8760
Szczegóły |
Tytuł |
8760 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8760 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8760 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8760 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
FRED VARGAS
I WSTALI Z MARTWYCH...
(Prze�o�y�a: Krystyna Sze�y�ska-Ma�kowiak)
Pr�szy�ski i s-ka
2004
Memu bratu
I
- Piotrze, co� mi nie pasuje w tym ogrodzie - szepn�a Zofia.
Otworzy�a okno i uwa�nie przyjrza�a si� ma�emu skrawkowi ziemi, gdzie �adna trawka nie by�a jej obca. To, co ujrza�a, przyprawi�o j� o zimny dreszcz.
Piotr nawet nie oderwa� oczu od porannej gazety, kt�r� jak zwykle czyta� przy �niadaniu. Mo�e dlatego Zofia tak cz�sto wygl�da�a przez okno. �eby sprawdzi�, jaka jest pogoda. Wiele os�b tak robi po wstaniu z ��ka. Zawsze gdy by�o paskudnie, my�lami wraca�a do Grecji, i nic dziwnego. D�ugie wpatrywanie si� w ogr�d i niebo czasem wywo�ywa�o u niej nostalgi�, a bywa�y ranki, kiedy przeradza�a si� ona w niech��. Potem wszystko mija�o. Ale tego dnia z ogrodem co� by�o nie tak.
- Piotrze, w ogrodzie jest jakie� drzewo.
Przysiad�a obok niego.
- Piotrze, sp�jrz na mnie.
Piotr zwr�ci� ku �onie znu�on� twarz. Zofia poprawi�a os�aniaj�cy szyj� szal. Zachowa�a ten zwyczaj z czas�w, kiedy by�a �piewaczk�. Dba� o g�os, chroni� gard�o... Przed dwudziestu laty na stopniach kamiennego amfiteatru w Orange Piotr podbi� jej serce litani� mi�osnych przysi�g i zarazi� wiar� w sta�o�� uczucia. Tu� przed spektaklem.
D�o� Zofii unios�a i przytrzyma�a t� bezbarwn� twarz zapalonego czytelnika gazet.
- Co ci� napad�o, Zofio?
- M�wi�am do ciebie.
- Tak?
- Powiedzia�am: �W ogrodzie jest jakie� drzewo�.
- S�ysza�em. Ale c� w tym dziwnego?
- W naszym ogrodzie jest drzewo, kt�rego jeszcze wczoraj tam nie by�o.
- Co z tego? I co mnie to obchodzi?
Zofia by�a niespokojna. Nie wiedzia�a, czy to z powodu tej przekl�tej gazety, czy mo�e znu�onego spojrzenia, czy te� tego piekielnego drzewa, z pewno�ci� jednak co� by�o nie tak.
- Piotrze, wyt�umacz mi, jak drzewo mo�e samo przyj�� i zasadzi� si� w ogrodzie?
Piotr wzruszy� ramionami. Wcale go to nie obchodzi�o.
- Czy to wa�ne? Drzewa potrafi� si� mno�y�. Ziarno, p�d, k��cza, i za�atwione. W naszym klimacie w ten spos�b wyrastaj� pot�ne lasy. My�la�em, �e o tym wiesz.
- To nie jest p�d. To drzewo! M�ode, proste drzewo, z ga��ziami i wszystkim, co miewaj� drzewa, tyle �e samo zasadzi�o si� o metr od muru. Co ty na to?
- Pewnie zasadzi� je ogrodnik.
- Ogrodnik wzi�� dziesi�� dni wolnego, a ja ostatnio o nic go nie prosi�am. Nie zrobi� tego ogrodnik.
- Nic mnie to nie obchodzi. Je�eli liczy�a�, �e zdenerwuj� si� z powodu m�odego, zdrowego drzewka pod murem ogrodu, musz� ci� rozczarowa�.
- Mo�e przynajmniej podejdziesz do okna i rzucisz na nie okiem? Nie wymagam zbyt wiele?
Piotr ci�ko d�wign�� si� z krzes�a. Nie znosi�, gdy odrywano go od lektury.
- Widzisz je?
- Oczywi�cie, �e widz�. To drzewo.
- Wczoraj go tam nie by�o.
- By� mo�e.
- Na pewno. Co z nim zrobimy? Masz jaki� pomys�?
- A o czym tu my�le�?
- To drzewo mnie przera�a.
Piotr wybuchn�� �miechem. Obj�� j� czule. Ale to trwa�o tylko sekund�.
- Piotrze, ja nie �artuj�. Boj� si� tego drzewa.
- A ja wcale - powiedzia�, siadaj�c. - Wizyta m�odego drzewka jest dla mnie mi�a. Pozw�lmy mu �y� i rosn��, i tyle. Daj mi ju� spok�j z tym drzewem. Je�eli kto� pomyli� ogrody, to jego zmartwienie.
- Zasadzili to drzewo w nocy!
- Tym �atwiej mogli pomyli� ogrody. A mo�e to prezent. Nie przysz�o ci to do g�owy? Jaki� wielbiciel pragn�� dyskretnie uczci� twe pi��dziesi�te urodziny. Wielbiciele s� zdolni do takich dziwactw, zw�aszcza wielbiciele-myszy, ci anonimowi i najbardziej wytrwali. Sprawd�, mo�e znajdziesz jaki� li�cik.
Zofia si� zamy�li�a. Wyja�nienie Piotra w sumie nie by�o takie g�upie. Piotr dzieli� wielbicieli na dwie g��wne kategorie. Wyr�nia� admirator�w-myszy: p�ochliwych, nerwowych, milcz�cych i skrytych. Piotr widzia� kiedy�, jak mysz w ci�gu jednej zimy przenios�a ca�� torebk� ry�u do kalosza. Ziarnko po ziarnku. Tak w�a�nie post�puj� wielbiciele-myszy. Byli te� wielbiciele-nosoro�ce, r�wnie gro�ni w swoim gatunku - ha�a�liwi, porykuj�cy, pewni swej si�y. W obu kategoriach Piotr wyodr�bni� wiele podkategorii. Zofia nie pami�ta�a ich wszystkich. Piotr gardzi� wielbicielami, kt�rzy go uprzedzili, a tak�e tymi, kt�rzy przyszli po nim, a to znaczy, �e gardzi� wszystkimi. A co do drzewa, m�g� mie� racj�. M�g�, ale nie musia�. Us�ysza�a, jak Piotr m�wi �do zobaczenia wieczorem, nie przejmuj si�, i zosta�a sama.
Z drzewem.
Posz�a je obejrze�. Ostro�nie, jakby mog�o lada chwila wybuchn��.
Oczywi�cie nie znalaz�a �adnego li�ciku. Tylko �wie�o przekopan� ziemi� wok� drzewa. A gatunek drzewa? Zofia okr��y�a je kilka razy, naburmuszona i niech�tna. Wydawa�o jej si�, �e to buk. I ogarnia�a j� ch��, �eby brutalnie i bezlito�nie wykopa� ten buk, ale by�a przes�dna i nie mia�a odwagi unicestwia� �ycia, cho�by nawet ro�liny. Prawd� m�wi�c, niewielu jest ludzi, kt�rym sprawia przyjemno�� wyrywanie Bogu ducha winnych drzew.
Straci�a sporo czasu na wyszukanie ksi��ki o drzewach. Poza oper�, �yciem os��w i mitologi� Zofia niewiele temat�w zd��y�a dok�adnie przestudiowa�. Buk? Trudno powiedzie�, kiedy nie ma li�ci. Przejrza�a indeks ksi��ki, sprawdzaj�c, czy kt�re� z drzew nie nosi nazwy Sophia co� tam. W�wczas m�g�by to by� cichy ho�d, zgodny z pokr�tn� natur� wielbiciela-myszy. A ona by si� uspokoi�a. Nie, nie znalaz�a �adnej Sophii. A dlaczego nie gatunek Stelyos jaki� tam�? To jednak nie by�oby zbyt przyjemne. Stelyos nie przypomina� ani myszy, ani nosoro�ca. I uwielbia� drzewa. Po lawinie przysi�g Piotra, na stopniach amfiteatru w Orange, Zofia zadawa�a sobie pytanie, w jaki spos�b rozsta� si� ze Stelyosem, i �piewa�a gorzej ni� zwykle. A ten zwariowany Grek, nie my�l�c ani chwili, paln�� potworne g�upstwo - poszed� si� utopi�. Wy�owili go ledwie �ywego, unosz�cego si� na morskich falach jak jaki� dure�. Kiedy Zofia i Stelyos mieli po kilkana�cie lat, lubili wyje�d�a� z Delf i w�drowa� w�skimi �cie�kami tropem os��w, k�z i innych zwierz�t. Nazywali to ��yciem dawnych Grek�w�. A ten idiota pr�bowa� si� utopi�. Na szcz�cie lawina uczu� Piotra by�a pod r�k�. Dzi� Zofia szuka�a czasami okruch�w tamtych uczu�. Stelyos? Pogr�ki? Czy Stelyos zrobi�by co� takiego? By� do tego zdolny. Kiedy wydosta� si� ze �r�dziemnomorskiej topieli, zachowywa� si� jak rozjuszone zwierz�, wrzeszcza� jak szalony. Serce Zofii t�uk�o si� w piersi niczym wystraszony ptak. Wsta�a z trudem, wypi�a kilka �yk�w wody, zerkn�a przez okno.
Ten widok natychmiast j� uspokoi�. Co te� mog�o strzeli� jej do g�owy? Odetchn�a. Sk�onno�� do budowania zgodnego z prawami logiki �wiata l�k�w i obaw, kt�re niekiedy rozbudza� w niej byle drobiazg, by�a �r�d�em autentycznej udr�ki. W ogrodzie r�s� niemal na pewno zwyczajny m�ody buk, i niczego to nie oznacza�o. Ale kt�r�dy dosta� si� tu noc� tajemniczy ogrodnik z drzewkiem? Zofia ubra�a si� szybko, wysz�a, obejrza�a zamek furtki. Nie dostrzeg�a �adnych �lad�w. Ale i zamek by� tak prosty, �e ka�dy szybko i niepostrze�enie otworzy�by go �rubokr�tem.
By�a wczesna wiosna. W powietrzu unosi�a si� wilgo� i Zofia zacz�a marzn��, gdy tak sta�a i ogl�da�a buk. Buk. Mo�e boga? Zofia uci�a ten ci�g my�lowy. Nie znosi�a, kiedy jej grecka natura bra�a g�r�, zw�aszcza dwa razy jednego poranka. Pomy�le� tylko, �e Piotr nie zainteresowa� si� i nie zainteresuje tym drzewem. W�a�ciwie dlaczego? Czy to nie dziwne, �e tak bardzo zoboj�tnia�?
Zofia nie mia�a ochoty sp�dza� ca�ego dnia sam na sam z drzewem. Wzi�a torebk� i wysz�a. W ma�ej uliczce m�ody m�czyzna oko�o trzydziestki spogl�da� przez krat� s�siedniego domu. Dom to brzmia�o zbyt dumnie. Piotr zawsze nazywa� go �star� ruder��. Uwa�a�, �e przy tej urokliwej uliczce dla uprzywilejowanych, w�r�d pi�knych willi, ta wielka cha�upa, od lat pozostawiona na pastw� losu, razi�a i psu�a og�lny efekt. Nigdy dot�d Zofii nie przysz�o na my�l, �e mo�e z wiekiem Piotr g�upia�. Teraz taki pomys� za�wita� jej w g�owie. Oto pierwsze niszczycielskie skutki pojawienia si� tego drzewa, pomy�la�a z�o�liwie. Piotr kaza� nawet podwy�szy� mur graniczny, �eby skuteczniej chroni� si� przed widokiem starej rudery. Teraz by�o j� wida� tylko z okien drugiego pi�tra. M�ody m�czyzna sprawia� natomiast wra�enie oczarowanego fasad� ziej�c� dziurami okien. By� szczup�y, czarnow�osy i ubrany na czarno, na jego palcach po�yskiwa�y du�e srebrne sygnety, twarz mia� poci�g��, a czo�o wciska� mi�dzy pr�ty rdzewiej�cego ogrodzenia.
W�a�nie takich facet�w Piotr nie lubi�. Piotr by� obro�c� umiaru i prostoty. A w elegancji m�odego cz�owieka surowo�� ��czy�a si� z b�yskotkami. Smuk�e d�onie zaciska� na ogrodzeniu. Przygl�daj�c mu si�, Zofia poczu�a si� silniejsza. Pewnie dlatego zapyta�a, jak jego zdaniem nazywa si� drzewo w jej ogrodzie. M�odzieniec odklei� czo�o od kraty, a na jego czarnych, prostych w�osach zosta�y rdzawe pr�gi. Prawdopodobnie sta� tak oparty ju� od d�u�szej chwili. Bez �ladu zdziwienia, o nic nie pytaj�c, poszed� za Zofi�, kt�ra pokaza�a mu m�ode drzewo, do�� dobrze widoczne z ulicy.
- To buk, prosz� pani - powiedzia�.
- Jest pan pewien? Bardzo przepraszam, ale to dla mnie wa�ne.
Ch�opak raz jeszcze obejrza� drzewo. Ciemnymi oczyma, z kt�rych na razie nie wyziera�o zoboj�tnienie.
- Z ca�� pewno�ci�, buk.
- Dzi�kuj�. Jest pan bardzo uprzejmy. U�miechn�a si� do niego i odesz�a. Ch�opak tak�e ruszy� swoj� drog�, kopi�c czubkiem buta niewielki kamyk.
Mia�a wi�c racj�. To by� buk. W�a�nie buk. Co za paskudztwo!
II
No i prosz�.
W�a�nie o takiej sytuacji mawia si� malowniczo - wpad� po uszy w g�wno. Jak d�ugo to ju� trwa�o? Jakie� dwa lata.
A po dw�ch latach poczu� si� jak w tunelu. Marek czubkiem buta kopn�� kamie�. Uda�o mu si� przesun�� go o sze�� metr�w. Wcale nie tak �atwo znale�� na paryskich chodnikach kamie�, kt�ry mo�na by kopn��. Na wsi to co innego. Ale na wsi nikt nie zwraca uwagi na kamienie. Tymczasem w Pary�u cz�owiek czasami po prostu musi pokopa� sobie jaki� porz�dny kamie�. Tak to ju� jest. Kr�tko m�wi�c, pojawi�o si� �wiate�ko w tunelu - godzin� temu Markowi uda�o si� znale�� ca�kiem przyzwoity kamyk. Dlatego teraz kopa� go i szed� za nim.
W ten spos�b dotar� do ulicy Saint-Jacques, chocia� nie bez problem�w. Kamienia nie wolno dotyka� r�k�, tylko noga ma prawo bra� udzia� w grze. Powiedzmy wi�c, �e to ju� dwa lata. Bez etatu, bez pieni�dzy, bez kobiety. I bez szans. Mo�e poza t� ruder�. Obejrza� j� wczoraj rano. Cztery pi�tra, wliczaj�c poddasze, ogr�dek, zapomniana uliczka, op�akany stan domu. Dziura na dziurze, brak ogrzewania, ubikacja na dworze, w drewnianej chatce. Z przymru�eniem oka mo�na by powiedzie� - istny cud. Ale m�wi�c powa�nie - katastrofa. Na pociech� w�a�ciciel proponowa� symboliczne komorne w zamian za doprowadzenie domu do �adu. Z t� ruder� m�g�by sobie ju� jako� poradzi�. I sprowadzi�by wuja. Kobieta, kt�ra pojawi�a si� w pobli�u, zada�a mu dziwne pytanie. O co w�a�ciwie pyta�a? A tak. O nazw� drzewa. Zabawne, �e ludzie nie znaj� nazw drzew, a jednocze�nie nie potrafi� si� bez nich obej��. W gruncie rzeczy mo�e maj� racj�. On zna� si� na drzewach, i co mu to da�o?
Kamie� stoczy� si� z chodnika ulicy Saint-Jacques. Kamienie nie lubi� ulic, kt�re biegn� pod g�r�. Wpad� do rynsztoka, na domiar z�ego tu� za Sorbon�. �egnaj, epoko �redniowiecza, �egnaj. �egnajcie, �acy, seniorowie, wasale i ch�opi. �egnajcie. Marek zacisn�� pi�ci w kieszeniach. Ani posady, ani pieni�dzy, ani kobiety, ani �redniowiecza. Co za �wi�stwo. Zr�cznie wykopa� kamie� na chodnik. Jest pewna sztuczka, kt�ra pozwala i�� chodnikiem pod g�r� i prowadzi� przed sob� kamie�. I Marek dobrze zna� t� sztuczk�, chyba r�wnie dobrze, jak zna� �redniowiecze. Tylko nie �redniowiecze, nie my�le� o tym. Na wsi cz�owiek nigdy nie staje przed wyzwaniem, jakim jest wspinaczka kamienia. Z tego powodu kopanie kamieni na wsi, gdzie le�� na ka�dym kroku, nie jest zaj�ciem godnym uwagi. Kamie� Marka wspaniale pokona� ulic� Soufflot i bez wi�kszych problem�w wskoczy� na w�ski odcinek ulicy Saint-Jacques.
Za��my dwa lata. A po dw�ch latach jedynym d��eniem cz�owieka pogr��onego w g�wnie jest znalezienie innego cz�owieka, kt�ry wpad� w g�wno.
Trzeba bowiem wiedzie�, �e towarzystwo ludzi, kt�rym si� powiod�o tam, gdzie zaprzepa�ci�e� wszystko, maj�c trzydzie�ci pi�� lat, powoduje zgorzknienie. Pocz�tkowo to oczywi�cie pomaga i dodaje otuchy, pobudza do marze�, zach�ca. Potem zaczyna irytowa� i w ko�cu budzi gorycz. To powszechne zjawisko. A Marek za nic w �wiecie nie chcia� sta� si� zgorzknia�ym facetem. To ohydne i ryzykowne, zw�aszcza dla mediewisty. Kopni�ty z ca�ej si�y kamie� wyl�dowa� w Val-de-Grace.
Ale s�ysza� o kim�, kto te� wpad� w niez�e tarapaty. Je�li mia� wierzy� naj�wie�szym informacjom, Mateusz Delamarre od d�u�szego czasu tkwi� po uszy w bagnie. Marek lubi� Mateusza, nawet bardzo. Nie widzieli si� jednak od dw�ch lat. Mo�e Mateusz zgodzi�by si� wsp�lnie z nim wynaj�� ruder�. Bo nawet z tego symbolicznego komornego Marek m�g� w tej chwili op�aca� tylko jedn� trzeci�. A musia� szybko podj�� decyzj�.
Wzdychaj�c, kopn�� kamie� pod kabin� telefoniczn�. Gdyby Mateusz si� zgodzi�, mo�e uda�oby si� skorzysta� z okazji. By� tylko jeden powa�ny problem. Mateusz by� prahistorykiem. A dla Marka za tym s�owem kry�o si� wszystko - niczego nie trzeba ju� by�o dodawa�. Czy jednak w tej chwili m�g� sobie pozwoli� na sekciarstwo? Mimo �e dzieli�a ich potworna przepa��, lubili si�. To by�o wr�cz dziwne. I nale�a�o my�le� o tej dziwnej sympatii, a nie o zwariowanym wyborze, jakiego dokona� Mateusz, po�wi�caj�c si� pracy nad wstydliw� epok� my�liwych-zbieraczy, krzesaj�cych ogie� krzemieniem. Marek przypomnia� sobie jego numer telefonu. Us�ysza�, �e Mateusz ju� tam nie mieszka. G�os poda� mu nowy numer. Zdecydowany, wybra� go szybko. Mateusz by� w domu. S�ysz�c jego g�os, Marek odetchn��. Fakt, �e trzydziestopi�cioletni facet siedzi w domu w �rod�, dwadzie�cia po trzeciej, to namacalny dow�d, �e tkwi w pierwszorz�dnym g�wnie. A to ju� by�o dobr� nowin�. Kiedy w dodatku kto� taki, nie ��daj�c bli�szych wyja�nie�, zgadza si� spotka� z tob� za p� godziny w podrz�dnej kafejce przy ulicy Faubourt-Saint-Jacques, to ju� wiesz, �e dojrza� do przyj�cia ka�dej propozycji.
Tyle �e...
III
Tyle �e... Nie nale�a� do facet�w, kt�rzy daj� si� prowadzi� za r�k�. Mateusz by� uparty i dumny. Czy tak dumny jak on? Mo�e nawet bardziej. Tak czy inaczej by� prototypem my�liwego-zbieracza, kt�ry tropi� tura do upad�ego i wola� raczej oddali� si� od swego plemienia, ni� wr�ci�, poni�s�szy kl�sk�. Nie, to by� portret durnia, a przecie� Mateusz to inteligentny ch�opak. Potrafi� jednak milcze� przez dwa dni, je�eli �ycie przeczy�o jego najg��bszym przekonaniom. A przekonania Mateusza by�y zbyt sztywne, a mo�e jego pragnienia nie przystawa�y do rzeczywisto�ci. Marek, kt�ry swe wypowiedzi tka� tak finezyjnie, jak koronczarka splata ni�, przez co czasami wr�cz m�czy� s�uchaczy, nieraz musia� zamilkn��, gdy los zetkn�� go z tym pot�nym blondynem, kt�rego widywa�o si� przechodz�cego korytarzami wydzia�u, siedz�cego w milczeniu na �awce, zaciskaj�cego du�e d�onie, jakby chcia� zmia�d�y� przeciwno�ci �yciowe, z tym wielkim, niebieskookim my�liwym-zbieraczem, zapatrzonym w tropy tura. Mo�e by� potomkiem Norman�w? Marek u�wiadomi� sobie, �e przez te cztery lata, kt�re sp�dzili razem, nigdy nie zapyta� Mateusza, sk�d pochodzi. Ale jakie to mia�o znaczenie? M�g� jeszcze poczeka� na odpowied�.
W kafejce nie dzia�o si� nic ciekawego, Marek po prostu czeka�. Palcem kre�li� rze�biarskie motywy na blacie stolika. Jego d�onie by�y smuk�e i d�ugie. Lubi� ich wyra�ny zarys, �y�y rysuj�ce si� tu� pod sk�r�. Co do reszty mia� jednak powa�ne w�tpliwo�ci. Ale po co o tym my�le�? Bo mia� si� spotka� po latach z wysokim, jasnow�osym my�liwym? I co z tego? Oczywi�cie, on, Marek, �redniego wzrostu, za szczup�y, o kanciastej sylwetce i twarzy, nie by�by idealnym �owc� tur�w. Kazano by mu raczej wspina� si� na drzewa i zrywa� owoce. C�, by�by zbieraczem. Poza tym cechowa�a go wra�liwo�� i nerwowo��. I co z tego? �wiatu trzeba troch� delikatno�ci. A jemu pieni�dzy. Pozosta�y mu jeszcze sygnety, cztery masywne srebrne sygnety, z tego dwa przetykane z�otem, rzucaj�ce si� w oczy i oryginalne, na p� afryka�skie, na p� karoli�skie. Zakrywa�y mu dolne paliczki palc�w lewej r�ki. Co prawda, �ona rzuci�a go dla faceta szerszego w barach, to fakt. I g�upszego, to te� by�o pewne. Kt�rego� dnia to zauwa�y, Marek na to liczy�. Ale wtedy b�dzie ju� za p�no.
Marek szybkim ruchem r�ki zatar� rysunek. Pos�g mu nie wyszed�. Wszystko przez te nerwy. Ci�gle ogarnia�a go ta nag�a irytacja, bezsilny gniew. �atwo by�o nakre�li� karykatur� Mateusza. A co z nim? Czym r�ni� si� od gromady dekadenckich mediewist�w, drobnych, ciemnow�osych elegancik�w, pe�nych wdzi�ku i odpornych, od wzorca nieprzydatnego naukowca, wytworu luksusu, cz�owieka, kt�rego nadzieje prys�y, a marzenia szuka�y wsparcia w tych kilku srebrnych pier�cieniach, w wizjach roku tysi�cznego, w ch�opach ci�gn�cych w�zki, martwych ju� od wiek�w, w zapomnianym j�zyku roma�skim, kt�ry nikogo nie obchodzi�, w kobiecie, kt�ra go rzuci�a? Marek uni�s� g�ow�. Po drugiej stronie ulicy znajdowa� si� wielki warsztat samochodowy. Marek nie lubi� warsztat�w samochodowych. Przygn�bia�y go. Ale w�a�nie wzd�u� tego warsztatu du�ymi krokami, spokojnie, nadchodzi� my�liwy-zbieracz. Marek patrzy� na niego z u�miechem. Wci�� tak samo jasnow�osy, z czupryn� zbyt g�st�, �eby uczesa� j� jak nale�y, w nie�miertelnych sk�rzanych sanda�ach, kt�re dzia�a�y Markowi na nerwy. Mateusz spieszy� na spotkanie. Jak zwykle pod ubraniem nie mia� bielizny. Nie wiadomo, w jaki spos�b Mateuszowi udawa�o si� zawsze sprawia� wra�enie cz�owieka nagiego pod wierzchnim ubraniem. Sweter na go�ym ciele, spodnie na go�ych po�ladkach, sanda�y na nogach, kt�re nie znosi�y skarpet.
I tak w ko�cu ka�dy - ubrany w stylu rustykalnym albo z wyszukan� elegancj�, postawny i barczysty czy szczup�y - siada� przy stoliku w sm�tnej kafejce. Bo te sprawy nie maj� ze sob� nic wsp�lnego.
- Zgoli�e� brod�? - zapyta� Marek. - Nie zajmujesz si� ju� prahistori�?
- Owszem, zajmuj� si� - odpar� Mateusz.
- Gdzie?
- U siebie.
Marek pokiwa� g�ow�. Nie oszukano go, Mateusz wpad� w tarapaty.
- Co zrobi�e� z r�kami?
Mateusz zerkn�� na czarne od brudu paznokcie.
- Pracowa�em jako mechanik. Wyrzucili mnie. Podobno nie czuj� silnik�w. W ci�gu tygodnia za�atwi�em trzy. Taki silnik to skomplikowana sprawa. Zw�aszcza kiedy nawali.
- Co robisz teraz?
- Sprzedaj� r�ne bzdety i jakie� plakaty na stacji Chatelet.
- Da si� z tego wy�y�?
- Nie. Teraz twoja kolej. Opowiadaj.
- Nie ma o czym. Robi�em za murzyna w wydawnictwie.
- �redniowiecze?
- Osiemdziesi�ciostronicowy romans. Facet jest perfidny, kobieta promienna jak s�o�ce, ale naiwna. Pod koniec kochaj� si� jak wariaci i romansid�o robi si� piekielnie nudne. Nie wiadomo, kiedy si� rozstan�.
- Jasne... - mrukn�� Mateusz. - Rzuci�e� to?
- Zwolnili mnie. Zmienia�em ca�e zdania w ostatniej korekcie. By�em zbyt rozgoryczony i zirytowany. Zorientowali si�... Jeste� �onaty? Masz kogo�? Dzieci?
- Nic.
M�czy�ni zamilkli i przygl�dali si� sobie.
- Po ile my mamy lat? - zapyta� Mateusz.
- Ko�o trzydziestu pi�ciu. Zazwyczaj w tym wieku jest si� ju� m�czyzn�.
- Rzeczywi�cie, wszyscy tak m�wi�. Nadal pasjonuje ci� to cholerne �redniowiecze?
Marek skin�� g�ow�.
- Piekielna nuda - oceni� Mateusz. - Nigdy nie potrafi�e� rozs�dnie do tego podej��.
- Nie m�wmy o tym, nie czas na to. Gdzie mieszkasz?
- W pokoiku, kt�ry musz� zwolni� za dziesi�� dni. Z plakat�w nie utrzymam d�u�ej tych dwudziestu metr�w kwadratowych. �wiat mi si� sypie.
I Mateusz mocno potar� d�o� o d�o�.
- Chc� ci pokaza� pewn� chat� - powiedzia� Marek. - Je�eli si� dogadamy, mo�e uda nam si� przeskoczy� trzydzie�ci tysi�cy lat, kt�re nas dziel�.
- I ca�e to g�wno?
- Nie mam poj�cia. P�jdziesz tam ze mn�?
Mateusz, chocia� oboj�tny, a nawet wrogi wobec wszystkiego, co wydarzy�o si� mniej ni� dziesi�� tysi�cy lat przed Chrystusem, zawsze robi� wyj�tek dla tego szczup�ego, ubieraj�cego si� na czarno mediewisty, kt�ry nie rozstawa� si� ze srebrzystym paskiem. Prawd� m�wi�c, uwa�a� t� swoj� przyjacielsk� s�abostk� za dow�d z�ego smaku. Ale jego sympatia do Marka, szacunek, jakim darzy� elastyczn� umys�owo�� i ci�ty j�zyk kolegi, sk�ania�y go do przymkni�cia oka na oburzaj�cy wyb�r, jakiego dokona� Marek, zajmuj�c si� zdegenerowanym okresem dziej�w ludzko�ci. Pomimo tak wstrz�saj�cej wady przyjaciela Mateusz sk�onny by� mu ufa� i cz�sto pozwala� nawet wci�ga� si� w realizacj� wariackich fantazji tego seniora bez grosza przy duszy. Cho�by dzi�, kiedy by�o jasne, �e senior-bankrut wyskuba� z sakwy ostatnie miedziaki i nie mia� nic poza pielgrzymim kosturem; m�wi�c pro�ciej - obaj tkwili po uszy w g�wnie, co zreszt� sprawi�o mu swoist� przyjemno��, ale nawet teraz Marek nie wyzby� si� pa�skiego majestatu, wdzi�ku i zdolno�ci przekonywania. Mo�e tylko szczypta goryczy w zakamarkach oczu, spora porcja �alu, wspomnienie zderze� i upadk�w, kt�rych wola�by nie zazna�, tak, w�a�nie tak... Zachowa� czar, zatrzyma� cienie marze�, kt�re on, Mateusz, cisn�� pod ko�a wagon�w metra sun�cych przez stacj� Chatelet.
C� z tego, �e Marek nie zamierza� wyrzec si� �redniowiecza? Mateusz mimo wszystko poszed� z nim do rudery, o kt�rej przyjaciel opowiada� mu po drodze. Jego upier�cieniona d�o� zatacza�a kr�gi w szarawym powietrzu, uzupe�niaj�c wyja�nienia. A zatem mieli tam ruder� w rozsypce, razem cztery pi�tra i ogr�dek. Tego Mateusz si� nie ba�. Zebra� jako� kwot� na komorne. Rozpali� ogie� w kominku. Ulokowa� gdzie� starego wuja Marka. Co to za historia z tym wujem? Nie m�g� go zostawi�, zamieszka z nimi albo w domu starc�w. Ano dobrze. To nieistotne. Mateusz mia� to w nosie. Ju� widzia�, jak stacja Chatelet oddala si� od niego. Pod��a� za Markiem ulicami, zadowolony, �e Marek popad� teraz w tarapaty, usatysfakcjonowany �a�osn� bezu�yteczno�ci� mediewisty na bezrobociu, zachwycony upodobaniem przyjaciela do b�yskotek, pogodzony z t� ruder�, w kt�rej na pewno zamarzn�, bo przecie� by� dopiero marzec. A� w ko�cu dotarli do odrapanego parkanu, przez kt�ry wida� by�o dom po�r�d wysokich traw, przy tej uliczce zapomnianej przez ca�y Pary�, a on, Mateusz, nie potrafi� ju� obiektywnie oceni� stanu parceli. Wszystko wydawa�o mu si� doskona�e. Spojrza� na Marka i u�cisn�� mu d�o�. Umowa stoi. Ale z samych zarobk�w handlarza drobiazg�w nie zdo�a op�aci� swojej cz�ci. Marek, kt�ry sta� oparty o parkan, przyzna� mu racj�. I znowu obaj spowa�nieli. Zapad�o d�ugie milczenie. A� wreszcie Mateusz rzuci� pewne personalia. �ukasz Devernois. Marek a� krzykn��.
- Chyba nie m�wisz powa�nie? Devernois? Mateusz, czy ty pami�tasz, co robi ten go��? I kim jest?
- Tak. - Mateusz westchn��. - Historykiem pierwszej wojny �wiatowej, Wielkiej Wojny.
- No i co?! Sam widzisz, �e to bzdura! Jeste�my bez grosza i nie czas na wybrzydzanie, wiem o tym. Ale bez przesady, zosta�o nam jeszcze troch� przesz�o�ci, kt�ra pozwala pomarzy� o przysz�o�ci. A co ty mi proponujesz? Pierwsz� wojn� �wiatow�? Histori� wsp�czesn�?! I co jeszcze? Czy ty w og�le wiesz, co m�wisz?
- Tak - odpar� Mateusz. - Ale ten ch�opak nie jest jakim� durniem.
- Podobno. Ale jednak. To nie wchodzi w gr�. Mateusz, wszystko ma swoje granice.
- Dla mnie jest to tak samo przykre jak dla ciebie. Tyle �e wed�ug mnie �redniowiecze czy historia wsp�czesna to prawie to samo.
- Licz si� ze s�owami, stary.
- Dobra. Wydaje mi si� tylko, �e Devernois, chocia� ma jak�� pensyjk�, te� utkn�� w bagnie.
Marek przymru�y� oczy.
- W bagnie? - powt�rzy�.
- Dok�adnie. Straci� posad� w pa�stwowym gimnazjum w Nord-Pas-de-Calais. Ma n�dzne p� etatu w prywatnej szkole katolickiej w Pary�u. Nuda, rozczarowanie, pisanie i samotno��.
- Czyli facet utkn�� w bagnie... Nie mog�e� od razu tak m�wi�?
Marek na chwil� zastyg� w bezruchu. B�yskawicznie analizowa� sytuacj�.
- To wszystko zmienia! - powiedzia� w ko�cu. - Pospiesz si�, Mateusz. Wielka Wojna czy cokolwiek innego, przymkniemy na to oko, zbierz si�y, b�d� twardy i r�b, co chcesz, byle go odszuka� i przekona�. Przyprowad� go tu na si�dm�. Przyjd� z w�a�cicielem. Musimy dzi� podpisa� umow�. Ruszaj si�, g��wkuj, b�d� przekonuj�cy. Trzech facet�w w bagnie to idealny zesp�, �eby z powodzeniem osi�gn�� totaln� klap�.
Po�egnali si� kr�tkim skinieniem i ruszyli, ka�dy w swoj� stron� - Marek biegiem, Mateusz spokojnym marszem.
IV
To by� ich pierwszy wiecz�r w ruderze przy ulicy Chasle. Pojawi� si� historyk pierwszej wojny �wiatowej, kt�r� Francuzi zw� Wielk�, b�yskawicznie u�cisn�� d�onie koleg�w, przebieg� po wszystkich czterech pi�trach, a potem znikn�� bez �ladu.
Kiedy ju� podpisali umow� najmu, Marek najpierw odetchn�� z ulg�, ale wkr�tce poczu�, �e zn�w budz� si� wszystkie najczarniejsze obawy. Ten nadpobudliwy dziejopis wsp�czesno�ci, kt�ry pojawi� si� z poblad�� twarz�, ze swym nieustannie opadaj�cym na oczy kosmykiem ciemnych w�os�w, w zaci�ni�tym pod szyj� krawacie, szarej marynarce i sfatygowanych, ale angielskich pantoflach, wzbudza� w nim niech��. Ten facet, nie m�wi�c ju� nawet o tragedii, jak� niew�tpliwie by� dokonany przez niego wyb�r Wielkiej Wojny, wymyka� si� wszelkiej sta�o�ci, dr�twy i zarazem na luzie, weso�kowaty i powa�ny, raz sk�onny do jowialnej ironii, kiedy indziej pe�en brutalnego cynizmu. Zdawa� si� wpada� ze skrajno�ci w skrajno��, to gniewny i zbuntowany, to pe�en dobrego nastroju, a jego humor by� zmienny i nieprzewidywalny. Niepokoi�. Trudno by�o zgadn��, jak u�o�y si� to s�siedztwo. �ycie pod wsp�lnym dachem z historykiem dwudziestego wieku, w dodatku chodz�cym w krawacie, by�o sytuacj� now�.
Marek spojrza� na Mateusza, kt�ry kr��y� po pustym pokoju mocno zadumany.
- �atwo go przekona�e�?
- Starczy�o kilka s��w. Wsta�, poprawi� krawat, po�o�y� mi r�k� na ramieniu i powiedzia�: �Braterstwo okop�w to rzecz �wi�ta. Jestem z tob��. Troch� teatralnie to zabrzmia�o. Po drodze pyta� mnie, co nas interesuje, czym si� zajmujemy. Opowiedzia�em mu troch� o prahistorii, o plakatach, o �redniowieczu, o powie�ci mi�osnej i silnikach. Mina mu zrzed�a, pewnie z powodu �redniowiecza. Ale wzi�� si� w gar��, pogada� troch� o niwelowaniu r�nic spo�ecznych w okopach, s�owem, troch� bredzi�, i tyle.
- A teraz gdzie� znikn��.
- Ale zostawi� torb�. To chyba dobry znak.
A potem spec od Wielkiej Wojny wr�ci�, nios�c na plecach skrzynk� drewna na opa�. Marek nie s�dzi�, �e ten facet jest taki silny. Przynajmniej to mog�o si� na co� przyda�.
Dlatego w�a�nie po biwakowej kolacji, kt�r� jedli �na kolanie�, trzej badacze dziej�w ludzko�ci, kt�rzy wpadli w tarapaty, zebrali si� przy p�on�cym w kominku ogniu. A kominek by� brudny, osmalony i ogromny. �Ogie� - oznajmi� z u�miechem �ukasz Devernois - jest wsp�lnym punktem wyj�cia. Skromnym, ale jednak wsp�lnym. Mo�e by� wsp�lnym upadkiem, to zale�y od nas. Poza k�opotami jest na razie jedynym, co na pewno nas ��czy i cementuje przymierze. A przymierzy nie wolno lekcewa�y�.
�ukasz popar� te s�owa teatralnym i nieco patetycznym gestem. Marek i Mateusz obserwowali go, nie staraj�c si� nawet zrozumie� g��bokiej my�li ukrytej w tej przemowie, i spokojnie grzali r�ce nad ogniem.
- To proste - ci�gn�� �ukasz, podnosz�c g�os. - Dla silnego prahistoryka z tego domostwa, Mateusza Delamarre, ogie� to podstawa... Ma�e grupki wyl�knionych, ow�osionych ludzi skupiaj� si� na skraju groty, wok� �yciodajnych p�omieni, kt�re odstraszaj� dzikie zwierz�ta, przecie� wiecie, Walka o ogie�.
- Walka o ogie� - przerwa� Mateusz - zosta�a osnuta...
- Czy to wa�ne! - wpad� mu w s�owo �ukasz. - Nie popisuj si� erudycj�, kt�ra nie robi na mnie wra�enia. Nie obchodz� mnie te jaskinie, honorowe miejsce przypada prehistorycznemu ogniowi. Id�my dalej. Czas na Marka Vandooslera, kt�ry traci energi� na liczenie �rozpalonych� �redniowiecznych populacji... Mediewi�ci maj� z tym piekielny k�opot. Mo�na si� zapl�ta�. Wspinaj�c si� po drabinie czasu, dochodzimy do mnie, a zatem do ognia Wielkiej Wojny. �Walka o ogie� i �Bitewny ogie� Wielkiej Wojny�. Prawda, �e to wzruszaj�ce?
�ukasz wybuchn�� �miechem, napi� si� wina, a potem dorzuci� do ognia, popychaj�c nog� du�e polano. Marek i Mateusz u�miechali si� blado. Trzeba by�o jako� przywykn�� do tego niezno�nego, ale niezb�dnego go�cia, kt�ry p�aci jedn� trzeci� czynszu.
- W takim razie - podsumowa� Marek, bawi�c si� sygnetami - kiedy dziel�ce nas r�nice b�d� zbyt trudne, a przepa�ci czasowej nie da si� pokona�, pozostaje nam rozpali� ogie�? To mia�e� na my�li?
- To nam mo�e u�atwi� �ycie - przyzna� �ukasz.
- Rozs�dny pomys� - oceni� Mateusz.
I nie wspominaj�c ju� o czasie, grzali si� w cieple ognia. Prawd� m�wi�c, najbardziej martwi�a ich chwila obecna i pogoda na ten i najbli�sze wieczory. Zerwa� si� wiatr, rz�sisty deszcz wdziera� si� do domu. Trzej m�czy�ni rozgl�dali si�, szacuj�c zniszczenia, my�l�c o koniecznych naprawach i czekaj�cym ich wysi�ku. Tymczasem pokoje �wieci�y pustkami, zamiast krzese� mieli tylko skrzynki. Jutro wszyscy przynios� tu swoje rzeczy. Trzeba b�dzie gipsowa�, naprawi� instalacj� elektryczn�, wymieni� rury, powbija� haki. A Marek sprowadzi swojego starego wuja. Potem wyja�ni im ca�� spraw�. Co to za go��? Po prostu jego stary wuj. Najbli�szy krewny i chrzestny ojciec. A czym zajmuje si� ten chrzestny-wuj? Ju� niczym, jest emerytem. A przed emerytur�? Niewa�ne, pracowa�. Jako kto? Gdzie? Pytania �ukasza stawa�y si� m�cz�ce. Mia� pa�stwow� posad�, i tyle. Kiedy� opowie im o tym dok�adniej.
V
Drzewo troch� uros�o.
Ju� od miesi�ca Zofia codziennie stawa�a przy oknie na drugim pi�trze i obserwowa�a nowych s�siad�w. Zainteresowali j�. C� w tym z�ego? Trzech do�� m�odych m�czyzn, �adnej kobiety ani dzieci. Tylko ci trzej. Natychmiast pozna�a tego, kt�ry ubrudzi� si� rdz� kraty i powiedzia�, �e drzewko jest bukiem. Ucieszy�a si�, widz�c go w tym domu. Sprowadzi� jeszcze dw�ch koleg�w, zupe�nie innych ni� on. Jeden by� wysokim blondynem i chodzi� w sanda�ach, drugi nerwowym brunetem, zawsze w szarym garniturze. Zd��y�a ich ca�kiem dobrze pozna�. Czasami Zofia zastanawia�a si�, czy wypada tak ich podgl�da�. Wypada czy nie, dla niej by�a to rozrywka, a poza tym uspokaja�o j� to, dodawa�o pewno�ci, pomaga�o zapomnie� o tamtym. Dlatego wci�� to robi�a. Jej s�siedzi przez ca�y kwiecie� stale si� kr�cili. Biegali z deskami, wiadrami, wozili na taczkach jakie� worki i skrzynie na k�kach. Jak nazywa si� co� takiego p�askiego na k�kach? Musi mie� jak�� nazw�! A, po prostu w�zek transportowy. Wi�c te skrzynie wozili na w�zkach transportowych. Dobrze. Przeprowadzali remont. Cz�sto przechodzili przez ogr�d, kr�cili si� po nim, i dzi�ki temu Zofia pozna�a ich imiona. Specjalnie zostawia�a uchylone okno. Ten szczup�y, ubrany na czarno, to Marek. Misiowaty blondyn to Mateusz. A ten w krawacie to �ukasz. Nawet wierc�c dziury w �cianach, nie rozstawa� si� z krawatem. Zofia musn�a palcami sw�j szalik. Ka�dy ma jakie� s�abostki.
Przez ma�e okienko w garderobie na drugim pi�trze Zofia mog�a obserwowa� tak�e wn�trze domu. Odnawiane okna nie by�y zas�oni�te, zreszt� Zofia przypuszcza�a, �e nigdy nie pojawi� si� w nich firanki. Ka�dy z mieszka�c�w zajmowa� jedno pi�tro. Najbardziej k�opotliwy by� blondyn, kt�ry na swoim pi�trze pracowa� na p� nago, czasem prawie nago albo po prostu nago, r�nie to bywa�o. Wykazywa� przy tym ogromn� swobod� i zr�cznie sobie radzi� z remontem. Troch� j� to kr�powa�o. Blondyn by� osob� mi�� dla oka, to nie ulega�o kwestii. Nie by� to jednak pow�d, kt�ry w oczach Zofii dawa�by jej prawo do przesiadywania w garderobie i podgl�dania. Poza remontem, kt�rego s�siedzi chwilami mieli chyba powy�ej uszu, ale kt�ry konsekwentnie przeprowadzali, du�o czytali i pisali. P�ki ugina�y si� pod ci�arem ksi��ek. Zofia, kt�ra urodzi�a si� w kamienistych Delfach, a w �wiat wyfrun�a za swym g�osem, podziwia�a ludzi, kt�rzy przesiadywali przy biurkach i czytali w �wietle ma�ej lampki. Ostatnio, w zesz�ym tygodniu, w domu zamieszka� jeszcze kto�. Kolejny m�czyzna, ale znacznie starszy. Pocz�tkowo Zofia my�la�a, �e to tylko go��. Jednak okaza�o si�, �e i ten stary cz�owiek wprowadzi� si� do rudery. Czy na d�ugo? Tak czy inaczej mieszka� tam, na pi�terku. Dziwnie to wygl�da�o. Facet mia� chyba - przynajmniej z tej odleg�o�ci tak jej si� wydawa�o - ca�kiem atrakcyjn� twarz. Z pewno�ci� by� najprzystojniejszy z tej czw�rki. Ale i najstarszy. Mo�e sze��dziesi�cio-, mo�e siedemdziesi�cioletni. Da�aby g�ow�, �e z jego ust dob�dzie si� dono�ny tenor, ale okaza�o si�, �e ma mi�kki, jedwabisty g�os, tak niski, �e Zofia nie zdo�a�a dot�d uchwyci� ani s�owa z tego, co m�wi�. Wyprostowany, wysoki niczym kapitan, kt�rego statek zaton��, nie tyka� prac remontowych. Nadzorowa�, gaw�dzi�. Nie uda�o jej si� ustali�, jak ma na imi�. Zofia nazywa�a go tymczasowo Aleksandrem Wielkim albo starym nudziarzem, zale�nie od nastroju.
Najcz�ciej s�ycha� by�o tego, kt�ry nosi� krawat, �ukasza. Brzmienie jego g�osu by�o dono�ne, a on sam chyba dobrze si� bawi�, czyni�c g�o�ne komentarze i udzielaj�c najrozmaitszych rad, kt�rych dwaj pozostali na og� nie brali do serca. Pr�bowa�a rozmawia� o nich z Piotrem, ale s�siedzi nie interesowali go bardziej ni� drzewo. Dop�ki nie robili ha�asu w ruderze, nie obchodzili go. C�, Piotr by� bez reszty poch�oni�ty prac� i sprawami socjalnymi. Bo te� dzie� w dzie� przerzuca� sterty przera�aj�cych dokument�w, kt�re m�wi�y o mieszkaj�cych pod mostami dzieciach-matkach, o bezdomnych, o dwunastolatkach bez domu i rodziny, o starcach konaj�cych na zimnych strychach. Na tej podstawie opracowywa� informacje dla sekretarza stanu. A Piotr by� naprawd� odpowiedzialnym urz�dnikiem. Ale Zofi� dra�ni� spos�b, w jaki opowiada� czasami o �swoich� biedakach, kt�rych dzieli� na typy i podtypy, podobnie jak wielbicieli. Ciekawe, do jakiego gatunku zaliczy�by j�, dwunastolatk� z Delf, kt�ra sprzedawa�a turystom haftowane chusteczki? Czy tak�e uzna�by j� za �biedactwo�? C� zrobi�... Potrafi�a zrozumie�, �e maj�c to wszystko na g�owie, gwi�d�e na drzewo albo na czterech nowych s�siad�w. Ale bez przesady. Dlaczego nie chcia� o tym po prostu pogaw�dzi�? Cho�by przez chwil�?
VI
Marek nawet nie uni�s� g�owy, s�ysz�c g�os �ukasza, kt�ry z wy�yn swego trzeciego pi�tra rzuci� has�o alarmu lub co� w tym stylu. W�a�ciwie Marek zdo�a� ju� jako� przystosowa� si� do wsp�istnienia z historykiem Wielkiej Wojny, kt�ry po pierwsze wykona� lwi� cz�� prac remontowych w ich ruderze, po drugie za� zdolny by� do niezwykle d�ugiego milczenia, gdy bez reszty oddawa� si� swym studiom. To milczenie, a mo�e i studia cechowa�a w dodatku imponuj�ca g��bia. �ukasz nie s�ysza� dos�ownie nic, kiedy poch�ania�a go ta wojenna zawierucha. On jeden potrafi� upora� si� z pracami hydraulicznymi i doprowadzi� do porz�dku instalacj� elektryczn� we wsp�lnym domu, tote� Marek, kt�ry absolutnie si� na tym nie zna�, by� mu dozgonnie wdzi�czny. Jemu te� zawdzi�czali przerobienie stryszku na dwupokojowe poddasze, gdzie nie by�o ju� ani zimno, ani ponuro i gdzie chrzestny czu� si� jak u Pana Boga za piecem. I wreszcie - to on op�aca� jedn� trzeci� komornego i przejawia� osza�amiaj�c� hojno��, za kt�rej spraw� ta n�dzna chata z tygodnia na tydzie� prezentowa�a si� coraz przyzwoiciej. Lecz z r�wnie wielk� hojno�ci� zasypywa� ich s�owami, czasem wzburzonym potokiem s��w. Wyg�asza� pe�ne ironii tyrady wojenne. Potrafi� zagalopowa� si� na tym polu bardzo daleko, wyg�aszaj�c ostre s�dy i przez godzin� rozwodz�c si� nad byle szczeg�em. Marek w�a�ciwie nauczy� si� ju� traktowa� te tyrady jak niegro�ne �redniowieczne smoki, kt�re na moment pojawia�y si� gdzie� na �redniowiecznym horyzoncie. �ukasz nie by� zreszt� znawc� sztuki wojennej. Z determinacj�, drobiazgowo zg��bia� dzieje Wielkiej Wojny, stara� si� poj�� jej istot�, lecz na pr�no. Mo�e dlatego by� ni� tak zafascynowany. Nie, z pewno�ci� kierowa� si� czym innym. Tak czy inaczej w�a�nie tego wieczoru, ko�o sz�stej, znowu go to napad�o. Tym razem �ukasz zbieg� po schodach i bez pukania wtargn�� do Marka.
- Og�aszam alarm! - krzykn��. - Wszyscy do schronu. S�siadka zmierza w nasz� stron�.
- Jaka s�siadka?
- Front zachodni. Albo, je�li wolisz, s�siadka z prawej. Ta bogata pani w apaszce. Ani s�owa wi�cej. I niech nikt si� nie rusza, kiedy zadzwoni do drzwi. Udajemy, �e dom jest pusty. Zaraz uprzedz� Mateusza.
Zanim Marek zd��y� cokolwiek powiedzie�, �ukasz zbiega� ju� na pierwsze pi�tro.
- Mateusz - krzykn�� �ukasz, otwieraj�c drzwi. - Alarm! Wszyscy do...
Marek us�ysza�, �e �ukasz zamilk� w p� s�owa. U�miechn�� si� i pod��y� jego �ladem.
- Cholera! - �ukasz odzyska� mow�. - Nie musisz chyba rozbiera� si� do naga, �eby ustawia� ksi��ki w bibliotece! To ci w czym� pomaga? Do diab�a, czy nie jest ci zimno?
- Przecie� nie jestem nagi, mam na nogach sanda�y - odpar� z powag� Mateusz.
- Dobrze wiesz, �e nie chodzi o sanda�y. A je�eli ju� bawi ci� odgrywanie roli cz�owieka z czas�w spowitych mrokiem dziej�w, to wbij sobie do g�owy, �e i on nie by� tak g�upi ani tak prymitywny, �eby biega� na golasa.
Mateusz wzruszy� ramionami.
- Wiem o tym r�wnie dobrze jak ty - powiedzia�. - To nie ma nic wsp�lnego z cz�owiekiem prahistorycznym.
- A z kim?
- Ze mn�. Ubrania mnie kr�puj�. Dusz� si� w nich. Tak jest mi dobrze. Jak mam ci to wyja�ni�? Nie rozumiem, w czym ci to przeszkadza, skoro jestem u siebie. Po prostu pukaj przed wej�ciem. Co si� sta�o? Co� pilnego?
Wydarzenia nagl�ce wykracza�y poza sfer� poj�� u�ywanych przez Mateusza. Marek wszed� do pokoju i u�miechn�� si�.
- �Kiedy w�� ujrzy cz�owieka nagiego - odezwa� si� - odczuwa strach i ucieka najszybciej, jak potrafi; kiedy jednak ujrzy cz�owieka odzianego, atakuje go bez l�ku�. Trzynasty wiek.
- Pokonali�my par� �adnych lat - mrukn�� �ukasz.
- Co si� sta�o? - zapyta� znowu Mateusz.
- Nic. �ukasz zauwa�y� s�siadk� z frontu zachodniego, zmierzaj�c� w naszym kierunku. Postanowi�, �e nie zareagujemy na d�wi�k dzwonka.
- Dzwonek jest wci�� zepsuty - powiedzia� Mateusz.
- Szkoda, �e to nie s�siadka z frontu wschodniego - wtr�ci� �ukasz. - Bo s�siadka z frontu wschodniego jest �adna. Czuj�, �e z frontem wschodnim mo�na by podj�� pertraktacje.
- Sk�d wiesz?
- Przeprowadzi�em kilka akcji zwiadu taktycznego. Wsch�d jest bardziej poci�gaj�cy i przychylniejszy.
- Ale odwiedza nas Zach�d. I nie rozumiem, dlaczego mieliby�my nie otwiera� - przerwa� ostro Marek. - Lubi� j�, zamienili�my kt�rego� ranka kilka s��w. Zreszt� dla w�asnego dobra powinni�my zjedna� sobie s�siad�w. Z przyczyn strategicznych.
- Oczywi�cie - zgodzi� si� �ukasz - je�li rozwa�asz to z punktu widzenia dyplomacji.
- Raczej go�cinno�ci. A je�li wolisz - w kategoriach czysto ludzkich.
- Ju� puka do drzwi - przerwa� Mateusz. - P�jd� jej otworzy�.
- Mateuszu! - sykn�� Marek, chwytaj�c go za rami�.
- Co? Przecie� sam tego chcia�e�.
Marek spojrza� na niego, bezradnie rozk�adaj�c r�ce.
- Jasne. Cholera! - mrukn�� Mateusz. - Ubranie, trzeba si� ubra�.
- W�a�nie, Mateuszu. Ubranie bywa konieczne.
Wskoczy� w spodnie i sweter, podczas gdy Marek i �ukasz schodzili na d�.
- Przecie� tyle razy t�umaczy�em mu, �e sanda�y to za ma�o - rzuci� po drodze �ukasz.
- A ty - mrukn�� gniewnie Marek - lepiej si� zamknij.
- Dobrze wiesz, �e nie tak �atwo mi si� zamkn��.
- To fakt - przyzna� Marek. - Ale t� spraw� zostaw ju� mnie. Znam t� s�siadk� i ja otworz� jej drzwi.
- Sk�d j� znasz?
- Przecie� m�wi�em. Rozmawiali�my. O g�upstwie. O drzewie.
- O jakim drzewie?
- O m�odym buku.
VII
Wyra�nie skr�powana Zofia siedzia�a sztywno na krze�le, kt�re jej wskazano. Od czas�w greckich przywyk�a do przyjmowania lub odrzucania propozycji spotka� z dziennikarzami i wielbicielami, lecz nie do wpraszania si� do ludzi. Ju� od blisko dwudziestu lat nie puka�a do cudzych drzwi ot tak, bez uprzedzenia. Teraz siedzia�a w obcym pokoju, otoczona przez trzech m�czyzn, i zastanawia�a si�, co te� mogli pomy�le� o tak zaskakuj�cym zachowaniu s�siadki, kt�ra wpada, �eby ich przywita�. Dzi� nikt ju� tak nie post�puje. Dlatego chcia�a si� jak najszybciej wyt�umaczy�. Czy jednak mog�a z nimi rozmawia� tak, jak to sobie wyobra�a�a, obserwuj�c ich z okna na drugim pi�trze? Kiedy ju� stanie si� z lud�mi twarz� w twarz, wiele si� zmienia. Marek p� sta�, p� siedzia� na solidnym, drewnianym stole, krzy�uj�c szczup�e nogi. By� przystojny, a z jego niebrzydkiej twarzy spogl�da�y na ni� spokojne oczy, kt�re jej nie ponagla�y. Siedz�cy przed ni� Mateusz tak�e mia� �adne rysy twarzy, mo�e za grube usta i zarys podbr�dka, ale nagradza� to urok jego oczu, niebieskich jak morska woda w bezwietrzny dzie�. �ukasz, kt�ry krz�ta� si�, wyjmuj�c szklanki i butelki, raz po raz odrzuca� do ty�u g�ste w�osy. Mia� twarz dziecka i krawat doros�ego m�czyzny.
Uspokoi�a si�. Przecie� nie przysz�aby tu, gdyby nie ogarn�� jej strach!
- Musz� przyzna� - zacz�a, bior�c z r�k u�miechni�tego �ukasza szklank�, kt�r� jej poda� - �e przykro mi, i� panom przeszkadzam, ale szukam kogo�, kto zechcia�by wy�wiadczy� mi przys�ug�.
Dwie twarze mia�y wyczekuj�cy wyraz. Teraz musia�a ju� wszystko im wyja�ni�. Ale jak powiedzie� o czym� tak �a�osnym? �ukasz wcale nie s�ucha�. Wychodzi� i wraca�, jakby czuwa� nad gotuj�cym si� w kuchni daniem, kt�rego przyrz�dzenie bez reszty skupia�o jego uwag� i kt�remu musia� po�wi�ci� wszystkie si�y.
- Chodzi o pewne dziwaczne zdarzenie. Ale potrzebny mi kto�, kto wy�wiadczy mi przys�ug� - powt�rzy�a Zofia.
- Jakiego rodzaju przys�ug�? - zapyta� �agodnym tonem Marek, jakby chcia� jej pom�c.
- Trudno to powiedzie�, a wiem, �e i tak przez ostatni miesi�c du�o pracowali�cie. Chodzi o wykopanie do�u w moim ogrodzie.
- Brutalna interwencja na froncie zachodnim - szepn�� �ukasz.
- Oczywi�cie - ci�gn�a Zofia - zap�ac� wam, je�li si� dogadamy. Powiedzmy... trzydzie�ci tysi�cy frank�w dla was trzech.
- Trzydzie�ci tysi�cy frank�w? - powt�rzy� szeptem Marek. - Za wykopanie do�u?
- Wr�g podj�� pr�b� przekupstwa - mrukn�� niemal bezg�o�nie �ukasz.
Zofia czu�a si� skr�powana. Mimo to wydawa�o jej si�, �e trafi�a pod w�a�ciwy adres. I �e nie powinna si� wycofywa�.
- Tak. Trzydzie�ci tysi�cy frank�w za wykopanie do�u i za milczenie.
- Ale� - wtr�ci� Marek - prosz� pani...
- Nazywani si� Relivaux, Zofia Relivaux. Jestem wasz� s�siadk� z prawej strony.
- Nie - przerwa� cicho Mateusz. - Nie.
- Rzeczywi�cie jest pani nasz� s�siadk� - ci�gn�� p�g�osem Mateusz. - Ale nie jest pani Zofi� Relivaux. Jest pani �on� pana Relivaux. ale nazywa si� pani Zofia Simeonidis.
Marek i �ukasz spogl�dali na Mateusza zdumieni. Zofia u�miechn�a si�.
- Sopran liryczny - ci�gn�� Mateusz. - �Manon Lescaut�, �Madame Butterfly�, �Aida�, �Otello�, �Cyganeria�, �Elektra�... Ale ju� od sze�ciu lat nie pojawia si� pani na scenie. Pozwoli pani, �e powiem, i� to dla mnie zaszczyt, mie� pani� za s�siadk�.
I Mateusz sk�oni� g�ow� w ge�cie wyra�aj�cym szacunek. Przypatruj�c mu si�, Zofia pomy�la�a raz jeszcze, �e trafi�a pod w�a�ciwy adres. Westchn�a z zadowoleniem, a jej oczy obieg�y przestronny pok�j, wy�o�ony terakot�, �wie�o pomalowany, o kiepskiej akustyce, kt�r� poprawi� mog�oby obfitsze umeblowanie. Trzy weneckie okna wychodzi�y na ogr�d. Wn�trze przypomina�o nieco klasztorny refektarz. Przez niskie, r�wnie� zwie�czone �ukiem drzwi wchodzi� i wychodzi� �ukasz, wci�� z drewnian� chochl�. W klasztorze, zw�aszcza w refektarzu, mo�na przecie� wszystko wyzna�.
- Skoro pan ju� wszystko o mnie powiedzia�, nie musz� si� przedstawia� - skwitowa�a Zofia.
- W przeciwie�stwie do nas - odpar� Marek, na kt�rym s�owa Mateusza zrobi�y spore wra�enie. - On to Mateusz Delamarre...
- Nie trzeba - przerwa�a mu Zofia. - Troch� mi wstyd, �e ju� was znam, ale chc�c nie chc�c, s�yszy si� sporo z tego, co dzieje si� w s�siedzkim ogrodzie.
- Chc�c nie chc�c? - zdziwi� si� �ukasz.
- W�a�ciwie, chc�c, ma pan racj�. Patrzy�am i s�ucha�am, i to uwa�nie. Przyznaj� si� do tego.
Zofia na chwil� zamilk�a. Zastanawia�a si�, czy Mateusz odgad�, �e widzia�a go z ma�ego okna.
- Nie szpiegowa�am was. Po prostu mnie zainteresowali�cie. Domy�la�am si�, �e mog� was potrzebowa�. Co by�cie powiedzieli, gdyby pewnego ranka w waszym ogrodzie pojawi�o si� drzewo, o kt�rego pochodzeniu nic by�cie nie wiedzieli?
- Szczerze m�wi�c - odpar� �ukasz - nasz ogr�d jest w takim stanie, �e prawdopodobnie nawet by�my go nie zauwa�yli.
- Nie o to chodzi - wtr�ci� si� Marek. - Domy�lam si�, �e m�wi pani o tym m�odym buku?
- W�a�nie - Zofia skin�a g�ow�. - Przyby� pewnego ranka. Bez s�owa. Nie wiem, kto go zasadzi�. To nie jest prezent. I nie zrobi� tego ogrodnik.
- Co s�dzi o tym pani m��? - zapyta� Marek.
- Jest mu to oboj�tne. To bardzo zaj�ty cz�owiek.
- Chce pani przez to powiedzie�, �e nic go to nie obchodzi? - odezwa� si� �ukasz.
- Gorzej. Nie chce nawet, �ebym z nim o tym rozmawia�a. Dra�ni go to.
- Dziwne - powiedzia� Marek.
�ukasz i Mateusz pokiwali g�owami.
- Uwa�a pan, �e to dziwne? Naprawd�? - zapyta�a Zofia.
- Naprawd� - przyzna� Marek.
- Ja r�wnie� - szepn�a.
- Prosz� wybaczy�, �e zapytam jak kompletny ignorant - podj�� Marek - ale czy by�a pani s�awn� �piewaczk�?
- Nie - odrzek�a Zofia. - Nie wybitn�. Odnios�am pewien sukces. Ale nigdy nie by�am �wiatowej s�awy diw�. O nie. Je�eli my�la� pan, �e to ho�d, a sugerowa� to ju� m�j m��, obra� pan fa�szywy trop. Mia�am wielbicieli, ale nie wzbudza�am a� tak gor�cego podziwu. Prosz� zapyta� Mateusza, jest w tej dziedzinie ekspertem.
Mateusz ograniczy� si� do dwuznacznego gestu.
- Ocenia si� pani troch� za nisko - wyszepta�. Zapad�o milczenie. �ukasz, jak przysta�o na cz�owieka obytego, ponownie nape�ni� szklaneczki.
- Kr�tko m�wi�c - �ukasz machn�� drewnian� chochl� - boi si� pani. Nie oskar�a pani m�a, nikogo pani nie oskar�a, nie chce pani nawet o niczym takim my�le�, ale boi si� pani.
- Odczuwam niepok�j - odpar�a Zofia, zni�aj�c g�os do szeptu.
- Poniewa� zasadzone drzewo - ci�gn�� �ukasz - oznacza ziemi�. Ziemi� pod spodem. Ziemi�, kt�rej nikt nie poruszy, bo ro�nie na niej drzewo. Ziemi� zamkni�t�. Mo�na by rzec - gr�b. W sumie to ca�kiem interesuj�cy problem.
�ukasz by� brutalny i nigdy nie owija� w bawe�n�. Wydawa�o si� jednak, �e ma racj�.
- Nie posuwaj�c si� a� tak daleko - Zofia wci�� m�wi�a szeptem - chcia�abym, je�li mo�na to tak uj��, mie� czyste sumienie. Dowiedzie� si�, czy co� jest pod spodem.
- Albo kto� - dorzuci� �ukasz. - Czy ma pani podstawy, �eby my�le� o kim� konkretnym? O m�u? Robi� m�tne interesy? Mo�e mia� k�opotliwe kochanki?
- Do�� tego, �ukaszu - przerwa� Marek. - Nikt ci� nie prosi� o tak� pomoc. Pani Simeonidis przysz�a do nas w sprawie do�u, kt�ry trzeba wykopa�, a nie w �adnej innej. Pozwolisz, �e na tym poprzestaniemy. Nie ma sensu bezpodstawnie niszczy� wszystkiego wok�. Na razie chodzi tylko o wykopanie do�u. Czy dobrze zrozumia�em?
- Tak - potwierdzi�a Zofia. - Trzydzie�ci tysi�cy frank�w.
- Za co a� tyle pieni�dzy? Przyznaj�, �e to kusz�ce. Jeste�my bez grosza.
- Zauwa�y�am - powiedzia�a Zofia.
- Ale to nie pow�d, �eby trwoni� tak� sum� na wykopanie dziury w ziemi.
- Nigdy nic nie wiadomo - odpar�a Zofia. - Po tym dole... je�li co� jeszcze si� wydarzy, mo�e b�d� wola�a, aby wszystko utrzyma� w tajemnicy. A za milczenie trzeba p�aci�.
- Jasne - skwitowa� Mateusz. - Czy jednak wszyscy tu obecni godz� si� kopa� bez wzgl�du na to, co z tego wyniknie?
Ponownie zapad�a cisza. Sprawa nie by�a prosta. Rzecz jasna, �e w ich sytuacji perspektywa zarobku by�a n�c�ca. Z drugiej strony, zosta� wsp�lnikiem dla pieni�dzy... I wsp�lnikiem czego?
- Oczywi�cie, �e trzeba to zrobi� - powiedzia� g�os o �agodnym brzmieniu.
Wszyscy odwr�cili si� w stron�, z kt�