Czylok Mariusz - Guuru
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Czylok Mariusz - Guuru |
Rozszerzenie: |
Czylok Mariusz - Guuru PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Czylok Mariusz - Guuru pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Czylok Mariusz - Guuru Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Czylok Mariusz - Guuru Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Mariusz Czylok
Guru
1.Z każdym następnym życiem stajemy się coraz bardziej bogatsi, a dobra
materialne nagromadzone w jednym, procentują w drugim. W końcu stajemy się
bardzo bogaci. Może nie wszyscy, to fakt. Ja osobiście musiałem coś popieprzyć w
swoim poprzednim wcieleniu i teraz przyszło mi zaczynać wszystko od początku.
Nie wiem po co o tym mówię, ale czuję, że taka informacja jest mimo wszystko
potrzebna. Pytanie: komu? Zresztą...
Nazywam się Harry i pracuję jako guru. Praca beznadziejna, nieopłacalna i
cholernie nudna. Tak między Bogiem, a prawdą: nikomu do szczęścia nie potrzebna.
Moje biuro nie jest duże, ale za to miłe i sympatyczne - tak jak ja. Po głębszej
analizie stwierdzić mogę, że nie posiadam nadludzkich umiejętności, ale jestem
natomiast: miły (mam ujmujący uśmiech, śliczne oczy, włosy, nos, nogi i ręce),
inteligentny (co się samo przez się rozumie), czarujący (kiedy tylko mam na to
ochotę), brutalny (jak wyżej, oraz gdy tylko wymaga tego sytuacja) oraz szybki,
rzutki i błyskotliwy.
Biuro otwarte jest dla wszystkich ludzi. Dla tych, którzy potrzebują wsparcia
duchowego ze strony guru, czyli mojej... Służę zawsze dobrą radą i to zawsze za
darmo, co w dzisiejszych czasach jest zjawiskiem bardzo rzadkim. Dlatego ludzie
usłyszawszy o kimś takim jak ja, z politowaniem pukają się w czoło - lub też
robią znak krzyża. Ktoś kiedyś rzucał we mnie czosnkiem.
!!!???
Wszedłem właśnie do swojego biura, które posprzątane przez moją osobistą
sekretarkę Medusę, lśniło blaskiem. Przed chwilą usłyszałem, że gdzieś na
świecie rdza zżera stal. Zastanawiam się jakie to może mieć dla mnie znaczenie.
Podszedłem do okna i podniosłem żaluzje. Spadły na podłogę. Dziwne: ja je
podnoszę, a one spadają. Wstawał nowy dzień. To znaczy za oknem - uściślę, bo
nie chcę mieć tutaj głupich niedomówień. Tak, tak... świt jest zawsze lepszy niż
wieczór. Świt kojarzy się z narodzinami, wieczór ze śmiercią. Poza tym nie
każdemu chce się rano wstać, aby obserwować powolne narodziny dnia. Większość
woli jeszcze parę minut wygrzewać się w ciepłej pościeli. No... ale dosyć tych
sentymentalnych bzdur, czas przygotować się do pracy.
Usiadłem na swoim wygodnym fotelu ze skóry hipopotama i otworzyłem górną
szufladę biurka. Na stercie magazynów erotycznych leżał lśniący i pachnący
smarem sześciostrzałowy rewolwer. Wyjąłem go, rozładowałem naboje, a potem
ponownie go załadowałem i wsunąłem do szuflady. Gotowy na wszystko.
Wstałem i podszedłem do szafy stojącej przy jednej ze ścian mojego biura. W
szafie na wypolerowanym stojaku znajdowało się kilkanaście sztuk pięknej broni;
od kałasznikowa, poprzez M-16 aż do izraelskiego uzi. Napatrzyłem się przez
chwilę i wreszcie zamknąłem szafę. Pieszczotliwie spojrzałem na zawieszone na
ścianie różne rodzaje białej broni. Były tam maczety, szpady, miecze, zwykłe
noże kuchenne, sztylety, a nawet (wiążący się z moim którymś tam poprzednim
wcieleniem) bagnet.
Zanim usiadłem ponownie przy biurku i rozpocząłem swoją pracę guru, pomyślałem
sobie jak piękny byłby dzień gdyby można było go rozpocząć od poderżnięcia
gardła mojej sekretarce, którymś z tych lśniących noży.
Uśmiechnąłem się do tych myśli odsuwając je jednak na bok i zabrałem się do
pracy. Chwilę wcześniej pomyślałem o trumnach z wampirami w piwnicy i uśmiech
spełzł z mojej twarzy.2.Medusa weszła do pokoju z garnkiem wrzątku i tacą pełną
jedzenia. Jak zwykle codziennie to samo. Śniadanie złożone z zimnych nóżek i
ciepłych klusek.
- Spóźnił się pan - powiedziała. - Równo godzinę. Nie mam pojęcia jak pan to
zrobi, ale nic mnie to nie obchodzi. Niech się pan sam martwi i spróbuje z tego
tutaj zaparzyć sobie herbatę.
Postawiła garnek na stole i wyszła z pokoju. Włożyłem dłoń do garnka. Bez obaw.
Woda była zimna. Wrzątek to był, ale chyba godzinę temu. Odsunąłem garnek na
bok. Zrezygnowałem ze śniadania.
Drzwi skrzypnęły cichutko otwierając się szeroko i zabiły małego pająka, który
rozpiął swoją sieć pomiędzy drzwiami, a szafą stojącą za nimi. Drzwi ponownie
skrzypnęły zamykając się, ale nie ożywiły pająka. Biedaczek już nigdy nie założy
spodni.
Podniosłem wzrok znad dokumentów i spojrzałem na gościa.
Był to Azjata. Medusa zapowiedziała, że przyjdzie dzisiaj do mego biura
Japończyk. Więc logicznie myśląc, to musiał być on. Nazywał się Kiro Watsu. Miał
na sobie białe kimono związane w talii czarnym pasem. Jego skośne oczy, czarne
jak małe kałuże smoły, skierowane były w moim kierunku.
Wstałem zza biurka i na przywitanie gościa zacząłem tańczyć równocześnie
śpiewając. Było to moje klasyczne powitanie gości. Tańczyłem skacząc, kucając,
raz na jednej nodze raz na drugiej. W pewnej chwili stanąłem na rękach, ale moje
nadciśnienie dało znać o sobie i musiałem zrezygnować z tej części mojego
powitania. Zrobiłem dwa salta do przodu. Salta do tyłu nie robię już od dobrych
dwóch lat, a konkretnie od chwili gdy wyrżnąłem głową w podłogę podczas jednego
z takich popisów. Potem lekarze mieli pełne ręce roboty i masę problemów, aby
pozszywać rozciętą skórę. Bolało...
Kiro Watsu patrzył na mnie przez cały czas mojego powitania bacznie obserwując
rozwój wypadków. Przypominał tym trochę moją sekretarkę Medusę, ona również
patrzyła takim wzrokiem, który powinien ciąć co popadnie.
Wreszcie skończyłem powitanie i Japończyk wrzasnął przeraźliwie: - Sonno-
joooooi!!!
Cokolwiek to znaczyło, brzmiało groźnie. Wrzeszczał kursywą, co nadawało jego
okrzykowi dodatkowej powagi. Przybrał bojową postawę wyciągając przed siebie
rozcapierzone palce. Zauważyłem, że ma przycięte równo paznokcie. Korzysta z
Czyżby był na mnie zły? Czy do takich wniosków dochodzi się podczas obserwacji
paznokci?
Sytuacja w jakiej się nagle znalazłem nie wyglądała ciekawie. Kiro Watsu mruczał
i syczał poruszając przed twarzą rękami gotowymi do zabijania.
Dotarcie do biurka zajęło mi sekundę. Druga sekunda została zmarnowana na
wydobycie z szuflady rewolweru, a trzecia na strzał.
Był to piękny strzał. Precyzyjny i zabójczy. Na środku czoła Kiro Watsu zakwitła
pąsowa róża i Japończyk zwalił się na dywan. Dopiero wtedy do biura weszła
Medusa.
- Pan mnie wołał? - spytała.
- Nie Meduso, ale jak już łaskawa byłaś pojawić się tutaj, to zabierz tego
trupa.
Medusa bez protestów złapała Japończyka za nogi i ciągnąc go za sobą wyszła z
pokoju. Nie zapomniała nawet cicho zamknąć drzwi. Martwy pająk tkwił na ścianie,
a jego spodnie spadły na podłogę.3.Od pewnego kolekcjonera z Wietnamu
zbierającego broń sieczną dostałem przepiękny nóż. Noża tego używam bardzo
często do obcinania paznokci. Nie mam w tym jeszcze dużej wprawy, ale myślę, że
to tylko kwestia czasu gdy będę robił to z zamkniętymi oczami. Medusa jest
laikiem w tych sprawach, a mimo to kiedyś zapytała mnie dlaczego nie używam do
obcinania paznokci zwykłych nożyczek. Nie potrafiłem odpowiedzieć jej na to
pytanie i po prostu bezczelnie wyprosiłem ją z pokoju.
Teraz właśnie, kiedy obcinałem ostatni paznokieć w lewej ręce, wszedł do biura -
wpuszczony przez Medusę - Murzyn.
Miał na sobie tylko przepaskę biodrową z trzciny. Uśmiechnąłem się do niego, a
on do mnie. Miał białe zęby.
Wstałem i przywitałem się z gościem na swój sposób: taniec i śpiew. Trochę
bolały mnie palce przez to przycinanie paznokci, ale jakoś to zniosłem.
Tym razem podczas tańca udało mi się wykręcić dwa piruety, ale poczułem, że coś
jest nie tak z moimi zębami i usiadłem. Murzyn usiadł na fotelu po drugiej
stronie biurka.
- Baba - powiedział Murzyn i poczułem, że krew uderza mi do głowy. Nikt
dotychczas w całym moim życiu nie nazwał mnie babą (we wcześniejszych
wcieleniach dwa razy byłem już kobietą, raz kurtyzaną, a raz europejską zwykłą
dziwką).
- I'm Nmosso, baba, nkosi - znowu usłyszałem to słowo: baba.
??? Nie.
- Medusa!!! - ryknąłem na całe gardło. W drzwiach pojawiła się moja sekretarka.
Widocznie akurat nie rzucała słów na wiatr.
- Czego? - spytała bez cienia poszanowania mojej osoby, a o grzeczności już nie
wspomnę.
- Wyrzuć tego czarnucha - rozkazałem.
Jedno muszę przyznać na korzyść Medusy - nigdy nie komentuje moich poleceń i
wykonuje je bez szmeru.
Tym razem nie było inaczej. Wyrzuciła Murzyna szarpiąc go za opaskę biodrową.
Nawet wtedy, gdy opaska została jej w ręce nie zraziła się i złapawszy Murzyna
za... hmmm... no wiadomo za co... wyrzuciła go z biura.
Murzyn wrzeszczał jak opętany, ale ja mu się nie dziwię. Też bym wrzeszczał na
jego miejscu. Może nawet głośniej.
Dopiero kilka dni później dowiedziałem się, że słowo "baba" oznacza w języku
suahili "ojcze", a "nkosi", co również wyrwało się Murzynowi, oznacza: "panie".
Westchnąłem głęboko, ale cóż... to nie moja wina iż tak potraktowałem gościa,
przecież mógł odpowiednio wcześniej nauczyć się jakiegoś cywilizowanego
języka.4.Mężczyzna był bardzo wysoki. Ubrany w popielaty garnitur i czarne
rękawiczki, co bardzo mnie zdziwiło. Nie wiem dlaczego.
Wstałem zadowolony z odwiedzin i od razu podskoczyłem zaczynając taniec
Harry'ego.
Baraszkując w powietrzu, w pewnym momencie mojego powitania zbliżyłem się do
mojego gościa na odległość wyciągniętej ręki. I on, skubany, to wykorzystał.
Tego się nie spodziewałem.
Wyciągnął rękę w moją stronę, a rękę miał zakończoną dłonią, tak jak każdy z
ludzi. Ale muszę tutaj sprecyzować swoją wypowiedź: dłoń miał zaciśniętą w
pięść, która wyrżnęła w moją skroń. Przypuszczam, że coś mu się wyraźnie nie
podobało. Nie mogę dojść tylko do tego co to było. Śpiew? Taniec? A może zbyt
mało ekspresji włożyłem w swoje powitanie?
Upadając na dywan uderzyłem łokciem o kant biurka.
Mężczyzna podszedł do mnie i pomógł mi wstać na nogi. Coś tam przy okazji
mruczał pod nosem.
Kiedy już stałem o własnych siłach, uderzył mnie w brzuch. Zabolało. Przyłożył
się do tego ciosu. Zabrakło mi powietrza. Już od dawna jestem po stronie
ekologów, cały czas uważam, że musimy walczyć o tlen. Tak ciężko się dziś
oddycha. Nie niszczmy drzew.
Uśmiechnąłem się do mojego oprawcy, rzuciłem krótkie "dziękuję" i kiedy podał mi
dłoń, aby pomóc mi wstać, zobaczyłem iż on również się uśmiecha.
Prawą ręką przytrzymałem się biurka aby nie upaść na pysk i wtedy ten idiota
uderzył mnie krzesłem w plecy. W jaki sposób krzesło znalazło się w jego rękach
chyba na zawsze zostanie tajemnicą. Upadając na dywan, po raz kolejny
zastanawiałem się dlaczego boli mnie głowa. Dopiero po chwili zdałem sobie
sprawę, że napastnik nie tylko uderzył mnie krzesłem w plecy, ale również walnął
mnie pięścią w twarz. Jak on to zrobił?
Podziękowałem mu bardzo za te dwa równocześnie zadane ciosy i tym razem
próbowałem wstać o własnych siłach. Próba ta okazała się daremna, gdyż mężczyzna
był bardzo czujny. W chwili gdy wydawało się, że wygram zawody we wstawaniu na
nogi, kopnął mnie w nos.
A kiedy już odzyskałem przytomność...
...mężczyzny nie było w pokoju. Zanim ponownie straciłem przytomność pomyślałem
sobie, że zapomniał powiedzieć o co mu chodziło.5.Mężczyzna był bardzo niski.
Wyglądał poza tym przeciętnie, jak większość ludzi.
Byłem bardzo zmęczony. W ciągu ostatnich paru dni żyłem bardzo intensywnie i
poza tym próbowałem dojść do siebie. Mało sypiałem. Pomimo zmęczenia podniosłem
się zza biurka i odtańczyłem swoje powitanie, ale tym razem byle jak i byle
szybko.
Nastawiony do świata byłem cynicznie i wrogo, więc zdenerwowało mnie, gdy po
skończonym tańcu ten pieprzony kurdupel stał dalej i patrzył na mnie tępymi
wyłupiastymi ślepiami.
- Tańcz!!! - wrzasnąłem na niego i chyba to go przestraszyło, bo odtańczył
całkiem niezły kawałek. Próbował mnie naśladować, ale kiedy chciał stanąć na
rękach, złamał palec w lewej dłoni.
Trzymając się za złamany palec usiadł naprzeciwko mnie na fotelu.
- Jestem ojcem - powiedział, a ja przypomniałem sobie o całym moim gniewie i
cynizmie jakie drzemały we mnie. Obudziłem i gniew, i cynizm. - Mam syna - dodał
kurdupel.
- I co na to syn? - spytałem z kpiącym uśmieszkiem.
- Syn ma dopiero miesiąc.
- I co? - nie było ważne jaki wiek ma jego syn. - Co matka na to? Co mówi
teściowa? Co mówią ludzie?
- Na co?
- No... na to... że ma takiego małego ojca. Nie zadaje mamie pytań: dlaczego
ojciec nie rośnie? Musisz kolego uważać, jak syn dorośnie i będzie twojego
wzrostu to będziesz musiał zatrudnić ochronę. A tak poza tym to śpicie w jednym
łóżeczku?
Malutki mężczyzna wstał z fotela. Czerwony na twarzy odwrócił się na pięcie i
wyszedł z pokoju. Po chwili zajrzała do mnie Medusa.
- Co pan mu powiedział? - spytała. Nie miałem zamiaru jej odpowiadać, ale w
końcu kazałem się jej wynieść w cholerę, co też uczyniła.
Zamknęła za sobą drzwi. Tylko trochę głośniej niż zwykle.6.Kazałem Medusie
zrobić kawę.
Musiała nieźle kląć przygotowując dla mnie w sekretariacie filiżankę gorącej,
czarnej, aromatycznej kawy. Oczywiście naiwnie oczekiwałem, że ta durna suka nie
napluje mi do kawy. Pewnie to zrobi, albo czegoś doleje. Nie lubię jej, jest
głupia i tyle.
Dlaczego nie poszukam sobie innej sekretarki? Nie wiem. Może przyzwyczaiłem się.
Otworzyła drzwi do pokoju kopnięciem i drzwi rąbnęły o stojącą za nimi szafę.
- Uważaj suko co robisz!!! - wrzasnąłem na nią, delikatnie zwracając jej uwagę.
Przestraszyła się. Potknęła o próg i runęła z tacą na podłogę. Padając na dywan
próbowała ratować kawę i cukier. Bezskutecznie. Zrobiło mi się żal. Oczywiście
zmarnowanej filiżanki napoju. I cukru.
Wstałem zza biurka i ruszyłem w stronę Medusy. Patrzyła na mnie z poziomu
podłogi i dziwiła się, że chcę jej pomóc. Nie miałem nawet przez moment takiego
zamiaru. Tak źle to ze mną jeszcze nie było. Nadepnąłem jej na rękę,
przekroczyłem jej rozlazłe cielsko i wszedłem do sekretariatu. Unosił się tutaj
zapach parzonej kawy i gnijących pomidorów. Pomyślałem sobie, że Medusa musi
trzymać tu gdzieś swoje drugie śniadanie.
Nalałem sobie kawy i wróciłem do pokoju. Medusa zbierała szczątki filiżanki i
cukierniczki. Usiadłem za biurkiem, zrobiłem duży łyk kawy i patrzyłem na ruchy
Medusy.
Miała wygląd krowy (bardzo proszę wszystkie krowy o wybaczenie mi tego
porównania). Mam brata, który ma krowę podobną do Medusy. A może coś pomyliłem?
Nie... brat ma sekretarkę podobną do mojej.
Spojrzała na mnie, a ja siorbnąłem głośno. Z obrzydzeniem odwróciła wzrok w
stronę dywanu. Wreszcie zakończyła porządki i wyszła. Nie odmówiła sobie
trzaśnięcia drzwiami. Głupia.
Napiłem się kawy i pomyślałem, że miło będzie kiedyś zobaczyć głowę Medusy przez
obiektyw teleskopowy mojego sztucera, a potem delikatnie nacisnąć spust.7.Na
progu biura stał mój brat. Był młodszy ode mnie o sześć lat. Był dyrektorem
zakładu produkującego margarynę. Za plecami brata majaczył ponury kształt
Medusy.
- Witaj Harry - powiedziałem do brata nieoficjalnie, a oficjalnie byłem
przygotowany ze specjalnym zestawem pieśni. Tańczyłem przez najbliższe trzy
minuty jak jeszcze nigdy dotąd. Zrobiłem nawet wyskok na biurko i skok na
żyrandol. Skok kończył się upadkiem na twarz.
- Witaj Harry - odpowiadał wtedy mój brat. Również nieoficjalnie, a oficjalnie
śpiewał. Jesteśmy bardzo muzykalną rodziną. Również tańczył jak opętany. Jego
ulubioną figurą w czasie tańca był wyskok na szafę i szybowanie głową w dół,
czyli jak łatwo zrozumieć: w stronę dywanu. Zawsze wtedy wtrącałem się w jego
taniec i ratowałem mu życie.
Po powitaniu usiedliśmy przy biurku. Medusa stała na progu i kiwała głową z
politowaniem. Usłyszałem krótkie: "świry", a potem cicho zamknęła drzwi.
Braciszek położył na biurku dwie paczki pieniędzy sklejone banderolą i
powiedział po chińsku:
- Moh czing moh meng( - co w przekładzie znaczy tyle co: bez pieniędzy nie ma
życia. W pewnym sensie ma rację.
Zgarnąłem pieniądze do szuflady i podziękowałem Harry'emu. Uśmiechnął się, podał
mi dłoń, którą uścisnąłem i wyszedł. W sekretariacie rozległy się odgłosy
bijatyki, a potem nastała cisza. Ktoś rozbił szybę. Znowu cisza. Pewnie mój
braciszek nie odmówił sobie, aby przejść obok Medusy nie uderzywszy jej przy
okazji. No cóż, sam zaczął, niech sam się broni. Poczułem nagle ogromną ochotę
na taniec. Wstałem i zacząłem swoje.
Po jakimś czasie zmęczony tańcem i śpiewem usiadłem.
Harry i ja jesteśmy braćmi, mamy tę samą matkę, ale różnych ojców. Obaj nosimy
takie same imiona. Mój brat poszedł w inną stronę niż ja. Zarabia pieniądze
produkując margarynę. Organizuje konkursy, wycieczki i tak dalej. A wszystko to
tylko po to aby lepiej się sprzedawało... Po co to komu? Nie to co ja. Co jakiś
czas wpada do mnie wpłacając na cele dobroczynne parę setek. Oczywiście nie
przekazuję tych pieniędzy na te właśnie cele, gdyż potrzebuję gotówki aby
przeżyć. Równocześnie robię to na co mam ochotę - to co chcę robić. Pracuję jako
guru... Medusa również wykorzystuje wizyty mojego brata z korzyścią dla siebie.
Ma chwilę rozrywki, kiedy musi bronić się przed jego uderzeniami. Kiedyś
trenowała boks i co nieco jeszcze pamięta z tamtych czasów, tak więc mój brat
wcale nie ma łatwego życia z moją sekretarką.
Tak sobie teraz wymyśliłem, czy nie dokonać na Medusie eksperymentu
biologicznego. To chyba dobry pomysł.8.Bzzzzzzzzzzzz...
Od pewnego czasu uporczywe bzyczenie muchy oraz dotkliwe pragnienie nie
pozwalały skoncentrować się nad dokumentami. Upał utrzymywał się już od dobrych
kilku dni, a w moim gabinecie pojawiało się coraz więcej much, które - jak łatwo
można przewidzieć - przylatywały z sekretariatu.
Zastanawiam się czy to nie jest zasługą Medusy. Chodzi o obecność much. Ta durna
suka (mam oczywiście na myśli Medusę, nie muchę) zapomina czasami o myciu się
przed przyjściem do pracy. Wątpię również, aby myła się po przyjściu do domu. A
czy ona ma dom? Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Zresztą, po co się nad tym
zastanawiać?
Bzzzzzzzzzzz... bz...
Spojrzałem w stronę okna, gdzie na szybie usiadła tłusta, czarna mucha.
Bzyczenie ustało, a ja poczułem, że pragnienie moje wzrasta.
Wstałem z fotela i wyszedłem z gabinetu do sekretariatu. Obrzydliwy zapach
uderzył mnie jak nagły poryw wiatru w pochmurny dzień.
Medusa na moment przerwała swoją pracę, która w tej chwili polegała na siedzeniu
sztywno za biurkiem i wpatrywaniu się w rozłożone czasopismo. Popatrzyła na mnie
swoim charakterystycznym, zabójczym wzrokiem i powinienem paść martwy. Nie
padłem. Wytrzymałem to lustrujące obmacywanie wzrokiem aż do chwili gdy
powróciła do swojego zajęcia. Czy ona ma licencję na zabijanie?
Rzuciłem okiem na czasopismo, które leżało przed nią na blacie. Magazyn
pornograficzny dla kobiet. Oczywiście. Cóż innego? Zastanowiło mnie tylko jedno:
czy aby na pewno Medusa jest kobietą?
Poczułem, że kręci mi się w głowie - to ten zapach - mieszanka aromatu parzonej
kawy (co przypomniało mi o pragnieniu, które mnie męczyło) oraz obrzydliwy
zapach zgniłych pomidorów (co spowodowało powstanie odruchu wymiotnego i nagle
zachciałem szybko udać się do łazienki). Tym razem jednak, ten drugi zapach był
bardziej intensywny i słodki. Do obrzydzenia. Coś tu tak śmierdziało, jakby
gdzieś w szafie rozkładało się mięso.
Medusa? Czyżby to ona gniła od środka? Ile ona może mieć lat? Spojrzałem na nią,
ale nie oderwała się od lektury. Co w niej drzemie? Nie chciałem w każdym razie
budzić tego czegoś.
Bzzzzzzzzz...
Tutaj również latały muchy, ale ich bzyczenie najwidoczniej nie przeszkadzało
Medusie.
Kawa. Kawa. Kawa... Znalazłem filiżankę, w miarę czystą, pomijając zaschnięte na
dnie resztki cukru i nalałem gorącej, czarnej kawy. Pomyślałem, że byłaby
jeszcze lepsza gdyby dodać do niej śmietanki.
Otworzyłem lodówkę, kiedy z gardła Medusy wyrwało się ciche wołanie o
zaprzestanie tej czynności (miałem nie otwierać lodówki, oczywiście). Teraz, z
perspektywy czasu, wiem, że trzeba było jej posłuchać.
Z lodówki wypadło jajko i rozbiło się na podłodze.
Chwila przerwy... i wypadło drugie z takim samym pluśnięciem jak pierwsze. I
nagle...
...kilkanaście jaj runęło na podłogę tworząc przede mną kałużę białka i żółtek
poprzetykaną skorupkami. Na co komu tyle jaj?
Nie sięgnąłem jeszcze do lodówki po śmietankę, gdyż czułem, że to nie koniec
imprezy. Miałem rację, po chwili wypadł ser, a za nim poleciała butelka
śmietanki.
Śmietana!!! Zapomnij o kawie ze śmietanką.
Zrobiłem krok w tył, aby wylewająca się śmietana nie pochlapała moich butów.
I wtedy urwała się półeczka zawieszona na wewnętrznej stronie drzwi lodówki.
Chwilę potem urwały się drzwi.
Z filiżanką czarnej kawy w ręce odwróciłem się bez słowa i zamierzałem wrócić do
swojego pokoju, ale ten zapach... ten obrzydliwy zapach... nie dawał mi spokoju.
Zacząłem wąchać wokół jak rasowy pies myśliwski. Wszystko wskazywało, że tu
gdzieś musi być źródło tego ohydnego zapachu. Chodziłem po sekretariacie pijąc
kawę i równocześnie wąchając.
Wreszcie stanąłem przed szafą będąc pewnym, że to ona jest źródłem tego smrodu.
(Medusa również jest źródłem obrzydliwego zapachu, ale tym razem szafa, albo
konkretnie jej zawartość, odniosła zwycięstwo w tym dziwnym współzawodnictwie.)
- Co jest w szafie? - spytałem Medusy nie patrząc na nią.
- Trup - odparła. Obejrzałem się i spojrzałem w jej oczy. Były puste. Bez
wyrazu.
- Co to znaczy: trup?
- No... trup, umarlak, człowiek, który nie żyje - odpowiedź Medusy była ścisła i
wyczerpująca. Na jej twarzy tkwił cyniczny uśmiech, który miałem ochotę zetrzeć
pięścią.
Zdecydowałem się otworzyć szafę, co było moim kolejnym błędem w tym dniu pełnym
pomyłek. Z wnętrza szafy wypadł na podłogę rozkładający się już człowiek.
Równocześnie stado much uniosło się w powietrze.
Był martwy. Nie podlegało to dyskusji. Martwy, dokładnie tak, jak mówiła Medusa.
I coś w tym człowieku było znajomego. Znałem go. Ciemne plamy zakrzepłej krwi
pojawiły się na białym kimonie, ale i tak rozpoznałem Kiro Watsu - Japończyka,
którego zastrzeliłem kilka dni temu. Jak dawno to było? Tydzień? Dwa?
Spojrzałem ponownie na Medusę wypijając prawie połowę zawartości filiżanki za
jednym haustem.
- Co on tutaj robi? - spytałem.
- Leży - padła wyczerpująca odpowiedź. - Kiedy pan go zastrzelił, polecił mi pan
abym się go pozbyła, więc...
Zostawiłem to bez komentarza i ruszyłem do swojego gabinetu. Gdy byłem w połowie
drogi, zatrzymałem się tknięty nagłą myślą.
- Słuchaj Medusa - zacząłem ostrożnie. - Kiedyś kazałem ci wyrzucić również
pewnego Murzyna i takiego kurdupla. Czy możesz mi powiedzieć gdzie oni są? Czy
także gdzieś tutaj? W której z szaf?
- Murzyn tak. W tamtej szafie, upchnięty pomiędzy segregatory - wskazała głową
czarną szafę.
Podszedłem tam i otworzyłem drzwi. Na jednej z półek spał Murzyn. Zamknąłem
cicho drzwi, aby go nie obudzić i znowu spojrzałem na Medusę.
- A kurdupel?
- Tego wyrzuciłam bo nie chciał wejść do lodówki.
Prawdę powiedziawszy wcale mu się nie dziwię. Też bym tam nie chciał wchodzić.
Wypiłem resztki kawy i nalałem sobie nową porcję. Na dnie filiżanki nie było już
cukru. Nie patrząc na Medusę wróciłem do gabinetu.
Bzzzzzzzzzzzz... bzzzz...
Przez te wydarzenia w sekretariacie zupełnie zapomniałem o muchach. Usiadłem na
fotelu i piłem powoli kawę dochodząc do tego punktu, gdzie zdrowy rozsądek traci
panowanie nad ciałem, a władzę przejmuje gniew i amok.
Wszystko się we mnie gotowało. Miałem już dosyć much. Sięgnąłem do szuflady po
rewolwer i sprawdziłem go czy jest załadowany. Był.
Wstałem z fotela i powiedziałem głośno:
- No suko, pokaż się!
Chodziło mi o muchę, ale w drzwiach pojawiła się Medusa.
- Wołał mnie pan?
Skierowałem w jej stronę wylot lufy i uśmiechnąłem się złośliwie.
- Bardzo cię proszę, nie ruszaj się przez moment.
Medusa nie posłuchała mnie i zatrzasnęła szybko drzwi za sobą. Gdyby tak postała
sobie jeszcze chwilę...
Mucha pojawiła się nagle na biurku. Moja reakcja na to wydarzenie była bardzo
szybka - przyjąłem standardową pozycję strzelecką i wpakowałem w tamto miejsce
sześć pocisków.
W efekcie mucha przeżyła, a blat biurka trzeba będzie kiedyś wymienić na nowy.
Odrzuciłem rewolwer i zerwałem zawieszoną na ścianie maczetę. Z błyskiem w oku
ciąłem mocno fotel, gdyż tam właśnie usiadła znowu ta wredna mucha. Maczeta
wbiła się głęboko w oparcie fotela i próbując ją wyrwać złamałem rączkę maczety.
Rycząc wściekle, rzuciłem się do szafy w której trzymałem swój podręczny
arsenał. Pierwszy z brzegu karabin znalazł się w moich rękach i zacząłem
strzelać.
Przestałem dopiero wtedy, gdy w pokoju nie było już nic widać, gdyż wszystko
przesłaniał biało-niebieski dym spalonego prochu. Dym szczypał w oczy, a poza
tym skończyły się naboje.
Muchy nie było słychać, ale czułem że to jeszcze nie koniec. Sięgnąłem do szafy
po kolejny karabin - był to kałasznikow, najlepsza broń na ciężkie warunki. A w
takich właśnie się znalazłem.
Niespodziewanie zadzwonił telefon. Jednym płynnym ruchem skierowałem w tamtą
stronę lufę kałasznikowa i zanim zdążyłem pomyśleć, iż robię coś nie tak,
telefon rozleciał się na kawałki trafiony serią z karabinu.
- Panie Harry! - w drzwiach stała Medusa, odważna kobieta. - Telefon do pana! -
wymownie i z niesmakiem patrzyła na mnie i na zastrzelony telefon.
Z bronią gotową do strzału wszedłem do sekretariatu i podniosłem słuchawkę.
- Harry, słucham - warknąłem.
- Dzień dobry panie Harry - głos po drugiej stronie brzmiał znajomo - dzwonię z
zakładu pańskiego brata.
To była jego sekretarka - Gangrena, równie urodziwa i inteligentna jak Medusa.
- Czego chcesz? - spytałem grzecznie.
- Chodzi o pańskiego brata.
- Co z nim?
- Został przez chwilą porwany przez pana Maka.
- Kto to jest Mak? I co to znaczy, że został porwany? Skąd wiesz, że został
porwany?
- Bo widziałam jak pan Mak wyprowadzał go z gabinetu.
- Może wychodzili gdzieś do pubu, albo na pizzę do McDonalda?
- Może i ma pan rację, tylko w tym wszystkim nie pasował za bardzo pistolet w
ręku pana Maka. Jeżeli dodam, że pan Mak krzyczał na pańskiego brata i
przystawiał mu lufę do pleców, to myślę, że nie będzie pan miał żadnych więcej
wątpliwości co do intencji pana Maka.
- Kto to jest ten Mak?
- Producent kożuchów do mleka. Najdziwniejsze w tym wszystkim jest to, że pański
brat mówił cały czas do pana Maka bardzo sympatycznym tonem.
- ???
- Mówił do niego: braciszku kochany, ale z tego co wiem, tylko pan jest jego
bratem.
- Dobra... już tam jadę, czekaj na mnie przed zakładem.
Odłożyłem słuchawkę na widełki i wróciłem do pokoju. Medusa stała na środku
gabinetu załamując ręce z rozpaczy.
- Tylko się nie rozpłacz - powiedziałem.
Z szafy zabrałem całą broń i zarzuciłem to wszystko na plecy. W pewnym momencie
pomyślałem sobie, że ciekawie byłoby gdybym zabrał za sobą na eskapadę Medusę.
Kiedy zaczęła ze mną pracować opowiadała mi, w przypływie szczerości, że
walczyła w delcie Mekongu przeciwko Amerykanom. Opowiadała o pułapkach jakie
robiła razem ze swoimi żółtymi braćmi z Vietkongu na amerykańskich żołnierzy, o
wyłupywaniu oczu rannym i innych tego rodzaju zwyrodnieniach. Mając takie
doświadczenie w walce, mogłaby się przydać.
Rzuciłem w jej stronę M-16.
- Potrafisz posługiwać się tym?
Popatrzyła czule na karabin i skinęła głową. W oczach zalśniły łzy. Później
opowiedziała mi historię swojej walki partyzanckiej w Hondurasie.
Z ciężkim sprzętem do zabijania znaleźliśmy się na korytarzu. Od razu ruszyłem
do windy, co było objawem lekkomyślności - winda w tym budynku była czynna tylko
przez pierwszy tydzień, zaraz po oddaniu jej do użytku.
Przeklinając wszystko co nie uciekało przede mną ruszyłem w stronę schodów.
Medusa podniosła wrzask jakby obdzierali ją ze skóry. Minęła mnie wrzeszcząc i
pierwsza znalazła się na schodach. To, że nie zabiła się skacząc przez trzy
schody w dół za jednym razem, trzeba potraktować jako cud. Może była to zasługa
jej dużych stóp? Nie wywróciła się i nie skręciła karku.
Gdy zaczęła strzelać pomyślałem, że trwający obecnie dzień przejdzie do historii
jako dzień błędów Harry'ego. Nie powinienem był dawać Medusie broni.
Ciągle strzelając i wrzeszcząc zbiegała po schodach. Piętro niżej ktoś strzelał.
Dołączyłem do Medusy również naciskając na spust i celując w zamaskowanego
draba, który strzelał do nas ze swojego uzi. Na szczęście akcja Medusy
przyniosła zaskakująco dobre rezultaty i bandyta zalał się krwią (własną) i
spłynął (dosłownie) po ścianie. Dopadłem do niego i zerwałem maskę z jego
twarzy. Nie znałem go. Twarz była obca.
Medusa zbiegała wrzeszcząc jak opętana. A może była właśnie w takim stanie?
Pobiegłem za nią i zanim znalazłem się na ulicy, usłyszałem iż ta dziwna kobieta
znowu strzela. Kiedy stanąłem obok niej, zobaczyłem mknący w naszym kierunku
samochód. Duża ciężarówka marki Volvo. Zresztą, jakie to ma znaczenie jakiej
marki samochód rozgniecie mnie na miazgę? Kierowca miał zamiar zrobić z nas dwie
płaskie, krwiste plamy.
Przednia szyba Volvo rozleciała się w drobny mak pod wpływem serii z automatu
Medusy, a zaraz potem pociski trafiły w zbiornik paliwa. Ciężarówka zamieniła
się w ognistą kulę, która skręciła nagle w lewo i uderzyła w ścianę budynku.
Zatrzymałem taksówkę, której kierowca był chyba odporny na wszystko co działo
się wokół niego. Słuchał radia. Musiał być głuchy, gdyż radio ryczało na cały
regulator. Usiedliśmy na tylnym fotelu i kazałem kierowcy jechać do zakładu
mojego brata. Gdy ruszył, miałem chwilę wytchnienia i możliwość prześledzenia
raz jeszcze ostatnich wydarzeń.
- Już dawno nie czułam się tak dobrze - odezwała się Medusa. Nie zareagowałem,
obserwowałem ulicę. Na chodniku obok rozbitego Volvo stał królik i rozmawiał
przez telefon komórkowy. - Opowiadałam panu o moim pobycie w Laosie? Nie? Tam to
było życie, dzień w dzień pogoń po lesie za tymi durnymi Chińczykami. Pamiętam
jak pewnego razu dorwaliśmy takiego jednego i...
- Zamknij pysk z łaski swojej - urwałem delikatnie wspomnienia Medusy.
Taksówkarz zatrzymał się przed bramą zakładu. Nad bramą znajdowało się pięć
wielkich liter: HARRY. Kierowca nie pomylił drogi.
Wysiedliśmy nie płacąc kierowcy i zobaczyłem, że w moim kierunku zmierza klon
Medusy - Gangrena. Poruszała się płynnie, tak jak porusza się kawa w filiżance.
- A kto zapłaci za kurs?
Na widok Gangreny Medusę ogarnęło szaleństwo. Rzuciła mi karabin i z
zaciśniętymi pięściami ruszyła w stronę swojego sobowtóra.
- Heee? - kierowca syknął przez zęby i zafascynowany obserwował dwóch
zbliżających się do siebie tytanów. Wreszcie nastąpiło zderzenie, podczas
którego ziemią wstrząsnęło - takie odniosłem wrażenie. Medusa wyprowadziła
piękny cios w nos Gangreny, tak jak to tylko ona potrafiła. Gangrena musiała
trenować kiedyś karate, gdyż teraz piękną zasłoną z rąk przyjęła cios i kopnęła
Medusę w kolano. Dla mojej sekretarki było to tylko dodatkową zachętą do jeszcze
większego wysiłku.
Wkroczyłem do akcji prawie w ostatniej chwili, to znaczy w momencie gdy obie
leżały na asfalcie i Medusa próbowała dopasować twarz Gangreny do kratki
ściekowej. Złapałem Medusę za włosy i postawiłem na nogi. Naiwnie myślałem, że
to już koniec walki.
Gangrena podcięła nam nogi. Razem z Medusą znaleźliśmy się na asfalcie, a zaraz
potem leżała na nas Gangrena. Medusa w stylu zabijającego leoparda złapała swoją
przeciwniczkę za głowę i nogami kopała po brzuchu. Brakowało jej tylko pazurów,
aby podobieństwo do leoparda było zupełne. Wreszcie zrzuciła ją z siebie i oboje
wstaliśmy na nogi.
I to uratowało nam życie, gdyż akurat teraz Gangrena znalazła sobie czas aby
wyrywać z chodnika płyty betonowe i rzucać nimi. Gdybyśmy leżeli dalej w tamtym
miejscu, taka płyta spadłaby na nasze głowy. Przypuszczam, że Medusie nic by się
nie stało. Ze mną byłoby inaczej.
Walka trwała jeszcze dwie sekundy, gdyż tyle zajęło mi zdzielenie Gangreny kolbą
karabinu, a następnie wyłamywanie palców Medusy od gardła oszołomionej
sekretarki mojego brata. Gdyby zajęło mi to troszeczkę więcej czasu, Gangrena
spotkałaby się ze Świętą Teresą.
- No, a teraz może pojedziemy szukać mojego brata?
Gangrena jeszcze oszołomiona, skinęła głową. Usiadła obok kierowcy, a ja wraz z
Medusą z tyłu. Ruszyliśmy. Trzymałem ręce Medusy, aby nie szarpała Gangreny za
włosy.
W ślad za nami zauważyłem ruszającego od krawężnika Fiata. Za kierownicą
siedział królik i trzymał w łapie telefon.
- Zatrzymaj się - poleciłem kierowcy. Zrobił to i Fiat minął nas, królik nie
spojrzał nawet w naszym kierunku. Nie przestał również rozmawiać przez telefon.
- Jedź.
Gangrena opowiedziała nam o porwaniu mego brata i wytłumaczyła kierowcy jak
dojechać do zakładu Maka.
Fabryka była identyczna jak zakład mojego brata. Nasz kierowca zachowywał się
spokojnie jak na kogoś kto przewozi trójkę świrów obładowanych bronią
automatyczną.
Do ataku ruszyliśmy jak stado dzikich słoni tratujących puszczę. Medusa pobiła
wartownika, Gangrena sekretarkę Maka, a ja stanąłem przy drzwiach gabinetu.
Usłyszałem zza drzwi dochodzące głosy: - No jedz, jedz... to świństwo... nie
chcesz? Otwórz paszczę...
Władowałem w drzwi serię z kałasznikowa i wpadłem do środka. Nie musiałem tego
robić. Mogłem zupełnie zwyczajnie otworzyć drzwi, ale takie wejście do gabinetu
jest zawsze bardziej efektowne. Scena jaką ujrzałem wybiła mnie trochę z
równowagi psychicznej. Pokój umeblowany był bardzo podobnie jak mój. Na fotelu
siedział przywiązany Harry. A nad nim stał mężczyzna, którego znałem.
Parę dni temu zostałem napadnięty i pobity przez pewnego gościa. Przyszedł do
mojego biura i bez słowa wyjaśnienia pobił mnie do nieprzytomności. To właśnie
jego teraz miałem wątpliwą przyjemność ponownie spotkać. Mak.
Wyglądał tak samo jak wtedy: wysoki i szeroki w ramionach, ubrany w popielaty
garnitur i czarne rękawiczki. Teraz właśnie stał tutaj z łyżeczką w ręku i
patrzył na mnie. Na łyżeczce znajdowały się kożuchy do mleka, które produkuje w
swojej fabryce. Na biurku ujrzałem otwartą puszkę z kożuchami. Wieczko oderwane
leżało obok, wyraźnie można było przeczytać nazwę firmy MAK.
- To ty? - zdziwił się Mak i zaraz dodał: - Tylko mi tutaj nie tańcz i nie
śpiewaj, bo i ciebie będę zmuszony nakarmić.
- A ty nie pyskuj - rzuciłem groźnie unosząc broń. W tej samej chwili do pokoju
wpadła Medusa.
- Harry - odezwał się niespodziewanie mój brat. - To jest nasz braciszek...
nasza matka miała trzech synów, każdego z innym mężczyzną... rozumiesz... ten
tutaj jest naszym najmłodszym braciszkiem i zgadnij jak ma na imię.
Nawet nie próbowałem. Harry Mak. Logiczne.
- Harry Mak - powiedział cicho mój związany brat.9.Parę dni później w swoim
wyremontowanym pokoju, nad filiżanką gorącej parującej kawy analizowałem raz
jeszcze ostatnie wypadki, które spowodowały odkrycie kolejnego członka mojej
rodziny. Uwolniliśmy mego brata z niewoli Maka i wszystko wróciło do normy.
O ile tak można powiedzieć.
Cały problem polegał na konkurencji. Harry Mak produkuje kożuchy do mleka i
twierdzi, że tylko jego kożuchy mają szansę pozostać na rynku, a aktualnie
lepiej sprzedaje się margarynę. Nie za bardzo orientowałem się o co mu chodziło,
ale i tak to jest anormalne. Porwał i karmił mojego brata kożuchami tylko po to
aby ten przestał produkować margarynę. Bzdura i nielogiczne. No cóż...
konkurencja trwać będzie nadal na rynku.
W sekretariacie już tak nie cuchnie. Medusa usunęła zwłoki z szafy i obiecała,
że już nie będzie tego robić. To znaczy, nie będzie już więcej sprzątać zwłok. W
sumie nie dziwię się jej. Mnie również nie podoba się wyciąganie z szafy resztek
zgniłego ciała ludzkiego brudną od kawy łyżeczką.
No i te muchy...
Kiedy wróciliśmy do biura, na moim fotelu siedział królik i... co wcale mnie nie
zdziwiło, rozmawiał przez telefon.
- Tak, tak - mówił. -Dawaj Boba, nie ty durny, nie jego... i sprzedawaj akcje.
Nie czekaj dłużej. I niech posprząta, bo nie dostanie inaczej wypłaty.
O co chodzi z tymi królikami? Dopiero gdy wytłumaczył mi, że jest szefem ekipy
remontowej, która wyremontowała mój gabinet wszystko stało się jasne.
Porozmawiałem z nim troszeczkę o polityce i o sporcie, a potem pożegnaliśmy się
w przyjaźni. Wychodząc z biura spytał czy może zabrać ze sobą "to czarne".
"To czarne" okazało się Murzynem leżącym na półce w szafie.
Medusa wyraziła zgodę i Murzyn poszedł z królikiem. Szef firmy remontowej
powiedział, że "to czarne" będzie nosiło jego telefon.
Tuż przed końcem pracy tego pierwszego dnia po burzliwych wydarzeniach,
zadzwoniła Gangrena umawiając się z moją sekretarką na rewanżowe spotkanie.
Kiedy Medusa wyszła do domu sprawdziłem broń. Wyczyściłem każdy karabin bardzo
dokładnie. Kiedy odkładałem broń do szafy, w pokoju rozległo się bzyczenie
muchy.
Bzzzzzz...
Podszedłem do biurka i z szuflady wyciągnąłem rewolwer. __________Bielsko-Biała,
marzec 1996
( Moh czing moh meng - to jest prawdziwa chińska mądrość i prawdziwy chiński
zwrot.