Grange Jean-Christophe - Lontano (2) - Kongo Requiem

Szczegóły
Tytuł Grange Jean-Christophe - Lontano (2) - Kongo Requiem
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Grange Jean-Christophe - Lontano (2) - Kongo Requiem PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Grange Jean-Christophe - Lontano (2) - Kongo Requiem PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Grange Jean-Christophe - Lontano (2) - Kongo Requiem - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Tytuł oryginału: CONGO REQUIEM Copyright © Editions Albin Michel - Paris 2016 Copyright © 2017 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2017 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Marcin Grabski i Olga Rutkowska Korekta: Marta Chmarzyńska, Agnieszka Majewska, Aneta Iwan ISBN: 978-83-8110-140-0 Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo! Polska Izba Książki Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: [email protected] www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2017 Skład wersji elektronicznej: konwersja.virtualo.pl Strona 4 SPIS TREŚCI Część pierwsza. Czerwone jądro ziemi 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 Strona 5 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 Część druga. Mały bękart 59 60 61 Strona 6 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 Strona 7 98 99 100 101 102 103 104 105 106 Część trzecia. Farmakon 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 Strona 8 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 Przypisy Strona 9 CZĘŚĆ PIERWSZA CZERWONE JĄDRO ZIEMI Strona 10 1 Lotnisko w Lubumbashi, Kongo-Kinszasa. Przy wyjściu jarmarczny tłum, a w nim bandy kieszonkowców. Samolot przemalowany w pośpiechu. U jego stóp gromady czarnych ludzi i białych tobołków. Krzyki. Wymachiwanie rękami. Barwne tuniki. Tekturowe pudła. Czy tę walkę, te przepychanki należało uznać wyłącznie za przejaw lokalnych obyczajów? A może za zdumiewający przykład regresu społecznego? Grégoire Morvan już od dawna nie zadawał sobie takich pytań. Wiedział, że na końcu pasa startowego sprzedawano porcje ludzkiego mięsa, kupowane na rodzinne uczty. I że przed startem pilot spotykał się w kokpicie ze swoim czarownikiem. I że większość części zamiennych przehandlowano chętnym, którzy przerobili je i zamontowali w zdezelowanych motocyklach. A jeśli chodzi o pasażerów… Morvan nie leciał tym samolotem. Przyjechał tylko po to, żeby sprawdzić, czy jego jutrzejszy wylot jest przygotowany – wynajął antonowa, finansując to z własnej kieszeni. Sowicie opłacił celników, funkcjonariuszy urzędu celnego i wojskowych, nie pomijając „protokołu”, czyli niezliczonych pasożytów włóczących się po lotnisku i żyjących wyłącznie z łapówek. Dostarczył wszystkie wymagane dokumenty: plan lotu, kartę rejestracyjną, umowy ubezpieczeniowe, licencje pilotów, zezwolenia… Wszystko było sfałszowane, ale nikogo to nie obchodziło – w Kongu nie obowiązują wzory dokumentów, tu wystarcza byle kopia. Razem z synem Erwanem przylecieli dwa dni temu do Lubumbashi po krótkim międzylądowaniu w Kinszasie. Dziewięć godzin lotu, żeby dotrzeć do stolicy Demokratycznej Republiki Konga, kolejne cztery do stolicy Katangi, najbogatszego, wciąż zagrożonego wojną regionu kraju. Odbyli tę podróż razem, choć każdego sprowadzały tutaj inne sprawy. Erwan chciał grzebać w popiołach przeszłości. Szczegółowo przeanalizować tok śledztwa, które przed czterdziestu laty prowadził jego ojciec, tropiąc seryjnego mordercę atakującego białe dziewczyny z Lontano, górniczego Strona 11 miasta w północnej Katandze. Zdaniem Erwana, Grégoire popełnił błąd – Catherine Fontana, siódma ofiara przypisana Człowiekowi Gwoździowi, została zamordowana przez kogoś innego. Do diabła, co ty możesz o tym wiedzieć? Morvan zrobił, co mógł, żeby powstrzymać syna przed podejmowaniem tego wyzwania, kiedy jednak Erwan wziął bezpłatny urlop i kupił bilet lotniczy, stało się jasne, że nikt nie odwiedzie go od tego zamiaru. Postanowił więc mu towarzyszyć, tym bardziej że sam również miał w Katandze coś do załatwienia. – Ruszamy, szefie? Odwrócił się. Michel stał z wielkim pękiem kluczy na obrzeżu płyty lotniska, jakby uważał się za właściciela tego miejsca. Był niskim, chudym Afrykaninem o szyi długiej jak u żyrafy. Nosił przydomek Kudłacz, bo jego gęste, kręcone włosy tworzyły na głowie wielką czapę. Miał na sobie spodnie z tergalu i jaskrawą, wzorzystą koszulę. Michel był zaufanym Morvana, o ile w Lubumbashi w ogóle można było komuś ufać. Morvan ruszył za Michelem w palących promieniach słońca. Czuło się tu tylko ten przytłaczający blask, niszczycielską jaskrawą biel, która zabijała każdą myśl i wszelką nadzieję. Sprzęt zgromadzono w zamkniętym na cztery spusty hangarze, którego strzegli żołnierze. Kudłacz otworzył drzwi i przesunął jedną ich część. – Proszę! W świetle dnia ich oczom ukazały się dwie ciężarówki wywrotki marki Renault i trzy toyoty z napędem na cztery koła, z usuniętymi fotelami pasażerów – wszystko odkupione od innych firm wydobywczych. Morvan doprowadził do przegłosowania stosownego budżetu przez zgromadzenie ogólne Coltano – spółki górniczej, którą sam założył w latach dziewięćdziesiątych – pod pozorem potrzeby dokonania napraw instalacji w rejonie Kolwezi. W rzeczywistości zamierzał po cichu eksploatować nowe złoża odkryte przez geologów. To była dla niego istna manna z nieba. Podszedł, żeby osobiście sprawdzić, czy koła, kierownice i silniki na pewno są jeszcze na miejscu. – Paliwo? – Tam. Nie posunął się do sprawdzenia zawartości baryłek – miał na głowie ważniejsze sprawy. Strona 12 – A reszta? Michel zrobił minę konspiratora i wskazał wojskowe skrzynie ustawione w cieniu. Spokojnie wybrał klucz z pęku i otworzył jedną z nich. Zawierała około czterdziestu sztuk broni szturmowej, magazynki i pistolety. Czarni z buszu nie umieli posługiwać się takim sprzętem, ale Cross miał ich przeszkolić. – Jak to zdobyłeś? – Z MONUSCO1. Tysiące błękitnych hełmów zmagających się od prawie piętnastu lat z bagnem, jakim był ten kraj. Zaangażowanie dużych sił przyniosło marny skutek. W panującym tu chaosie co pewien czas ginęła broń, która potem znajdowała się w skrzyniach ukrywanych w takich właśnie hangarach… Grégoire chwycił karabin FAMAS i wprawnym ruchem załadował. Ten prosty gest ożywił gorzkie wspomnienia. Lata walki, podbojów, brutalności w sercu Afryki – drogiej jego sercu, a zarazem znienawidzonej. Wybrał glocka 9 mm, wsunął go za pasek na plecach i wsadził do kieszeni spodni kilka magazynków – prezent dla Erwana. Chciał sabotować to jego prywatne śledztwo, ale nie zamierzał pozostawić syna bezbronnego. Co to, to nie. – Mamy również zapas M43 kaliber 7,62 mm. Naboje używane do AK-47. Nie można było zapominać o klasyce – poczciwych starych kałachach nowoczesnych Afrykanów. – Świetnie. Ilu ludzi zabieramy? – Ośmiu. – Jesteś ich pewien? – Jak siebie samego. – Zaczynam się bać. Michel cmoknął, ale Morvan wcale nie żartował. Chociaż przed chwilą na krótko przypomniał sobie siebie jako dwudziestopięcioletniego wojownika, pioniera nowego świata, to teraz poczuł, że stoi nad grobem. A na pewno odczuwał zmęczenie na myśl o prowadzeniu przez busz bandy obiboków do ukrytych kopalń. – Szefie, ci ludzie, których wybrałem, należeli do FARDC2 i… Morvan już go nie słuchał. Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem – chociaż w Afryce to nierealne – oddalone o tysiąc kilometrów kopalnie były już przygotowane, a droga wykarczowana aż do lądowiska, które znajdowało Strona 13 się dwadzieścia kilometrów od złóż. Mając ciężarówki, będą mogli przetransportować pierwsze tony koltanu do samolotu, co pozwoli błyskawicznie rozkręcić wydobycie. Zamierzał przez całe miesiące nielegalnie handlować z Rwandą, a kiedy już nabije kabzę, poinformować partnerów – władze Katangi, kongijskich akcjonariuszy, europejskich wspólników. I dopiero wtedy zacznie się dzielić pozostałymi skarbami. Tak to wyglądało w teorii. Najświeższe wiadomości – lakoniczne e-maile, z których wynikało, że wszystko jest w porządku – nie napawały go optymizmem. – Dobra robota, Michel. Popatrzył na sprzęt i to poprawiło mu nastrój. Powiedział sobie, że mimo swoich sześćdziesięciu siedmiu lat wciąż może się bawić w afrykańskiego Fitzcarraldo. Prawdę mówiąc, to syn, wcielając się w rolę stróża sprawiedliwości, zmusił go do ruszenia tyłka z domu. Oby przynajmniej udało mu się odnieść podwójną korzyść – wzbogacić się i trzymać smarkacza na wodzy. – Postaraj się, żebyśmy mogli odlecieć jutro przed południem. – Nie ma problemu, szefie. Morvan odszedł w prażącym słońcu. Miał na sobie prostą koszulę z niebieskiego lnu, która luźno powiewała na spodniach z beżowego płótna – zdobył się na takie ustępstwo wobec klimatu, choć zawsze nosił nienagannie skrojone czarne garnitury. W dali warczały śmigła samolotu, ale uczepieni przesuwanych schodów ludzie nie rezygnowali, chociaż już odciągano je od maszyny. Bijatyka. Podrapał się po niesfornej czuprynie białego Murzyna i gestem ręki przepędził żebrzące dzieciaki, które właśnie go wypatrzyły. Ta podróż będzie jego ostatnim kłamstwem. Strona 14 2 Erwan siedział już przy stoliku na tarasie hotelowej restauracji, kiedy dołączył do niego ojciec, żeby zjeść kolację. Tuż przed siódmą wieczorem noc spadła jak zasłona. – Lecimy jutro rano! – oświadczył triumfalnym tonem Morvan. – Rozmawialiśmy przecież o tym sto razy – odparł Erwan, nie odrywając oczu od karty dań. – Nie jadę z tobą. Morvan ciężko opadł na plastikowe krzesło. Erwan zauważył, że Padre odpowiada kongijskim normom: sto kilogramów wagi przy stu dziewięćdziesięciu centymetrach wzrostu. – Jedziemy w tym samym kierunku, skorzystaj z okazji i leć ze mną. – Nie. Chcę zachować niezależność. Grégoire parsknął śmiechem. – Mam nadzieję, że nie oskarżysz mnie o próbę przekupienia funkcjonariusza! Erwan obserwował ojca, którego potężna sylwetka odcinała się od jasnej plamy podświetlanego basenu. Chmara komarów unosiła się nad turkusową wodą, rzucając na nią rozedrgany cień. – Nie chcę mieć cię na karku – rzucił ostro. – Sam muszę zdobyć informacje. Muszę być niezależny. I obiektywny. – Mówisz jak dziennikarz. – Wygrzebywanie sprawy sprzed czterdziestu lat to raczej praca dla historyka. Jechał do Katangi, nie wiedząc, co go tu czeka. Czasami podejrzewał ojca o krycie prawdziwego mordercy Catherine Fontany. Innym razem myślał, że stary działał w dobrej wierze i, podobnie jak wszyscy, był przekonany o winie Thierry’ego Pharabota. Prawdę mówiąc, trudno mu było wyobrazić sobie prowadzenie takiego śledztwa bez ekipy, bez zaplecza technicznego, bez śladów i świadków. Podszedł do nich kelner. W mroku – taras oświetlały bowiem tylko tafla Strona 15 basenu i ultrafiolet lamp przeciw komarom – było widać zaledwie jego białą koszulę, muszkę i lamówkę kamizelki w serek. Ponieważ przestępował z nogi na nogę, lekko się kołysząc, wyglądał jak lunatyk bez głowy. – Dwa razy ryba tygrysia. Dwa razy! – rzucił kategorycznie Morvan. – Znowu? – Tu nie ma nic innego. To najlepsza ryba rzeczna. Zjesz ją z ryżem i do jutrzejszego popołudnia będziesz miał spokój. Zyskasz dzień bez sraczki. Zrobił mu ten numer już wczoraj i przedwczoraj. Trzymając się takiej diety, Erwan przez miesiąc nie uwolniłby się od zaparcia. – Chcę poznać prawdę – podjął w zadumie. – Chyba mam do tego prawo? – Oczywiście. Ale co właściwie jest przedmiotem twojego śledztwa? Morderstwo sprzed czterdziestu lat? Śmierć dziewczyny, o której nic nie wiesz? W mieście, które już nie istnieje? Skąd pewność, że nie zabił jej Człowiek Gwóźdź? – W chwili jej śmierci przebywał osiemdziesiąt kilometrów od Lontano. – Co ty możesz o tym wiedzieć? – nie ustępował stary, który oparł się łokciami o stół. – Myślisz, że w Afryce można liczyć na porządek w odnotowywaniu dat, odległości, polegać na zeznaniach? Zachowujesz się bezczelnie, chcąc sprawdzać moje śledztwo, badać wydarzenia, które nastąpiły, zanim się urodziłeś. Erwan uznał, że nie może dać się sprowokować. Kolejne starcie między ojcem a synem nie miało sensu. Należało załagodzić sytuację. – Właśnie – przyznał. – Tkwiłeś w tym po uszy. Przeżywałeś tragizm tamtych dni. Być może teraz, z dystansu… Morvan rozchylił usta, jakby chciał krzyknąć, ale zdołał się opanować. Odrzucił głowę do tyłu, lekko się uśmiechając. – Jesteś policjantem i wiesz równie dobrze jak ja, że fakty nie zawsze przystają do logiki i chronologii. Czy mimo tych niespójności nie wydaje ci się jednak najbardziej prawdopodobne, że ta dziewczyna została zamordowana przez zabójcę, który w ten sam sposób uśmiercił sześć innych osób? Erwan wziął garść orzeszków pistacjowych. Jak co wieczór, na rybę trzeba było czekać tak długo, jakby dopiero po zamówieniu ktoś biegł nad rzekę, żeby ją złowić. – W takim razie znajdę dowody, które potwierdzą wyniki śledztwa, i załatwię sprawę w ciągu kilku dni. Strona 16 – Ale skąd weźmiesz te dowody? – Znajdę je w pełnych aktach procesu Pharabota. – Już ich nie ma. – Są. Odnalazłem je. Ojciec zmarszczył brwi. – Gdzie? – Dwa kroki stąd. W kolegium Saint-François-de-Sales. – Widziałeś je? – Pójdę tam jutro rano. Uzyskałem już potwierdzenie, są tam przechowywane. – Ktoś z ciebie zadrwił. Erwan rozłożył ręce jak człowiek, który zdaje się na zrządzenie opatrzności. Te flegmatyczne reakcje irytowały ojca – czuł to i był zadowolony, że wyprowadza starego z równowagi. – Zobaczymy – odparł z niezmąconym spokojem. Morvan uderzył ręką w stół. Serwetki stłumiły brzęk sztućców. – Kurwa, nie rozumiesz, że jesteśmy w Kongu! Ślady znikają po dwóch godzinach, raporty po dwóch dniach, archiwa po miesiącu. Są tylko trzy rzeczy, które przetrwały w tym pieprzniku: deszcz, błoto i busz. O reszcie możesz zapomnieć. Erwan musiał przyznać mu rację. Wczoraj przemierzał miasto, szukając starych gazet. Ani śladu. Próbował dotrzeć do różnych instancji sądowych, jednostek administracyjnych. Bezskutecznie. Dziś udał się do ratusza, do archidiecezji w Lubumbashi, do biur spółek wydobywczych. Na próżno. Pozostało mu już tylko Saint-François-de-Sales. – Domyślam się, że zaczniesz szukać świadków tamtych zdarzeń? – zagadnął ojciec. – Spróbuję. – A wiesz, jaka jest średnia długość życia w Afryce? Erwan milczał. W końcu, daleki od zniechęcenia, olbrzym o kędzierzawych włosach uniósł do ust szklankę – koktajl z owoców egzotycznych, stronił bowiem zawsze od alkoholu. – Ja w każdym razie życzę ci powodzenia! Wznieśli toast na znak zakopania topora wojennego. – Ale bez żartów – podjął życzliwym tonem stary. – Jak zamierzasz dostać się do Lontano? Strona 17 – Dowiedziałem się, że jest regularne połączenie lotnicze do Ankoro, na zachód od jeziora Tanganika. – Samoloty nie latają tam od miesięcy. Nie ma już nawet pasa startowego. – Na lotnisku powiedziano mi co innego. – Za bakczysz są ci tu gotowi obiecać, że możesz tam jechać na hipopotamie! Erwan wzruszył ramionami i znów sięgnął po orzeszki. – Załóżmy, że się tam dostaniesz – podjął ugodowo Morvan. – Ale to jeszcze daleko od Lontano, musisz jakoś pokonać ponad sto kilometrów na północ. – Popłynę barką. Dowiadywałem się, na rzece jest ich sporo, bo zaopatrują przybrzeżne wioski. Nawet chińscy handlowcy korzystają z takiego transportu. – Zdajesz sobie sprawę, że znajdziesz się w północnej Katandze? – Co z tego? – To, ptaszyno, że toczy się tam wojna. Czekał na tę chwilę od przyjazdu – silny nacisk na konflikt w Kongu. Dlaczego nie? Przed wyjazdem przeczytał wszystko, co znalazł na ten temat, ale niewiele zrozumiał. – Pozwól, że jeszcze raz wyjaśnię ci sytuację – ciągnął Morvan tonem wykładowcy. Próbował już oświecić syna, kiedy przed dwoma miesiącami przyjechali na pogrzeb Philippe’a Sese Nseko, „nieodżałowanego” dyrektora Coltano, ale Erwan słuchał go jednym uchem, wtedy bowiem nie przyszłoby mu na myśl, że wkrótce znów znajdzie się w Kongu. – W tym kongijskim bagnie nie warto szukać ani początku, ani końca, skoro jednak od czegoś trzeba zacząć, przyjmijmy, że zaczęło się od ludobójstwa w Rwandzie w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym czwartym roku. W ciągu kilku dni Hutu wymordowali milion Tutsi. Przeklęty afrykański obłęd, ale daruję sobie szczegóły, bo wszyscy je znają. To był dopiero początek rzezi. Kiedy Tutsi odzyskali władzę w Kigali, Hutu uciekli w rejon Wielkich Jezior, na wschód Konga. W ciągu kilku dni do Kiwu przybyły miliony uchodźców. Liczba ludności miast w ciągu jednej nocy się podwoiła, gdzieniegdzie wzrosła nawet trzy- lub czterokrotnie. Błyskawicznie urządzano obozy. Nikt nie wiedział, co począć z Hutu, obawiano się, że w ślad za nimi nadciągną żądni zemsty Tutsi. Strona 18 Paul Kagame, nowy prezydent Rwandy z plemienia Tutsi, niezwłocznie wysłał swoje oddziały w pościg i wykorzystał sytuację, żeby usunąć starego Mobutu. Gdyby po rzezi własnego ludu ściął marszałkowi głowę, Zachód by mu przyklasnął. Ale on, chcąc usprawiedliwić inwazję, doprowadził do niby- rewolty w Kongu, wciągając do koalicji grupę dawnych rebeliantów. Był wśród nich Laurent-Désiré Kabila, stary bojownik z lat sześćdziesiątych, od dawna na emeryturze. – W ten sposób zaczęła się pierwsza wojna kongijska – przerwał mu Erwan. Grégoire westchnął. Wydawało mu się, że tylko on może mówić o sytuacji w Afryce. Zresztą właśnie dlatego powstrzymywał się od takich rozmów. Z jego punktu widzenia nie było tam ani problemu, ani szans na znalezienie dobrego rozwiązania. Tylko potworny zamęt, nad którym trzeba było panować na bieżąco. – Pierwsza wojna trwała zaledwie kilka miesięcy. Był tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiąty siódmy rok. Kabila umocnił się i wyraził wdzięczność na swój sposób: zwrócił się przeciwko Kagame i wygnał z kraju tych „podłych najeźdźców” Tutsi. Na ich talerzach nadal nie pojawiły się ryby. Wczoraj czekali ponad godzinę, a kiedy wreszcie kelner podał im dania, ryba była zimna, im zaś odechciało się jeść. Erwan słuchał ojca jak odgłosów otaczającego ich buszu. To kipiące w ciemnościach życie dawało mu ukojenie. Od czasu do czasu rozbrzmiewała solowa śpiewka żaby olbrzymiej. Nie chciał jeszcze porzucać roli wyzwolonego: – Też o tym czytałem. W odwecie Kagame uzbroił swoich ludzi i znów zaatakował rejon Wielkich Jezior. To była druga wojna kongijska. – Właśnie – przyznał powściągliwie Morvan. – Ale sytuacja się zmieniła. Kabila zdążył uformować oddziały, te sławne kadogos złożone z dzieci- żołnierzy. Uzbroił także Hutu, chociaż wcześniej sprowokował ich rzeź na wschodzie kraju. W dodatku zyskał nowych sprzymierzeńców: Angolę i Zimbabwe. Tymczasem Kagame sprzymierzył się z Ugandą i Burundi. W centrum Afryki wybuchła wojna kontynentalna, która zapoczątkowała reakcję łańcuchową: Mai Mai, Banyamulenge, czyli kongijski odłam ludu Tutsi, i wielu rebeliantów. Nawet w szeregach regularnej armii kongijskiej dochodziło do waśni między dawnymi żołnierzami FAZ, sił zbrojnych Zairu, Strona 19 a kadogos, dziećmi-żołnierzami. Można by tak wyliczać bez końca… – Z tego, co czytałem, sytuacja się uspokoiła? – Gadanie! Nie wiem, ile razy podejmowano negocjacje, wprowadzano zawieszenie broni, zawierano przymierza. I za każdym razem konflikt wybuchał na nowo. Prawdę mówiąc, nikt nie wie, jak to się dalej potoczy. – Nikt oprócz ciebie. – Nie przypisuję sobie takiej wiedzy, mogę ci jednak powiedzieć dwie rzeczy, ponieważ to żadna tajemnica. Po pierwsze, ta wojna już dawno by się skończyła, gdyby nie toczyła się na jednym z najbardziej zasobnych skupisk złóż podziemnych na świecie. Po drugie, zawsze najbardziej cierpią cywile. Dotąd te konflikty pochłonęły pięć milionów istnień. To więcej niż Jugosławia, Afganistan i Irak razem wzięte. Oczywiście ginęły głównie kobiety i dzieci, dziesiątkowane przez epidemie, głód, gwałty, brak opieki medycznej. Ledwie to powiedział, podano im ryby. Tym razem, mimo długiego oczekiwania i przygnębiającej rozmowy, rzucili się na jedzenie. Zapadła cisza. Przeżuwając pozbawione smaku danie, Erwan rozmyślał. Ojciec potwierdzał zgromadzone przez niego informacje, jednak fakty nabierały w jego ustach bardziej realnego wymiaru. Po kilku minutach Erwan podjął: – Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Czy teraz jest tam w miarę spokojnie, czy też nie? – Siłom ONZ udało się częściowo opanować sytuację, owszem. W końcu zatrzymano przywódców, odbywają się rozmowy pokojowe, ale trwa także handel bronią, kopalnie pracują pełną parą i finansują różne „oddziały samoobrony”. Władze centralne nie mają na tym terenie nic do powiedzenia. – Według moich źródeł na północy jest bezpiecznie. Wojna toczy się w Kiwu i… – Czy ty mnie słuchasz? Powtarzam: tu nigdy nie wiadomo, co może się wydarzyć, zwłaszcza w rejonie Tanganiki. Oddziały Tutsi mogą pojawić się w każdej chwili i zaatakować FARDC. – Ale ty tam jedziesz… – Bo robię interesy. Erwan wiedział, że ojciec zamierza potajemnie prowadzić wydobycie koltanu w nowych kopalniach w rejonie Lontano. Musiał przyznać, że dobiegający siedemdziesiątki Padre wciąż był facetem z jajami. Strona 20 – Tak czy inaczej – podjął Morvan – obaj zmierzamy w tym samym kierunku, więc po prostu skorzystaj z mojego samolotu. Zostawię cię w Ankoro i wrócę po dwóch, trzech tygodniach w to samo miejsce. Będziesz miał dość czasu na szperanie. Jak dotąd Erwan nie potrafił stwierdzić, czy w propozycji ojca kryje się jakiś podstęp, wiedział jednak, że Morvan nie miał powodu mu pomagać – wręcz przeciwnie. Szybko przeanalizował sytuację. Wspólny przelot z pewnością pozwalał mu zyskać trochę tak cennego czasu, a Grégoire miał na głowie ważniejsze sprawy niż pilnowanie go. – Ale nie mogę lecieć przed drugą po południu – zaznaczył jeszcze, żeby zbyt łatwo nie ustąpić. – Muszę wpaść do Saint-François-de-Sales. – Zaczekam na ciebie – obiecał Morvan, podając mu rękę. Ściskając ojcowską dłoń, Erwan poczuł się, jakby zaciskał sobie pętlę na szyi.