Comedia infantil - MANKELL HENNING
Szczegóły |
Tytuł |
Comedia infantil - MANKELL HENNING |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Comedia infantil - MANKELL HENNING PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Comedia infantil - MANKELL HENNING PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Comedia infantil - MANKELL HENNING - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MANKELL HENNING
Comedia infantil
HENNING MANKELL
przelozylaAnna Topczewska
WAB
GTW
Tytul oryginalu: Comedia infantil
Copyright (C) 1995 by Henning
Mankell
Published by agreement with Leopard
Forlag, Stockholm
and Leonhardt & Hrier Literary
Agency A/S, Krbenhavn
Copyright (C) for the Polish edition
by Wydawnictwo W.A.B., 2008
Copyright (C) for the Polishtranslation
by Wydawnictwo W.A.B., 2008
Wydanie I
Warszawa 2008
Jose Antonio Maria Vaz
W te duszna, wilgotna noc, gdy tropikalne niebo polyskuje gwiazdami, na spieczonym sloncem dachu z rdzawej gliny stoje ja, Jose Antonio Maria Vaz, i czekam na koniec swiata. Jestem brudny, goraczkuje, ubranie zwisa na mnie w strzepach, jak gdyby w poplochu chcialo zsunac sie z wychudzonego ciala. W kieszeniach mam make, a znaczy ona dla mnie wiecej niz zloto. Jeszcze rok temu bowiem bylem kims, bylem piekarzem, nie tak jak teraz - nikim, zebrakiem, ktory calymi dniami bez chwili spoczynku blaka sie w slonecznym skwarze, by pozniej bezkresne noce spedzac na zapomnianym dachu. Ale nawet zebrak ma znaki szczegolne, ktore okreslaja jego tozsamosc i wyrozniaja go sposrod tylu innych, co na kazdym rogu wyciagaja rece, jakby chcieli je oddac albo, jeden po drugim, sprzedac wszystkie swoje palce. Jose Antonio Maria Vaz to obszarpaniec znany jako Kronikarz Wiatrow. Dniem i noca moje usta poruszaja sie nieprzerwanie, jakbym opowiadal historie, ktorej nikt nigdy nie chcial wysluchac. Jak gdybym w koncu pogodzil sie z mysla, ze ciagnacy znad morza monsun jest moim jedynym sluchaczem, zawsze skupiony, niby stary ksiadz czekajacy cierpliwie, az wyznanie dobiegnie konca.Przychodze nocami na ten zapomniany dach ze wzgledu na niebo, rozlegly widok i przestrzen. Gwiezdne konstelacje sa nieme, nie bija mi braw, lecz ich oczy migocza, a ja czuje, ze moge przemawiac prosto do ucha wiecznosci. Poza tym wystarczy, ze opuszcze glowe, by zobaczyc rozciagniete w dole miasto, nocne miasto, gdzie tancza plomienie niespokojnych ognisk, gdzie smieja sie niewidoczne psy, i dziwie sie tym wszystkim ludziom, ktorzy tam spia, oddychaja, snia i kochaja sie, podczas gdy ja stoje na dachu i opowiadam o czlowieku, ktorego juz nie ma.
Ja, Jose Antonio Maria Vaz, tez jestem czescia tego miasta, wczepionego w stromy stok, ktory opada nad szerokie ujscie rzeki. Domy niczym malpy wspinaja sie po zboczu i z kazdym dniem wydaje sie, ze mieszka w nich coraz wiecej ludzi. Z nieznanego kraju, z sawanny i dalekich martwych lasow sciagaja na wybrzeze, gdzie lezy miasto. Osiedlaja sie tu, nie widzac chyba wszystkich wrogich spojrzen posylanych im na powitanie. Nikt do konca nie wie, z czego zyja ani gdzie znajduja schronienie. Wchlania ich miasto, staja sie jego czescia. I codziennie przybywa obcych, wszyscy niosa tobolki i kosze, na horyzoncie smukle czarne kobiety dzwigajace na dumnych glowach ogromne pakunki owiniete w plotno wygladaja jak rzedy czarnych punktow. Rodzi sie coraz wiecej dzieci, nowe domy wspinaja sie po zboczach, by z nich splynac, kiedy przyjda czarne chmury, a orkany rozpanosza sie tu niby zadni krwi bandyci. Tak bylo zawsze, dokad pamiec siega, i w bezsenna noc niejeden rozmysla, jak sie to wszystko skonczy.
Kiedy miasto runie ze zbocza, by pochlonelo je morze?
Kiedy ciezar tych wszystkich ludzi stanie sie zbyt wielki?
Kiedy skonczy sie swiat?
Niegdys rowniez i ja, Jose Antonio Maria Vaz, rozmyslalem tak w bezsenne noce.
Ale teraz juz nie. Od kiedy spotkalem Nelia, zanioslem go na dach i widzialem, jak umiera - nie rozmyslam.
Niepokoj, jaki odczuwalem wczesniej, zniknal. Dokladniej mowiac, zrozumialem, ze miedzy niepokojem a strachem jest zasadnicza roznica.
Takze i to wytlumaczyl mi Nelio.
-Kiedy czlowiek sie boi, to jakby cierpial niezaspokojony glod - powiedzial. - Kiedy zas jest niespokojny, usiluje odeprzec swoj niepokoj.
Pamietam jego slowa i teraz wiem, ze mial racje. Moge patrzyc tak na nocne miasto, na drgajace plomienie ognisk, i powtorzyc wszystko, co powiedzial w ciagu tych dziewieciu nocy, kiedy bylem przy nim i widzialem, jak umiera.
Rowniez dach stanowi zywa czesc tej historii. Jest tak, jakbym znalazl sie na dnie morza: zanurzylem sie i dalej juz nie dotre. Jestem na dnie swojej wlasnej historii; to tutaj, na tym dachu, wszystko sie zaczelo i takze tutaj wszystko sie skonczylo.
Czasem tak oto wyobrazam sobie swoja role: wiecznie wedrowac w kolko po dachu, kierujac slowa do gwiazd. Wlasnie taka jest moja rola, na zawsze.
Oto moja dziwna historia - chce wierzyc, ze nie da sie jej zapomniec.
To wlasnie tamtego wieczora, rok temu pod koniec listopada - byla pelnia i rozpogodzilo sie po ulewnych deszczach - ulozylem Nelia na brudnym materacu, gdzie dziewiec dni pozniej mial umrzec o swicie. Stracil duzo krwi, opatrunek, ktory w miare mozliwosci staralem sie sporzadzic z pasow materialu oddzieranych ze swojego wytartego ubrania, na niewiele sie zdal. Nelio znacznie wczesniej niz ja wiedzial, ze niedlugo juz go nie bedzie.
Takze wtedy wszystko zaczelo sie od poczatku, jakby oto nagle nastala nowa rachuba czasu. Bardzo wyraznie to pamietam, chociaz od tamtego dnia uplynal ponad rok, a w moim zyciu wiele sie wydarzylo.
Pamietam ksiezyc na ciemnym niebie.
Pamietam go jak odblask bladej twarzy Nelia, na ktorej skrzyly sie slone krople potu, kiedy zycie powoli, niemal ostroznie, jakby nie chcac zbudzic spiacego, opuszczalo jego cialo.
Wczesnym rankiem, kiedy Nelio umarl po dziewiatej nocy, skonczylo sie cos waznego. Trudno mi to blizej wytlumaczyc. Czasem jednak mam poczucie, ze otacza mnie wielka pustka. Jakbym znajdowal sie w ogromnym pomieszczeniu z niewidzialnej tkaniny i nie mogl sie z niego wydostac.
Tak wlasnie czulem sie tamtego ranka, kiedy Nelio umieral, opuszczony przez wszystkich, ze mna jedynie jako swiadkiem.
Pozniej, juz po wszystkim, zrobilem, jak prosil.
Kretymi schodami znioslem jego cialo do piekarni, gdzie zawsze panowalo goraco, do ktorego nie zdolalem przywyknac.
Na noc zostawalem tylko ja, wielki piec czekal rozgrzany, zeby upiec chleb dla glodnego jutra. Wsunalem cialo do srodka, zatrzasnalem drzwiczki i czekalem dokladnie godzine. Tyle potrwa, powiedzial, zanim cialo zniknie. Kiedy znow otworzylem drzwiczki, nic nie zostalo. Jego duch przelecial tuz obok mnie jak chlodny powiew z wnetrza piekielnego zaru, a potem nie bylo juz nic.
Wszedlem z powrotem na dach. Zostalem tam az do zapadniecia nocy. I wlasnie wtedy, pod gwiazdami i ledwo zarysowanym, cienkim sierpem ksiezyca, gdy lagodny powiew znad Oceanu Indyjskiego muskal moja twarz, w samym jadrze bolu pojalem, ze to ja musze opowiedziec historie Nelia.
Po prostu nie bylo nikogo, kto moglby to zrobic.
Nikogo procz mnie. Zupelnie nikogo.
A historia musiala zostac opowiedziana. Nie mogla tak po prostu lezec jak porzucone, wyjete spod prawa wspomnienie w rupieciarni, jaka miesci sie w mozgu kazdego czlowieka.
Bo przeciez Nelio nie byl po prostu biednym i brudnym malym ulicznikiem. Przede wszystkim byl wyjatkowym czlowiekiem, niepojetym, wieloznacznym, jak rzadki ptak, o ktorym wszyscy mowia, choc nikt wlasciwie go nie widzial. Mimo ze w chwili smierci mial zaledwie dziesiec lat, dzwigal takie doswiadczenie i zyciowa madrosc, jakby przezyl sto. Nelio - jesli rzeczywiscie tak mial na imie; czasem zdarzalo mu sie nagle powiedziec o sobie inaczej - otaczal sie niewidzialnym polem magnetycznym, przez ktore nikt nie mogl sie przedrzec. Wszyscy - nawet brutalni policjanci i zawsze poirytowani hinduscy kupcy - traktowali go z szacunkiem. Wielu prosilo go o rade albo dyskretnie staralo sie po prostu byc blisko niego, w nadziei, ze cos z jego tajemnych mocy przeniesie sie takze na nich.
A teraz Nelio nie zyl.
Pograzony w glebokiej goraczce, mozolnie wypocil z siebie ostatnie tchnienie.
Samotna martwa fala rozeszla sie po morzach swiata, a potem wszystko ustalo i zapadla przerazajaco glucha cisza. Wpatrzony w rozgwiezdzone niebo, myslalem, ze nic juz nie bedzie jak dawniej.
Wiedzialem, co wiekszosc o nim mysli. Sam tez tak myslalem: Nelio wlasciwie nie byl czlowiekiem. Byl bogiem. Jednym ze starych, zapomnianych bostw, ktore z przekory czy moze glupoty wrocilo na ziemie, by wkrasc sie w wychudzone cialo Nelia. A jesli nawet nie byl bogiem, to przynajmniej byl swietym. Swietym dzieckiem ulicy.
A teraz nie zyl. Przepadl.
Lagodny wiatr od morza, ktory gladzil mnie po twarzy, wydal mi sie nagle zimny i zlowrogi. Spojrzalem na ciemne miasto, schodzace po stromych zboczach nad wode, zobaczylem plonace ogniska i pojedyncze latarnie, gdzie wkolo tanczyly cmy, i pomyslalem: To tutaj przez krotka chwile zyl Nelio, wsrod nas. I tylko ja znam cala jego historie. To mnie zaufal, kiedy zostal ranny, a ja zanioslem go na dach i ulozylem na brudnym materacu, z ktorego nigdy juz nie mial sie podniesc.
-To nie dlatego, ze nie chce zostac zapomniany - powiedzial. - Wazne, zebyscie sami nie zapomnieli, kim jestescie.
Nelio przypominal nam, kim naprawde jestesmy. Ludzmi noszacymi w sobie tajemne moce, o ktorych nawet nie mamy pojecia. Nelio byl wyjatkowym czlowiekiem. Jego obecnosc sprawiala, ze wszyscy czulismy sie wyjatkowi.
Na tym polegala jego tajemnica.
Jest noc nad Oceanem Indyjskim.
Nelio nie zyje.
I choc moze to zabrzmiec nieprawdopodobnie, mialem wrazenie, ze umieral bez strachu.
Jak to mozliwe, zeby dziesieciolatek umieral, nie okazujac chocby cienia trwogi z tego powodu, ze nie wolno mu juz brac udzialu w zyciu?
Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem.
Sam, choc jestem doroslym czlowiekiem, nie potrafie myslec o smierci, zeby nie poczuc na gardle lodowatego uscisku.
Ale Nelio tylko sie usmiechal. Najwyrazniej mial jeszcze jakas tajemnice, ktora sie z nami nie podzielil. To dziwne, poniewaz bardzo hojnie rozdawal swoj ubogi majatek, niewazne, czy byly to brudne koszule z indyjskiej bawelny, ktore zawsze nosil, czy jego niezmiennie zaskakujace mysli.
Fakt, ze go juz nie ma, uznaje za znak, ze swiat niedlugo sie skonczy.
A moze sie myle?
Stoje na dachu i przypominam sobie, jak zobaczylem go po raz pierwszy: lezal na brudnej podlodze, raniony kula pomylonego mordercy.
Miekki wiatr, ktory noca wieje od morza, pomaga odtworzyc wspomnienia.
Nelio czesto pytal mnie:
-Czujesz, czym smakuje wiatr?
Nigdy nie wiedzialem, co powiedziec. Czy wiatr naprawde moze miec w ogole smak?
Nelio twierdzil, ze tak.
-To nieznane przyprawy - odezwal sie nagle, chyba siodmej nocy. - Opowiadaja o wydarzeniach i ludziach gdzies daleko stad. O tym, czego nie widzimy, ale co mozemy poznac, jesli gleboko odetchniemy wiatrem, by nastepnie go zjesc.
Taki wlasnie byl Nelio. Uwazal, ze wiatr da sie jesc.
Ze wiatr moze usmierzyc glod.
Teraz, gdy usiluje przywolac slowa, ktore uslyszalem w ciagu tych dziewieciu spedzonych z nim nocy, mam wrazenie, ze moja pamiec nie jest ani lepsza, ani gorsza niz u innych.
A przeciez wiem takze, ze zyje w czasach, kiedy ludzie czesciej staraja sie zapominac niz pamietac. Moze dlatego latwiej mi zrozumiec wlasne obawy, ze ja naprawde czekam na koniec swiata. Czlowiek zyje po to, zeby gromadzic dobre wspomnienia i dzielic sie nimi. Jesli jednak sami ze soba bedziemy szczerzy, przyznamy, ze czasy sa mroczne, rownie mroczne jak miasto u moich stop, gwiazdy niechetnie swieca nad nasza zaniedbana ziemia, a wspomnienia dobrych chwil okazuja sie tak nieliczne, ze przeznaczone na nie wielkie przestrzenie w mozgu stoja puste i zabite dechami.
Wlasciwie dziwi mnie, ze to wszystko mowie.
Nie jestem czarnowidzem. Smieje sie znacznie czesciej, niz placze.
Nawet jesli zostalem obdartym zebrakiem, w moim ciele wciaz bije radosne serce piekarza.
Widze, ze trudno mi wyrazic, co mam na mysli. Komus, kto tak jak ja od szostego roku zycia piekl chleb w goracej, dusznej piekarni, slowa nie przychodza z latwoscia.
Nigdy nie chodzilem do szkoly. Czytac nauczylem sie ze skrawkow starych gazet, czasem tak starych, ze moje miasto nadal nosilo w nich swoje teraz juz zmienione, kolonialne imie. Nauczylem sie czytac, kiedy czekalismy, az upiecze sie chleb. Moim nauczycielem byl sedziwy mistrz piekarski Fernando. Do dzis dokladnie pamietam wszystkie te noce, kiedy pieklil sie i wyrzekal, ze jestem taki leniwy.
-Litery i slowa same nie przychodza do czlowieka - wzdychal. - To czlowiek musi do nich isc.
Ale w koncu sie nauczylem. Nauczylem sie obcowac ze slowami, choc zawsze na dystans i z poczuciem, ze nie jestem ich do konca wart.
Slowa nadal sa dla mnie jak obce istoty. W kazdym razie dzieje sie tak, ilekroc probuje wyrazic, co mysle albo czuje. Musze jednak probowac. Nie moge dluzej czekac. Minal juz rok.
Jeszcze nie opowiedzialem o oslepiajaco bialym piasku, szumiacych palmach i rekinach, ktore czasem mozna bylo zobaczyc tuz za obmywanym przez morze portowym falochronem.
Pozniej sie tym zajme.
Teraz bede mowil o Neliu, czlowieku wyjatkowym. O tym, ktory przyszedl do miasta znikad. O tym, ktory zamieszkal we wnetrzu zapomnianego posagu na jednym z miejskich skwerow.
Wlasnie tutaj moge zaczac swoja opowiesc.
Wszystko zaczyna sie z wiatrem, tajemniczym, kuszacym wiatrem, ktory wieje przez nasze miasto znad wiecznie niespokojnego Oceanu Indyjskiego.
Ja, Jose Antonio Maria Vaz, samotny czlowiek na dachu pod rozgwiezdzonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historie.
Pierwsza noc
Kiedy w owa brzemienna w nastepstwa noc padl strzal, a ja znalazlem Nelia skapanego we krwi, od wielu juz lat pracowalem w piekarni osobliwej i lekko stuknietej Dony Esmeraldy. Nikt nie wytrzymal tak dlugo jak ja.Dona Esmeralda byla zdumiewajaca kobieta, ktora kazdy bez wyjatku - a znali ja wszyscy - albo w skrytosci podziwial, albo uwazal za wariatke. Kiedy Nelio bez jej wiedzy umieral na dachu piekarni, miala ponad dziewiecdziesiat lat. Ten i ow utrzymywal, ze dobila juz setki, ale nikt nie mogl tego stwierdzic z cala pewnoscia. Jedyne, co o Donie Esmeraldzie mozna bylo powiedziec bez wahania, to ze nic nie jest pewne. Zdawala sie istniec od zawsze, jakby stopiona z miastem od czasu jego powstania. Nikt tez nie przypominal sobie, zeby w ogole kiedys byla mloda. Zawsze miala dziewiecdziesiat albo sto lat. Zawsze z zawrotna predkoscia jezdzila swoim starym kabrioletem, raz jedna, raz druga strona ulicy. Jej sukienki zawsze byly z lejacego jedwabiu, a kapelusze przytrzymywala szerokimi wstazkami pod pomarszczona broda. Mimo jednak, ze zawsze byla bardzo stara, nietutejszym, ktorzy cudem zdolali uniknac smierci pod kolami podczas jej szalonych przejazdzek, tlumaczono, ze jest najmlodsza corka oslawionego gubernatora miasta, Dom Joaquima Leonarda Dos Santosa, ktory przez cale swoje owiane skandalem zycie miedzy innymi zapelnial miasto mnostwem pomnikow konnych, rozstawianych na wszystkich placach. O Dom Joaquimie krazylo mnostwo plotek, juz chocby o gromadzie nieslubnych dzieci, jakie po sobie zostawil. Ze swoja zona, podobna do ptaka Dona Celestina, mial trzy corki. Esmeralda najbardziej go przypominala - wprawdzie nie z wygladu, lecz z usposobienia. Dom Joaquim pochodzil ze starego rodu kolonialnego, ktory wsrod pierwszych osadnikow przybyl zza morza w polowie zeszlego stulecia, by w krotkim czasie stac sie jednym z najpotezniejszych w kraju. Bracia Dom Joaquima zdobyli pozycje dzieki eksploatacji zloz kamieni szlachetnych w dalekich prowincjach, jako wielcy klusownicy, pralaci i wojskowi. Dom Joaquim z kolei w bardzo mlodym wieku zapuscil sie na niebezpieczny grunt polityki lokalnej. Poniewaz krajem jako prowincja zarzadzano zza morza, lokalni gubernatorzy mogli w gruncie rzeczy robic, co chcieli, skoro i tak nie bylo sposobu, zeby ich kontrolowac. Nader rzadko i tylko w szczegolnie podejrzanych przypadkach wysylano za morze urzednika panstwowego, zeby sprawdzil, co wlasciwie dzieje sie w kolonialnej administracji. Raz Dom Joaquim napuscil do gabinetu takiego wyslannika wezy, innym razem zaplacil kilku bebniarzom, zeby grali w sasiednim domu, w zwiazku z czym urzednicy panstwowi mieli do wyboru albo oszalec, albo nabrac wody w usta i wrocic do Europy pierwszym statkiem plynacym w tamta strone. Wydzwiek ich raportow zawsze byl uspokajajacy, w kolonii wszystko w najlepszym porzadku, na dowod czego Dom Joaquim wsuwal im do kieszeni niewielkie woreczki pelne szlachetnych kamieni, kiedy zegnali sie w porcie. Dom Joaquim po raz pierwszy wygral lokalne wybory na gubernatora miasta, majac niewiele ponad dwadziescia lat. Jego przeciwnik, sympatyczny i dobrotliwy stary pulkownik, wycofal sie z walki wyborczej, gdy Dom Joaquim bardzo sprytnie rozpuscil plotke, ze ten w mlodosci, kiedy jeszcze mieszkal po drugiej stronie morza, byl karany za blizej nieokreslone zbrodnie. Chociaz zarzuty byly falszywe, pulkownik zrozumial, ze nigdy nie zdola zwalczyc poglosek, i dal za wygrana. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych wyborow, falszowanie wynikow takze i tu nalezalo do podstawowych regul gry i Dom Joaquim zostal wybrany glosami wiekszosci, ktora znacznie przekraczala liczbe wszystkich aktualnie zarejestrowanych osob upowaznionych do glosowania. Najistotniejszy punkt jego programu wyborczego stanowila obietnica, ze znacznie zwiekszy liczbe wolnych od pracy lokalnych swiat, co zreszta natychmiast wprowadzil w czyn, gdy tylko sie umoscil na swoim nowym stanowisku i po raz pierwszy pokazal na gubernatorskich schodach, w trojkatnym kapeluszu ze strusim piorem, bedacym najwyzsza oznaka jego godnosci, swiezo zdobytej w zgodzie z zasadami demokracji. Jako nowy gubernator, Dom Joaquim kazal przede wszystkim na frontowej scianie rezydencji wybudowac duzy balkon, tak by przy odpowiednich okazjach mogl zen przemawiac do miejscowej ludnosci. Od kiedy objal stanowisko, pilnie baczyl, by nikt nie kwestionowal jego gubernatorskiej godnosci, i przez kolejnych szescdziesiat lat byl ponownie wybierany coraz wieksza wiekszoscia glosow, chociaz liczba ludnosci w tym czasie znacznie sie zmniejszyla. Przed smiercia od dluzszego czasu nie pokazywal sie publicznie. Tak mu sie w glowie pomieszalo i tak bardzo pogubil sie we mgle starosci, ze nieraz sadzil, iz nie zyje, wiec przewaznie sypial w trumnie ustawionej przy swoim szerokim lozu w palacu gubernatorskim. Nikt jednak nie mial odwagi kwestionowac zasadnosci jego dalszych rzadow, wszyscy lekali sie go, a kiedy wreszcie umarl, do polowy wyczolgawszy sie ze swojej trumny, jakby po raz ostatni chcial wypelznac na balkon i spojrzec na miasto, ktore za jego dlugich rzadow zmienilo sie nie do poznania, nikt nie smial go ruszyc, poki po kilku dniach upalu nie zaczal cuchnac.
Wlasnie on byl ojcem Dony Esmeraldy, a ona byla do niego podobna. Pedzac przez miasto w swoim kabriolecie, na kazdym placu widziala stloczone potezne pomniki, a wszystkie one przypominaly jej ojca. Dom Joaquim, zawsze wyczulony na wszelkie oznaki rewolucyjnego niezadowolenia w kraju, zorganizowal za mlodu sztab tajnej policji, sztab, o ktorym wszyscy wiedzieli, lecz ktory oficjalnie w ogole nie istnial. Jedyne jego zadanie polegalo na tym, by mieszac sie z tlumem i nasluchiwac najdrobniejszych odglosow niepokoju. Ilekroc zas w ktoryms z panstw osciennych rewolucja wtracila aktualnych despotow do wiezienia, wygnala z kraju albo postawila przed szeregiem luf karabinowych, Dom Joaquim natychmiast uderzal. Blyskawicznie zglaszal sie po pomniki, ktore rozwscieczony tlum postracal na bruk. Sowicie za nie placil, po czym posagi statkami i wozami zwozono do miasta. Na miejscu zeszlifowanych wczesniejszych inskrypcji, Dom Joaquim kazal grawerowac swoje nazwisko rodowe. Poniewaz jego korzenie siegaly zwyklego chlopstwa z rownin poludniowej Europy, z czystym sumieniem wymyslil sobie nowe drzewo genealogiczne. W ten sposob miasto zapelnily pomniki dawnych bohaterow z rodu, ktory nigdy nie istnial. A ze w sasiednich krajach rewolucje wybuchaly bez przerwy, naplyw pomnikow byl tak ogromny, ze Dom Joaquim musial zakladac nowe place, zeby pomiescic swoje nabytki. Kiedy w koncu umarl, wszelka otwarta przestrzen w miescie byla wypelniona brytyjskimi, niemieckimi, francuskimi i portugalskimi pomnikami osob nalezacych obecnie do grona przywodcow, myslicieli i odkrywcow, jakimi Dom Joaquim w swej niewyczerpanej wyobrazni obdarzyl wlasny rod.
Wszystkie te wspomnienia z szumem przelatywaly przez glowe corce Dom Joaquima, wiecznie dziewiecdziesiecioletniej Esmeraldzie, gdy wciaz niespokojnie szukala sensu zycia. Cztery razy byla mezatka, nigdy jednak nie dluzej niz rok, poniewaz malzenstwo prawie natychmiast jej sie nudzilo, a mezczyzni, jakich sobie wybierala, uciekali w obawie przed jej wscieklymi humorami. Nie miala dzieci - wbrew pogloskom, jakoby gdzies w tajemnicy rosl jej syn, ktory pewnego dnia przybedzie i pozwoli sie wybrac na gubernatora, idac w slady dziadka. Nikt taki jednak sie nie pojawil, a zycie Dony Esmeraldy wciaz zmienialo bieg w niespokojnym poszukiwaniu czegos, czego ona sama nigdy chyba nie potrafila blizej okreslic.
W tym rozdziale historii miasta, ktory mozna by nazwac okresem Dony Esmeraldy, wojna o niepodleglosc kolonii dotarla wreszcie i do tego kraju, jako jednego z ostatnich na kontynencie afrykanskim. Mlodzi ludzie, ktory postanowili wypelnic swoj bezdyskusyjny obowiazek historyczny i wyzwolic kraj spod slabnacej wladzy kolonizatorow, przez polnocna granice przedostali sie do sasiedniego panstwa, ktore juz zrzucilo bagaz przeszlosci, zalozyli tam swoje bazy i uniwersytety, a nastepnie, kiedy czas wyraznie dojrzal, z powrotem przekroczyli granice - tym razem obladowani bronia, postepujac wedlug nader skrupulatnie opracowanego planu.
Wojna wybuchla w mroczny wieczor wrzesniowy, kiedy lokalny chefe de posto zostal postrzelony w kciuk przez dziewietnastoletniego rewolucjoniste, ktory pozniej mial zostac pierwszym wojskowym przywodca niepodleglego kraju. Przez pierwszych piec lat wojny kraj za morzem w ogole nie przyjmowal do wiadomosci jej wybuchu. Coraz bardziej klamliwa propaganda nazywala rewolucyjna armie banda zblakanych terrorystow, pomylonych criminosos, lud zas wzywala, by porzadnie wytargal powstancow za uszy zamiast sluchac ich pokretnych opowiesci o tym, ze nowy czas i nowy swiat sa juz blisko. Wreszcie jednak wladza kolonialna musiala zrozumiec, ze ci mlodzi ludzie dzialaja calkowicie swiadomie i, co gorsza, znajduja posluch u niewdziecznej ludnosci. Pospiesznie wyslano do akcji armie kolonialna, na chybil trafil zaczeto bombardowac miejsca, gdzie bojownicy o niepodleglosc mogli miec swoje bazy, w efekcie nieswiadomie ponoszac porazke za porazka. Do ostatniej chwili kolonizatorzy nie chcieli zaakceptowac tego, co sie dzialo. Nawet kiedy mlodzi rewolucjonisci, otoczywszy stolice, stacjonowali zaledwie kilka kilometrow za osiedlami czarnych, biali kolonizatorzy nadal zarzadzali panstwem i snuli plany na przyszlosc, ktora nigdy nie miala nadejsc.
Dopiero pozniej, kiedy przegrana stala sie faktem, a kraj oglosil niepodleglosc, odkryto dlugie szeregi bialych nagrobkow na cmentarzu. Spoczywali tam mlodzi chlopcy, czesto osiemnasto-, dziewietnastoletni, ktorzy przyplyneli zza morza, zeby wziac udzial w calkiem dla nich niezrozumialej wojnie i zginac z reki zolnierzy, ktorych nawet nie zdazyli zobaczyc. Miasto pograzylo sie w chaosie, wielu kolonizatorow uciekalo w poplochu, zostawiajac domy, samochody, ogrody, buty, czarnoskore kochanki, depczac po sobie nawzajem w hali odlotow na lotnisku i bijac sie o miejsce na statkach w porcie. Ci, ktorzy okazali sie dosc zapobiegliwi, wymienili pieniadze oraz materialne dobra na kamienie szlachetne i ukryli je w malych plociennych woreczkach pod przepoconymi koszulami. Inni zostawili wszystko i wyjechali z kraju, przeklinajac niesprawiedliwych rewolucjonistow, ktorzy odebrali im caly majatek.
Jakkolwiek Dona Esmeralda nigdy nie interesowala sie polityka, a w owym czasie miala juz co najmniej osiemdziesiat lat, wczesnie zrozumiala - prawdopodobnie czysto instynktownie - ze mlodzi rewolucjonisci wygraja wojne i rzeczywiscie nadejdzie nowy czas, i dlatego ona musi zdecydowac, po ktorej stronie chce sie znalezc. Bez wahania uznala, ze odtad nalezy do obozu mlodych rewolucjonistow. Rozbudowana biurokracje - bodaj jedyne, co potega kolonialna zaoferowala swojej dalekiej prowincji - Dona Esmeralda byla gotowa zwalczac z furia i radoscia. Wcisnela na glowe najciemniejszy kapelusz, jaki miala, pewnie zeby zamaskowac swoje zdradzieckie zamiary, i wyjechala samochodem z miasta, kierujac sie na polnoc. Minela liczne przydrozne posterunki wojskowe, gdzie bezskutecznie probowano ja zawrocic, ostrzegajac, ze wkrotce wkroczy na obszar kontrolowany przez zadnych krwi rewolucjonistow, ktorzy skonfiskuja jej samochod i zrzuca z glowy kapelusz, by nastepnie poderznac jej gardlo. Gdy ona mimo wszystko jechala dalej, uznano ja za wariatke, i to wlasnie tam, przy wojskowych rogatkach, zrodzila sie plotka o szalenstwie Dony Esmeraldy.
Rzeczywiscie zostala zatrzymana przez mlodych rewolucjonistow, ale ani nie stracili jej z glowy kapelusza, ani nie poderzneli gardla. Przeciwnie, odnosili sie do niej przyjaznie i z szacunkiem. W pobliskiej bazie lokalny komendant wypytal ja, dlaczego swoim kabrioletem porusza sie sama po okolicy. Ona wowczas zwiezle poinformowala, ze chce sie zaciagnac do armii rewolucyjnej, po czym wyjela z torebki stary, zardzewialy pistolet kawaleryjski, nalezacy swego czasu do jej ojca. Mlody komendant, ktory nazywal sie Lorenzo i wkrotce mial popasc w nielaske ze wzgledu na nieokielznane pozadanie cudzych zon, odeslal Done Esmeralde do bazy polozonej jakies sto kilometrow dalej w glab buszu, gdzie stacjonowal wyzszy dowodca rewolucyjnej armii - niech lepiej on rozstrzygnie, co poczac z Dona Esmeralda. Ow czlowiek - na imie mial Marcelino i byl glownodowodzacym armii - slyszal oczywiscie o dawnym gubernatorze Dom Joaquimie. Przywital uprzejmie Done Esmeralde, dal jej czapke mundurowa zamiast pstrokatego kapelusza i osobiscie przeszkolil ja w ideologii, na ktorej walka rewolucyjna w calosci sie opierala. Nastepnie poslal Done Esmeralde do szpitala polowego, gdzie jego zdaniem, mogl byc z niej najwiekszy pozytek. Pod okiem kilku kubanskich lekarzy bardzo szybko nauczyla sie asystowac przy skomplikowanych operacjach. Pozostala tam do konca wojny, a kiedy wreszcie nowi przywodcy odbywali swoj triumfalny wjazd do stolicy, oniemiali gapie mogli zobaczyc, jak dobrze znany im kabriolet, ktorego od kilku lat nie widzieli na ulicach miasta, powraca z Dona Esmeralda w roli szofera, podczas gdy na tylnym siedzeniu stoi jeden z rewolucyjnych dowodcow i pozdrawia tlum, kiwajac dlonia. W chaosie, jaki zapanowal w ogolnym upojeniu wolnoscia, nowy prezydent spytal ja, jaka role chcialaby odegrac w rozpoczetym wlasnie rewolucyjnym przeobrazaniu starego spoleczenstwa.
-Chce zalozyc teatr - odparla bez namyslu.
Zdumiony prezydent usilowal ja naklonic, by podjela sie misji o wiekszym znaczeniu dla rewolucji, lecz ona byla nieugieta. W koncu prezydent zrozumial, ze nie zdola zmienic jej decyzji. Wydal, potwierdzony nastepnie przez ministra kultury dekret, na mocy ktorego Dona Esmeralda przejmowala odpowiedzialnosc za jedyny budynek teatru w miescie.
I oto rozpoczela sie nowa era. Done Esmeralde tak dalece pochlanialo jej nowe zycie, ze nie zauwazyla, kiedy pomniki, ktore jej ojciec z takim wysilkiem posprowadzal do miasta z katafalkow konajacych dyktatur, ponownie stracono na bruk i przewieziono tam, skad pochodzily, gdzie wstawiano je do lamusa lub przetapiano. Stolica naznaczona dotad tlumem jej zmyslonych krewnych zmieniala sie teraz, a ona nawet nie zwrocila na to uwagi. Caly czas spedzala w ciemnym zrujnowanym budynku teatru, ktory od dawna stal pusty i coraz bardziej przypominal kloake: smrod panowal tam nieopisany, a scene, gdzie gnily stare dekoracje, opanowaly szczury wielkosci kotow.
Z nadludzka energia Dona Esmeralda w pierwszej kolejnosci wypowiedziala wojne szczurom i smrodowi, po czym z furia ruszyla do boju, ktorego jedynym celem bylo odzyskanie teatru pograzonego w cuchnacej brei niby wrak okretu. Nikt, kto widzial ja w tym czasie, nie mogl nie zauwazyc, ze szalenstwo Dony Esmeraldy siegnelo zenitu. Z niesmakiem i zle skrywana pogarda konstatowano, iz zajela sie nikomu niepotrzebna praca, a to wszak najgorszy z grzechow. Od czasu do czasu udawalo jej sie naklonic do pomocy mlodych ludzi, ktorzy mieli rownie malo roboty co pojecia o tym, czym wlasciwie jest teatr. Dona Esmeralda zwykle tlumaczyla, ze to cos jak film bez projektora, kiedy zas roztaczala przed nimi zachwycajaca wizje, ze pewnego dnia oni takze beda mogli sprobowac swoich sil na tej scenie, ktora nadal lezy do polowy zalana wszechobecna kloaka, potrafila nieraz sprawic, ze zakasywano spodnice i podwijano nogawki spodni, zeby brodzac po kolana w brei, przeganiac szczury palkami i wywlekac zbutwiale kulisy.
Po pol roku scena i widownia z polamanymi fotelami z czerwonego plastiku zostaly odzyskane, az wreszcie, takze dzieki wysilkom Dony Esmeraldy, zaczela dzialac instalacja elektryczna. To byla wielka chwila, kiedy po raz pierwszy wlaczyla swiatlo. Dwa trzydziestoletnie reflektory natychmiast eksplodowaly z hukiem, lecz w uszach Dony Esmeraldy brzmialo to jak salwy na czesc. Teraz wreszcie mogla zobaczyc swoj teatr, a to, co zobaczyla, przekonalo ja, ze miala racje, choc nikt jeszcze nie wiedzial, do czego zmierza.
Kolejne pol roku pozniej, splodziwszy dramat o halakawumie, ktora udziela krolowi samych niewlasciwych rad, zebrala wokol siebie grupe entuzjastow. Sztuka trwala ponad siedem godzin. Dona Esmeralda przygotowala dekoracje, uszyla kostiumy, poprowadzila aktorow, na siebie biorac te role, ktorych nie udalo jej sie nikim obsadzic.
Pewnego grudniowego wieczoru teatr mial zostac na nowo uroczyscie otwarty. Dona Esmeralda wyslala zaproszenie do prezydenta i ministra kultury, ktory nie kryl swojego niezadowolenia, ze jego urzednikow zawsze odprawiala z kwitkiem, kiedy probowali udzielac jej rad co do wlasciwego prowadzenia dzialalnosci teatralnej. Potezna ulewa odciela prad dokladnie w chwili, kiedy przedstawienie mialo sie zaczac, prezydent z zalem odwolal swoje przybycie, za to stawil sie korpulentny Adelino Manjate, byly szewc, a obecnie minister kultury, ktorym zostal dzieki sukcesom w roli tancerza, jakie odnosil, walczac po stronie rewolucji. Przedstawienie opoznilo sie o kilka godzin, a z dachu na odswietnie ubrana i coraz bardziej niezadowolona publicznosc nieprzerwanie laly sie strumienie wody.
Po dziesiatej wieczorem Dona Esmeralda mogla znowu wlaczyc reflektory i na scene wyszedl pierwszy aktor, ktory zreszta zapomnial swojej kwestii. Przedstawienie skonczylo sie dopiero o swicie nastepnego dnia. Nikt z obecnych, a juz zwlaszcza aktorzy, kompletnie nie wiedzial, o czym jest sztuka, ale tez kazdy mial do konca zycia nie zapomniec tej niezwyklej przygody. Kiedy o brzasku Dona Esmeralda zostala wreszcie sama na scenie, przepelnilo ja poczucie niezwyklego szczescia, jakie bywa udzialem tylko tych, ktorzy dokonali niemozliwego. Z rozrzewnieniem pomyslala o swoim ojcu, starym gubernatorze, ktory nie dozyl tej podnioslej chwili, i nagle poczula, ze jest glodna. Od roku nie miala czasu jesc.
Wyszla na miasto, deszcz przestal padac, kwitnace akacje przy glownych ulicach pachnialy rzesko. Z zainteresowaniem przygladala sie przechodniom, jakby dopiero teraz dotarlo do niej, ze nie jest sama, i spostrzegla, ze wszystkie posagi, ktore jej ojciec ogromnym nakladem srodkow kupowal, aby ozdobic miejskie place, nagle gdzies zniknely. Przez krotka chwile czula sie stara i zgnebiona faktem, ze nadejscie nowej epoki najwyrazniej oznacza, iz nic nie moze zostac po staremu. Poczucie triumfu bylo jednak silniejsze niz zal, predko wiec przegnala czarne mysli, zatrzymala sie przed kawiarnia i usiadla przy stoliku, by zamowic kieliszek koniaku i bulke. Rozmyslajac nad sposobem zdobycia pieniedzy na dalsze funkcjonowanie teatru, pogryzala bulke. Nagle wpadla na pomysl, ze w dawnej kasie i zamknietym bufecie w teatralnym foyer mozna urzadzic piekarnie. Ze sprzedazy pieczywa bedzie miala potrzebne pieniadze! Polknela ostatni kawalek bulki, wstala, wrocila do teatru i bezzwlocznie zaczela przesuwac stare graty, zeby zrobic miejsce dla piecow i maszyn do mieszania ciasta. Chcac zdobyc pieniadze na niezbedne inwestycje, pracownikowi brytyjskiej ambasady sprzedala samochod i trzy miesiace pozniej rozwarla podwoje piekarni.
Ja, Jose Antonio Maria Vaz, trafilem do Dony Esmeraldy, gdy tylko po miescie rozeszla sie wiesc, ze otwiera piekarnie. W tamtym czasie pracowalem u mistrza Felisberta w dzielnicy portowej i bynajmniej nie mialem zamiaru odchodzic. Mimo to pewnego popoludnia nie moglem sie powstrzymac, zeby nie pojsc do Dony Esmeraldy, ktora wlasnie zatrudniala piekarzy. Przed boczna brama przy budynku teatru wila sie dluga kolejka. Ustawilem sie na koncu, chociaz wiedzialem, ze to bez sensu. Nie potrafilem jednak oprzec sie pokusie, zeby choc jeden jedyny raz w zyciu zblizyc sie do tajemniczej Dony Esmeraldy. Kiedy wreszcie nadeszla moja kolej, wpuszczono mnie do srodka i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie gotowa do pracy czekala lsniaca nierdzewna stala maszyna do wyrabiania ciasta. Posrodku na niskim stolku siedziala Dona Esmeralda w dlugiej jedwabnej sukni i kwiecistym kapeluszu z szerokim rondem. Obrzucila mnie badawczym spojrzeniem. W jej wzroku byla jakas ciekawosc, jakby nie mogla sobie przypomniec, czy mnie juz kiedys spotkala. Nagle kiwnela glowa, niby podejmujac wazna decyzje.
-Wygladasz na piekarza - odezwala sie. - Jak na ciebie mowia?
-Jose Antonio Maria Vaz - odparlem. - Pieke chleb od szostego roku zycia.
Powiedzialem jej, gdzie pracuje, chociaz nie mialem pewnosci, ze slucha.
-Ile ci placi Felisberto? - przerwala mi.
-Sto trzydziesci tysiecy - odpowiedzialem.
-Dam ci sto dwadziescia dziewiec - oznajmila. - Jesli naprawde chcesz tu pracowac, zadowolisz sie nizsza pensja niz u Felisberta.
Kiwnalem glowa. Bylem zatrudniony. Od tamtej chwili uplynelo juz ponad piec lat, ale wciaz dokladnie wszystko pamietam, jakby to bylo wczoraj. Dona Esmeralda chciala, zebym zaczal natychmiast. Mialem jej pomoc przy zamawianiu maki, cukru, drozdzy, masla i jajek. W czasie dlugich dni i wieczorow, ktore przepracowalismy razem, zanim piekarnia zostala otwarta, opowiadala o swoim zyciu. Dlatego tak duzo wiem. To wlasnie dzieki niej zaczalem choc troche rozumiec miasto, w ktorym mieszkam, zaczalem rozumiec swoj kraj.
Czy Dona Esmeralda byla szalona, czy nie, nie potrafie stwierdzic. Za to bez wahania moge powiedziec, ze miala taka energie i sile woli, jakiej nigdy wczesniej u nikogo nie spotkalem. Wystarczylo popatrzyc, jak sie zajmuje teatrem i piekarnia, zeby pasc ze zmeczenia. Mimo swoich osiemdziesieciu czy dziewiecdziesieciu lat nigdy nie odpoczywala. Wiele razy nie chcialo jej sie wracac na noc do domu, wiec zwijala sie w klebek na kilku workach maki, wolala piekarzom "dobranoc", by pol godziny pozniej wstac pelna nowych sil, jakby wlasnie smacznie przespala dluga noc. Od czasu do czasu, czekajac, az ciasto wyrosnie, dyskutowalismy, kiedy i co Dona Esmeralda wlasciwie jada. Regularnie oskubywala palcami ciasto z brzegow maszyny mieszajacej. Nikt nigdy nie widzial, zeby jadla cokolwiek innego, za to zawsze miala pod reka butelke koniaku. Podejrzewalismy, ze to stad czerpie niespozyta energie, ale jako ludzie prosci nigdy nie mielismy pieniedzy ani okazji, zeby sprobowac zagranicznych trunkow, pilismy zawsze tylko tontonto. Zastanawialismy sie wspolnie, czy jej butelki zawieraja cos, co zapewnia takze wieczna mlodosc: moze Dona Esmeralda miala jakiegos curandeiro, ktory nadawal jej napojom magiczne wlasciwosci?
Ja, Jose Antonio Maria Vaz, w chwili przyjscia do piekarni Dony Esmeraldy, ktora ona nazwala "Piekarnia Chleba Swietego", skonczylem wlasnie osiemnascie lat. Bylem juz wyuczonym na piekarza rzemieslnikiem, choc jeszcze bez papierow mistrzowskich. Chleb pieklem przeciez od szostego roku zycia.
To ojciec zabral mnie do swojego wuja, mistrza Fernanda, ktory prowadzil piekarnie w afrykanskim bairro polozonym za lotniskiem. Ojciec, przez cale zycie bujajacy w oblokach, pewnego dnia obejrzal moje dlonie i zdecydowal, ze nadaja sie do formowania rogalikow. Mialem sobie zapewnic przyszlosc i utrzymanie, zostajac piekarzem. Jak prawie wszyscy Afrykanczycy, bylismy biedni. Dorastalem w latach, kiedy nikt jeszcze nie slyszal o mlodych rewolucjonistach, ktorzy wowczas przeszli juz za polnocna granice. Nikt nawet nie umialby sobie wyobrazic, ze wladza bialych panow naszego kraju i naszego zycia zostanie kiedykolwiek zakwestionowana, a juz zdecydowanie nikt by wtedy nie uwierzyl, ze pewnego dnia beda uciekac na leb, na szyje, by nigdy wiecej tu nie wrocic. Od wielu pokolen zmuszano nas do poddanstwa. Chociaz teraz wiem, ze do ucisku nigdy nie mozna sie przyzwyczaic i choc juz wtedy zrodzil sie pewien milczacy opor wobec wszystkich bialych, ktorzy rzadzili naszym zyciem, wszelako nikt procz mlodych rewolucjonistow nie wierzyl, by cokolwiek naprawde moglo sie zmienic. Moj ojciec, ktory cale swoje dlugie zycie strawil na czczej gadaninie, niejeden raz, upewniwszy sie, ze zaden bialy nie rozumie, przeklinal tych, co przybyli zza morza, zeby zmuszac nas do pracy na swoich plantacjach herbaty i uprawach owocow. Jego protest jednak pelen byl wewnetrznych sprzecznosci i w efekcie sprowadzal sie do wielkiej liczby pustych slow.
Przez czterdziesci lat moj ojciec przesiadywal pod drzewem na skwerku posrod barakow i chat w naszym bairro. Siedzial sobie w cieniu i rozmawial z innymi mezczyznami, ktorzy tak jak i on nie mieli zajecia, czekajac, az matka przygotuje jedzenie. Przez te wszystkie lata on bez przerwy mowil, a moja matka sluchala go zrezygnowana, zawsze tylko jednym uchem, ale podejrzewam, ze to wlasnie ten jego piekny glos ja kiedys urzekl. Mieli osmioro dzieci, ja bylem osmym z kolei, siedmioro z nas doroslo i przezylo oboje rodzicow. Moj ojciec, Zeca Antonio, przywedrowal do miasta z jednej z dalekich zachodnich prowincji i zawsze powtarzal, ze pewnego dnia wroci tam z cala swoja rodzina. Moja matka, Graca, urodzila sie tutaj. Ojciec poznal ja tuz po przyjezdzie, a ona dala sie uwiesc jego pieknym slowkom, po czym razem zbudowali swoja nedzna chate w tym bairro, ktore wyroslo wraz z powstaniem nowego lotniska. Zadne z nich nie umialo pisac i czytac, a z dzieci w koncu tylko ja i jedna z moich siostr nauczylismy sie jako tako uzywac liter i slow.
Dopiero pozniej, kiedy do miasta wkroczyli mlodzi rewolucjonisci, a pomniki Dom Joaquima postracano z cokolow, w ludziach cos naprawde drgnelo. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze po raz pierwszy dostrzegli wielowiekowa niesprawiedliwosc, jaka cierpial caly narod i uznali jednoczesnie, ze wyzwolenie, ta obiecywana przez mlodych rewolucjonistow wolnosc, polega na tym, ze nie trzeba pracowac. Gdy zas dotarlo do nich, ze wolnosc oznacza, iz musza nie tylko pracowac rownie ciezko jak do tej pory, ale na dodatek takze zaczac myslec samodzielnie, planowac, co jest do zrobienia - wielu zupelnie sie pogubilo. Kilka lat po ucieczce bialych za morze slyszalem, jak ojciec - tak samo cicho, jak niegdys krytykowal ustroj kolonialny - uskarza sie na dzialania mlodych rewolucjonistow i calkiem powaznie marzy o powrocie dawnych dobrych czasow, kiedy przynajmniej panowal porzadek, a biali okreslali, jak nalezy myslec. Nastal trudny okres, kiedy nagle, zamiast mowic patrao, ludzie musieli zwracac sie do siebie camarada. Wszystko mialo sie w tym czasie zmienic, a jednak wszystko zostalo po staremu, choc na troche innych zasadach.
Wlasnie wtedy wybuchla dluga wojna domowa. Mlodzi rewolucjonisci, ktorzy juz dobiegli wieku sredniego i jezdzili czarnymi mercedesami z wyjaca eskorta policjantow na motorach, druga strone w tej wojnie nazywali banditos armados. My rozumielismy z tego tyle, ze za wszystkim stoja biali, ktorym marzy sie powrot. Zebrali troche czarnych i sklecili z nich bandyckie oddzialy. Pewnego dnia powroca, zeby znow poustawiac na placach pomniki Dom Joaquima, przejac stery i jak dawniej zaczac decydowac, co nalezy myslec, a podstarzali rewolucjonisci po raz kolejny beda musieli zniknac za polnocna granica. W imieniu tych wlasnie bialych bandyci dokonywali potwornych czynow, a nas wszystkich przepelnial paniczny strach, ze wygraja wojne.
Dopiero w roku, kiedy spotkalem Nelia, wojna sie skonczyla, podpisano traktat pokojowy, a przywodca bandytow przyjechal do miasta, by pasc w objecia prezydenta. Biali zdazyli wrocic. Nie byli to jednak ci sami biali: pochodzili z krajow o dziwnych nazwach i nie chcieli nas z powrotem zagnac na plantacje herbaty i uprawy owocow, lecz pomoc nam odbudowac wszystko, co zniszczyla wojna. Wielu z nich przychodzilo po chleb do Dony Esmeraldy. Wiedzielismy, ze nasz chleb jest dobry. Jesli czasem cos sie nie udalo, Dona Esmeralda zamykala piekarnie, by otworzyc ja dopiero wtedy, kiedy chleb odzyskal swoja dotychczasowa jakosc.
U Dony Esmeraldy szybko poczulem sie dobrze, chociaz byla humorzasta i kaprysna, a pod koniec miesiaca rzadko miala pieniadze na wyplate. Tak czy owak bliskosc teatru nadawala mojemu zyciu nowy smak i przepelniala je niezwyklymi doznaniami. Wkrotce po owej legendarnej premierze Dona Esmeralda zebrala trupe, ktorej czlonkowie mieli sie zajmowac wylacznie gra w teatrze. Sam ten fakt wiele osob uwazalo za oburzajaca przesade z jej strony. Czyzby naprawde sadzila, ze ludziom powinno sie placic za to, ze kilka razy w tygodniu postoja na scenie? Czy teatr to cokolwiek wiecej niz blaha rozrywka? Dona Esmeralda oczywiscie z pasja bronila swoich przekonan i zdolala zebrac wokol siebie ludzi uwazanych za najlepszych aktorow w kraju. Przez caly dzien cwiczyli nowe sztuki, a wieczorami grali swoje przedstawienia.
Z piekarni kretymi schodami mozna bylo wejsc na dach teatru i tuz pod pokrywajaca go blacha wsliznac sie do srodka przez szyb, ktorym kiedys biegly przewody olbrzymich wentylatorow. Potem wchodzilo sie przez lufcik do pomieszczenia, gdzie niczym jakies prehistoryczne zwierze stal stary projektor filmowy. Przez szpary w scianie dalo sie sledzic rozwoj wydarzen na rozswietlonej scenie. Dona Esmeralda wiedziala, ze piekarze, gdy tylko znajda chwile, przygladaja sie probom, i sama nas do tego zachecala, zeby pozniej uslyszec nasza opinie. Czesto tez, pod warunkiem ze bedziemy cicho, moglismy siedziec na gornym balkonie podczas prob generalnych.
Poniewaz jestem tylko piekarzem, a czytac nauczylem sie dopiero w wieku pietnastu lat, dzieki starym gazetom i upartej walce mistrza Fernanda z moim lenistwem, nie moge, oczywiscie, wypowiadac sie na temat teatru tworzonego przez Done Esmeralde i jej aktorow. Mimo to jednak chyba udalo mi sie zrozumiec, ze wielu mlodych aktorow jest zdolnych - przynajmniej dla nas ich gesty byly przekonujace, tak samo jak osoby i zwierzeta, ktore przedstawiali, i czesto sie smialismy. Moge tez powiedziec, ze Dona Esmeralda raczej nie nalezala do dobrych dramatopisarzy. Nieraz, przeczolgawszy sie przez szyb, slyszelismy, jak kloci sie z aktorami: oni nie rozumieli, o co chodzi w jej sztuce, a ona byla wsciekla, ze nie potrafi ani im tego wytlumaczyc, ani ich przekonac do swoich pomyslow. Dochodzilo wowczas do naprawde strasznych scen, jakby wystepy dramatyczne zaczynaly sie juz na probach. W koncu jednak zawsze i tak stawalo na tym, czego chciala Dona Esmeralda - to ona wyplacala aktorom pensje i miala najwieksza wytrwalosc. My zas, pracujacy w piekarni, czulismy sie w pewnym sensie uprzywilejowani, co bylo przynajmniej czesciowa rekompensata pensji, ktora czasem pojawiala sie z duzym opoznieniem, a czasem wcale: moglismy zagladac w glab swiatow, jakie nieprzerwanie powstawaly i ginely na wydobytej z cuchnacej kloaki scenie teatru.
Na tej malej scenie, oswietlonej wiekowymi reflektorami, ktore czasem gasly z wielkim hukiem, zdarzaly sie naprawde magiczne chwile. Do dzis widze, jak nad podloga unosza sie duchy w postaci duzych kwiatow z zoltej gazy, ktore Dona Esmeralda osobiscie rozsypuje, ryzykujac zycie, zawieszona na przegnilych drabinkach sznurowych pod stropem teatru. Dreszcz przechodzi mnie, gdy sobie przypomne, jak przez scene okrety handlarzy niewolnikow przewozily lamentujacy towar: nad nimi powiewaly biale zagle z pozszywanych przescieradel i starych workow na make, przy burcie wisialy kotwice, ktore wygladaly, jakby wazyly tysiac kilo, choc tak naprawde byl to tylko wilgotny papier rozpiety na rusztowaniu z siatki. Aktorzy wedrowali w czasie i przestrzeni, majac za drogowskazy niezrozumiale sztuki Dony Esmeraldy. My, piekarze w bialych fartuchach, wdrapywalismy sie w czasie prob do szybu pod sufitem albo siadalismy na gazetach, zeby nie zabrudzic foteli, na gornym balkonie, a nasz smiech byl dla Dony Esmeraldy sygnalem, ze przedstawienie jest gotowe i pora otwierac kase z biletami oraz anonsowac nowa premiere.
Wszyscy potajemnie kochalismy sie w wielkiej gwiezdzie teatru, pieknej Elizie, ktora wprawdzie miala dopiero szesnascie lat, kazdego jednak potrafila oczarowac swoja naturalnoscia na scenie - niewazne, czy grala cyniczna, mocno wymalowana pute z bardziej realistycznych sztuk Dony Esmeraldy, czy tez kobiete z gracja niosaca na glowie dzban wody nad jakas wyimaginowana rzeka, ktorej niewidzialne wody plynely przez scene. Wszyscy bez wyjatku sie w niej kochalismy i dlugo odczuwalismy gleboki smutek, gdy odeszla z teatru. Jakis zagraniczny urzednik obcej ambasady pewnego wieczora przyszedl do teatru, po czym pojawial sie na kolejnych dwudziestu trzech przedstawieniach z rzedu, by w koncu oswiadczyc sie Elizie i zabrac ja do swojego kraju za morzem. Zastanawialem sie wtedy nieraz, co czuje Dona Esmeralda, czy jest zawiedziona i smutna, czy moze tylko wsciekla. Nigdy nie powiedziala o tym slowa.
Kilka miesiecy pozniej znalazla Margueride, ktora sprawila, ze wspomnienie o Elizie predko zblaklo. Wygladalo na to, ze swiat teatru chyba nie moze sie skonczyc.
Dla mnie, Jose Antonia Marii Vaza, od kiedy stanalem przed Dona Esmeralda, dostapilem laski i dostalem prace, zaczelo sie nowe zycie. Zdarzalo mi sie pozniej myslec, ze moj ojciec wprawdzie nigdy nie zajmowal sie niczym poza czcza gadanina, ale co do moich rak sie nie pomylil. Rzeczywiscie bylem piekarzem, rzeczywiscie znalazlem swoje miejsce w zyciu, miejsce, ktorego wszyscy szukaja, lecz bardzo niewielu znajduje. Zaprzyjaznilem sie z piekarzami i przekornymi dziewczetami, ktore staly za lada i sprzedawaly swiezy, pachnacy chleb. Poznalem wszystkich ludzi zamieszkalych niedaleko teatru, przy szerokiej alei biegnacej przez cale miasto do starej twierdzy, gdzie staly zapomniane posagi konne Dom Joaquima. Zaprzyjaznilem sie tez z bezdomnymi dziecmi, ktore sypialy w kartonach lub pordzewialych samochodach i zyly z tego, co znalazly w smietniku albo zdolaly ukrasc i sprzedac czy tez sprzedac i znowu ukrasc.
Wtedy takze po raz pierwszy uslyszalem o Neliu.
Nie pamietam juz, kto wymienil jego imie. Moze Sebastiao, stary zolnierz bez jednej nogi, ktory mieszkal na klatce schodowej atelier nalezacego do zawsze smutnego hinduskiego fotografa Abu Cassamosa, obok kawiarni wiecznie pijanego senhora Leopolda, jednego z niewielu bialych, jacy nie wzieli udzialu w masowej ucieczce i nie wrocili do swojej ojczyzny za morzem. Nielicznych gosci, ktorzy trafiali do jego zapuszczonej kawiarni, zabawial nieustannym zlorzeczeniem na to, jak zle sie dzieje, od kiedy mlodzi rewolucjonisci weszli do miasta, by przejac wladze.
-Kazdy sie smieje - mawial. - Ale z czego tu sie smiac? Ze wszystko diabli biora? Czarni powinni plakac. Kiedys bylo inaczej, zanim...
Mogl to byc ktorys z nich. Niewykluczone jednak, ze ktos inny wymienil jego imie, moze jakis przypadkowy klient kupujacy chleb. Jedyne, co pamietam wyraznie, to jak padly slowa, dzieki ktorym dowiedzialem sie, ze istnieje osobliwe bezdomne dziecko o imieniu Nelio.
-Prezydent powinien uczynic go swoim doradca. Jest najmadrzejszym czlowiekiem w naszym kraju.
Kilka dni pozniej pokazala mi go jedna z dziewczat sprzedajacych chleb - chyba byla to drobniutka Dinoka, ktora zawsze uwodzicielsko krecila pupa, ilekroc w poblizu znalazl sie mezczyzna. Pokazala palcem bande bezdomnych dzieci przesiadujacych zwykle kolo teatru. Chlopiec, ktory mial byc Neliem, byl najdrobniejszy ze wszystkich. Mogl miec wtedy jakies dziewiec lat.
-Nigdy nie dostal batow - powiedziala Dinoka z uznaniem w glosie. - Wyobrazasz to sobie: bezdomne dziecko, ktorego nikt nigdy nie pobil?
Zycie tych dzieci bylo ciezkie. Kiedy juz raz znalazly sie na ulicy, najczesciej nie mialy odwrotu. Zyly w brudzie, spaly w kartonach i przerdzewialych karoseriach, jedzenie zbieraly, gdzie popadnie, wode pily przy popekanych fontannach, jakie jeszcze przetrwaly z czasow Dom Joaquima. Kiedy padal deszcz, ochlapywaly blotem samochody zaparkowane przed bankami, zeby pozniej ich wlascicielom wychodzacym do Scali albo Continentalu na popoludniowa kawe niewinnie zaproponowac, ze je umyja. Kradly, ile sie dalo, w zamian za czerstwy chleb nosily worki z maka u Dony Esmeraldy i wiedzialy, ze zycie nigdy nie bedzie lzejsze.
Kazda banda miala swoje terytorium i funkcjonowala na zasadzie malej dyktatury, gdzie przywodca dysponowal nieograniczona wladza ferowania wyrokow i egzekucji kar. Dzieci czesto wdawaly sie w bojki - miedzy soba, z innymi bandami, gdy naruszyly ich rewir, z policja, ktora wiecznie podejrzewala je o kradziez wszystkiego, czego nie udalo sie odnalezc. Gonily bezdomne psy, w przemyslne pulapki lapaly szczury, zeby nastepnie utopic je w spuszczonej z samochodow benzynie i podpalic z glosnymi okrzykami radosci.
Pochodzily z roznych stron, kazde mialo swoja historie. Niektore stracily rodzicow w czasie dlugiej wojny, inne nawet nie pamietaly, ze kiedykolwiek w ogole mialy jakas rodzine. Czesto uciekaly od ojczymow i maco