Eginald.Schlattner_Czerwone.rekawiczki
Szczegóły |
Tytuł |
Eginald.Schlattner_Czerwone.rekawiczki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Eginald.Schlattner_Czerwone.rekawiczki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Eginald.Schlattner_Czerwone.rekawiczki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Eginald.Schlattner_Czerwone.rekawiczki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Eginald Schlattner
CZERWONE RĘKAWICZKI
Przełożyła
Alicja Rosenau
Wołowiec 2004
Strona 3
Susannie Dorothei Ohnweiler, która, wtedy osiemnastoletnia,
· miała w sobie tyle odwagi i miłości, by mimo wszystko
zostać mojq. żonq.
Strona 4
Chciałbym wyrazić wdzięczność Pani Brigitte Hilzensauer,
·
która również przy tej książce
towarzyszyła mi na niełatwym terenie
Eginald Schlattner
Rothberg/Siedmiogród, jesień 2000
Strona 5
Pod światło
I
Wielki czas - zaczął się, a ja nawet tego nie zauważyłem.
Jakaś ręka wpycha mnie do pomieszczenia, którego nie
widzę. - Stai! Stać! - Ktoś zdejmuje mi i oczu blaszane
okulary. Zaraz potem za moimi plecami z hukiem zatrzaskują
się drzwi. Stoję bez ruchu. Podróż do niewidzialnego osiągnęła
swój cel.
Po godzinach ciemności moje oczy zaczynają rozróżniać to,
co mnie otacza. Pomieszczenie jest ciasne. Gdyby wyciągnąć
ręce, można by dotknąć ścian. W rogu stoi bla�zane wiadro
bez pokrywy. Odlewam się bez końca, aż wartownik zaczyna
pokrzykiwać: - Ho! Ho! - W śmjerdzącej cieczy huśta się
mysz.
Noc. Panuje śmiertelna cisza. Ze ściany na wysokości piersi
sterczy płyta stolika. Pod nią znajduje się grzejnik. Okienko
pod sufitem jest na kilka sposobów zabarykadowane: krata,
zbrojone szkło, siedem żelaznych sztab. Nad drzwiami żarzy
się słaba żarówka osłonięta drucianą siatką. Dwa metalowe
łóżka, po lewej i prawej. Badam wąskie przejście między łóż
kami: trzy i pół kroku w jedną, trzy w drugą stronę. Powietrze
zdaje się rozrzedzone, brakuje mi tchu. Nie czytam osiemna
stu zakazów i nakazów na tablicy na ścianie. Czegoż można
zabraniać w tym pomieszczeniu, gdzie prócz łóżka, stołu i krat
nie ma nic?
9
Strona 6
Camera obscura, mruczę do siebie. Boję się nadawać
rzeczom nazwy. A jednak! Muszę się z tym pogodzić: cela
więzienna Securitate. To jest niepodważalne. Tu jesteś i pozo
staniesz. Samotność to znaczy tęsknota za nikim. Tęsknię za
nikim. Odcisk ludzkiego ciała w słomianym sienniku to wręcz
za dużo bliskości. Jakiś człowiek musiał tam skulony przeleżeć
wiele nocy. Zostało wgłębienie.
Strażnik otwiera klapę w drzwiach; widzę tylko jego wąsy
i pierwszy guzik munduru. Rozkazuje: - Kładź się! - Do
pasowuję ciało do odcisku w sienniku, dotykiem badam jego
kształt: tu leżała kobieta, twarzą w dół.
Spać trzeba z twarzą zwróconą do wnętrza pomieszczenia.
Taki jest przepis. Albo twarzą do góry, ręce rozpostarte na
końskiej derce. Ledwie zamknąłem oczy, budzi mnie strażnik.
Szturcha mnie kijem od miotły, bo przekręciłem się twarzą do
ściany. - Odwrócić się! - Czy nikt nie gasi światła w więzie
niu? Z chustki do nosa robię opaskę, którą zakrywam oczy.
Z zawiązanymi oczami, skutych ze subą, tak nas przywieźli
z Klausenburga. Mój kolega nazywał się Tudor Basarabean.
Choć my musieliśmy mówić na niego Michel Seifert. Seifert po
jego zmarłej matce, a Michel po niemieckim Michelu*, którego
ubóstwiał. Jego ręka była jedną parą kajdanek skuta z moją.
Opieraliśmy dłonie raz na jego kolanie, raz na moim. Przy
każdym nieprzemyślanym ruchu słychać było klik i kajdanki
wrzynały się w ciało. - Amerykańskie kajdanki - rozległ
się głos oficera Securitate. Kajdanki od imperialistycznego
wroga.
Zabrali mnie przed południem, potem pół dnia trzymali
w budynku Securitate w Klausenburgu. Późnym popołudniem
* Der deutsche Michel tradycyjnie uosabia typowego Niemca, por.
w Anglii John Bull, w Ameryce Wuj Sam. (Wszystkie przypisy pochodzą
od tłumaczki).
10
Strona 7
zaczęła się podróż ku niewiadomej. Gdy stromymi serpenty
nami wspinaliśmy się na grzbiet górski nad miastem, rozpo
starł się przede mną ostatni widok na świat: słońce dogasało
w różowym mrozie, a miasto było p,ogrążone w dolinie cienia.
Żołnierze założyli nam okulary, które uczyniły z nas niewido
mych. Zamiast szkieł miały kawałki blachy.
Jak się należy zachować? Mój dziadek twierdził, że nawet
najdziwniejsza sytuacja ma swoją własną estetykę. Kiedyś całą
noc, dzień i jeszcze jedną noc błąkał się po Adriatyku jako
rozbitek, przywiązany do beczki rumu. Próbował przy tym
trzymać fason. „To nie takie łatwe, mój chłopcze! Bo beczka
ciągle się obracała".
Jakże mam tu trzymać fason, spętany, zakneblowany, bez
możliwości widzenia?
Na razie powiedziałem tylko: „To musi być jakaś pomyłka,
którą można wyjaśnić u wpływowych osób w Bukareszcie".
Nikt w samochodzie w to nie wierzył.
Jaka więc była estetyka tej chwili?
Czy stawiać opór, jak nasz profesor marksizmu i ekonomii
politycznej doktor Raul Volcinski, który został aresztowany
w czasie przerwy na korytarzu uniwersytetu? Schowany za
drzwiami toalety obserwowałem tę scenę, przerażającą i gro
teskową zarazem. I podziwiałem tego człowieka.
Zabrali go natychmiast po wykładzie, na którym wyjaśniał
nam wyższość centralnie sterowanej gospodarki planowej.
I kiedy owi panowie grzecznie poprosili profesora, by poszedł
z nimi, ten odmówił. Gdy go schwycili, wyrwał się. Na nowo
próbowali go pojmać, ale obronił się i zaczął uciekać. Nagle
jak spod ziemi wyrosło jeszcze dwóch pachołków. I rozszalały
mężczyzna wszystkich czterech wlókł za sobą po korytarzu, aż
udało im się go pokonać i powalić. Leżał na mozaikowej po
sadzce jak klaun na arenie i podrygiwał. Dwie studentki, które
trzymając się za ręce, szły właśnie do ubikacji, roześmiały się
11
Strona 8
serdecznie. Na pewno jakieś psikusy: dorośli się biją. Towa
rzysz Volcinski zgubił kapelusz, który toczył się za nim przez
chwilę, lecz go nie dogonił.
Elisa Kroner, wychodząca akurat zza rogu, odwróciła się na
pięcie. „Ktoś taki jak my nie może nawet być przy czymś takim
widziany, a co dopiero przyglądać się" napisała mi pewnego
razu. Pisaliśmy do siebie listy, z Klausenburga do Klausenbur
ga. Ale moja ulubiona koleżanka ze studiów, Ruxanda Stoica,
podniosła kapelusz i potajemnie zachowała go jak relikwię.
Ktoś na nią doniósł. Dziewczyna o buntowniczym spojrzeniu
Rumunki z Rudaw została na jeden semestr wykreślona ze
studiów, a kapelusz zabrano i przepuszczono przez maszynkę
do mięsa. Jego resztki nocą wrzucono do rzeki.
Jak więc mogę godnie sprostać tej chwili? Słyszałem babcię
mówiącą: „Z niektórymi ludźmi nie należy rozmawiać. I to
nie dlatego, że my jesteśmy lepsi od nich, ale dlatego, że oni
są inni niż my. Jedynie milczenie ratuje". Ci tutaj byli inni
niż ja. Milczałem. Przysłuchiwałem się temu, co strażnicy
mówili między sobą. I choć oficerowie i żołnierze za pomocą
kłamliwych rozmów próbowali nas zmylić, udało mi się od
gadnąć kierunek jazdy: byliśmy na drodze z Klausenburga do
Hermannstadt. A może jechaliśmy jeszcze dalej na wschód: do
Kronstadt, obecnie Stalinstadt. Albo wręcz do Bukaresztu, na
drugą stronę Karpat.
- Patrzcie - odezwał się do żołnierzy oficer, może nawet
się przy tym odwrócił - nasi skolektywizowani chłopi wraca
ją z targu w Devie, jadą do domu. - Targ? Raczej niemożliwe,
żeby to była prawda. Ale tak samo niemożliwe było, żeby oficer
kłamał. Jednak pojawiły się wątpliwości: Deva? Jak to? Czyżby
chcieli nas zawieźć do tej zrujnowanej twierdzy nad miastem,
gdzie przed czterystu laty zginął w lochu pierwszy antytryni
tarski biskup Siedmiogrodu? Chcą nas tam przetrzymywać
w średniowiecznych piwnicach? Bzdura.
12
Strona 9
W sobotę nigdzie nie odbywał się targ. Poza tym: był właśnie
koniec grudnia i jechaliśmy już od kilku godzin. Dawno mu
siały zapaść ciemności. Każdy chłop grzeje się teraz w cieple
domowego paleniska, nawet ten skqlektywizowany. No i jesz
cze: gdybyśmy jechali do Devy, droga łagodnie biegłaby w dół
wzdłuż błoń nad Maruszą. Jeśli jechaliśmy do Hermannstadt,
musiałaby prowadzić przez teren górzysty. Jako student ostat
niego semestru hydrologii znałem nie tylko każdy ciek wodny
w Rumunii, budowę tektoniczną Siedmiogrodu także znałem
jak własną kieszeń.
Rzeczywiście, wycie silnika nasiliło się, samochód z wy
siłkiem wspinał się na strome zakręty szosy, a nami rzucało
na wszystkie strony. Od Miihlbach liczyłem po kolei wioski.
Poznawałem je po tym, że odgłos silnika załamywał się na
frontach dom �. Słyszałem, jak mijaliśmy wsie, jedną po dru
giej, wszystkie tak dobrze mi znane z przejażdżek rowerowych
z przyjaciółmi, z dziewczyną - w innym życiu.
Jeśli rzeczywiście jechaliśmy do Hermannstadt, powinni
nas przeładować do innego samochodu. W pierwszym ośrod
ku nowego okręgu administracyjnego mieliśmy się przesiąść,
tyle udało mi się zrozumieć. A Hermannstadt-Sibiu należało
już do obwodu Stalinstadt. W tym mieście Securitate miała
swoją siedzibę w budynku byłego dowództwa wojsk ck. Do 1918
roku generał dowodzący co wieczór oglądał z tarasu marsze
z pochodniami, w czasach królów i cesarzy.
Każdy znał ten budynek. My, urodzeni później, omijaliśmy
szerokim łukiem te straszliwe mury uzbrojone drutem kolcza
stym i stalowymi szpikulcami. Opowiadano, że fasada pałacy
ku aż po dach pełna jest rozigranych amorków i innej miłosnej
gawiedzi. Lecz z powodu wysokiego muru nie mogliśmy się
przekonać, czy to prawda.
Samochód zatrzymał się. Rozkazano nam wysiąść, choć
nie mogliśmy wypełnić rozkazu. Niewidzialne ręce schwyciły
13
Strona 10
nas i wepchnęły do innego 'Samochodu: - Repede, szyb
ko! - Jak sprawdzić, że byliśmy tam, gdzie się domyślałem,
w Hermannstadt? Był tu tramwaj, elektryczny, wprowadzo
ny w 1905 roku przez saski magistrat; kursował tam i powro
tem pomiędzy Młodym Lasem i Neppendorfem, dzwoniąc
przed chatami i pałacami, nawet przed samą warownią
Securitate. Czekałem na jego dzwonek. I zadzwonił. A więc
było jeszcze przed północą, gdyż po dwunastej obowiązy
wała cisza, mogły kursować tylko dorożki. Jako następny cel
wchodził w grę Kronstadt albo Bukareszt. Wkrótce powinno
się to rozstrzygnąć, przy rozwidleniu dróg przed przełęczą
Czerwonej Wieży.
Hermannstadt. Przez głowę przemknęła mi myśl: kilka ulic
dalej mieszka moja babka, tak subtelna, że przez całe życie
z jej warg nie słyszano złego słowa, nawet w tych strasznych
czasach. I ciotka Herta, młodsza siostra mojej matki, delikatna
jak zamrożone westchnienie. Śpią, wciśnięte pomiędzy meble
z dawnych czasów, w jedynym pokoju, jaki im zostawiono.
Śnią o składanych wachlarzach z kości słoniowej i zegarach
kominkowych, na których zatrzymał się czas. To nie miało
nic wspólnego ze mną, należało do świata zewnętrznego, do
obszaru, który straciłem. W mojej pamięci zbladł nawet młod
szy brat Kurt Feliks, student w Klausenburgu, tak samo jak ja,
choć on studiował na węgierskim Uniwersytecie imienia Jano
sa Bolyaia. Poprzedniego wieczoru byliśmy razem w kinie, na
meksykańskim filmie z Marią Felix. Podczas sceny, w której
niewidoma dziewczyna oświetlona od tyłu słońcem zaczyna
jakiś niezwykły taniec pośród kwitnących kaktusów i mułów,
obaj wstaliśmy równocześnie, jak na komendę, i wyszliśmy
z kina.
Nic się we mnie nie poruszyło, kiedy przejeżdżaliśmy przez
Fogarasz, moje miasteczko, choć na kocich łbach mną trzęsło.
Tutaj, przy ulicy Berivoi 5, w domu pełnym pęknięć i dziur,
14
Strona 11
spali ojciec, matka i najmłodszy brat Uwe, otoczeni przez sny
i grasujące szczury.
Gdy przybyliśmy do Kronstadt, po rumuńsku Orasul Stalin,
przestał istnieć świat zewnętrzny, 9d którego byłem już od
dzielony kajdankami, ślepymi okularami i ostrym trzaskiem
pistoletów trzech strażników - a także inną odmianą czasu.
W tym mieście moja młodsza siostra Elke Adele uczęszczała
do piątej klasy gimnazjalnej Szkoły imienia Honterusa. Miesz
kała u Griso, naszej babki ze strony ojca. Babka prowadziła
gospodarstwo i sprawowała rządy w domu swego zięcia Fritza
i córki Maly. Ciotka Maly, siostra ojca, wyszła za mąż mając
czterdzieści lat i wniosła do małżeństwa swoją matkę, wujek
Fritz natomiast swój dom z barokowymi zdobieniami. Dom
leżał w Tannenau, na willowym przedmieściu, gdzie mieszkali
niegdyś bogaci ludzie, dojeżdżało się tam pomalowanym na
żółto tramwajem.
Cała czwórka spała w jednym pokoju: ciotka i babka w łożu
małżeńskim, wujek na sofie, u ich stóp, a w kącie, koło pieca
kaflowego, Elke Adele. Za oknem sterczały szkielety jabłoni, za
nimi piętrzyły się pokryte śniegiem jodły. Księżyc podrapał się
do krwi o kamienne pazury górskich szczytów: Hohenstein,
Krahenstein. Dorośli chrapali. Siostrze śnił się zajączek wiel
kanocny. W środku zimy. I czerwone pisanki.
Leżę na sienniku z odciskiem ciała obcej kobiety, strażnik
upomniał mnie za pomocą kija od miotły, bym zachowywał
porządek, i jedno staje się dla mnie jasne: wszystkie te istoty,
które przez nieustanne powroty należą do życia człowieka
i którym w różny sposób byłem oddany, zastygły teraz jak
słupy soli, z odwróconymi twarzami. Ludzi jeszcze wczoraj mi
bliskich po tej ponurej podróży nie darzę tymi samymi uczu
ciami. Gdyż miłością do nich można mnie szantażować.
Po przybyciu na miejsce obce dłonie zdjęły nam kajdany
i okulary. Musieliśmy się rozebrać do naga. Z obrzydzeniem
15
Strona 12
wpatruję się w lufy dwóch karabinów maszynowych. Michela
Seiferta odprow�dzono gdzie indziej. Bez uścisku dłoni. Bez
spojrzenia. Bez słowa. Już nigdy więcej.
Oślepiająco nagi stałem przed tymi ludźmi nocy, a pot
spływał mi kropelkami spod pacl,1. Jakież dziwne zawody ist
nieją: celować w środku nocy karabinem w nagich mężczyzn,
podczas gdy inni robią im rewizję osobistą. Już drugi raz, po
Klausenburgu, musiałem znosić coś takiego: odrażający męż
czyźni przeszukują moją odzież, wsadzają nos w moją bieliznę
i węszą w niej, obca twarz zagląda mi głęboko w fałdę między
pośladkami, brudne paluchy odsuwają skórę napletka, pchają
mi się do ust i boleśnie głęboko penetrują nos. Ręce strażnika
wzięły moje ciało w posiadanie, zabrały mi je. Nawet to do nas
należy, usłyszałem, kiedy na rozkaz musiałem się pochylić,
uklęknąć, wstać i stanąć na baczność.
Gdy oddali mi ubranie, brakowało paska do spodni, gum
ki od bielizny, podkówek u butów, sznurowadeł i krawata.
Wszystko, czym możesz się zabić, przemknęło mi przez głowę.
Położyli przede mną listę przedmiotów i dokumentów, jakie
posiadałem. Przed podpisaniem - Repede, repede! - prze
leciałem wzrokiem pismo i stwierdziłem, że nawet w miesz
kaniu rodziców w Fogaraszu przeprowadzili rewizję. O tym,
że wynieśli wszystko z mojego studenckiego pokoju i zabrali
rzeczy z kliniki, wiedziałem już w Klausenburgu, gdy sporzą
dzali tam spis mojego dobytku.
Skończone! Kiedy niezdarnie usiłowałem obiema rękami
założyć sobie blaszane okulary, opadły ze mnie spodnie i gat
ki. Mężczyźni roześmieli się, a odgłos ten echem odbijał się
o ściany pozbawionego okien pomieszczenia. Popychali mnie
do przodu. Szedłem półnagi, potykając się. Zamknęli mnie do
komórki ciaśniejszej niż trumna. Kolanami dotykałem drzwi,
moje ramiona przyciśnięte były do bocznych ścian z desek. Nie
mogłem się osunąć. Nie mogłem oddychać. Po pewnym czasie
16
Strona 13
wreszcie uwolnili mnie z mojego stojącego schowka. Kolana
ugięły się pode mną. Musiały się najpierw przyzwyczaić do
utrzymywania ciężaru ciała. Niewidzialna ręka poprowadziła
mnie, jak się prowadzi ślepców, i wepchnęła do celi, której pra
wie nie widziałem. Rzuciłem się do stojącego w kącie wiadra.
Stałem tam i opróżniałem pęcherz, aż strażnik zawołał: - Ho!
Ho! - Martwa mysz wirowała jak pijana.
Przypomniała mi się letnia noc wczesnego dzieciństwa
w Szentkeresztbanya na Szeklerszczyfoie, gdy nagle, przy
pogodnym niebie, pod oknem pokoju dziecinnego wśród
narcyzów i lewkonii rozległ się szum, był to jakiś strumień,
który nie przestawał płynąć - bawół albo jakaś istota z bajki?
Pobiegliśmy, przestraszone dzieci, obudzić matkę. Okazało się,
że to była nasza węgierska służąca Mariska, która popiła sobie
piwa ze swoim amantem.
Leżę w celi i próbuję z zawiązanymi oczami przejrzeć rzeczy
na wylot. Jak mogę uciec przed tym czasem, w który oni we
pchnęli mnie siłą? Nie wiem. Zarysowuje mi się mglista myśl:
może, jeśli będę zawsze o krok wyprzedzał katastrofę, może
jakoś mi się uda, aż do końca . . .
Zapadam w sen, zostaję zbudzony miotłą, pogrążam się
w drzemce, budzę się z przerażeniem, wstrząsam się na myśl,
że tu jestem.
Czy spałem? Światło i powietrze bez zmian, ściana jest peł
na szarych i białych plam. - Wstawać! - rozlega się szorstko
przez klapę. Zaraz potem otwierają się ze zgrzytem drzwi.
Mężczyzna w żołnierskim mundurze i filcowych kapciach,
o twarzy jak maska urażonego świętego, stopą wpycha do celi
szufelkę, obok niej bez słowa stawia szczotkę.
Na szufelce odkrywam niedopałek papierosa marki Virgi
nia. Virginie, czasami pozwalałem sobie na nie w Klausenbur
gu, gdy siadywałem z Elisą Kroner w wytwornej cukierni Pro
gresu!, w suterenie pałacu rodziny Palffy. Zawsze zabierałem
17
Strona 14
też paczkę tej marki, gdy jechałem do Forkeschdorfu, dla
nauczyciela, Carusa Spielhauptera, ojca dziewczyny, która
mnie kocha. To zielona virginia, zaledwie do połowy wypa
lona. I zwieńczona czerwienią drogiej szminki. Kobieta tutaj!
Dama!
Oprócz tego na szufelce są jeszcze: staniol z topionego sera
i nieapetyczne kłęby siwych włosów. Skodyfikowane menu
informacji. Mój własny łup po zamieceniu kamiennej podło
gi jest skromny: pokruszona słoma spod łóżka. Kłęby kurzu.
Ach, i mysie gówna!
Gdy drzwi otwierają się po raz drugi, mężczyzna o obra
żonej minie poucza mnie, że kiedy rozlega się trzask zasuwy,
od razu mam biec do tylnej ściany celi, ustawić się plecami do
drzwi i nie odwracać się, dopóki nie usłyszę rozkazu. Ale mnie
to niewiele obchodzi. Jestem tu tylko zabłąkanym gościem.
Drażni mnie także, że on nazywa tę norę pokojem, camera.
Kiedy w ten czarny jak noc poranek drzwi z piekielnym
łoskotem ponownie się otwierają, ja siedzę po turecku na
łóżku. Zamiast policyjnym chwytem postawić mnie pod
ścianą, strażnik podaje mi blaszane okulary i mówi: - La
program! - Może o tej wczesnej godzinie poprowadzą nas
na jakiś program kulturalny? Stąd odgłosy otwieranych drzwi
i szuranie na korytarzu? Ciekawości jednak nie odczuwam.
Zakładam okulary na oczodoły, ich gumowa oprawka jest
lepka. Niewidzialny mężczyzna brutalnym pociągnięciem po
prawia blaszaną uprząż, aż zaczyna idealnie przylegać, a ja led
wie mogę oddychać. On też nie umył sobie zębów. Potem roz
kazuje, jakby chciał się przekonać, do jakiego stopnia jestem
niewidomy: - Przynieś kibel! - Wyciągniętymi do przodu
rękami wymacuję drogę do kąta, uderzam się o sterczący ze
ściany stolik, jestem zdezorientowany, wreszcie wyczuwam
śmierdzący kibel, pochylam się, wkładam dłoń do cuchną
cej gnojówki z pływającą w niej myszą, w końcu trafiam na
18
Strona 15
uchwyt i słyszę, jak mój pan i władca cedzi przez zęby: - Bine!
Dobrze! - Bierze mój lewy łokieć pod swoje ramię i niecierpli
wie popycha mnie w stronę mrocznych celów. Drepczę za nim,
niepewnym krokiem, z pochyloną g�ową, nasłuchując, w pra
wej ręce kołysze się naczynie pełne uryny. Po ostrym zakręcie
w prawo ostatnie szarpnięcie: - Stai! - Jednym ruchem
zrywa mi okulary z głowy, moje włosy stroszą się. - Repede,
repede! I z miną przypominającą maskę dorzuca złowiesz
-
cze słowa: Ureguluj swój stolec! Rano i wieczorem!
�
To, co ukazało się mojemu nieosłoniętemu oku, jest po
mieszczeniem z kilkoma umywalkami i dwiema muszlami
klozetowymi w niszach bez drzwi. Nawet moje ekskrementy
już nie należą do mnie, są brane pod lupę. Wypróżniam się
bez przyjemności. Nie śpieszę się. Czas nie gra roli. Ale brak
papieru toaletowego wprawia mnie w panikę. Co teraz?
Z opuszczonymi spodniami pcham pozbawione klamki
drzwi i wystawiam głowę na zewnątrz, pierwszy i ostatni
raz widzę korytarz, dostrzegam rzędy pancernych drzwi ze
straszliwymi zasuwami, słyszę pomrukiwania i szepty z cel.
I zauważam, że wyniosły święty w pantoflach galopuje ku
mnie jak ukąszony przez tarantulę. Przerażony wpycha mnie
z powrotem do ubikacji.
- Papier toaletowy - mówię. - Hartie igienica.
- Papier toaletowy? - powtarza. Wchodzi do mojej ka-
biny. O co mu chodzi? Drobnymi kroczkami cofam się przed
nim, spodnie wloką się po posadzce. - Siadaj - mówi łagod
nie. Siadam na krawędzi muszli klozetowej. Dowiaduję. się, że
istnieją bardziej higieniczne metody niż dotychczas praktyko
wane, by utrzymać czystość w tamtym miejscu. Obracając się
co chwilę, jakby ktoś zaglądał mu przez ramię, ów poczciwy
człowiek instruuje mnie. Zawsze można nauczyć się czegoś
nowego. Trzeba tylko oderwać się od przyjętych zwyczajów.
Odrywam się.
19
Strona 16
Podaje mi blaszany garnuszek, który przyniósł ze sobą.
- Potem zatrzymaj go do picia wody. No a teraz nalej wody
w stuloną dłoń' i wypłucz odbyt. - Nie radzę sobie z tą nową
techniką. Mężczyzna cierpliwie napełnia garnuszek wodą za
każdym razem, gdy opróżniam go, nie osiągając rezultatu.
Łaje i chwali mnie, gdy tak pokornie przed nim kucam i nie
szczędząc wysiłków, staram się przyswoić sobie jego nauki.
Wreszcie słyszę: - Minunat! Wspaniale! - Na tyłku mam
uczucie chłodu i rześkości. Ale teraz co dalej? Spoglądam py
tająco i pokazuję mu zabrudzone ręce. - Pociągnij za sznurek!
A potem potrzymaj ręce pod strumieniem wody!
Robię, jak mi radzi. Szumi, gulgocze, pieni się.
- A jak je wytrzeć?
- Wymachuj ramionami, wtedy parę kropli opadnie. Resz-
tę wytrzyj w nogawkę. A teraz naprzód marsz! Z powrotem
-
prowadzi mnie, jakbyśmy kroczyli przed ołtarz. Troskliwie
otacza ramieniem moje biodra, tak, nawet chwyta za ubra
nie, by powstrzymać moje uciekające spodnie. W celi niemal
z czułością zdejmuje mi z głowy okulary. Obiecuje skombi
nować pokrywę do śmierdzącego kubła. Na koniec mówi coś,
co jest zakazane i brzmi nie na miejscu: - Buna ziua, miłego
dnia. - Drzwi rygluje tak bezszelestnie, że wydają mi się tylko
przymknięte.
Muszę dla tego nieznajomego wymyślić jakieś ładne imię.
Nazywam go Nenufar. W Tannenau jest ich dużo. Płyniesz
między nimi, a one muskają cię łagodnie. Długo zagląda jesz
cze przez judasza, co chwilę spoziera do środka.
Natomiast klapa w drzwiach otwiera się rzadko. Na śniada
nie, na obiad i na kolację. Wtedy pozbawiona ciała ręka podaje
mi do środka pożywienie. Po niedługim czasie nie jestem już
zaskoczony, gdy strażnik cicho jak na gumowych podeszwach
podkrada się pod camera obscura, zezuje przez judasza. I ulat
nia się. Moje ucho to słyszy.
20
Strona 17
Tak szybko zmysły są w stanie się tu zadomowić, podczas
gdy dusza ucieka. Świat zamyka się w strachu. Ale to będzie
wielki czas, dość, by się nauczyć lęku.
2
Siedzę na łóżku i nie czekam na nic. Na korytarzu przy od
głosach szurania i powłóczenia nogami odbywa się la program.
Świat jest pogrążony w półmroku. Mam już za sobą poranne
mycie, z całym podnieceniem i zamieszaniem. Nie ma tu
żadnego lustra. Nie rozpoznamy swoich twarzy, jeśli jeszcze
kiedykolwiek będzie nam dane je zobaczyć. O goleniu nie ma
mowy. Dwa razy, rano i wieczorem, wolno do ustępu: ureguluj
swój stolec! Ale wszystko w tobie jest w ruchu: niepodtrzyma
ne spodnie zjeżdżają z tyłka, w jelitach pomrukuje.
Wczoraj, w ostatnią sobotę roku 1957, wyszedłem na miasto
wcześnie rano. Na sobotę i niedzielę wyprosiłem przepustkę
z kliniki w Klausenburgu.
Poddawałem się tam kuracji na oddziale psychiatrycznym:
pięć razy w tygodniu o świcie dostawałem na pusty żołądek
zastrzyk insuliny w ciągle zwiększanej dawce. To pochłaniało
cukier z mojej krwi. Wkrótce zlewał mnie zimny pot, ciało wy
chładzało się, język zastygał w sopel lodu, a ja jak na zjeżdżalni
obsuwałem się w śmiertelne oszołomienie. Po kilku godzinach
agonii pielęgniarz pompował mi do żył glukozę. Wracałem do
siebie z bardzo daleka. Budziłem się zlany potem, wyczerpany
i szczęśliwy, w łóżku, które przypominało kąpiel w pianie.
I na kilka godzin byłem uwolniony od złych myśli i ponurych
uczuć. Łapczywie połykałem naraz śniadanie i obiad. I litry
kompotu, który przynosiły mi do łóżka zatroskane studentki.
21
Strona 18
Do kliniki na górze wznoszącej się ponad miastem po
szedłem dobrmyolnie. Było pewne, że w tym miejscu przez
jakiś czas nie będę musiał martwić się o chleb codzienny,
a zamierzałem też zyskać trochę czasu, by się zastanowić nad
smutkami mojej duszy.
Ale czy tylko jedzenie i smutek? Czy aby w przypadku czło
wieka takiego jak ja, poszukującego schronienia i ucieczki,
odkąd Rosjanie wtargnęli w jego dzieciństwo, nie wchodziła
w grę ukryta kalkulacja? Ostatni azyl: klinika psychiatryczna.
Tam, spekulowałem, nie zrobią mi tak raz dwa krzywdy. Dom
wariatów wydawał się najlepszym miejscem ukrycia w kraju
otoczonym drutem kolczastym i pasami śmierci. W tych mu
rach z czasów ck czułem się chroniony przed owymi upiorny
mi siłami, które wyciągały po mnie ręce, które zagrażały mi od
momentu „upadku", jak mówiono w naszych kręgach. Wtedy
to, 23 sierpnia 1944 roku, królestwo Rumunii zmieniło front
i sprzymierzyło się z Sowietami. Oficjalnie brzmiało to inaczej:
„wyzwolenie Rumunii spod jarzma faszyzmu przez zwycięską
Armię Czerwoną".
Od owego fatalnego dnia tlił się we mnie strach, że zostanę
ukarany, nie mając na sumieniu nic ponad to, że byłem tym,
kim byłem: urzędowo wprawdzie obywatelem Rumuńskiej
Republiki Ludowej, ale z kilkoma minusami. Jako siedmio
grodzki Sas zostałem oficjalnie mianowany nafionalitate ger
mana, a przez to wezwany do odpowiedzialności za Hitlera.
A jako syn przedsiębiorcy byłem elementem o niezdrowym
pochodzeniu społecznym, de origine socialli nesandtoasd.
Ostatnią próbę ucieczki przed sobą samym podjąłem
wczoraj. Z kliniki na górze zszedłem w dół na uniwersytet, by
złożyć wniosek o przyjęcie do partii komunistycznej. Decyzja
przeciwko fatalnemu pochodzeniu oraz za swobodnym wybo
rem przyszłości.
22
Strona 19
Na ten dzień miałem wiele planów. Chciałem podjąć sty
pendium. Do południa popracować w bibliotece. Mieliśmy
sprawdzić wzory do obliczania przepływu wody w rzekach.
Po południu obiecałem pójść do kiqa z pewną studentką kon
serwatorium, na zachodnioniemiecki film Uliczna serenada,
z Vico Torrianim. Wieczorem miały się odbyć tańce u kolegi
Seiferta w domu. Udało mu się namówić ojca, któremu nie
mógł wybaczyć, że nazywa się Mircea Basarabean i jest Ru
munem, by zwolnił mieszkanie na tę jedną noc.
Spośród trzystu klausenburskich studentów należących do
Kółka Literackiego imienia Josepha Marlina wybraliśmy nie
wielką grupkę. Na swoją partnerkę poprosiłem Elisę Kroner,
intelektualistkę o marmurowej urodzie. Już przez samą swą
obecność w Klausenburgu niejednemu naszemu studentowi
zawróciła w głowie. A wielu pozostawiła ranę w sercu. Mój
brat Kurt Feliks twierdził, że grasuje epidemia o nazwie kro
neritis. Wszyscy pielgrzymowali do niej za miasto, gdzie tanio
wynajmowała pokój u pewnej leciwej Węgierki. Ojciec Elisy
posiadał tkalnię, którą upaństwowiono. Miał już za sobą obo
wiązkowe więzienie dla fabrykantów i kapitalistów. Teraz był
farbiarzem, a ona córką robotnika.
Dobrze zapowiadający się weterynarze i przyszli dyplo
mowani trębacze dobijali się do jej drzwi, chcieli z nią inte
ligentnie rozmawiać, na co ona uprzejmie się zgadzała. Ale
to się nie udawało. Kawalerowie z kwiatami mylili Podstawy
XIX wieku z Mitem XX wieku i razem ze Zmierzchem Zachodu
wrzucali wszystko do jednego worka. Mieszali Schopenhauera
z Nietzschem i nie mogli odróżnić Małżeństwa z rozsądku od
Małżeństwa doskonałego. I to nie dlatego, że wyprawiano się
na nieznane tereny, lecz dlatego, że w obecności tej dziewczyny
rozum i zmysły mieszały im się w głowach. A o rzeczach dob
rze znanych, jak Marks i Engels oraz Lenin, nikt nie chciał roz
mawiać, choć tych panów z konieczności znało się na wyrywki.
23
Strona 20
I kiedy Elisa po kolei odrzucała nowych chłopaków, dostała
przydomek: lodowa święta.
Wybrałem Elisę Kroner na partnerkę balu, bo dotarła do
mnie jej wypowiedz, że w Klausenburgu jest tylko jeden stu
dent, który jej imponuje. Właśnie ja. Ale wolałem nie wiedzieć,
czy jako inicjator kółka literackiego, czy jako osoba.
Jako wolny człowiek wyszedłem wczoraj z kliniki i udałem
się w dół do miasta. Bez końca szedłem przez Ogród Botanicz
ny, gdzie niegroźni obłąkańcy i lżej poszkodowani na duszy
mogli się swobodnie przechadzać. Bez zastanowienia prze
skoczyłem ogrodzenie, znalazłem się w nagim krajobrazie,
otoczony przez zamarzniętą roślinność.
W tym ogrodzie każdy szanujący się student musiał raz
niepostrzeżenie dać się zamknąć na noc ze swoją ukochaną.
Taki był zwyczaj. Owa para dokonywała przy tym odkrycia,
że nawet najkrótsza noc jest dłuższa od dnia. I że nad ranem
robi się zimno, i że jakkolwiek by się obracać i wykręcać, tylko
z jednej strony można utrzymać ciepło. Choćby wybranka
była nie wiadomo jak pulchna. Nie udało mi się namówić na
taką noc Annemarie Schonmund, mojej przyjaciółki, która
studiowała psychologię. Z bezlitosną logiką udowodniła mi,
że to głupota. Lecz za to na początku lata inna studentka po
wiedziała „tak", choć spytałem ją tylko dla żartu. Wybraliśmy
japoński pawilon herbaciany, a między trzecią i czwartą rano
zrobiło się zimno, co było do przewidzenia.
Na długo zaszyłem się wczoraj wśród kaktusów i drzew
chlebowych w cieplarni, swego rodzaju legalnej zagranicy, sie
działem tam i mitrężyłem czas. W tecżce szeleściły mi doku
menty w sprawie przyjęcia do Rumuńskiej Partii Robotniczej.
Do podania dołączyłem lekko podkolorowany życiorys, reko
mendację od komunistycznej organizacji młodzieżowej i wy
niki studiów. Tak wyposażony szedłem do naszego sekretarza
partii, doktora Hilarie, wykładowcy oceanografii i geodezji.
24