Diehl William - Zabijaki
Szczegóły |
Tytuł |
Diehl William - Zabijaki |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Diehl William - Zabijaki PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Diehl William - Zabijaki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Diehl William - Zabijaki - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
William Diehl
ZABIJAKI
Przełożył Jerzy Łoziński
Zysk i S-ka Wydawnictwo
Strona 4
Tytuł oryginału
HOOLIGANS
Copyright © by Hooligans, Inc., 1984
All rights reserved
Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.c,
Poznań 2000
Copyright © for the cover illustration AXXA International Sp. z o.o.,
Wydanie II poprawione Wydanie 1
ukazało się nakładem wydawnictwa Amber-Mizar w 1993 roku.
ISBN 83-7150-656-2
Zysk i S-ka
Wydawnictwo s.c.
ul. Wielka 10,61-774 Poznań
tel.853-27-51.853-27-67
tel./fax 852-63-26
Dział handlowy teł. 864-14-03,864-14-04
Strona 5
Książka ta dedykowana jest Wirginii,
miłości mojego tycia;
Michaelowi Parverovi, za pomoc i przyjaźń,
których nie szczędził mi w najtrudniejszych chwilach,
i za Czerwia;
a także ojcu, który był najdelikatniejszym
i najbardziej kochającym człowiekiem,
jakiego kiedykolwiek spotkałem,
a zmarł, zanim skończyłem pisać.
Strona 6
Strona 7
Strona 8
PODZIĘKOWANIA
Proszę, by podziękowania zechciały przyjąć następujące osoby: mo-
ja matka, Temple, Cathy, John i Kate, Bill, Melissa i David, Stan i
Yvonne, Bobby Byrd, Carole Jakowitz, Marilyn Parver, Michael Rot-
schild, Billy Wallace, Frank Mazolla, Harrisonowie z Lookout Mounta-
in, Mark Vaughn, Barbara Thomas, Jack i Jim, rodzina i przyjaciele.
Im wszystkim wyrażam głęboką wdzięczność za to, że nieustannie
dodawali mi otuchy i podtrzymywali mnie na duchu.
Proszę, by słowa podziękowania przyjęli też:
prawdziwy i niezawodny przyjaciel Don Smith, który zawsze
wspomagał mnie dowcipem i mądrością;
wierny przyjaciel C.H. „Buddy” Harris z Departamentu Skarbu za
bezinteresowną pomoc i troskę o szczegóły, a także jego żona Joan i
córka Robin;
dyrektor Charles F. Rinkevich, jego zastępca David McKinley. Kent
Williams, Charles E. Nester, Morris Grodsky i inni pracownicy Fede-
ralnego Centrum Szkoleniowego Ochrony Prawa Departamentu Skar-
bu w Brunswicku w stanie Georgia za ich bezcenne porady fachowe;
George Gentry i wiele innych osób, które służyły w Wietnamie, za
podzielenie się doświadczeniami i wrażeniami;
George, Bill, Bear, B.L. Nancy i Slavka, Sandy, Jim, Frankie i
Jingle, Larry, Averett, Ted, Mike, Kurt, Richard, Ruth, Dayton, wszy-
scy przyjaciele i koledzy z niezapomnianego, wspaniałego Higdon's na
St. Simons Island w Georgii, którzy ofiarowawszy mi swój czas, przy-
jaźń i doświadczenie, stali się pierwowzorami postaci;
8
Strona 9
mój wydawca Peter Gethers za niezwykle trafne uwagi, a także Su-
san, Audrey i reszta jego znakomitego personelu;
Marc Jaffe za niezłomną wiarę we mnie;
Irena Webb, najczarowniejsza z kobiet;
i wreszcie - za stałą i drogocenną przyjaźń - Owen Laster, dżentel-
men w każdym calu bez względu na okoliczności.
Strona 10
Strona 11
Strona 12
Ryba ufa wodzie,
ale w wodzie także się ją gotuje.
Przysłowie hawajskie
PRZEDMOWA
DUNETOWN
Dunetown to miasto założone przez Rewolucjonistów, ukształ-
towane przez szubrawców i konfederatów, a swój szlif zawdzięczające
wykwintnym damom.
Dunetown to swoisty urok i leniwy wdzięk, bulwary wysadzane aza-
liami i promenady nadrzeczne, parki i wąskie zaułki; to miasto skwe-
rów, balkonów i balustrad, żaluzji i okien na poddaszach, połyskują-
cych piernikowo portyków, wieżyczek i kopułek; deptaków z kostki,
żwiru i muszelek; nadmorskie miasto o masywnych murach i wybo-
istych ulicach, z domami o wielkich okiennicach na solidnych zawia-
sach i krętych schodach z żeliwnymi poręczami; miasto przyciśnięte do
rzeki, po której suną statki, miasto, gdzie mewy pokrzykują na drozdy.
To miasto, którego puls zmienia się co kilkaset jardów równie sub-
telnie jak architektura; miasto siedemnastowiecznych budynków
szkolnych, kościołów i tawern; wentylatorów pod sufitami i okien
Tiffany'ego, dwukondygnacyjnych atriów, niebieskich, okrągłych ilu-
minatorów mansardowych, georgiańskich schodów i palladiańskich
okiennic; miasto ogromnych, eleganckich rezydencji, pamiętających
jeszcze czasy sprzed wojny secesyjnej, a ukrytych za zasłoną omszałych
dębów i winorośli.
Dunetown to przechadzka po osiemnastym stuleciu; cała jego hi-
storia zapisana jest na nagrobkach cmentarnych:
13
Strona 13
TUTAJ SPOCZYWA JENIFER GOLDSMITH
KOCHAJĄCA MAŁŻONKA JEREMYEGO
ZABRANA W ROKU PAŃSKIM 1744
PRZEZ ZARAZĘ. KTÓRA ZABIŁA TAK WIELU LUDZI W TEJ
OKOLICY
JAMES OLIVER
PRĘDKI JĘZYK I GORĄCA GŁOWA
ZGINĄŁ W 22 ROKU ŻYCIA
W POJEDYNKU Z POR. CHARLESEM MORAYEM,
KTÓRY MIAŁ SZYBSZĄ RĘKĘ I CELNIEJSZE OKO
To byli przodkowie. Ich potomkowie zawładnęli miastem, stali się
panami królestwa i narzucili Dunetown archaiczną, niezmienną hie-
rarchię społeczną; jej symbolem jest Dune Club, gdzie wstęp ma jedy-
nie elita tych, których pieniądze są najstarsze, korzenie najgłębsze i
którzy od ponad stulecia chronią tę hierarchię przed erozją czasu.
Bieg historii ominął przeto Dunetown, pozostawiając nietknięty
skarb: osiemnastowieczną oazę, której legenda pełna jest opowieści o
duchach, wojnach, potyczkach, skarbach ukrytych na skalistych atlan-
tyckich wybrzeżach. Jej mieszkańcy jak wyspiarze dumni są ze swej
tradycji i niezależności, ich linie genealogiczne prowadzą do irlandz-
kich węglarzy, hiszpańskich najemników, na Haiti, Jamajkę i do re-
zerwatów Czirokezów.
Zatoki, mokradła i rzeki okalają miasto rozłożone na wyspach: Alee,
Skidaway, Thunderhead, Buccaneer, Oceanby, Sea Oat i pełnej smut-
ku, przypominającej Wielkiego Gatsby'ego, Isle of Sighs, gdzie skupiło
się bogactwo i gdzie pomiędzy starodawnymi domostwami, jaśnieją-
cymi na tle morza, mógłby ktoś dojrzeć samotną i zagubioną Jay Gatz,
jak poprzez wodę wpatruje się w płonące uparcie światełko na falo-
chronie Daisy.
14
Strona 14
Kiedy się wsłuchasz,
Przeszłość jest wszędzie,
nie wiatr to bowiem słychać,
Lecz cichy szept ducha
Niegdysiejszych lat.
To, co w Dunetown jest rzeczywistością, dla reszty świata jest histo-
rią.
Przechadzka po Dunetown
Wstęp
J. THOMPSON, 1972
Strona 15
PROLOG
NIEDZIELA O ZMIERZCHU
Na godzinę przed zachodem słońca kapitan małego trawlera z cztero-
osobową załogą, który szedł północnym kursem, osiem dni wcześniej
wypłynąwszy z Cumana w Wenezueli, dostrzegł czerwone światło alar-
mowe na maszcie łodzi żaglowej. Kiedy zobaczył je po raz pierwszy, mo-
gło być oddalone o jakąś milę. W tym momencie trawler znajdował się w
odległości dziesięciu mil od brzegu i trzydziestu pięciu na północny wschód
od Fernandiny na Florydzie. Przez następne pół godziny, podczas gdy jego
zardzewiała krypa zbliżała się do jachtu, kapitan uparcie wpatrywał się w
światełko.
Zanim słońce zgasło całkowicie, zbliżyli się na tyle, że widzieli już wy-
raźnie w szarym świetle zmierzchu kosztowną zabawkę bogacza unoszącą
się martwo na wodzie. Ogromną, czterdzieści stóp żagla, z jednym tylko
człowiekiem na pokładzie. Mężczyzna zerwał z siebie koszulę i powiewał
nią nad głową.
Kapitan, ogorzały, czterdziestoletni marynarz z kilkudniowym zaro-
stem na twarzy, potarł brodę zatłuszczoną dłonią. Dwaj członkowie załogi z
umiarkowanym zainteresowaniem przypatrywali się coraz bliższemu jach-
towi. Czarnoskóry zastępca kapitana, z twarzą znaczoną blizną ciągnącą się
od kącika ust do ucha, zmrużył oczy, wpatrując się w mrok, a potem pora-
dził szefowi, by nie przejmował się losem napotkanej łodzi.
- Pieprz ich, bracie. Nie mamy czasu chrzanić się z jakimś niewydarzo-
nym żeglarzyną - powiedział cicho.
Kapitan zbyt długo jednak pływał po morzu, by mógł zostawić bez
17
Strona 16
pomocy kogoś w potrzebie. Poza tym półnagi mężczyzna był najwyraźniej
bogaczem; marny, niedzielny żeglarz, który zaufał nadmiernie swym
umiejętnościom, a teraz zapewne umierał z przerażenia.
- Żadnych pukawek - rzucił cicho po hiszpańsku. - Stójcie spokojnie,
zobaczymy, o co im chodzi. Jeśli nie mają paliwa, możemy pomóc tym
gringo.
Włączył potężny reflektor i snop światła omiótł jacht od dziobu po
ster. Po chwili byli na tyle blisko, że mógł rzucić linę mężczyźnie na po-
kładzie.
- Habla español? - zawołał kapitan.
- No - padła odpowiedź.
- Co wasz problem? - zapytał kapitan łamaną angielszczyzną.
- Wiatr siadł. - Żeglarz wskazał na oklapły żagiel. - I nie mam paliwa.
Możecie dać mi trochę?
- Damy wam ropy do Saint Simon Island. - Kapitan wskazał kierunek. -
Piętnaście, może dwadzieścia mil na północny zachód.
- Dzięki, serdeczne dzięki. Muchas gracias, señor. - Mężczyzna skłonił
się, przykładając rękę do piersi.
Kapitan polecił jednemu ze swych ludzi, by przeniósł na jacht kanister z
ropą. Mężczyzna zniknął pod pokładem, a po kilku minutach pojawił się
znowu, niosąc dziesięciogalonowy pojemnik. Wraz z drugim członkiem załogi
trawlera przeszli na żaglówkę.
Kapitan i zastępca odprowadzili ich wzrokiem.
- Coś mi się tu nie podoba - mruknął Murzyn.
- Spokojnie.
Zanim tamci dwaj dotarli do luku rufowego, drzwiczki kabiny rozwarły
się nagle i na pokład wyskoczył inny mężczyzna z pistoletem maszynowym
w rękach. Zastępca kapitana zaklął i sięgnął do pasa po rewolwer, ale zbyt
późno. Seria omiotła pokład i mostek trawlera.
Bdddddddddddt...
Bdddddddddddt...
18
Strona 17
Osłona kabiny kapitańskiej prysła nagle i odłamki szkła rozsypały się
po całym pokładzie. Kule rozerwały pierś kapitana, a ich impet cisnął go
przez drzwi do wnętrza kabiny, gdzie runął na plecy. Stopy kilka razy za-
drgały gwałtownie, zanim skonał.
Druga seria poszatkowała zastępcę, kiedy szamotał się ze swoją trzy-
dziestką ósemką. Kule poderwały go w powietrze, obróciły dookoła i ci-
snęły kilka metrów dalej. Padł jak pusty worek, twarzą do pokładu, z od-
strzeloną połową głowy.
Dwaj pozostali członkowie załogi, którzy osiem dni temu zamustrowali
się na trawlera, zwrócili dzikie z przerażenia oczy na strzelającego. Jedne-
go z nich mężczyzna bez koszuli ugodził nożem myśliwskim w pierś, nie-
szczęśnik upadł na ster, mamrocząc coś niewyraźnie. Drugi, któremu facet
z pistoletem maszynowym strzelił w pierś, wypuścił kanister z ręki i prze-
leciawszy nad relingiem, runął do morza.
Półnagi mężczyzna wyszarpnął nóż, otarł go o spodnie swej ofiary i
zepchnął ciało do wody.
Wszystko trwało raptem trzydzieści sekund.
Zaczęli szybko przeszukiwać trawler. Po półgodzinie wysiłek ich został
nagrodzony. Przenieśli trzy małe, ciężkie torby na jacht, ciała kapitana i jego
zastępcy cisnęli do morza, pokład oblali benzyną i podpalili.
Mężczyzna bez koszuli zapuścił silnik i spiesznie oddalił się od płoną-
cego statku; unieruchomiwszy ster, powrócił do swego towarzysza i obaj
uważnie obejrzeli zdobycz.
- Jak ci się to podoba? - spytał mężczyzna bez koszuli, nachylając się
nad jedną z toreb.
- Cudowne - powiedział drugi. Cofnął się o krok, wyjął zza pasa ma-
gnum .357 i przysunął się do swego towarzysza.
- Przykro mi - wycedził. Trzymając lufę w odległości niemal cala od
głowy tamtego, nacisnął spust. Huknął strzał, pocisk rozerwał tył czaszki i
ciało półnagiego mężczyzny runęło na barierkę. Zabójca chciał je złapać, ale
wysunęło mu się bokiem, na chwilę zatrzymało w linach żagla, a potem
zwaliło do wody.
19
Strona 18
- Kurwa mać! - krzyknął zabójca, raz jeszcze daremnie usiłując po-
chwycić wymykające się zwłoki. Ciało podskoczyło na wodzie jak spławik
wędki, a potem pogrążyło się w toni.
Mężczyzna rzucił się do steru, włączył pełne obroty i gwałtownie za-
wrócił łódź. Krążył tak jeszcze przez dziesięć minut, mając nadzieję, że
dostrzeże w wodzie ciało, po czym wreszcie dał za wygraną.
Był już w odległości mili lub dalej od płonącego trawlera, gdy eksplo-
dowała benzyna, a pulsująca kula ognista przez chwilę lub dwie rywalizo-
wała ze wschodzącym słońcem.
Mężczyzna co jakiś czas oglądał się na smugę dymu, która stawała się
coraz bledsza, aż w końcu znikła.
Strona 19
1. RAZ, DWA, TRZY
Powrót do Dunetown był gorszy niż wyjazd do Wietnamu. Nie wiedzia-
łem, jak to jest w Namie, dobrze wiedziałem, co czeka mnie w Dune-
town.
Kiedy samolot zaczął podchodzić do lądowania, opadły mnie wspo-
mnienia i znów przed oczyma stanęły mi jak żywe miejsca, o których przez
całe lata starałem się zapomnieć, powrócił czas ostatniego w mym życiu
promiennego lata. Potem wszystko spowiły kolory jesieni, kolory przemi-
jania. Barwy śmierci.
Barwy Wietnamu.
Brązowe, błotniste rzeki. Ciemnozielone torby na zwłoki. Ciemne
zgliszcza po drzewach i wioskach. Szare twarze z białymi oczyma, czekające
na zgrzyt zamka błyskawicznego i powiezienie przez morze, by mogły
spocząć w brunatnej ziemi.
Takimi odcieniami pokryło się moje życie od tamtego lata. Był to rok
1963.
Dawno, dawno temu.
Przez dwadzieścia lat starałem się zaleczyć blizny pozostawione przez
ten rok. Nagle uderzyło to we mnie jak sztylet i raz jeszcze osaczyły mnie
dawne imiona i dawne twarze. Chief. Titan. Wally Butts i Vince Dooley.
Teddy.
Doe.
Czas stępił ostrze, pokrył piaskiem krawędzie, ale ból stał się przez to
jeszcze dotkliwszy. Doe Findley była ostatnią z fantazji, jakie sobie pozo-
stawiłem. Przegnałem wszystkie inne marzenia, tego jednak trzymałem się
kurczowo, broniłem go, pieściłem, szukałem w nim schronienia, ciągle nie
pozwalałem go sobie wydrzeć.
21
Strona 20
Mały samolot leciał nisko nad moczarami w gęstym deszczu. Patrzyłem
przez owalne okienko, zalewane strugami wody, i szukałem jakiegoś znaku,
który pozwoliłby mi odnaleźć się w czasie i w przestrzeni. Oczekiwałem
znajomej budy o płaskim dachu, która służyła jako dworzec lotniczy, z
automatem do kawy i kilkunastoma krzesłami w czymś, co nazywano żar-
tobliwie poczekalnią. Czas wyczynia z nami przedziwne sztuczki. Staje
się w naszych głowach zastygłym kadrem. Ludzie się nie starzeją; farba na
starych domach nie łuszczy się ani nie blaknie. Drzewa nie stają się wyż-
sze. Nawet trawa nie wzrasta.
Tym, co naprawdę chciałem zobaczyć przez iluminator, była przeszłość.
Tymczasem ujrzałem niski terminal ze szkła i stali, mrugające światełka
wytyczające pasy startowe i odrzutowce szykujące się do startu. Ruch był
tu większy niż w Las Vegas w niedzielny wieczór. Trudno połknąć za jed-
nym razem dwudziestoletni kawał rzeczywistości, a tymczasem to właśnie
musiałem zrobić.
Schodząc po schodkach na ziemię w potokach deszczu, przypomniałem
sobie nagle często powtarzane przez ojca powiedzonko:
- Nie warto mieć tego, co przychodzi zbyt łatwo.
Mówiąc ściśle, powtarzała to matka. Ojciec zginął w walkach na Pacyfi-
ku trzy miesiące przed moim urodzeniem. Nigdy specjalnie nie pasjonowa-
łem się geografią, kiedy jednak szedłem do szkoły, wiedziałem wszystko,
czego można się było dowiedzieć, o wyspie Guadalcanal. Znałem współ-
rzędne geograficzne, kształt, wiedziałem, że miała zaledwie sto mil długości
i trzydzieści szerokości i że była pierwszym celem naszej ofensywy na
Pacyfiku. Wiedziałem też, że 20 sierpnia 1942 roku, o godzinie 22.15, mó-
wiąc inaczej, kwadrans po dziesiątej wieczorem, kapitan J.L. Kilmer z
Pierwszej Dywizji Piechoty Morskiej przestał być moim ojcem i stał się
legendą mojej matki. Wzrastałem wpatrzony w Purpurowe Serce i Krzyż
Piechoty Morskiej, zawieszone wraz z jego zdjęciem nad moim biurkiem,
abym go nigdy nie zapomniał. Guadalcanal na zawsze już miało pozo-
stać ohydnym, bezwartościowym strzępem rzeczywistości, leżącym nie
22