9142
Szczegóły |
Tytuł |
9142 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
9142 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 9142 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
9142 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gardner Dozois, Jack Dann, Michael Swanwick
Bogowie Marsa
Kiedy zerwa�a si� burza, byli na zewn�trz i odczepiali l�downik marsja�ski.
Maj�c przy sobie Woody�ego i Johnboya, kt�rzy przytrzymywali go za ramiona, Thomas przeci�� ostatni� lin�. Prostuj�c si� po kolei �ci�gn�li ostro�nie z l�downika oba jej ko�ce. Na komend� Thomasa - wypu�cili z r�k. Metalowa lina odlecia�a po�yskuj�c w jaskrawym blasku s�o�ca i wij�c si� jak zraniony w��. Schodzi�a z ich orbity i oddala�a si� topniej�c w oczach. L�downik unosi� si� swobodnie w przestrzeni przywi�zany do Lemiesza pojedynczym, cienkim przewodem. Johnboy uchwyci� kluczem sze�ciok�tn� �rub� wystaj�c� nad g�rn� rozpor� nogi l�downika i przekr�ci� go. Wysun�a si� spod korpusu jak powolna, pe�na gracji paj�cza noga. Uderzy� lekko w nast�pn� �rub� i szarpn��, ale nie przytwierdzi� si� jak nale�y, stopy mu uciek�y i wszed� w powolny ruch obrotowy. Kr�c�c salta i �miej�c si� odp�yn�� na odleg�o�� rozci�gni�tej linki. Klucz wy�lizgn�� mu si� z r�ki, uderzy� w metalowy kad�ub statku i poszybowa� w przestrze�.
- Wy pata�achy! - krzykn�� Thomas przez otwarty kana� interkomu. Aparat mia� ostry, przenikliwy d�wi�k z powodu zak��ce� s�onecznych, lecz mimo to Thomas us�ysza� �miech Woody�ego i Johnboya.
- Dosy� tego, przesta�cie b�aznowa�! Ko�czmy robot�.
- Wszystko u was w porz�dku? - zapyta� kapitan Redenbaugh ostrym tonem z wn�trza statku i Thomas skrzywi� si�. Poprzednim razem, kiedy wyszli we trzech na symulator prze�wiczy� ten manewr, Johnboy zacz�� si� wyg�upia� i przypadkowo waln�� nakr�tk� prosto w obudow� materia�u krystalicznego, niszcz�c laserowy ��cznik z Ziemi�. I czy kapitan nie ochrzani� ich za to? NASA te� si� nie�le w�ciek�a - pozbawieni lasera musieli zda� si� na radio, kt�re by�o podatne na zak��cenia w czasie wysokiej aktywno�ci s�onecznej, jak tego roku.
Trudno by�o mie� do nich pretensje, �e troch� rozrabiali na symulatorze po mieni�cych gro��cego klaustrofobi� zamkni�cia w ciasnym statku, ale odpowiedzialno�� za g�adki bieg spraw ponosi� jedynie on: tutaj dowodzenie nale�a�o do niego. Odczuwa� przez to osamotnienie i izolacj�, ale w ko�cu dlatego wyciska� z siebie si�dme poty od pierwszych dni przygotowa� do lotu. To by�a jego za�oga, jego szansa na chwa�� i nie pozwoli nikomu ani niczemu jej zaprzepa�ci�.
- Wszystko w porz�dku, kapitanie - powiedzia� Thomas. Odcumowali�my l�downik i jeste�my prawie gotowi do drogi. My�l�, �e do roz��czenia pozosta�o oko�o dwudziestu minut.
M�wi� spokojnie, rzeczowo, tak jak nakazywa�a tradycja, mimo �e czu� narastaj�ce z ka�d� chwil� podniecenie. Mia� nadziej�, �e jego przy�pieszone t�tno nie by�o zbyt widoczne na czujnikach. Ju� za kilka minut nast�pi pierwsze l�dowanie cz�owieka na Marsie! Nim up�ynie godzina, znajdzie si� tam - o czym zawsze marzy�. Na Marsie.
I b�dzie dowodzi�. Co ty na to, ojczulku? pomy�la� z nut� ironii. Czy teraz ci starczy? Nareszcie?
Johnboy przyci�gn�� si� z powrotem do burty statku.
- No, ju� dobrze - powiedzia� surowo Thomas - je�li jeste� gotowy, to wracajmy do pracy. Ty i Woody wyrzu�cie te graty z l�downika; ja tu zostan� i przypilnuj� wszystkiego.
- Wedle rozkazu, panie kapitanie - odpar� Johnboy z uprzejm� drwin�.
Thomas westchn��. Johnboy to porz�dny ch�op, ale jest troch� narwany i czasami trzeba go usadzi�.
Woody i Johnboy zacz�li wyci�ga� skrzynki z l�downika, kt�ry dla zaoszcz�dzenia miejsca w Lemieszu s�u�y� za przechowalni� prowiantu na drog� powrotn�. �artowali sobie, �e powinno si� pozwoli� paru skrzyniom mro�onej mi�snej brei, kt�r� NASA bezczelnie nazywa�a jedzeniem, uciec w przestrze� kosmiczn�, ale w ko�cu dwie postacie w skafandrach, ob�adowane skrzynkami, wgramoli�y si� do �luzy powietrznej i znikn�y w �rodku.
Thomas zosta� sam, zawieszony w przestrzeni.
Tu by�o si� naprawd� samemu z rozwieraj�cym si� ogromem Wszech�wiata otaczaj�cego ci� ze wszystkich stron. Ogarnia� cz�owieka lekki strach, ale mia�o to jaki� smak po d�ugich miesi�cach st�oczenia wraz z trzema innymi m�czyznami na pok�adzie Lemiesza. Na statku nie mo�na by�o m�wi� o intymno�ci, lecz tutaj, w pojedynk�, mia�o si� idealny spok�j. Tylko ty, gwiazdy, pr�nia kosmiczna... i, oczywi�cie, Mars.
Thomas odpoczywa� na ko�cu liny unosz�c si� swobodnie i patrzy�, jak Mars, ogromny i czerwony, obraca si� pod nim jak jaki� gigantyczny, wolno wiruj�cy rdzawy b�k. Mars! Leniwie b��dzi� wzrokiem po znajomych miejscach. Kasei Vallis, dolina wyschni�tej rzeki i kratery po uderzeniach meteoryt�w znacz�ce jej dno... czerwonawy br�z oraz szaro�� mg�y i szronu w Noctis Labyrinthus, Labiryncie Nocy... ogromna blizna Vallis Marineris, najwi�kszej ze szczelin, rozci�gaj�ca si� przez dwie trzecie drogi wzd�u� r�wnika... wielkie twory wulkaniczne na Tharsis... i dolina Chryse, gdzie wkr�tce b�d� spacerowa�.
Mars by� Thomasowi tak znany jak ulice rodzinnego miasta; bardziej nawet, bo kiedy by� dzieckiem, jego rodzina przenosi�a si� stale z miejsca na miejsce, a Mars by� wci�� ten sam. W m�odo�ci Thomas by� op�tany Kosmosem, a szczeg�lnie Marsem... jakby zawsze sk�d� wiedzia�, �e pewnego dnia znajdzie si� tutaj, unosz�c si� bezciele�nie jak antyczny b�g nad powoli obracaj�c� si� czerwon� planet�. Kiedy chodzi� do szko�y �redniej, napisa� referat o tektonice kontynent�w Marsa. Jeszcze jako chudy, w�t�y ch�opiec ze szko�y podstawowej, maj�c dziesi��, mo�e jedena�cie lat, nauczy� si� na pami�� wszystkich dost�pnych map Marsa, przestudiowa� ka�dy krater, ka�d� dolin� i ka�de pasmo g�rskie.
W p�nie jego my�li cofn�y si� jeszcze dalej, do tego dnia na poddaszu starego domu w Wrightstown, niedaleko bazy lotniczej McGuire - gdzie d�wi�k startuj�cych odrzutowc�w miesza si� z odg�osami leniwego sobotniego popo�udnia, kiedy dzieci graj� w baseball i wrzeszcz�, bucz� kosiarki do trawy i szczekaj� psy, a przez okno wraz z �agodnym powietrzem wiosennym dolatuje rdzawa wo� py�k�w kwiatowych - w kt�rym Thomas znalaz� stary, postrz�piony egzemplarz Ksi�niczki na Marsie Edgara Rice�a Burroughsa.
Sp�dzi� tam kilka godzin na lekturze, a dzie� mija� niepostrze�enie, a� zrobi�o si� tak ciemno, �e ju� nie widzia� liter. Tej samej nocy czyta� j� potajemnie w ��ku, przy �wietle miniaturowej latarki. W ko�cu zapad� w sen. �ni� o olbrzymich czworor�cznych, zielonych ludziach, thoatach i zitidarach, herosach wymachuj�cych d�ugimi mieczami i pi�knych ksi�niczkach... bli�niaczych miastach Helium... wyschni�tych dnach m�rz, o�wietlonych opalizuj�cym �wiat�em dwu �mig�ych ksi�yc�w... nomadzkich pieczarach Thark�w, barbarzy�skich je�d�c�w zdobi�cych si� b�yszcz�cymi klejnotami i kosztownymi, jedwabnymi strojami do konnej jazdy. Przez chwil�, wpatruj�c si� w Marsa, dozna� dzieci�cego uczucia �alu, �e to wszystko w rzeczywisto�ci nie czeka�o na niego, i wtedy roze�mia� si� gorzko z samego siebie. Nie mo�na by�o w�tpi�, �e tamte dzieci�ce sny posiada�y sw� moc; w ko�cu przyprowadzi�y go tutaj, tak czy nie?
W tym samym momencie rozp�ta�a si� burza piaskowa. Nadci�gn�a od strony skamienia�ych pusty� i r�wnin; Thomas patrzy� z przera�eniem, jak zacz�a powoli ogarnia� ca�� planet� niczym obrus naci�gany na okr�g�y st�. Tam w dole wiatry, poruszaj�c si� z pr�dko�ci� setek kilometr�w na godzin�, �ciga�y si� po powierzchni wype�niaj�c niebo kot�uj�cymi si�, ��tobia�ymi chmurami piasku. Piaskowa kurtyna.
- Thomas, widzisz to? - pytanie kapitana zabrzmia�o w uszach Thomasa.
- Tak - odpowiedzia� ponuro. - Widz�.
- Wygl�da paskudnie.
Przygl�dali si�, jak burza powoli i bezlito�nie zamazywa�a ca�� widoczn� powierzchni� planety. Drobne szczeg�y terenu, doliny i kamieniste pola znikn�y pierwsze, po nich za� czapy polarne. W ko�cu znikn�� szczyt wulkanu Olympus - najwy�szego wzniesienia w ca�ym Uk�adzie S�onecznym.
- To ju� koniec - powiedzia� kapitan ze smutkiem. - Za�atwi�a nas. L�dowania dzisiaj nie b�dzie.
- Kurwa ma�! - wybuchn�� Thomas, czuj�c, jak mu si� flaki wywracaj� z �alu i w�ciek�o�ci. By� tak blisko.
- Uwa�aj co m�wisz, Thomas - ostrzeg� go kapitan. - To jest kana� otwarty.
Chcia� mu przypomnie�, �e nie wolno gorszy� przys�uchuj�cego si� im Wielkiego Ziemskiego Audytorium. O, do diab�a, jasne, �e nie!
- Gdyby zaczeka�a chocia� par� godzin, zd��yliby�my zej��... - Powiniene� si� cieszy�, �e nie zaczeka�a - odpar� �agodnie kapitan. - Siedzieliby�cie tam teraz z za�o�onymi r�kami, a piasek zasypywa�by was po uszy. Podczas takiej burzy wichura mo�e si�ga� dwustu kilometr�w na godzin�. Wola�bym nie stawia� jej czo�a na powierzchni Marsa. Spokojnie, Thomas, mamy mn�stwo czasu. Jak si� wypogodzi, natychmiast schodzicie. Nie mo�e trwa� wiecznie.
Pi�� tygodni p�niej burza w ko�cu ucich�a.
To by�y trudne dni dla Thomasa, na�adowanego bezu�yteczn� energi� jak tygrys w klatce. Sta� si� przewra�liwiony na punkcie wszystkiego, co go otacza�o - kwa�nego, przenikliwego zapachu ludzkiego cia�a i lekko metalicznego smaku powietrza. Czu� si� jak w kot�owni - wsz�dzie pl�tanina rur, w�skie i zagracone korytarze o blaszanych �cianach, kt�rych widoku nie mo�na unikn��. Pierwszy raz od pocz�tku wyprawy zaczyna� powa�nie odczuwa� klaustrofobi�.
Ale prawdziwym wrogiem by� czas. Thomas mia� gorzk� �wiadomo�� bezlitosnego tykania zegara mechaniki nieba. Wiedzia�, �e wkr�tce otworzy si� optymalne okno startowe dla podr�y powrotnej i �e wtedy musz� skierowa� si� ku Ziemi albo nigdy nie wr�c� do domu. Nie mia�o znaczenia, czy burza ucichnie i wyl�duj� na Marsie, a Thomas otrzyma w ko�cu szans� popisania si� tym, co mu si� s�usznie nale�a�o - czy te� to wszystko nie nast�pi; kiedy otworzy si� okno startowe, musz� odlecie�.
Mogli by� jeszcze tylko par� dni na orbicie Marsa, a burza piaskowa ci�gle szala�a.
Bezczynno�� wszystkim dzia�a�a. na nerwy. Thomas stwierdzi�, �e szczeg�lnie trudno mu znie�� maniack� pilno�� Johnboya. Coraz cz�ciej przy�apywa� si� na tym, �e wydziera si� na niego przy jedzeniu i w czasie wolnym od zaj��. W ko�cu kapitan musia� zwr�ci� mu uwag� na osobno�ci. Thomas b�kn�� jakie� �przepraszam�, a dow�dca zmierzy� go wzrokiem i powiedzia�: - Stary, mamy kup� czasu. Nie martw si�, jeszcze ci� tam zawieziemy po czym u�miechn�li si� do siebie. Kapitan Redenbaugh, rodem z Nowej Anglii, by� dobrym oficerem, spokojnym i rzeczowym; stawa� si� coraz bardziej stanowczy i flegmatyczny, w miar� jak ros�o napi�cie i wszystkim zaczyna�y puszcza� nerwy. Johnboy zwykle m�wi� o nim: kapitan Ahab. Dow�dcy przezwisko w�a�ciwie si� podoba�o, co mi�dzy innymi sugerowa�o, �e za kamienn� mask� na jego twarzy kryje si� istotnie poczucie humoru.
Kapitan u�cisn�� Thomasowi d�o�, by go podtrzyma� na duchu, i skierowa� si� ku pulpitowi ��czno�ci radiowej. Thomas patrzy� za nim prze�ykaj�c nag�y potok gorzkich s��w, kt�rych i tak by nigdy nie wym�wi�... w ka�dym razie nie tutaj, gdzie �ciany dos�ownie mia�y uszy. Od czasu Skylab�w astronauci lecieli ze �wiadomo�ci�, �e wszystko, co si� powie na statku, b�dzie pods�uchane i ocenione przez NASA. Nim dzie� up�ynie, kto� w Houston postawi zapewne czarny krzy�yk przy jego nazwisku w karcie wytrzyma�o�ci psychicznej wy��cznie dlatego, �e nerwowo nie wytrzyma� oczekiwania. Ale, niech to szlag trafi, tamtym by�o �atwiej, nie ci��y�a na nich odpowiedzialno�� za pe�nienie symbolicznej funkcji �Czarnucha na Niebie� NASA wobec wszystkich bia�ych ludzi, kt�rzy tylko czekaj�, �eby� co� spieprzy�.
W czasie lotu czu�, �e jest trzecim w hierarchii - Woody i kapitan mogliby z �atwo�ci� sami pokierowa� statkiem i przeprowadzi� wi�kszo�� podstawowych eksperyment�w naukowych ale grupa l�duj�ca mia�a by� na jego rozkazy, stanowi�a dla niego szans� na zrobienie wreszcie czego� innego ni� odgrywanie roli czarnej twarzy na wszystkich fotosach NASA z serii �Nasi Dzielni Astronauci�. Pami�ta�, co mu w m�odo�ci setki razy m�wi� ojciec, ten wymagaj�cy, narzucaj�cy swoj� wol�, twardy cz�owiek: �Tam, w g�rze, jest �wiat bia�ych ludzi. Je�li chcesz odnie�� sukces, musisz im pokaza�, �e jeste� najlepszy. Wdu� im siebie w gard�o, spraw, �eby� by� im potrzebny. Musisz by� dwa razy lepszy od ka�dego z nich...�
�Tak, tato. �eby� wiedzia��, powiedzia� teraz do siebie, my�l�c jak zawsze o jednym, jedynym przypadku, kiedy widzia� swego ojca, jak le�a� na ziemi pijany, ca�y ob�liniony i cuchn�cy, tego wieczoru, gdy po raz trzeci pomin�li starego przy awansach na genera��w brygady, zmuszaj�c go do natychmiastowego odej�cia na emerytur�. �Najpierw trzeba mie� t� szans�, tato�. Przypomnia� sobie karykatur� Rona Cobba, kt�r� widzia� w dzieci�stwie i kt�ra odt�d nie dawa�a mu spokoju: rysunek pokazuj�cy Murzyn�w w skafandrach kosmicznych na Ksi�ycu - zamiataj�cych teren l�dowiska Apolla 58.
- Zn�w tracimy kontakt z Houston - powiedzia� Woody. Nie mog� utrzyma� ��czno�ci. - Pokr�ci� ga�k� odbiornika i do kabiny dotar� g�os kogo� z Kontroli Lot�w, przerywany i prawie ca�kiem zag�uszony przez gwizdy i trzaski. Brzmia�o to jak sma�enie jajek na patelni.
- ... s�yszysz?... nie s�ysz� ci�... Lemiesz... trac� ��czno��...
Przez wiele tygodni aktywno�� s�oneczna by�a niezwykle wysoka, a w�a�nie przed kilkoma godzinami NASA ostrzeg�a ich o bardzo silnym rozb�ysku na S�o�cu, kt�ry mia� niebawem zala� szumem radiowym po�ow� Uk�adu S�onecznego.
Nawet w trakcie tego nas�uchu g�os ludzki ton�� ju� w zak��ceniach, a gwizdy i trzaski by�y coraz silniejsze.
- Noo, to po herbacie - rzek� pos�pnie Woody. - Ta erupcja s�oneczna za�atwi�a nas na cacy. Gdyby�my nie stracili lasera - spojrza� znacz�co na Johnboya, kt�ry mia� cho� tyle przyzwoito�ci, �e spu�ci� oczy - nie by�oby chyba k�opot�w. Ale bez niego... no c�, cholera, up�ynie wiele dni, zanim odbi�r si� poprawi. Mo�e tygodni.
W z�o�ci uderzy� palcem w wy��cznik radiowy; trzaski i gwizdy usta�y. Wszyscy czterej m�czy�ni milczeli przez chwil�, �wiadomi nagle, jak powi�kszy�a si� ich izolacja. Od miesi�cy jedynym kontaktem z Ziemi�, jaki im pozosta�, by� cichy g�os z radia, a teraz i to zosta�o brutalnie przerwane. Poczuli si� strasznie samotni, jakby si� znale�li jeszcze dalej od domu.
Thomas odwr�ci� si� od pulpitu radiowego i przez wielki iluminator machinalnie spojrza� na Marsa. Starczy�a jedna chwila, �eby zauwa�y�, �e co� si� w nim zmieni�o. Jednolita, brudno��tawa pokrywa chmur rozst�powa�a si� i przechodzi�a w szereg pasm, przeobra�aj�c planet� w gigantyczn� pisank�, umo�liwiaj�c od czasu do czasu obserwacj� powierzchni.
- Hej! - zawo�a� Thomas, a w tym samym momencie Johnboy krzykn�� piskliwie: - Patrzcie no! Nie zgadniecie, ch�opcy, kto do nas wr�ci�!
Wszyscy st�oczyli si� wok� iluminatora przepychaj�c si� z zapa�em.
Burza, jak za dotkni�ciem czarodziejskiej r�d�ki, ucich�a w jednej chwili i ca�a powierzchnia Marsa by�a ponownie widoczna. Johnboy zani�s� si� og�uszaj�cym rykiem; ka�demu poprawi� si� humor - �miali si�, �artowali, klepali si� nawzajem po plecach, a nast�pnie, jeden po drugim, ucichli.
Co� by�o nie w porz�dku. Thomas czu�, jak mu si� w�osy je�� na g�owie; zgi�� go skurcz �o��dka. Co� by�o nie tak. Ale co? Co...? Dostrzeg�, �e kapitan wstrzymuje oddech i w�wczas do jego przytomnego umys�u wtargn�a prawda i poczu�, �e krew odp�ywa mu z twarzy.
Woody odezwa� si� pierwszy.
- Ale... - powiedzia� obra�onym tonem, jak rozkapryszone dziecko - ale... to nie jest Mars.
Na Marsie atmosfera jest rzadka, tak rzadka, �e nie mo�e utrzyma� w g�rze py�u - chyba, �e wiatr wieje z wielk� pr�dko�ci�. Kiedy wiatr zamiera, ca�y py� opada szybko, jak drobne kamienie.
Po pi�ciu tygodniach burzy wiatr usta�. Py� opad�.
Ukazuj�c ca�kiem inn� planet�.
Na powierzchni nadal przewa�a�y kolory czerwony i pomara�czowy, ale teraz wida� tam by�o wielkie p�aty zielonego i szarawego ugru. Planeta wydawa�a si� bardziej mi�kka, g�adsza, o znacznie �agodniejszej rze�bie terenu. Po chwili sta�o si� jasne dlaczego: kratery - podobne do ksi�ycowych, zar�wno co do kszta�tu jak i rozmieszczenia - znikn�y, podobnie jak wi�kszo�� g�r, stromizn, szczelin i wielkich twor�w wulkanicznych. Ich miejsce zaj�y dziesi�tki cienkich, idealnie prostych niebieskich linii. Obwiedzione pasmami zieleni rozci�ga�y si� po ca�ej planecie tworz�c dese� krzy�uj�cych si� linii - od jednej czapy polarnej do drugiej.
- Nie mog� niczego znale�� - m�wi� Woody z rozgoryczeniem. - Co si� ze wszystkim sta�o? Nie wida� nawet Olympusa, na mi�o�� bosk�! Najwi�kszego, cholera, wulkanu w Uk�adzie S�onecznym! Gdzie on si� podzia�? Co to za cholerne linie?
Thomas zn�w dozna� nieprawdopodobnego ol�nienia. Gapi� si� na planet� niezdolny do m�wienia, niezdolny do udzielenia odpowiedzi, lecz Johnboy uczyni� to za niego.
Johnboy sta� nachylony do okna z ustami otwartymi ze zdumienia, ale teraz jego twarz nabra�a dziwnego, rozmarzonego wygl�du, a kiedy przem�wi�, mia� g�os cz�owieka w�druj�cego w krainie fantazji.
- To s� kana�y - powiedzia�.
- Kana�y, guzik prawda! - warkn�� kapitan, pierwszy raz trac�c panowanie nad sob�. - Na Marsie nie ma �adnych kana��w! Ten pogl�d odszed� razem z Schiaparellim i Lowellem.
Johnboy wzruszy� ramionami. - Wi�c co to jest? - zapyta� spokojnie celuj�c kciukiem w planet�, a Thomas poczu� zimny dreszcz przebiegaj�cy mu po krzy�u.
Napr�dce przeprowadzone ogl�dziny nie ujawni�y �adnych szczeg��w powierzchni mo�liwych do rozpoznania, �adnych punkt�w orientacyjnych znanych im z map fotograficznych pr�bnik�w Mariner 9 i Viking, poza tym, �e Johnboy zirytowa� kapitana twierdzeniem, i� najwi�ksze posiadaj�ce nazwy kana�y, kt�re Percival Lowell opisa� i nani�s� na map� w dziewi�tnastym wieku - Strymon, Charontis, Erebus, Orcus i Dis - znajdowa�y si� na swoich miejscach.
- Musia�a to zrobi� burza piaskowa - stwierdzi� Thomas, rozpaczliwie szukaj�c jakiego� racjonalnego wyja�nienia. - Mo�e wiatr przeni�s� piasek z miejsca na miejsce, zakrywaj�c jedn� cz�� powierzchni, a odkrywaj�c inn�...
Zawaha� si� i umilk� spostrzeg�szy luki w swojej argumentacji, kiedy Johnboy parskn�� �miechem i powiedzia�: - Nie�le, stary. Naprawd� nie�le. Tylko, �e nigdzie nie ma Olympusa, trzy razy wy�szego od Mount Everestu! Nawet gdyby uda�o ci si� schowa� go pod piaskiem, to w�wczas mieliby�my cholern� wydm�, trzy razy wy�sz� od Everestu... ale zdaje si�, �e t a m nie ma ju� wi�kszych wzniesie�.
- Ja wiem, co si� sta�o - oznajmi� Woody, zanim Thomas zdo�a� odpowiedzie�.
G�os Woody�ego zabrzmia� tak dziwnie, �e wszyscy zwr�cili si� w jego stron�. Do tej pory ogl�da� uwa�nie powierzchni� globu przez ma�y teleskop przeznaczony do bada� nad satelitami Marsa, ale teraz, wsparty o jego statyw, patrzy� b��dnym wzrokiem na zebranych. Oczy mia� b�yszcz�ce i rozgor�czkowane, jakby zapadni�te w g��b czaszki. Lekko dr�a� ca�y, twarz mu poblad�a, a sk�ra na niej by�a jak z wosku.
On si� przestraszy, u�wiadomi� sobie Thomas. Woody umiera ze strachu.
- To wszystko zdarzy�o si� ju� przedtem - doko�czy� ochryple Woody.
- Co ty pleciesz? - zapyta� Thomas.
- Nie uczy�e� si� historii?
Woody by� cz�owiekiem raczej ma�om�wnym, powoli i z namys�em cedz�cym ka�de s�owo, jak wi�kszo�� programist�w. Teraz s�owa wylatywa�y mu z ust coraz szybszym strumieniem, prawie �e zderzaj�c si� ze sob� w pragnieniu wydostania si� na zewn�trz. G�os mia� cie�szy ni� zazwyczaj i czu�o si� w nim histeri�.
- Lot Marinera 9, automatycznej sondy z 1971 roku. Pami�tacie? Wesz�a na orbit� Marsa, lecz nim zdo�a�a wys�a� cho� jedno zdj�cie, nadci�gn�� wielki, gruby parawan z piasku, taki sam jak u nas. Ogromny, gigantyczny sukinsyn. Zakry� wszystko, poch�on�� ca�� planet� na kilka tygodni. �adnej widoczno�ci. Na Ziemi uczeni rwali sobie w�osy z g�owy. Ale gdy burza w ko�cu ucich�a i zdj�cia zacz�y nap�ywa�, wszystkich zatka�o ze zdumienia. �adnych szczeg��w terenu w rodzaju tych opisanych przez Lowella, �adnych kana��w, nic - same kratery i szczeliny, wulkany i ca�y ten kram, kt�ry spodziewali�my si� zobaczy� tym razem.
Zatrz�s� si� ze �miechu. - No i wszyscy wzruszyli ramionami i stwierdzili, �e Lowell si� pomyli�: s�aba widoczno��, naci�gane fakty, on tylko my�la�, �e widzi kana�y. Mo�e ��czy� ze sob� r�ne istniej�ce szczeg�y powierzchni wyimaginowanymi liniami. Widzia� to, co chcia� widzie�.
Woody zamilk�, obliza� wargi, a potem zacz�� m�wi� jeszcze szybciej i jeszcze cie�szym g�osem. - Ale nie mieli racji, no nie? My wiemy lepiej, prawda, ch�opcy? Dowody widzimy tu� za oknem! M�j stary, zwariowany wuj Barry, on mia� racj� w tej sprawie od samego pocz�tku, a wszyscy inni jej nie mieli! Opowiedzia� mi, co si� sta�o, ale ja by�em zwyczajnie za g�upi, �eby mu uwierzy�! To byli kosmici, ci z UFO! Marsjanie! Zobaczyli nadlatuj�c� sond� i rozp�tali t� burz�, �eby�my nie mogli dostrzec powierzchni - i wtedy wszystko pozmieniali. Pod os�on� burzy piaskowej przeobrazili ca�� cholern� planet�, �eby nas oszuka�, �eby�my nie mogli odkry�, �e oni tam s�! Tutaj mamy dowody! Zmienili j� z powrotem! Oni tam teraz s�, faceci z lataj�cych talerzy! Oni tam s�...
- G�wno - powiedzia� kapitan ostrym, podniesionym g�osem, kt�rym trzasn�� jak z bicza; ale najbardziej wszystkich zaskoczy�o niespodziewane u�ycie wulgarnego s�owa. Odwr�cili si�, �eby spojrze� na niego tam, gdzie si� unosi�, w pobli�u pulpitu dowodzenia. Nawet Woody, kt�ry zdawa� si� by� na kraw�dzi za�amania j�kn�� z wra�enia i ucich�.
Kiedy kapitan nabra� pewno�ci, �e skupia na sobie uwag� wszystkich, u�miechn�� si� lodowato i powiedzia�:
- Kiedy wy mieli�cie swoj� ma�� psychodram�, ja w tym czasie zrobi�em niewielki sprawdzian. Tu s� dane telemetryczne, i wiecie co? Wszystko wygl�da tak samo jak przed burz�. I-den-tycz-nie! Radar dalekosi�ny, podczerwie�, wszystko... b�bni� palcami po pulpicie - ... wszystko jest takie samo, jakie by�o zawsze. Powietrze, kt�re nie nadaje si� do oddychania, niskie ci�nienie atmosferyczne, ujemne temperatury. Tylko piach i sterty cholernych, rdzawoczerwonych ska�. �adnego �ycia, �adnych w�d powierzchniowych, � a d n y c h k a n a � � w.
Prze��czy� monitor pok�adowy na obraz z zewn�trznych kamer telewizyjnych, �eby ka�dy m�g� zobaczy� Marsa znanego wszystkim ze zdj�� Marinera i Vikinga: skalistego, nier�wnego, podziurawionego kraterami; martwego. Bez zielonych oaz, bez kana��w.
Wszyscy milczeli, oszo�omieni dwoma sprzecznymi wizerunkami planety.
- Nie mam poj�cia, co powoduje te dziwne halucynacje, kt�rych wszyscy doznajemy - ci�gn�� kapitan wskazuj�c na iluminator, m�wi�c powoli i spokojnie - ale wiem na pewno, �e s� to halucynacje. T e g o nie pokazuj� kamery telewizyjne ani pomiary telemetryczne. Po prostu to wszystko jest nieprawdziwe.
Z dyskusj� przenie�li si� do baru. Kaczor Donald - pomara�czowa, nadmuchiwana zabawka z osobistego ekwipunku Johnboya - u�miecha� si� do nich �yczliwie z sufitu, kiedy popijali z torebek lemoniad� sporz�dzon� z proszku rozpuszczonego w wodzie (NASA nie dowierza�a im na tyle, by przydzieli� ka�demu racj� alkoholu, a piersi�wk�, kt�r� Woody przemyci� na pok�ad, dawno wysuszyli). Roztrz�sali problem na wszystkie strony nie osi�gn�wszy ani razu zgodnej opinii. �Wyt�umaczenia� stawa�y si� coraz bardziej naci�gane, a� w ko�cu kapitan zaproponowa� klasyczn� formu��: �zbiorowa hipnoza�, na co Johnboy zareagowa� g�o�nym �miechem.
Nasta�a d�uga, nieprzyjemna cisza. Raptem Johnboy, w odmienionym nastroju, powiedzia� spokojnie:
- To i tak nie ma znaczenia. St�d si� nie dowiemy nigdy, co to jest. - Spojrza� na wszystkich trze�wym wzrokiem. - Musimy podj�� tylko jedn� decyzj�: l�dujemy albo nie. No wi�c?
Nawet kapitan by� zaskoczony.
- Po tym wszystkim chcesz nadal l�dowa�?
Johnboy wzruszy� ramionami.
- Dlaczego nie? Czy nie po to przelecieli�my taki kawa� drogi?
- To zbyt niebezpieczne. Nie wiemy nawet, co si� tam dzieje.
- My�la�em, �e to tylko zbiorowa hipnoza! - powiedzia� przekornie Johnboy.
- Tak uwa�am - odrzek� zdecydowanie kapitan, nie zbity z tropu uszczypliwo�ci� Johnboya. - Ale nawet je�li to prawda, to ci�gle nie wiemy, dlaczego ulegamy halucynacjom, no nie? Mo�e jest to objaw choroby lub zaburze� jakich� czynno�ci organicznych, powodowanych przez B�g wie co. Mo�e mamy do czynienia z jakim� silnym polem elektromagnetycznym, kt�rego nie wykryli�my i kt�re zak��ca dzia�anie uk�ad�w nerwowych, mo�e nieprzewidziana usterka uk�adu uzdatniania wody i tlenu powoduje co� w rodzaju nagromadzenia si� substancji truj�cych, oddzia�uj�cych na metabolizm m�zgu... Problem polega na tym, �e nie funkcjonujemy normalnie - widzimy co�, czego nie ma.
- To wszystko si� nie liczy - powiedzia� Johnboy. Pochyli� si� do przodu m�wi�c teraz gwa�townie, z wielk� pasj�. Nikt go dot�d nie widzia� takim powa�nym i tak czym� przej�tym.
- Musimy l�dowa�. Bez wzgl�du na ryzyko. Dostatecznie ci�ko by�o zgromadzi� fundusze na ten lot. Je�li tutaj spieprzymy ca�� spraw�, nast�pny mo�e si� ju� nie odby�. Nawet sama NASA mog�aby si� z tego nie podnie��.
Potoczy� wzrokiem po zebranych. - Jak to b�dzie wygl�da�o, co, Woody? Wpadamy na �lad najwi�kszej tajemnicy, z jak� spotka� si� kiedykolwiek rodzaj ludzki, i natychmiast wszyscy uciekamy do domu z podwini�tymi ogonami, nie podj�wszy pr�by jej rozwik�ania? �adnie to wygl�da wed�ug ciebie?
Woody chrz�kn�� i potrz�sn�� g�ow�. - Jasne, �e nie, stary. Rozejrza� si� wok� sto�u i powiedzia� oboj�tnie: - Le�my tam. Teraz, gdy najwyra�niej przesta� bra� pod uwag� gro�b� przybycia pirat�w na lataj�cych talerzach, mo�na by�o s�dzi�, �e Woody zdecydowa� si� by� zimnym, twardym supermenem, na ile mu si� starczy. Jak gdyby chcia� udowodni�, �e naprawd� to wcale si� nie przestraszy�.
Zn�w nasta�a cisza i Thomas poczu� na sobie wzrok ka�dego z osobna.
Teraz wszystko spad�o na niego. Jego g�os b�dzie mia� znaczenie decyduj�ce. Rzuci� okiem na Johnboya, a ten odpowiedzia� mu niewzruszonym spojrzeniem. Pytania nie trzeba by�o wypowiada� g�osem - wisia�o w powietrzu pomi�dzy nimi i nasyca�o napi�ciem przed�u�aj�c� si� cisz�.
Pod ci�arem wpatruj�cych si� w niego oczu Thomas poruszy� si� niespokojnie. Jak si� czu�? Naprawd� nie wiedzia� - dziwnie, lepiej ju� nie mo�na by�o tego okre�li�... zawieszony pomi�dzy strachem a jak�� inn�, powoli budz�c� si� emocj�, kt�rej nie umia� rozpozna� i o kt�rej wola� nie my�le�. Ale by�a jedna rzecz, kt�rej sta� si� nagle pewien: nie mog� zrezygnowa� z jego cz�ci tej wyprawy, nie teraz, kiedy zaszed� tak daleko! Na pewno nie otrzyma drugiej szansy na wej�cie do podr�cznik�w historii. Mo�liwe, �e taki by� r�wnie� prawdziwy pow�d Johnboya, o niebo wa�niejszy ni� to gl�dzenie o przetrwaniu NASA. Johnboy mia� w sobie do�� rozs�dku, by doskonale wiedzie�, �e je�li wr�c� do domu nie podejmuj�c pr�by l�dowania, stan� si� po�miewiskiem, �mierdz�cymi tch�rzami zamiast bohaterami, a kto� inny, z jakiej� przysz�ej wyprawy okryje si� chwa��. Egocentryzm Johnboya by� zbyt silny, aby pozwoli� mu na takie ryzyko. I mia� racj�! A Thomas m�g� si� jeszcze bardziej obawia� pomini�cia: kiedy si� jest czarnym, okazja taka jak ta nie trafia si� cz�ciej ni� raz w �yciu.
- Zosta�o nam prawie trzy dni do otwarcia si� okna startowego - powiedzia� Thomas z ca�kowitym spokojem. - S�dz�, �e powinni�my wykorzysta� ten czas do maksimum, l�duj�c na Marsie i wyja�niaj�c tyle, ile mo�na.
Podni�s� wzrok i spojrza� kapitanowi w twarz. - Moim zdaniem, l�dujemy.
Redenbaugh upar� si�, �eby zapyta� Houston, ale po kilku godzinach wysi�k�w sta�o si� oczywiste, �e nie uda mu si� po��czy� z Ziemi�. Tym razem nie da�o si� zwali� z siebie odpowiedzialno�ci.
Kapitan ci�ko wzdycha� i przebiera� palcami we w�osach. Czu� si� stary, zm�czony i bezradny. Wiedzia� i tak, jaka by�aby prawdopodobnie decyzja Houston. Z wyj�tkiem samego kapitana (osoby zbyt znanej, by j� pomin��) dob�r za�ogi do tej ekspedycji sprowadza� si� do wyselekcjonowania m�czyzn nie�onatych, bez bliskich powi�za� osobistych i rodzinnych z Ziemi�. Ju� samo to mia�o ogromn� wymow�. O c z e k i w a n o od nich podj�cia ryzyka. W tym celu si� tutaj znajdowali. Ryzyko by�o nieod��czn� cz�ci� ich pracy.
Kiedy nad Chryse zacz�o �wita�, polecieli.
Jako dow�dca grupy l�duj�cej Thomas pierwszy opu�ci� kabin�. Poruszaj�c si� niezgrabnie w skafandrze kosmicznym wysun�� si� z luku ty�em i zszed� na d� po zewn�trznej drabince. Dostrzeg� przeb�yski marsja�skiego nieba, pomara�czowego, takiego jak trzeba. Jego pierwsz� instynktown� reakcj� by�a ulga, po kt�rej dozna� silnego uczucia rozczarowania, co go zdziwi�o. Zwisaj�c z ostatniego szczebla, jedn� stop� prawie dotykaj�c gruntu, zatrzyma� si�, �eby wypowiedzie� s�owa, kt�re na t� okazj� u�o�y� jaki� facet zajmuj�cy si� w NASA kontaktami z pras�.
- W imieniu ca�ej ludzko�ci po�wi�camy t� planet� wojny s�u�bie dla pokoju. Tak nam dopom� B�g.
Postawi� stop� na ziemi, a potem spojrza� z drabinki w d�, kr�c�c si� w lewo i prawo, by obejrze� miejsce, na kt�rym stoi.
- Jezu Chryste! - mrukn�� pobo�nie. Niebo pomara�czowe czy nie, ros�y tu jakie� ro�liny. Sta� w nich prawie po kolana, w g�stwinie spr�ystej, szaro��tej ro�linno�ci. Ukl�k� i dotkn�� jej bardzo ostro�nie.
- Wygl�da na jaki� mech - zameldowa�. - Jest gi�tki, poddaje si� przy dotkni�ciu, a potem wyprostowuje. Mo�na go z�ama� r�k�.
��czno�� radiow� z Lemieszem zak��ca�y trzaski i gwizdy. Thomas - g�os kapitana odezwa� si� w jego uszach - o czym ty m�wisz? Dobrze si� czujesz?
Thomas wsta� i po raz pierwszy rozejrza� si� powoli. We wszystkie strony a� po pomara�czowy horyzont rozci�ga� si� ��tawy mech, pokrywaj�c zar�wno p�askie kotliny le��ce bezpo�rednio wok� nich, jak i rz�d delikatnie pofa�dowanych wzg�rz nieopodal po stronie p�nocnej. Tu i �wdzie mech porasta�y zwarte k�py ciernistych, rosochatych krzak�w, przewa�nie br�zowych albo b�yszcz�co-czarnych i ciemnopurpurowych. Sta�y. tam r�wnie� pojedynczo rosn�ce drzewa. By�y koloru szkar�atnego, prawie czterometrowe, z pniami o barwie �wie�ej, wilgotnej krwi, a ich g�adkie, szkliste li�cie l�ni�y jak p�ytki ametystu. Thomas w my�lach nazwa� je drzewami p�omienistymi.
L�downik spoczywa� zaledwie kilkaset metr�w od kana�u.
Kana� by� szeroki, a jego ciche, czyste wody odbija�y niebo tak ciemne jak wino, tak czerwone jak krew. Drobne, ��te kwiaty wpuszcza�y swoje delikatne w�oski do wody z okalaj�cych go wa��w, kt�re by�y stare, obsypuj�ce si� i poprowadzone zakosami uk�adaj�cymi si�, zapewne przypadkowo, we wz�r pisma runicznego.
To przecie� nie mo�e by� prawdziwe, pomy�la� oszo�omiony Thomas.
Johnboy i Woody schodzili po drabince. Niekszta�tni w ogromnych skafandrach, podobni do wielkolud�w z bajek, pojawili si� obok Thomasa, kt�ry przesun�� si�, by zrobi� im miejsce.
- Psia ma�! - westchn�� ze zdziwienia Woody, kiedy rozejrza� si� doko�a. - Co za widok! - Po�o�y� Thomasowi d�o� na rami�. - To jest to, co widzieli�my z g�ry, prawda?
- Ale to niemo�liwe - odpar� Thomas.
Woody wzruszy� ramionami. - Je�li mamy halucynacje, to z ca�� pewno�ci� niezwykle pi�kne.
Johnboy poszed� przed siebie bez s�owa, a� znalaz� si� kilka metr�w od statku. Zatrzyma� si� i patrzy� oniemia�y na r�wnin� a� po odleg�e wzg�rza pokryt� mchem. - Jakby si� cz�owiek drugi raz narodzi� - wyszepta�.
W s�uchawkach zn�w si� rozleg� g�os kapitana trzeszcz�cy od zniekszta�ce�:
- Meldujcie! Co si� tam u was dzieje?
Thomas pokr�ci� g�ow�. - Sam chcia�bym wiedzie�, kapitanie!
Odczepi� od l�downika przeno�n� kamer� telewizyjn�, ustawi� j� na statywie i zdj�� os�on� obiektywu.
- Prosz� mi powiedzie�, co pan widzi.
- Widz� piach, py� i kamienie... Co by� chcia�, �ebym jeszcze widzia�?
- �adnych kana��w? - spyta� Thomas ze smutkiem. - Ani drzew? Mchu?
- Bo�e, zn�w macie halucynacje - j�kn�� kapitan. - Tego si� w�a�nie obawia�em. S�uchajcie mnie, wy wszyscy! S�uchajcie dobrze! Nie ma tam �adnych cholernych kana��w. Woda mo�e i jest: kilkadziesi�t metr�w ni�ej, w postaci wiecznej zmarzliny, ale powierzchnia jest sucha jak Ksi�yc.
- Tu wsz�dzie ro�nie jaki� mech - powiedzia� Thomas. Takiego szaro��tego koloru, wysoki na p� metra. S� te� k�py krzak�w. I nawet jakie� d r z e w a. Niczego pan nie widzi?
- Macie halucynacje. Uwierz mi, kamera nie pokazuje niczego poza piaskiem i kamieniami. Stoisz na samym �rodku cholernej pustyni przypominaj�cej ksi�ycow� i bredzisz mi o drzewach, na mi�o�� bosk�! To mi wystarczy. Zarz�dzam natychmiastowy powr�t. W og�le nie powinienem da� si� na to nam�wi�. Niech wszystko wyja�ni� w Houston, to ju� nie jest nasz problem. Woody, wracaj! Trzymajcie si� razem, do diab�a!
Johnboy nadal sta� tam, gdzie si� zatrzyma�, jak gdyby wpad� w trans, ale Woody oddala� si� w stron� kana�u rozgl�daj�c si�, badaj�c nogami pod�o�e.
- S�uchajcie! - krzykn�� kapitan. - Wszyscy natychmiast z powrotem do l�downika! Zabieram was stamt�d, zanim kt�remu� stanie si� co� z�ego. Wszyscy natychmiast wracajcie! To jest rozkaz! Kategoryczny!
Woody zawr�ci� niech�tnie i zacz�� powoli kierowa� si� w stron� l�downika, przystaj�c co kilka krok�w, �eby spojrze� przez rami� na kana�.
Thomas ci�ko westchn�� nie wiedz�c, czy ma czu� ulg�, �e zabieraj� go st�d, czy rozdarcie serca, �e ju� musi st�d odej��.
- Dobrze, kapitanie - odrzek�. - Zrozumieli�my, ju� wracamy.
Zrobi� kilka lekkich, zwinnych krok�w do przodu walcz�c z tendencj� do odbijania si� od powierzchni jak kangur i delikatnie dotkn�� Johnboya w rami�.
- Chod�. Musimy ju� wraca�.
Johnboy odwr�ci� si� powoli.
- Musimy? - zapyta�. - Naprawd� musimy?
- To rozkaz kapitana - odpar� z wysi�kiem Thomas, czuj�c, jak mu si� co� zaczyna gotowa� w g��bi duszy. - Ja te� nie chc� jeszcze wraca�, ale kapitan dobrze nam radzi. Je�li mamy halucynacje...
- Nie pieprz g�upot! - odrzek� z pasj� Johnboy. - Halucynacje, cholera! Dotyka�e� mchu? Czu�e� go pod palcami, co? To nie jest halucynacja ani zbiorowa hipnoza, ani nic z tych pozosta�ych bredni. To jest �wiat, nowy �wiat i on jest nasz!
- Johnboy, wejd� natychmiast do l�downika - w��czy� si� kapitan. - To rozkaz!
- Mam ci� w dupie, Ahab - powiedzia� Johboy. - Razem z twoimi rozkazami!
Thomas by� oburzony, a jednocze�nie dozna� pewnej rado�ci z powodu tej niesubordynacji. Nie spodziewa� si� tego u siebie, wi�c zaraz szybko zareagowa�:
- Johnboy, ty si� �le czujesz! Pos�uchaj mnie dobrze...
- Nie, to ty mnie s�uchaj. Rozejrzyj si�! Wiem, �e czyta�e� Burroughsa. Wiesz, gdzie jeste�! Dno wyschni�tego morza, pokryte ciemno��tym mchem. Pofa�dowane wzg�rza. Kana�.
- W�a�nie dlatego ten �wiat nie mo�e by� prawdziwy - odrzek� Thomas.
- On jest prawdziwy, je�li chcemy, �eby by� prawdziwy. Jest tutaj z naszego powodu. Powsta� dla nas. Powsta� z nas.
- Przesta�cie gada� i wejd�cie do l�downika! - krzykn�� kapitan. - Szybciej! Ruszajcie ty�kami!
Woody do��czy� do koleg�w. - Mo�e by�my lepiej... - zacz�� m�wi�, ale przerwa� mu Johnboy:
- Co� wam powiem. Wiedzia�em, co si� dzieje, od chwili, w kt�rej wyjrza�em przez okno i zobaczy�em Marsa Schiaparellego i Lowella, starego Marsa. Powiedzia�e�, Woody, �e Lowell widzia� to, co chcia� widzie�. I tak jest! - ale inaczej ni� my�lisz. Wiesz, �e inni wsp�cze�ni astronomowie patrzyli na Marsa w tym samym czasie, co Lowell, przez takie same przyrz�dy, i w og�le nie widzieli kana��w? S�yszeli�cie kiedy� o rzeczywisto�ci wsp�czulnej? Poniewa� Lowell chcia� to zobaczy� - to dla niego istnia�o! Tak samo jak istnieje dla nas - poniewa� chcemy tego. Nie musimy si� godzi� na szar� rzeczywisto�� Ahaba i wszystkich innych ma�ych, szarych ludzi z NASA. Oni chc�, �eby tu by�y kamienie, py� i martwota, brudna pustynia; im si� podoba taki Mars...
- Na mi�o�� bosk�! - krzykn�� kapitan. - Niech kto� wepchnie tego wariata do �rodka!
- ... ale nam si� nie podoba. W g��bi duszy, Thomas, Woody, my nie wierzymy w takiego Marsa. My wierzymy w tego, w prawdziwego. Dlatego on dla nas tutaj istnieje! On powsta� z naszych marze�. Kto wie, co jest za tymi wzg�rzami: ba�niowe miasta z bia�ego marmuru? Czworor�czni, zieloni ludzie? Pi�kne ksi�niczki? Bli�niacze miasta Helium? Tam przecie� mo�e by� wszystko!
- Thomas! - zawo�a� kapitan. - Wepchnij go natychmiast do �rodka. U�yj si�y, je�li trzeba, ale wepchnij go tam. Johnboy! Jeste� psychicznie niezr�wnowa�ony, uwa�aj si� za zamkni�tego w areszcie domowym.
- Ja ca�e swoje �ycie sp�dzi�em w areszcie domowym - odpar� Johnboy. - Teraz jestem wolny.
Z ca�kowitym spokojem si�gn�� do he�mu i odpi�� go.
Thomas rzuci� si� w jego stron� z okrzykiem przera�enia, pr�buj�c go powstrzyma�, lecz by�o za p�no. Johnboy zdj�� ju� he�m i potrz�sa� g�ow�, �eby rozpu�ci� potargane, jasne w�osy, na lekkim wietrze. G��boko odetchn��, potem drugi raz i spojrza� na Thomasa.
- Powietrze pachnie wprost znakomicie - powiedzia�. - I, m�j Bo�e, jakie jest czyste!
- Johnboy? - odezwa� si� z wahaniem Thomas - dobrze si� czujesz?
- Bo�e! - szepn�� kapitan. - O m�j Bo�e! O m�j Bo�e kochany!
- Czuj� si� �wietnie - odrzek� Johnboy. - M�wi�c prawd�, czuj� si� wspaniale.
U�miechn�� si� do nich szeroko, potem pow�cha� wn�trze he�mu i skrzywi� si�.
- Fe! Cuchnie jak pod pachami! - Zacz�� zdejmowa� skafander.
- Thomas, Woody - m�wi� z wysi�kiem kapitan - w��cie jego cia�o do l�downika, a potem szybko wejd�cie sami, zanim zn�w co� si� stanie.
- Przecie�... - odpar� Thomas - ...Johnboyowi nic si� nie sta�o. Rozmawiamy z nim.
- Cholera jasna! Sp�jrz na czujniki medyczne!
Thomas spojrza� na ma�y kwadracik z prawej strony szybki, w kt�rej odbija� si� zestaw czujnik�w umieszczonych w pasku jego he�mu. Na czujniku Johnboya pali�o si� ma�e czerwone �wiate�ko.
- Chryste Panie! - szepn�� Thomas.
- On nie �yje, Thomas, on nie �yje. Widz� jego cia�o. Pad� jak �ci�ty, od razu gdy otworzy� he�m. Krew wyciek�a mu z p�uc na piasek. S�uchajcie, Johnboy nie �yje! Reszta to halucynacja!
Johnboy wyszczerzy� z�by i zrzuci� z siebie skafander.
- Mo�liwe, �e nie �yj�, ch�opcy - m�wi� do nich z kpin� w g�osie. - Ale wam powiem: umar�em czy nie, czuj� si� sto razy lepiej teraz, kiedy pozby�em si� tego n�dznego garniturka, mo�ecie mi wierzy�. Powietrze jest ch�odnawe, ale jakie� cudowne. Uni�s� ramiona do g�ry i przeci�gn�� si� leniwie jak kot.
- Johnboy...? - spyta� niepewnie Woody.
- S�uchajcie! - wrzeszcza� kapitan. - Macie halucynacje! M�wicie sami do siebie! Wchod�cie do kabiny! To rozkaz!
- Tak jest, panie kapitanie - odpowiedzia� z�o�liwie Johnboy salutuj�c do nieba. - Naprawd� pos�uchacie tego idioty?
Podszed� do nich, uj�� ka�dego za r�k� i potrz�sn�� ze z�o�ci�. - No co, zakute �by, wygl�dam na martwego?
Thomas poczu� d�o� zaciskaj�c� si� na jego ramieniu i przeszy� go dziwny, g��boki dreszcz - cz�ciowo z niedowierzania, cz�ciowo z przera�enia, a cz�ciowo z nag�ej, niezwyk�ej rado�ci.
- Czuj� jego d�o� - powiedzia� ze zdumieniem Woody i dotkn�� Johnboya r�kawic�. - Cia�o ma normalne. On tu jest. By�bym najgorszym sukinsynem, gdybym...
- By�by�? - powiedzia� z u�miechem Johnboy. - Ju� dawno jeste�, stary wariacie!
Woody roze�mia� si�. - Halucynacja by tego nie powiedzia�a - rzek� do Thomasa. - Ten osio� jest prawdziwy, ca�y i zdrowy.
- Ale czujnik... - zacz�� Thomas.
- Na pewno si� myli. Musi tam by� jaka� usterka...
Woody zacz�� odpina� he�m.
- Nie! - krzykn�� kapitan; w tym samym momencie Thomas rzuci� si� naprz�d wo�aj�c: - Woody, st�j! - i pr�bowa� go chwyci�, lecz ten przesun�� si� na bok, zwinnie odskoczy� poza zasi�g ramion Thomasa i ostro�nie zdj�� he�m z g�owy. Nieufnie pow�cha� powietrze, z chud� twarz� zesztywnia�� z napi�cia, lecz w chwil� p�niej twarz rozlu�ni�a si� i pojawi� si� na niej u�miech.
- Nooo! - powiedzia� z przej�ciem.
- Na�� mu he�m z powrotem, szybko! - wo�a� kapitan. Ale medyczny czujnik Woody�ego by� ju� pomara�czowy, a zanim kapitan sko�czy�, zrobi� si� czerwony.
- Za p�no - wyj�cza� dow�dca. - Och, m�j Bo�e, za p�no!
Woody popatrzy� do he�mu na �wiate�ko swojego czujnika; przez chwil� na jego twarzy malowa�o si� zdumienie, ale zaraz si� roze�mia�.
- No, no, no. Wi�c skoro oficjalnie jestem trupem - m�wi� powoli - nie b�dzie mi to ju� potrzebne. - Odrzuci� na bok he�m, kt�ry kozio�kuj�c potoczy� si� po g�bczastym mchu.
- Thomas - ci�gn�� Woody - ty r�b, co chcesz, ale ja by�em zamkni�ty w tej �mierdz�cej puszce konserw przez ca�e miesi�ce i wiesz, co teraz zrobi�? Umyj� sobie twarz w najprawdziwszej w �wiecie, nie filtrowanej wodzie! - U�miechn�� si� do Thomasa i poszed� w stron� kana�u. - Mo�e nawet pop�ywam.
- Thomas... - kapitan m�wi� urywanym g�osem. - Nie martw si� o cia�a, nie martw si� o nic. Tylko wejd� do l�downika. Jak znajdziesz si� w �rodku, w��cz� program startowy.
Johnboy utkwi� w Thomasie pytaj�co-lito�ciwy wzrok i czeka�.
- Johnboy... - powiedzia� Thomas - ... sk�d mog� wiedzie�, co jest realne?
- Ty o tym decydujesz - odrzek� cicho Johnboy. - Ka�dy z nas o tym decyduje.
- Pos�uchaj mnie, Thomas - b�aga� kapitan z panik� w g�osie. - Zn�w m�wisz sam do siebie. Je�li ci si� zdaje, �e co� widzisz i s�yszysz lub nawet dotykasz - to nie istnieje. Wiesz, halucynacje dotykowe tak�e si� zdarzaj�. Thomas, tego nie ma!
- Stary Ahab na orbicie tak�e podj�� decyzj� - powiedzia� Johnboy. - Dla niego, w �wiecie jego w�asnych poj��, Woody i ja nie �yjemy. To te� jest rzeczywisto�� - dla niego. Nie musisz wybiera� tamtej rzeczywisto�ci. Mo�esz wybra� t�.
- Nie wiem - szepn�� Thomas. - Po prostu nie wiem... Woody wskoczy� do kana�u wzbijaj�c fontann� wody. Przep�yn�� kilka metr�w co� wykrzykuj�c, potem odwr�ci� si� i p�yn�� dalej na plecach.
- Chod�cie do wody, ch�opcy! - zawo�a� do nich.
Johnboy u�miechn�� si�, potem odwr�ci�, zbli�y� twarz do he�mu Thomasa i zajrza� przez szyb� do �rodka. Wci�� mia� na twarzy ten dziwny, rozmarzony wyraz tak niepodobny do niego, a jego oczy by�y spokojne, czyste i wsp�czuj�ce.
- Potrzebny jest akt wiary, Thomas. Mo�e w ten spos�b zaczyna si� ka�dy �wiat. - Wyszczerzy� z�by w u�miechu. - Na razie chyba te� sobie pop�ywam. - Poszed� w stron� kana�u podskakuj�c przy ka�dym kroku.
Thomas sta� nieruchomo; na jego pasku pali�y si� dwa czerwone �wiate�ka.
- Teraz obaj pluszcz� si� w wodzie - powiedzia� zduszonym g�osem.
- Thomas! S�yszysz mnie? Thomas!
- S�ysz� - mrukn��.
Bawili si� w swoim nowym �wiecie, sam na to patrzy�. Jak ma�e dzieci... dla kt�rych jest to co� niezwyk�ego. Rado�� z dokonanego odkrycia, ze wszystkiego, co nowe... rado��, kt�r� si� powoli zatraca�o w bezbarwnym marszu ku doros�o�ci, wyrzekaj�c si� jej krok po kroku.
- Musisz mi zaufa�! Thomas, zaufaj mi. Daj� ci s�owo, �e wiem, co m�wi�. Musisz to przyj�� na wiar�. A teraz s�uchaj: bez wzgl�du na to, co my�lisz o tym wszystkim - nie zdejmuj he�mu!
Ojciec mia� zwyczaj przemawiania do niego tym samym tonem, wymagaj�cym, narzucaj�cym sw� wol�... a jednocze�nie protekcjonalnym. Pogardliwym. Tatu� wie najlepiej. S�uchaj mnie, ch�opcze, wiem, co m�wi�. R�b, co ci ka��.
- S�yszysz mnie? Nie zdejmuj he�mu! W �adnym wypadku! To rozkaz!
Thomas kiwn�� potakuj�co g�ow�, zanim zdo�a� si� powstrzyma�. Oto i on: grzeczny ch�opiec, ma�y Tommy, stoj�cy na uboczu, przyjmuj�cy polecenia, wykonuj�cy to, co mu kazano. Zn�w pomini�ty. A co z tego ma?
Co� przelecia�o w oddali, kieruj�c si� w stron� wzg�rz.
Wielko�ci� przypomina�o du�ego ptaka, ale jak wa�ka mia�o sze�� d�ugich, b�oniastych skrzyde�, kt�rymi porusza�o na przemian w skomplikowany spos�b - jakby wios�owa�o w powietrzu.
- Thomas, wejd� do kabiny i zamknij luk.
Nigdy �adnej rado�ci. Musisz by� dwa razy lepszy od ka�dego z nich, musisz z siebie �y�y wypruwa�...
- Thomas, wyda�em ci kategoryczny rozkaz.
Musisz sprawi�, �eby ci� te sukinsyny szanowa�y, musisz zapracowa� na ich szacunek. Ojciec m�wi� to miliony razy, a jak niewiele czasu potrzebowa�, �eby si� wyko�czy� i umrze�, kiedy tylko przesta� si� stara�, bo u�wiadomi� sobie, �e nie mo�na zdoby� tego, czego ludzie nie chc� odda�.
Czerwono��ta jaszczurka przebieg�a mu po bucie, cicho i szybko jak �askotka. Mia�a sze�� n�g.
Zacz�� odpina� zatrzaski he�mu jeden po drugim.
- Nie! Pos�uchaj, jak zdejmiesz he�m, to zginiesz. Nie r�b tego! Na mi�o�� bosk� - nie r�b tego!
Ostatni zatrzask. Stawia� op�r, ale Thomas szarpn�� jeszcze mocniej.
- Odbierasz sobie �ycie! Przesta�! Prosz� ci�, nie r�b tego! Ty cholerny, g�upi czarnuchu! Nie...
Thomas u�miechn�� si�. Nie wiedzie� czemu w tym momencie czu� si� tak bliski kapitanowi jak nigdy przedtem.
- Za p�no - powiedzia� rado�nie.
Przekr�ci� he�m o �wier� obrotu i zdj�� go z g�owy.
Gdy zapali�o si� trzecie czerwone �wiate�ko, kapitan Redenbaugh opar� ci�ko g�ow� na tablicy rozdzielczej i zacz�� p�aka�. P�aka� szczerze i g�o�no, bo to byli dobrzy ludzie, a on ich zawi�d�, - nawet Thomasa - najlepszego, najsolidniejszego ze wszystkich. Nie potrafi� uratowa� ani jednego z tych drani!
W ko�cu jako� si� opanowa�. Zmusi� si�, �eby ponownie spojrze� na ekran, na kt�rym wida� by�o trzy cia�a w skafandrach kosmicznych, le��ce bez �ycia na czerwonym piasku.
Z�o�y� d�onie, pochyli� g�ow� i odm�wi� modlitw� za dusze zmar�ych towarzyszy. Potem wy��czy� monitor.
Nadszed� czas, by u�o�y� plan dzia�ania. Poniewa� w drodze powrotnej na Ziemi� Lemiesz b�dzie ni�s� �adunek o wiele l�ejszy ni� przewidywano, mia� wystarczaj�co du�o paliwa na wcze�niejszy start - gdyby tego chcia�. A on chcia�. Zacz�� wprowadza� do komputera niezb�dne liczby u�miechaj�c si� gorzko z ironii losu. Jeszcze wczoraj �a�owa�, �e zosta�o im tak niewiele czasu na orbicie Marsa. A teraz �pieszy si� do domu... lecz niewa�ne, ile mocy wyci�nie z silnika statku, i tak ma przed sob� kilka ci�kich miesi�cy lotu - i s�d wojskowy, czekaj�cy go prawdopodobnie z chwil� przybycia na Ziemi�.
Nawet kapita�ska dusza zadr�a�a przez chwil� na my�l o strasznej podr�y, ale natychmiast zn�w si� opanowa�. Czeka go trudny i nieprzyjemny okres, niew�tpliwie, ale cz�owiek zdecydowany zawsze potrafi da� sobie rad� i zrobi� to, co nale�y.
Nawet je�li musi zrobi� to sam.
Plazmowy nap�d Lemiesza utworzy� na marsja�skim niebie gwiazd� widoczn� za dnia. By�a to jakby spadaj�ca gwiazda na odwr�t: pojawi�a si� w momencie rozb�ysku i szybko ciemnia�a w miar� wznoszenia si� do g�ry i oddalania.
Thomas widzia� odlatuj�cy statek.
Opiera� si� w�a�nie na wykonanej przez siebie w��czni - ga��zi p�omienistego drzewa z grotem zaostrzonym nad ogniem przygl�daj�c si�, jak Johnboy preparuje sk�r� hieno-pantery, kiedy przypadkowo spojrza� w g�r�.
- Patrz - powiedzia�.
Johnboy poszed� za wzrokiem Thomasa i te� zobaczy� statek. U�miechn�� si� zjadliwie, chwyci� �ap� zwierz�cia i pomacha� ni� na po�egnanie.
- Do widzenia, Ahab. �ycz� powodzenia - powiedzia� i wr�ci� do przerwanej pracy. Hieno-pantera - troch� wi�ksze od rysia, sze�cionogie zwierz� o szablastych k�ach i ciemnopurpurowym, c�tkowanym futrze - zaatakowa�a ich znienacka i walczy�a tak zajadle, �e dopiero we trzech zdo�ali j� zabi�.
Woody spojrza� na niebo z miejsca, na kt�rym kawa�kami kabla wyj�tymi z l�downika zwi�zywa� konary p�omienistego drzewa, buduj�c prowizoryczn� tratw�.
- Jestem pewien, �e sobie poradzi - stwierdzi� spokojnie.
Thomas westchn��. - Jasne - powiedzia� i doda� energicznie: - Pomog� ci przy tratwie. Jak j� szybciej posk�adamy, b�dziemy rano gotowi do drogi.
Poprzedniego wieczoru, gdy wspi�li si� na najwy�sze ze wzg�rz rozci�gaj�cych si� na p�nocy, ujrzeli �wiat�a odleg�ego miasta. L�ni�o srebrzy�cie, ��to i pomara�czowe na dalekim horyzoncie, przeb�yskuj�c zza pogr��onej w nocy rozleg�ej przestrzeni dna wyschni�tego morza niczym brylantowa kolia na tle czarnego aksamitu.
Thomas wci�� nie m�g� si� zdecydowa�, czy chcia�by tu znale�� czerwonosk�rych arystokrat�w i olbrzymich, czworor�kich zielonych Thark�w oraz pi�kne ksi�niczki marsja�skie...
przek�ad: Wies�aw Lipowski