3118
Szczegóły |
Tytuł |
3118 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3118 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3118 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3118 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
HARRY HARRISON I LEON STOVER
Stonehenge Zag�ada Atlantydy
KSI�GA PIERWSZA
1.
Brytania, rok 1480 p.n.e.
Wiatr gna� tumany �niegu zza poro�ni�tych lasem wzg�rz na p�nocy. Szamota�
nagimi ga��ziami wysokich, mrocznych drzew, wygina� wierzcho�ki sosen. Je�li
napotyka� ludzk� r�k� uczynione w bezkresnej puszczy polany, unosi� w�t�e
pi�ropusze dymu s�cz�ce si� spod dach�w niskich, jakby przykucni�tych, dom�w.
Przeczesywa� zamarzni�te r�yska, przemyka� nad grani�, by spa�� w otwart� z
jednej strony i pozbawion� drzew dolin�. P�dz�c tu� nad ziemi�, poj�kiwa� wok�
oblepionych darni� chat i zrywa� kawa�ki strzechy.
Owini�ty ciasno bia�ym, we�nianym p�aszczem Lycos z Myken maszerowa� z nisko
pochylon� g�ow�, byle tylko os�oni� twarz przed �niegiem. Spiczasty he�m
wio�larza chroni� �wietnie przed ciosem wra�ego miecza, jednak wobec kaprys�w
pogody nie zdawa� si� na nic. M�czyzna przystan�� pod niskim okapem ostatniego
budynku i pchn�� drzwi. Powietrze wewn�trz by�o r�wnie zimne i wilgotne jak na
dworze, na dodatek cuchn�o.
- Co si� sta�o? - spyta� Lycos.
- Nie wiemy - powiedzia� Koza, siwow�osy i oszpecony bliznami wojownik w zu�ytym
p�pancerzu z br�zu i takim samym he�mie jak Lycosa. Skrzywi� si�, spogl�daj�c w
md�ym �wietle na le��cego i j�cz�cego na klepisku m�czyzn� z zakrwawionymi
ustami. - Jeden z ch�opc�w zauwa�y� go na skraju puszczy. By� nieprzytomny.
Zaci�gn��em go tutaj.
Obcy by� niski, w poplamionej, brunatnej odzie�y. Umiera�.
A ci tu go nie znaj�? - spyta� Lycos od progu. Nie mia� ochoty wchodzi� do
wype�nionej odorem chaty.
- Nie jest od nich, to Albi - powiedzia� Koza. - Tyle tylko wiedz�. Jednemu si�
zdaje, �e chyba ju� go kiedy� widzia�, ale nie pami�ta, jak si� nazywa. S�
ci�ko wystraszeni, jeden g�upszy od drugiego.
Mali ch�opcy spogl�dali spomi�dzy sk��bionych futer wype�niaj�cych legowisko.
Pe�ne l�ku, okr�g�e oczy wyziera�y z brudnych twarzyczek. Poj�wszy, �e o nich
mowa, skulili si� jeszcze bardziej.
Kozie nijak si� to nie podoba�o. Szturchn�� stop� m�czyzn� w �ebra, ale bez
efektu. Ranny nie otworzy� oczu. Zmieszana z krwi� �lina kapa�a mu z ust. �wie�y
opatrunek z mchu nie m�g� zatamowa� ca�kowicie krwi p�yn�cej z wielkiej rany w
boku. Koza bra� udzia� w niejednej bitwie i wielokrotnie widzia� ju� �mier�,
zatem to nie obecno�� konaj�cego nape�nia�a go niepokojem.
- Zostawi� go - rozkaza� Lycos i obr�ci� si�, by odej��, ale przystan�� jeszcze
i wskaza� na ch�opc�w, kt�rzy a� si� skurczyli. - A oni czemu nie pracuj�?
- Woda zala�a jedno z wyrobisk cyny. - Koza przesun�� si� w lewo, staj�c prawie
za Lycosem. - Nie mo�emy kopa�, dop�ki nie sp�ynie.
- No to niech pomog� wypala� w�giel drzewny albo kruszy� rud�. Jest masa roboty.
Koza oboj�tnie skin�� g�ow�. To by�y tylko dzieciaki, przez w�asnych rodzic�w
tanio sprzedane w niewol�. Wiatr wci�� ni�s� p�atki �niegu, zimna tarcza s�o�ca
opada�a z wolna za horyzont. Wiosna sp�nia�a si� tego roku. Po na wp�
zamarzni�tym b�ocie przeszli w zarzucon� bia�ym popio�em okolic�. Wok�
usypanego w zag��bieniu ziemi pieca panowa�o mi�e ciep�o. Wymieszany z rud�
p�on�cy w�giel drzewny potrzebowa� powietrza, kt�re dostarczano do stosu za
pomoc� dw�ch miech�w zrobionych ze �wi�skiej sk�ry. Przyprowadzeni przez Lycosa
ch�opcy wzi�li si� do roboty, a� iskry sypn�y wko�o. Miechy pisn�y, nogi z
dawna martwych �wi� poruszy�y si�, jakby nagle o�y�y.
- Ju� niewiele mu trzeba - powiedzia� Lycos, fachowym okiem oceniaj�c stan
roz�arzonego stosu w�gla.
- Nie podoba mi si� to wszystko. �eby Albi dotar� a� tutaj, ranny... Oni
mieszkaj� do�� daleko. Czemu...
- Czasem walcz� ze sob� i gin�. To nie nasza sprawa.
Temat nale�a�o uzna� za zamkni�ty. Koza niech�tnie opu�ci� ciep�y zak�tek i
wr�ci� do swojej kwatery po okut� br�zem tarcz� i miecz. Sztylet i p�pancerz
wystarcza�y, gdy pozostawa�o si� w osadzie, ale wychodz�c poza ni�, pieszy
winien zawsze uzbroi� si� nale�ycie i zachowywa� ostro�no��. Mo�na by�o napotka�
niezadowolonego z przerwania drzemki nied�wiedzia, by�y te� wilki, cz�sto
kr���ce stadami i uznaj�ce ludzi za wspania�e mi�sne danie, szczeg�lnie pod
koniec d�ugiej zimy. W g�stych krzakach buszowa�y dziki. No i byli jeszcze
ludzie, najgro�niejsi drapie�cy tego �wiata. Ka�dy obcy m�g� by� morderc�, a
poza kr�giem wioski obcymi (i tym samym wrogami) byli wszyscy napotkani.
Mirisati siedzia� w kucki tu� poni�ej szczytu obwa�owa�, kt�re usypano dla
zamkni�cia wej�cia do doliny. Oparty na ci�kiej tarczy rysowa� czubkiem miecza
k�ka na ziemi.
- M�g�bym ci� zabi� - warkn�� Koza. - Kucasz, jakby� chcia� si� wysra�.
- Niezupe�nie - odpar� Mirisati oboj�tnym tonem m�odzika ignoruj�cego uwagi
starszych. Usiad� i przeci�gn�� si�, po czym wsta�. - S�ysza�em ci�, gdy by�e�
jeszcze sto krok�w st�d. Stawy w kolanach ci skrzypia�y, a zbroja grzechota�a.
- Widzia�e� co�?
Koza spojrza� wymownie na g�st� zas�on� padaj�cego wci�� �niegu. Dolina przed
nim by�a naga i pusta, poros�a martw� teraz traw�. Dalej stercza�y badyle
wrzosowiska i majaczy�a czarna �ciana lasu, kt�ry porasta� wysp� Yern od wschodu
do zachodu, od pla� po�udnia po mgliste mokrad�a p�nocy. W dolinie zalega�a
cisza przerywana jedynie krakaniem wron, kt�re zerwa�y si� do lotu i szybko
znikn�y w oddali.
- Ca�y czas to samo. Nic. I nikogo. Ju� bym wola�, �eby kto� przyszed�. Zabi�bym
dla rozrywki kilku barbarzy�c�w.
- Nic? A ten z dziur� w piersi, co go ch�opak znalaz�? - Obecno�� konaj�cego nie
dawa�a Kozie spokoju.
- A bo to wiadomo? Co wi�cej, kogo to obchodzi? Mo�e lubi� wy�yna� si�
wzajemnie. To mog� zrozumie�. No bo i co innego mo�na robi� na tym odludziu?
- Albi nie walcz�.
- Powiedz to temu, co rz�zi w chacie. Je�li ju� chcesz ze mn� gada�, to opowiedz
lepiej o nagrzanych s�o�cem kamieniach Myken. Jak�e daleko jeste�my od domu!
R�ce bol� na samo wspomnienie wiose�, ale gdybym jutro mia� wsi��� do �odzi i
pop�yn�� z powrotem, to prosz� bardzo, mog� zn�w wios�owa�. Pi��dziesi�t dni
w�r�d zielonych fal zimnego oceanu do S�up�w Heraklesa. Potem trzydzie�ci dni po
b��kitnym morzu do Argos. Oliwki by�yby akurat gotowe do t�oczenia.
- Odp�yniemy, kiedy dostaniemy taki rozkaz - mrukn�� Koza. Te� nie darzy� wyspy
Yern ciep�ym uczuciem. Wiatr zmieni� na chwil� kierunek, przesuwaj�c �nie�n�
zas�on� tak, i� mo�na by�o dostrzec ciemne sylwetki ptak�w sadowi�cych si� na
ga��ziach. Szuka�y legowisk na noc, ale czemu w takim zamieszaniu? Co je
zaniepokoi�o?
- P�ki co wracaj i zap�d� ch�opak�w do pracy. Rozkaz Lycosa. A gdy go zobaczysz,
powiedz, �e krzaki ju� tu podros�y i zn�w trzeba b�dzie je przyci��.
- Zawsze znajdziesz co� do roboty... - Mirisati nie spieszy� si� z powrotem do
obozu.
- Ju� nas atakowali. Na razie Yerni trzymaj� si� z daleka, bo wszyscy, kt�rzy
pr�bowali na nas napada�, zgin�li. Ale pewnego dnia zn�w spr�buj�. Krzaki
poszycia daj� dobr� ochron�, by podpe�zn��.
- Chyba zmora ci� dr�czy, staruszku. Ja marz� o gor�cym s�o�cu, oliwnych gajach
i ch�odnym winie. Dobrym epidauryjskim winie, kt�re jest tak g�ste, �e musisz
dolai a� dwadzie�cia cz�ci wody. A potem o dziewczynie, ni takiej jak tutejsze
wie�niaczki, kt�re trzeba najpierw wytrzasn�� z �achman�w, by niechc�cy nie
dobra� si� do ch�opaka czy dziadka, ale takiej o sk�rze jak mi�d, co pachnie
kadzid�em.
- Takich tu nie znajdziesz - powiedzia� Koza, wskazuj�c na mroczniej�c� puszcz�.
- Tyle to sam wiem. Czy ca�a wyspa jest taka?
- Te regiony, kt�re widzieli�my, to i owszem. Dwa lata temu zapu�cili�my si�
nieco dalej, Lycos handlowa� troch� z r�nymi szczepami. Wsz�dzie puszcza, i to
tak g�sta, �e przej�� przez ni� nie spos�b, tylko wy�sze g�ry wolne by�y od
drzew. Pi�� dni marszu st�d �yj� szczepy, kt�re niczym wielkie krety sypi�
kurhany, stawiaj� kamienne kr�gi. Szkaradzie�stwo.
- A po co to robi�?
- Ich spytaj. Jedno plemi�, zw� si� Uala, dotarli�my do nich swego czasu, ma
du�y podw�jny kr�g. Niebieskie g�azy z wierzcho�kami pomalowanymi na czerwono.
Zupe�nie jak wetkni�te pionowo w ziemi� gigantyczne kozie kutasy. Spro�ni s� ci
tubylcy...
- Co to by�o? - Mirisati wskaza� mieczem k�p� wrzos�w na skraju lasu.
- Niczego nie widzia�em. - Koza wpatrzy� si� w to samo miejsce, ale zapadaj�cy
mrok zaciera� kszta�ty.
- A ja owszem. Lis, a mo�e i jele�. Przyda�oby si� troch� �wie�ego mi�sa. -
Wspi�� si� na szczyt wa�u, aby si� lepiej przyjrze�.
- Wracaj! To mog�o by� wszystko.
- Nie ma si� co ba� cieni, staruszku. Nie zrobi� krzywdy.
Mirisati roze�mia� si� i ju� mia� zeskoczy�, gdy nagle co� �wisn�o w powietrzu.
Oszczep wbi� si� g��boko w szyj� wojownika, str�caj�c go z ha�asem na sam d�.
Leg� z rozrzuconymi nogami i zdumieniem zastyg�ym w szklistych oczach. Obj��
jeszcze d�oni� drzewce i zmar�.
- Alarm! - krzykn�� Koza. - Alarm! - powtarza� raz za razem, uderzaj�c mieczem o
tarcz�.
Nast�pne w��cznie nie nadlecia�y, ale kiedy Koza wychyli� si� ostro�nie ponad
obwa�owanie, ujrza� biegn�cych od strony lasu ludzi. Poruszali si� szybko i
cicho jak wilki. Pomimo zimy byli nadzy, mieli tylko kr�tkie sk�rzane
sp�dniczki. Jeden, kt�ry bieg� na przedzie, usi�owa� trafi� w Koz� oszczepem,
ale wojownik bez trudu wykona� unik. Widocznie tej broni napastnicy u�ywali
g��wnie do polowa�, pozostali bowiem nie�li tylko okr�g�e tarcze i kamienne
topory bojowe. Kilku mia�o zawieszone na szyi no�e. Wszyscy byli bia�ow�osi, z
bujnymi, r�wnie bia�ymi w�sami. Nadci�gali w wielkiej liczbie.
- Abuabu! - krzykn�li przenikliwie, docieraj�c pod wa�. Wrzask ten mia� nape�ni�
serce wroga strachem i sk�oni� go do ucieczki. Koza ani drgn��.
- Yerni! - zawy� i us�ysza�, jak w obozowisku podnios�a si� wrzawa. Nie dali si�
zaskoczy�, b�d� walczy�. Serce zabi�o mu gwa�townie, gdy ujrza�, jak z lasu
wysypuj� si� kolejne grupy nagus�w. �nieg przesta� pada�. Koza zobaczy� wyra�nie
t�um wype�niaj�cy ca�� szeroko�� doliny. Nigdy jeszcze nie spotka� ich tylu
naraz. To chyba ca�y szczep, mo�e nawet nie jeden.
Z ty�u rozleg�y si� szybkie, ci�kie kroki. Nie by� ju� sam. Zatem czeka ich
bitwa.
Gdy pierwsi napastnicy zacz�li si� wspina� na wa�y, Koza skoczy� na szczyt i
potrz�sn�� mieczem.
- Chod�cie, kozi synowie! Zobaczcie, jak bij� si� Myke�czycy.
Uni�s� tarcz�, odbijaj�c cios topora, i zatopi� miecz w trzewiach wroga. Nie za
g��boko, by� do�wiadczonym wojownikiem. Lekko przekr�ci� i wyci�gn�� ostrze.
Zanim jeszcze pierwszy Yerni pad�, Koza ci�� nast�pnego w kark, tarcz�
os�aniaj�c si� z boku przed toporem. I kolejnego, i jeszcze jednego, a� krew
pociek�a mu po mieczu i po d�oni. Co� bole�nie podci�o mu nogi, omal nie upad�.
Kraw�dzi� tarczy odepchn�� napastnika, innych mia� ju� za plecami. Wielu, zbyt
wielu jak na jednego Myke�czyka. Przemykali bokami, wyj�c przy tym jak wilki.
Poranione nogi podda�y si�. Koza upad�, ale zaraz uni�s� bro�, by rani�
przynajmniej co bli�szych wrog�w. Znieruchomia� dopiero wtedy, gdy zdarto mu
he�m i top�r zmia�d�y� ko�ci czaszki. Ostry n� zag��bi� si� w szyj�,
oddzielaj�c g�ow� od tu�owia.
Obok przebiega�o coraz wi�cej wyj�cych tubylc�w. Zadeptany �nieg utraci�
dziewicz� �wie�o��, rych�o okrywaj�c si� czerwieni�.
2.
Mykeny
W szarym przed�wicie miasto ostro odcina�o si� na tle nieba i mgie�ki
spowijaj�cej odleg�e g�ry. Nadawa�o ton ca�ej dolinie, to do niego bieg�y
wszystkie wij�ce si� mi�dzy drzewami i polami drogi. Wzg�rze, na kt�rym
znajdowa�y si� skupiska dom�w, by�o u podstawy �agodnie zaokr�glone, potem
jednak zbocza nabiera�y stromizny. U szczytu urwiska widnia�y grube mury
niezdobytego grodu. Gdy tylko pierwsze promyki s�o�ca wydoby�y z szarego
kamienia jasne barwy, niewidzialne d�onie otworzy�y wielk� bram� pod pos�gami
stoj�cych na zadnich �apach lw�w. Nitki dymu i niezliczonych palenisk wspina�y
si� z wolna w nieruchomym powietrzu prosto ku niebu. Pastuszek prowadzi�
niespiesznie stadko k�z �cie�k� mi�dzy polami. Na drogach pojawili si� m�czy�ni
i kobiety z pe�nymi r�nych d�br koszykami w r�kach. Zatrzymywali si�, s�ysz�c
t�tent kopyt, ze zdumieniem patrzyli na dwukonny rydwan nadci�gaj�cy z
grzechotem ku miastu.
Stra�nicy z kordegardy te� zerkn�li z zaciekawieniem, gdy kopyta zastuka�y na
kamiennym podje�dzie. Wo�nica wyra�nie si� spieszy�; jeden z koni po�lizn�� si�
i bliski by� upadku, trzeba by�o dodatkowo go pogoni�. Skoro go�� zjawi� si�
�witem, to znaczy, �e jecha� przez noc, co nie by�o bezpieczne. Nie uczyni�by
tego bez wyra�nego powodu. Dziwne. W Mykenach nikt nigdy si� nie spieszy�, pory
roku zmienia�y si� leniwie, deszcz zrasza� ziemi�, zbo�e wschodzi�o, m�ody
inwentarz dorasta�, stary szed� na rze�. Po co si� spieszy�, szczeg�lnie po
nocy, po co ryzykowa� okulawienie czy nawet strat� cennego konia.
- Teraz go poznaj�! - zawo�a� stra�nik, wskazuj�c w��czni� z br�zowym ostrzem. -
To Phoros, kuzyn kr�la.
Odsun�li si� i unie�li bro� w pozdrowieniu. Bia�y p�aszcz Phorosa nosi� �lady
pryskaj�cych spod ko�skich kopyt grud ziemi. Rumaki by�y wyczerpane, powo��cy
nie by� w lepszym stanie. Nie ogl�daj�c si� na boki, przybysz wprowadzi� pojazd
przez bram� i mijaj�c kr�lewskie grobowce, ruszy� na szczyt, ku sercu Myken.
Niewolnicy podbiegli, by przytrzyma� konie. Phoros z trudem zeskoczy� na ziemi�.
Zachwia� si� i musia� przystan�� oparty o kamienny mur. Upiorna podr�. Nie
powozi� zbyt dobrze, na dodatek w g��bi ducha ba� si� tych szlachetnych
zwierz�t. Mimo to przem�g� strach i wyruszy� w drog�. Tak jak poprzedniego dnia,
kiedy to podczas rejsu wzd�u� wybrze�a wyciska� resztki si� z wyczerpanych
wio�larzy. Kr�l musi wiedzie�. Przystan�� przy poidle dla koni, kilkakrotnie
nabra� wody w z�o�one d�onie, obmy� twarz i ramiona. Woda by�a jeszcze zimna po
nocy, usuwa�a kurz, mi�osiernie �agodzi�a zm�czenie. Otar� ociekaj�ce w�osy i
brod� po�� p�aszcza i zacz�� si� wspina� stroni� �cie�k� ku mieszkalnej cz�ci
pa�acu. Ledwo pow��cz�c nogami, mija� ogrody, warsztaty i domy, w kt�rych ludzie
dopiero si� budzili. Stawali w progach dom�w i ze zdumieniem patrzyli na
przybysza. W ko�cu Phoros stan�� przed samym pa�acem. Kute w br�zie drzwi u
szczytu kamiennych schod�w by�y otwarte, w progu czeka� najstarszy niewolnik
domostwa, Avull. Sk�oni� si� i spl�t� pokrzywione, trz�s�ce si� d�onie. Chwil�
wcze�niej wys�a� pos�a�ca, by oznajmi� kr�lowi o przybyciu go�cia.
***
Perimedes, kr�l i w�dz Argolidy i g�owa rodu Perseusza z Myken, nie by� w
najlepszym humorze. Spa� �le, mo�e za spraw� wina, mo�e przez t�py b�l
promieniuj�cy ze starych ran, a mo�e, co najbardziej prawdopodobne, gn�biony
spraw� Atlantydy.
- Och, to dranie - mrukn�� do siebie, rozpar� si� w wielkim fotelu i si�gn�� do
stoj�cego przed nim koszyka po fig�. Prze�u� owoc, ale nawet jego s�odycz nie
z�agodzi�a zgorzknienia. Atlantyda. Ju� sama nazwa stawa�a ko�ci� w gardle,
k�u�a niczym ��d�o skorpiona.
Megaron (w pa�acach myke�skich reprezentacyjny budynek) budzi� si� do �ycia.
Wstanie kr�la znaczy�o koniec snu wszystkich domownik�w. Chwilami dobiega�y go
przyt�umione g�osy, nikt nie mia� odwagi m�wi� zbyt g�o�no o tej porze. W
okr�g�ym palenisku po�rodku pomieszczenia podsycano p�omienie, by przyrz�dzi�
mi�so. Kiedy�, gdy zbudowano i pa�ac, i megaron, kr�l sam roznieci� tu po raz
pierwszy ogie�. Nawet ten obraz z przesz�o�ci nie rozgrzewa� go dzisiaj,
podobnie figi smakowa�y nijako. Pod pobliskim baldachimem jego dwie c�rki i
kilka niewolnic czesa�y we�n� i prz�d�y nici. Ledwo spojrza� na nie, zwiesi�y
g�owy nad warsztatami i umilk�y. Nawet z twarz� wykrzywion� gniewiem, Perimedes
by� wci�� przystojnym m�czyzn�. Ci�kie brwi, w�ski nos, szerokie usta,
czupryna i broda wci�� ciemne, jak w m�odo�ci, mimo up�ywu lat niezmiennie w�ska
talia. Na opalonych ramionach biela�y blizny po wielu ranach, przy prawej d�oni,
kt�r� si�ga� w�a�nie po nast�pn� fig�, brakowa�o dw�ch palc�w. Kr�lowanie w
Argolidzie nigdy nie przychodzi�o �atwo.
Niewolnik Avull wszed� do megaronu przez odleglejsze drzwi, pospieszy� ku w�adcy
i sk�oni� si� nisko.
- Co jest?
- Tw�j kuzyn, panie, szlachetny Phoros, syn...
- Dawaj go tu, synu koz�a z syfem. Czeka�em na niego. - Perimedes omal si�
u�miechn��, gdy niewolnik poszed� po kapitana statku.
- Potrzebujemy ci�, Phorosie. Siadaj obok, zaraz przynios� nam wina. Jak podr�?
Phoros przysiad� na skraju �awy i wbi� spojrzenie w g�adki marmur sto�owego
blatu.
- Stryj Posejdon w swej pot�dze szybko przeprowadzi� nas przez odm�ty.
- To mi nie nowina, ale nie o �eglug� chcia�bym ci� wypyta�. Wr�ci�e� z g�siami
cyny?
- Tak, ale nie mam ich wiele. Nieca�a jedna dziesi�ta �adowni.
- Czemu tak ma�o? - spyta� Perimedes, tkni�ty z�ym przeczuciem. - Czemu tylko
tyle?
Phoros nie odrywa� oczu od sto�u. Nie zwr�ci� najmniejszej uwagi na postawiony
przed nim z�oty puchar z winem.
- Gdy przyp�yn�li�my mg�a zalega�a - rzek� - wko�o wyspy Yern zawsze jest wiele
mg�y. Jak si� rozesz�a, wp�yn�li�my w uj�cie znanej nam rzeki. Oporz�dzili�my
statek, potem wystawi�em przy nim stra�e i ruszy�em zaro�ni�t� �cie�k� do
kopalni. Znale�li�my sk�ad g�si, ale cyny tam nie by�o. Przeszukali�my okolic�,
odzyskuj�c to i owo, ale wi�kszo�� zgin�a. G�si trzyma si� zawsze blisko
kopalni. - Phoros uni�s� g�ow� i spojrza� z ukosa na kr�la. - Kopalnia zosta�a
zniszczona, nikt nie ocala�.
W komnacie rozleg�y si� szepty, to bli�ej siedz�cy przekazywali nowin� dalej. Po
chwili zn�w zaleg�a cisza. Perimedes tak�e milcza�, zacisn�� tylko mocno pi�ci,
�y�y nabrzmia�y mu na czole.
- A m�j brat Lycos, co z nim?
- Nie wiem. Trudno orzec cokolwiek. Wszystkie cia�a pozostawiono bez zbroi i
ubra� i le�a�y tak przez wiele miesi�cy, dzikie zwierz�ta i ptaki dokona�y
reszty. Musieli stoczy� prawdziw� bitw� z tamtejszymi plemionami. Wszystkie
g�owy znikn�y, nie znale�li�my ani jednej czaszki. Yerni maj� zwyczaj obcina�
g�owy zabitym.
- Znaczy to, �e Lycos nie �yje. Nigdy by si� nie podda� takim dzikusom, nie
da�by si� porwa�.
Gniew rozpali� na nowo b�l w kr�lewskiej piersi. Perimedes przycisn�� d�o� do
przepony. �mier� brata, utrata cyny i wielu ludzi, i jeszcze statki Atlantyd�w,
wszystko naraz w ci�gu kilku mrocznych dni. Chcia� wykrzycze� sw�j b�l, z�apa�
za miecz, zabi� kogo�, wy�adowa� si�. Gdyby by� m�odszy, uczyni�by to bez
wahania, jednak lata doda�y mu rozumu. Musi st�umi� gniew i zapanowa� nad sob�.
Musi zacisn�� pi�ci i zastanowi� si�, co teraz uczyni�.
- To prawda? M�j krewniak Mirisati nie �yje?
Perimedes spojrza� na wzburzonego m�czyzn�. To Qurra, najznakomitszy spo�r�d
kowali. Musia� przybiec od pieca, kiedy us�ysza� wie�ci, mia� bowiem na sobie i
wci�� popalony niezliczonymi iskrami sk�rzany fartuch, pot perli� mu si� na
ramionach, czo�o pokrywa�y sadze. W prawej d�oni �ciska� bezwiednie kr�tkie
szczypce.
- Niestety - odpar� Phoros. - Wszyscy w kopalni musieli zgin��. Myke�czycy nie
id� w niewol�.
- Zguba! - krzykn�� porywczy Qurra. - Kopalnia przepad�a, ludzie zabici, nasi
bracia polegli... - Potrz�sn�� gniewnie szczypcami. - Mirisati nie �yje, a
przecie� to jemu obieca�e� sw� najm�odsz� c�rk�, gdy doro�nie... - reszta s��w
zgin�a w kaszlu, cz�stej przypad�o�ci kowali wdychaj�cych opary r�nych metali.
Wielu umiera�o od tego.
- Ja go nie zabi�em - powiedzia� Perimedes. - Nie zrobi� tego te� m�j brat,
Lycos. Ale dopilnuj�, by zostali pomszczeni. Wracaj do warsztatu, Qurra, tam
s�u�ysz mi najlepiej.
Qurra ruszy� do wyj�cia.
- Powiedz mi jeszcze, szlachetny Perimedesie - zawo�a� przez rami� - jak d�ugo
czynny jeszcze b�dzie m�j warsztat, skoro stracili�my kopalni�?!
Jak d�ugo? To w�a�nie najbardziej niepokoi�o Perime-desa. Czy�by nazbyt
pofolgowa� ambicjom? Nie, nie mia� innego wyj�cia. W�adca my�la�. Dop�ki greckie
miasta Ar-golidy wojowa�y ze sob�, pozostawa�y s�abe. Lerna walczy�a z
Epidauros, Nemea topi�a statki Koryntu, za� w tym samym czasie jednostki
Atlantydy �eglowa�y swobodnie, gdzie chcia�y, a ich kapitanowie nic, tylko si�
bogacili. Dopiero zjednoczone si�y miast Argolidy mog�y stawi� czo�o pradawnej
pot�dze. Kamieniste r�wniny ojczyzny dawa�y plony, ale plon�w tych by�o zawsze
za ma�o. Zamorskie bogactwa kusi�y, na dodatek lud Argolidy zasmakowa� ju� w
tych bogactwach. Odziani w br�z wojownicy z br�zowym or�em mogli je zdoby�. To
w�a�nie br�z czyni� ich pot�nymi. Mi�kka, z�ocista mied� by�a wsz�dzie, ale to
za ma�o. Znanymi sobie jedynie sposobami kowale potrafili tak zmiesza� mied� z
szar� cyn�, by uzyska� szlachetny br�z. Z niego to Myke�czycy wykuwali bro�,
kt�r� w prezencie przesy�ali r�wnie� i innym miastom Argolidy, by zwi�za� je pod
wsp�lnym dow�dztwem.
Bez br�zu ten lu�ny wci�� zwi�zek musia� si� rych�o rozpa��, owocuj�c kolejnymi
wojnami, jak dawniej, jak zwykle. Mocarstwo Atlantydy zn�w b�dzie rz�dzi�, jak
zawsze. Atlantyda mia�a w�asn� cyn�, jej kopalnie ci�gn�y si� wzd�u� rzeki
Danube. Myke�czycy te� j� mieli, niewiele, ale jednak. Musieli �eglowa� po ni�
przez ciep�e morze do zimnego oceanu, a nim jeszcze dalej, na pewn� wysp�. Potem
pozostawa�o pokona� ca�� t� drog� z powrotem, ale w ten spos�b Mykeny mia�y
br�z.
Do teraz.
- Musimy na nowo uruchomi� kopalni�.
Perimedes wypowiedzia� te s�owa g�o�no, nie zauwa�ywszy, �e w komnacie pojawi�a
si� jeszcze jedna osoba. Niski i ogorza�y Inteb, Egipcjanin w szacie z
cienkiego, bia�ego lnu (miast zwyk�ego stroju roboczego). Brzeg tuniki zdobi�a
z�ota nitka, ko�nierz mieni� si� drogimi kamieniami. Czarne w�osy l�ni�y od
oliwy. Perimedes przypomnia� sobie natychmiast, w czym rzecz.
- Wyje�d�asz.
- Niebawem. Ju� sko�czy�em.
- Dobrze si� spisa�e�, nie kryj tego przed swym faraonem. Siadaj, zjedz co� z
nami, nim odjedziesz.
Kobiety przynios�y szybko talerze z ma�ymi rybkami sma�onymi na oliwce,
ciasteczkami z miodem i bielutkim solonym kozim serem. Inteb doby� z sakwy z�oty
widelec i si�gn�� nim ostro�nie po ryb�. Dziwny cz�ek, za m�ody na sw�j fach,
chocia� bieg�y w rzemio�le. Pochodzi� ze znakomitej rodziny, by� zatem poniek�d
nie tylko budowniczym, ale i ambasadorem Tutmozisa III. Zna� si� te� na
gwiazdach, potrafi� czyta� i pisa�. Dogl�da� budowy nowych, masywnych
zewn�trznych mur�w miasta, a jakby tego jeszcze by�o ma�o, jakby nie do�� si�
wykaza� mistrzostwem, to wzni�s� jeszcze wielk� bram�. Ponad ni� ustawi�
kr�lewskie lwy Myken. Dobra robota, na dodatek wcale nie taka kosztowna, wynik
porozumienia zawartego przez obu kr�l�w. Zaj�ty wojnami na po�udniu Tutmozis III
do�� mia� wa�ni z �eglarzami Argolidy, do�� mia� tracenia w�asnych jednostek i
najazd�w na nadmorskie miasta.
- Wygl�dasz na zaniepokojonego - stwierdzi� Inteb tonem pytania. Jego twarz
pozosta�a nieruchoma, nie zwyk� okazywa� emocji. Wyci�gn�� spomi�dzy z�b�w
szkielet ryby i cisn�� go na pod�og�.
Perimedes upi� wina. Ciekawe, czy Egipcjanin s�ysza� ju� o kopalni? Ile
wiedzia�? Lepiej, aby nie zani�s� faraonowi wie�ci o os�abieniu Myken.
- Kr�l zawsze ma k�opoty, tak jak �ycie faraona nigdy nie jest wolne od trosk.
Los w�adc�w.
Je�li nawet por�wnanie pana jednego miasta z boskim kr�lem ca�ego Egiptu urazi�o
Inteba, nie pokaza� tego po sobie. Koniuszkami palc�w si�gn�� po ciasteczko.
- Martwi mnie to atlantydzkie robactwo, od kt�rego wsz�dzie si� roi - powiedzia�
Perimedes. - Nie do�� im w�asnych wybrze�y, kr�c� si� a� tutaj, siej� zam�t
mi�dzy nami. Ich statki przybijaj� gdzie popadnie, oferuj� bro� na sprzeda�, a
nasze ksi���tka kupuj�, a� furczy. Nie wiedz�, co to lojalno��. Zapominaj�, �e
to Mykeny s� zbrojowni� Argolidy. Dopiero co statek z Atlantydy pojawi� si� w
Asine na po�udniu, ca�y p�ywaj�cy sklep p�atnerski. Handluj� sobie na naszych
wodach, ale ju� nied�ugo. Ci akurat nie wr�c� na Atlantyd�. M�j syn, Ason,
zebra� ludzi i ruszy� na obcych ledwo o nich us�ysza�. Mo�esz opowiedzie� o tym
faraonowi. Czy masz moje dary?
- S� ju� na pok�adzie statku. Pewien jestem, �e faraon b�dzie kontent.
W tej ostatniej kwestii Perimedes �ywi� uzasadnione w�tpliwo�ci. G�osi�
wprawdzie, �e kr�l r�wny jest kr�lowi, ale w g��bi duszy wiedzia� dobrze, jak
si� sprawy maj�. Widzia� Egipt, miasta �ywych i umar�ych, roje ludzi i
�o�nierzy. Gdyby ta pot�ga zwr�ci�a si� kiedykolwiek przeciwko Mykenom, miasto
znikn�oby z powierzchni ziemi. Jednak�e z wysoko�ci tronu faraona ma�o�� Myken
nie by�a zbyt dobrze widoczna. Ostatecznie uchodzi�y one za pierwsze i
najsilniejsze miasto Argolidy. By� to dostateczny pow�d do dumy.
- Przejd�my si� jeszcze - zaproponowa� Perimedes, wstaj�c i przypinaj�c
kr�lewski sztylet. Na d�ugim i w�skim ostrzu widnia� wizerunek poluj�cego lwa,
ozdobiony z�otem, srebrem i czarn� emali�. Kanciasta r�koje�� by�a ze z�ota,
wie�czy�a j� z�ota kula, jeszcze jeden znak nadwer�onej kr�lewskiej godno�ci.
Szli obok siebie poprzedzani przez otwieraj�cych br�zowe drzwi niewolnik�w.
Niezupe�nie przypadkiem droga wypad�a im przez kryt� pieczarkarni�. Perimedes
przystan�� i spojrza� krytycznie na ogrodnik�w przygotowuj�cych �wie�y podk�ad z
krowiego nawozu obrzucanego ga��zkami. Gdy ruszali, kr�l schyli� si� i zerwa�
pieczark�. Obraca� jaw palcach, bia�y grzyb z jasnym trzonem i postrz�pionymi
brzegami. Od�ama� kawa�ek i spr�bowa�, podaj�c te� k�s Intebowi. Egipcjanin
zjad�, chocia� nie przepada� za posmakiem ple�ni. Wiedzia� jednak, �e w�r�d
tubylc�w grzyby uchodz� za przysmak.
- To historia - powiedzia� Perimedes, wskazuj�c na naw�z i pieczarki, a Inteb,
jako �e naprawd� by� dyplomat�, nawet si� nie u�miechn��. Wiedzia� przecie�, �e
to w�a�nie Myke�czycy nadali nazwy grzybom, �e ci�gle jeszcze zdobili w ich
kszta�ty jelce mieczy i sztylet�w. Nawet miasto swe nazwali od nich: Mycenae.
Chocia� czemu, tego Egipcjanin nie pojmowa�, got�w uzna�, �e to za spraw�
prostych skojarze�. Jakkolwiek by spojrze�, kszta�t grzyba kojarzy� si� z
m�sko�ci�, a ta by�a w�r�d tubylc�w w wielkiej cenie.
- Kr�lewskie grzyby - powiedzia� Perimedes. - Perseusz znalaz� je tutaj i nazwa�
od nich miasto. Nasza historia jest r�wnie d�uga, jak historia Egiptu. Jak w
Egipcie, tak i u nas �yj� ludzie pi�mienni, kt�rzy zapisuj� dzieje.
Perimedes przystan�� przed drewnianymi drzwiami i ko�ata� w nie, a� otworzy�y
si� z piskiem. Stary niewolnik stan�� w progu i zmru�y� oczy od s�o�ca. W d�oni
trzyma� tabliczk� z mi�kkiej gliny. Na pierwszy rzut oka pozna� mo�na by�o w nim
mieszka�ca Atlantydy, bez w�tpienia porwanego niegdy�. To by by�o na tyle, je�li
chodzi o kultur� myke�sk�, pomy�la� Inteb, kt�ry nie raz i nie dwa odwiedza�
bibliotek� w Tebach, widzia� zwoje papirus�w zgromadzone we wn�trzach rozleg�ej
szych ni� ca�y ten pa�ac. Uda� zainteresowanie pi�trz�cymi si� w koszach
tabliczkami, zignorowa� za�cielaj�ce pod�og� st�uczki i zastanowi� si�, czego
mog� dotyczy� tutejsze zapiski. Pewnie dzban�w, kocio�k�w, szczypc�w do w�gla,
mebli... Lepiej b�dzie chyba nie wspomina� faraonowi o czym� tak przyziemnym.
Zanim jednak weszli do �rodka, rozleg� si� przenikliwy krzyk. Obr�cili si�.
Dw�ch ludzi nios�o niemal lec�cego im przez r�ce wojownika w pokrytej kurzem i
krwi� zbroi. Usta mia� otwarte jak kto� skrajnie wyczerpany.
- Znale�li�my go na drodze - wyja�ni� jeden. - Ma co� do powiedzenia. To jeden z
tych, kt�rzy poszli z Asonem.
Perimedes zdr�twia�. Wiedzia� ju�, co nieszcz�nik powie, i wcale nie pragn��
tego us�ysze�. Paskudny dzie�, gdyby tak da�o si� go wymaza� z �ycia. Chwyci�
rannego za w�osy i tak d�ugo uderza� nim o �cian� archiwum, a� ten oprzytomnia�.
- Gadaj. Co ze statkiem?
M�czyzna tylko szerzej otworzy� usta, jak wyrzucona na brzeg ryba.
Niewolnik podbieg� z dzbanem wina. Perimedes wydar� mu naczynie i chlusn��
zawarto�ci� w twarz m�a.
- Gadaj!
- Zaatakowali�my statek, ale mieszka�cy Asine... - Zliza� z warg kilka kropli
wina.
- Co z Asine? Przy��czyli si� do was, prawda? Przecie� te� s� z Argolidy. Ale co
z Atlantydami?
- Walczyli�my... - ranny cedzi� s�owa jedno po drugim. - Walczyli�my ze
wszystkimi... Ci z Asine walczyli... rami� w rami� z Atlantydami... przeciwko
nam. By�o ich zbyt wielu.
- A m�j syn, co z nim?
- Zosta� ranny, widzia�em, jak pada... Zgin�� lub jest w niewoli...
- A ty wr�ci�e�? �eby mi to powiedzie�?
Tym razem kr�l nie zdo�a� opanowa� gniewu. Jednym ruchem doby� sztyletu i
zatopi� ostrze w piersi m�czyzny.
3
Tyryns nikn�� ju� w dali, znacz�c sw� obecno�� jedynie szczytami najwy�szych
budynk�w wystaj�cych zza dominuj�cego ponad widocznym jeszcze portem wzg�rza.
Zatoka Argos by�a spokojna i statek posuwa� si� z wolna w takt powolnego rytmu
b�bna punktuj�cego ka�dy ruch wiose�. Po prawej burcie przesuwa�o si� zielone od
m�odych li�ci wybrze�e. Poranne s�o�ce �agodzi�o ch��d bryzy.
Inteb opar� si� o reling i wbi� oczy w wod�, nie dostrzegaj�c jednak pienistego
�ladu za ruf�, nie�wiadom te� obecno�ci stoj�cego zaledwie o kilka krok�w dalej
muskularnego sternika. Wiosna zakwita�a nad �wiatem, w dolinie Nilu klekota�y
bociany... Nied�ugo b�dzie ju� w domu, po trzech latach wygnania wr�ci wreszcie
do cywilizacji. Byle dalej od tych brudnych barbarzy�c�w, k��tliwych
Myke�czyk�w. Wype�ni� swoje zadanie, taka rola mu przypad�a w �yciu. Ka�dy s�u�y
faraonowi tak, jak potrafi. Inni zostaj� dow�dcami i wygrywaj� wojny i chocia�
zwykle ko�cz� m�odo, to jednak im �yje si� �atwiej. �o�nierze to pro�ci ludzie,
ale te� nie trzeba im rozumu. Nieco brutalno�ci, co naturalne, gdy we�mie si�
pod uwag�, �e fach ich bliski jest rze�niczemu. Tutmozis III potrzebowa� takich
m��w, ale potrzebowa� te� Inteba. Czasem mo�na zwyci�y� bez wojny, obaj dobrze
to wiedzieli. W�a�nie dlatego Inteb st�umi� pos�usznie obrzydzenie i zgodnie z
wol� swego kr�la zawita� do �wiata barbarzy�c�w. Nie by�o mu �atwo, ale Tutmozis
III odni�s� w ten spos�b tanim kosztem kolejne zwyci�stwo. Inteb nie zazdro�ci�
mu tego. Za spraw� jednego szlachetnie urodzonego i dzi�ki kilku darowanym
niewolnikom oraz paru gar�ciom z�ota unikni�to wojny i powstrzymano zbrojne
napa�ci na Egipt. Myke�czycy przy okazji te� umocnili sw� pozycj�, jednak Inteb
nie potrafi� tych trzech lat nazwa� inaczej, jak czasem wyrwanym z �yciorysu i
straconym.
Wszelako nie tak zupe�nie. Przez d�ugie miesi�ce, gdy przysz�o mu s�czy�
zat�ch�e wino, znosi� zimowe deszcze i letnie pal�ce s�o�ce, pozna� jednego
cz�owieka, kt�rego m�g� �mia�o nazwa� przyjacielem. Jego te� pragn�� zachowa� w
pami�ci. By�a to zapewne przyja�� jednostronna, dla Asona bowiem by� tylko
jednym z wielu mieszka�c�w pa�acu, wcale zreszt� nie najznamienitszym. Dziwne,
ale to akurat Intebowi nie przeszkadza�o, ostatecznie g��bokie uczucie, nawet
nie odwzajemnione, pozostaje uczuciem. Z przyjemno�ci� siada� obok m�odego
cz�owieka podczas uczt i s�czy� wino, patrz�c, jak inni upijaj� si� na um�r.
Szlachetnie urodzeni w Mykenach byli gwa�townikami i prostakami. Ason dor�wnywa�
ka�demu z nich z osobna, jednak przeznaczony by� do wi�kszych zada�, mia� zosta�
kr�lem. Po ojcu, kt�ry by� kim� wi�cej ni� tylko wulgarnym barbarzy�c�,
odziedziczy� bystry umys�. By� mo�e Inteb wyidealizowa� nieco posta� nast�pcy
tronu, ale to akurat nie by�o takie wa�ne; obecno�� m�odzie�ca uczyni�a lata
wygnania mo�liwymi do zniesienia. Chocia� nie wypowiedzia� ni s�owa, to jednak
wiadomo�� o �mierci Asona wstrz�sn�a nim do g��bi, r�wnie silnie jak
Perimedesem. Pot�ga Atlantydy zmia�d�y�a wielkiego wojownika niczym mr�wk�.
Przykre, �e niebawem przyjdzie Intebowi postawi� stop� w kraju morderc�w jego
przyjaciela. Poruszony t� my�l� ockn�� si� i stwierdzi�, �e Tyryns znikn�� ju�
zupe�nie za ruf� i statek wyp�yn�� na otwarte morze, gdzie wzi�y go w obj�cia o
wiele wy�sze fale. Kapitan wy�oni� si� z kajuty i Inteb skin�� na niego.
- Gdzie p�yniemy?
- Zmieniamy kurs na wschodni, panie, prosto w poranne s�o�ce. Kierujemy si� w
stron� wyspy, kt�r� wida�. Za ni� jest nast�pna. Wyspy te nazywaj� Cykladami,
chocia� jakie kt�ra nosi miano, tego nie wiem. Biegn� �a�cuchem a� do wybrze�a
Anatolii, przez co nie stracimy ani na chwil� l�du z zasi�gu wzroku, cho�
pozostaniemy na g��bokiej wodzie. Potem pop�yniemy wzd�u� wybrze�a. Nie
ryzykujemy zbytnio, dop�ki pogoda nam sprzyja. Gdyby szykowa� si� sztorm, do��
b�dzie po drodze przyjaznych port�w, by do nich zawin��.
- Nie kwestionuj� ani waszej troski o moje bezpiecze�stwo, ani wyg�d na tym
statku, kapitanie. Sam troch� �eglowa�em i nawet d�ugie rejsy mnie nie
przera�aj�.
- Nie chcia�em... prosz� o wybaczenie... - D�onie kapitana okrywa�y blizny,
sk�ra by�a zrogowacia�a. Ca�a za�oga dr�a�a ze strachu przed ciosem jego pi�ci,
jednak teraz to kapitan a� si� przygarbi�, niepewny wyroku tego szlachcica,
przyjaciela faraona.
- Chc� tylko wiedzie�, czy p�yn�c tym kursem, b�dziemy mija� nale��c� do
Atlantydy wysp� Thera?
- Tak, oczywi�cie, pojawi si� po prawej burcie, gdy tylko miniemy los, to jedno
z naszych ewentualnych miejsc schronienia.
- Chc� przybi� tam do brzegu.
- Ale� dopiero co us�ysza�em, �e p�yniemy do Egiptu, wedle rozkaz�w...
- Tamte rozkazy przeznaczone by�y dla uszu mieszka�c�w Argolidy, kt�rzy bez
w�tpienia przekazali ka�de me s�owo Perimedesowi. Twoj� spraw� jest wie��
statek, kapitanie, moj� dogadywa� si� z kr�lami. P�yniemy na There.
Statek min�� Spetse i skr�ci�, zostawiaj�c na b��kitnych wodach pienisty, bia�y
�lad. Perimedes by�by w�ciek�y, gdyby si� dowiedzia�, �e jego niedawny go��
udaje si� na atlantydzki dw�r. Lata stara� na nic, przyja�� Myken z Egiptem
zagro�ona. Pozostawa� skromny podst�p, tym bardziej �e Atlas, morski kr�l
Atlantydy, z pewno�ci� poczu�by si� ura�ony gdyby us�ysza�, �e egipski wys�annik
dopiero co ucztowa� z wrogami mocarstwa. Taki pokaz z�ego smaku... Wszystkie te
wojownicze pa�stewka by�y dla Atlantydy niczym buszuj�ce w g�stej sier�ci pch�y
i zawsze pozostawa�o pytanie: zignorowa� uk�szenie czy jednak si� podrapa�? Ani
z osobna, ani razem nie stanowi�y �adnego zagro�enia dla ojczystych wysp
Atlantydy, kt�rej statki p�ywa�y, gdzie chcia�y, po okolicznych morzach,
docieraj�c a� do Egiptu. Powiadano nawet, �e blask dworu Atlantydy dor�wnuje
przepychowi Egiptu, jednak w to ostatnie Inteb got�w by� uwierzy� dopiero wtedy,
gdy ujrzy to wszystko na w�asne oczy.
Wprawdzie bardzo chcia� ju� wr�ci� do domu, ale z przyjemno�ci� przyj�� nowe
zadanie przekazane mu za po�rednictwem kapitana, kt�ry wr�czy� mu zw�j opatrzony
osobist� piecz�ci� Tutmozisa III, pi�tego kr�la XVIII dynastii. Rozkazy by�y
proste: z�o�y� oficjaln� wizyt� na dworze kr�la Atlasa, odnowi� wi�zy przyja�ni.
Statek wi�z� te� prezenty dla kr�la, w�r�d nich przepyszne d�ugie k�y s�oniowe,
tkaniny, przyprawy, z�ote ozdoby i skarabeusze, niedu�e bloki bia�ego,
�y�kowanego alabastru, z kt�rego wycinano urz�dowe piecz�cie. Tych ostatnich
rozro�ni�ta pot�nie machina biurokratyczna Atlantydy potrzebowa�a z ka�dym
rokiem wi�cej. Najwa�niejsze jednak dla Atlasa (i dla Egiptu) by�y bele
g�adkiego i bia�ego papirusu. Ledwo rok wcze�niej papirus po raz pierwszy trafi�
na Atlantyd� wraz z pisarzami, kt�rzy mieli nauczy� miejscowych pos�ugiwa� si�
pi�rami z trzciny i atramentem. Rok starczy�, aby Atlantydzi uznali wy�szo��
papirusu nad kruchymi glinianymi tabliczkami i niecierpliwie wypatrywali nowej
dostawy materia��w pi�miennych. Jednak podarunki zobowi�zuj� do rewan�u; Inteb
otrzyma� instrukcje, by wspomnie� we w�a�ciwej chwili, jakim to po��danym
surowcem jest w pozbawionym drzew Egipcie tarcica, szczeg�lnie drewno cyprys�w.
To da si� zrobi�.
***
Trzeciego ranka ob�y masyw wyspy Thera wy�oni� si� zza horyzontu. Inteb wystroi�
si� w najlepsz� lnian� szat�, na�o�y� z�ote bransolety i przysiad� spokojnie,
gdy stary niewolnik namaszcza� mu oliw� i rozczesywa� w�osy. Ostatecznie mia�a
to by� oficjalna wizyta. Nawet kapitan ubra� czyst� tunik� i spr�bowa� si�
ogoli�, skutkiem czego spor� cz�� jego oblicza pokrywa�y zaschni�te �lady krwi.
- Przybija�e� ju� tutaj? - spyta� Inteb.
- Raz, wiele lat temu. W ca�ym �wiecie nie znajdzie si� niczego podobnego.
- W to mog� uwierzy�. Je�li raporty m�wi�y prawd�...
Wyspa niczym zielony klejnot wyrasta�a z morza, gaje oliwne i palmy daktylowe
zst�powa�y szereg za szeregiem ze wzg�rz ku wybrze�u, mi�dzy nimi widnia�y �aty
�wie�o obsianych p�l. Nad sam� wod�, w zatoczce, przycupn�a wioska rybacka. Na
czerwonym piasku pla�y le�a�y niedu�e �odzie. Przez chwil� w luce pomi�dzy
wzg�rzami mign�o le��ce w g��bi wyspy miasto z wznosz�cymi si� tarasowo
kolorowymi budynkami. Zaraz zbocze przes�oni�o widok, a statek skierowa� si� na
zach�d, by op�yn�� wysp�.
- Zwin�� �agiel - rozkaza� kapitan.
Pok�ad zaroi� si� od marynarzy, kt�rzy odwi�zali od relingu liny podtrzymuj�ce
od do�u kwadratowy �agiel. Inni zwolnili zrobion� z w�osia ko�skiego i konopi
lin�, biegn�c� przez nat�uszczon� dziur� w szczycie masztu, i �agiel opad�
powoli wielkimi fa�dami na pok�ad. Zaraz te� obwi�zano go mocno i z�o�ono wzd�u�
burty, a kapitan nakaza� opu�ci� tak�e sam maszt.
- A to po co? - spyta� Inteb. Nigdy nie s�ysza�, by robiono takie rzeczy jeszcze
na morzu.
- No bo ta wyspa... Sam zobaczysz, panie - odpar� tylko, nader zaj�ty. Inteb
pow�ci�gn�� ciekawo��. Nie nale�y przeszkadza� marynarzom w ich robocie.
Maszt siedzia� w gnie�dzie blokowany masywnymi klinami, kt�re trzeba by�o wybi�
uderzeniami ci�kich, drewnianych m�ot�w. By�o przy tym du�o krzyku i
przeklinania w wielu j�zykach, a� w ko�cu maszt leg� obok �agla. Tymczasem
statek ko�ysa� si� bezw�adnie na falach i Inteb zm�wi� w my�lach kr�tk� modlitw�
dzi�kczynn� do Horusa, gdy ujrza�, jak wio�larze zajmuj� wreszcie swoje miejsca
przy wios�ach. Ruszyli z wolna dalej, docieraj�c do ostro w�ynaj�cej si� w
skalisty l�d zatoki. �ciany d�ugiego kana�u wznosi�y si� pionowo od poziomu
wody. Kapitan sam stan�� przy pi�rze sterowym, by wprowadzi� statek w cie�nin�.
Gdzie� z g�ry dochodzi� czysty g�os rogu. Inteb przys�oni� oczy d�oni�. Na tle
nieba dojrza� kilka sylwetek �o�nierzy w he�mach. Stali na szczycie urwiska,
zapewne nadzoruj�c wej�cie do portu i obwieszczaj�c przybycie ka�dego statku. A
mo�e i wi�cej. Nie trzeba by�o bujnej wyobra�ni, by ujrze� zgromadzone na g�rze
stosy g�az�w, kt�re w ka�dej chwili mo�na by�o stoczy� na nieproszonego go�cia.
Mo�e mieli tam i wiadra z gotow� do podpalenia smo��. �wietne miejsce do obrony.
Jeszcze jeden zakr�t i strome zbocza odsun�y si�, zmala�y, a kana� zw�zi� si�
jeszcze bardziej. Prosto jak strzeli� bieg� przez tarasy p�l. Wie�niacy odrywali
si� na chwil� od pracy, by spojrze� na mijaj�cy ich z wolna statek.
- To sztuczny kana�? - spyta� Inteb, a kapitan przytakn��. Nie odrywa� oczu od
dziobu, a d�oni od steru.
- S�ysza�em o nim. Wprawdzie Atlantydzi uwielbiaj� snu� bajdy, jednak to chyba
prawda. Przej�cie przez ska�y to nie ich robota, ale taki kana� mo�na wykopa� z
�atwo�ci�, je�li ma si� do�� ludzi i czasu.
Prosty jak strza�a kana� kierowa� si� ku wzg�rzom w g��bi wyspy. Jak na razie
nie by�o wida� ani �ladu miasta, ale z przodu pojawi� si� inny statek. Widz�c
to, kapitan rozkaza� wio�larzom skierowa� si� w stron� brzegu. Obcy statek
zbli�a� si� szybko i ju� po paru chwilach ujrzeli stercz�ce ponad dziobem rogi i
wymalowane pod nimi gorej�ce �lepia. By�a to triera Atlantyd�w, d�uga na
czterdzie�ci krok�w, z rz�dami zgranych bia�ych wiose�, opadaj�cych i
wznosz�cych si� niczym skrzyd�a wielkiego morskiego ptaka. Przesun�a si� obok,
g�ruj�c nad pok�adem egipskiego statku, rytm b�bna zabrzmia� niczym uderzenia
serca. Po ka�dej burcie by�o przynajmniej pi�tna�cie wiose�, zbyt wiele, by
policzy� je w kr�tkiej chwili mijania. Marynarz na dziobie zerkn�� z ciekawo�ci�
w d�, po chwili jeszcze dw�ch innych wyjrza�o przez reling. A ilu nie da�o si�
dostrzec? Oficerowie nosili br�zowe zbroje zdobne klejnotami i malunkami, he�my
z pi�rami. Oni zignorowali go�ci, podobnie jak siedz�cy z nimi gruby kupiec.
�miali si� z czego�, unosz�c upier�cienionymi d�o�mi z�ote pucharki. Obraz si�y
i bogactwa.
Wysoka rufa i ster przesun�y si� obok, zostawiaj�c pian� i fale, kt�re przez
d�u�sz� chwil� ko�ysa�y egipskim statkiem.
- Od brzegu! - krzykn�� kapitan i jednostka zn�w pop�yn�a �rodkiem kana�u.
Wskaza� przed dzi�b. - Tam, panie, wida� ju�, czemu kaza�em po�o�y� maszt.
Kana� nikn�� w mrocznym otworze w zboczu wzg�rza. Wio�larze te� go zauwa�yli.
Zacz�li si� trwo�nie rozgl�da� i szemra�, a� stracili rytm. Kapitan uni�s� obie
pi�ci i rykn�� na za�og� g�osem tak donios�ym, �e nawet podczas ci�kiego
sztormu by�oby s�ycha� go na ca�ym pok�adzie:
- O wy, syny beznosych kurw, o trupie wszy! Pilnowa� wiose� albo �ycie z was
wych�ostam, ze sk�ry obedr� i na �agiel przerobi�! To tylko tunel, nic wi�cej.
P�yn��em ju� nim, biegnie prosto, ale jest w�ski. Uwa�a� na wios�a i nie z�ama�
mi �adnego. Je�li nie boicie si� ciemno�ci, to szybko b�dziemy po drugiej
stronie.
Poch�on�a ich ciemno��. Dla wio�larzy by�o to nieciekawe do�wiadczenie, siedz�c
bowiem plecami do dziobu, widzieli tylko malej�ce coraz bardziej wej�cie i mog�o
im si� zdawa�, �e oto trzewia ziemi otwar�y si�, by po�kn�� statek. D�wi�k b�bna
odbija� si� echem od ska� sklepienia, przetacza� si� przez tunel z hukiem gromu.
Gdy oczy przywyk�y ju� do mroku, z tylnego pok�adu dostrzec mo�na by�o wylot
tunelu, coraz bli�szy kr�g �wiat�a. Kapitan trzyma� kurs i zach�ca� ludzi do
wzmo�onego wysi�ku, jednak zamilk�, gdy jego g�os wr�ci� echem przypominaj�cym
dziki �miech szale�ca.
Ca�a przeprawa przez podziemia nie trwa�a d�ugo i statek p�yn�� zn�w w blasku
s�o�ca. Wraz ze �wiat�em pierzch�y l�ki. Inteb zamruga� i a� otworzy� usta, tak
by� zdumiony tym, co ujrza�.
Wp�yn�li do kolistego basenu i Inteb po raz pierwszy u�wiadomi� sobie, jak du�a
i r�norodna jest ta wyspa, b�d�ca w gruncie rzeczy dawnym wulkanem. Lawa
sp�yn�a i ostyg�a, a woda wype�ni�a wn�trze krateru, tworz�c lagun� otoczon�
jeszcze jednym, ni�szym obwa�owaniem. Basen po�rodku wyspy okala�y �agodnie
nachylone zbocza wzg�rz, na kt�rych ros�y os�oni�te przed wiatrami winogrona,
kie�kowa�y z wolna zbo�a. Domy, zar�wno proste chaty, jak i wspania�e
rezydencje, przycupn�y w cieniu drzew. W centrum laguny znajdowa�a si� wyspa
po��czona z reszt� l�du licznymi mostami. Tam cumowa�y niezliczone szeregi
atlantydzkich statk�w. Triery i dziobate okr�ty wojenne, p�kate statki handlowe
i szybkie galery. Dalej widnia�y zat�oczone przystanie i magazyny, jeszcze dalej
za� wyrasta�o wzg�rze zwie�czone cytadel�. To j� w�a�nie Inteb widzia� jeszcze z
morza.
Oto by�a metropolia, kr�lewskie miasto Atlantydy.
Wio�larze zamarli w bezruchu, podobnie jak Inteb wpatrzeni w cuda tego �wiata.
Statek dryfowa� po lagunie. Na zboczach wko�o mieni�y si� kolorami kopu�y dom�w
i dwupi�trowych rezydencji, wszystkie przystrojone b��kitnymi, czerwonymi i
bia�ymi kafelkami przetykanymi poziomymi pasmami cennych metali. Na szczycie
sta� pa�ac. B�yska� w s�o�cu czerwonymi kolumnami w stylu atlantydzkim,
zw�aj�cymi si� ku do�owi, pi�trzy� si� loggiami. Szczyt dachu i g��wne wej�cie
przyozdobiono nadnaturalnej wielko�ci byczymi rogami, po�yskuj�cymi metaliczn�
czerwieni�, charakterystycznym kolorem stopu z�ota i miedzi.
- Kim jeste�cie i czego tu szukacie? - odezwa� si� kto� chropawym g�osem,
usi�uj�c przem�wi� w j�zyku przybyszy. - M�wcie!
Inteb wyjrza� przez reling i ujrza� ��d� stra�nika, kt�ry podp�yn�� milczkiem,
gdy za�oga podziwia�a widoki. Tuzin wio�larzy siedzia� przy burtach, a na
rufowym pok�adzie sta�o kilku wojownik�w w pancerzach i z marsowymi minami oraz
jaki� urz�dnik na s�u�bie. Jego szata musia�a by� niegdy� bia�a. Na szyi nosi�
niemal zupe�nie zas�oni�ty przez bujn� siw� brod� znak swej godno�ci. By� �ysy,
sk�ra na g�owie poczernia�a od s�o�ca. Mia� tylko jedno oko, w miejscu drugiego
widnia�a tylko zabli�niona rana. Otwiera� ju� usta, �eby zn�w co� powiedzie�,
ale Inteb go ubieg�. Opar� si� o reling w taki spos�b, by ukaza� wyra�nie swe
bransolety i klejnoty na ko�nierzu. S�ysza� ju� kiedy� mow� Atlantyd�w. Nie
r�ni�a si� ona zbytnio od j�zyka myke�skiego. Postanowi� wi�c pos�u�y� si� tym
w�a�nie j�zykiem.
- Jestem Inteb, wys�annik Tutmozisa III, faraona G�rnego i Dolnego Egiptu.
Przyby�em tu, by przekaza� jego s�owa twemu panu. Teraz ty m�w, kim jeste� i
czego chcesz.
Ostatnie zdanie zawiera�o wiele gniewnych ton�w, co przynios�o zamierzony efekt.
M�czyzna spr�bowa� na ciasnym pok�adzie przybra� jak najbardziej uni�on� poz�,
nie opuszczaj�c jednocze�nie g�owy.
- Witaj, witaj, panie, na tych wodach, w tym �wi�tym miejscu i na dworze Atlasa,
kr�la Atlantydy, w�adcy Krety, Melos, los, Astypalaji i wszystkich wysp le��cych
w odleg�o�ci dnia �eglugi, i wszystkich statk�w na tym akwenie. Je�li zechcecie
pod��a� za mn�, poprowadz� was ku przystani przystojnej waszemu statkowi.
Warkn�� na wio�larzy i ��d� ruszy�a, wiod�c za sob� powoli egipski statek.
Op�yn�li wysp� i skierowali si� do nast�pnego tunelu, tak�e kana�u, kt�rego
strop wzmocniono drewnianymi d�wigarami. Przez kwadratowe wywietrzniki w dachu
wpada�y promienie s�o�ca. Kapitan wskaza� na te otwory.
- I to te� dostosowali do obrony. Na g�rze trzymaj� g�azy, kt�rymi mo�na zatopi�
statek.
Ten tunel by� kr�tszy ni� pierwszy. Z g�ry dobiega� zwyk�y zgie�k miasta.
P�yn�li kolejnym otwartym kana�em, kt�ry niczym pier�cie� wodny otacza� wysepk�,
serce Thery. Zacumowali przy wielkich schodach z czarnego i czerwonego kamienia.
Od s�o�ca chroni� przysta� wielki, drewniany baldachim pomalowany na jasny
szkar�at i ozdobiony byczymi rogami, prawie takimi samymi jak te widniej�ce na
pa�acu. Inteb dojrza� czekaj�cych na brzegu wojownik�w i lektyk�; wie�ci o
przybyciu go�cia musia�y sporo wyprzedzi� jego statek. Poczeka� jeszcze na
zamocowanie cum i zwr�ci� si� do kapitana.
- Przygotuj dary od faraona i ka� niewolnikom zanie�� je moim �ladem. Nie
pozwalaj, �eby wi�cej ni� po�owa za�ogi schodzi�a r�wnocze�nie na l�d. Gdyby�
sam zechcia� si� upi� czy p�j�� si� zabawi�, zostaw wiadomo��, gdzie ci� szuka�.
- Kiedy wyp�yniemy, panie?
- Nie wiem. Zabawi� tu co najmniej dzie�. Gdy przyjdzie pora, dam ci zna�.
Rogi zagra�y zn�w, gdy Inteb schodzi� na l�d. Komitet powitalny sk�oni� si� i
poprowadzi� wys�annika do lektyki. Ledwie usiad�, o�miu niewolnik�w podnios�o
palankin. Na ramionach, w miejscach gdzie opierali �erdzie, mieli ropiej�ce
rany, sk�ra ich sp�ywa�a potem, gdy wspinali si� na strome wzg�rze. Tego jednak
Inteb nie zauwa�y�, podziwia� miasto i jego mieszka�c�w. To by�o zupe�nie inne
miejsce ni� te, kt�re dot�d ogl�da�. Owszem, Teby uros�y wi�ksze, ale inaczej.
Atlantyda uderza�a bogactwem kolor�w tak intensywnych, a� oczy bola�y. Istna
d�ungla pe�na fantastycznych ptak�w i ro�lin. I tutaj by�y te dziwne,
przypominaj�ce ludzi stworzenia wspinaj�ce si� swobodnie na szczyty dach�w i
�erdzi. Inteb widzia� ju� wcze�niej te zwierzaki, ale nigdy tak kolorowe. Sk�d
ci ludzie je sprowadzali? By�y te� juczne os�y, a nawet spogl�daj�ce z otwartych
okien na ulic� koty. Najbardziej zainteresowa�y go jednak s�onie, najwyra�niej
pos�uszne woli powo��cych. Niepodobne zupe�nie do wielkich, afryka�skich s�oni
bojowych, ma�e jak konie, o ja�niejszej znacznie sk�rze. Piesi rozst�powali si�
przed nimi, czasem si�gaj�c r�k�, by dotkn�� bok�w bestii, jakby na szcz�cie.
Dotarli na szczyt akropolu, gdzie biela�y otynkowane mury pa�acu. Majestat,
kt�ry m�g� si� r�wna� z dostoje�stwem Egiptu. Gdy lektyka spocz�a na ziemi,
otwar�y si� br�zowe wrota g��wnego wej�cia i od progu sk�onili si� s�udzy w
b��kitnych, kr�lewskich szatach.
Pod arkadami sta�y dwa szeregi czarnych jak heban Nubijczyk�w sprowadzonych tu w
swoim czasie z Egiptu. Ubrani byli w sk�ry lampart�w, w d�oniach trzymali
w��cznie. Dalej rozci�ga�a si� olbrzymia sala zako�czona szerokimi schodami.
Wszystko to pogr��one by�o w p�mroku, rozpraszanym jedynie przez mi�kki blask
�wiat�a padaj�cego przez rz�d okienek umieszczonych ponad bocznymi "nawami". Z
dali dobiega�o �piewne zawodzenie i wo� kadzid�a, poza tym panowa�a cisza
przerywana jedynie odg�osem ci�kich krok�w pod��aj�cych za Egipcjaninem
niewolnik�w. Czasem mijali ich m�czy�ni o w�skich biodrach, w ciasno
dopasowanych, kr�tkich szatach. Niezmiennie obdarzali go�cia zdumionymi
spojrzeniami. Na �cianach widnia�y freski przedstawiaj�ce podobnych im
m�odzie�c�w, ta�cuj�cych, zmagaj�cych si� z uj�tymi za rogi bykami. Na malunkach
pojawia�y si� te� osobliwe ryby, wywijaj�ce licznymi ramionami g�owonogi i
pow��czyste podwodne ro�liny, a nawet ptaki i kwiaty. Spotykali tak�e kobiety,
kt�re by�y r�wnie niebezpiecznie urodziwe jak m�czy�ni. Nosi�y wielowarstwowe
sp�dnice i ma�e kapelusiki umocowane na czubkach misternie upi�tych w�os�w,
piersi zwykle mia�y obna�one, pe�ne przy tym, z sutkami pomalowanymi na
niebiesko. Niekt�re stroi�y si� jak na polowanie, kt�re tutaj odbywa�o si�
zawsze w nale��cym do kr�la rezerwacie. Wida� tam si� w�a�nie udawa�y. Mia�y
wysokie do p� �ydki buty i kr�tkie, zielone sp�dniczki ko�cz�ce si� ponad
kolanem, spi�te w pasie szerokim, nabijanym br�zem, sk�rzanym pasem.
Podtrzymuj�ce go paski krzy�owa�y si� na mostku, podkre�laj�c lini� niczym nie
przes�oni�tych piersi. Niew�tpliwie kobiety te przyci�ga�y uwag�, chocia� Inteb
uzna� je za nazbyt wyzywaj�ce, w z�ym gu�cie. Wyszli na pozbawiony dachu
dziedziniec, stan�li zn�w w blasku s�o�ca. To by�o samo serce pa�acu.
Kr�l Atlas musia� ju� otrzyma� wiadomo�� o przybyciu Egipcjanina, siedzia�
bowiem na alabastrowym tronie z wysokim oparciem, w otoczeniu dworzan. Odprawia�
w�a�nie jakich� urz�dnik�w �ciskaj�cych w