Brtko przyspieszył kroku? Obszedł już cały rynek i naraz nie wiedział, co robić dalej, wyciągnął rękę w stronę budowli, a kiedy natknął się wzrokiem na roześmianego kominiarza, chwycił się za guzik. Zwolnił kroku, znów to samo uczucie. Co pocznie ze swoimi rękami? Spojrzał na pokryte odciskami dłonie, potem znów na budowlę i znów na ręce, i w bezsilnym gniewie uderzył psa. Esenc, wystraszony niespodziewanym postępkiem swego pana, warknął i pokazał zęby. Podwinąwszy ogon, zniknął w tłumie. Obraził się na dobre. Tę ogromną kupę desek, która wpadła Brtkowi w oczy, złożono tu dopiero dzisiaj, a może nawet przed kilkoma godzinami. Brtko wygramolił się aż do połowy stosu. Musiał ocenić jakość materiału, opukać deski, zbadać ich wytrzymałość, powąchać, jak pachną. Znów zaczął przywoływać psa. Esenc zafrapowany swoim odkryciem ani myślał usłuchać. Zresztą chodzenie po gładkiej tafli marmuru było dosyć ryzykowne. Ten zwalony głaz w cieniu kasztana zasługiwał na uwagę także z innych względów. Z bliska można było na nim przeczytać: POLEGLI ZA WOLNOŚĆ JÓZEF TURNIA MIKOŁAJ GAZDA EMIL BRUDER Strona 13 Pies przechylił łeb, jakby czytał napis i nazwiska wyryte w kamieniu. Nasłuchiwał, skąd dochodzi przywołujące gwizdanie pana, a kiedy mu się wydało, że już wie, stanął na tylnych łapach, niecierpliwie przebierając przednimi w powietrzu, jakby oczekiwał nagrody za swój wyczyn. Ale co może dostać od przechodzących obok roześmianych dzieci i obojętnych dorosłych? Esenc uniósł tylną łapę i skropił kamień cienkim strumyczkiem. Potem zdecydowanym skokiem zakończył swój występ na zwalonym głazie. Pilnował się jedynie, żeby nikomu się zbytecznie nie narazić. Wychwytywał węchem ślady pana na ziemi i przedzierał się między nogami gapiów w stronę ustawionych pod gołym niebem stołów stolarskich. Działo się to w chwili, gdy ludzie zaczęli się rozstępować, by dać przejście wybitnej osobistości. Od chodnika szedł wysoki mężczyzna w asyście dwóch gwardzistów[1]. Gdy Brtko dojrzał eleganckiego komendanta w mundurze jak z igły, cofnął się niepewnie i skrył się w tłumie. Wprawdzie umyślił sobie, że się tu spotka z Markusem Kolkockim i że mu wszystko wygarnie. Ale teraz zmienił decyzję. Zresztą Markus Kolkocky, otoczony działaczami i publicznością, zbyt był zajęty, żeby spostrzec niepozornego człowieczka w stolarskim fartuchu. Komendant wyciągnął rękę, wskazał szczyt ostrosłupa, wyglądał na uszczęśliwionego. Obmacywał oszalowanie, poklepywał po ramieniu wąsatego stolarza w kombinezonie, potem wysłuchał kierownika budowy, wymoczkowatego mężczyzny w koszuli z wykładanym kołnierzem. Zdaje się, że sprawozdanie z przebiegu budowy wypadło zadowalająco. Kolkocky, nie zwlekając dłużej, mógł przystąpić do najważniejszego punktu inspekcji. Wbiegł po drewnianych schodkach na ostrosłup i z wysokości dwóch pięter pomachał do tłumu na dole. I Brtko patrzył w tym kierunku, co wszyscy. Nienawidził Kolkockiego, znał przy tym wartość zajęcia, które komendant mógłby mu zapewnić jednym ruchem ręki. Ale Brtko nigdy by się tak nie poniżył, żeby go prosić o jakąkolwiek przysługę. Uświadomił to sobie właśnie w tej chwili, gdy stał tak nisko pod nim. I kiedy wszyscy wokół śmiali się Strona 14 i weselili, na twarzy stolarza odzwierciedliły się żal i bezsilny gniew. Strona 15 2 Ewelina nie wytrzymała, żeby nie wygarnąć mężowi wszystkiego, co miała na wątrobie. Była zrzędliwa i nigdy nie powściągała języka. Czemu zresztą miałaby się wyrzekać rozkoszy rozgoryczenia? – Wszystkim lepiej się powodzi niż nam – wybuchnęła. Z piersi wydarło jej się przy tym krótkie westchnienie, może dlatego, że kiedy się klęczy na jednym kolanie, trudno jest mówić. A ona właśnie wybierała z piecyka węgle do żelazka. – Ale ty uważasz, że jesteś najmądrzejszy ze wszystkich, to i co na to można poradzić... Urządzić się, jak się urządzili Szkabło, Petrusz i inni? A skądże! Znaleźć robotę? Do tego nie masz smykałki! Śpiewać, jak grają? Gęba by ci się skrzywiła! Żelazko wypełnione już było węglami, mogła więc wstać i sprawdzić, jak podziałały jej słowa. Wygładziła przy tym jedną ręką kretonową sukienkę pod fartuchem i obciągnęła ją, usiłując zakryć kolana. Wszystko było na nią za ciasne i za wąskie i groziło potrzaskaniem pod naporem bujnego, jędrnego ciała. Nawet staromodne papucie ją cisnęły. Z rumorem rzuciła w kąt pogrzebacz. Ale i to nie zrobiło wrażenia na jej mężu. Nic nie było w stanie odwrócić jego uwagi od całkiem błahego zajęcia, które w przekonaniu Eweliny było równie bezużyteczne, jak wszystko, co robił. Chyba rzeczywiście zależało mu już tylko na tym, żeby ze ścianek poodpryskiwanej miednicy puścił wżarty w nie brud. Siedział na ławce z miednicą między kolanami, jakby ją lutował, raz po raz sypał drogocenny proszek do szorowania na szmatę i tarł z uporem i wytrwale. A kiedy Ewelina machnęła ręką i z bezsilnym gniewem rzuciła: – Szkoda słów! – Brtko, nie podniósłszy nawet głowy, też machnął ręką i powiedział: – Idź do licha, pilnuj swego. Ja cię zostawiam w spokoju, to i ty daj Strona 16 mi święty spokój! – I nadal czyścił miednicę. – Czekaj, ja ci pokażę święty spokój – pogroziła Ewelina i wybiegła z kuchni. Ale nie odeszła daleko. Zatrzymała się przed progiem, z żelazkiem w podniesionej ręce, jakby chciała oświetlić sobie drogę, i rozejrzała się badawczo po podwórku, na które już spływał mrok wieczoru. A kiedy pies znienacka polizał ją po gołej łydce, krzyknęła przestraszona: – A pódziesz, paskudniku! – i wymierzyła mu kopniaka. Zduszony skowyt zanikł w szumie wiatru, a Esenc podreptał drobnym kroczkiem w głąb podwórza. Po chwili jego białe łapki skryły się w cieniu rozkołysanych gałęzi dwóch starych orzechów. Ewelina raz jeszcze zatrzasnęła rygielek, sprawdziła, czy dobrze trzyma. Węgielki, rozżarzone na skutek wahadłowego wymachiwania żelazkiem, mrugały okrągłymi oczkami otworów zasuwki i kreśliły cienkie ogniste linie w ciemności nudnego, powszedniego wieczoru. Zdawałoby się, że jej złość wyparowała przed progiem domu i że wściekłe tupnięcie jest tylko pogłosem niedawnej kłótni; w rzeczywistości Ewelina chciała zwrócić uwagę na swoją obecność, którą należało dostrzec. Ale Tono Brtko zachowywał się tak, jakby solennie sobie postanowił nie zważać ani na minę żony, ani na jej słowa. Stał przy piecyku i rondelkiem przelewał zagrzaną wodę do miednicy na podłodze, ze wzrokiem wlepionym w spadający z pluskiem słup wody, z ufną radością dziecka, które jest przekonane, że ta zabawa niczym mu nie grozi, wręcz przeciwnie, sprawi wiele uciechy. – Nie chlap! – zawołała Ewelina. – Bawisz się jak mały chłopiec! – Postanowiła nie tracić więcej słów, zaczęła przebierać w stosie nieuprasowanej bielizny, starczy jej zajęcia do północy. Brtko zauważył, że spadający z pluskiem słup wody odbijał się od dna miednicy i niczym gejzer tryskał w górę chmurą kropel i pary. Czuł się jak mistrz-artysta pracujący nad dziełem sztuki, które wymaga Strona 17 głębokiego skupienia i cierpliwości. Zzuł buty, nogawki spodni podkasał do kolan, po czym doszedł do wniosku, że z pewnością będzie mu wygodniej w samej kamizelce. Zanurzył palce w miednicy, żeby sprawdzić, czy woda jest wystarczająco ciepła, i dolał garnuszek zimnej. Tego obrzędu nie można dokonywać w pośpiechu, toteż Brtko go celebrował, wydawało się, że z całą świadomością rozkoszuje się każdym swoim ruchem. Przeniósł miednicę z wodą od pieca w pobliże ławki, wytarł podłogę, ławkę przysunął bliżej do ściany i usiadł, dla pewności rzuciwszy przedtem ukradkowe spojrzenie na żonę. Chciał wiedzieć, czy będzie mógł spokojnie oddać się przyjemności kąpieli, czy też ma się przygotować do odparcia ataku. Nie czuł się zbyt pewnie, bo w tej samej chwili, kiedy uniósł nogi, Ewelina odstawiła z łomotem żelazko na rondelek, którego używała jako podstawki, niczym zawodowy mówca oparła się o deskę umieszczoną na dwóch krzesłach jak kładka, wypięła potężne piersi i zaczęła ostrym tonem: – Nie masz rozumu ani pomyślunku! Wszyscy wiedzą, tylko ty jeden nie, że wystarczy usta otworzyć, powiedzieć na straż[2], żeby ci pomogli stanąć na nogi. Ale tobie to nie chce przejść przez gardło, głupi jesteś, nic nie wiesz, na nic się nie zdobędziesz... I westchnąwszy bezsilnie, jeszcze sobie ulżyła: – Przeklęta niech będzie godzina, w której Pan Bóg mnie pokarał i na całe życie złączył z fajtłapą! Brtko jednak postanowił nie reagować. Siedział oparty o ścianę, z założonymi rękoma, z nogami zanurzonymi w parującej wodzie, i mrużył oczy, aby móc sobie wyobrazić, że żonine wyrzuty dotyczą kogoś innego, całkiem obcego człowieka. Ciepła kąpiel bowiem posiada cudowną właściwość oddalania trosk, napełnia niewysłowioną rozkoszą, spłukuje jad z wdzierających się natrętnie w uszy słów Eweliny. A mimo to nieoczekiwanie odezwał się do niej: Strona 18 – Ewelino, wiesz co? – powiedział łagodnym głosem, z wyrazem skupienia na twarzy, jak człowiek, który znalazł sposób rozwikłania trudności. I nagle strącił wątek. Przypomniał sobie o papierosie. Wyłowił go z kieszeni kamizelki, włożył do ust, ale kiedy chciał przytknąć do niego płonącą zapałkę, źrenice rozszerzyły mu się nagle, posłyszał bowiem rozjuszone szczekanie psa. Uniósł nogi, chwilę trzymał je nad powierzchnią wody. Nie ulegało wątpliwości, że kroki za oknem zbliżały się do drzwi. Oboje wlepili w nie wzrok, gwałtowne pukanie zdradzało niecierpliwość. – Proszę! – zawołała Ewelina, a Brtko zdmuchnął płomyk zapałki. Zaskoczona Ewelina postawiła rozpalone żelazko na desce owiniętej kocem, zamiast na rondelku. Drzwi otwarły się szeroko i w progu stanął Markus Kolkocky, komendant Gwardii Hlinki, z żoną Rużeną, rodzoną siostrą Eweliny Brtkowej. Goście zastygli w miejscu, jakby się nagle zatrzymali po szaleńczym biegu. Wszystkich ogarnęło zmieszanie, jak zwykle bywa przy niespodziewanych spotkaniach, kiedy zaskoczeni ludzie nie wiedzą, co z tego wyniknie. Na twarzy Kolkockiego zgasł sztuczny uśmiech, spodziewał się radosnego powitania, a tymczasem skamieniałe postacie gospodarzy wywoływały wrażenie wrogości. A ponieważ w chwilach nerwowego napięcia zdolni jesteśmy spojrzeć na znane nam rzeczy oczami innych ludzi, wskutek czego przedstawiają nam się zupełnie inaczej, więc i Ewelinę, gdy się ocknęła z osłupienia, przejął wstyd. Jej spojrzenie przesuwało się po rozrzuconych w nieładzie przedmiotach. Nędzna kanafasowa pierzyna na nieposłanym łóżku pogłębiła jej zażenowanie. Mdłe światło żarówki prószyło żółtym blaskiem prosto na rząd butelek z przecierem pomidorowym, stojących na kredensie. Wścibski wzrok gości odkrył Strona 19 również niepozmywane naczynia w zlewie. Ewelina miała uczucie, że deska do prasowania wrzyna jej się w ciało, a gdy spojrzała na męża z nogami w miednicy, ledwo się powstrzymała, żeby jej nie zrzucić... Do tego te brudne talerze i przewrócona solniczka na ceracie! Ewelina w ciągu tych kilku sekund uświadomiła sobie elegancję i wysoką pozycję swej siostry; srebrny lis na szyi i prześliczny kapelusz, dyskretny uśmiech rozjaśniony blaskiem złotych zębów, aksamitna fioletowa suknia z dekoltem w szpic, bijąca w oczy, wypielęgnowana schludność i migotanie naszyjnika i kolczyków. Z gorączkowym pośpiechem, jakby nagle wróciła do przytomności, Ewelina zrzuciła fartuch, a najchętniej zrobiłaby to samo z kretonową sukienką. Miała teraz możność porównać z bliska tych dwóch mężczyzn, swojego i siostry, i wolała już nawet nie patrzeć w stronę, gdzie jej mąż skamieniał z głową wciągniętą w ramiona, jak żółw przelękniony nagłą burzą. Gdyby Brtko ze zdenerwowania czy też dlatego, że coś mu strzeliło do głowy, nie zapluskał nogami w miednicy, może by Kolkocky nie wybuchnął tym swoim grzmiącym śmiechem. Oburącz uniósł nad głową pękatą teczkę, przybierając zwycięską pozę sztangisty, który postanowił dokonać wyczynu ponad ludzkie siły. – Przyszliśmy, bo chcemy wam pomóc! Najwyższy czas, żebyście się opamiętali. Pomóc, kochani szwagrostwo, nic innego, tylko pomóc wam chcemy! – Jego słowa zabrzmiały jak apel nad głowami tonących, pod którymi załamał się lód. Ręka została podana, trzeba było ją tylko chwycić. – Rużenko moja kochana! To naprawdę ty? Uwierzyć nie mogę! – wykrzyknęła radośnie Ewelina znad deski do prasowania, łkając ze wzruszenia. Ręce uniosły się niecierpliwie, pragnąc pokonać zakłopotanie. – Och, jaka jestem szczęśliwa, że przyszliście! Głos brzmiał coraz bardziej przekonująco w miarę napływu szczerości, przebłysków nadziei, nęcących marzeń, które mogły Strona 20 przekształcić się w rzeczywistość. Rużena Kolkocka też nie skąpiła serdeczności: – Moja mała, kochana siostrzyczko, jakże chciałabym cię przekonać, żeśmy o was ani na chwilę nie zapomnieli! W postukiwanie wysokich obcasów wkradł się pośpiech. Obie siostry manifestowały swą radość skwapliwym rzucaniem się sobie w objęcia, urywanym szlochaniem, głośnymi piskami, okrzykami podziwu, wzajemnym przekonywaniem się, że już nigdy, nigdy i nic na świecie ich nie rozdzieli. – Jesteś równie ładna jak dawniej, Ewelinko, często cię widywałam i wstyd mi było, że z powodu takiego głupstwa... Dziwię się, jak to się mogło stać. Wcale się nie zmieniłaś! – I ty wspaniale wyglądasz, Rużenko, a ten kapelusik gdzie kupiłaś, u Imrichów? Pokaż mi się, pokaż! W miarę jak opadała fala radości i westchnień, budziła się obopólna ciekawość; ciała odsunęły się od siebie na odległość ramienia jak przy zwolnionym rytmie czardasza, kiedy partnerzy przyglądają się sobie, aby po chwili zawirować w jeszcze dzikszym tempie. – No, dosyć już tego, bo jeszcze zwariujecie z radości, popatrzcie lepiej na to! – zawołał Markus Kolkocky, kołysząc z boku na bok pękatą teczką. Wymachiwał nią jak kolejarz latarnią, kiedy czyni rozpaczliwe wysiłki, aby zatrzymać pędzący w ciemności pociąg. Przy każdym ruchu ręki spod rękawa wynurzał się biały mankiet koszuli, a pod nim błyskał złoty zegarek. A może to diamentowe pierścienie migotały tak oślepiająco? Tono Brtko przejechał ręką po spoconym czole, oczach i twarzy