DeMille Nelson - Złote Wybrzeże t.1
Szczegóły |
Tytuł |
DeMille Nelson - Złote Wybrzeże t.1 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
DeMille Nelson - Złote Wybrzeże t.1 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie DeMille Nelson - Złote Wybrzeże t.1 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
DeMille Nelson - Złote Wybrzeże t.1 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
DeMILLE NELSON
Zlote wybrzeze #1
Strona 4
NELSON DeMILLE
Tom I
Przełożył:
ANDRZEJ SZULC
Tytuł oryginału:
THE GOLD COAST
Ilustracja na okładce:
STANISŁAW FERNANDES
Opracowanie graficzne:
ADAM OLCHOWIK
Redaktor.
MIRELLA HESS-REMUSZKO
Redaktor techniczny:
JANUSZ FESTUR
Copyright (c) 1990 by Nelson DeMille
For the Polish edition Copyright (c) 1992 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-85423-72-9
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1992. Wydanie I
Skład: Zakład Fototype w Milanówku
Druk: Łódzka Drukarnia Dziełowa
Strona 5
Moim trzem stawiającym pierwsze kroki autorom: Ryanowi, Laurenowi i Alexowi
Człowiek nie żyje tylko swoim życiem osobistym, jako jednostka, ale, świadomie bądź
nieświadomie, również życiem swojej epoki i swojego pokolenia.
Tomasz Mann, Czarodziejska góra, przełożył Józef Kramsztyk
Strona 6
CZĘŚĆ I
Stany Zjednoczone są w istocie największym z poematów…
Walt Whitman, Przedmowa do Źdźbeł trawy, przełożył Juliusz Żuławski Rozdział 1
Po raz pierwszy spotkałem Franka Bellarosę pewnej słonecznej kwietniowej soboty
na wysypanym żwirem parkingu przed szkółką Hicksa, w której od ponad stu lat
zaopatruje się miejscowa arystokracja. Obaj toczyliśmy do naszych^ samochodów
wypełnione sadzonkami i nawozami czerwone wózki.
–Pan Sutter? Pan John Sutter, prawda? – zawołał idąc w moją stronę.
Popatrzyłem na niego. Ubrany był w obszerne robocze spodnie oraz niebieską bluzę
i z początku wziąłem go za pracownika szkółki, ale potem, kiedy się zbliżył,
przypomniałem sobie, że znam jego fizjonomię z gazet i telewizji.
Frank Bellarosa nie należy do tych sławnych osobistości, na które człowiek
chciałby się przypadkiem natknąć na ulicy i, jeśli mam być szczery, w jakimkolwiek
innym miejscu. Jego sława to specjalność specyficznie amerykańska, człowiek ten
jest mianowicie gangsterem.
W pewnych rejonach świata ktoś taki jak on ukrywałby się przed policją, w innych –
byłby głównym lokatorem pałacu prezydenckiego, ale tutaj, w Ameryce, egzystuje w
miejscu, które zgrabnie ochrzczono mianem podziemia. Jest przestępcą, nie
postawiono go jednak w stan oskarżenia i nie skazano; poza tym płaci regularnie
podatki i cieszy się pełnią praw obywatelskich. To o takich jak on myśli prokurator
federalny, kiedy zakazuje facetom na zwolnieniu warunkowym "zadawać się ze
znanymi kryminalistami".
Tak więc, kiedy zbliżyła się do mnie ta słynna postać świata
9
podziemnego, za żadne skarby nie mogłem się domyślić, skąd mnie zna, czego
chce, ani dlaczego wyciąga do mnie rękę. Mimo to uścisnąłem ją.
–Tak, to ja – oznajmiłem.
–Nazywam się Frank Bellarosa. Jestem pańskim nowym sąsiadem.
Co takiego? Sądzę, że zachowałem kamienne oblicze, nie można jednak wykluczyć,
iż drgnęła mi lekko powieka.
–O! – odezwałem się – to…
Strona 7
Naprawdę okropne.
–Tak. Dobrze, że pana spotkałem.
Po tym wstępie ja i mój nowy sąsiad ucięliśmy sobie krótką pogawędkę,
przyglądając się zarazem zawartości naszych wózków. On kupił sadzonki
pomidorów, bakłażanów, papryki i bazylii. Ja balsaminę i nagietki. Pan Bellarosa
zasugerował, że powinienem zacząć hodować coś jadalnego. Oświadczyłem, że ja
jadam nagietki, a moja żona odżywia się balsaminą. Uznał to za wyborny żart.
Żegnając się, uścisnęliśmy sobie dłonie, nie czyniąc jednak żadnych towarzyskich
planów, po czym wsiadłem do swego forda bronco.
Było to najbanalniejsze pod słońcem spotkanie, ale kiedy zapalałem silnik, ujrzałem
w nagłym olśnieniu (co mi się na ogół nie zdarza) przyszłość – i to, co zobaczyłem,
wcale mi się nie spodobało.
Rozdział 2 Wyjechałem z parkingu i ruszyłem w stronę domu. Nie od rzeczy będzie
być może wspomnieć, w jakiej okolicy zapragnął zamieszkać pan Bellarosa wraz z
rodziną. Powiem bez ogródek: bardziej ekskluzywnego miejsca nie znajdziecie w
całej Ameryce. Beverly Hills albo Shaker Heights mogą się przy nim wydać co
najwyżej osiedlem domków jednorodzinnych. Miejscowi nazywają je North Shore, ale
w całym kraju, a także za granicą, znane jest jako Gold Coast, czyli Złote Wybrzeże,
choć nawet handlarze nieruchomościami boją się wymówić na głos te dwa słowa.
Można tu znaleźć stare fortuny, stare rodziny, stare towarzyskie cnoty, a także
stare zapatrywania dotyczące na przykład kwestii, kto powinien dysponować prawem
głosu, nie mówiąc już o przywileju posiadania ziemi. Złote Wybrzeże w niczym nie
przypomina rustykalnej demokracji w stylu Jeffersona.
Nowobogackim, którzy potrzebują akurat nowego domu i rozumieją, co tu jest
grane, miękną trochę kolana, kiedy w wyniku jakichś finansowych komplikacji
wystawia się na sprzedaż którąś z miejscowych posiadłości. Zawsze mogą się
jeszcze wycofać i kupić coś na South Shore, gdzie nie grozi im popadniecie w
kompleksy. Jeśli jednak zakupią kawałek Złotego Wybrzeża, czynią to z drżącym
sercem, zdają sobie bowiem sprawę, że nie będą tu mieli łatwego życia i nie powinni
raczej próbować pożyczyć od mieszkańca sąsiedniego pałacu szklaneczki Johnnie
Walkera z czarną nalepką.
Ale ktoś taki jak Frank Bellarosa, myślałem, nie będzie sobie
Strona 8
11
w ogóle zdawał sprawy z tego, że otaczają go niebiańskie istoty i lodowe góry
towarzyskiego bojkotu. Nie będzie miał najmniejszego pojęcia, że stąpa po "Ziemi
Świętej".
Albo jeżeli nawet to do niego dotrze, będzie dbał o to tyle, co o zeszłoroczny śnieg.
(Byłoby to zresztą o wiele bardziej interesujące).
W ciągu kilku minut rozmowy wywarł na mnie wrażenie człowieka obdarzonego
prymitywnym rodzajem elan vital, czymś, co ma w sobie żołnierz zdobywczej,
reprezentującej niższą cywilizację armii, obejmujący na kwaterę okazałą willę
pokonanego patrycjusza.
Bellarosa nabył, jak zaznaczył, posiadłość graniczącą z moją. Moja nazywa się
Stanhope Hall, jego nosi miano Alhambry. Tutejsze posesje noszą nazwy, nie
numery, ale nie chcąc utrudniać życia amerykańskiej poczcie, poszerzyłem swój
adres o nazwę ulicy, Grace Lane, oraz miejscowości, Lattingtown. Mam również kod
pocztowy, którego podobnie jak wielu moich sąsiadów rzadko używam, posługując
się za to starym określeniem Long Island. Mój adres brzmi zatem następująco:
Stanhope Hall, Grace Lane, Lattingtown, Long Island, New York. Poczta dochodzi.
Moja żona Susan i ja nie mieszkamy właściwie w samym Stanhope Hall, który jest
ogromną, liczącą pięćdziesiąt pokoi, artystycznie zorganizowaną stertą granitu z
Vermont. Same tylko rachunki za jej ogrzewanie doprowadziłyby mnie do bankructwa
już w lutym. Żyjemy w skromniejszym, piętnastopokojowym domku gościnnym,
zbudowanym na przełomie stuleci w stylu angielskiego dworku. Rodzice mojej żony
ofiarowali go jej wraz z dziesięcioma z dwustu należących do Stanhope Hall akrów
ziemi jako ślubny prezent. Wracając do poczty, to listonosz zostawia ją dla nas w
stróżówce, jeszcze skromniejszym, sześciopokojowym kamiennym domku,
zamieszkiwanym przez George'a i Ethel Allardów.
Allardowie zaliczają się do tak zwanych domowników, co oznacza, że kiedyś tu
pracowali, obecnie zaś raczej się nie przemęczają. George był niegdyś zarządcą
posiadłości, zatrudnionym przez ojca mojej żony, Williama, i jej dziadka, Augusta.
Moja żona pochodzi z rodu Stanhope'ów.
Wielki, pięćdziesięciopokojowy pałac stoi teraz pusty, a George pełni funkcję kogoś
w rodzaju dozorcy całego dwustuakrowego obszaru. Razem z Ethel mieszka za
darmo w stróżówce, z której
Strona 9
12
wykwaterowano odprawionego w latach pięćdziesiątych stróża i jego żonę. George
robi, co może, wziąwszy pod uwagę ograniczone fundusze rodzinne. W duchu
przestrzega etyki pracy, ale ciało ma mdłe. Susan i ja odkryliśmy, że pomagamy
Allardom w* większym stopniu, niż oni pomagają nam, co nie stanowi tutaj wyjątku.
George i Ethel dbają głównie o teren wokół stróżówki, strzygąc żywopłot, malując
bramę z kutego żelaza, przycinając bluszcz oplatający ich domek i mur posiadłości, a
także wysadzając na wiosnę flance. Pozostała część posiadłości znajduje się,
nieodwołalnie, w rękach Pana Boga.
Skręciłem z drogi na wysypaną żwirem aleję i stanąłem przy bramie, która jest
zwykle dla naszej wygody otwarta – wyłącznie przez nią mamy bowiem dostęp do
Grace Lane i otaczającego nas szerokiego świata.
George zbliżył się do mnie statecznym krokiem, wycierając dłonie o zielone robocze
spodnie. Otworzył przede mną drzwiczki samochodu, zanim sam zdążyłem to zrobić.
–Dzień dobry, sir – powiedział.
George wywodzi się ze starej szkoły, z nielicznej warstwy profesjonalnych
służących, która rozkwitła kiedyś na krótko w naszej wspaniałej demokracji. Miewam
czasem napady snobizmu, ale służalczość George'a wprawia mnie na ogół w
zakłopotanie. Moja żona, która urodziła się, żeby korzystać z bogactwa, w ogóle na
to nie zwraca uwagi, a jeśli nawet, to nic sobie z tego nie robi. Otworzyłem bagażnik
forda.
–Pomożesz mi? – zapytałem.
–Oczywiście, sir, oczywiście. Proszę pozwolić mi się tym zająć. – Wyjął skrzynki z
nagietkami i balsaminą i postawił je na trawie przy wysypanej żwirem alei. –
Wyglądają naprawdę dobrze w tym roku, panie Sutter. Ładne sadzonki pan dostał.
Zasadzę te przy bramie, a potem pomogę panu w pańskim ogródku.
–Poradzę sobie sam. Jakże się miewa pani Allard?
–Bardzo dobrze, panie Sutter. To miło, że pan zapytał.
Moje rozmowy z George'em są zawsze cokolwiek sztuczne, chyba że stary trochę
sobie golnie.
George urodził się w posiadłości Stanhope'ów jakieś siedemdziesiąt lat temu i w
jego wspomnieniach z dzieciństwa przewijają się szalone lata dwudzieste, Wielki
Kryzys i zmierzch złotej ery
Strona 10
Strona 11
13
w latach trzydziestych. Po krachu w roku 1929 wciąż organizowano tutaj bale z
debiutantkami, regaty i mecze polo, ale jak oznajmił mi kiedyś w chwili szczerości
George: "Wszyscy tutaj stracili serca.
Stracili pewność siebie, a po wojnie ostatecznie skończyły się dobre czasy." Wiem
o tym wszystkim z książek historycznych i dzięki swego rodzaju osmozie, której
doświadcza się żyjąc tutaj. Ale George ma bardziej szczegółową i osobistą wiedzę na
temat Złotego Wybrzeża i kiedy tylko trochę wypije, opowiada historie o tutejszych
wielkich rodach: kto kogo posuwał, kto kogo zastrzelił w szale zazdrości i kto
zastrzelił się z rozpaczy. Miejscową służbę łączyły tutaj, i do pewnego stopnia łączą
nadal, specyficzne powiązania i dzięki wymianie informacji zyskuje się dostęp do
bractwa, gromadzącego się w stróżówkach i kuchniach funkcjonujących jeszcze
wielkich domów, a także w miejscowych proletariackich pubach. Mamy tutaj do
czynienia z amerykańską wersją Upstairs, Downstairs i Bóg jeden wie, co wygadują o
mnie i o Susan.
Ale choć George nie odznacza się zbytnią dyskrecją, jest za to lojalny. Na własne
uszy słyszałem, jak tłumaczył kiedyś facetowi przycinającemu gałęzie, że Sutterowie
są dobrymi chlebodawcami.
Właściwie nie jest zatrudniony przeze mnie, ale przez rodziców Susan, Williama i
Charlotte Stanhope'ów, którzy są na emeryturze, mieszkają w Hilton Head i starają
się pozbyć pałacu, zanim pociągnie ich na dno. Ale to inna historia.
Ethel Allard to także inna historia. Zachowuje się zawsze poprawnie i sympatycznie,
lecz tuż pod powierzchnią kipi w niej klasowy gniew.
Nie mam wątpliwości, że jeśli ktoś kiedyś podniesie wysoko czerwoną flagę, Ethel
Allard uzbroi się w kamień wyrwany z chodnika i ruszy na mój dom. Z tego, co wiem,
ojciec Ethel, właściciel dobrze prosperującego sklepu, wpadł w tarapaty w wyniku
błędnej porady inwestycyjnej udzielonej mu przez bogatych klientów, a następnie
zbankrutował z powodu ich niewypłacalności. Jego bogaci klienci nie mogli zapłacić
za dostarczone im na kredyt towary, sami bowiem również stali się bankrutami.
Działo się to oczywiście w roku 1929 i od tamtej pory nic nie jest już tutaj takie jak
niegdyś. Bankrutując, a następnie zapijając się na śmierć, strzelając do siebie i
skacząc z okien, bądź też po prostu znikając i zostawiając na pastwę losu swoje
Strona 12
14
domy, swoje długi i swój honor, ludzie bogaci, jak sądzę, nadużyli w pewien sposób
zaufania klas niższych. Wiem jednak, jak trudno jest współczuć ludziom bogatym, i
potrafię zrozumieć punkt widzenia Ethel.
Niemniej jednak od czasu Wielkiego Kryzysu minęło jakieś sześćdziesiąt lat i być
może czas już oszacować niektóre straty.
Jeżeli ta okolica nie wydaje się wam typowo amerykańska, zapewniam was, że jest;
mylą tylko zewnętrzne pozory i krajobraz.
–Więc, jak już mówiłem, panie Sutter – trajkotał mi nad głową George – kilka dni
temu dostały się do Stanhope Hall jakieś dzieciaki i urządziły sobie w nocy przyjęcie.
–Czy zniszczenia są duże?
–Nie bardzo. Mnóstwo butelek po alkoholu i sterta tych… no… tych rzeczy.
–Kondomów?
Kiwnął głową.
–Więc zrobiłem porządek i wstawiłem dyktę w okno, przez które dostali się do
środka. Ale lepszy byłby arkusz blachy.
–Zamów go. Na mój rachunek.
–Tak, sir. Jest wiosna i…
–Tak, wiem. / Wiosną aktywniej działają hormony i miejscowa młodzież poczuła wolę
bożą. Prawdę mówiąc, sam włamywałem się nieraz do opuszczonych rezydencji.
Trochę wina, kilka świeczek, tranzystorowe radio nastawione na WABC, może nawet
ogień w kominku, choć to byłaby już pewna przesada. Nie ma jak uprawianie miłości
w ruinach.
Zainteresowało mnie, że kondomy znowu wróciły do łask. – Żadnych śladów
narkotyków?
–Nie, sir. Tylko alkohol. Na pewno nie życzy pan sobie, żebym zawiadomił policję?
–Nie.
Miejscowa policja interesuje się wprawdzie problemami tutejszego ziemiaństwa, ale
nie chciało mi się łazić po liczącym pięćdziesiąt pokoi pałacu w towarzystwie silących
Strona 13
się na uprzejmość gliniarzy. Nie wyrządzono zresztą żadnych szkód.
Wsiadłem do forda i minąłem bramę, chrzęszcząc oponami po żwirze, którym z
rzadka wysypana była alejka. Żeby położyć zaledwie cal nowej nawierzchni dla
uzupełnienia zimowych ubytków, potrzeba
Strona 14
15
sześciuset jardów sześciennych tłucznia, po sześćdziesiąt dolarów jard.
Zanotowałem sobie w pamięci, że muszę przekazać tę dobrą wiadomość mojemu
teściowi.
Dom, w którym mieszkam, stoi w odległości mniej więcej dwustu jardów od bramy i
pięćdziesięciu jardów od głównej alei, z którą łączy go wąska, jednopasmowa dróżka.
Jej także przydałoby się trochę żwiru. Sam dom jest w dobrym stanie. Kamień
importowany z Cotswold, ceramiczna dachówka oraz miedziane framugi i rynny
prawie nie wymagają konserwacji i są niemal tak samo trwałe jak aluminiowe ściany i
plastikowe okna z winylu. Ściany pokrywa bluszcz, który trzeba będzie przyciąć,
kiedy wypuści nowe, jasnozielone pędy, a za domem rozciąga się ogród różany,
dopełniający wrażenia, iż znaleźliśmy się w wesołej starej Anglii.
Przed domem stał samochód Susan, wyścigowy, zielony jaguar XJ-6, prezent od jej
rodziców. Kolejny angielski rekwizyt. Miejscowi obywatele są na ogół anglofilami;
zostaje się nimi poprzez sam fakt zamieszkania w tej okolicy.
–Lady Stanhope! – zawołałem wchodząc do środka.
Susan odpowiedziała mi z ogrodu różanego, wyszedłem więc na dwór tylnymi
drzwiami. Zastałem Susan siedzącą w ogrodowym fotelu z kutego żelaza. Tylko
kobiety, jak sądzę, mogą siedzieć na czymś takim.
–Witaj, pani. Czy wolno mi cię dopaść?
Piła herbatę; w chłodnym kwietniowym powietrzu nad filiżanką unosiła się para. Na
grządkach, wśród nagich różanych krzewów kwitły żółte krokusy i lilie; na
wskazówce słonecznego zegara usiadł drozd. Widok byłby bardzo radosny, gdyby
nie to, że Susan była najwyraźniej nadąsana.
–Jeździłaś konno? – zapytałem.
–Tak. Dlatego właśnie ubrana jestem w strój do konnej jazdy i śmierdzę koniem, mój
ty Sherlocku.
Usiadłem naprzeciw niej na żelaznym stoliku.
–Nigdy nie zgadniesz, kogo spotkałem w szkółce Hicksa.
–Nie, nie zgadnę.
Przez chwilę jej się przyglądałem. Jest uderzająco piękną kobietą, jeśli wolno mi
Strona 15
powiedzieć coś takiego o własnej żonie. Ma ogniste, rude włosy, które wedle mej
ciotki Cornelii stanowią niezawodną
Strona 16
16
oznakę szaleństwa, i zielone kocie oczy, hipnotyzujące zupełnie obcych ludzi. Jest
lekko piegowata, a na widok jej wydatnych warg mężczyźni natychmiast zaczynają
myśleć o miłości francuskiej. Ma gibkie i prężne ciało; każdy chciałby, aby jego
licząca czterdzieści lat żona po urodzeniu dwójki dzieci miała takie. Kluczem do jej
szczęścia i zdrowia, powie wam to od razu, jest jeździectwo. Uprawia je w lecie, na
jesieni, w zimie i na wiosnę, w słońcu, śniegu i słocie. Zakochany jestem w tej
kobiecie do szaleństwa, choć zdarzają się chwile, jak choćby teraz, kiedy się dąsa i
zamyka w sobie. Ciotka Cornelia także mnie przed tym przestrzegała.
–Spotkałem naszego nowego sąsiada – powiedziałem.
–O? Z firmy przewozowej HRH?
–Nie, nie.
Jak wiele tutejszych posiadłości, Alhambra zakupiona została, wedle wpisu w
księgach, przez jakąś korporację. Sprzedaż miała miejsce w lutym, publicznie
ogłoszono ją tydzień później. Pośrednik twierdził, że nie zna nazwiska nabywcy, ale
opierając się na różnych pogłoskach i przeprowadzonym przez starą gwardię
dochodzeniu, zawężono krąg ewentualnych kupców do Irańczyków, Koreańczyków,
Japończyków, handlujących farmaceutykami Latynosów lub członków mafii. To mniej
więcej wyczerpywało listę grożących nam okropności.
I rzeczywiście, wszyscy wyżej wymienieni nabywali ostatnio domy i ziemię na Złotym
Wybrzeżu. Któż inny dysponowałby taką ilością forsy? Kruszył się system obronny,
republikę wystawiano pod młotek.
–Mówi ci coś nazwisko Frank Bellarosa? – zapytałem.
Susan zastanawiała się przez chwilę.
–Nie sądzę.
–Mafia.
–Naprawdę? To on jest naszym nowym sąsiadem?
–Tak powiedział.
–Czy powiedział, że należy do mafii?
–Oczywiście, że nie. Znam go z gazet i telewizji. Nie chce mi się wierzyć, że nigdy o
nim nie słyszałaś. Frank Biskup Bellarosa.
Strona 17
–Jest biskupem?
–Nie, Susan, to tylko taki mafijny pseudonim. Wszyscy tam noszą pseudonimy.
–Naprawdę?
Strona 18
17
2 – Złote Wybrzeże Łyknęła herbaty i spojrzała nieobecnym wzrokiem na ogród.
Susan, podobnie jak wielu innych mieszkańców tego rajskiego ogrodu, niezbyt
interesuje się światem zewnętrznym. Czyta Trollope'a i Agathę Christie, nigdy nie
słucha radia, a telewizora używa tylko do oglądania kaset ze starymi filmami. O tym,
jaka będzie pogoda, dowiaduje się przez telefon. Lokalne wydarzenia poznaje za
pośrednictwem zamieszczającego tylko dobre wiadomości tygodnika i kilku
snobistycznych magazynów, które obsługują zamożną społeczność Złotego
Wybrzeża.
Co się tyczy złych wiadomości, przyswoiła sobie zasadę Thoreau: jeśli przeczytałeś
opis jednej katastrofy kolejowej, przeczytałeś o wszystkich.
–Niepokoi cię ta wiadomość? – zapytałem.
Wzruszyła ramionami.
–A ciebie?
Jako adwokat nie lubię, kiedy ludzie odpowiadają mi pytaniem na pytanie, udzieliłem
więc wymijającej odpowiedzi.
–Nie. Istotnie, Grace Lane będzie teraz dobrze strzeżona przez FBI i patrole
miejscowej policji.
Przez chwilę najwyraźniej zastanawiała się nad tym.
–Ten człowiek… – odezwała się w końcu -jak on się nazywa?
–Bellarosa,
–No właśnie. Porozmawiam z nim o szlakach jeździeckich i o prawie przejazdu przez
jego posiadłość.
–Dobry pomysł. Potraktuj go ostro.
–Zrobię to.
Przyszedł mi w związku z tym na myśl głupi, choć przyzwoity dowcip i postanowiłem
opowiedzieć go Susan.
–Krzysztof Kolumb schodzi na ląd… to żart… i mówi do grupy rdzennych
Amerykanów: "Buenos Dias!" – albo może raczej: "Buongiornor A wtedy jeden z
Strona 19
Indian odwraca się do żony i mówi:
"Będziemy mieli nowego sąsiada".
Susan uśmiechnęła się uprzejmie.
Wstałem i wyszedłem przez furtkę z ogrodu zostawiając moją żonę razem z jej
herbatą, humorami i problemem, jak wytłumaczyć szefowi mafii, że, zgodnie z
tradycją panującą w tej okolicy, dopuszcza się możliwość przejeżdżania konno przez
cudzą posiadłość.
Strona 20
18
Rozdział 3 Miejscowa tradycja głosi, że jeśli przekracza się granicę cudzej
posiadłości pieszo, narusza się prawo; jeśli czyni się to konno, korzysta się ze
szlacheckiego przywileju.
Nie wiedziałem, czy pan Frank Bellarosa został już o tym powiadomiony, a jeśli tak,
czy gotów jest honorować ten zwyczaj. Niemniej, nieco później tego samego
sobotniego popołudnia, przekroczyłem szpaler białych sosen, wzdłuż którego
biegnie granica naszych posiadłości. Siedziałem na grzbiecie Jankesa, drugiego
konia mojej żony, sześcioletniego wałacha mieszanej krwi. Jankes ma dobry
charakter w przeciwieństwie do Zanzibara, delikatnego arabskiego ogiera, którego
zwykle dosiada Susan. Na Jankesie można sobie ostro pojeździć i zostawić go
spoconego bez obawy, iż zaraz padnie na zapalenie płuc; Zanzibar znajduje się pod
nieustanną opieką weterynaryjną z racji trapiących go tajemniczych i kosztownych
dolegliwości. Jankes, podobnie jak mój ford bronco, wypełnia po prostu bez żadnych
fochów zadanie, do którego został stworzony, podczas gdy jaguar Susan co drugi
tydzień wędruje do warsztatu. Przypuszczam, że taka jest cena, którą się płaci za
ekstrawagancję.
Wyjechałem spomiędzy sosen na otwarte pole, niegdyś końskie pastwisko, gdzie
teraz wyrosły krzaki i najrozmaitsze młode drzewka, które, jeśli dać im wolną rękę,
zamienią to miejsce z powrotem w dziewiczy las.
Byłem pewien, że Bellarosa, podobnie jak większość mu podobnych, dba nie tyle o
zachowanie intymności, co o osobiste bezpieczeństwo,
19
i w każdej chwili spodziewałem się natknąć na śniadego rewolwerowca, z włosami
zaczesanymi gładko do tyłu, w czarnym garniturze i butach z ostrymi czubkami.
Jechałem dalej polem w stronę wiśniowego sadu. Zapadał właśnie zmierzch,
powietrze było balsamiczne i wokół mnie unosił się zapach świeżej ziemi. Słychać
było tylko dudnienie stąpających po miękkiej darni podków Jankesa i dochodzące z
daleka wieczorne trele ptaków.
Wszystko razem składało się na wspaniałe późne popołudnie wczesną wiosną.
Wjechałem w wiśniowy sad. Powykręcane i nie pielęgnowane od dawna gałęzie
starych drzew obsypane były świeżymi liśćmi, wśród których rozwijały się właśnie
różowe kwiaty.