8554

Szczegóły
Tytuł 8554
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8554 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8554 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8554 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ALFRED HITCHCOCK TAJEMNICA POTWORA Z SIERRA NEVADA PRZYGODY TRZECH DETEKTYW�W (Prze�o�y�a: ANNA IWA�SKA) S�owo wst�pne Alfreda Hitchcocka Witajcie mi�o�nicy tajemniczych opowie�ci! Z prawdziw� przyjemno�ci� przedstawiam Wam znowu niezr�wnany Trzech Detektyw�w, m�odych amator�w zagadek. Badamy wszystko - oto ich dewiza! Zazwyczaj baz� operacyjn� ch�opc�w jest zepsuta przyczepa kempingowa, stoj�ca na terenie sk�adu z�omu Jonesa. To zadziwiaj�ce sk�adowisko rupieci znajduje si� w Rocky Beach, ma�ym mie�cie w Kalifornii, nie opodal Hollywoodu. Tym razem jednak ch�opcy rozwijaj� dzia�alno�� w g�rach Sierra Nevada, dok�d wyje�d�aj� na wakacje. Wszystko zaczyna si� do�� niewinnie od poszukiwa� zaginionego klucza. Lecz komplikacje zaczn� si� pi�trzy�, gdy detektywi odkryj� tajemnic� pewnej kobiety o imieniu Anna oraz prawd� ukryt� za ponurymi legendami o pustelniku i potworze. Je�li spotykacie Trzech Detektyw�w po raz pierwszy, pozw�lcie, �e ich Wam pokr�tce przedstawi�. Pierwszym Detektywem i przyw�dc� zespo�u jest Jupiter Jones, puco�owaty wyrostek o b�yskotliwym umy�le i wielkiej dociekliwo�ci. Pete Crenshaw jest najwy�szy i najbardziej wysportowany. Jakkolwiek nigdy nie okaza� si� tch�rzem, to jednak do niebezpiecze�stw odnosi si� z nale�ytym respektem. Bob Andrews zajmuje si� dokumentacj� i przeprowadza analizy dla zespo�u, co doskonale odpowiada jego spokojnej naturze i skrupulatno�ci. Do�� wst�pu. Przygotujcie si� na spotkanie z tajemnic�! Alfred Hitchcock ROZDZIA� 1 Sky Village - O rany! - wykrzykn�� Pete Crenshaw, gdy po raz pierwszy ujrza� Sky Village. - To miasteczko wygl�da nieprawdopodobnie. Kto� tu powinien nakr�ci� film! Obok niego, na platformie pikapa, kl�cza� Bob Andrews i r�wnie� spogl�da�, ponad dachem kabiny kierowcy, na mijane ulice. - Tak, ale to nie m�g�by by� film Alfreda Hitchcocka - powiedzia�. - To zakichane miasteczko jest zbyt uk�adne, to nie jest sceneria dreszczowca. Jupiter Jones podci�gn�� si� na kolana obok przyjaci� i opar� pulchne ramiona o dach kabiny. - Pan Hitchcock uwa�a, �e tajemnicze przygody mog� si� zdarzy� w ka�dym miejscu. Ale macie racj�. Sky Village jest zbyt nowe i sztuczne. Jad�cy po stromi�nie ulicy pikap przeje�d�a� w�a�nie ko�o sklepu z nartami, przypominaj�cego chat� w Alpach. Obok sta� motel, kryty imitacj� strzechy. Obecnie, w �rodku lata, zar�wno sklep, jak i motel by�y zamkni�te. Okna pobliskiej restauracji zasuni�te by�y niebieskimi okiennicami. Kilku przechodni�w snu�o si� po rozs�onecznionych chodnikach. Na stacji benzynowej pracownik w wyblak�ym kombinezonie drzema� w krze�le. Pikap skr�ci� na stacj� i zatrzyma� si� przy pompach. Z szoferki wysiedli Hans i Konrad. Byli to dwaj bracia, rodem z Bawarii, kt�rzy od lat pracowali u wujostwa Jupitera, Matyldy i Tytusa Jones�w. Pomagali w sortowaniu, czyszczeniu, naprawianiu i wreszcie sprzeda�y staroci, kt�re wuj Tytus nabywa� dla swego sk�adu z�omu. Obaj bracia zawsze bardzo dbali o sw�j wygl�d, ale dzi� przeszli sami siebie. Nowa sportowa koszula Hansa nie mia�a ani jednej zmarszczki, nawet po d�ugiej je�dzie z Rocky Beach do po�o�onej wysoko w g�rach Sierra Nevada stacji narciarskiej. Spodnie Konrada zachowa�y ostre kanty, u buty po�ysk. - Chc� zrobi� dobre wra�enie na swojej kuzynce Annie - szepn�� Bob do Jupe'a. Jupiter u�miechn�� si� i skin�� potakuj�co g�ow�. Bracia podeszli wolno do �pi�cego pracownika stacji benzynowej. - Przepraszam... - zacz�� Hans. �pi�cy mrukn�� co� i otworzy� oczy. - Gdzie znajd� dom Anny Schmid? - Gospoda �Pod slalomem�? - m�czyzna wsta� i wskaza� sosnowy las okalaj�cy ulic�. - Jak miniecie te drzewa, zobaczycie bia�y dom po lewej. Nie mo�ecie go przeoczy�. To ostatni dom przed zakr�tem drogi prowadz�cej do pola kempingowego. Hans podzi�kowa� i obaj z Konradem skierowali si� w stron� samochodu. - Anna was oczekuje? - zapyta� m�czyzna. - Ze dwie godziny temu widzia�em, jak jecha�a do Bishop. Nie wydaje mi si�, �eby ju� wr�ci�a. - Poczekamy na ni� - odpar� Konrad. - Mo�e przyjdzie wam d�ugo czeka� - powiedzia� m�czyzna. - Prawie wszystko pozamykane w naszym miasteczku. Anna pewnie robi du�e zakupy w Bishop. - Czekali�my tyle, poczekamy jeszcze troch� - u�miechn�� si� Konrad. - Dwadzie�cia lat min�o od naszego ostatniego spotkania. Widzieli�my si� jeszcze jako dzieci, w domu, przed wyjazdem do Stan�w. - Ho, ho! - wykrzykn�� m�czyzna. - Przyjaciele z dzieci�stwa! Anna bardzo si� ucieszy. - Nie przyjaciele - powiedzia� Konrad - rodzina. Jeste�my jej kuzynami. Chcieli�my jej sprawi� niespodziank�. - Miejmy nadziej�, �e lubi niespodzianki - za�mia� si� m�czyzna. - Wam si� te� mo�e trafi� niespodzianka. Anna by�a ostatnio bardzo zaj�ta. - Naprawd�? - zdziwi� si� Hans. - Zobaczycie - powiedzia� pracownik stacji i oczy mu zab�ys�y. By�o w nim co�, co przypomina�o Jupiterowi niekt�re przyjaci�ki cioci Matyldy w Rocky Beach, wy�apuj�ce �apczywie plotki o s�siadach. Hans i Konrad wsiedli do pikapa i ruszyli w dalsz� drog�. - Zdaje si�, �e niewiele mo�e uj�� uwagi tego faceta - powiedzia� Pete. - Pewnie nie ma latem nic lepszego do roboty, jak obserwowa� s�siad�w - zauwa�y� Bob. - Ilu mo�e mie� klient�w, gdy �nieg ju� stopnieje? Pikap pi�� si� wolno w g�r� ulicy. Min�li otwart� lodziarni� i zamkni�t� aptek�, nast�pnie nieczynne centrum handlowe i sklep z pami�tkami. - Ciekawe, czym kuzynka Anna by�a tak zaj�ta - odezwa� si� Pete. - To miasto jest jak wymar�e. - Wedle tego, co opowiadali Hans i Konrad - powiedzia� Jupe - Anna zawsze potrafi znale�� sobie jakie� po�yteczne zaj�cie. Kiedy przyjecha�a dziesi�� lat temu do Ameryki, zacz�a od pracy pokoj�wki w hotelu w Nowym Jorku. Po sze�ciu miesi�cach by�a ju� szefow� ni�szego personelu, a po sze�ciu latach od�o�y�a do�� pieni�dzy, �eby kupi� ma�� gospod� w Sky Village. Rok p�niej za�o�y�a wyci�g narciarski. Musi jej przynosi� niez�y doch�d w sezonie. - Tego wszystkiego si� dorobi�a, pracuj�c w hotelu? - zdziwi� si� Pete. - Niezupe�nie. Pracowa�a gdzie� jeszcze dodatkowo i gra�a, z powodzeniem, na gie�dzie. Ma g�ow� do interes�w i Hans i Konrad s� z niej bardzo dumni. Czytaj� jej listy ka�demu, kto tylko chce s�ucha�. W ich pokoju jest pe�no fotografii, kt�re im przys�a�a. Teraz, dzi�ki temu, �e wujostwo zdecydowali si� zamkn�� sk�ad na dwa tygodnie, wreszcie maj� okazj� j� odwiedzi�. - A nam uda�o si� dzi�ki temu pojecha� w g�ry - powiedzia� Pete. - Zawsze chcia�em po�azi� po g�rach. Podobno pole namiotowe w Sky Village jest �wietne i nigdy nie jest zat�oczone. - Bo le�y daleko od autostrady - zauwa�y� Bob. - Mam nadziej�, �e kuzynka Anna nie b�dzie si� boczy� na Hansa i Konrada za niespodziewan� wizyt� - powiedzia� Jupiter. - Przed wyjazdem starali si� do niej dodzwoni�, ale nie by�o jej w domu. W najgorszym razie p�jd� z nami pod namiot. Maj� wszystko ze sob�. Samoch�d jecha� w�a�nie przez las, o kt�rym m�wi� pracownik stacji benzynowej. Gdy wyjechali spomi�dzy sosen, oczom ch�opc�w ukaza� si� stok narciarski, go�a, br�zowawa przecinka na wschodnim zboczu g�ry. Wygl�da�o to, jakby jaki� olbrzym ogoli� szeroki pas z drzew, krzew�w i wszystkiego, co mog�oby przeszkadza� narciarzom. Wzd�u� stoku postawiono szereg stalowych wie� po��czonych lin�. Co kilka metr�w zwisa�y z niej krzese�ka. Pikap zjecha� na lew� stron� drogi i skr�ci� na podjazd prowadz�cy do du�ego bia�ego domu, wpartego nieomal w stok narciarski. Na frontowej �cianie widnia� szyld z napisem �Gospoda pod slalomem�. - Jak wida�, kuzynka Anna jest nadal dobr� gospodyni� - powiedzia� Bob. Rzeczywi�cie, drewniany budynek wygl�da� niezwykle czysto i zasobnie. Biel pokrywaj�cej go farby a� l�ni�a w s�o�cu. Okna by�y tak kryszta�owo przejrzyste, �e zdawa�y si� pozbawione szyb. W przeciwie�stwie do innych budynk�w w Sky Village, gospoda Anny Schmid nie udawa�a szwajcarskiej czy austriackiej chaty. By� to po prostu g�rski drewniany dom z szerokim gankiem, biegn�cym wzd�u� ca�ej frontowej �ciany. Drzwi frontowe pomalowano �yw� czerwon� farb�, ganek zdobi�y kwiaty w czerwonych i niebieskich skrzynkach. Po lewej stronie domu schludny, �wirowany podjazd prowadzi� do niewielkiego parkingu. Sta�y na nim dwa samochody: zakurzony kombi i l�ni�cy, czerwony sportowy w�z. Hans i Konrad wysiedli, a ch�opcy zeskoczyli z tylnej platformy. - Anna dobrze sobie radzi - stwierdzi� Hans. - Anna zawsze sobie dobrze radzi�a - powiedzia� Konrad. - Pami�tasz? Maj�c dziesi�� lat piek�a lepiej od naszej matki. Zawsze chcieli�my p�j�� do niej na ciasto i gor�c� czekolad�. Hans kiwa� g�ow� z u�miechem. S�o�ce zaczyna�o si� chowa� za granic� g�r, powy�ej stoku narciarskiego, zrobi�o si� ch�odno. Hans i Konrad weszli na stopnie prowadz�ce na ganek. Jupiter, Pete i Bob stali przy pikapie. - Nie wchodzicie? - zapyta� Hans. - Mo�e p�jdziemy ju� na pole namiotowe - odpar� Bob. - Nie widzieli�cie si� tak d�ugo z kuzynk�. Nie chcemy przeszkadza�. Hans i Konrad roze�miali si�. - Jak mo�ecie przeszkadza�! Nie jeste�cie przecie� obcy. Pisali�my o was do Anny. Wie, jacy jeste�cie m�drzy, opowiadali�my jej o waszej dzia�alno�ci. Zawsze nas prosi�a, �eby was przywie��, jak przyjedziemy do niej. Ch�opcy poszli za Hansem i Konradem. Drzwi frontowe by�y otwarte. Prowadzi�y wprost do olbrzymiego pokoju, kt�rego g��wne umeblowanie stanowi�y sk�rzane fotele i sofa. Z sufitu zwisa�y l�ni�ce miedziane �yrandole. W g��bi zobaczyli kamienny kominek ozdobiony cynowymi garnuszkami. Po prawej sta� du�y st� jadalny, nakryty dla czterech os�b. Za nim znajdowa�y si� drzwi do kuchni. Prowadz�ce na pi�tro drewniane schody w wiejskim stylu bieg�y wzd�u� �ciany po lewej. Pok�j pachnia� osmalonym drewnem i politur� do mebli. Unosi� si� te� delikatny zapach �wie�ego ciasta i Jupiter pomy�la�, �e Anna wci�� dobrze piecze. - Anna? - zawo�a� Hans. - Anna, jeste� tu? Nie by�o odpowiedzi. - Ano, zaczekamy - Konrad przechadza� si� po pokoju, g�adz�c po drodze sprz�ty. Promienia� zadowoleniem. - Tak, Anna dobrze sobie radzi. W swej w�dr�wce po pokoju dotar� pod drzwi z tabliczk�: �Prywatne. Wst�p wzbroniony�. Ale sta�y otworem. Zajrza� do �rodka i powiedzia�: - Ha! - Ha, co? - zapyta� Pete. - Wygl�da na to, �e nikt nie jest doskona�y, nawet kuzynka Anna. Hans podszed� do brata i zacz�� kr�ci� g�ow� z �artobliw� dezaprobat�. - Oj, Anna, Anna, tu ci� mamy. Nas�uchasz ty si� docink�w. Jupe, cho� zobaczy� biuro wzorowej gospodyni! - Lepiej tam nie wchod�cie - poradzi� Pete. - Moja mama dostaje sza�u, jak otwieram jej biurko albo zagl�dam do notesu. Jupe sadowi� si� w�a�nie w jednym z foteli, gdy Hans zawo�a� zmienionym g�osem: - Jupe! Bob! Pete! Zdaje si�, �e co� tu jest nie w porz�dku. - O co chodzi? - Jupe podszed� do braci i zajrza� do ma�ego pokoju. Na wprost drzwi zobaczy� du�e biurko, zarzucone papierami. Szuflady by�y wyj�te i puste sta�y oparte o �cian�. Na pod�odze wala�y si� tekturowe teczki i kartki, wymieszane ze �mieciami z przewr�conego kosza. Na parapecie okna za biurkiem le�a�a sterta kopert, zdj�� i kart pocztowych. P�ka na ksi��ki by�a odsuni�ta od �ciany. Z przewr�conego pojemnika wylewa�a si� na pod�og� lawina spinaczy biurowych. - Kto� przeszukiwa� ten pok�j! - wykrzykn�� Pete, patrz�c na ten ca�y ba�agan nad ramieniem Jupe'a. - Najwidoczniej - powiedzia� Jupe. - I to kto� bardzo nieostro�ny. - Co tam robicie?! - odezwa� si� ochryp�y g�os za nimi. Odwr�cili si� gwa�townie. Przy schodach sta� m�czyzna z dubelt�wk� w r�kach! ROZDZIA� 2 Kuzynka Anna sprawia niespodziank� - No, gadajcie! Co tu robicie? - m�czyzna wykona� niecierpliwy ruch i lufa jego strzelby skierowa�a si� na go�ci. Pete instynktownie uskoczy� w bok. M�czyzna zbli�y� si� do nich o kilka krok�w. By� wysoki, barczysty, o g�stych, czarnych w�osach. Ogarn�� ich twardym, zimnym spojrzeniem. - Gadajcie! - powt�rzy� z irytacj�. - Kim... kim pan jest? - zapyta� Konrad, nie odrywaj�c oczu od dubelt�wki. - Co tu robicie? - m�czyzna zignorowa� pytanie Konrada. - Nie widzicie, �e to prywatny pok�j? Powinienem... - Chwileczk�! - przerwa� mu Jupiter i wyprostowa� si� z godno�ci�. - Mo�e to pan zechcia�by nam wyja�ni�, kim jest. - Co? - Kto� przeszukiwa� ten pok�j - ci�gn�� Jupiter wynios�ym tonem. - Policja zapewne zainteresuje si�, co pan tu robi i dlaczego od razu si�ga pan po bro�. Jupiter wiedzia�, �e jako go�� nie ma w�a�ciwie prawa wzywa� policji. Jednak�e jego pewno�� siebie sprawi�a, �e m�czyzna zawaha� si� i opu�ci� bro�. - Policja? - Wezwanie policji wydaje mi si� jedynym rozs�dnym post�powaniem w tym wypadku - m�wi� Jupe, z w�a�ciwym sobie upodobaniem do kr�g�ych zda�. - Z drugiej jednak strony, mo�e powinni�my zaczeka� na powr�t panny Schmid i jej pozostawi� z�o�enie skargi na policji. - Panny Schmid? - m�czyzna roze�mia� si�. - Musz� wam chyba co� wyja�ni�... W tym momencie przed domem zatrzyma� si� samoch�d. Trza�niecie drzwi samochodowych, kilka szybkich krok�w na ganku, drzwi frontowe otworzy�y si� i stan�a w nich wysoka kobieta, ob�adowana zakupami. - Kuzynka Anna! - zawo�a� Hans. Kobieta sta�a bez ruchu. Wodzi�a oczami od m�czyzny z dubelt�wk� do Hansa, Konrada i ch�opc�w, i ponownie do uzbrojonego m�czyzny. - Kuzynka Anna? - powt�rzy� Hans, tym razem w formie pytania. - Kuzynka Anna? - zdumia� si� m�czyzna ze strzelb�. - Dobry Bo�e! Hans i Konrad z Rocky Beach! Widzia�em wasze fotografie, ale nie pozna�em was. Dlaczego od razu nie powiedzieli�cie!? O ma�o was nie postrzeli�em! - Pan jest przyjacielem Anny? - zapyta� Konrad. - Mo�na tak powiedzie�. Anno, nie napisa�a� do kuzyn�w? Obieca�a� to zrobi� przed nasz� podr� do Lak� Tahoe. - Och! Hans i Konrad! - Kobieta postawi�a na stole torby z zakupami, przesun�a r�kami po swych g�stych blond w�osach, upi�tych wok� g�owy i u�miechn�a si� szeroko. - Hans i Konrad! - wyci�gn�a obie r�ce do Hansa, kt�ry podszed� do niej i poca�owa� j� w policzek. - Tak dawno nie widzieli�my si�! Konrad odsun�� brata i r�wnie� uca�owa� Ann� serdecznie. - No, no, kto by pomy�la�! Takie wielkie ch�opy! - Anna spogl�da�a to na jednego, to na drugiego. - No, nie wiem. Tyle mam waszych zdj��, a nie potrafi� powiedzie�, kt�ry z was jest Hans, a kt�ry Konrad. - Jej g�os by� ciep�y i pe�en rozbawienia. M�wi�a szybko i niemal bez obcego akcentu. Bracia wybuchn�li �miechem i przedstawili kuzynce najpierw siebie, a potem Jupitera, Boba i Pete'a. - Pisali�cie mi o tych zuchach - u�miechn�a si� Anna. - To bardzo roztropni ch�opcy - zapewni� Hans. Konrad obj�� Jupe'a ramieniem i powiedzia� do Anny co� po niemiecku. U�miech znik� z jej twarzy. - M�wimy po angielsku - upomnia�a go ostro. Lecz Konrad dalej m�wi� po niemiecku. - Wiem - odpar�a - by�oby bardziej jak w domu, ale prosz�, �eby�my m�wili po angielsku. - Podesz�a do stoj�cego wci�� ko�o schod�w m�czyzny i uj�a go pod rami�. - M�j m�� nie zna niemieckiego. Nie chcecie chyba by� wobec niego niegrzeczni. - Tw�j m��? - zdziwi� si� Konrad. - Anna! - wykrzykn�� Hans. - Kiedy... - W zesz�ym tygodniu - wpad� mu w s�owa m�� Anny. - Pobrali�my si� w zesz�ym tygodniu w Lak� Tahoe. Jestem Joe Havemeyer. Nast�pi�a pe�na konsternacji cisza. Przerwa� j� Pete: - Kuzynka Anna sprawi�a nam niespodziank�! Anna roze�mia�a si�. Hans i Konrad obejmowali j� i sk�adali �yczenia. Pokaza�a im obr�czk� �lubn� - prosty, z�oty kr��ek, kt�ry lu�no obejmowa� trzeci palec jej lewej r�ki. Teraz bracia z�o�yli gratulacje tak�e Joemu Havemeyerowi. Jupiter Jones nie cierpia� nie zako�czonych spraw i nie wyja�nionych sytuacji. Czeka� cierpliwie, a� ucichn� �miechy, okrzyki i �yczenia. Wreszcie poprosi� Ann�, by zobaczy�a, co dzieje si� w jej biurze. - Prosz� spojrze�, kto� przeszukiwa� pani rzeczy, pod pani nieobecno��. Czy chce pani wezwa� policj�, czy... Przerwa� mu wybuch �miechu Anny. - Och, ale� to zabawne! Hans i Konrad pisali mi, �e jeste�cie detektywami. Co za �mieszna historia! Jupe nie czu� si� bardzo rozbawiony. Rumieniec obla� mu twarz, ch�opiec nachmurzy� si�. - Och, nie chcia�am ci� dotkn��. Nie z�o�� si�, prosz�. Wiem, �e jeste� dobrym detektywem i �e masz racj�. Ten pok�j by� przeszukiwany. Przeze mnie i mego m�a. Jupiter bez s�owa czeka� na dalsze wyja�nienia. - Widzisz, zagin�� mi klucz. Jest to bardzo wa�ny klucz i musz� go znale��. Dlatego przewr�cili�my moje biuro do g�ry nogami. - Mo�e mogliby�my pom�c? - zapyta� Pete. - Jupe na pewno pomo�e. On jest �wietny w odgadywaniu, gdzie mog� si� podziewa� zaginione przedmioty. - Wszyscy jeste�my w tym bardzo dobrzy - doda� Bob. - Jupe, masz jedn� z naszych wizyt�wek? Poka� pannie Schmi..., chcia�em powiedzie� pani Havemeyer. Jupe czu� si� wci�� troch� ura�ony, ale si�gn�� po portfel, wygrzeba� z niego kart� wizytow� i poda� Annie. TRZEJ DETEKTYWI Badamy wszystko ??? Pierwszy Detektyw . . . . . . . . Jupiter Jones Drugi Detektyw . . . . . . . . . Pete Crenshaw Dokumentacja i analizy . . . . . Bob Andrews - Imponuj�ce - Anna zwr�ci�a kart�. - Dzi�kuj� - powiedzia� Jupiter ch�odno. - Mamy godny pozazdroszczenia dorobek. Odnie�li�my wiele sukces�w w rozwik�aniu trudnych spraw, wobec kt�rych ludzie o wiele od nas starsi byli bezsilni. Znaki zapytania na naszej wizyt�wce symbolizuj� tajemnice, kt�re zawsze ch�tnie wyja�niamy. Joe Havemeyer u�miechn�� si� do Hansa. - On zawsze tak si� wys�awia? - Chcesz powiedzie�, �e m�wi jak z ksi��ki? O, Jupe du�o czyta, zreszt� to prawda, �e zawsze potrafi wyja�ni� spraw�, nawet kiedy nikt inny nie ma poj�cia, o co w og�le chodzi. Dajcie Jupe'owi poszuka� tego klucza, a znajdzie go wam w mig. - Bardzo mi�o, �e chcecie nam pom�c - powiedzia� Havemeyer - ale nie s�dz�, �eby�my musieli a� zatrudnia� detektyw�w. Klucz jest gdzie� tu, w domu i musi si� znale��. - Tak, z pewno�ci� - skin�� g�ow� Jupiter. - Teraz musimy ju� i��. Zmrok zapada wcze�nie po tej stronie Sierra. Musimy dotrze� na kemping i rozbi� nasz namiot, p�ki jeszcze jest widno. - My te� idziemy - powiedzia� Hans. - P�niej wr�cimy jeszcze, pogada� troch�, je�li mo�na. - Ach nie! - zawo�a� gor�co Joe Havemeyer. - Anno, nie mieli�my przecie� prawdziwego wesela. Teraz, jak s� tu twoi kuzyni, urz�dzimy ma�� uroczysto��. Poza tym Hans i Konrad nie musz� przecie� nocowa� pod namiotem. Mamy jeden pok�j wolny. Zosta�cie u nas. Anna zdawa�a si� by� zak�opotana t� propozycj�. Hans zauwa�y� jej wahanie i zacz�� odmawia�, ale Konrad mu przerwa�: - To dobry pomys�. Dobrze by by�o, �eby�my mogli tu poby�. Ojciec Anny nie �yje. - Tak, Anna m�wi�a mi - powiedzia� Joe. - Ale co to ma do rzeczy? - Nie ma ojca, kt�ry by zadba� o sprawy panny m�odej, wi�c musi si� tym zaj�� kto� z rodziny. Jeste�my tu jedynymi krewnymi Anny - Konrad zwr�ci� si� do Anny i powiedzia� par� s��w po niemiecku. - Po angielsku, prosz� - burkn�a. - Poza tym na takie rozmowy z Joem by� czas przed naszym �lubem. - Ale�, Anno, nie da�a� nam przecie� zna�, �e wychodzisz za m��. - Nie by�o potrzeby, nie macie si� czego obawia�. Joe ma swoje w�asne dochody. Teraz pomo�e mi prowadzi� gospod�. W zimie b�dzie obs�ugiwa� wyci�g narciarski. Om�wili�my ju� wszystko i nie masz si� co wtr�ca� w nie swoje sprawy. Konrad poczerwienia� i zamilk�. Joe Havemeyer stara� si� u�agodzi� Ann�. Ale ona wzi�a swoje zakupy i wysz�a do kuchni, nie patrz�c nawet na kuzyn�w. - My�l�, �e nic tu po nas - powiedzia� Hans smutno. - Dajcie spok�j - zaprotestowa� Havemeyer. - Anna szybko wpada w z�o��, ale do kolacji odzyska humor. Wiem, �e si� cieszy waszym przyjazdem. Tyle mi o was opowiada�a. Po prostu jest dumna ze swej niezale�no�ci i poczu�a si� ura�ona, �e kto� chce za�atwia� za ni� jej sprawy. Nie lubi, �eby j� traktowa� jak dziecko. Konrad potar� d�oni� policzek. - Wyg�upi�em si�. Wszystko st�d, �e kiedy ostatni raz widzia�em Ann�, by�a bardzo m�oda i teraz zacz��em si� zachowywa�, jakbym by� jej ojcem. - No w�a�nie - przytakn�� Havemeyer - ale wszystko b�dzie dobrze, zobaczysz. Nie myli� si�. Hans i Konrad wnie�li swoje baga�e do du�ego kwadratowego pokoju, po p�nocnej stronie gospody. Gospoda mia�a tylko cztery sypialnie, dwie z nich zajmowali tury�ci. Nie by�o wi�c ju� miejsca dla Trzech Detektyw�w. Id�c za namow� Joego Havemeyera, rozbili sw�j namiot w pobli�u domu. Rok by� bardzo suchy, spad�o niewiele �niegu w zimie i ma�o deszczy wiosn�. Tak wi�c p�yn�cy przez pole namiotowe strumie� zupe�nie wysech�. Obozuj�c blisko domu, mieli zapewnione zaopatrzenie w wod�. Joe nalega� tak�e, by zjedli w domu kolacj�, mia�o to by� przecie� przyj�cie weselne. Do sto�u mieli zasia� tak�e dwaj tury�ci, ale Joe zapewni�, �e nie dopu�ci, by pan Jensen i pan Smathers zepsuli od�wi�tny nastr�j. Ch�opcy poznali obu pan�w tu� przed kolacj�. Pan Smathers by� ma�ym, chudym cz�owieczkiem, troch� po pi��dziesi�tce. Nosi� szorty i buty turystyczne, sznurowane a� po jego sup�owate kolana. Pan Jensen by� m�odszy, wy�szy i masywniejszy. Mia� kr�tko przystrzy�one br�zowe w�osy i nie�adn�, lecz sympatyczn� twarz. Kiedy Anna wnios�a piecze�, pan Smathers parskn�� z niezadowoleniem i wykrzykn��: - Wo�owina! - Bez wyk�ad�w, prosz� - powiedzia� pan Jensen. - Bardzo lubi� piecze� wo�ow� i doprawdy b�d� wdzi�czny, je�li zaoszcz�dzi mi pan swych uwag. Nie chc� si� czu� jak morderca, ile razy podnios� widelec do ust. - Zwierz�ta s� naszymi przyjaci�mi. - Pan Smathers utkwi� w panu Jensenie swe niebieskie, wodniste oczy. - Przyjaciele nie zjadaj� si� nawzajem. Anna, kt�ra odzyska�a ju� dobry humor, roze�mia�a si�. - Nie zna�am osobi�cie krowy, kt�ra by�a tak mi�a i dostarczy�a nam mi�sa na dzisiejsz� kolacj�. W ka�dym razie nie jest ju� nieszcz�liwa i nie musimy si� ju� o ni� martwi�. A dla pana mam szpinak, surow� marchewk� i p�dy lucerny. - Doskonale - pan Smathers zatkn�� serwetk� pod brod� i zabra� si� do pa�aszowania swego wegetaria�skiego posi�ku. Pan Jensen obserwowa�, jak Joe Havemeyer kroi piecze�. - Czy my�leli�cie pa�stwo kiedy� o serwowaniu dziczyzny w sezonie? - zapyta�. - Uda�o mi si� dzi� ustrzeli� dwie sarny na drodze do Bishop. - Ustrzeli�? - zdziwi� si� Bob. - Pan Jensen jest stworzeniem mi�so�ernym - powiedzia� Smathers. - Ch�tnie strzela�by do saren ze strzelby. Na szcz�cie jest to niezgodne z prawem, �strzela� wi�c tylko z aparatu fotograficznego. - Jestem zawodowym fotografem - wyja�ni� Jensen. - Specjalizuj� si� w zdj�ciach zwierz�t. Mn�stwo magazyn�w ilustrowanych �wietnie p�aci za zdj�cia dzikich zwierz�t w ich naturalnym �rodowisku. - �yje z innych stworze�, jak pospolity drapie�nik - mrukn�� pan Smathers. - Nie robi� im krzywdy - obruszy� si� Jensen. - Fotografuj� je tylko. Pan Smathers wzruszy� pogardliwie ramionami. Joe Havemeyer sko�czy� kroi� piecze� i poda� go�ciom p�misek z plastrami mi�sa. - Pan Smathers tak lubi w�dr�wki wysokog�rskie, �e sta�o si� to dla mnie �r�d�em prawdziwej inspiracji - zwr�ci� si� do obecnych. - Ponad stokiem narciarskim jest polana, a powy�ej rozci�gaj� si� zupe�nie dzikie przestrzenie. Spr�bujemy przyci�gn�� tu w lecie amator�w wycieczek. Rozreklamujemy wygodne ��ka i dobre jedzenie w�r�d dziewiczej przyrody. Pan Smathers zerkn�� na niego sponad p�d�w lucerny. - To nie pozostawi jej na d�ugo dziewicz�. - Kilku piechur�w nie wyp�oszy st�d ptak�w i nied�wiedzi. Zreszt� je�li chodzi o nied�wiedzie, nie s� ani troch� l�kliwe. - M�wi pan tak tylko dlatego, �e jeden dobra� si� wczoraj do �mietnika... - zacz�� Smathers. - Porozw��czy� wszystko po podw�rzu - przerwa� mu Havemeyer. - Nie mo�na ich za to wini�. Rok by� wyj�tkowo suchy i nie maj� do�� paszy wysoko w g�rach. Dlatego schodz� do miasteczka. Nikt nie ma do tego wi�kszego prawa od nich. To ich ziemia. By�y tu, nim si� ludzie osiedlili. - Ten nied�wied� nie by� tu pierwszy i lepiej niech si� tu wi�cej nie pokazuje! - Barbarzy�cy! - wykrzykn�� Smathers. Anna uderzy�a pi�ci� w st�. - Do�� tego! - zawo�a�a. - Dzi� �wi�tujemy nasze wesele. Nie pozwol�, �eby mi to zepsuto k��tniami. Zapad�a k�opotliwa cisza. Jupiter rozpaczliwie szuka� w my�lach jakiego� tematu konwersacji. Przypomnia� mu si� wykop, kt�ry zauwa�y� wcze�niej za gospod�. - Czy zamierzacie pa�stwo rozbudowa� gospod�? - zapyta�. - Widzia�em wykop na zapleczu. Czy to na fundamenty pod drugi budynek? - Nie, to b�dzie basen p�ywacki - odpar� Havemeyer. - Basen p�ywacki?! - zdumia� si� Hans. - Tutaj? Tu jest na to za ch�odno. - W ci�gu dnia robi si� gor�co - powiedzia� Havemeyer. - B�dziemy oczywi�cie podgrzewa� wod�. To b�dzie dodatkowa atrakcja dla turyst�w. G�rskie wycieczki i od�wie�aj�ca k�piel pod koniec dnia. Obudujemy basen i b�dzie mo�na u�ywa� go w zimie. Wyobra�cie sobie - i jazda na nartach, i p�ywanie tego samego dnia! - Ma pan wielkie plany - zauwa�y� pan Jensen. By�o w jego g�osie co� zgry�liwego, co zwr�ci�o uwag� Jupitera. Wyczu� to r�wnie� Havemeyer, gdy� zapyta�: - Panu si� to nie podoba? Nim Jensen zd��y� odpowiedzie�, uwag� wszystkich przyku� dochodz�cy z podw�rza ha�as - metaliczny brz�k, po czym huk przewracanego kub�a na �mieci. Havemeyer zerwa� si� z krzes�a i pobieg� do ma�ego schowka pod schodami. - Nie! - krzykn�� Smathers. Havemeyer wynurzy� si� ze schowka ze swoj� strzelb�. - Nie, nie zrobi pan tego! - Smathers skoczy� do drzwi kuchennych. - Niech si� pan nie wtr�ca! - Havemeyer pobieg� za Smathersem, a Hans, Konrad i ch�opcy za nimi. Gdy wpadli do kuchni, Smathers otwiera� w�a�nie drzwi na podw�rze. - Uciekaj! - krzycza�. - Nie zbli�aj si�! Schowaj si�! Havemeyer z�apa� ma�ego pana za rami� i odepchn�� od drzwi. Ch�opcom mign�� na moment du�y, ciemny kszta�t, umykaj�cy w stron� drzew na obrze�u stoku narciarskiego. Potem widok przes�oni�a sylwetka Joego Havemeyera, kt�ry podni�s� strzelb� do ramienia i wycelowa�. Wypali�a z lekkim trzaskiem. - Cholera! - zakl��. - Spud�owa� pan, co? - ucieszy� si� Smathers. Havemeyer odwr�ci� si� i wszed� do kuchni. - Powinienem pana wych�osta� - mrukn��. Wszyscy wr�cili do jadalni. Po drodze Pete z�apa� Jupe'a za r�k�. - Widzia�e� t� strzelb�? - spyta� szeptem. Jupe skin�� g�ow�. - Strzelba na naboje ze �rodkiem usypiaj�cym. Dziwne. Po co rusza� na nied�wiedzia z czym� takim, kiedy w domu jest normalna strzelba? ROZDZIA� 3 Nocny go�� Jupiter przebiera� palcami n�g wewn�trz swego �piwora i wpatrywa� si� w mrok. - Trzej Detektywi maj� now� spraw� - odezwa� si�. Le��cy obok Bob obr�ci� si� do niego i opar� na �okciu. - B�dziemy jednak szuka� klucza kuzynki Anny? - Nie to. Rozmawia�em po kolacji z Hansem i Konradem. Chc�, �eby�my zrobili ma�y wywiad co do m�a Anny. Nie bardzo im si� podoba. Pete ziewn�� g�o�no. - Mnie te� nie. Facet za szybko si�ga po bro�. Nic takiego nie zrobili�my dzi� po po�udniu. Zagl�dali�my tylko do biura przez otwarte drzwi, a on got�w by� do nas strzela�. - A dla odstraszenia nied�wiedzia u�y� gazu usypiaj�cego - doda� Jupe. - To bez sensu. Po co w og�le mu taka strzelba? Ale nie to zaniepokoi�o Hansa i Konrada. Tylko basen p�ywacki. Obawiaj� si�, �e ich praktyczna i pracowita kuzynka po�lubi�a faceta, kt�ry roztrwoni jej pieni�dze na g�upie pomys�y. Trzeba przyzna�, �e nonsensem jest budowanie basenu przy gospodzie, kt�ra dysponuje tylko trzema pokojami dla go�ci. Koszta nigdy si� nie zwr�c�. Poza tym niepokoi ich, �e Havemeyer nie ma �adnej pracy. Uwa�aj�, �e to dziwne w jego wieku. Kiedy pomaga� im wnosi� baga� do gospody, opowiada�, �e odziedziczy� spore pieni�dze i mieszka� w Reno, nim spotka� Ann�. Ten sportowy, czerwony samoch�d na parkingu jest jego i ma tablic� z rejestracj� Nevady. Tak wi�c ta cz�� jego historii si� zgadza. - Wi�c co robimy? - zapyta� Pete. - Jedziemy do Reno wypyta� o niego s�siad�w? - Chyba to nie b�dzie konieczne - odpar� Jupiter. - Bob, czy tw�j tato zna kogo� w Reno? Ojciec Boba by� dziennikarzem i pracowa� dla gazety w Los Angeles. Mia� szerokie kontakty i wielu znajomych dziennikarzy na zachodzie Stan�w. - Reno? - zastanawia� si� Bob. - Nie, chyba nigdy nie s�ysza�em, by wspomina� kogo� mieszkaj�cego w Reno. Ale mog� pogada� z tat�, �eby poprosi� o informacje o Havemeyerze w biurze kredytowym w Reno. Je�li Hevemeyer otworzy� kiedykolwiek konto bankowe, biuro kredytowe powinno mie� o nim informacje. Tato zawsze m�wi�, �e bardzo wiele mo�na si� t� drog� dowiedzie� o cz�owieku. Na przyk�ad, w kt�rym banku ma konto, ile pieni�dzy, czy nie zalega z op�atami i tym podobne. - Dobra - powiedzia� Jupiter. - Jutro zatelefonujemy do twego taty. Usiad� i rozchyli� namiot. Gospoda �Pod slalomem� ton�a w mroku. Tylko jedno okno by�o o�wietlone. - Joe Havemeyer jest w biurze Anny. - Napis �Wst�p wzbroniony� jego chyba nie dotyczy - powiedzia� Pete. Usiad� tak�e i spojrza� w stron� gospody. M�� Anny by� dobrze widoczny przez nie os�oni�te okno. Siedzia� przy biurku. Sortowa� jakie� papiery i wk�ada� je do kartonowych teczek. - Robi porz�dek - zauwa�y� Pete. - Dziwi� si�, �e Anna sama si� do tego nie zabra�a. Podobno jest taka skrupulatna. - W og�le jestem troch� rozczarowany kuzynk� Ann� - powiedzia� Jupiter. - Zdaje si�, �e Hans i Konrad r�wnie�. By�a wyra�nie niezadowolona, gdy Havemeyer zaproponowa�, �eby zamieszkali u nich. Nie chcia�a m�wi� z nimi po niemiecku. W�a�ciwie w og�le z nimi nie rozmawia�a. Ca�� konwersacj� podtrzymywa� jej m��. - Spotkania rodzinne nie zawsze s� takie, jak si� oczekiwa�o - stwierdzi� Pete. Zacz�� maca� wok� siebie w poszukiwaniu but�w. Nie rozbiera� si�, wchodz�c do �piwora. By� w d�insach i bluzie dresowej. - W ka�dym razie ciasto kuzynki Anny jest pyszne. Zjad�bym jeszcze kawa�ek, ze szklank� mleka. - Nie m�w mi o jedzeniu - mrukn�� Jupe, ale r�wnie� zacz�� nak�ada� buty. Bob rozpi�� sw�j �piw�r. - Id� z wami - powiedzia�. - Czekajcie! - zawo�a� nagle Jupe. - S�yszycie? Zza namiotu dobieg� cichy d�wi�k, na wp� pomruk, na wp� skowyt. - Nied�wied� - szepn�� Pete. - Nie ruszajcie si� - sykn�� Jupe. Trzasn�a ga��� i co� potoczy�o si� z chrobotem, jakby kopni�ta szyszka. Wreszcie zwierz� ukaza�o si� w otworze namiotu i zatrzyma�o si�. Na tle �wiat�a, padaj�cego z okna naprzeciw, jego sylwetka by�a dobrze widoczna. Nied�wied�. Du�y nied�wied�, zapewne g�odny. W�sz�c posuwa� si� w ich kierunku. - Id� sobie! - wykrztusi� Pete. - Ciii - szepn�� Bob. - Nie strasz go. Nied�wied� sta� nieruchomo i wpatrywa� si� w ch�opc�w. Obserwowali go, staraj�c si� nie wykonywa� najl�ejszego ruchu. Wreszcie nied�wied� straci� zainteresowanie namiotem i jego mieszka�cami i odszed� wolno za gospod�. - Uff! - oddechn�� Pete z ulg�. - Tylko �mietnik go interesuje - mrukn�� Bob. Jakby na potwierdzenie, po chwili rozleg� si� trzask przewracanego kub�a na �mieci. Przez okno biura zobaczyli, jak Joe Havemeyer zrywa si� ze swego miejsca i rzuca si� do drzwi. Nie dotar� do nich jeszcze, gdy za gospod� rozb�ys�o jasnoniebieskie �wiat�o. Potem us�yszeli skowyt i wreszcie krzyk - ludzki krzyk! Trzej Detektywi wyczo�gali si� spiesznie z namiotu i pobiegli w stron� podw�rza na ty�ach gospody. Kiedy okr��yli naro�nik budynku, zobaczyli ciemn� sylwetk� nied�wiedzia, wspinaj�cego si� niezdarnie po stoku narciarskim. R�wnocze�nie spomi�dzy drzew po po�udniowej stronie gospody dobieg� ich trzask �amanych ga��zi. Kto� lub co� bieg�o na o�lep przez g�ste poszycie lasu. Nad tylnym wej�ciem rozb�ys�o �wiat�o i drzwi otworzy�y si� z trzaskiem. Na ma�y ganek kuchenny wypad� Joe Havemeyer, trzymaj�c w r�ce strzelb� na naboje ze �rodkiem usypiaj�cym. Ogarn�� spojrzeniem ch�opc�w, potem rozrzucon� wok� stopni zawarto�� pojemnika na �mieci. Chcia� co� powiedzie�, lecz nagle s�owa zamar�y mu na ustach. W�r�d �mieci le�a� pan Jensen. Mia� na sobie pi�am� i p�aszcz k�pielowy. Jeden pantofel spad� mu z nogi. Obok wala�y si� kawa�ki roztrzaskanego aparatu fotograficznego. - Co... co?... - wyj�ka� Havemeyer. - Mia� pan nocnego go�cia - powiedzia� Jupiter i pochyli� si� nad fotografem. - To by� nied�wied�. Zaatakowa� pana Jensena. ROZDZIA� 4 Jeden nied�wied� czy dwa? Joe Havemeyer od�o�y� strzelb� i ukl�k� przy nieprzytomnym Jensenie. - Widzieli�cie, co zasz�o? - zwr�ci� si� do ch�opc�w. - Widzieli�my nied�wiedzia, kiedy przechodzi� ko�o naszego namiotu - odpowiedzia� Bob. - Potem poszed� za dom i us�yszeli�my huk przewracanego kub�a na �mieci. Po chwili zobaczyli�my b�ysk i zaraz potem us�yszeli�my skowyt nied�wiedzia i krzyk pana Jensena. W gospodzie rozb�ys�y wszystkie �wiat�a. Pierwsza ukaza�a si� w drzwiach kuchennych Anna. - Joe? Co to by�o? - Jensen - odpar� kr�tko Havemeyer. - Fotografowa� z lamp� b�yskow� nied�wiedzia i oberwa�. Trzeba go chyba zabra� do lekarza. Pan Smathers przecisn�� si� przez drzwi, obok Anny. Jego rzadkie, siwe w�osy stercza�y w nie�adzie. Szlafrok na�o�y� na lew� stron�. - Co si� sta�o? - pyta�. Za nim ukazali si� Hans i Konrad. Zbiegli szybko ze stopni ganku. - No wi�c? - odezwa� si� Hans. - Co si� sta�o? Jensen j�kn��, przekr�ci� si� na bok, podkurczy� nogi i wreszcie zdo�a� usi���. Havemeyer z westchnieniem ulgi opad� na stopie�. - Jak si� pan czuje? - zapyta� Jensena. Fotograf skrzywi� si� i uni�s� r�k� do karku. - Kto�... kto� mnie uderzy�. - Ma pan szcz�cie, �e jeszcze pan w og�le oddycha - powiedzia� Havemeyer. - Niewielu prze�ywa atak nied�wiedzia. Jensen podni�s� si� na kolana, wreszcie wsta� i opar� si� o �cian� domu. - Tak, zosta�em zaatakowany, ale nie przez nied�wiedzia. - Jensen potrz�sn�� g�ow�, jakby chcia� si� pozby� resztek zamroczenia. - Kto� zakrad� si� od ty�u i r�bn�� mnie w kark. - Och, niech�e pan da spok�j - powiedzia� Havemeyer. - To by� nied�wied�. Przestraszy� si� b�ysku i zaatakowa� pana. Nie ma pan poj�cia, jak potrafi� by� szybkie. - Wiem o tym, ale to nie dotyczy tego nied�wiedzia. Zauwa�y�em go z okna mego pokoju. Wzi��em aparat i zszed�em na d�. Ustawi�em obiektyw, gdy us�ysza�em kogo� skradaj�cego si� za moimi plecami. - Jensen wyprostowa� si� i spojrza� na stoj�cego na ganku Smathersa. - Ty! - wybuchn��. - Ty i twoje zwariowane teorie o zwierz�tach. To pan mnie uderzy�! Co pan sobie wyobra�a�? �e naruszam prawo nied�wiedzia do grzebania w �mietniku czy co� takiego? Havemeyer podszed� do Jensena i uj�� go pod rami�. - Pan jest zdenerwowany. Zawieziemy pana do lekarza. - Nie chc� lekarza! Chc� policji! - Prosz� pana - Jupe zbli�y� si� do Jensena - mog�y tu by� dwa nied�wiedzie. Przybiegli�my, jak tylko pan krzykn��. Zobaczyli�my nied�wiedzia wspinaj�cego si� po stoku i r�wnocze�nie us�yszeli�my, �e co� przedziera si� tam, przez ten las. - Nie uderzy� mnie nied�wied�! - krzykn�� Jensen z uporem i rzuci� w�ciek�e spojrzenie Smathersowi. - Nie mam zwyczaju wali� po g�owie innych przedstawicieli mego gatunku - o�wiadczy� Smathers wynio�le. - Zreszt� nie mia�em po temu �adnej mo�liwo�ci. By�em w ��ku. Prosz� zapyta� pani Havemeyer. Widzia�a, jak wychodzi�em ze swego pokoju, ju� po wypadku. Anna skin�a g�ow�. - To prawda. Us�ysza�am ha�asy i postanowi�am zej�� na d�. By�am u szczytu schod�w, gdy pan Smathers otwiera� drzwi swego pokoju. - Wszystko sta�o si� tak nagle - wtr�ci� uspokajaj�co Havemeyer. - Nie mo�e pan dobrze pami�ta� przebiegu wypadk�w. Zw�aszcza po uderzeniu w g�ow�. - W kark - sprostowa� Jensen. - Uderzono mnie w kark. Od kiedy to nied�wiedzie zadaj� ciosy w kark? - Dobrze, ju� dobrze, wejd�my teraz do domu i zatelefonujmy do doktora - Havemeyer m�wi� jak do niegrzecznego dziecka. - Nie chc� doktora! - krzykn�� Jensen. - Prosz� wezwa� policj�! Kryminalista w��czy si� po okolicy, atakuj�c spokojnych ludzi! - Spokojni ludzie powinni o tej porze le�e� w ��ku - odezwa� si� Smathers - a nie straszy� niewinne stworzenia lampami b�yskowymi. - M�j aparat! - Jensen pochyli� si� nad szcz�tkami rozbitego aparatu fotograficznego. Podni�s� dwa kawa�ki i patrzy� ze z�o�ci� na zwisaj�cy z nich zw�j filmu. - Pi�knie! Wandal! - rzuci� wyra�nie pod adresem Smathersa. - Aparat roztrzaska� si�, kiedy go pan wypu�ci� z r�k - powiedzia� Smathers. - Ale je�li chce pan wezwa� policj�, doskonale. Z przyjemno�ci� z nimi porozmawiam. Na razie wracam do ��ka. Prosz� mnie nie budzi� bez istotnego powodu. - Odwr�ci� si� ty�em do rozw�cieczonego Jensena i znik� w drzwiach kuchennych. - S�usznie - odezwa� si� Havemeyer. - Pora, �eby�my wszyscy poszli spa�. Przynie�cie wasze �piwory - zwr�ci� si� do ch�opc�w. - Nie mo�ecie sp�dzi� nocy na dworze, gdy nied�wied� kr�ci si� w pobli�u. - To nie by� nied�wied�! - krzykn�� Jensen. - Co wi�c? - zapyta� Havemeyer. - Jupe s�ysza�, �e co� si� przedziera�o przez las. Tak wi�c, albo kto� z miasteczka nabra� nagle ochoty na ma�y napad, albo to by� drugi nied�wied�. Czy wreszcie zgodzi si� pan wezwa� lekarza? Je�li �ci�gniemy tu szeryfa, powie panu tylko, �eby nie w��czy� si� pan po nocach i nie nara�a� si� na atak dzikich zwierz�t. Mia� racj� i Jensen zdawa� sobie z tego spraw�. - Dobrze, zgoda - mrukn��. - Ale nie potrzebuj� lekarza. - Rozcieraj�c sobie kark wszed� powoli do domu. Pi�tna�cie minut p�niej Trzej Detektywi roz�o�yli si� wygodnie w swych �piworach na pod�odze du�ego pokoju na parterze. Czekali, a� umilkn� odg�osy na pi�trze, i pierwszy odezwa� si� Pete: - Jensen ma szcz�cie. Niewielu ludzi wychodzi tak lekko ze starcia z nied�wiedziem. Chyba �e to rzeczywi�cie nie by� nied�wied�. - W�a�nie to samo sobie my�la�em - powiedzia� Jupe. - Jak to mo�liwe, �eby nied�wied� zada� cios, kt�ry pozbawi� cz�owieka przytomno�ci, i r�wnocze�nie nie zostawi� ani jednego zadra�ni�cia? Na karku Jensena nie by�o �adnych �lad�w. - To nie m�g� by� nikt z gospody - zauwa�y� Bob. - Hans i Konrad nie bij� ludzi. Havemeyer by� w biurze, gdy to si� sta�o, a Smathers i Anna dostarczyli sobie nawzajem alibi. Smathers musia�by by� chyba much�, �eby waln�� Jensena i wr�ci� do pokoju, nim Anna wybieg�a ze swojego. - Tak wi�c by� to albo kto� obcy, albo jednak drugi nied�wied� - podsumowa� Jupe. - Jutro rano, jak tylko si� rozwidni, p�jdziemy mi�dzy te drzewa na po�udnie od domu. Dzie� by� suchy, ale ziemia mi�dzy drzewami powinna by� do�� wilgotna, �eby mog�y si� na niej zachowa� �lady. To, co zada�o cios Jensenowi, musia�o zostawi� trop. Powinni�my ustali�, czy to cz�owiek, czy zwierz�. ROZDZIA� 5 Zaginiony klucz Silne potrz�sanie obudzi�o Jupitera. Nad nim sta� Pete. - Sp�nili�my si�. Wy�a� ze �piwora i chod� sam zobaczy�. Jupe usiad�. W pokoju by�o jeszcze szaro i mglisto. - Joe Havemeyer wyprzedzi� nas - m�wi� Pete. - W czym? - zapyta� Bob przeci�gaj�c si�. - Nie znajdziemy ju� �lad�w nied�wiedzia ani cz�owieka, ani w og�le �adnych �lad�w. Chod�cie zobaczy�. Nie uwierzycie mi, p�ki sami nie zobaczycie. Bob i Jupe poszli za Pete'em do kuchni i stan�li przed oknem. - Wielce interesuj�ce - powiedzia� Jupe. - To... to szale�stwo! - wykrzykn�� Bob. Patrzy� ponuro na m�a kuzynki Anny, zamiataj�cego zamaszy�cie ziemi� na podw�rzu. - Pozamiata� ju� mi�dzy tymi drzewami - powiedzia� Pete. - Zobaczy�em go, kiedy ko�czy� tam sprz�ta�, i poszed�em was obudzi�. - Hmm... - mrukn�� Jupe w zadumie. - Wyra�nie stara si� zatrze� wszelki �lad po wczorajszym napastniku. Bardzo ciekawe - podszed� do drzwi, otworzy� je i wyszed� na ganek. - Dzie� dobry! - zawo�a� pogodnie. Havemeyer wzdrygn�� si� lekko, ale zaraz u�miechn�� si� szeroko. - Dzie� dobry. Jak si� spa�o po tych wszystkich emocjach? - Spa�em jak k�oda. Wcze�nie pan wsta� - Jupiter nie spuszcza� wzroku z miot�y w r�kach Havemeyera. Ten podni�s� kube� i zacz�� zmiata� rozrzucone wok� schod�w �mieci. - Mam du�o roboty. Chcia�em przede wszystkim oczy�ci� podw�rze, bo naschodzi nam si� tu nied�wiedzi. A po �niadaniu musz� si� zabra� do basenu k�pielowego. Wk�adaj buty, to ci go poka��. - Wsypa� �mieci do kub�a, na�o�y� pokryw� i wszed� na schody ganku. Bob i Pete stali niewinnie ko�o zlewu, gdy Havemeyer z Jupe'em weszli do kuchni. - Dzie� dobry - powiedzia� Havemeyer. - Chcecie zobaczy� m�j basen? Ch�opcy ubrali si� i wszyscy poszli kilkana�cie metr�w za gospod�, ogl�da� wykop. - Sprowadzi�em z Bishop ludzi z ci�kim sprz�tem do kopania - m�wi� Havemeyer. - Gdybym to robi� sam, straci�bym ca�e lato. Ale sam za�o�� szalunek i wylej� beton. - S�usznie pan zrobi� - powiedzia� Pete. - To musi mie� ze trzy metry g��boko�ci. - Trzy i p�. - Ale tu nie ma p�ytszej cz�ci - zwr�ci� uwag� Pete. - Masz racj�. Pete zmarszczy� czo�o. - Nigdy nie widzia�em takiego basenu. Ludzie nie umiej�cy p�ywa� nie b�d� mogli si� k�pa�. - O to w�a�nie chodzi - powiedzia� Havemeyer. - Kto nie umie p�ywa�, nie b�dzie korzysta� z basenu. Raz widzia�em takiego, kt�ry nie umia� p�ywa�, jak nagle straci� grunt pod nogami. To nie by�o zabawne. - Aha - pokiwa� g�ow� Pete. Od strony domu dobieg�y ich weso�e nawo�ywania Hansa i Konrada. - Tu jeste�my! - krzykn�� Havemeyer. Bracia zbiegli z ganku i przeci�li podw�rze. - Ho, ho! - Hans wyra�nie postanowi� by� przyjacielski. - Basen, co? - Tak - odpar� Havemeyer - basen p�ywacki. - Sam go robisz? - zapyta� Konrad. Havemeyer skin�� potakuj�co. - Przy okazji nie kr�c� si� Annie pod nogami. - Ci�ka praca dla jednego - zauwa�y� Hans. - Nie mamy nic lepszego do roboty, ch�tnie pomo�emy. - Och nie, nie - zaprotestowa� szybko Havemeyer. - To wasze wakacje. W �adnym wypadku nie chcia�bym... - C� lepszego mo�emy robi� na wakacjach, ni� pomaga� m�owi kuzynki - przerwa� mu Konrad. Jego s�owa by�y serdeczne, lecz ton stanowczy. Havemeyer skapitulowa� i zacz�� wyja�nia� braciom, jak zamierza za�o�y� szalunek. Ch�opcy odeszli w stron� gospody. - Hans i Konrad znale�li sobie dobry pretekst - powiedzia� Jupiter cicho. - W ten spos�b b�d� stale na miejscu i mog� mie� Havemeyera na oku. - Zaczynam si� zastanawia�, co on w�a�ciwie buduje - odezwa� si� Pita, - Nigdy nie widzia�em basenu, kt�ry by by� ca�y tej samej g��boko�ci. W czasie �niadania atmosfera by�a napi�ta. Pan Jensen milcza� i nawet nie spojrza� na pana Smathersa. Ten za� skrzywi� si� na widok jajek i wyrazi� najwy�sze niezadowolenie, gdy Anna wnios�a p�misek z w�dlin�. Anna siedzia�a, kr�c�c na palcu obr�czk� i zach�caj�c wszystkich do jedzenia. Sama prawie nic nie jad�a. Havemeyer odm�wi� dodatkowej porcji i zaraz, z Hansem i Konradem, wsta� od sto�u, by zabra� si� do pracy przy basenie. Pan Smathers wetkn�� sobie ciastko do kieszeni koszuli i wyszed� r�wnie�. Pan Jensen z ponur� min� podzi�kowa� Annie i powiedzia�, �e jedzie w pewnej sprawie do Bishop. Anna smutno patrzy�a na zastawiony st�. - Chyba nikt nie by� dzi� g�odny. - Wszystko by�o bardzo smaczne - zapewni� j� Jupiter. - Pani przypomina mi moj� cioci� Matyld�. - Cioca Matylda? - Anna zastanawia�a si� przez chwil�. - Ach, ta Pani, kt�ra jest tak dobra dla Hansa i Konrada. - Jest �wietn� kuchark�, jak pani - powiedzia� Jupiter. Pete zachichota�. - To wida� po tuszy Jupe'a. - Jak tylko wr�c� do domu, przechodzimy z cioci� na diet�. Bob roze�mia� si�. - Ju� to s�ysza�em, Ma�y T�u�cioszku. Uwierz�, jak zobacz� rezultaty. - Dobra! Zobaczysz! - Jupiter by� tak dotkni�ty, �e prawie krzycza�. - Ma�y T�u�cioszek? - powiedzia�a Anna. - Chyba ju� s�ysza�am to przezwisko. - Je�li ogl�da�a pani stare filmy w telewizji, mog�a pani widzie� Jupe'a. Jako ma�e dziecko by� gwiazd�. Mo�na nawet powiedzie�, chlub� Ameryki. - Ach tak? Hans i Konrad nie pisali mi o tym. - Anna rozpogodzi�a si� nagle. - W swoich listach zawsze m�wi� o tobie jako o wyj�tkowo m�drym i bystrym ch�opcu. - Widzia�a pani nasz� wizyt�wk� - powiedzia� Jupiter sztywno. Wci�� przechowywa� uraz� po wczorajszej odmowie. - Wizyt�wk�? A tak... I my�l�, �e g�upio zrobi�am odmawiaj�c. Ju� wszystko przeszuka�am i nie mog� znale�� tego klucza. Jest niezwykle wa�ny. Mo�e wam uda si� go odszuka�. - Czy to znaczy, �e chce pani zatrudni� Trzech Detektyw�w? - Jak to zatrudni�? - Jupe'owi chodzi o to, czy upowa�nia nas pani do przeszukania domu - wyja�ni� Bob. - Czasami pobieramy op�at� za nasze us�ugi, ale w tym wypadku to nie wchodzi w gr�. Mieszkamy tu przecie� za darmo i jedzenie jest wspania�e! - Nie mo�na nawet por�wnywa� z puszkami, kt�re przywie�li�my ze sob� - doda� Pete. - Dzi�kuj� - u�miechn�a si� Anna. - Zatrudni�. Tak, pragn� zatrudni� was przy szukaniu klucza. To taka g�upia historia. Kiedy wyje�d�a�am do Lak� Tahoe, wola�am go nie mie� przy sobie i dobrze go gdzie� schowa�am. Teraz nie mog� sobie przypomnie� gdzie. Schowa�am sama przed sob�! - Jak wygl�da ten klucz? - zapyta� Jupiter. - Ma�y, o, mniej wi�cej taki - Anna rozstawi�a kciuk i palec wskazuj�cy na odleg�o�� oko�o pi�ciu centymetr�w. - To jest klucz do mojej skrytki w sejfie bankowym. - Teraz rozumiem, dlaczego jest tak wa�ny - powiedzia� Pete. - Ale czy nie mo�e pani powiedzie� w banku, �e klucz zagin��? Na pewno dadz� pani duplikat. - M�j tato te� raz zgubi� klucz od skrytki - wtr�ci� Bob. - Nie robili mu �adnych trudno�ci. Musia� oczywi�cie rozmawia� z dyrekcj� banku i chyba trzeba by�o zmieni� zamek. To co� kosztowa�o, ale niewiele. - To dla mnie �enuj�ca sprawa - odpar�a Anna. - Ciesz� si� dobr� opini� w banku w Bishop. Uwa�aj� mnie za osob� odpowiedzialn� i z �atwo�ci� udzielili mi po�yczki na budow� wyci�gu narciarskiego. Nie u�miecha mi si� teraz i�� do nich i powiedzie�, �e zgubi�am tak wa�ny klucz. - Doskonale. Trzej Detektywi zaoszcz�dz� pani k�opot�w - o�wiadczy� Jupiter. - To nie jest zadanie przekraczaj�ce nasze mo�liwo�ci. Przy tym gospoda jest niedu�a. Gdzie zazwyczaj trzyma�a pani ten klucz? - W szufladzie biurka. Ale teraz... - Anna potrz�sn�a bezradnie g�ow�. - Pami�tam tylko, pomy�la�am sobie, �e lepiej schowa� dobrze klucz, w razie gdyby kto� si� w�ama� pod moj� nieobecno��. Dom by� zupe�nie pusty. A teraz nie mog� sobie przypomnie�, gdzie go schowa�am. - No to bierzmy si� do szukania - Pete wsta� od sto�u. - Czy mo�emy zacz�� od biura? - zapyta� Jupiter. - Ju� przeszukali�my biuro - odpowiedzia�a Anna. - Nie ma go nim - Nie zaszkodzi jeszcze raz sprawdzi� - pe�en optymizmu u�miech pojawi� si� na okr�g�ej twarzy Jupe'a. - Mo�emy wpa�� na co�, co pani przeoczy�a. - R�bcie, jak uwa�acie - Anna zacz�a sprz�ta� ze sto�u. Trzej Detektywi nie trac�c czasu weszli do biura. Panowa� tu wci�� nieopisany ba�agan. - My�l�, �e tracimy tu czas, Jupe - zauwa�y� Pete. - Anna i jej m�� naprawd� przewr�cili to miejsce do g�ry nogami. Znale�liby nawet zagubion� szpilk�. - Masz racj� - Jupe usiad� przy biurku. Z kuchni dobiega� brz�k talerzy i szum lej�cej si� do zlewu wody. - Mo�e uda nam si� jednak odkry� tu co� innego. Na przyk�ad, co robi� tutaj Havemeyer, gdy wszyscy ju� poszli spa�. Hans i Konrad chc�, �eby�my si� o nim jak najwi�cej dowiedzieli. Dowiedzmy si� wi�c najpierw, co go tak interesuje w tym biurze. Jupe zacz�� przegl�da� stert� papier�w na biurku. - Hmm... List od Hansa. A ten od Konrada. Sprzed dwu lat. Anna pewnie przechowuje wszystkie ich listy. - Po co mia�by Havemeyer czyta� po nocach listy od Hansa i Konrada? - Bob zacz�� wertowa� papiery le��ce na p�kach na ksi��ki. - S� tu teraz obaj na miejscu. Je�li chce co� o nich wiedzie�, mo�e po prostu ich zapyta�. - Niew�tpliwie - Jupiter opar� si� na �okciu i zacz�� skuba� doln� warg�, co by�o oznak� jego