Feuchtwanger Lion - Lisy w winnicy tom 1 i 2

Szczegóły
Tytuł Feuchtwanger Lion - Lisy w winnicy tom 1 i 2
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Feuchtwanger Lion - Lisy w winnicy tom 1 i 2 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Feuchtwanger Lion - Lisy w winnicy tom 1 i 2 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Feuchtwanger Lion - Lisy w winnicy tom 1 i 2 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Lion Feuchtwanger Lisy w winnicy Od Autora Podczas pracy nad tą moją dwunastą powieścią (Lisy w winnicy/1) ogarniało mnie często zniecierpliwienie i kląłem, żem się wdał w tak trudne przedsięwzięcie. Teraz, kiedy leżą przede mną wersje angielska i niemiecka, boleję prawie, że robota się skończyła, szczęśliwych bowiem godzin, które przy niej spędziłem, było o wiele więcej aniżeli godzin męki i irytacji. Pierwszy projekt powstał w odległej przeszłości, chcąc być ścisłym, przed dwudziestu laty. Początkowo pociągały mnie postać i losy Pierre de Beaumarchais. Człowiek ten dostarczył Amerykanom broni, która umożliwiła im zwycięstwo pod Saratogą, i napisał Figara, komedię, która była introdukcją do rewolucji francuskiej. Wyczuwałem, że musiały tu istnieć liczne powiązania. Musiała istnieć możliwość ukazania - biorąc tego człowieka jako punkt wyjścia - wpływu rewolucji amerykańskiej na dzieje świata, ukazania, że to wielkie wydarzenie nie ograniczyło się wyłącznie do kontynentu zachodniego, lecz w istocie poruszyło cały świat. Sam Beaumarchais był postacią niezwykle ujmującą. Olśniewająco dowcipny, sypiący dokoła tysiącami częściowo owocnych, a częściowo jałowych pomysłów, niezwykle utalentowany, pełen ideałów, światowiec, żądny sławy i zarobków, wynoszony na powierzchnię dzięki nieprawdopodobnie szczęśliwym zrządzeniom losu, a zawsze oszukiwany, łaknący przywilejów szlacheckich, a równocześnie walczący z płomiennym entuzjazmem w Strona 2 obronie mieszczaństwa i uciśnionych, czczony i wyszydzany, dziś w więzieniu, jutro we własnym pałacu, uwielbiany na scenie, wzorowy mąż i ojciec rodziny, ustawicznie wplątany w setki miłostek, polityk, człowiek interesu i pisarz światowej rangi, przy tym wietrznik, lekkomyślny, mający złą opinię, gotów do największych ofiar dla dobra ludzkości i przyjaciół, a do każdego matactwa i oszustwa dla własnego dobra. Przede wszystkim jednak wielki człowiek, bez którego czynów nie można sobie wyobrazić historii rewolucji zarówno amerykańskiej, jak francuskiej. Okazało się jednak wkrótce, że budując powieść, której osią był Beaumarchais, jedynie w niewielkiej części potrafiłem przedstawić to, co zamierzałem. Zamiarem moim było ukazanie wzajemnego wpływu postępowej Francji i amerykańskiej walki o niepodległość. Chciałem przedstawić rewolucję amerykańską w nowym świetle, tak mianowicie, jak się rysowała w głowach postępowych Europejczyków owej epoki, chciałem dać historię Ameryki w ramach historii świata. Nie wystarczyło tu ukazanie wysiłków Beaumarchais'go w celu dostarczania powstańczej Ameryce broni i doprowadzenia do aliansu z Francją. Nie wystarczyło również podkreślenie, jak olbrzymią rolę odegrała w wojnie amerykańskiej broń, dostarczona przez Beaumarchais'go. Należało wprowadzić liczne postacie ówczesnej Francji oraz niektóre postacie świata amerykańskiego, trzeba było często zmieniać teren akcji, powieść musiała przerzucać się raz po raz z Paryża i Wersalu do Bostonu i Filadelfii. Ludzi, których dla osiągnięcia zamierzonego celu musiałem wprowadzić na scenę, łączyły wprawdzie liczne powiązania wewnętrzne, ale niewiele więzi zewnętrznych. Krótko mówiąc, nie udało mi się skonstruować przejrzystej i pełnej napięcia fabuły, która by obejmowała wszystko, co dać chciałem. Wymagałoby to nie Strona 3 jednej powieści, lecz całego cyklu powieściowego. Zrezygnowałem więc z mego projektu. Później, wypędzony z Niemiec, zamieszkałem we Francji. Zmieniłem swój stosunek do historii francuskiej i do Francuzów. Zajmowałem się zwłaszcza tymi, których z racji projektu książki o de Beaumarchais w swoim czasie studiowałem. Byli to ciekawi ludzie. Z chwilą kiedy się ich wprowadzało w orbitę rewolucji amerykańskiej, nabierali nowego oblicza, stawali się zupełnie inni aniżeli ich portrety figurujące w podręcznikach historii. Oto Ludwik XVI, tępy, pełen dobrych intencji, o wrodzonym poczuciu sprawiedliwości, człowiek, który byłby szczęśliwy, gdyby się urodził skromnym szlachcicem, a którego łaska boża i niełaskawy los uczynił absolutnym królem Francji. Wielkim nieszczęściem tego młodego grubasa jest to, że siedzi na miejscu, które mu się nie należy - na tronie. Umysł ma wprawdzie leniwy, ale dość dużo zdrowego rozsądku. On jeden pośród samych ślepców widzi i wie, że udzielając pomocy zbrojnej Ameryce kopie własny grób. Jest monarchą absolutnym, który zawsze musi robić to, czego nie chce, nie czynić tego, co by chciał. Ten Ludwik osobiście mnie pociągał, gdyż znam jego żyjący obecnie sobowtór, nieszczęsnego dziedzica bardzo, bardzo wielkiego przedsiębiorstwa. Nawiasem mówiąc, byłem zaprzyjaźniony z pewnym panem de Beaumarchais, który zmarł przed kilku laty, zanim, szczęśliwszy aniżeli historyczny Beaumarchais, dożył smutnego końca. Tłoczył się wokół mnie ogromny tłum postaci, puste nazwiska stawały się żywymi ludźmi. Oto urocza, rozbawiona, w gruncie rzeczy łagodna, królewska i dziewczęca Maria Antonina, która ciągle myśli, że musi odgrywać rolę przeznaczenia i poruszać wszystkimi dokoła wedle swojej woli, wówczas gdy sama jest zawsze marionetką, bądź to w Strona 4 rękach swoich faworytów, bądź w rękach Beniamina Franklina czy Beaumarchais'go. Oto ministrowie Ludwika, ponad miarę mądrzy i olśniewająco głupi, wytworni i żądni sensacji, wykształceni, dowcipni, wolnomyślni i pełni przesądów. Oto aktorzy Theatre Francais, w większości namiętni zwolennicy Ameryki, przede wszystkim przyjaciółka Beaumarchais'go, czarująca Desiree Mesnard, dziecko paryskiej ulicy, które wtargnęło do arystokracji i chciałoby wrócić do ludu, kobieta nowoczesna, trzeźwa i romantyczna. Oto panie i panowie dworu, barwni, lekkomyślni, do gruntu zakłamani, niezwykle wytworni, tak zblazowani, że umieją cieszyć się tylko jednym: podpiłowywaniem gałęzi, na której siedzą. Oto młodziutki, rozmarzony, próżny Lafayette, który pod wpływem generała Waszyngtona i amerykańskiej rzeczywistości z uganiającego się za sławą awanturnika staje się człowiekiem. Oto przede wszystkim sędziwy Wolter, genialny, olśniewającego rozumu, namiętnie nienawidzący przesądów i niesprawiedliwości, ale sam niewolnik przesądów, tak próżny, że skraca sobie życie, by raz jeszcze odetchnąć nową sławą; człowiek, który jak nikt inny przyczynił się do szerzenia idei rozumu - owej podstawy rewolucji amerykańskiej, indywidualność tak wielka, że pisarz, przeświadczony, że ją zrozumiał, nie potrafił się już oderwać od jej portretu. Teraz we Francji wszyscy ci ludzie stali się dla mnie bardziej żywi niż kiedyś, stopniowo przezwyciężyłem również trudności samej fabuły. Odkryłem, że jeżeli będę miał stale na oku istotny punkt ciężkości, czyli stosunek Francji do Ameryki, to powstaną między ludźmi powiązania zewnętrznie ciekawe i umożliwiające skonstruowanie wprawdzie skomplikowanej, ale jednak przejrzystej i zawsze interesującej fabuły. Oczywiście musiałem trzymać się na wodzy, musiałem z westchnieniem pominąć nieskończoną ilość epizodów, których kształtowanie Strona 5 mnie pociągało, musiałem zrezygnować z kilkudziesięciu sympatycznych ludzi, których chciałem stworzyć i w połowie już stworzyłem - zanim przystąpiłem do właściwej pracy. W końcu udało mi się! Moi Francuzi stali się tak żywi, jak tego chciałem, a trudna do opanowania, na pozór zawikłana akcja jakoś się skoordynowała i nabrała napięcia. Ciągle jednak pozostawała trudność zasadnicza. Na ogromnym fresku widniała wielka biała, pusta plama. Znajdowała się pośrodku, nie sposób jej było nie widzieć. Trudność ta miała oblicze i miała imię. Nazywała się Beniamin Franklin. Istnieją niezliczone biografie Franklina, każdy okres jego życia posiada obszerną literaturę. Są wśród nich znakomite, uwypuklające bardzo wyraźnie wszystkie poszczególne rysy tego człowieka. Wciąż jednak pozostaje niejasne, co właściwie nas w tym Beniaminie Franklinie tak pociąga. Jego życie nie było zbyt barwne. Większość nosicieli wielkich nazwisk osiemnastego wieku miała losy barwniejsze. Pomimo całej życzliwości dla ludzi wieje od Franklina pewien chłód. Choć na pozór jest szczery i otwarty, to, co jest w nim najwewnętrzniejsze, pozostaje zamknięte, nie daje dostępu żadnym bardziej dociekliwym spojrzeniom. Niezliczona ilość ludzi zajmowała się Franklinem; zdaje się jednak, że choć wielu go wielbiło, niewielu go kochało. Toteż, choć znajdował się w centrum najdramatyczniejszych wydarzeń, tylko nieliczni pisarze sportretowali go czy to w powieści, czy na scenie, i żaden z nich nie ukształtował go właściwie. Dla współziomków w Filadelfii Franklin pozostał na zawsze postacią nieco niepokojącą. Był dla nich obcy, był obywatelem świata. A w Paryżu pozostał mimo swej popularności najbardziej obcym z obcych, reprezentantem nowego, wymarzonego, ale na wskroś odmiennego świata. Pomimo całego kosmopolityzmu Amerykanów Franklin nie przestał być człowiekiem otoczonym atmosferą nowego, Strona 6 wielkiego, prymitywnego kontynentu. Również późniejsze pokolenia natrafiały we Franklinie na tę jakąś obcość. Wiedziałem, że kto nie potrafił uchwycić Franklina, nie mógł ogarnąć Ameryki, która wtargnęła wówczas jak szeroki świeży powiew w duszną atmosferę Europy. Próbowałem licznych dróg, by dotrzeć do tego wielkiego człowieka. Nie udawało mi się, ale wkrótce poznałem, co było tego przyczyną. Jeżeli Amerykanie nie potrafili stworzyć jego postaci ani w literaturze, ani na scenie, to dlatego, że miał w sobie wiele cech, które w istocie zdolny był zrozumieć tylko Europejczyk. Kiedy się jednak patrzyło na doktora oczyma Europejczyka, to nawet dla późniejszych pokoleń, tak jak swego czasu dla paryżan, pozostawała zagadką jego amerykańskość. Mogłem wtedy patrzeć na Franklina jedynie oczyma Europejczyka, nie mogłem go zobaczyć całego, a przecież do powieści potrzebny mi był cały człowiek. Po raz drugi więc zaniechałem powieści. Tak się złożyło, że na skutek moich osobistych przeżyć dawny projekt odżył w mojej pamięci z wielką mocą. Mieszkałem we Francji, kiedy wtargnęli tam narodowi socjaliści. Jedna była tylko nadzieja oswobodzenia: Ameryka. Przyjaciele amerykańscy wyratowali mnie z obozu koncentracyjnego rządu Vichy i przewieźli do Ameryki. Tu doczekałem się chwili, gdy wszyscy wybitniejsi ludzie uznali, że kontynent może być oswobodzony od faszyzmu tylko przez Europę, którą się oswobodzi od Hitlera. Własne przeżycia dowiodły mi bardzo wyraźnie, że istnieje historyczna łączność obu kontynentów, a przede wszystkim Francji i Ameryki. Toteż z podwójnym zdziwieniem stwierdziłem, jak mało po zachodniej stronie oceanu wiedzą o udziale Francji w rewolucji amerykańskiej. Prawda, że można było wyczytać tu i ówdzie, iż rewolucja amerykańska nie byłaby się udała bez materialnej i ideowej pomocy Francji, a prezydent Roosevelt Strona 7 wspomniał przy pewnej okazji o francuskiej lend-łease owych czasów, ale istotne rozmiary pomocy francuskiej i jej decydujące znaczenie nie dotarło do świadomości narodu amerykańskiego. Równie mało wiedziano w Europie, jak ogromny wpływ wywarł praktyczny przykład rewolucji amerykańskiej na tych, którzy przygotowywali rewolucję we Francji. Niewątpliwie byli historycy, którzy wiedzieli, że tylko wówczas można zrozumieć obie wielkie rewolucje osiemnastego stulecia, amerykańską i francuską, jeśli się dojrzy ich wzajemny związek. Świadomość ta, która właśnie dzisiaj, w okresie walki o zjednoczenie świata, mogłaby być tak niezmiernie pożyteczna, jest nadal własnością niewielu, nie stała się jeszcze dobrem powszechnym. Te przeżycia i rozważania zmusiły mnie po prostu do zajęcia się powieścią, która mnie interesowała od lat piętnastu. Uznałem, że moim obowiązkiem jest napisać teraz tę powieść. Obowiązkiem wobec Europy, która była moim domem, i wobec Ameryki, gdzie mieszkam obecnie. W dalszym ciągu jednak brakowało mi kluczowej postaci: Franklina. Czułem, że tu, w Ameryce, łatwiej mi będzie uchwycić jego ciągle wymykający mi się obraz. Wgłębiłem się na nowo w jego dzieła, przewertowałem jego biografię. Pracowałem powoli, przede wszystkim na podstawie znakomitej biografii Van Dorensa i jej bogatych materiałów bibliograficznych. Szedłem śladami Franklina, studiowałem to, co pozostało z jego działalności, jego portrety, sprawozdania współczesnych, pierwsze wydania jego dzieł w rozmaitych językach. Walczyłem o wizję Franklina chciałem Franklina zobaczyć. I powoli, powoli, w amerykańskim powietrzu, w amerykańskiej rzeczywistości, przeżywając współczesną historię Ameryki, walki partii, Kongresu i rządu, walki między posiadającymi a nieposiadającymi, zobaczyłem Franklina oczyma Ameryki. Poznałem olbrzymie trudności, Strona 8 które ten wielki człowiek miał do zwalczenia nie tylko w Europie, ale również w Ameryce. Nauczyłem się patrzeć na niego nie tylko pełnymi uwielbienia oczami paryżan osiemnastego wieku, ale również krytycznymi, niechętnymi oczami bliskich i najbliższych oraz nienawistnym wzrokiem kolegów, owych kolegów, których nie chciał się pozbyć, gdyż zmuszali go do baczenia na własne błędy i słabości. Pamiętam dzień, kiedy po raz pierwszy ujrzałem przed sobą wyraźnie starego Franklina. Był to dzień, w którym otrzymałem pierwsze francuskie wydanie jego dzieł poprzedzone sztychem Martineta. Sztych przedstawia niezwykle brzydkiego, starego Franklina; widnieje pod nim utrzymany w przesadnym tonie wiersz pióra przyjaciela Franklina, a zarazem jego tłumacza Dubourga, stawiający doktora na równi z greckimi bogami. Po raz pierwszy spojrzał na mnie swymi wielkimi, starymi oczyma prawdziwy Franklin - bardzo żywo, łagodnie i nieco ironicznie. Tak czy inaczej to był Franklin, którego potrzebowałem. Mogłem go oglądać oczami Europejczyka, a dość długo żyłem w Ameryce, bym go mógł również zrozumieć z amerykańskiego punktu widzenia. Zdawało mi się teraz, że posiadam wewnętrzne dane do śmiałego, a nawet, jeżeli ktoś chce, zuchwałego przedsięwzięcia: przedstawienia brzemiennego w skutki związku między Ameryką i Europą, który znalazł swój wyraz w latach rewolucji. Wiedziałem, że będzie to mozolna praca. Trudność jej polegała nie na żmudnym studiowaniu historii, lecz na usiłowaniu odtworzenia zawikłanych wypadków w ten sposób, by się stały przejrzyste i pasjonujące, a równocześnie wyjaśniały sens i znaczenie poszczególnych, pozornie pozbawionych sensu, epizodów. Sądzę, że czytelnik, który w powieści historycznej szuka następujących po sobie, ciekawych, barwnych wydarzeń oraz Strona 9 tego, by puste nazwiska nabrały ciała i krwi, nie dozna zawodu. Zobaczy Ludwika XVI, którego bezradność i dobroduszność go wzruszą. Pozna Franklina, który wcale nie jest idealnym bohaterem, który robi i mówi niejedno, co nie zgadza się z pojęciem, jakie zwykliśmy sobie wytwarzać o wielkim człowieku; Franklina bardzo ludzkiego; i może właśnie dzięki tym ludzkim cechom dojrzy w nim w końcu człowieka większego niż ten, którego znał, zanim przeczytał tę książkę. Może zobaczy również w teatralnym i próżnym panu Beaumarchais człowieka wielkiego i godnego miłości. Mam nadzieję, że nawet bardzo wymagającego czytelnika nie spotka rozczarowanie. Będzie on musiał zdobyć się na pewną cierpliwość, zanim z wielu wątków, z których utkana jest powieść, wyłowi jeden i dotrze do sedna książki. Może w pierwszej chwili jasność spojrzenia zamąci mu wielka ilość postaci, może będzie z początku przypuszczał, że bohaterem jest Beaumarchais, potem Franklin, potem para królewska, może nawet Wolter czy Lafayette. Ale jeśli będzie czytał książkę z uwagą i pewnym zaufaniem do autora, zorientuje się przy końcu, że żaden z nich nie jest bohaterem. Bohaterem książki jest postęp. Nie chodzi w niej o Franklina ani o de Beaumarchais, lecz o sens wypadków historycznych. Chciałem ukazać zagmatwanie wydarzeń w Ameryce i Europie, przypadkowość tego, co było starannie zaplanowane i nieodzowność tego, co jest na pozór przypadkowe. Chciałem dowieść, że historia, chociaż czasem krętymi, okrężnymi drogami, zmierza do określonych celów. Chciałem również przenieść na czytelnika moją własną wiarę, moje na nauce oparte przeświadczenie, że bieg historii ma sens nawet jeżeli sens ten nie jest od razu widoczny. Chciałem pokazać, że postęp to coś więcej niż pusty frazes, że rozsądek kryje się Strona 10 również w pozornie nierozsądnych wydarzeniach, jeżeli się je tylko właściwie wyjaśnia i szereguje. Jest w tej książce dużo miłości i dużo nienawiści do Francji i Ameryki, dużo wielkiej miłości i dużo małej nienawiści, ale jest uczciwa wola obiektywnego poznania. Sądzę, że praca nad tą książką pomogła mi do lepszego zrozumienia wielu współczesnych wydarzeń. Kto ją przeczyta, tak jak bym pragnął, żeby była czytana, dla tego niejedno, co ludzie tej książki czynią lub mówią, nabierze pasjonującej aktualności. Czy powiedziałem już, że praca nad tym dziełem przyniosła mi dużo irytacji i kłopotów, lecz dała mi również ogromną, niemal religijną radość? Wzmocniła moją wiarę w to, co przyrodnik nazywa „rozwojem", duchowny „Opatrznością", a szkoła historyczna, do której lgnę całym sercem, „postępem" albo „żywą historią". Mam nadzieję, że nieco tego radosnego poznania zdołam przenieść na czytelnika./2 1/ 4. Odszedłszy tedy Samson ułapał trzysta liszek, a nabrawszy pochodni przywiązał ogon do ogona i ułożył pochodnie jedne między dwoma ogonami w pośrodku. 5. Potem zapaliwszy ogniem pochodnie rozpuścił je między zboża filistyńskie, popalił tak stogi, jako zboża stojące i winnice z oliwnicami. Księga Sędziów 15; 4, 5. 2/ Przekład artykułu Liona Feuchtwangera pt. Arbeit an einem Roman (Praca nad Powieścią) z „Neue Deutsche Literatur" nr 10,1954. Strona 11 Część pierwsza Broń dla Ameryki Rozdział pierwszy Beaumarchais Droga z Wersalu do Paryża wiodła przez uroczą, skąpaną w zieleni okolicę. Przed południem padał deszcz, obecnie chmury się rozproszyły, ukazało się słońce. Pierre rozkoszował się wilgotną świeżością pięknego majowego dnia. Jeszcze wczoraj, w drodze powrotnej z Londynu, był pełen wątpliwości, czy wskutek przesunięć w gabinecie cały jego tak starannie i troskliwie obmyślony i z takim trudem forsowany interes nie zawali się raz na zawsze. Nieraz już przeżywał takie niepowodzenia. Tym razem jednak sprawy jakoś się ułożyły. W długiej, swobodnej rozmowie z ministrem okazało się, że udało mu się skaptować Wersal dla swego projektu. Hrabia Vergennes zainteresował się przedstawionymi planami o wiele głębiej, niż można było przypuszczać na podstawie jego ostrożnego pisma. Koncesje, jakie mu dziś rząd uczynił, przewyższyły w znacznym stopniu nadzieje Beaumarchais'go. Wielki interes był właściwie ubity. Powóz dotarł do skrzyżowania, skąd szosa skręcała w kierunku Clamart. Pierre polecił stangretowi, by jechał wolniej. Rozparł się w swym powozie, na wargach pojawił się uśmiech. Rozmyślał nad tym, jak bardzo wiele osiągnął. Pierre Caron de Beaumarchais spędził ostatnio pewien czas w Londynie jako tajny agent rządu francuskiego. Interesy, które Strona 12 wymagały jego talentu, obrotności i bystrego umysłu, były dość mętne, brudne i niezbyt wielkiej wagi. Pierre poświęcał im tylko drobną część swego czasu, w wolnych chwilach opracowując projekt bez porównania ważniejszy. Odkąd między królem angielskim Jerzym III a jego amerykańskimi koloniami wybuchł ostry zatarg, Pierre Caron de Beaumarchais stanął z całym właściwym sobie temperamentem po stronie Amerykanów, którzy wzniecili powstanie. Podobnie jak wielu intelektualistów w Paryżu, a nawet w Londynie, powitał ,,ludzi z Bostonu", „insurgentów", jako tych, którzy walczą o urzeczywistnienie wielkich idei filozofów francuskich i angielskich. Ludzie ci wybrali zamiast życia okaleczonego przez konwenanse, przesądy i despotyczną samowolę, życia, jakie panowało w Londynie i Paryżu - egzystencję zbliżoną do natury. Mężowie Nowego Świata pragnęli oprzeć swój ustrój państwowy na wolności, rozsądku, naturze. Król angielski chciał zmusić tych mężów ogniem i mieczem, by odstąpili od swych szlachetnych zamierzeń. Pierre opowiadał się po stronie Amerykanów nie tylko sercem i ustami, ale wspierał również ich sprawę czynem. Lubiano go we wszystkich kołach londyńskiego towarzystwa, był zaprzyjaźniony z przywódcami konserwatystów i liberałów, miał okazję poznania licznych szczegółów konfliktu z koloniami. Zgromadził bogate materiały, uporządkował je, wyciągnął z nich wnioski. Przez nikogo nie upoważniony przesyłał Ludwikowi XVI i jego ministrom sprawozdania zwracające uwagę znajomością rzeczy, jasnością, dalekowzrocznością. Kiedy Pierre myślał teraz o tych swoich raportach i memoriałach, mógł sobie pochlebić, że będąc tylko tajnym agentem bez specjalnych zleceń, przejrzał od początku istotę konfliktu anglo-amerykańskiego lepiej aniżeli oficjalny Strona 13 ambasador królewski. Dalszy bieg wydarzeń potwierdził jego przewidywania. Wniosek końcowy, którym zamykał wszystkie raporty, skierowane do rządu w Wersalu, zawierał gwałtowny apel, by poprzez popieranie powstańców osłabiać Anglię. Konflikt Anglików z ich koloniami dawał jego zdaniem Francji jedyną w swoim rodzaju okazję do anulowania haniebnego pokoju (Mowa o traktacie paryskim z r. 1763, którym zakończyła się siedmioletnia angielsko-francuska wojna kolonialna (1756- 1763); w wyniku jej Francja straciła swe amerykańskie kolonie: Kanadę i posiadłości nad Missisipi.), narzuconego jej przez Anglię przed dwunastu laty. Pierre wiedział oczywiście, że rząd francuski nie może otwarcie opowiedzieć się za amerykańskimi rebeliantami. Oznaczałoby to wojnę z Anglią, do której ani flota, ani armia nie były dostatecznie przygotowane, nie mówiąc już o żałosnym stanie finansów. Ale Pierre wiedział, że istnieje wyjście z tej trudnej sytuacji. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Pisał swoje raporty, udzielał rad, zamierzając uczciwie dopomóc Amerykanom, udzielić im poparcia w walce o wolność i słuszną sprawę. Zdarza się jednak, że wysiłki płynące z pobudek idealistycznych przynoszą również zysk. Ci, którzy uważają za rzecz niegodną robienie interesów, wówczas gdy służy się jakiejś sprawie, to durnie. A Pierre durniem nie był. Węchem wytrawnego handlowca i przywykłego do intryg agenta politycznego wyczuł od razu, iż umiarkowane popieranie walki wolnościowej przyniesie również korzyść materialną. Biorąc pod uwagę, że Francja nie może sobie jeszcze pozwolić na wywołanie konfliktu zbrojnego z Anglią, Pierre zaproponował, by rząd francuski na razie popierał Amerykanów potajemnie, bez narażania się na kompromitację. Niech kupcy prywatni dostarczają Strona 14 powstańcom broń i amunicję pozornie na własny rachunek i własne ryzyko, w istocie zaś korzystając z subwencji i najszerszego poparcia rządu francuskiego. Po długich korowodach, kiedy Pierre był już przekonany, że nigdy nie zdoła zjednać ministra spraw zagranicznych, hrabiego Vergennes, dla swoich planów, stało się wreszcie to, na co pierwotnie liczył. Dziś minister zobowiązał się do czegoś, dziś polecił mu zorganizować przedsięwzięcie w myśl propozycji złożonych przez Beaumarchais'go. Od dnia dzisiejszego Pierre, dostarczając powstańcom broni i materiału wojennego, mógł się uważać za tajnego pełnomocnika króla Francji. Był z siebie zadowolony. Sposób, w jaki przeprowadził trudną rozmowę z ministrem, stanowił godne uwieńczenie jego przemyślnych przygotowań. Potrzeby powstańców były duże; uzbrojenie opłakane, możliwości produkcyjne nielicznych fabryk mizerne. Domagali się pełnego ekwipunku dla trzydziestu tysięcy ludzi. Minister zapytał go, czy istotnie zdołałby razem ze swoimi wspólnikami zdobyć i przewieźć przez morze taką masę materiału. - Ależ tak, tak - śmiało odpowiedział Pierre i zaraz dodał: - Oczywiście pod warunkiem, że arsenały królewskie dostarczą nam broń po przystępnych cenach i że w ogóle nie będziemy zbyt skrępowani pod względem finansowym. Hrabia Vergennes oświadczył, że skomunikuje się z ministrem wojny. Potem przeszedł do punktu najdrażliwszego: zapytał, jak wysokiej subwencji spodziewa się Pierre od rządu. Pierre postanowił uprzednio, że odważy się na tę imprezę tylko w tym wypadku, jeśli otrzyma od rządu subwencję w wysokości co najmniej miliona liwrów. Ale teraz, kiedy minister poważnie wyraził gotowość powierzenia mu tych olbrzymich dostaw, zdał sobie sprawę, że cały ten plan był Strona 15 dotychczas tylko zabawką. Wraz z zachwytem nad olbrzymim i zaszczytnym zadaniem ogarnął go lęk, czy jego finanse i jego kredyt podołają olbrzymiemu przedsięwzięciu. Milion liwrów to śmiesznie mała suma, skoro trzeba zaspokoić potrzeby trzydziestu tysięcy ludzi. Jeżeli jednak zażąda więcej, za dużo, to cały plan może runąć. Mózg jego pracował w szalonym pośpiechu. Wpatrując się z pozornym spokojem w uśmiechniętą twarz ministra, na której zastygł wyraz oczekiwania, zastanawiał się, jakiej ma żądać sumy. - Myślę - powiedział wreszcie - że trzy miliony wystarczy. Nastąpiła krótka pauza, podczas której obaj nie spuszczali z siebie oka. „Teraz rozstrzyga się los Ameryki i mój własny" - myślał Pierre. Możemy przyrzec panu dwa miliony - oświadczył wreszcie minister. - Jeden da panu rząd Francji, o drugi postaramy się u Hiszpanów. Oszołomiony tym gigantycznym sukcesem wracał Beaumarchais w piękne majowe popołudnie do Paryża. Powóz, w którym jechał przez uroczą, tonącą w zieleni okolicę, był aż nadto zbytkowny; na koźle obok stangreta w bogatej liberii siedziało małe Murzyniątko, pełniące funkcję lokajczyka, z tyłu tkwił z dumnym, bezmyślnym spojrzeniem lokaj, przybrany w jeszcze bogatszą liberię. Pierre w stroju skrojonym wedle ostatniej mody, z olbrzymim brylantem na palcu, również wyglądał nieco zbyt okazale. Miał prawo czuć się zmęczony. Ostatnie dni były bardzo uciążliwe - likwidacja interesów w Londynie, męcząca podróż, rozmowa z ministrem. Ale Pierre należał do ludzi wytrzymałych. Choć miał lat czterdzieści cztery i był nieco skłonny do tycia, wyglądał młodo, najwyżej na jakie lat trzydzieści pięć. Mięsista twarz jego miała wygląd świeży. Strona 16 Czoło, nieco cofnięte, było gładkie, bez zmarszczek, ciemne oczy wyraziste i mądre, pod ostrym, kształtnym nosem uśmiechały się pełne, pięknie zarysowane usta. Lekko cofnięta broda, przedzielona dołeczkiem, oraz mały podbródek, wyłaniający się z kołnierza świetnego stroju, dodawały chytrej twarzy nieco dobroduszności. Przybyli do Issy. Im bliżej było do Paryża, tym szybciej przelatywały przez głowę Carona różne myśli. Firma, którą zamierzał założyć, musi być reprezentacyjna. Jego dom handlowy przy ulicy Vieille du Temple, mieszczący się w Hotel de Hollande, chylącej się ku upadkowi ruderze, został podczas jego pobytu w Londynie bardzo zaniedbany. Przebuduje go gruntownie i urządzi na nowo. Nagle wpadł na pomysł, jak nazwie nową firmę. Musi to być nazwa hiszpańska. Kochał Hiszpanię i Hiszpania zawsze przynosiła mu szczęście. Firma będzie się nazywać Rodrigue Hortalez. Uśmiechnął się. A więc od dziś jest seniorem Rodrigue Hortalez. Na czele firmy postawi oczywiście Pawła Theveneau. To prawda, że Paweł jest bardzo młody i słabego zdrowia, ale Pierre przekonał się już nieraz, że Paweł jest do niego przywiązany i że go szanuje. Poza tym Paweł był wtajemniczony w jego skomplikowane machinacje finansowe i kruczki, był doskonałą siłą, potrafił wprowadzić ład i porządek wtedy, kiedy nawet on sam przestawał się już orientować. Dwa miliony liwrów to brzmi imponująco! Ale chodzi przecież o zaopatrzenie dla trzydziestu tysięcy ludzi i o statki, które mają przetransportować ten olbrzymi, ładunek do Ameryki. Na szczęście, prowadząc handel drzewem, Pierre wyrobił sobie doskonałe stosunki z wielkimi armatorami. Niezależnie od tego będzie musiał jak najszerzej wykorzystać swój kredyt. Na razie trzeba będzie włożyć w przedsiębiorstwo pięć do sześciu milionów. A kiedy i jak Strona 17 płacić będą Amerykanie? Przez chwilę przebiegł go zimny dreszcz. Wdał się w bardzo ryzykowną grę. Ale szybko otrząsnął się z lęku. Bez względu na rezultat handel dziejami świata jest z pewnością o wiele bardziej pociągający niż handel drzewem. Szkoda tylko, że wszystko to będzie się musiało odbywać w tajemnicy, Pierre chciałby wypowiedzieć, wykrzyczeć przed, całym światem, jakie to powierzono mu zadanie. Ale Vergennes zobowiązał go solennie do milczenia. Fikcja przedsiębiorstwa prywatnego, które przy pomocy własnego kapitału dokonuje zwykłych niewinnych transakcji, musi być za wszelką cenę utrzymana. I tak Anglicy będą robić tysiące trudności, zasypywać ministra spraw zagranicznych notami. Gdyby Pierre popełnił jakąś nieostrożność, w żadnym razie nie może liczyć na obronę Wersalu, przeciwnie, poświęcono by go z całą bezwzględnością; uprzejmy na ogół minister dał mu to do zrozumienia w nieuprzejmie suchym, rzeczowym tonie. A więc Pierre nie będzie mógł mówić o swej światowej misji z nikim poza paroma handlowcami oraz ludźmi zajmującymi w przedsiębiorstwie stanowiska kierownicze. Trzeba będzie pokazywać się ludziom jako monsieur de Beaumarchais, który ma wielu wrogów i z którego niejeden sobie pokpiwa. Nie będzie mu wolno rzucić na stół swych atutów, by pognębić szyderców i adwersarzy. Niemiła ta refleksja ulotniła się szybko, ustępując miejsca radosnemu poczuciu, iż przypadło mu w udziale zadanie wielkiej wagi. Nie było człowieka, który by nie wiedział, że bez francuskiej pomocy powstańcy amerykańscy byliby zgubieni. Ale on, tylko on, Pierre de Beaumarchais, zapałem swym, umiejętnością posługiwania się słowem, znajomością ludzi i giętkością sprawił, że słaby król Ludwik i jego pyszałkowaci ministrowie zgodzili się w zasadzie na udzielenie im pomocy. Teraz wyłącznie od jego zręczności Strona 18 zależy, czy i w jakich rozmiarach obiecana pomoc dotrze do Amerykanów. Losy Nowego Świata za oceanem, postęp ludzkości zawisły od jego przebiegłości i sprytu. Jego żywa wyobraźnia malowała wspaniałe obrazy przyszłości. Widział w magazynach portów francuskich piętrzące się stosy muszkietów i mundurów. Widział, jak pękate statki firmy Hortalez i Spółka wypływają na morze z działami dla powstańców i jak wracają naładowane barwnikiem indygo i tytoniem. Rozkoszował się z góry powodzeniem swego planu. Tak, przedsięwzięcie, które rozpoczął, to zadanie na najwyższą miarę, zadanie, za jakim od dawna tęsknił, godne człowieka noszącego nazwisko Beaumarchais. Sprosta temu zadaniu! Dokonał czynów może nie tak wielkiej wagi, ale chyba jeszcze trudniejszych. Przybliżając się z każdym obrotem kół do wrót rodzinnego miasta, do nowego podniecającego życia, widział oczyma wyobraźni mieniący się, barwny kalejdoskop minionych sukcesów i porażek. Miał za sobą mnóstwo nieprawdopodobnych katastrof, ale jeszcze więcej szczęśliwie zakończonych ryzykownych awantur. Będąc synem zegarmistrza i terminując w tym fachu, dostał się na dwór królewski, gdzie polecono mu regulować zegary jego królewskiej mości, nieżyjącego już dziś Ludwika XV. Bystrość jego i miłe obejście zwróciły uwagę sędziwego króla. Spodobał się także leciwym córkom królewskim, więc zaangażowały go jako nadwornego nauczyciela gry na harfie. Zwrócił na niego uwagę szczwany lis, kuty na cztery nogi, finansista Duverny, wtajemniczył go w kruczki wielkich finansistów i przyjął jako swego wspólnika. Rzutki Pierre, wykorzystując swe zalety towarzyskie i zdolności do intryg, dbał o interesy firmy Duverny i o swoje własne, kupował tytuły i godności dworskie; po jakimś czasie osiągnął wspaniałe rezultaty, pozyskał przyjaźń wielu mężczyzn, Strona 19 zaskarbił miłość wielu kobiet, ale także zdobył - wskutek nieumiejętności panowania nad swym ostrym językiem - niejednego wroga. Potem napisał dwie pierwsze sztuki. Skreślił je niejako lewą ręką, na kolanie, w antraktach między miłosnym przygodami i transakcjami handlowymi. Ale w czasie pisania lewica zamieniła się w prawicę. Potem przyszły dwa małżeństwa, oba szczęśliwe. Obie kobiety były piękne i bogate, ale obie żyły krótko, nie pozostało po nich nic prócz lasu w Chinon, wielkiego handlu drzewem, w który włożył część ich pieniędzy, oraz powodzi plotek i kalumnii. Z kolei zmarł wielki finansista Duverny, którego Pierre czcił i uważał za swego nauczyciela, i życie Beaumarchais'go potoczyło się z jeszcze bardziej zawrotną szybkością. Wciągnięto go w jakieś brudne procesy, wskutek niesprawiedliwych wyroków sądowych utracił majątek, wtrącono go do więzienia, pozbawiono nie tylko urzędów i tytułów, za które drogo zapłacił, ale i zwykłych praw obywatelskich. Krzywda ta jednak stała się dla niego błogosławieństwem, gdyż dała mu asumpt do napisania błyskotliwych, niezwykle dowcipnych pamfletów politycznych, które w większym jeszcze stopniu niż komedia o Figarze, cyruliku z Sewilli, przyczyniły się do jego światowej sławy. Oprócz sławy przyniosły mu przyjaźń wielu wpływowych ludzi. Jeden z tych przyjaciół - kiedy Pierre, pozbawiony praw obywatelskich, miał zamkniętą drogę do urzędów państwowych - postarał się o umieszczenie go w tajnej służbie królewskiej. Pierre na nowo zaczął piąć się w górę, aż dotarł do szczytu, do powierzonej mu dzisiaj misji. Tak, dzień dzisiejszy jest punktem zwrotnym, pozwala na ostateczne zerwanie z marami przeszłości rzucającymi cień na jego dotychczasowe życie. Teraz dopiero Beaumarchais Strona 20 przekreśli krzyczącą niesprawiedliwość owego procesu i wyroku. Bezmyślny wyrok, wydany swego czasu przez najwyższy sąd paryski, jest bowiem wciąż jeszcze prawomocny. Pierre, jadący do Paryża zbytkownym powozem, świetnie ubrany, obdarzony najwyższym zaufaniem jego królewskiej mości, powołany do najtrudniejszego zadania, jakie mogła powierzyć już nie tylko Francja, ale i historia świata, mocą owego sławetnego wyroku po dziś dzień odarty jest z praw obywatelskich, napiętnowany. Postanawia sobie teraz, że się to zmieni. Zmusi gabinet do wyrażenia zgody na rewizję procesu, do przywrócenia mu pełni praw. Jeżeli rząd nie zechce tego uczynić, niechaj rozejrzy się za kimś innym, kto potrafi załatwiać ciemne, zagmatwane sprawy. Ale ci panowie nie znajdą innego. Tylko Beaumarchais może doprowadzić do końca interes, który sam wymyślił. Teraz, wjeżdżając powozem do Paryża, bystrymi, błyszczącymi ze szczęścia oczyma przyglądał się ludziom i przedmiotom. Ilekroć wracał do Paryża, był dumny, że jest synem tego największego i najpiękniejszego miasta na świecie. Nigdy jednak nie rozpierała go radość tak nieposkromiona jak dziś. I nigdy jeszcze żaden najbardziej niedostępny szczyt nie wydawał mu się tak olśniewający jak ten jego nowy cel. Pierre Caron de Beaumarchais, wielki polityk, obrotny kupiec, utalentowany dramaturg, ma charakter szlachetny, co więcej - jest wspaniałomyślny i wielkoduszny; a jednak tkwi w nim kawał komedianta, nurtuje go tak nieposkromiona żądza odegrania pierwszych skrzypiec, że to aż graniczy ze śmiesznością. Szybki i pewny w sądach o ludziach i sprawach, nigdy nie przenika ich do głębi. Utalentowany pisarz i dobry kompan, umie porwać słuchaczy patosem retoryki, zmiażdżyć przeciwników śmiałym dowcipem. Jest bardzo rozumny, lecz