Coulter Catherine - FBI 10 - Grota śmierci
Szczegóły |
Tytuł |
Coulter Catherine - FBI 10 - Grota śmierci |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Coulter Catherine - FBI 10 - Grota śmierci PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Coulter Catherine - FBI 10 - Grota śmierci PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Coulter Catherine - FBI 10 - Grota śmierci - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Rozdział 1
Jaskinia Winkela
Maestro, Wirginia
Piątek po południu
Ruth Warnecki zatrzymała się, żeby spojrzeć na mapę, chociaż oglądała ją tyle razy, że papier był wytarty i poplamiony, ze smugą dżemu truskawkowego w jednym rogu. No dobrze, szła i czołgała się tym krętym korytarzem przez dokładnie 46,2 stopy, które wskazywała mapa. Zmierzyła je starannie, tak samo jak mierzyła każdy tunel, odkąd weszła w pierwszy boczny korytarz na końcu jaskini. Wąski i kręty tunel, przepełniony wonią guana nietoperzy, w niektórych miej¬scach tak niski, że musiała pełzać na czworakach, wreszcie się wyrównał. Jak na razie wszystkie odległości zgadzały się z pokazanymi na mapie co do centymetra.
Teraz po jej prawej stronie powinno znajdować się małe, łukowate przejście. Ruth uniosła snop światła latarki, którą miała przytwierdzoną na głowie, jakieś osiem stóp w górę ściany, po czym zaczęła powoli oglądać kamienie. Nie zauważyła żadnego łuku ani śladu, że kiedykolwiek tam był. Jeszcze raz przeczytała wskazówki i sprawdziła odległości, ale nie, nic nie pomyliła. Znowu oświetliła latarką ścianę, poszerzając pole poszukiwań o około trzech stóp w każdą stronę. Nic. Była jednak pewna, że szuka we właściwym miejscu.
Ruth rzadko klęła, kiedy była sfrustrowana, zamiast tego nuciła. Teraz też zaczęła nucić, przesuwając dłońmi wzdłuż ściany i naciskając kamień. Ściana była z wapienia, sucha w dotyku, pokryta wiekową warstwą piasku. Nic, tylko lity kamień.
Ruth była rozczarowana, ale wiedziała, że dla poszukiwacza skarbów to chleb powszedni. Jej stary wuj, Tobin Jones, który szukał skarbów przez pięćdziesiąt lat i był dla Ruth kimś w rodzaju mentora, powiedział jej, że na każdą autentyczną mapę z drogą do skarbów przypada więcej fałszywych niż jest nielegalnych mieszkańców Kalifornii. Działo się tak dlatego, że każda fałszywa mapa była skarbem samym w sobie, jeśli trafiła do rąk naiwniaka. Problem polega na tym, powiedział Tobin, potrząsając głową, że wszyscy jesteśmy naiwni. Ale zawsze wierzył, że i tak jesteśmy lepsi od tych idiotów drepczących po pustych parkach i plażach z wykrywaczami metalu w poszukiwaniu drobniaków.
Chociaż Ruth też używała wykrywacza metalu, miała nawet jeden przypięty do paska obok dwóch latarek. Tak, wiedziała o fałszywych mapach, ale do tej była naprawdę przekonana. Wszystkie badania wskazywały, że jej mapa może być praw¬dziwa, nawet wiek papieru, atramentu i sposób pisania - sprzed około stu pięćdziesięciu lat.
Łuku jednak nie było. Znowu ogarnęło ją rozczarowanie i kopnęła w ścianę. Zawsze istniało ryzyko porażki i Ruth już nieraz to spotkało. Dwa razy kupiła fałszywe mapy i ścigała facetów, którzy je sprzedali - idioci powinni byli wiedzieć, że mają do czynienia z gliną. Potem jeden Szkot sprzedał jej mapę jaskini oddalonej o niecałe ćwierć mili od Loch Ness. Powinna była wiedzieć lepiej, ale mężczyzna był tak czarujący, że przez jedną cudowną chwilę mu uwierzyła.
Potrząsnęła głową. Skup się, nakazała sobie. Czuła przez skórę, że ta mapa była prawdziwa. Jeśli tu było jakieś złoto,zamierzała je znaleźć. Skoro nie widać było łuku, to może dlatego, że przejście zawaliło się i wypełniło gruzem przez te wszystkie lata.
Ta, pewnie, zaśmiała się sama z siebie, a jej śmiech zabrzmiał dziwnie i złowrogo w głuchej ciszy. Co za idiotka! Łuk oczywiście mógł się zawalić, ale pozostałyby jakieś ślady. Gruz z przejścia leżałby na tym samym miejscu do końca świata. Nic nie pojawiłoby się cudownie znikąd, żeby tak idealnie zapełnić dziurę od podłogi do sufitu.
Tego mogli dokonać tylko ludzie.
Ruth cofnęła się o krok i uniosła głowę tak, żeby strumień światła z latarki na głowie padł prosto na ścianę. Obejrzała ją centymetr po centymetrze, naciskając pięścią wszędzie tam, gdzie mogła dosięgnąć. Pan Weaver powiedział jej, że ta część Jaskini Winkela nigdy nie została zbadana, a co dopiero naniesiona na mapę. Mimo że wydawał się o nią martwić, nie potrafił ukryć błysku w oku na myśl o podziale skarbu.
To wszystko przez tę atmosferę jaskini, pomyślała, śmiertelną ciszę, głuche echo kroków. Ruth była pewna, że od bardzo dawna nikogo tu nie było, być może nawet od czasów, gdy ukryto tu złoto. Pan Weaver zamknął wejście żelazną bramą - idioci robili sobie krzywdę, a potem pozywali go do sądu, powiedział jej. Nie mógł znaleźć klucza, ale to nie miało znaczenia. Otwarcie zamka okazało się dziecinnie proste.
W końcu Ruth odsunęła się od ściany i znowu zaczęła nucić.
Jeśli ktoś wypełnił otwór pod łukiem, zrobił to wyjątkowo starannie. Nie było widać żadnych spojeń, żadnych nierówności ani niczego, co mogłoby wydać się nie na miejscu. Usiadła oparta o przeciwległą ścianę jaskini i zdjęła jeden ciężki but. Zdała sobie sprawę, że jest zmęczona. Wyjęła batonik energetyzujący, jej ulubiony, z masłem orzechowymi powoli zabrała się do jedzenia, popijając wodą z plastikowej butelki, którą miała przypiętą do paska. Wciąż siedząc, uniosła głowę, żeby znowu popatrzeć na ścianę. Zaczynała już nienawidzić tej piekielnej ściany. Zaczęła od góry i znowu powolutku obejrzała ją aż do samej ziemi.
Około dwóch stóp nad ziemią coś dostrzegła, światło załamywało się inaczej. Ruth podpełzła do ściany i obejrzała wąski cień, który zobaczyła. Tak, była tam, cienka linia kurzu i brudu, nie szersza niż pół cala.
O mój Boże, to nie była zwykła linia. Miała kształt łuku. Ruth poczuła przypływ adrenaliny. Przyjrzała się bliżej i zobaczyła, że ktoś wyżłobił łuk głęboko w ścianie. Dotknęła linii palcami i lekko popchnęła. Palce zagłębiły się bez trudu aż po same kostki w miękkiej warstwie starego kurzu. Teraz jedno wiedziała na pewno. Warstwa pyłu w wyrytym łuku była deka¬dy starsza od niej. Ruth zastanawiała się, ile minęłoby lat, zanim linia łuku stałaby się kompletnie niewidoczna. Kto wyciął ten łuk i kiedy, na litość boską? A może to była zmyłka?
Ruth lekko popchnęła wapień pod linią. Ku jej zaskoczeniu, ściana poddała się naciskowi. Położyła dłoń płasko na kamieniu i mocno pchnęła. Kamień przesunął się jeszcze trochę. Serce waliło jej jak młotem. Kamień był na tyle lekki, że bez trudu mogła go wykopać. Odczepiła od pasa mały kilof i ruszyła do dzieła. Wapień zaczął się kruszyć i nagle Ruth patrzyła na mały otwór.
Nachyliła się, ale dziura była zbyt mała, żeby zajrzeć do pomieszczenia po drugiej stronie. Bo tam było pomieszczenie, jaskinia, której szukała. Szczerząc zęby jak wariatka, dalej dziobała kilofem ścianę. Wapień rozpadł się i gruz poleciał na drugą stronę. Kiedy oczyściła dziurę, otwór okazał się nie większy niż buda bernardyna, ale Ruth mogła już przez nią zajrzeć. Odsuwając gruz, wsunęła głowę w dziurę. Zobaczyła tylko ziemię. Odpięła z paska latarki,. poświeciła obiema i tą, którą miała na głowie, prosto przed siebie, potem powoli w pra¬wo i w lewo. Światło wpadło w bezdenną ciemność, nie wywołując żadnych refleksów.
Ruth wyciągnęła głowę i przysiadła na piętach. Ludzie, którzy schowali złoto, wycięli ten kawałek wapienia z innej części jaskini i wstawili tutaj, żeby ukryć niskie wejście do komnaty skarbów. Ruth była tak podekscytowana, że nieświadomie ma¬chała dłońmi. Już prawie jej się udało! Włożyła rękę w dziurę, ale poczuła pod palcami tylko gładkie podłoże, twarde i suche, zupełnie tak, jak pokazywała mapa. Wszystko było tak, jak powinno. Więc jednak cenna mapa, ukryta w zawilgoconym, kartonowym pudle z dziewiętnastowiecznymi książkami, które kupiła od staruszka w Manassas, nie została narysowana dwa tygodnie temu na zapleczu w Newark i podrzucona między starocie. Zrób to, Ruth! - powiedziała sobie w duchu. Przejście było wąskie, ale gdy tylko przeciśnie ramiona, z resztą nie powinna mieć problemu.
Prześliznęła się nogami do przodu, uniosła latarki i oświetliła przestrzeń przed sobą. Według mapy pomieszczenie powinno być dosyć spore, trzydzieści na czterdzieści stóp. Nie dostrzegła przeciwległej ściany, nie zobaczyła zupełnie nic.
Wyciągnęła kompas. Tak, przeciwległa ściana powinna być na wschodzie. Wszystko było tam, gdzie powinno. Nagle zdała sobie sprawę, że powietrze nie było stęchłe ani wilgotne, czego można było oczekiwać po pieczarze zamkniętej od stu pięć¬dziesięciu lat. Ruth wciągnęła powietrze, które było dużo świeższe od tego w głównym przejściu. To dopiero dodało jej energii - musiała być blisko niezaznaczonego na mapie wyjścia, czyż to nie wygodne dla ludzi, którzy ukryli złoto? Wstała powoli i spojrzała wprost przed siebie. Czuła się jak na dnie głębokiej studni, ale robiła to już przedtem, a z latarką na głowie na pewno zauważyłaby ewentualne pułapki. Wciągnęła jeszcze trochę cudownie świeżego powietrza. Unosił się w nim jakiś zapach, dosyć słodki, którego Ruth nie potrafiła zidentyfikować. Przez chwilę poczuła się zdezorientowana. Zatrzymała się i oddychała powoli i głęboko w oczekiwaniu, aż przejaśni się jej w głowie, aż świat wróci na swoje miejsce. Poczuła jakiś ciężar w ramionach i nogach, ale po chwili to uczucie zniknęło i znowu mogła myśleć jasno. Pora się ruszyć. Ruth zrobiła krok do przodu, ostrożnie stawiając stopę na twardej ziemi. Czego oczekiwała? Że straci grunt pod nogami? Roześmiała się głoś¬no, żeby udowodnić sobie, że może. Jej głos wydał się świeży i pełen energii, wyraźny jak głos pani Monroe, kiedy zadzwoniła do Woodrowa, żeby zamknął swoje sprawy i przyjechał. Co za dziwaczna myśl.
Ruth poczuła znane rozedrganie w głowie - mieszanka stra¬chu i podniecenia, pomyślała i uśmiechnęła się. Och, kurczę, ale była nabuzowana, aż jej się lekko kręciło w głowie. Ale nie była głupia. Nie zamierzała radośnie pobiec przed siebie i wpaść prosto do dołu kryjącego się za linią światła. Musiała być sprytna, jak Indiana Jones. Musiała uważać na rozciągnięte sznury i pułapki. To dopiero była szalona myśl. Poczuła zawrót głowy i potknęła się. Osunęła się na kolana, położyła latarki na ziemi obok siebie i zaczęła przesuwać dłońmi po podłożu, które, dzięki Bogu, nadal było gładkie i piaszczyste, chociaż gdy przyjrzała się bliżej, wydawało się lekko lśnić. Nie było żadnych sękatych, starych winorośli, rozciągniętych w poprzek komnaty, które miały uwalniać zatrute strzały albo odpalać strzelby, które i tak już by dawno nie działały. Ruth nie słyszała niczego poza własnym oddechem. Tak naprawdę była tak pod¬ekscytowana, że z trudem zmuszała się do pełzania, miała ochotę puścić się biegiem do krótkiego przejścia za komnatą. Tam było złoto, w małej wnęce, czekało na nią od chwili, w której ukryli je tu wychudzeni żołnierze i narysowali mapę, żeby mogli po nie wrócić. Tyle że żadnemu to się nie udało.
Ruth posuwała się na czworakach do przodu. Co jakiś czas świeciła latarką w ciemność przed sobą. Wydawało jej się, że pełza już tak bardzo długo.
Zbyt długo.
Nagle poczuła się zdezorientowana i znowu doświadczyła dziwnej ciężkości rąk i nóg. Zatrzymała się i oświetliła latarką mapę. Ledwo mogła ją odczytać i nie wiedziała dlaczego. Pamiętała, że według mapy od przeciwległej ściany dzieliło ją trzydzieści stóp, wiedziała o tym, ale teraz jakoś nie mogła tego pojąć. Na pewno przepełzła już trzydzieści stóp. Wydawało się jej, że pełza od wieków. No dobrze, może od trzech minut. Spojrzała na zegarek. Trzynaście minut po drugiej. Znowu popatrzyła na mapę, skrawek papieru, którego mogła dotknąć, tak samo prawdziwy jak ona sama, jej przewodnik po podziemnym świecie, w drodze do Styksu. Roześmiała się ochrypłym, nieprzyjemnym śmiechem. A skąd to się wzięło? Próbowała się skupić. Znajduje się w jaskini, nic więcej. Musi być blisko drugiej ściany, po prostu musi. Wtedy postąpi trzy duże kroki w prawo, a tam będzie wąskie przejście - bo to miało być przejście, prawda? - które prowadzi ...
Coś usłyszała.
Ruth zamarła. Od chwili, w której pokonała żałosny zamek i rozpoczęła wyprawę w głąb jaskini, jedynym dźwiękami, jakie słyszała, były odgłosy nietoperzy i jej własny głos, jej oddech. Ale teraz wstrzymała oddech. W ustach nagle zrobiło jej się tak sucho, jak suche było piaszczyste podłoże pod jej stopami. Wytężyła słuch.
Otaczała ją cisza tak absolutna jak ciemność.
No dobrze, z ciszą sobie poradzi. Cisza była dobra. Była sama, żadne potwory nie czaiły się na granicy światła. Bez powodu doprowadzała się na skraj histerii, ona, która była tak dumna ze swego opanowania. Ale dlaczego nie widzi żadnych ścian?
Wiedziała mniej więcej, ile mierzy stopa, niewiele więcej od jej własnej stopy, więc zaczęła liczyć. Kiedy doliczyła do czternastu stóp, zatrzymała się, wyciągnęła przed siebie dłoń najdalej, jak mogła, a jej latarka przecięła ciemność. Żadnej ściany. N o dobrze, miała kłopot z oceną odległości. Żaden problem, żadnego powodu do paniki.
Ale coś usłyszała - przez ułamek sekundy. Co to był za hałas? Ruszyła przed siebie, dalej licząc. Kolejnych dwadzieścia stóp. W porządku, to się robi niedorzeczne. Gdzie jest przeciw¬legła ściana?
Ruth wstała i oświetliła latarkami ciemność wokół siebie.
Znowu wyciągnęła kompas i wpatrzyła się w igłę. Zachód. Nie, to niemożliwe. Nie kierowała się na zachód, tylko na wschód, w stronę drugiej ściany. Potrząsnęła kompasem. Nadal wskazy¬wał zachód. Widocznie się zepsuł.
Wcisnęła kompas z powrotem do kieszeni i odpięła od paska ciężką taśmę mierniczą o długości dwudziestu pięciu stóp. Powoli wysuwała metalową taśmę w ciemność przed siebie, aż doszła do końca. Żadnej ściany.
Strach, lodowaty i paraliżujący, podszedł jej do gardła. Dla¬czego tak się czuła? Jest gliną, na litość boską, znajdowała się w dużo gorszych sytuacjach niż ta. Była dumna za swej koncentracji, z umiejętności opanowania paniki, ze zdrowego rozsądku. Ruth jest jak skała, mawiała jej matka i nie zawsze był to komplement.
Ale teraz się trzęsła.
Ale do rzeczy, Ruth, do rzeczy, powiedziałby Savich.
W porządku, sprawa wygląda tak: komnata okazała się dużo większa, niż to pokazywała ta przeklęta mapa. Kolejna niedokładna wskazówka, jak łukowate przejście zasłonięte płytą z wapienia. No i co z tego? Nic wielkiego. Wróci do głównego przejścia i wszystko jeszcze raz przemyśli. Ile stóp przeszła? Bardzo dużo. Odwróciła się i wyciągnęła taśmę z powrotem w stronę, z której przyszła. Rzecz jasna nie mogła dostrzec łuku, który krył się za kręgiem światła. Uklękła na taśmie, żeby upewnić się, że idzie prosto. Kiedy dotarła do końca taśmy, wyciągnęła ją na następne dwadzieścia pięć stóp. Nic. I następ¬ne dwadzieścia pięć. Poświeciła dokoła latarkami, ale nic nie zobaczyła. Spojrzała na kompas. Wskazywał północny wschód. Nie, to absurdalne. Kierowała się na zachód, z powrotem do wejścia.
Znowu podniosła wzrok, zdając sobie sprawę, że światło latarki zmieniło się w nikły promyk. No dobrze, przeszła milę, kogo to obchodzi? I kompas się zepsuł. Nie będzie się zastanawiała, czy oszalała. Wsunęła kompas do kieszeni, pod¬niosła taśmę i wyciągnęła ją na następne dwadzieścia pięć stóp pewna, że w każdej chwili zobaczy łuk. Pokonała następnych sto stóp. W każdej chwili taśma mogła przejść przez dziurę do głównego korytarza. Ruth pełzła coraz wolniej. Zanim pokonała następnych dwadzieścia pięć stóp, cała drżała.
Przestań, przestań, nakazała sobie. Nacisnęła przycisk zwija¬nia i usłyszała syk chowającej się taśmy. Stała tam, ściskając taśmę w dłoni i wiedziała, że boi się ją wyciągnąć po raz kolejny. Po co?
Nie, nie, to było głupie. Musiała. Nie miała wyboru. Znowu wyciągnęła taśmę, która wyszła gładko i szybko. Ale nawet gdy rozciągała ją na całą długość dwudziestu pięciu stóp, czuła przez skórę, że niczego nie dotknie. Jednak podpełzła jeszcze do przodu, po czym zatrzymała się i rozejrzała. Była w środku niczego, otoczona ciemnością. Ciemność ją przygniatała. Nie, nie, przestań!
Była pewna, że pełzła prostą drogą, ale najwyraźniej się myliła. To było jedyne wytłumaczenie. Musiała zboczyć na prawo lub lewo. Ale i tak, czy taśma nie powinna dosięgnąć ściany? Oczywiście, że powinna, ale ty nie jesteś blisko żadnej ściany, prawda? Nie jesteś blisko niczego, pomyślała.
Ruth zaczęła poruszać się w kółko z taśmą wyciągniętą przed siebie na całą długość. Żadnej ściany, nic.
Powoli umysł odmawiał jej posłuszeństwa, a myśli stawały się coraz bardziej niedorzeczne. Ogarnęła ją fala nudności i zawrotów głowy, aż musiała usiąść na ziemi. Prawie nie mogła oddychać. Poczuła przypływ lodowatego, obezwładniającego strachu, od którego zjeżyły się jej włosy na karku. Serce waliło jej jak młotem, w ustach zaschło.
Jestem zawieszona w próżni bez żadnej drogi ucieczki, uwięziona w czarnej dziurze, większej niż cokolwiek, co umiem sobie wyobrazić, pomyślała.
Ta myśl, która przeszyła jej umysł jak błyskawica, wstrząsnęła nią do głębi. Skąd się ona wzięła? Ruth nie mogła się skupić, nie mogła zaczerpnąć powietrza. To było absurdalne. Musi zastanowić się, jak ma się stąd wydostać. Musi być jakaś odpowiedź, zawsze jest odpowiedź. Pora, żeby jej umysł znowu zaczął pracować. No dobrze. Jest w jaskini. Po prostu zaszła dalej, niż myślała, ta idiotyczna komnata była większa niż na mapie ...
Znowu usłyszała ten dźwięk, miękki, szeleszczący odgłos, który wydawał się dobiegać ze wszystkich stron naraz, ale nie dostrzegła żadnego źródła hałasu, jak na przykład pełznącego po piasku węża, tak ciężkiego, żeby było go słychać. W jej stronę zbliżał się wąż, ale ona nie mogła go zobaczyć, nie mogła uciec ani się ukryć. Może to jeden z tych boa z Południowej Ameryki, gruby jak pień drzewa, ciężki i wijący, długi na dwadzieścia stóp, zmierza powoli w jej kierunku. Owinie swoje wielkie cielsko wokół Ruth i ściśnie ... Wyrwała kompas z kieszeni i rzuciła go najdalej, jak mogła. Usłyszała lekki trzask, gdy upadł na ziemię.
Odgłos ucichł. W jaskini znowu panowała absolutna cisza. Musiała wziąć się w garść. Wyobraźnia płatała jej figle. Przestań, po prostu przestań, nakazala sobie, jesteś w cholernej, krętej dziurze głęboko w stoku góry, pewnie w jakimś labiryncie.
Może teraz znalazła się w centrum labiryntu - w środku labiryntu przydarzają się złe rzeczy, rzeczy, których nie oczekujesz, które mogą zmiażdżyć ci głowę, zamienić w miazgę, rzeczy ... Była zagubiona w ciemności, umrze tutaj.
Usiłowała skoncentrować się na głębokim i regularnym oddechu, wciągała cudownie świeże powietrze o dziwnym, słodkawym zapachu i próbowała zwalczyć absurdalne obrazy, które stawały jej przed oczami, ale nie potrafiła. Nie mogła znaleźć nic solidnego, nic prawdziwego, w czym mogłaby znaleźć oparcie. Ogarnął ją strach, aż wrzasnęła w ciemność:
- Przestań być jak twój ojciec! Przestań!
Ku jej uldze, dźwięk własnego głosu nieco ją uspokoił. Udało jej się zdusić rosnącą panikę. Musi tylko iść po prostej linii taśmy mierniczej. Na litość boską, taśma jest metalowa, nie może skręcać. Pójdzie wzdłuż taśmy i na pewno dokądś dojdzie, bo tu musi być jakieś "dokądś". Serce zwolniło swój rozpacz¬liwy bieg, oddech powoli wracał do normy. Ruth pochyliła się, rozpostarła mapę na ziemi i oświetliła ją latarką.
Jedyną zagadką była ta przeklęta, kłamliwa mapa. W końcu łuk był tam, gdzie miał być. Łuk, to o to chodzi! Przeszła przez zły łuk! Może zaraz za miejscem, w którym przerwała poszukiwania, znalazłaby narysowane na mapie przejście i dotar¬łaby do właściwej komnaty. A może mapa była pułapką.
Ale skąd dochodziło to świeże powietrze? Gdzie jest ta cholerna ściana?
Ruth poczuła, jak głowę rozsadza jej ból, ślina napływa do ust, a w głębi trzewi rodzi się krzyk. W tej chwili zrozumiała, że umrze. Wstała, zachwiała się lekko i nasłuchiwała tamtego dźwięku. Chciała go usłyszeć. Poszłaby w jego stronę, tam musiało być coś żywego i Ruth pragnęła to znaleźć. To nie mógł być ogromny wąż - nie, to niedorzeczne. Och, Boże, głowa zaraz jej eksploduje. Przeszył ją taki ból, że niemal padła na kolana. Schwyciła głowę obiema dłońmi, jej palce zatopiły się w mózgu, w szarej substancji, gęstej i pulsującej i zaczęła krzyczeć. Nie mogła przestać, wrzaski same wyrywały się z jej ust, coraz głośniejsze, odbijały się echem w jej głowie, w mózgu przelewającym się między palcami. Musiała użyć całej siły woli, żeby oderwać dłonie od głowy, ale palce miała mokre i jak szalona wycierała je o dżinsy, próbując wytrzeć do sucha, ale one wciąż były wilgotne. Płakała, a krzyk znowu rósł jej w gard¬le, aż w końcu wydostał się na zewnątrz, wypełniając ciszę. Proszę, Boże, nie chciała umierać. Zaczęła biec, potykając się, przewracając i znowu wstając, nie dbała, czy wpadnie na ścianę. Chciała uderzyć o skałę.
Ale tam nie było żadnych ścian.
Rozdział 2
Motel Hootera
Pumis City, Maryland
Sobota wcześnie rano
Kim byli ci ludzie? Moses Grace i Claudia - takimi imionami podpisali wiadomość o porwaniu Pinky'ego i pod takimi zameldowali się w hotelu. Dlaczego porywacze mieliby się tak reklamować? Musieli wymyślić te imiona, po¬myślał Savich. Moses Grace i Claudia, kimkolwiek byli, nie wiedzieli, że gliny tu są, czekając, aż oni wyjdą.
Savich był tak zmęczony, że czuł, jak każda myśl ucieka mu z głowy, zanim zdążył ją skończyć. Tylko przenikający do szpiku kości wiatr prosto z Arktyki powstrzymywał go przed zaśnięciem. Tracił czucie w stopach, aż musiał mocno tupnąć. Siedzieli tutaj od jedenastej. Teraz była prawie trzecia nad ranem, a oni nawet nie mogli zapalić przenośnego piecyka, bo Moses Grace i Claudia mogliby dostrzec światło. Obserwatorzy siedzieli ukryci w gałęziach drzewa naprzeciwko Motelu Hootera, wśród bezkresnych pól zachodniego Maryland.
Dlaczego ten typ, Moses Grace, wybrał Pinky W omacka, było kolejną zagadką. Pinky był komikiem w średnim wieku, pracował na pół etatu w Bonhomie Club i, jeśli mu się pozwoliło, potrafił opowiedzieć trzydzieści kiepskich dowcipów w dziesięć minut. Sam nie miał dużo pieniędzy, a jedyną jego rodziną był brat, który miał jeszcze mniej. Był ewenementem w Bonhornie Club, bo był jednym z białych asów panny Lilly. Nie było go przez jeden dzień, zanim jego brat, Cluny Womack, znalazł wiadomość przyklejoną taśmą do kuchennego blatu. "Hej, Savich, mamy Pinky'ego. Do zobaczenia". I podpisy:
Moses Grace i Claudia. Pismo, pełne zawijasów, wskazywało na młodą dziewczynę, a litera "i" została ozdobiona małymi serduszkami.
Wiadomość była skierowana specjalnie do niego. Moses Grace i Claudia wiedzieli nie tylko, kim Savich był, ale też, że występował w Bonhornie Club, znali także Pinky'ego.
Tkwili w patowej sytuacji, dopóki pewnego wieczoru nie zadzwonił na komórkę agentki Ruth Warnecki jeden z jej informatorów, który przedstawił się jako Rolly. Ponieważ Ruth wyjechała z miasta, telefon odebrała agentka Connie Ashley. Rolly mieszkał na ulicy i tak naprawdę był niezłym świrem, ale już nieraz dostarczył cennych informacji. Ruth nazywała go swoim psycho-kapusiem, bo ceną za jego rewelacje był litr ciepłej krwi O minus. Ruth miała układ z gościem w lokalnym banku krwi, który dawał jej litry przeterminowanej krwi, kiedykolwiek jej potrzebowała.
Rolly opowiedział Connie, jak testował to nowe ciemne piwo ze Słowenii czy innego równie szurniętego miejsca, które podobno zawierało domieszkę krwi, ale on nie mógł jej wyczuć i, dodał po namyśle, stał w sklepie całodobowym na Webster Street, kiedy podsłuchał tego starego faceta i młodą dziewczynę, którzy nie dalej niż sześć stóp od niego kłapali dziobami o tym, jak to zwinęli starego Pinky' ego wprost z jego mieszka¬nia, gdy oglądał na kablówce powtórkę "Policjantów z Miami".
Rolly powiedział, że facet brzmiał jak stara syrena - Rolly za bardzo się bał, żeby dokładnie mu się przyjrzeć - i mówił tak, jakby był bliski śmierci, a kaszlał, jakby miał wypluć płuca. Stary koleś mówił do dziewczyny "Claudia" i nazywał ją słoneczkiem i kochaniem. Ona nawijała jak karabin, taka lolitka, i rzucała więziennym slangiem jak stary recydywista.
Rolly był święcie przekonany, że ci dwoje byli szurniętymi świrami, mówili, że upchną Pinky'ego w Motelu Hootera w Maryland i śmiali się, wyobrażając sobie, jak to agent Dillon Savich i jego brygada będą biegali w kółko, rycząc jak trzynogie osły. Rolly nie wiedział, dlaczego wybrali akurat ten motel na wygwizdowie zachodniego Maryland. Claudia roześmiała się i powiedziała: "W każdym razie, Mosesie Grace, jeśli gliny pokażą swoje buziunie, ja zamierzam posmarować Pinky'ego masłem i wsadzić do wielkiego tostera". Dlaczego zwróciła się do niego pełnym imieniem i nazwiskiem?
Kiedy Connie zaproponowała mu jeszcze jeden litr krwi, Rolly przypomniał sobie, że para wspominała coś o zabraniu Pinky'ego z motelu w sobotę przed świtem, ale nie powiedzieli dokąd. Głównie się śmiali, jak wariaci. Nawet Rolly wzdrygnął się, mówiąc o tym Connie.
To mogła być pułapka. Może. Najprawdopodobniej. Ale FBI i lokalna policja stawiła się na miejscu, bo nie mieli żadnego innego tropu. Wiedzieli tylko, że wszystko kręciło się wokół Savicha. W krótkim czasie przygotowali tę skomplikowaną akcję - zbyt skomplikowaną, zbyt wypracowaną, pomyślał Savich. I teraz czekali - strzelcy FBI w stanie pełnej gotowości - w bezlitośnie lodowatą, zimową noc, aż Moses Grace i Claudia wyjdą z pokoju, ciągnąc ze sobą biednego Pinky'ego.
Savich potarł dłońmi ramiona, po czym wycelował noktowizor w okna pokoju dwieście dwanaście, ostatniego pokoju na drugim piętrze Motelu Hootera. Stara furgonetka Mosesa, tak brudna, że nie można było odczytać tablic rejestracyjnych, stała na parkingu.
Raymond Dykes, właściciel mote!,u, powiedział Savichowi, że oba nazwiska wpisała dziewczyna, tym samym ozdobnym pismem. Nie potrafił jej dobrze opisać, bo ani na chwilę nie zdjęła ogromnych, ciemnych okularów, które zakrywały jej połowę twarzy, ale była biała, bardzo blado-biała i Raymond widział, że była ładna, z tymi puszystymi, długimi blond włosami i błękit¬nym sztucznym futrem, okrywającym jej bluzkę i dżinsy.
Wkroczyli do recepcji wieczorem, nie pamiętał o której godzinie. Może o ósmej, dziewiątej albo nawet dziesiątej? Pod pachami nieśli torby z jedzeniem z McDonalda i powiedzieli, że w samochodzie mają chorego brata. Pan Dykes dał im aspirynę dla niego. Moses Grace nazywał go Pinky, zabawne imię, dlatego właściciel je zapamiętał. Patrzył, jak ciągną Pinky' ego i torby z McDonalda do góry, do swojego pokoju. Pomyślał o frytkach i Big Macu i miał nadzieję, że Pinky nie zwymiotuje na dywan.
Kiedy Savich, Sherlock i agenci Dane Carver i Connie Ash¬ley spotkali się z szeryfem Tumi i szóstką jego funkcjonariuszy i przekazali im instrukcje, Moses Grace i Claudia ukryli się już z Pinkym w swoim pokoju. Do dwunastej piętnaście agenci ewakuowali pozostałych trzech mieszkańców motelu.
O pierwszej odbiornik Savicha zatrzeszczał i agent usłyszał stary, zdarty głos Mosesa:
- Ten dupek nie opowiedział nam ani jednego kiepskiego dowcipu. Tylko popatrz na niego, śpi jak niemowlę.
Claudia, która miała głos nastolatki, dodała od niechcenia: - Wiesz, mogłabym go obudzić delikatnym pocałunkiem noża w ucho, a koleś poderwałby się w try miga.
Starszy mężczyzna roześmiał się, zaczął charczeć i kaszleć, jakby flegma gotowała mu się w piersi, a potem zapadła cisza.
Savich popatrzył na odbiornik, jakby wzrokiem chciał zmusić go do działania, ale nikt nic więcej nie powiedział.
W ciągu paru następnych minut usłyszał tylko kilka ziewnięć i chrapanie. Odgłosy świadczyły, że porywacze zasnęli, ale czy mógł im ufać? W oknie widać było światło, jednak Savich nie dostrzegł żadnego ruchu.
O trzeciej nad ranem usłyszał wyraźny, starczy głos Mosesa:
- Wiesz, Pinky, chyba wbiję ci paznokieć głęboko w lewy policzek i pogmeram w twoich zatokach.
Żadnej odpowiedzi ze strony Pinky' ego, co oznaczało - Savich miał nadzieję - że mężczyzna został zakneblowany.
Claudia zachichotała.
- Szkoda, że nie zabraliśmy także twojego brata, Pinky. To taki słodki, gruby prosiak. Mogłabym go nafaszerować i upiec, zupełnie jakbyśmy byli na pikniku. - I znowu zachichotała.
Nie mogli wtargnąć do pokoju jedynie na podstawie słow¬nych pogróżek. Musieli czekać i Savich wiedział, że to do¬prowadza wszystkich do szału.
- Stary wydaje się zmęczony i chory - wyszeptał Dane Carver. - A Claudia jest nakręcona, mówi tak szybko, że niemal widzę ślinę, która pryska jej z ust. Ona jest młoda, Savich, naprawdę młoda. Co ona robi z tym staruchem? Kim dla niego jest? Tak, jak Rolly powiedział Connie, to wariaci, nie ma żadnych wątpliwości.
Savich skinął głową.
- Masz jakiś pomysł, kim oni mogą być? I dlaczego to wszystko zostało wymierzone akurat przeciwko tobie?
Savich mógł tylko potrząsnąć głową. Dykes był jedyną osobą, która ich widziała, i nie mieli jeszcze czasu skonsultować jego zeznań ze specjalistą od portretów pamięciowych, ale Savich i tak nie pokładał w nim wielkiej nadziei, bo jego opis był zbyt ogólny i, szczerze mówiąc, nieprzekonujący. Na pewno gdyby się postarał, mógłby przypomnieć sobie jakieś szczegóły. To niepokoiło Savicha, zaczynał podejrzewać, że z Dykesem było coś nie tak. Z drugiej strony, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, Savich już wkrótce ujrzy Mosesa Grace i Claudię na własne oczy.
W zimnej ciemności nocy Savich wiedział, że to wszystko nie ma absolutnie żadnego sensu. Nie było mowy, żeby Moses Grace zrobił to, co podsłuchał Rolly i wywiózł o świcie Pinky'ego z motelu. Dokąd miałby go zabrać? Coś było zdecydowanie nie w porządku. Może Rolly opowiedział Connie tylko to, co Moses chciał, żeby usłyszeli.
Dziesięć po czwartej za plecami Savicha pojawiła się agentka Connie Ashley, jak cała brygada ubrana na czarno, z twarzą niemal zupełnie zakrytą czarną czapką i szalem.
- Przed chwilą dzwonił Rolly. Chciał rozmawiać z Ruth, ale powiedziałam mu, że jej nadal nie ma i teraz to ja zarządzam krwią i telefonem. Rolly przypomniał sobie, że ten stary facet mówił, że chce wywieźć Pinky'ego przed świtem, żeby spokojnie dojechać na cmentarz w Arlington.
- I Rolly teraz sobie o tym przypomniał? W środku nocy?
- Rolly powiedział, że coś go obudziło z głębokiego snu
i - ~am! nagle mu się przypomniało.
- Ile krwi zażyczył sobie za tę informację?
- Jeszcze dwa litry.
- Ale dlaczego akurat cmentarz w Arlington? - zastanawiał się Savich. - W jakim celu?
- Rolly nie wiedział, powiedział, że tak mówił ten starszy facet. Wydaje mi się, że Rolly kłamie, Dillon. To nie daje mi spokoju. Chciałabym, żeby Ruth tu była, ona by wiedziała, czy kłamie czy nie. - Zamilkła na chwilę i popatrzyła w okna ostatniego pokoju na drugim piętrze, gdzie wciąż paliło się światło. - Przez te grube żaluzje w ogóle nie można zobaczyć, czy ktoś tam jest.
- Przynajmniej możemy usłyszeć wszystko, co mówią - wy¬szeptał Dane. - Dobrze, że wszystkie wtyki Ruth mają telefony komórkowe.
- Dała im komórki, powiedziała mi, że nie rozwiązaliby sprawy Jeffersona, gdyby jej kontakt zadzwonił za godzinę czy dobę, a nie od razu. Śmiała się, opowiadając, jak bardzo ten prezent spodobał się Rolly'emu, powiedział jej, że mamy dwudziesty pierwszy wiek i trzeba iść z postępem. Ci dwoje tam dają jakieś znaki życia?
- Przez ostatnie kilka godzin żadnych - odpowiedział Savich. - Ale jedyne drogi ucieczki prowadzą przez drzwi frontowe albo okno z tyłu, którego wy pilnujecie, więc muszą być w środku. Nawet jeżeli Rolly kłamał co do porannego wyjazdu na cmentarz, to i tak wkrótce będą musieli wyjść. Musimy tylko być czujni.
Connie skinęła głową i bez słowa wtopiła się w gęstwinę drzew, żeby szerokim łukiem wrócić do pozostałych agentów i lokalnych policjantów.
- Zgadzam się z Connie - wyszeptał Savich. - Coś tu jest nie tak.
Dane zacierał obciągnięte rękawiczkami dłonie.
- Ale co innego możemy zrobić?
Absolutnie nic, pomyślał Savich, poza czekaniem. Dlaczego Moses Grace miałby zabierać Pinky'ego na cmentarz w Arlington? Savich zmarszczył brwi, popatrzył na swoje dłonie i poru¬szył palcami, żeby przywrócić cyrkulację krwi. Nic tu nie miało sensu i to go przerażało. Miał spytać Connie, czy z Sherlock wszystko w porządku, ale oczywiście, że tak. Miał nadzieję, że przynajmniej Ruth lepiej się bawiła na swojej jaskiniowej wyprawIe.
Znowu zmarszczył czoło, gdy pomyślał o Raymondzie Dyke¬sie, właścicielu motelu. Na początku był bardzo chętny do współpracy, aż zbyt chętny, pomyślał teraz Savich, narzekał bardzo niewiele i był tylko ogólnie zdegustowany. Oczywiście powiedzieli mu, że podatnicy pokryją wszystkie straty, ale i tak powinien był bardziej protestować. Savichowi nagle przypomniała się wyszczerbiona czerwona miseczka, która stała na końcu pomalowanego na zielono kontuaru w recepcji. W środku było co najmniej sześć kulek przeżutej gumy i czyż to nie zaskakujące? Dykes nie żuł gumy, kiedy z nim rozmawiali. Czy te kulki pochodziły z ust Claudii?
Savich popatrzył na swój zegarek z Myszką Miki. Minęły dokładnie trzy minuty od chwili, gdy ,spojrzał na niego po raz ostatni. Zadrżał, kiedy wściekły podmuch lodowatego wiatru przedarł się przez wełniany szalik, który miał na szyi. Wyobraził sobie swojego syna, Seana, śpiącego z misiem Gusem w objęciach, przykrytego po uszy miękkim kocem, całego cieplutkiego i śniącego o zupie pomidorowej z popcornem na wierzchu - ostatniej ulubionej potrawie chłopca.
Popatrzył na Dane'a, przykucniętego za kubłem na śmieci jakieś sześć stóp od niego, niedaleko gęstego, ciemnego lasu, i zastanawiał się, o czym kolega myśli po tylu godzinach na tym lodowatym posterunku. Dane'owi nie drgnął ani jeden mięsień. Był profesjonalistą w każdym calu, nie chciał, żeby Moses albo Claudia, wyglądając przez okno, dostrzegli jakikolwiek ruch, bo wtedy Pinky W omack byłby martwy. Moses Grace i Claudia będą musieli wkrótce wyjść, jeśli chcieli zdążyć przed świtem. Strzelcy FBI dostali jasny rozkaz: strzelać do starszego mężczyzny i kobiety, zanim oni zdążą zabić Pinky'ego. Savich wiedział, że tylko w ten sposób Pinky będzie miał jeszcze szansę opowiedzieć parę dowcipów o blondynkach w Bon¬hornie Club.
Pojedynczy, ostry strzał, obsceniczni e głośny, przeszył nocne powietrze. W jednej chwili w dłoniach Savicha i Dane' a znalazły się SIG-Sauery. Ale nie usłyszeli żadnych głosów, żadnej reakcji ani kłótni z odbiornika, tylko ciszę. Ani jęku Pinky'ego. Czy ta pojedyncza kula trafiła go prosto w serce?
Savich wiedział, że nieoczekiwany strzał momentalnie ode¬gnał przenikliwy ziąb i postawił wszystkich w stan najwyższej gotowości. Ale to było zupełnie niespodziewane. Chyba że zabili Pinky'ego i właśnie zmierzali do wyjścia.
Savich i Dane usłyszeli niski pomruk głosów z drugiej strony motelu. Niewątpliwie Sherlock i Connie miały kłopoty z szefem policji Tumim i jego ludźmi, którzy chcieli wpaść do motelu z plującymi ogniem strzelbami.
- Niech nikt się nie rusza - powiedział Sawich wyraźnie do krótkofalówki. - Czy to jasne? Słyszmy was. Zostańcie na miejscu i niech nikt się nie odzywa.
W głośniku rozległ się głos szefa policji.
- Słyszał pan strzał, agencie Savich. Musieli zabić Pinky'ego Womacka. Dopadnijmy sukinsynów teraz!
- Zostańcie na miejscu - powtórzył Savich. - Agent Carver i ja widzimy wszystko. Powiemy wam, kiedy ruszyć.
Tumi był wściekły, Savich słyszał przez radio jego urywany oddech.
- Proszę dać nam chwilę, szeryfie. Tu chodzi o życie ludz¬kie.
Popatrzył na Dane'a, którego brwi, widoczne nad zakry¬wającym twarz szalikiem, wydawały się przyprószone kryształkami lodu.
Kolejny strzał rozdarł ciszę, a potem w radioodbiorniku rozległ się jęk.
- Wystarczy, Dane - wyszeptał Savich. - Ruszamy. Szeryfie Tumi, proszę zostać na miejscu - rzucił do krótkofalówki. - Agent Carver i ja wchodzimy.
Pobiegli razem w stronę motelu, oddychając urywanie w wełniane szaliki owinięte wokół twarzy i zgięli się niemal w pół w drodze do pokrytych łuszczącą się zieloną farbą schodów, które prowadziły na drugie piętro motelu. Gdyby w tej chwili zauważył ich którykolwiek z porywaczy, obaj byliby już martwi. Savich nie spuszczał wzroku z grubych żaluzji, które nie drgnęły, odkąd tu przyjechali. Pułapka, pomyślał, prawdopodobnie biegną wprost w cholerną pułapkę. A teraz wybiegli na otwartą przestrzeń.
W pokoju 212 nie było żadnego ruchu. Dane, z SIG w jednej i ukochanym koltem 45 w drugiej dłoni, biegł zgięty w pół pod pojedynczym, zasłoniętym oknem.
Savich znał rozkład pokoju - czternaście na czternaście, z podwójnym łóżkiem o zapadniętym materacu przy naj dalszej ścianie, trzydziestoletnim, czarno-białym telewizorem na trzy¬szufladowej komodzie ze sztucznego drewna po prawej stronie od okna. Na tylnej ścianie było drugie okno, wychodzące na wąski parking, który dochodził do skraju lasu, gdzie chowali się Sherlock, troje innych agentów FBI, szeryf Turni i jego ludzie. Na lewo była łazienka (pięć stóp kwadratowych), a w niej, ponieważ to było ostatnie pomieszczenie, pojedyncze okno, przez które nie przecisnąłby się nawet trzylatek.
Savich modlił się, żeby nie znaleźli Pinky'ego leżącego z roztrzaskaną czaszką na popękanym linoleum. Co oni tam robili? Było ich dwoje, zabili Pinky' ego - co do tego Savich nie miał żadnych wątpliwości - a mimo to w pokoju panowała śmiertelna cisza. Ani jednego stłumionego oddechu, szeptu, schrypniętego głosu starca.
Przycisnął krótkofalówkę do ust i wyszeptał:
- Dane i ja wchodzimy. Kiedy usłyszycie, że wyważyliśmy drzwi, zapalcie reflektory. Szeryfie, niech pan użyje megafonu i każe im wyjść, im więcej hałasu, tym lepiej. Wiemy, że tu są. Nie mogli się wymknąć.
Savich rrtiał nadzieję, że szef policji Pumis zrobi to, co powinien, i nie schrzani akcji. Skinął głową w stronę Dane' a, wstał i prawą stopą kopnął w klamkę. Drzwi stanęły otworem, waląc z hukiem w ścianę.
Dane stał za plecami Savicha, z lewej strony. Został wyprostowany, a Savich przykucnął.
Szybko omietli wzrokiem pusty pokój.
- Wychodzić z łazienki! - krzyknął Dane. - Ale już!
- Tu nikogo nie ma - powiedział Savich. - Nikogo nie ma - powtórzył wolniej. - Nie rozumiem, jak się stąd wydostali?
- I nagle wiedział, jeszcze zanim zobaczył małe czerwone światełko na stoliku nocnym, skierowane dokładnie w drzwi wejściowe. Wrzasnął do krótkofalówki: - Tu jest bomba! Na ziemię! - On i Dane rzucili się przez drzwi i skoczyli przez rozchwianą barierkę, gdy poczuli potężny wstrząs, od którego cały budynek zatrząsł się w posadach.
Rozdział 3
Savich i Dane wylądowali dziesięć stóp dalej na popęka¬nym asfalcie parkingu, przeturlali się i pobiegli przed siebie. Za nimi wystrzeliła ogromna kula ognia, płomienie buchnęły z pokoju przez dach jak wulkan. Powietrze zrobiło się gorące i wypełnił je taki huk, jakby rozstąpiło się piekło. Przez sekundę wydawało się, że cały motel uniósł się nad fundamenty.
Usłyszeli, jak ostatnia kondygnacja zapada się na niższe piętra. Biegli, usiłując osłaniać się przed fruwającymi wszędzie z siłą pocisków kawałkami betonu. Z buchających płomieni wystrzeliły wysoko w powietrze wielkie kawały drewna i po¬szczerbione odłamki szkła, które spadały wokół nich niczym deszcz. Savich zobaczył, jak nad parkingiem przeleciał telewi¬zor, po czym rozbił się w drobny mak o asfalt przed nimi.
Powietrze było tak gorące, że Savich czuł, jak parzy go gruby, wełniany płaszcz, który miał na sobie, i zastanowił się, czy nie pali się żywcem. Dane wyglądał prawie normalnie, więc może on też. Nie wiedział, czy koloodporne kamizelki, w które byli ubrani, robiły jakąś różnicę. Kiedy zanurkowali w ob¬lodzonym rowie jakieś dwadzieścia stóp dalej, ryknął do przy¬czepionej do nadgarstka krótkofalówki:
- Sherlock, nic ci nie jest?
Minęła jedna długa sekunda, po czym rozległ się jej zdyszany głos.
- Wszyscy jesteśmy cali, ale niewiele brakowało, Dillon. Główna eksplozja poszła w waszą stronę, nie w naszą. Wszędzie latają kawałki gruzu - właśnie patrzę na większą część łóżka, jeszcze z pościelą - ale schowaliśmy się za dębem. Dillon - usłyszał lęk w jej głosie. - A wam nic nie jest? Jak Dane?
- Wszystko w porządku, słowo. Przeskoczyliśmy przez barierkę na drugim piętrze, mieliśmy miękkie lądowanie i udało nam się uciec. Wszystkie te ciuchy, które mamy na sobie, zamortyzowały upadek.
Sherlock roześmiała się nerwowo.
- Wiesz, co się stało?
- Kiedy Dane i ja weszliśmy do środka, pokój był pusty. Czułem przez skórę, że to pułapka, jeszcze zanim zobaczyłem to urządzenie, stało na szafce nocnej, a czerwone światełko migało wprost na nas, więc rzuciliśmy się do ucieczki.
- Co oznacza - powiedziała wolno Sherlock - że Moses Grace i Claudia wydostali się niezauważeni przez z nas z tego pokoju i jakimś cudem zabrali ze sobą Pinky'ego. Może mieli zdalnie sterowany detonator, timera albo jakiś samowyzwalacz.
- Oni to wszystko zaplanowali - odezwała się Connie. - Za¬łożę się, że użyli kontaktu Ruth, żeby nas podpuścił. Ona rozerwie go na strzępy.
- To wydaje się prawdopodobne - uznał Savich. - Musimy znaleźć Roll y' ego, Connie, i dać mu niezły wycisk. Wyślij za nim list gończy . Musimy go dopaść najszybciej,jak to tylko możliwe.
Connie obiecała, że się tym zajmie, wyciągając jednocześnie komórkę•
- Wyśledzę go najszybciej, jak będę mogła. Oni musieli wydostać się stąd zanim w ogóle tu przyjechaliśmy, Dillon. Mogli wyciąć dziurę w ścianie łazienki, ten budynek jest zbudowany niemal z kartonu, albo po prostu wymknęli się przez okno z tyłu, a Dykes ich nie widział. Nie ma mowy, żeby uciekli, kiedy my tu byliśmy.
- Niech szef policji Tumi i jego ludzie rozproszą się po lesie i spróbują coś znaleźć - polecił Savich. - Porywacze musieli gdzieś ukryć drugi samochód albo ciężarówkę. Za lasem biegnie na wschód droga dojazdowa. - Ale wiedział, że jest już za późno. Para była daleko stąd i świetnie się bawi na myśl, że policjanci czatujący pod motelem są martwi albo poważnie ranni. Że on był martwy. Savich popatrzył na starą furgonetkę, przywaloną dymiącym gruzem.
- Sherlock, wszyscy muszą ruszyć w teren w poszukiwaniu Mosesa Grace i Claudii. Sprawdź, kogo uda ci się jeszcze ściągnąć. Dane zadzwonił pod dziewięćset jedenaście, więc straż pożarna powinna tu być lada chwila.
- Tak, zajmę się tym. Connie też zadzwoniła pod dziewięćset jedenaście, tak jak pewnie każdy policjant tutaj. Przysięgasz, że nic ci nie jest, Dillon?
Savich nie mógł w to uwierzyć, ale uśmiechnął się do krótkofalówki. Bardziej bał się o zdrowie Sherlock niż o swoje. A jej nic nie było.
- Kiedy to się skończy, zabiorę cię na tańce. Zwrócił się do Dane'a.
- Przynajmniej nie grozi nam już zamarznięcie na śmierć. Dane wyszczerzył zęby w uśmiechu, w twarzy czarnej od
sadzy zabłysły białe zęby.
- Ale dostaliśmy kopa. Niezły plan, poza małą obsuwą czasową. Oni chcieli dorwać ciebie, Savich. Ciekaw jestem, czy widzieli, jak skoczyliśmy, czy też myślą, że zginąłeś.
Dwadzieścia minut później Savich stał przed tym, co zostało z Motelu Hootera, i patrzył, jak strażacy polewają dogasające płomienie. Z żarzących się zgliszcz unosił się czarny dym, tu i ówdzie buchał jeszcze pojedynczy płomień i wciąż jeszcze było za gorąco, żeby podejść bliżej. Stary budynek spłonął błyskawicznie. Szeryf Turni posłał dwóch swoich ludzi po właściciela hotelu i w tej chwili Savich zobaczył zmierzającego w ich stronę Raymonda Dykesa. Mężczyzna miał opuszczone ramiona i wy¬raz absolutnego szoku na bladej twarzy. Savich miał ochotę wkopać go do zamarzniętego rowu, w którym schronili się z Dane'em po wybuchu. Usłyszał, jak Dyke mówi do siebie:
- Co za sukinsyny! Jezus, Maria i Józefie Święty, to nie tak miało być. Jak Marlene się dowie, to mnie zabije. Już jestem martwy.
Ostatnie elementy układanki trafiły na swoje miejsce. Moses Grace oszukał Raymonda Dykesa. To była pułapka, zastawiona w celu zabicia Savicha i tylu glin, ilu się tylko da.
Dane postąpił parę kroków do przodu i stanął za Dykesem.
Głosem tak łagodnym, jak szept zakonnicy na nieszporach, powiedział:
- Rozumiem, że jest pan zaszokowany faktem, iż wysadzili pański motel, panie Dykes.
- Straciłem dorobek całego życia, całego mojego życia.
- Okłamali pana, pokazali panu jakieś pieniądze, a pan im uwierzył, tak?
Dykes popatrzył na płonące zgliszcza motelu.
- Tylko informację - powiedział. - Tylko tego chcieli - in¬formację. Dali mi pięćset dolarów, od ręki, cali w uśmiechach, pięćset dolarów za jeden telefon. - Pstryknął palcami i jęknął, chwytając się za brzuch. - Ani słowa o wybuchu. Już po mnie. Nie znacie Marlene.
- Pańskiej żony?
- Nie, siostry.
- A zatem oni zapłacili panu za to, żeby dał im pan znać, jak przyjadą gliny? To wszystko?
Dykes skinął głową, a potem jakby nagle zdał sobie sprawę, że rozmawia z agentem FBI i mówi rzeczy, których nie powinien, głośno przełknął ślinę.
- Za późno, panie Dykes - powiedział Dane z nutą groźby w głosie. - Jeśli nie powie mi pan teraz wszystkiego, będzie pan miał prawdziwe kłopoty. Zadzwonił pan do ich pokoju, kiedy my zajmowaliśmy pozycje na zewnątrz?
Dykes zaczął się kołysać z ramionami przyciśniętymi mocno do piersi. Skinął głową.
- Co jeszcze? Czego pan oczekiwał?
- Niczego. Powiedzieli, że wyjdą tyłem - powiedział Dykes.
- Odczekałem trzy sygnały, tylko tyle miałem zrobić, jedynie ich ostrzec. Nic więcej. Potem słyszałem, jak śmieją się z pe¬tard. Kiedy zapytałem ich, co mają na myśli, ten starszy facet, pan Grace, roześmiał się jeszcze raz i powiedział, że gdyby mógł, chciałby wystraszyć gliny na amen, że wy wszyscy nie jesteście warci splunięcia. Gdyby tylko miał jedną petardę, tylko tego potrzebował, tak mówił. Ale przecież nie miał, prawda? - Popatrzył na płonący stos gruzów, który jeszcze godzinę temu stanowił główne źródło jego dochodu, po czym uniósł czerwone od dymu oczy na twarz Dane'a.
Dane miał ochotę porządnie mu przyłożyć za taką chciwość i głupotę.
- On nie kłamał. Nie miał petardy, tylko bombę.
- Dlaczego oni mnie okłamali, agencie Carver? - wyszeptał Dykes. - Dlaczego? Zrobiłem to, o co mnie prosili, zadzwoniłem do ich pokoju, kiedy się zjawiliście, odczekałem trzy sygnały. To było szalone, podłe i szalone. Zrujnowali mnie.
- Nie, panie Dykes - zaprzeczył Savich - sam pan to sobie zrobił. - Wciąż próbował przyjąć do wiadomości, co ten człowiek zrobił za pięćset dolarów.
- To przez tę dziewczynę z pięknymi włosami. To ona mi zapłaciła, żebym dał im znać, jak się pojawicie. Ale ja nie urodziłem się wczoraj, ludzie zawsze próbują mnie wykiwać, bo im się wydaje, że pokoje są tanie, a nazwa motelu * to żart, ale im uwierzyłem. Ona była taka ładna j polubiła mnie. Miała taki biały brzuch i ... chyba nie rozegrałem tego najlepiej, co? Jestem idiotą.
- Tak, powiedziałbym, że dziś zachował się pan jak idiota - przyznał Dane.
Dykes, chudy jak szczapa, owinięty o wiele za dużym płasz¬czem, z grubą warstwa żelu błyszczącą na sześciu długich,
• Hooter (ang.) - klakson (przyp. tłum.).