Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zobacz podgląd pliku o nazwie Fortier Anne - Zaginione wojowniczki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Tytuł oryginału:
THE LOST SISTERHOOD
Copyright © 2014 by Anne Fortier
Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz
Redakcja: Mariusz Kulan
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Jolanta Olejniczak-Kulan
ISBN: 978-83-7999-380-2
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:
[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga
E-wydanie 2015
Skład wersji elektronicznej:
konwersja.virtualo.pl
Strona 4
Amazonki
Mityczne plemię wojowniczek. Nazwa ta jest powszechnie rozumiana jako
„bezpierśne” (a– bez; maza – pierś) – wieść niesie, że Amazonki wyrywały
sobie albo wypalały prawą pierś, by nie przeszkadzała im w rzucie włócznią
[…]. Społeczność Amazonek służy za dowód, że w czasach prehistorycznych
istniał matriarchat. Taka koncepcja stanowi kuszącą kontrę dla męskich
uprzedzeń, ale wypacza istotę mitu.
OKSFORD CLASSICAL DICTIONARY
Kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość.
GEORGE ORWELL
Strona 5
Strona 6
PROLOG
Młodzi mężczyźni w rekordowym tempie ukończyli trening. Było to jeden
z nielicznych pogodnych poranków w Oksfordzie, gdy mgły podnosiły się
znad rzeki tuż przed dziobem, jakby natura czekała na tę chwilę i na tę
załogę, by wreszcie się zaprezentować.
Haz czuł się niezwyciężony, gdy wraz z kolegami wracał do kolegium,
przecinając Christ Church Meadow w blasku wschodzącego słońca. Jego
euforię szybko jednak zgasił pedel, który przywołał go szorstkim gestem,
gdy tylko mężczyźni weszli na czworokątny dziedziniec.
– To przyszło do pana. – Uwalany atramentem kciuk wskazał przedmiot
leżący na blacie. – Jakieś dziesięć minut temu. Właśnie miałem wzywać
dziekana…
– Co to jest? – spytał Haz, wyciągając szyję. – I skąd…? – Urwał, gdy tylko
poznał zawartość płóciennego kosza. Na poduszce, przykryte kocykiem,
spało dziecko.
Haz nie umiał znaleźć właściwych angielskich słów, by wyrazić chaos,
który powstał w jego głowie. Widywał już w życiu niemowlęta, oczywiście,
ale nie spodziewał się zobaczyć jedno z nich w wilgotnej portierni,
w otoczeniu worków z pocztą i zapomnianych parasolek.
– Właśnie, proszę pana. – Pedel ściągnął kosmate brwi w wyrazie
krępującego współczucia. – Ale może w tym liście – podał młodzieńcowi
kopertę przymocowaną sznurkiem do kosza – znajdzie pan jakieś
wyjaśnienie.
Strona 7
CZĘŚĆ I
ZMIERZCH
Strona 8
ROZDZIAŁ 1
Dni dziewięć wciąż pędzony wichrami zajadłemi,
Aż w dziesiątym nareszcie dobiłem do ziemi
Lotofagów…1
HOMER, Odyseja
OKSFORD W ANGLII
CZASY OBECNE
Na swój niejasny sposób babcia dołożyła wszelkich starań, by przygotować
mnie na okrucieństwa i rzezie. Tętent kopyt, pędzące rydwany, bezwzględni
łupieżcy… dzięki niej już jako dziesięciolatka mniej więcej orientowałam się
w tych tematach.
Niestety, również dzięki babci sądziłam, że świat to wspaniałe pole walki,
podczas gdy okazał się on zupełnie inny. Powody do walki były mizerne,
ludzie nijacy i tchórzliwi; moje umiejętności Amazonki wydawały się w tych
okolicznościach bezsensowne i niepotrzebne. A już na pewno żadna z nauk,
które babcia przekazała mi w czasie naszych długich popołudni przy
herbatce miętowej w towarzystwie przywidzianych potworów, nie
przygotowała mnie na walkę ze szkwałami i prądami środowiska
akademickiego. W tej kipieli nie miałam szans utrzymać się na powierzchni.
W to konkretne październikowe popołudnie – w dniu, gdy wszystko się
zaczęło – powalił mnie nagły podmuch gniewu w połowie prelekcji, którą
wygłaszałam na konferencji. Za namową wszechmocnego profesora
Vandenboscha siedzącego w pierwszym rzędzie moderatorka dyskusji
zerwała się na równe nogi i niepewnie przeciągnęła palcem po gardle,
powiadamiając mnie, że na dokończenie wystąpienia mam dokładnie zero
minut. Zerknęłam na zegarek i upewniłam się, że idealnie mieszczę się
w czasie. Od łaskawości znamienitych uczonych zależała moja kariera
Strona 9
naukowa.
– Kończąc już… – zerknęłam na profesora Vandenboscha, który siedział ze
skrzyżowanymi rękoma i nogami, przyglądając mi się wojowniczo –
podkreślę, że wbrew wszelkim plastycznym opisom owych zwyczajów
godowych greccy autorzy awanturnicze Amazonki postrzegali tylko jako
fikcyjne, quasi-erotyczne playmate.
Przez audytorium przetoczył się szmer uznania. Wszyscy byli
przemoczeni i dość posępni, ponieważ przyszli tu z zalanego deszczem
dziedzińca, ale moja prelekcja najwyraźniej odrobinę podniosła temperaturę
w pomieszczeniu.
– Niemniej – skinieniem głowy zapewniłam moderatorkę, że zbliżam się
do końca – świadomość, że krwiożercze wojowniczki są czystą fikcją, nie
powstrzymała naszych pisarzy przed wykorzystaniem ich postaci
w powiastkach umoralniających traktujących o zagrożeniach związanych
z nieograniczoną swobodą niewieścią. Dlaczego? – Rozejrzałam się po
słuchaczach, usiłując oszacować liczbę sojuszników. – Dlaczego Grecy
uważali, że żonę trzeba zamknąć w domu? Nie wiadomo. Ale na pewno to
straszenie Amazonkami służyło do uzasadniania ich mizoginii.
Gdy tylko ucichły oklaski, profesor Vandenbosch, lekceważąc
moderatorkę, wstał i powiódł dokoła surowym wzrokiem. Samym
spojrzeniem skosił wiele ochoczo podniesionych rąk. Następnie odwrócił się
do mnie z uśmieszkiem na szacownej twarzy.
– Dziękuję, doktor Morgan. Z satysfakcją stwierdzam, że nie jestem już
najbardziej staroświeckim badaczem w Oksfordzie. Ze względu na panią
mam nadzieję, że na uczelni pewnego dnia znowu pojawi się
zapotrzebowanie na feminizm; reszta z nas, podkreślę z ulgą, dawno już
minęła ten etap i zakopała topór wojenny.
Chociaż ukrył swój atak pod pozorami żartu, był on tak szokujący, że nikt
się nie roześmiał. Nawet ja, uwięziona za mównicą, byłam zbyt wstrząśnięta,
by próbować riposty. Większość słuchaczy stała po mojej stronie, to na
pewno – a jednak nikt się nie ośmielił wystąpić w mojej obronie. Na sali
zapadła cisza tak całkowita, że dało się słyszeć słaby brzdęk kropel deszczu
o miedziany dach.
Dziesięć żenujących minut później mogłam nareszcie uciec z auli
w wilgotną październikową mgłę. Owijając się ciaśniej szalem, próbowałam
Strona 10
wyobrazić sobie dzbanek z herbatą czekający na mnie w domu… ale i tak
ciągle czułam, jak szaleje we mnie wściekłość.
Profesor Vandenbosch nigdy mnie nie lubił. Jak mi złośliwie doniesiono –
swego czasu zabawiał kolegów fantazją, że zostałam uprowadzona
z Oksfordu, by zagrać w dziewczyńskim serialu telewizyjnym. Osobiście
wyznawałam teorię, że wykorzystuje mnie w rozgrywkach ze swoją rywalką,
a moją mentorką Katherine Kent, sądząc, że zdoła osłabić jej pozycję przez
atakowanie jej faworytów.
Katherine oczywiście ostrzegała mnie przed wygłaszaniem kolejnej
prelekcji o Amazonkach. „Jeśli dalej będziesz podążać tą drogą badań,
staniesz się akademicką padliną” – powiedziała, jak zawsze
bezceremonialna.
Nie chciałam jej wierzyć. Uważałam, że pewnego dnia temat rozgorzeje
i profesor Vandenbosch nie zdoła zdusić płomieni. Gdybym tylko znalazła
czas, by dokończyć swoją książkę, albo – tak by było najlepiej – dopadłabym
Historii Amazonum. Jeszcze jeden list do Stambułu, tym razem pisany
odręcznie, i może magiczna komnata Grigora Reznika wreszcie stanie
przede mną otworem. Musiałam spróbować, byłam to winna babci.
Biegnąc deszczową ulicą, z kołnierzem bluzki podniesionym w obronie
przed żywiołami, nawet nie zauważyłam, że ktoś za mną podąża, aż ten ktoś
dogonił mnie na przejściu na High Street i pozwolił sobie osłonić mnie
swoim parasolem. Wyglądał na żwawego sześćdziesięciolatka i na pewno
nie był naukowcem; pod nieskalanym trenczem dostrzegłam drogi garnitur
i podejrzewałam, że skarpetki ma dopasowane do krawata.
– Doktor Morgan – zaczął, zdradzając akcentem południowoafrykańskie
pochodzenie. – Podobało mi się pani wystąpienie. Poświęci mi pani chwilę? –
Ruchem głowy wskazał Grand Café po drugiej stronie ulicy. – Mogę pani
postawić drinka? Sądząc z wyglądu, na pewno by się przydał.
– Bardzo to miłe z pańskiej strony – zerknęłam na zegarek – ale niestety
jestem już spóźniona na inne spotkanie. – I naprawdę byłam spóźniona.
Przez cały tydzień trwał nabór do uniwersyteckiego klubu szermierczego
i obiecałam, że wpadnę po godzinach pomóc w demonstracji sprzętu. Jak się
okazało, to zadanie idealnie się zgrało w czasie z moim obecnym nastrojem,
bo chętnie bym teraz pchnęła kilku wyimaginowanych przeciwników.
– Ach. – Nieznajomy nadal podążał za mną ulicą, końcami drutów
Strona 11
parasola dźgając mnie we włosy. – A później? Ma pani wolny wieczór?
Zawahałam się. W oczach tego mężczyzny było coś niepokojącego; miały
nadzwyczajną przenikliwość i nutę cynizmu. Trochę skojarzyły mi się
z oczyma sów przycupniętych na szczycie biblioteczki w gabinecie mojego
ojca.
Zamiast skręcić w ciemną i na ogół pustawą Magpie Lane, stanęłam na
rogu z przyjaznym, w założeniu, uśmiechem.
– Chyba nie dosłyszałam pańskiego nazwiska?
– John Ludwig. Proszę… – Chwilę przetrząsał kieszenie, ale ostatecznie się
skrzywił. – Nie mam wizytówek. Nieważne. Mam dla pani zaproszenie. –
Przyjrzał mi się uważnie, jakby chciał się upewnić co do mojej wartości. –
Fundacja, z którą współpracuję, dokonała sensacyjnego odkrycia. – Przerwał
i ściągnął brwi, najwyraźniej niezadowolony z obecności w miejscu
publicznym. – Na pewno nie mogę pani postawić drinka?
Wbrew wcześniejszym obawom nie mogłam powstrzymać ciekawości.
– Może umówimy się na jutro? – zaproponowałam. – Na szybką kawę?
Pan Ludwig spojrzał na paru skulonych przechodniów i pochylił się ku
mnie.
– Jutro – powiedział, zniżając głos do szeptu – będziemy już w drodze do
Amsterdamu. Pani i ja. – Widząc wstrząs na mojej twarzy, miał czelność się
uśmiechnąć. – Pierwszą klasą.
– Jasne! – Wysunęłam się spod parasola i ruszyłam w Magpie Lane. –
Miłego dnia, panie Ludwig…
– Proszę zaczekać! – Popędził za mną i bez trudu mnie dogonił na
nierównym chodniku. – Mówię o odkryciu, które zmienia historię, pisze ją
od nowa. To najnowsze wykopalisko, wszystko w najgłębszej tajemnicy,
i proszę sobie wyobrazić, że chcielibyśmy, by to pani mu się przyjrzała.
Zwolniłam kroku.
– Dlaczego ja? Nie jestem archeologiem. Jestem filologiem. Jak
niewątpliwie pan wie, filologia nie zajmuje się kopaniem, lecz
odczytywaniem i rozszyfrowywaniem…
– Właśnie! Nic dodać, nic ująć. – Pan Ludwig znowu sięgnął do kieszeni,
w których wcześniej na próżno szukał wizytówki. Teraz wyjął pogięte
zdjęcie. – Szukamy kogoś, kto zdoła to odczytać.
Nawet w panującym na Magpie Lane mroku dojrzałam, że fotografia
Strona 12
przedstawia napis na czymś, co wygląda na starożytny mur.
– Gdzie to zrobiono? – spytałam.
– Tego nie mogę pani powiedzieć. Dopóki nie zgodzi się pani pojechać. –
Pan Ludwig przysunął się bliżej, mówił głosem tak tajemniczym, że aż
cichym. – Widzi pani, znaleźliśmy dowód, że Amazonki rzeczywiście
istniały.
Ze zdumienia omal nie wybuchnęłam śmiechem.
– Niech pan sobie nie żartuje…
Pan Ludwig wyprostował się gwałtownie.
– Proszę wybaczyć, ale ja absolutnie nie żartuję. – Rozłożył ręce, razem
z parasolem, żeby zademonstrować ogrom zagadnienia. – To pani
dziedzina. Pani pasja. Nie mam racji?
– Ma pan, ale… – Zerknęłam na zdjęcie, nie mogąc się oprzeć pokusie.
Mniej więcej co pół roku natykałam się na artykuł o archeologu, który
twierdził, że znalazł ślady pochówku Amazonki albo wręcz legendarne
miasto kobiet, Temiskyrę. Artykuły zwykle były opatrzone nagłówkiem NOWE
ZNALEZISKO DOWODZI, ŻE AMAZONKI ISTNIAŁY NAPRAWDĘ, a ja zawsze ochoczo
zabierałam się do lektury i zawsze na koniec odczuwałam tylko
rozczarowanie. Owszem, kolejny ogorzały charakterniak w kurtce
z kapturem spędził całe życie na przeczesywaniu regionu Morza Czarnego
w poszukiwaniu kobiet pochowanych z bronią i końmi. I owszem, od czasu
do czasu taki zatwardzialec znajdował dowód na istnienie prehistorycznego
plemienia, które nie zabraniało kobietom jazdy konnej czy noszenia broni.
Aby twierdzić jednak, że te kobiety żyły w wyłącznie kobiecej amazońskiej
społeczności, która od czasu do czasu ścierała się ze starożytnymi Grekami
w widowiskowych bitwach… cóż, to trochę tak, jakby znaleźć szkielet
dinozaura i wydedukować, że kiedyś naprawdę żyły na Ziemi zionące
ogniem baśniowe smoki.
Pan Ludwig patrzył na mnie sowimi oczami.
– Naprawdę mam uwierzyć, że spędziwszy jakieś dziewięć lat na
poszukiwaniu Amazonek, ani trochę nie chce pani udowodnić, że one
rzeczywiście istniały? – Ruchem głowy wskazał fotografię, którą trzymałam.
– Patrzy pani na dotychczas nieodczytane pismo Amazonek i proszę przyjąć
do wiadomości: to pani właśnie ma szansę być pierwszym badaczem, który
spróbuje je odczytać. Poza tym zamierzamy sowicie wynagrodzić pani
Strona 13
poświęcony czas. Pięć tysięcy dolarów za tydzień pracy…
– Chwileczkę – powiedziałam, szczękając zębami z zimna i szoku. – Skąd
pewność, że ta inskrypcja ma cokolwiek wspólnego z Amazonkami? –
Machnęłam mu przed nosem fotografią. – Dopiero co mi pan powiedział, że
jeszcze tego nie odczytano…
– Aha! – Pan Ludwig wymierzył palec w mój nos, niemal go dotykając. –
Takiego właśnie bystrego umysłu nam trzeba. Proszę – sięgnął do
wewnętrznej kieszeni, po czym podał mi kopertę. – To pani bilet na samolot.
Jutro po południu odlatujemy z Gatwick. Do zobaczenia przy odprawie.
I tyle. W ogóle nie czekając na moją reakcję, pan Ludwig po prostu się
odwrócił i odszedł, po czym zniknął wśród przechodniów na High Street, ani
razu nie oglądając się za siebie.
Strona 14
ROZDZIAŁ 2
Gwiazdy migocące wokół księżyca
natychmiast tracą swoje światło, bledną,
kiedy on, wspaniały, srebrnym blaskiem
świeci nad ziemią2
SAFONA
Zanim dotarłam do Senior Common Room, większość wydziału zdążyła się
zebrać przy drinkach. Z powodu pospiesznej wizyty w klubie szermierczym
nie miałam już czasu się odświeżyć i gdy weszłam na salę, usłyszałam kilka
szeptanych uwag na temat Miss America, która znów się spóźnia na kolację.
Ale uśmiechnęłam się tylko i udałam, że ich nie słyszę. Mogłam przecież
siedzieć w bibliotece pogrążona w letargu nad starożytnym rękopisem w
jakimś zakurzonym kącie – co stanowiło bezwzględnie doskonałą wymówkę,
by się pojawić w niewłaściwym czasie i w niewłaściwym miejscu, wyglądając
jak przybysz co najmniej z renesansu. Oni wszyscy mieli w zwyczaju tak
właśnie robić.
Niestety, wiedziałam doskonale, że tytuł Miss America nie jest w
zamierzeniu komplementem. Choć trudno zaprzeczyć, że jestem o pół głowy
wyższa od większości ludzi, a natura mnie wyposażyła – jak zauważał ojciec,
ilekroć rozpuszczałam blond włosy – w zwodniczo anielską
powierzchowność, to przezwisko niewątpliwie miało się odnosić do moich
manier, czy raczej do ewidentnego ich braku. Wyglądało na to, że zawsze
będzie mnie prześladować fakt, że moja matka jest Amerykanką i że to jej
słownictwo rządziło w naszym domu. Choć mój ojciec jest Brytyjczykiem w
każdym calu, a ja dorastałam w otoczeniu Brytyjczyków, amerykańskie
wyrażenia na ogół przychodziły mi naturalnie. Najwyraźniej ktoś ze
starszyzny wydziału podsłuchał, jak zamieniam kosz na śmieci w śmietnik –
a niewykluczone nawet, że widziano, jak biegam wyłącznie w prostackim
Strona 15
celu zachowania formy – i niezwłocznie orzeczono, że głębsza analiza mojej
osobowości jest absolutnie zbędna.
– Diana! – Moja mentorka Katherine Kent niecierpliwym gestem wezwała
mnie do swego boku. – Jak poszło na konferencji?
Jej sposób bycia niezmiennie przywodził na myśl skojarzenie z karabinem
maszynowym i zawsze mnie tym zbijała z tropu. Poczułam, że moja odwaga
pierzcha.
– Całkiem nieźle. Frekwencja wręcz dopisała, można by…
– Przypomnisz mi temat swego wystąpienia?
– Cóż… – Próbowałam się uśmiechnąć. Nie dało się w bezpieczny sposób
przekazać informacji, że zignorowałam jej radę. – Trochę się spieszyłam…
Oczy Katherine Kent zamieniły się w szparki. Osadzone w twarzy
naznaczonej dyscypliną mentalną, okolonej włosami ostrzyżonymi tak
krótko, że można je było niesłusznie uznać za ekstrawagancję, były zawsze
uderzająco żywe, a do tego miały rzadki, olśniewająco turkusowy kolor.
Wyglądały jak kryształy osadzone w cynowym naczyniu. Zazwyczaj
połyskiwały irytacją, ale nauczyłam się już, że to jej naturalny sposób
obcowania z ludźmi, którzy tak naprawdę zasłużyli sobie na jej szacunek.
Właśnie przez salę przepłynęła fala entuzjazmu. Z ulgą stwierdziwszy, że
Katherine na chwilę się zdekoncentrowała, zrobiłam w tył zwrot, by
zobaczyć, kto zdołał przybyć jeszcze później niż ja, a i tak został powitany jak
bożyszcze.
Ależ oczywiście. James Moselane.
– Tutaj! – Ramię Katherine raz jeszcze powędrowało w górę, z
niecierpliwym pstryknięciem palców, którego nikt nigdy nie ośmielił się
zlekceważyć.
– Kate. – James powitał szacowną damę uściskiem dłoni, zgodnie z jej
oczekiwaniem. – Dziękuję za recenzję w „Quarterly”. Nie wątpię, że na nią
nie zasłużyłem. – Dopiero teraz mnie zauważył. – Och, witaj, Morg. Nie
widziałem cię.
Co idealnie mi odpowiadało. Bo ilekroć James Moselane wchodził do
pomieszczenia, w którym się znajdowałam, potrzebowałam kilku minut na
okiełznanie płatów czołowych. To straszne, że w dojrzałym i
odpowiedzialnym wieku dwudziestu ośmiu lat musiałam z takim trudem
szukać choćby odrobiny wyrafinowania, a do tego – co jeszcze bardziej
Strona 16
denerwujące – byłam pewna, że wszyscy dokoła widzą, że się czerwienię, i
wyciągają absolutnie trafne wnioski.
W porównaniu z innymi uczonymi James był niezwykle atrakcyjnym
okazem. Jakoś przeczył starej maksymie, że ci, co stali pierwsi w kolejce po
wybitny umysł, w kolejce po urodę wylądowali na końcu. Choć wypchana
ilością szarej materii wyższą niż średnia, jego głowa była zwieńczona gęstą
grzywą kasztanowych włosów, a twarz, mimo że należała do
trzydziestotrzylatka, pozostała nieskalaną skarbnicą chłopięcego uroku.
Jakby tego było mało, ojciec Jamesa, lord Moselane, posiadał jedną z
najświetniejszych kolekcji starożytnej rzeźby w kraju. Innymi słowy, ze
wszystkich mężczyzn, jakich spotkałam, James jako jedyny był bardziej
księciem niż żabą.
– Diana wygłosiła dzisiaj prelekcję – poinformowała go profesor Kent. –
Właśnie próbuję wyciągnąć od niej jej temat.
James zerknął na mnie porozumiewawczo.
– Słyszałem, że dobrze jej poszło.
Wdzięczna za wybawienie, roześmiałam się i starłam z czoła kroplę
wilgoci.
Był to pot od maski szermierczej, który uwiązł mi we włosach, ale miałam
nadzieję, że James uzna go za pozostałość po niedawnym prysznicu.
– Jesteś dla mnie zbyt łaskawy. A u ciebie co nowego? Studentki dosłały ci
jakieś listy samobójcze?
Nagle zadzwoniono na kolację i wszyscy zaczęli wychodzić gęsiego z
pomieszczenia dla wykładowców. Rozmowa została chwilowo zawieszona,
gdy nasza mała procesja pokonała schody, w mżawce przecięła dziedziniec i
uformowana w dostojne pary weszła do wielkiej sali kolegium.
Wszyscy studenci wstali ze swoich ławek, podczas gdy my podążaliśmy
przejściem do Wysokiego Stołu, ustawionego na podwyższeniu w głębi
pomieszczenia, a kiedy siadłam na wyznaczonym mi krześle, aż nadto
poczułam na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. A raczej wszyscy obecni
wpatrywali się w Jamesa, który usiadł obok mnie, a wyglądał niezmiernie
przystojnie i niezwykle swobodnie w swojej czarnej todze. Całkiem jak
książę Tudor na dworze.
– Głowa do góry, młoda damo – rzucił pod nosem, gdy steward nalewał
wina. – Wiem z wiarygodnego źródła, że twojej dzisiejszej prelekcji niczego
Strona 17
nie brakowało.
Spojrzałam na niego z nadzieją. W powszechnej opinii James był
akademicką supergwiazdą, a już sama lista jego publikacji sprawiała, że
większość jego rówieśników wyglądała jak blade księżyce uwiązane do
swych nudnych orbit.
– Więc dlaczego nikt nie mówi absolutnie nic?
– A co mieliby mówić? – James z lubością zabrał się za swoją przystawkę. –
Przypuściłaś na nich atak spoconych wojowniczek w futrzanych butach i
drucianych bikini. To są naukowcy, na miłość boską. Ciesz się, że nikt nie
padł na zawał.
Roześmiałam się w serwetkę.
– Powinnam była zrobić pokaz slajdów. Może wreszcie pozbyłabym się
profesora Vandenboscha…
– Morg… – James spojrzał na mnie TYM wzrokiem. Wzrokiem, który
mówił, że widzę tylko wierzchołek jego myśli. – Wiesz, że profesor
Vandenbosch ma czterysta lat. Był tu na długo przed nami i będzie tu jeszcze
długo po tym, jak my pójdziemy na zieloną trawkę. Nie drażnij się z nim.
– Och, daj spokój!
– Nie żartuję. – Po raz kolejny orzechowe spojrzenie Jamesa ucięło nasze
wesołe prześmiechy. – Jesteś niebywale utalentowana, Morg. Mówię
poważnie.
Ale żeby tutaj odnieść sukces, talent ci nie wystarczy. – Uśmiechnął się,
może by osłodzić krytykę. – Posłuchaj doświadczonego szefa kuchni: nie
możesz wiecznie gotować zupy na kościach starych Amazonek. – Z tymi
słowy podniósł kieliszek w porozumiewawczym toaście, ale równie dobrze
mógł chlusnąć mi w twarz jego zawartością.
– Oczywiście. – Spuściłam wzrok, by ukryć swoje cierpienie. Te słowa nie
były dla mnie nowością, ale gdy padły z jego ust, przeszyły bólem moje serce.
– Rozumiem.
– Świetnie. – James zakołysał kilkakrotnie winem i dopiero wtedy je wypił.
– Za młode – brzmiał jego ostateczny werdykt, gdy opuścił kieliszek. – Za
mało złożone. Cóż za paskudztwo, u diabła.
James i ja urodziliśmy się dosłownie o rzut kamieniem, ale w dwóch
zupełnie różnych światach. Z rodziny Moselane’ów my, śmiertelnicy,
widywaliśmy jedynie drogie samochody z przyciemnionymi szybami jadące
Strona 18
o wiele za szybko przez naszą spokojną wioskę i przystające na kilka sekund,
gdy otwierała się brama elektryczna, odsłaniając bezkres podjazdu. I jeszcze
od czasu do czasu przez zarośla jeżynowe otaczające ich prywatny raj
mogliśmy rzucić okiem na ludzi grających w oddali w krykieta albo w tenisa
na trawie w parku należącym do posiadłości. Podmuch wiatru niósł ich
śmiech jak papierek po cukierku.
Chociaż wszyscy w miasteczku znali imiona i wiek dzieci jaśnie państwa
Moselane’ów, one same były nam równie dalekie jak postacie z książek.
Młody pan James i jego siostry chodzili do szkół z internatem – najlepszych
w kraju, oczywiście – więc nigdy nie pojawiali się w okolicy w ciągu roku
szkolnego, a niemal wszystkie swoje wakacje spędzali bodajże z kolegami w
dalekich zamkach Szkocji.
Choć syn i dziedzic lorda Moselane’a był zaledwie szopą kasztanowych
włosów w pierwszej ławce podczas dorocznej mszy bożonarodzeniowej, i tak
wiódł doskonale pełnoprawne życie w moich marzeniach. Ilekroć
wychodziłam z rodzicami na niedzielny spacer – i przez jakiś czas również z
babcią – w podskokach wypuszczałam się przed nich przez las w nadziei, że
napotkam go jadącego konno, a jego domniemana peleryna będzie
trzepotała stylowo na wietrze… nawet jeśli wiedziałam, że on przebywa
akurat w Eton, a później w Oksfordzie, i że w pobliżu nie ma nikogo poza
mną i moimi niepoważnymi wymysłami.
W tym swoim wyobrażonym świecie nie żyłam jednak całkiem sama. Bo
odkąd pamiętam, moja matka usychała z tęsknoty, by zaznajomić się z
Moselane’ami, bądź co bądź naszymi sąsiadami. Według jej obliczeń fakt, że
mój ojciec pełnił funkcję dyrektora miejscowej szkoły, powinien umieścić
nas w szeregu osób szanowanych i cenionych i w ten sposób uczynić nas
widocznymi nawet z posiadłości na wzgórzu. Gdy jednak większość swojego
zamężnego życia spędziła na próżnym wypatrywaniu zaproszenia na kolację
opatrzonego tłoczonym krzyżem, ostatecznie musiała uznać, że nasi
jaśniepaństwo używają innego towarzyskiego liczydła niż ona.
Zawsze stanowiło dla mnie zagadkę, dlaczego moją matkę – taką z krwi i
kości Amerykankę– pomimo tych wszystkich gorzkich rozczarowań
niezmiennie ciągnęło ku wielkopańskiej posiadłości. Tyle lat wolontariatu w
przedsięwzięciach charytatywnych milady w nadziei, że zostanie
rozpoznana. Tyle lat skrupulatnego przycinania jakichś sześciu metrów
Strona 19
ligustrowego żywopłotu, który zrządzeniem losu oddzielał najdalszy zakątek
parku jaśniepaństwa od naszej grządki kapuścianej za domem… wszystko na
nic.
Zanim przeniosłam się do Oksfordu robić doktorat, nabrałam
przekonania, że obie już dawno się wyleczyłyśmy z tych bezowocnych bzdur,
a przekonanie to było tak silne, że ponad rok zajęło mi rozszyfrowanie
tajnego planu, w ramach którego matka odwiedzała mnie co trzy tygodnie, a
przy każdej wizycie nalegała, byśmy razem odkrywały uroki szacownego
grodu.
Zaczęłyśmy od zwiedzania każdego gmachu kolegium w mieście i trzeba
przyznać, że świetnie się bawiłyśmy. Mojej matce nigdy dość gotyckich
dziedzińców i krużganków, tak innych od wszystkiego, co poznała w
dzieciństwie.
Ilekroć sądziła, że nie patrzę, ukradkiem starała się zwędzić coś do
torebki w charakterze małej pamiątki – jakiś kamyczek, ołówek zostawiony
na stopniu schodów, gałązkę tymianku z zielnika – a ja czułam trochę wstyd
na myśl, że po tylu latach wciąż niewiele wiem o tym, co się dzieje w jej
wewnętrznym świecie.
Po obejściu kolegiów zaczęłyśmy chodzić na koncerty i inne imprezy, w
tym dziwne zawody sportowe. Moja matka nagle poczuła nienaturalne
zainteresowanie krykietem, następnie rugby, a wreszcie tenisem.
Oczywiście z perspektywy czasu wiem, że powinnam była zgadnąć, że te z
pozoru impulsywne zajęcia stanowiły część kampanii, której cel był zawsze
ten sam.
James.
Nie wiedzieć czemu, nigdy nie przyszło mi do głowy, jak doskonale
systematyczne są nasze eskapady po mieście i jak pieczołowicie moja matka
planuje trasy, a później trzyma się ich bez względu na pogodę… aż do dnia,
gdy wreszcie chwyciła mnie za łokieć i wykrzyknęła głosem krzyżowca,
którego oczom w końcu ukazał się Święty Graal: „No, jest!”.
I rzeczywiście, był, wychodził z Blackwell’s na Broad Street, balansując
stosem książek i kubkiem z kawą. Gdyby nie moja matka, w życiu bym go nie
rozpoznała, ale też nie spędziłam ostatnich dziesięciu lat na aktualizowaniu
danych o procesie dorastania naszego celu za pomocą lornetki i tabloidów.
Dla mnie James Moselane wciąż był pokwitającym księciem w
Strona 20
zaczarowanym lesie, podczas gdy z księgarni wychodził dorosły mężczyzna
o doskonałych proporcjach – wysoki i wysportowany, aczkolwiek całkowicie
nieprzygotowany na czekającą nań zasadzkę.
– Cóż za zbieg okoliczności! – Moja matka przeszła przez Broad Street i
odcięła mu drogę, zanim zauważył jej nadejście. – Nawet nie wiedziałam, że
jest pan w Oksfordzie. Zapewne nie poznał pan Diany…
Dopiero wtedy mama zdała sobie sprawę, że mnie nie ma obok niej, i
obróciła się, by uraczyć mnie miną aż nadto wymowną. Nigdy nie należałam
do bojaźliwych, ale porażona ogromem potworności nagłego odkrycia, że o
to, właśnie o to nam cały czas chodziło, niemal rzuciłam się do ucieczki.
Chociaż James nie mógł zobaczyć jej wściekłej miny, ponad wszelką
wątpliwość zauważył jej gorączkowe gesty i zdruzgotanie na mojej twarzy.
Tylko ktoś nadzwyczajnie powolny nie pojąłby sedna sytuacji w mgnieniu
oka. James jednak, trzeba mu to przyznać, powitał nas z doskonałą
serdecznością.
– I jak ci się podoba w Oksfordzie? – spytał mnie, wciąż balansując kawą
na szczycie sterty książek. – Przepraszam, mogłabyś powtórzyć, jak się
nazywasz?
– Diana Morgan – odparła moja matka. – Tak jak lady Diana. O, zapiszę
panu. – Sięgnęła do torebki i wyjęła z niej kawałek kartki, niepomna moich
trącań i szeptanych błagań. – A jej kolegium, oczywiście…
– Mamo! – Musiałam zmobilizować całą siłę woli, by powstrzymać ją od
zapisania również mojego numeru telefonu, ona zaś była na mnie niezwykle
wściekła, że ją mityguję, zanim zdążyła wyczerpać cały swój bezwstydny
repertuar.
Nie dziwota, że od tego czasu nie widziałyśmy Jamesa na oczy.
Najpewniej nigdy bym go już nie zobaczyła, gdyby nie Katherine Kent. Tuż
przed Bożym Narodzeniem następnego roku zaprosiła mnie na przyjęcie w
Ashmolean Museum – przyjęcie, jak się okazało, z okazji niedawnego
podarowania starożytnych artefaktów przez Moselane Manor Collection.
– Chodź! – Odciągnęła mnie od świetnego posągu egipskiej bogini Izydy i
pewnym kursem prowadziła przez wytworny tłum. – Chcę cię komuś
przedstawić.
Moselane’owie są bardzo przydatni. – Jako kobieta o znikomej
cierpliwości Katherine doprowadziła do perfekcji sztukę wcinania się w