Grobowiec - Kate Mosse
Szczegóły |
Tytuł |
Grobowiec - Kate Mosse |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Grobowiec - Kate Mosse PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Grobowiec - Kate Mosse PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Grobowiec - Kate Mosse - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
KATE MOSSE
Grobowiec
Strona 3
MOSSE KATE
Przełożyła
Agnieszka Barbara Ciepłowska
Tytuł oryginału: SEPULCHRE
Mojej matce, Barbarze Mosse, w podziękowaniu
za pierwszy fortepian I – jak zawsze –
ukochanemu Gregowi za wszystko, co było, jest i
będzie
Lame d'autrui est uneforet obscure oii ilfaut marcher avec
precaution. Dusza człowieka to ciemny las, przez który stąpać
trzeba szalenie ostrożnie.
Claude Debussy, Listy, 1891
Prawdziwy tarot jest symbolem. Nie przemawia w obcym
języku ani za pośrednictwem innych znaków.
„Obrazkowy klucz do Tarota" Arthur Edward Waite
PRELUDIUM
Strona 4
Marzec 1891
Środa, 25 marca 1891
Historia zaczyna się w nekropolii. Pośród alej miasta
zmarłych. Na cichych bulwarach, promenadach i w ślepych
zaułkach paryskiego cmentarza Montmartre, miejsca oddanego
grobowcom i kamiennym aniołom oraz duchom ludzi
zapomnianych przez żywych i martwych, zanim jeszcze ostygli w
grobach.
Historia zaczyna się od gapiów przy bramach, od paryskich
biedaków, którzy przyszli skorzystać na cudzym nieszczęściu.
Otępiali żebracy i bystrzy chiffonniers, kwiaciarze sprzedający
wieńce i kramarze, oferujący ex voto wszelkie błyskotki,
dziewczęta zwijające bibułkowe kwiaty. Powozy o czarnych
budach i matowych szybach.
Historia zaczyna się od pantomimy. Od spektaklu
pogrzebowego. Drobne, tanie ogłoszenie w „Le Figaro"'
zawiadamiało o miejscu, dacie i godzinie pochówku, ten i ów
przybył. Ciemne welony, surduty, wypolerowane buty i
ekstrawaganckie parasole, chroniące przed niestosownym,
marcowym deszczem.
Leonie stoi z matką i bratem nad otwartym grobem. Jej twarz
również przesłania czarna koronka. Z ust kapłana padają słowa o
rozgrzeszeniu, banały, które nie poruszają serc i nie budzą
emocji. Duchowny jest brzydki, ma tłustą cerę, pogniecioną
koloratkę i pospolite buciory z klamrami. Nic nie wie o
kłamstwach i zdradzie, które zakończyły się tutaj, na skrawku
ziemi w osiemnastym arrondissement, na północnych obrzeżach
Paryża.
Leonie ma całkiem suche oczy. Podobnie jak duchowny jest
Strona 5
ignorantką w sprawie wypadków, które sprowadziły żałobników
na cmentarz w to deszczowe popołudnie. Wydaje jej się, że
przyszła na pogrzeb, moment symbolicznie zamykający życie.
Pożegnać wybrankę brata, nieco tajemniczą kobietę, której nie
dane było jej poznać. Wesprzeć nieutulonego w smutku Anatola.
Leonie patrzy na trumnę spuszczaną do wilgotnego dołu, do
królestwa pająków i robaków. Gdyby się teraz szybko obróciła,
przyłapałaby Anatola na zdumiewającej reakcji. Ukochany brat
ma w oczach nie smutek, lecz ulgę.
Nie odwraca się jednak, więc nie widzi także mężczyzny w
szarym cylindrze i surducie, ukrytego przed deszczem pod
cyprysami w najdalszym kącie cmentarza. Jest bardzo
przystojny, na widok takiego eleganta une belle Parisienne
nieznacznym gestem odruchowo poprawi włosy i strzeli oczami
spod woalki. Kształtne, mocne dłonie, obciągnięte szytymi na
miarę rękawiczkami z cielęcej skórki, wsparł na srebrnej główce
laski z mahoniu. To dłonie stworzone, by objąć talię kochanki, by
gładzić biały policzek.
Mężczyzna przygląda się ceremonii z wytężoną uwagą. Oczy
ma niebieskie, jasne, o smolistych źrenicach.
Ziemia głucho uderza o wieko trumny. Słowa duchownego
zamierają echem w wilgotnym półmroku.
–In nomine Patri et Filii, et Spiritus Sancti. Amen. W imię Ojca
i Syna i Ducha Świętego.
Kreśli znak krzyża i odchodzi.
Amen. Niech się tak stanie.
Leonie wypuszcza z dłoni kwiat, symbol pamięci, różę
zerwaną rankiem w parku Monceau. Spirala białych płatków
znaczy jego drogę od czarnej rękawiczki do ciemnej ziemi.
Wieczne odpoczywanie. Pokój duszy.
Deszcz przybiera na sile. Dachy, wieżyce i kopuły Paryża za
Strona 6
wysoką cmentarną bramą z kutego żelaza okrywa całun
srebrzystej mgły, który tłumi turkot powozów na Boulevard de
Clichy i odległe zgrzytliwe jęki pociągów, ruszających w drogę z
Gare Saint-Lazare.
Towarzystwo odchodzi od grobu. Leonie dotyka ręki brata. On
poklepuje siostrę po dłoni, spuszcza głowę. Ruszają ku wyjściu.
Oby to był rzeczywiście koniec. Po strasznych, tragicznych
miesiącach dobrze byłoby wreszcie zamknąć ten rozdział.
Wtedy mogliby się uwolnić od smutku i na nowo zacząć żyć.
***
Setki kilometrów od Paryża coś się budzi.
Reakcja, połączenie, skutek. W pradawnym lesie nieopodal
Rennes-les-Bains, modnej miejscowości uzdrowiskowej,
podmuch wiatru trąca liście. Muzyka. Słyszalna i niesłyszalna
zarazem.
Enfin.
Nareszcie.
Słowo jest westchnieniem powiewu.
Dotknięte czynem niewinnej dziewczyny na paryskim
cmentarzu, coś drgnęło w kamiennym grobowcu. Dawno
zapomniane i zagubione w porośniętych gąszczem, splątanych
alejkach majątku Domaine de la Cade, coś się budzi.
Przechodzień dostrzegłby może grę światła w zapadającym
zmierzchu, pierś kamiennej rzeźby w ulotnej chwili zdaje się
poruszona oddechem.
Obrazy na kartach zagrzebanych pod nagrobkiem, w korycie
wyschniętej rzeki, na moment zyskują życie. Przelotne kształty,
wrażenia, cienie, nic więcej na razie. Zapowiedź, złudzenie,
obietnica. Załamanie światła, ruch powietrza pomiędzy czasem a
Strona 7
miejscem.
Gdyż tak naprawdę historia ta nie zaczyna się od pogrzebu na
paryskim cmentarzu, ale od talii kart.
Od szatańskiej księgi obrazów.
Strona 8
CZĘŚĆ I
Paryż
Wrzesień 1891
ROZDZIAŁ 1
Paryż
Środa, 16 września 1891
Leonie Vernier stała na stopniach Palais Garnier. W dłoniach
ściskała torebeczkę chatelaine i przytupywała już mocno
zniecierpliwiona.
Gdzież on się podziewa?
Mrok zdążył otulić Place de 1'Opera jedwabistą niebieskością.
Dziewczyna ściągnęła brwi.
Oszaleć można.
Od godziny czekała na brata pod beznamiętnym wzrokiem
rzeźb z brązu, ustawionych na dachu opery. Znosiła
impertynenckie spojrzenia przechodniów, obserwowała fiacres i
prywatne wozy z postawionymi budami, czterokonne dorożki,
dwukółki i pojazdy publiczne, które wcale nie chronią pasażerów
od kaprysów pogody. Ze wszystkich wysiadali kolejni przybysze,
wylewała się lśniąca rzeka smoliście czarnych cylindrów i
wykwintnych sukni wieczorowych z eleganckich domów mody,
Maison Leoty czy Charles Worth. W noc premiery socjeta
przybywała, by podziwiać i być podziwianą.
Strona 9
Brakowało tylko Anatola.
W którejś chwili wydało jej się, że go dostrzega. Wysoki,
barczysty, podobnie stawiający kroki. Oczyma wyobraźni już
widziała błyszczące piwne oczy brata i zadbany czarny wąs.
Uniosła rękę, chciała mu pomachać na powitanie, lecz w tej
właśnie chwili mężczyzna obrócił się, dojrzała go wyraźniej.
Obcy.
Przeniosła wzrok w głąb Avenue de l'Opera. Ulica ciągnęła się
aż do Luwru. Pamiątka kruchej dynastii, gdy znerwicowany król
kazał zbudować najkrótszą i najbezpieczniejszą drogę od
przybytku sztuki do pałacu, gdzie co wieczór odbywały się
przyjęcia i bale. Chwiejne płomyki latarń gazowych rozrzedzały
mrok, przez okna barów i kawiarń wylewał się ciepły blask.
Dziewczynę otaczały dźwięki charakterystyczne dla miasta o
zmroku. Metropolii w chwili przemiany. Entre chien et loup.
Wierny człowiekowi pies dziczał i stawał się wilkiem. Tu
pobrzękiwanie uprzęży, ówdzie turkot kół. Śpiew ptaszęcia na
Boulevard des Capucines, ochrypłe wołania domokrążców i
stangretów, milsze dla ucha glosy kwiaciarek na stopniach opery,
przenikliwe zachęty chłopców gotowych za jednego sou uczernić
i wypolerować obuwie dżentelmena.
Przed wspaniałą fasadą Palais Garnier ukazał się kolejny
omnibus, dążący ku Boulevard Haussmann. Konduktor,
dziurkujący bilety na wyższej kondygnacji, pogwizdywał wesoło.
Jakiś stary żołnierz, odznaczony medalem Tonquina, szedł
rozkołysanym krokiem, śpiewając sprośne żołnierskie strofy. W
tłumie mignęła pobielona twarz klauna pod filcową czapką z
maską. Błazen miał na sobie kostium upstrzony błyskotkami.
Jak on śmie kazać mi czekać?
Dzwony zaczęły zwoływać wiernych na nabożeństwo, od
mocnego dźwięku zadrżała ulica. Czy to w kościele Saint-
Gervais? Może w jakiejś innej, pobliskiej świątyni.
Ledwo dostrzegalnie wzruszyła ramieniem. Nie sposób dłużej
Strona 10
czekać. Pokręciła głową zawiedziona.
Ale zaraz oczy jej rozbłysły.
Jeśli ma usłyszeć „Lohengrina", dzieło pana Wagnera, musi
wziąć sprawy we własne ręce i iść na przedstawienie. Sama.
Czy się odważy?
Towarzysz ją zawiódł, ale bilet na szczęście miała.
Czy znajdzie w sobie śmiałość?
Paryska premiera.
Miałaby zostać pozbawiona takiego doświadczenia jedynie
dlatego, że Anatol nie potrafi zjawić się na czas?
Wnętrze opery jaśniało rzęsistym blaskiem, spływającym ze
szklanych żyrandoli, połyskujących setkami tęcz. W operze
zebrała się cała śmietanka towarzyska. Szyk i elegancja. Nie.
Tego nie wolno stracić.
Leonie podjęła decyzję. Wbiegła po schodach, minęła szklane
drzwi i dołączyła do widzów.
***
Rozległ się dzwonek. Dwie minuty do podniesienia kurtyny.
Przemknęła po marmurach Grand Foyer. Połyskujące spod
halek jedwabne pończochy przyciągały spojrzenia pełne aprobaty
i podziwu. Siedemnastolatka to istota na progu kobiecości, a
Leonie rozkwitała wielką urodą, obdarzona przez naturę modnymi
rysami twarzy oraz wyrazistym kolorytem, tak wysoko cenioną
przez monsieur Moreau i jego prerafaelickich przyjaciół.
Jej wygląd wprowadzał w błąd. W rzeczywistości była raczej
pewna siebie niż posłuszna, więcej miała w sobie zuchwałości niż
skromności, rozwijała własne zainteresowania i pasje – jak to
Strona 11
nowoczesna młoda dziewczyna, a nie jakaś średniowieczna
panna z dobrego domu. Anatol drażnił się z nią, opowiadając, że
choć wygląda jak pierwowzór malowidła Rossettiego
„Błogosławiona damozel". w rzeczywistości jest jego odbiciem w
krzywym zwierciadle. Doppelgiinger. niby taka sama, lecz jednak
nie ta sama. Bo nie utożsamiała się ani z wodą, ani z ziemią, ani z
powietrzem. Spośród czterech żywiołów zawsze najbliższy był jej
ogień.
Alabastrowe policzki dziewczyny nabrały kolorów. Kilka
ciężkich miedzianych loków uciekło spod grzebieni i ześlizgnęło
się na obnażone ramiona. Lśniące zielone oczy, okolone długimi,
brązowymi rzęsami z kasztanowym połyskiem, błyszczały
gniewem i zuchwalstwem.
Dał słowo, że się nie spóźni!
Jedną ręką przytuliła do piersi torebkę jak tarczę, drugą
zebrała atłasowe spódnice i szybkim krokiem pokonała
marmurowy hol, ignorując pełne dezaprobaty spojrzenia matron i
wdów. Sztuczne perły i szklane łezki na rąbku sukni stukały o
krawędzie stopni. Szybko zostawiła za sobą różowe kolumny,
złocone posągi oraz fryzy, po chwili znalazła się na cudnym łuku
głównych schodów. Gorset nie pozwalał jej swobodnie
oddychać, serce waliło jak oszalały metronom.
Mimo wszystko nie zwolniła kroku. Już widziała biletera, który
właśnie chciał zamykać drzwi prowadzące na główną salę
widowni, Grande Salle. Przyśpieszyła i w ostatniej chwili stanęła
w progu.
–Voila!. – Pokazała kartonik z miejscówką. – Monfrere va
arriver…
Tak, brat przyjdzie. Na pewno. Obiecał.
Mężczyzna odstąpił, wpuszczając ją do wnętrza.
Po nieustannym szumie, niesionym echem wśród
marmurowych ścian Grand Foyer, widownia tchnęła ciszą. Tu i
Strona 12
ówdzie dało się posłyszeć stłumione rozmowy, słowa powitania,
pytania o zdrowie i rodzinę – wsiąkające w grube dywany i rzędy
czerwonych pluszowych foteli.
Z kanału dla orkiestry dobiegała znajoma kakofonia dźwięków
płynących z instrumentów dętych, perkusyjnych i strunowych,
szelest kartek tonął w pomieszczeniu, unoszący się to tu, to tam.
jak smużki mgły jesienią.
Odważyłam się.
Zebrała się w sobie. Wygładziła suknię. Nowiutki nabytek,
dzisiejszego popołudnia dostarczony z domu mody La
Samaritaine; toaleta jeszcze odrobinę sztywna, pierwszy raz
włożona. Dziewczyna podciągnęła zielone rękawiczki nad łokcie,
pomiędzy ich krańcem a rękawkiem dawał się dostrzec tylko
wąziutki paseczek skóry. Ruszyła szerokim przejściem między
rzędami. W stronę sceny, na sam początek.
Dzięki uprzejmości przyjaciela Anatola, kompozytora Achille'a
Debussy'ego, mieli najlepsze miejsca w sali.
Po obu stronach przejścia falowało morze czarnych cylindrów
i stroików z piórami, trzepotały błyszczące od cekinów wachlarze.
Mijała nalane, czerwone twarze mężczyzn, obok nich ciężkie od
pudru oblicza wdów o siwych włosach. Leonie na każde
spojrzenie odpowiadała serdecznym uśmiechem, lekkim
skinieniem głowy.
Dziwna atmosfera…
Dziewczyna uważniej przyjrzała się publiczności. Im bardziej
zagłębiała się w Grande Salle, tym dobitniej uświadamiała sobie,
że coś jest nie tak, jak być powinno. Widzowie mieli się na
baczności, rzucali czujne spojrzenia, wyraźnie spodziewali się
jakichś kłopotów.
Poczuła mrowienie na karku. W powietrzu krzyżowały się
spojrzenia rzucane z ukosa, na każdej twarzy dostrzegała
nieufność.
Strona 13
Nie przesadzajmy. Nie dajmy się ponieść wyobraźni.
Usłużna pamięć przypomniała jej artykuł, który Anatol czytał
na głos przy kolacji. O proteście przeciwko wystawianiu w Paryżu
dzieł pruskich artystów. Cóż jednak z tego? Przecież Leonie
znajdowała się w Palais Garnier, a nie na którejś z bocznych
uliczek Montmartre'u.
Co złego mogłoby się zdarzyć w operze? Nic!
Doszedłszy do pierwszego rzędu, rozpoczęła wędrówkę obok
licznych kolan i rękawiczek, aż wreszcie dotarła do swojego
miejsca i z niemałą ulgą siadła. Szybko wzięła się w garść,
podniosła wzrok na sąsiadów. Po lewej miała dystyngowaną
matronę, obwieszoną biżuterią. Towarzystwa dotrzymywał jej
mąż, starszy mężczyzna o bladych oczach, ledwo widocznych
spod krzaczastych siwych brwi. Upstrzone plamami dłonie
wsparł na lasce, zwieńczonej srebrną główką, otoczoną u
podstawy taśmą z jakąś sentencją.
Z prawej strony puste miejsce Anatola oddzielało ją, niczym
głęboki rów, od czterech ponurych brodatych mężczyzn w
średnim wieku. Wszyscy jak jeden mąż trzymali w dłoniach
bukszpanowe laski bez żadnych oznaczeń, milczeli i tylko oczy
im płonęły. Robili upiorne wrażenie.
Co więcej, wszyscy czterej nie zdjęli rękawiczek, a to budziło
zdziwienie, bo z pewnością było im w nich niewygodnie i gorąco.
Nagle jeden odwrócił głowę i spojrzał Leonie prosto w oczy.
Spłonęła rumieńcem, spuściła wzrok, a następnie utkwiła
spojrzenie w zawiłym wzorze na purpurowo-złotej kurtynie, która
ciężkimi fałdami spływała od stropu proscenium aż po drewnianą
posadzkę sceny.
A może coś mu się stało?
Leciutko pokręciła głową, odganiając złe myśli. Wyjęła z
torebki wachlarz, otworzyła go energicznym strzepnięciem. Z
jednej strony, bardzo chciałaby usprawiedliwić nieobecność
Strona 14
brata, jednak z drugiej, była całkowicie przekonana, że należy ją
przypisać brakowi punktualności.
Ostatnio bardzo częstemu.
Od czasu smutnej uroczystości na Cimetiere de Montmartre
na Anatolu jeszcze trudniej było polegać. Ściągnęła brwi. Nie do
wiary, jak długo prześladowały ją tamte wspomnienia.
W marcu miała nadzieję, że wszystko się skończyło, niestety,
Anatol wciąż był niespokojny. Często znikał na całe dnie, wracał
w środku nocy, unikał przyjaciół, zamykał się w sobie i całkowicie
poświęcał pracy.
Tak czy inaczej, obiecał, że dzisiaj się nie spóźni.
Pojawił się dyrygent. Na widowni rozbrzmiały brawa podobne
do wystrzałów z broni palnej, gwałtowne, mocne. Leonie także
klaskała mocno i z entuzjazmem, może nieco energiczniej, niż
gdyby nie była zaniepokojona. Tymczasem kwartet
dżentelmenów po prawej nawet nie drgnął. Ob-
ciągnięte rękawiczkami dłonie w dalszym ciągu spoczywały
na brzydkich, tanich laskach. Dziewczyna obrzuciła ich
pogardliwym spojrzeniem. Co za prostactwo! Po co się wybrali
do opery, skoro chef d'orchestrę był dla nich nikim? Zirytowana
stwierdziła, że wolałaby nie mieć blisko tak podłego towarzystwa.
Dyrygent skłonił się nisko i odwrócił twarzą do sceny, do
orkiestry. Oklaski zamarły. Wielką salę spowiła cisza. Maestro
kilka razy stuknął pałeczką w drewniany pulpit, błękitne płomyki
lamp gazowych na widowni przygasły. Powietrze nabrzmiało
oczekiwaniem. Wszystkie oczy skierowane były na dyrygenta.
Muzycy się wyprostowali, przygotowali smyczki, podnieśli
instrumenty do ust.
Pałeczka wzniosła się w górę. Leonie wstrzymała oddech.
Cudowną salę Palais Garnier wypełniły pierwsze akordy
Strona 15
„Lohengrina" pana Richarda Wagnera.
Miejsce z prawej ziało pustką.
Strona 16
ROZDZIAŁ 2
Gwizdy i pohukiwania w wyższych rzędach zaczęły się
nieomal natychmiast. Z początku większa część publiczności
usiłowała nie zwracać uwagi na te wybryki, udając, że nic się nie
dzieje, ale po chwili trudno było ignorować hałasy, dobiegające
także z balkonu i jaskółek, najwyższych bocznych lóż.
Jednocześnie trudno było określić, czego właściwie dotyczy
protest.
Leonie wbiła spojrzenie w orkiestrę i starała się nie zwracać
uwagi na coraz gęsciejsze syki i szepty, lecz z każdą nutą
uwertury widownię coraz szerszą falą ogarniał zdradliwy
niepokój. Dziewczyna w końcu nie zdołała powstrzymać
ciekawości. Nachyliła się ku sąsiadce po lewej.
–Co się dzieje? – szepnęła.
Starsza dama ściągnęła brwi niezadowolona, lecz
odpowiedziała.
–-Ci ludzie nazywają siebie abonnes – odparła zza wachlarza.
Sprzeciwiają się wystawianiu jakichkolwiek kompozytorów poza
francuskimi. Chcą uchodzić za muzycznych patriotów. Można się
z nimi zgodzić co do zasady, ale nie wolno manifestować swoich
przekonań w taki sposób!
Leonie podziękowała skinieniem i znów usiadła prosto.
Rzeczowy ton sąsiadki uspokoił ją, mimo że hałasy przybierały
na sile.
Gdy tylko wybrzmiały ostatnie akordy uwertury, protest
rozpoczął się na dobre. Kurtyna poszła w górę, odsłaniając chór
germańskich rycerzy z dziesiątego wieku, stojących nad
brzegiem rzeki w Antwerpii, a na widowni zapanował zgiełk. W
wyższych rzędach balkonu grupa ośmiu czy dziesięciu mężczyzn
Strona 17
wstała z siedzeń. Gwizdali, pohukiwali, wolno, głośno klaskali.
Pełne dezaprobaty syknięcia rozchodziły się od tego miejsca jak
kręgi na wodzie. W którejś chwili ktoś zaintonował słowo, które
nie od razu dało się rozpoznać, lecz podejmowane coraz gęściej
tu i tam męskimi ochrypłymi głosami przybrało na sile i w końcu
odbiło się potężnym echem od zdobionego sufitu.
–Boche! Boche! Boche!
Szwab.
Leonie była zła, bo nie mogła w spokoju cieszyć się operą, ale
z drugiej strony, po cichutku, przyznawała w duchu, że jest
podekscytowana. Właśnie stała się świadkiem zdarzenia, o
którym normalnie mogłaby jedynie przeczytać na łamach „Le
Figaro", ulubionej gazety Anatola.
Prawdę powiedziawszy, zwykle tonęła w nudzie codzienności,
miała serdecznie dość towarzyszenia maman podczas
ciągnących się w nieskończoność wieczorków towarzyskich, w
nijakich domach paryskich krewnych i dawnych znajomych ojca.
Równie mało pasjonująca była grzecznościowa wymiana zdań z
przyjacielem mamy, dawnym wojskowym, posuniętym w latach,
który traktował dziewczynę, jakby ciągle jeszcze nosiła krótkie
spódniczki.
Ależ będę miała wieści dla Anatola!
Tymczasem protest wszedł na zupełnie nowe tory.
Artyści, choć mocno umalowani, wyraźnie pobledli. Śpiewali
dalej, lecz z ich oczu wyzierała niepewność. Szyki pomieszał im
pierwszy pocisk. Ktoś rzucił butelką, o włos chybiając basa
grającego króla Heinricha.
Na teatr spadło osłupienie tak wielkie, że zdawało się, jakby
orkiestra przestała grać. Widownia wstrzymała oddech. Butelka
sunęła nad głowami siedzących jakby w zwolnionym tempie,
zielone szkło migotało srebrnymi refleksami światła. W końcu
Strona 18
uderzyła w płócienne dekoracje i z głuchym turkotem stoczyła się
do kanału orkiestry.
Wtedy rozpętało się piekło. Na scenie i na widowni. Prysnął
czar wielkiego dzieła. Operę wypełnił zgiełk przestraszonych i
oburzonych głosów. Raptem w stronę sceny poszybował drugi
pocisk. Ten spadł na deski i roz-bryznął się fontanną szklanych
okruchów. Jakaś kobieta w pierwszym rzędzie krzyknęła i
zasłoniła twarz, bo poraził ją koszmarny odór gnijących warzyw i
krwi.
–Boche! Boche! Boche!
Uśmiech na twarzy Leonie zbladł. W oczach dziewczyny
błysnął strach. Serce miała w gardle. Nic przyjemnego w takiej
przygodzie. Nic. Czuła mdłości.
Kwartet po jej prawej stronie zerwał się na równe nogi i zaczął
klaskać. Najpierw powoli, potem coraz szybciej. Mężczyźni wyli
przy tym jak potępieni, naśladowali odgłosy wydawane przez
świnie, krowy i kozy. Twarze mieli okrutne, zacięte, wykrzywione
nienawiścią.
Zjadliwy antypruski refren rozbrzmiewał już ze wszystkich
stron.
Brodaty dżentelmen o bladej cerze i w okularach na nosie,
człowiek wyraźnie spędzający czas w towarzystwie inkaustu,
wosku i dokumentów, trącił programem w ramię jednego z
protestujących.
Usiądźże, człowieku, na litość boską! Ani to czas, ani miejsce
na takie wybryki!
Racja – poparła go towarzyszka. Proszę usiąść.
Zaczepiony odwrócił się gwałtownie i smagnął starszego pana
laską po kłykciach. Laską, która miała w główce przemyślnie
ukryty metalowy kolec Napadnięty krzyknął, program wypadł mu
z dłoni. Z rozciętej skóry popłynęła krew. Chciał odebrać
napastnikowi broń, ale ten pchnął go mocno i przewrócił.
Strona 19
Towarzysząca starszemu mężczyźnie dama zerwała się na równe
nogi.
Leonie wstrzymała oddech.
Dyrygent starał się nadal prowadzić orkiestrę, lecz muzycy nie
mogli się skupić. Rzucali na boki spłoszone spojrzenia, rwali
frazy, grali w nierównym tempie, raz szybciej, w następnej chwili
o wiele za wolno. Za kulisami wyraźnie zapadła jakaś decyzja, bo
wychynęli stamtąd pracownicy techniczni, cali odziani na czarno,
z rękawami podwiniętymi nad łokcie, i zaczęli sprowadzać
śpiewaków ze sceny. Ktoś rozkazał opuścić kurtynę.
Równoważące ją ciężary ruszyły w górę zbyt szybko, obijając się
o siebie z ostrzegawczym brzękiem. Kotara ze świstem przecięła
powietrze, zaczepiła o fragment dekoracji i tak została,
zatrzymana w pół drogi.
Krzyki przybierały na sile.
Exodus rozpoczął się od prywatnych lóż. Spowita drżeniem
piór i szelestem jedwabiu, otulona ciepłym blaskiem złota
burżuazja spiesznie opuściła przybytek sztuki. Na ten widok
zaczęły się wycofywać wyższe rzędy parteru, gdzie roiło się od
protestujących nacjonalistów, w następnej chwili zaczęły się
podnosić balkony i jaskółki. Pierwsze rzędy parteru podążyły ich
śladem. Ze wszystkich stron Grande Salle dobiegały klapnięcia
składających się foteli. Odciągnięte niecierpliwie aksamitne
kotary na drzwiach wyjściowych obudziły brzęk mosiężnych
kółek na karniszach.
Burzyciele jeszcze nie osiągnęli celu. Orkiestra nadal grała. W
stronę kanału posypały się kolejne pociski. Butelki, kamienie,
cegły, zgniłe owoce. Muzycy zerwali się w popłochu, chwytając
instrumenty. Potykając się o krzesła i stojaki, ruszyli do wyjścia
pod sceną.
Wtedy przez niezasuniętą kurtynę wyszedł na krawędź sceny
dyrektor teatru. Błyszczącą od potu twarz ocierał szarą
chusteczką.
Strona 20
–Mesdames, messieur, s'il wous plait. S'il vous plait! –
apelował o spokój.
Choć był postawnym mężczyzną, ani jego głos, ani maniery
nie wzbudziły szacunku. Nie znalazł posłuchu. I nic dziwnego,
skoro rzucał na boki niepewne spojrzenia i na dodatek bezładnie
machał rękami, usiłując zaprowadzić jakiś porządek w
narastającym chaosie.
Za późno. Jego wysiłki spełzły na niczym.
W powietrzu śmignął kolejny pocisk. Tym razem nie była to
butelka ani warzywo, lecz kawał drewna z wystającymi
gwoździami. Trafił dyrektora w czoło. Ten przycisnął dłoń do
twarzy, zatoczył się do tyłu. Między palcami pociekła krew. Upadł
na bok, bezwładny jak szmaciana lalka.
W tej samej chwili Leonie opuściły resztki odwagi.
Muszę wyjść.
Zatrwożonym spojrzeniem omiotła salę. Niestety, znajdowała
się w pułapce. Tłum uciekinierów falował ze wszystkich stron, po
prawej drogę blokowała czwórka indywiduów, na scenie
rozgrywała się prawdziwa tragedia. Dziewczyna uchwyciła się
oparcia, chciała przejść do wyższego rzędu i dalej, aż do wyjścia,
ale gdy miała wstać, okazało się, że szklane łezki na rąbku sukni
zaklinowane są w zawiasie fotela. Najpierw usiłowała je odczepić,
potem szarpnęła spódnicę raz i drugi, podrze się, trudno,
nieważne, byle stąd uciec!
Widownią wstrząsnął następny okrzyk.
–A bas! A bas!
Podniosła wzrok. Precz? Cóż to znowu ma znaczyć?
–A bas! A l'attaque!
Niczym krzyżowcy oblegający zamek nacjonaliści ruszyli
naprzód, wymachując laskami i pałkami. Tu i tam błysnęło ostrze.
Leonie zadrżała. Szturmowali scenę, a ona znajdowała się