MANKELL HENNING Comedia infantil HENNING MANKELL przelozylaAnna Topczewska WAB GTW Tytul oryginalu: Comedia infantil Copyright (C) 1995 by Henning Mankell Published by agreement with Leopard Forlag, Stockholm and Leonhardt & Hrier Literary Agency A/S, Krbenhavn Copyright (C) for the Polish edition by Wydawnictwo W.A.B., 2008 Copyright (C) for the Polishtranslation by Wydawnictwo W.A.B., 2008 Wydanie I Warszawa 2008 Jose Antonio Maria Vaz W te duszna, wilgotna noc, gdy tropikalne niebo polyskuje gwiazdami, na spieczonym sloncem dachu z rdzawej gliny stoje ja, Jose Antonio Maria Vaz, i czekam na koniec swiata. Jestem brudny, goraczkuje, ubranie zwisa na mnie w strzepach, jak gdyby w poplochu chcialo zsunac sie z wychudzonego ciala. W kieszeniach mam make, a znaczy ona dla mnie wiecej niz zloto. Jeszcze rok temu bowiem bylem kims, bylem piekarzem, nie tak jak teraz - nikim, zebrakiem, ktory calymi dniami bez chwili spoczynku blaka sie w slonecznym skwarze, by pozniej bezkresne noce spedzac na zapomnianym dachu. Ale nawet zebrak ma znaki szczegolne, ktore okreslaja jego tozsamosc i wyrozniaja go sposrod tylu innych, co na kazdym rogu wyciagaja rece, jakby chcieli je oddac albo, jeden po drugim, sprzedac wszystkie swoje palce. Jose Antonio Maria Vaz to obszarpaniec znany jako Kronikarz Wiatrow. Dniem i noca moje usta poruszaja sie nieprzerwanie, jakbym opowiadal historie, ktorej nikt nigdy nie chcial wysluchac. Jak gdybym w koncu pogodzil sie z mysla, ze ciagnacy znad morza monsun jest moim jedynym sluchaczem, zawsze skupiony, niby stary ksiadz czekajacy cierpliwie, az wyznanie dobiegnie konca.Przychodze nocami na ten zapomniany dach ze wzgledu na niebo, rozlegly widok i przestrzen. Gwiezdne konstelacje sa nieme, nie bija mi braw, lecz ich oczy migocza, a ja czuje, ze moge przemawiac prosto do ucha wiecznosci. Poza tym wystarczy, ze opuszcze glowe, by zobaczyc rozciagniete w dole miasto, nocne miasto, gdzie tancza plomienie niespokojnych ognisk, gdzie smieja sie niewidoczne psy, i dziwie sie tym wszystkim ludziom, ktorzy tam spia, oddychaja, snia i kochaja sie, podczas gdy ja stoje na dachu i opowiadam o czlowieku, ktorego juz nie ma. Ja, Jose Antonio Maria Vaz, tez jestem czescia tego miasta, wczepionego w stromy stok, ktory opada nad szerokie ujscie rzeki. Domy niczym malpy wspinaja sie po zboczu i z kazdym dniem wydaje sie, ze mieszka w nich coraz wiecej ludzi. Z nieznanego kraju, z sawanny i dalekich martwych lasow sciagaja na wybrzeze, gdzie lezy miasto. Osiedlaja sie tu, nie widzac chyba wszystkich wrogich spojrzen posylanych im na powitanie. Nikt do konca nie wie, z czego zyja ani gdzie znajduja schronienie. Wchlania ich miasto, staja sie jego czescia. I codziennie przybywa obcych, wszyscy niosa tobolki i kosze, na horyzoncie smukle czarne kobiety dzwigajace na dumnych glowach ogromne pakunki owiniete w plotno wygladaja jak rzedy czarnych punktow. Rodzi sie coraz wiecej dzieci, nowe domy wspinaja sie po zboczach, by z nich splynac, kiedy przyjda czarne chmury, a orkany rozpanosza sie tu niby zadni krwi bandyci. Tak bylo zawsze, dokad pamiec siega, i w bezsenna noc niejeden rozmysla, jak sie to wszystko skonczy. Kiedy miasto runie ze zbocza, by pochlonelo je morze? Kiedy ciezar tych wszystkich ludzi stanie sie zbyt wielki? Kiedy skonczy sie swiat? Niegdys rowniez i ja, Jose Antonio Maria Vaz, rozmyslalem tak w bezsenne noce. Ale teraz juz nie. Od kiedy spotkalem Nelia, zanioslem go na dach i widzialem, jak umiera - nie rozmyslam. Niepokoj, jaki odczuwalem wczesniej, zniknal. Dokladniej mowiac, zrozumialem, ze miedzy niepokojem a strachem jest zasadnicza roznica. Takze i to wytlumaczyl mi Nelio. -Kiedy czlowiek sie boi, to jakby cierpial niezaspokojony glod - powiedzial. - Kiedy zas jest niespokojny, usiluje odeprzec swoj niepokoj. Pamietam jego slowa i teraz wiem, ze mial racje. Moge patrzyc tak na nocne miasto, na drgajace plomienie ognisk, i powtorzyc wszystko, co powiedzial w ciagu tych dziewieciu nocy, kiedy bylem przy nim i widzialem, jak umiera. Rowniez dach stanowi zywa czesc tej historii. Jest tak, jakbym znalazl sie na dnie morza: zanurzylem sie i dalej juz nie dotre. Jestem na dnie swojej wlasnej historii; to tutaj, na tym dachu, wszystko sie zaczelo i takze tutaj wszystko sie skonczylo. Czasem tak oto wyobrazam sobie swoja role: wiecznie wedrowac w kolko po dachu, kierujac slowa do gwiazd. Wlasnie taka jest moja rola, na zawsze. Oto moja dziwna historia - chce wierzyc, ze nie da sie jej zapomniec. To wlasnie tamtego wieczora, rok temu pod koniec listopada - byla pelnia i rozpogodzilo sie po ulewnych deszczach - ulozylem Nelia na brudnym materacu, gdzie dziewiec dni pozniej mial umrzec o swicie. Stracil duzo krwi, opatrunek, ktory w miare mozliwosci staralem sie sporzadzic z pasow materialu oddzieranych ze swojego wytartego ubrania, na niewiele sie zdal. Nelio znacznie wczesniej niz ja wiedzial, ze niedlugo juz go nie bedzie. Takze wtedy wszystko zaczelo sie od poczatku, jakby oto nagle nastala nowa rachuba czasu. Bardzo wyraznie to pamietam, chociaz od tamtego dnia uplynal ponad rok, a w moim zyciu wiele sie wydarzylo. Pamietam ksiezyc na ciemnym niebie. Pamietam go jak odblask bladej twarzy Nelia, na ktorej skrzyly sie slone krople potu, kiedy zycie powoli, niemal ostroznie, jakby nie chcac zbudzic spiacego, opuszczalo jego cialo. Wczesnym rankiem, kiedy Nelio umarl po dziewiatej nocy, skonczylo sie cos waznego. Trudno mi to blizej wytlumaczyc. Czasem jednak mam poczucie, ze otacza mnie wielka pustka. Jakbym znajdowal sie w ogromnym pomieszczeniu z niewidzialnej tkaniny i nie mogl sie z niego wydostac. Tak wlasnie czulem sie tamtego ranka, kiedy Nelio umieral, opuszczony przez wszystkich, ze mna jedynie jako swiadkiem. Pozniej, juz po wszystkim, zrobilem, jak prosil. Kretymi schodami znioslem jego cialo do piekarni, gdzie zawsze panowalo goraco, do ktorego nie zdolalem przywyknac. Na noc zostawalem tylko ja, wielki piec czekal rozgrzany, zeby upiec chleb dla glodnego jutra. Wsunalem cialo do srodka, zatrzasnalem drzwiczki i czekalem dokladnie godzine. Tyle potrwa, powiedzial, zanim cialo zniknie. Kiedy znow otworzylem drzwiczki, nic nie zostalo. Jego duch przelecial tuz obok mnie jak chlodny powiew z wnetrza piekielnego zaru, a potem nie bylo juz nic. Wszedlem z powrotem na dach. Zostalem tam az do zapadniecia nocy. I wlasnie wtedy, pod gwiazdami i ledwo zarysowanym, cienkim sierpem ksiezyca, gdy lagodny powiew znad Oceanu Indyjskiego muskal moja twarz, w samym jadrze bolu pojalem, ze to ja musze opowiedziec historie Nelia. Po prostu nie bylo nikogo, kto moglby to zrobic. Nikogo procz mnie. Zupelnie nikogo. A historia musiala zostac opowiedziana. Nie mogla tak po prostu lezec jak porzucone, wyjete spod prawa wspomnienie w rupieciarni, jaka miesci sie w mozgu kazdego czlowieka. Bo przeciez Nelio nie byl po prostu biednym i brudnym malym ulicznikiem. Przede wszystkim byl wyjatkowym czlowiekiem, niepojetym, wieloznacznym, jak rzadki ptak, o ktorym wszyscy mowia, choc nikt wlasciwie go nie widzial. Mimo ze w chwili smierci mial zaledwie dziesiec lat, dzwigal takie doswiadczenie i zyciowa madrosc, jakby przezyl sto. Nelio - jesli rzeczywiscie tak mial na imie; czasem zdarzalo mu sie nagle powiedziec o sobie inaczej - otaczal sie niewidzialnym polem magnetycznym, przez ktore nikt nie mogl sie przedrzec. Wszyscy - nawet brutalni policjanci i zawsze poirytowani hinduscy kupcy - traktowali go z szacunkiem. Wielu prosilo go o rade albo dyskretnie staralo sie po prostu byc blisko niego, w nadziei, ze cos z jego tajemnych mocy przeniesie sie takze na nich. A teraz Nelio nie zyl. Pograzony w glebokiej goraczce, mozolnie wypocil z siebie ostatnie tchnienie. Samotna martwa fala rozeszla sie po morzach swiata, a potem wszystko ustalo i zapadla przerazajaco glucha cisza. Wpatrzony w rozgwiezdzone niebo, myslalem, ze nic juz nie bedzie jak dawniej. Wiedzialem, co wiekszosc o nim mysli. Sam tez tak myslalem: Nelio wlasciwie nie byl czlowiekiem. Byl bogiem. Jednym ze starych, zapomnianych bostw, ktore z przekory czy moze glupoty wrocilo na ziemie, by wkrasc sie w wychudzone cialo Nelia. A jesli nawet nie byl bogiem, to przynajmniej byl swietym. Swietym dzieckiem ulicy. A teraz nie zyl. Przepadl. Lagodny wiatr od morza, ktory gladzil mnie po twarzy, wydal mi sie nagle zimny i zlowrogi. Spojrzalem na ciemne miasto, schodzace po stromych zboczach nad wode, zobaczylem plonace ogniska i pojedyncze latarnie, gdzie wkolo tanczyly cmy, i pomyslalem: To tutaj przez krotka chwile zyl Nelio, wsrod nas. I tylko ja znam cala jego historie. To mnie zaufal, kiedy zostal ranny, a ja zanioslem go na dach i ulozylem na brudnym materacu, z ktorego nigdy juz nie mial sie podniesc. -To nie dlatego, ze nie chce zostac zapomniany - powiedzial. - Wazne, zebyscie sami nie zapomnieli, kim jestescie. Nelio przypominal nam, kim naprawde jestesmy. Ludzmi noszacymi w sobie tajemne moce, o ktorych nawet nie mamy pojecia. Nelio byl wyjatkowym czlowiekiem. Jego obecnosc sprawiala, ze wszyscy czulismy sie wyjatkowi. Na tym polegala jego tajemnica. Jest noc nad Oceanem Indyjskim. Nelio nie zyje. I choc moze to zabrzmiec nieprawdopodobnie, mialem wrazenie, ze umieral bez strachu. Jak to mozliwe, zeby dziesieciolatek umieral, nie okazujac chocby cienia trwogi z tego powodu, ze nie wolno mu juz brac udzialu w zyciu? Nie rozumiem. Nic z tego nie rozumiem. Sam, choc jestem doroslym czlowiekiem, nie potrafie myslec o smierci, zeby nie poczuc na gardle lodowatego uscisku. Ale Nelio tylko sie usmiechal. Najwyrazniej mial jeszcze jakas tajemnice, ktora sie z nami nie podzielil. To dziwne, poniewaz bardzo hojnie rozdawal swoj ubogi majatek, niewazne, czy byly to brudne koszule z indyjskiej bawelny, ktore zawsze nosil, czy jego niezmiennie zaskakujace mysli. Fakt, ze go juz nie ma, uznaje za znak, ze swiat niedlugo sie skonczy. A moze sie myle? Stoje na dachu i przypominam sobie, jak zobaczylem go po raz pierwszy: lezal na brudnej podlodze, raniony kula pomylonego mordercy. Miekki wiatr, ktory noca wieje od morza, pomaga odtworzyc wspomnienia. Nelio czesto pytal mnie: -Czujesz, czym smakuje wiatr? Nigdy nie wiedzialem, co powiedziec. Czy wiatr naprawde moze miec w ogole smak? Nelio twierdzil, ze tak. -To nieznane przyprawy - odezwal sie nagle, chyba siodmej nocy. - Opowiadaja o wydarzeniach i ludziach gdzies daleko stad. O tym, czego nie widzimy, ale co mozemy poznac, jesli gleboko odetchniemy wiatrem, by nastepnie go zjesc. Taki wlasnie byl Nelio. Uwazal, ze wiatr da sie jesc. Ze wiatr moze usmierzyc glod. Teraz, gdy usiluje przywolac slowa, ktore uslyszalem w ciagu tych dziewieciu spedzonych z nim nocy, mam wrazenie, ze moja pamiec nie jest ani lepsza, ani gorsza niz u innych. A przeciez wiem takze, ze zyje w czasach, kiedy ludzie czesciej staraja sie zapominac niz pamietac. Moze dlatego latwiej mi zrozumiec wlasne obawy, ze ja naprawde czekam na koniec swiata. Czlowiek zyje po to, zeby gromadzic dobre wspomnienia i dzielic sie nimi. Jesli jednak sami ze soba bedziemy szczerzy, przyznamy, ze czasy sa mroczne, rownie mroczne jak miasto u moich stop, gwiazdy niechetnie swieca nad nasza zaniedbana ziemia, a wspomnienia dobrych chwil okazuja sie tak nieliczne, ze przeznaczone na nie wielkie przestrzenie w mozgu stoja puste i zabite dechami. Wlasciwie dziwi mnie, ze to wszystko mowie. Nie jestem czarnowidzem. Smieje sie znacznie czesciej, niz placze. Nawet jesli zostalem obdartym zebrakiem, w moim ciele wciaz bije radosne serce piekarza. Widze, ze trudno mi wyrazic, co mam na mysli. Komus, kto tak jak ja od szostego roku zycia piekl chleb w goracej, dusznej piekarni, slowa nie przychodza z latwoscia. Nigdy nie chodzilem do szkoly. Czytac nauczylem sie ze skrawkow starych gazet, czasem tak starych, ze moje miasto nadal nosilo w nich swoje teraz juz zmienione, kolonialne imie. Nauczylem sie czytac, kiedy czekalismy, az upiecze sie chleb. Moim nauczycielem byl sedziwy mistrz piekarski Fernando. Do dzis dokladnie pamietam wszystkie te noce, kiedy pieklil sie i wyrzekal, ze jestem taki leniwy. -Litery i slowa same nie przychodza do czlowieka - wzdychal. - To czlowiek musi do nich isc. Ale w koncu sie nauczylem. Nauczylem sie obcowac ze slowami, choc zawsze na dystans i z poczuciem, ze nie jestem ich do konca wart. Slowa nadal sa dla mnie jak obce istoty. W kazdym razie dzieje sie tak, ilekroc probuje wyrazic, co mysle albo czuje. Musze jednak probowac. Nie moge dluzej czekac. Minal juz rok. Jeszcze nie opowiedzialem o oslepiajaco bialym piasku, szumiacych palmach i rekinach, ktore czasem mozna bylo zobaczyc tuz za obmywanym przez morze portowym falochronem. Pozniej sie tym zajme. Teraz bede mowil o Neliu, czlowieku wyjatkowym. O tym, ktory przyszedl do miasta znikad. O tym, ktory zamieszkal we wnetrzu zapomnianego posagu na jednym z miejskich skwerow. Wlasnie tutaj moge zaczac swoja opowiesc. Wszystko zaczyna sie z wiatrem, tajemniczym, kuszacym wiatrem, ktory wieje przez nasze miasto znad wiecznie niespokojnego Oceanu Indyjskiego. Ja, Jose Antonio Maria Vaz, samotny czlowiek na dachu pod rozgwiezdzonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historie. Pierwsza noc Kiedy w owa brzemienna w nastepstwa noc padl strzal, a ja znalazlem Nelia skapanego we krwi, od wielu juz lat pracowalem w piekarni osobliwej i lekko stuknietej Dony Esmeraldy. Nikt nie wytrzymal tak dlugo jak ja.Dona Esmeralda byla zdumiewajaca kobieta, ktora kazdy bez wyjatku - a znali ja wszyscy - albo w skrytosci podziwial, albo uwazal za wariatke. Kiedy Nelio bez jej wiedzy umieral na dachu piekarni, miala ponad dziewiecdziesiat lat. Ten i ow utrzymywal, ze dobila juz setki, ale nikt nie mogl tego stwierdzic z cala pewnoscia. Jedyne, co o Donie Esmeraldzie mozna bylo powiedziec bez wahania, to ze nic nie jest pewne. Zdawala sie istniec od zawsze, jakby stopiona z miastem od czasu jego powstania. Nikt tez nie przypominal sobie, zeby w ogole kiedys byla mloda. Zawsze miala dziewiecdziesiat albo sto lat. Zawsze z zawrotna predkoscia jezdzila swoim starym kabrioletem, raz jedna, raz druga strona ulicy. Jej sukienki zawsze byly z lejacego jedwabiu, a kapelusze przytrzymywala szerokimi wstazkami pod pomarszczona broda. Mimo jednak, ze zawsze byla bardzo stara, nietutejszym, ktorzy cudem zdolali uniknac smierci pod kolami podczas jej szalonych przejazdzek, tlumaczono, ze jest najmlodsza corka oslawionego gubernatora miasta, Dom Joaquima Leonarda Dos Santosa, ktory przez cale swoje owiane skandalem zycie miedzy innymi zapelnial miasto mnostwem pomnikow konnych, rozstawianych na wszystkich placach. O Dom Joaquimie krazylo mnostwo plotek, juz chocby o gromadzie nieslubnych dzieci, jakie po sobie zostawil. Ze swoja zona, podobna do ptaka Dona Celestina, mial trzy corki. Esmeralda najbardziej go przypominala - wprawdzie nie z wygladu, lecz z usposobienia. Dom Joaquim pochodzil ze starego rodu kolonialnego, ktory wsrod pierwszych osadnikow przybyl zza morza w polowie zeszlego stulecia, by w krotkim czasie stac sie jednym z najpotezniejszych w kraju. Bracia Dom Joaquima zdobyli pozycje dzieki eksploatacji zloz kamieni szlachetnych w dalekich prowincjach, jako wielcy klusownicy, pralaci i wojskowi. Dom Joaquim z kolei w bardzo mlodym wieku zapuscil sie na niebezpieczny grunt polityki lokalnej. Poniewaz krajem jako prowincja zarzadzano zza morza, lokalni gubernatorzy mogli w gruncie rzeczy robic, co chcieli, skoro i tak nie bylo sposobu, zeby ich kontrolowac. Nader rzadko i tylko w szczegolnie podejrzanych przypadkach wysylano za morze urzednika panstwowego, zeby sprawdzil, co wlasciwie dzieje sie w kolonialnej administracji. Raz Dom Joaquim napuscil do gabinetu takiego wyslannika wezy, innym razem zaplacil kilku bebniarzom, zeby grali w sasiednim domu, w zwiazku z czym urzednicy panstwowi mieli do wyboru albo oszalec, albo nabrac wody w usta i wrocic do Europy pierwszym statkiem plynacym w tamta strone. Wydzwiek ich raportow zawsze byl uspokajajacy, w kolonii wszystko w najlepszym porzadku, na dowod czego Dom Joaquim wsuwal im do kieszeni niewielkie woreczki pelne szlachetnych kamieni, kiedy zegnali sie w porcie. Dom Joaquim po raz pierwszy wygral lokalne wybory na gubernatora miasta, majac niewiele ponad dwadziescia lat. Jego przeciwnik, sympatyczny i dobrotliwy stary pulkownik, wycofal sie z walki wyborczej, gdy Dom Joaquim bardzo sprytnie rozpuscil plotke, ze ten w mlodosci, kiedy jeszcze mieszkal po drugiej stronie morza, byl karany za blizej nieokreslone zbrodnie. Chociaz zarzuty byly falszywe, pulkownik zrozumial, ze nigdy nie zdola zwalczyc poglosek, i dal za wygrana. Podobnie jak w wypadku wszystkich innych wyborow, falszowanie wynikow takze i tu nalezalo do podstawowych regul gry i Dom Joaquim zostal wybrany glosami wiekszosci, ktora znacznie przekraczala liczbe wszystkich aktualnie zarejestrowanych osob upowaznionych do glosowania. Najistotniejszy punkt jego programu wyborczego stanowila obietnica, ze znacznie zwiekszy liczbe wolnych od pracy lokalnych swiat, co zreszta natychmiast wprowadzil w czyn, gdy tylko sie umoscil na swoim nowym stanowisku i po raz pierwszy pokazal na gubernatorskich schodach, w trojkatnym kapeluszu ze strusim piorem, bedacym najwyzsza oznaka jego godnosci, swiezo zdobytej w zgodzie z zasadami demokracji. Jako nowy gubernator, Dom Joaquim kazal przede wszystkim na frontowej scianie rezydencji wybudowac duzy balkon, tak by przy odpowiednich okazjach mogl zen przemawiac do miejscowej ludnosci. Od kiedy objal stanowisko, pilnie baczyl, by nikt nie kwestionowal jego gubernatorskiej godnosci, i przez kolejnych szescdziesiat lat byl ponownie wybierany coraz wieksza wiekszoscia glosow, chociaz liczba ludnosci w tym czasie znacznie sie zmniejszyla. Przed smiercia od dluzszego czasu nie pokazywal sie publicznie. Tak mu sie w glowie pomieszalo i tak bardzo pogubil sie we mgle starosci, ze nieraz sadzil, iz nie zyje, wiec przewaznie sypial w trumnie ustawionej przy swoim szerokim lozu w palacu gubernatorskim. Nikt jednak nie mial odwagi kwestionowac zasadnosci jego dalszych rzadow, wszyscy lekali sie go, a kiedy wreszcie umarl, do polowy wyczolgawszy sie ze swojej trumny, jakby po raz ostatni chcial wypelznac na balkon i spojrzec na miasto, ktore za jego dlugich rzadow zmienilo sie nie do poznania, nikt nie smial go ruszyc, poki po kilku dniach upalu nie zaczal cuchnac. Wlasnie on byl ojcem Dony Esmeraldy, a ona byla do niego podobna. Pedzac przez miasto w swoim kabriolecie, na kazdym placu widziala stloczone potezne pomniki, a wszystkie one przypominaly jej ojca. Dom Joaquim, zawsze wyczulony na wszelkie oznaki rewolucyjnego niezadowolenia w kraju, zorganizowal za mlodu sztab tajnej policji, sztab, o ktorym wszyscy wiedzieli, lecz ktory oficjalnie w ogole nie istnial. Jedyne jego zadanie polegalo na tym, by mieszac sie z tlumem i nasluchiwac najdrobniejszych odglosow niepokoju. Ilekroc zas w ktoryms z panstw osciennych rewolucja wtracila aktualnych despotow do wiezienia, wygnala z kraju albo postawila przed szeregiem luf karabinowych, Dom Joaquim natychmiast uderzal. Blyskawicznie zglaszal sie po pomniki, ktore rozwscieczony tlum postracal na bruk. Sowicie za nie placil, po czym posagi statkami i wozami zwozono do miasta. Na miejscu zeszlifowanych wczesniejszych inskrypcji, Dom Joaquim kazal grawerowac swoje nazwisko rodowe. Poniewaz jego korzenie siegaly zwyklego chlopstwa z rownin poludniowej Europy, z czystym sumieniem wymyslil sobie nowe drzewo genealogiczne. W ten sposob miasto zapelnily pomniki dawnych bohaterow z rodu, ktory nigdy nie istnial. A ze w sasiednich krajach rewolucje wybuchaly bez przerwy, naplyw pomnikow byl tak ogromny, ze Dom Joaquim musial zakladac nowe place, zeby pomiescic swoje nabytki. Kiedy w koncu umarl, wszelka otwarta przestrzen w miescie byla wypelniona brytyjskimi, niemieckimi, francuskimi i portugalskimi pomnikami osob nalezacych obecnie do grona przywodcow, myslicieli i odkrywcow, jakimi Dom Joaquim w swej niewyczerpanej wyobrazni obdarzyl wlasny rod. Wszystkie te wspomnienia z szumem przelatywaly przez glowe corce Dom Joaquima, wiecznie dziewiecdziesiecioletniej Esmeraldzie, gdy wciaz niespokojnie szukala sensu zycia. Cztery razy byla mezatka, nigdy jednak nie dluzej niz rok, poniewaz malzenstwo prawie natychmiast jej sie nudzilo, a mezczyzni, jakich sobie wybierala, uciekali w obawie przed jej wscieklymi humorami. Nie miala dzieci - wbrew pogloskom, jakoby gdzies w tajemnicy rosl jej syn, ktory pewnego dnia przybedzie i pozwoli sie wybrac na gubernatora, idac w slady dziadka. Nikt taki jednak sie nie pojawil, a zycie Dony Esmeraldy wciaz zmienialo bieg w niespokojnym poszukiwaniu czegos, czego ona sama nigdy chyba nie potrafila blizej okreslic. W tym rozdziale historii miasta, ktory mozna by nazwac okresem Dony Esmeraldy, wojna o niepodleglosc kolonii dotarla wreszcie i do tego kraju, jako jednego z ostatnich na kontynencie afrykanskim. Mlodzi ludzie, ktory postanowili wypelnic swoj bezdyskusyjny obowiazek historyczny i wyzwolic kraj spod slabnacej wladzy kolonizatorow, przez polnocna granice przedostali sie do sasiedniego panstwa, ktore juz zrzucilo bagaz przeszlosci, zalozyli tam swoje bazy i uniwersytety, a nastepnie, kiedy czas wyraznie dojrzal, z powrotem przekroczyli granice - tym razem obladowani bronia, postepujac wedlug nader skrupulatnie opracowanego planu. Wojna wybuchla w mroczny wieczor wrzesniowy, kiedy lokalny chefe de posto zostal postrzelony w kciuk przez dziewietnastoletniego rewolucjoniste, ktory pozniej mial zostac pierwszym wojskowym przywodca niepodleglego kraju. Przez pierwszych piec lat wojny kraj za morzem w ogole nie przyjmowal do wiadomosci jej wybuchu. Coraz bardziej klamliwa propaganda nazywala rewolucyjna armie banda zblakanych terrorystow, pomylonych criminosos, lud zas wzywala, by porzadnie wytargal powstancow za uszy zamiast sluchac ich pokretnych opowiesci o tym, ze nowy czas i nowy swiat sa juz blisko. Wreszcie jednak wladza kolonialna musiala zrozumiec, ze ci mlodzi ludzie dzialaja calkowicie swiadomie i, co gorsza, znajduja posluch u niewdziecznej ludnosci. Pospiesznie wyslano do akcji armie kolonialna, na chybil trafil zaczeto bombardowac miejsca, gdzie bojownicy o niepodleglosc mogli miec swoje bazy, w efekcie nieswiadomie ponoszac porazke za porazka. Do ostatniej chwili kolonizatorzy nie chcieli zaakceptowac tego, co sie dzialo. Nawet kiedy mlodzi rewolucjonisci, otoczywszy stolice, stacjonowali zaledwie kilka kilometrow za osiedlami czarnych, biali kolonizatorzy nadal zarzadzali panstwem i snuli plany na przyszlosc, ktora nigdy nie miala nadejsc. Dopiero pozniej, kiedy przegrana stala sie faktem, a kraj oglosil niepodleglosc, odkryto dlugie szeregi bialych nagrobkow na cmentarzu. Spoczywali tam mlodzi chlopcy, czesto osiemnasto-, dziewietnastoletni, ktorzy przyplyneli zza morza, zeby wziac udzial w calkiem dla nich niezrozumialej wojnie i zginac z reki zolnierzy, ktorych nawet nie zdazyli zobaczyc. Miasto pograzylo sie w chaosie, wielu kolonizatorow uciekalo w poplochu, zostawiajac domy, samochody, ogrody, buty, czarnoskore kochanki, depczac po sobie nawzajem w hali odlotow na lotnisku i bijac sie o miejsce na statkach w porcie. Ci, ktorzy okazali sie dosc zapobiegliwi, wymienili pieniadze oraz materialne dobra na kamienie szlachetne i ukryli je w malych plociennych woreczkach pod przepoconymi koszulami. Inni zostawili wszystko i wyjechali z kraju, przeklinajac niesprawiedliwych rewolucjonistow, ktorzy odebrali im caly majatek. Jakkolwiek Dona Esmeralda nigdy nie interesowala sie polityka, a w owym czasie miala juz co najmniej osiemdziesiat lat, wczesnie zrozumiala - prawdopodobnie czysto instynktownie - ze mlodzi rewolucjonisci wygraja wojne i rzeczywiscie nadejdzie nowy czas, i dlatego ona musi zdecydowac, po ktorej stronie chce sie znalezc. Bez wahania uznala, ze odtad nalezy do obozu mlodych rewolucjonistow. Rozbudowana biurokracje - bodaj jedyne, co potega kolonialna zaoferowala swojej dalekiej prowincji - Dona Esmeralda byla gotowa zwalczac z furia i radoscia. Wcisnela na glowe najciemniejszy kapelusz, jaki miala, pewnie zeby zamaskowac swoje zdradzieckie zamiary, i wyjechala samochodem z miasta, kierujac sie na polnoc. Minela liczne przydrozne posterunki wojskowe, gdzie bezskutecznie probowano ja zawrocic, ostrzegajac, ze wkrotce wkroczy na obszar kontrolowany przez zadnych krwi rewolucjonistow, ktorzy skonfiskuja jej samochod i zrzuca z glowy kapelusz, by nastepnie poderznac jej gardlo. Gdy ona mimo wszystko jechala dalej, uznano ja za wariatke, i to wlasnie tam, przy wojskowych rogatkach, zrodzila sie plotka o szalenstwie Dony Esmeraldy. Rzeczywiscie zostala zatrzymana przez mlodych rewolucjonistow, ale ani nie stracili jej z glowy kapelusza, ani nie poderzneli gardla. Przeciwnie, odnosili sie do niej przyjaznie i z szacunkiem. W pobliskiej bazie lokalny komendant wypytal ja, dlaczego swoim kabrioletem porusza sie sama po okolicy. Ona wowczas zwiezle poinformowala, ze chce sie zaciagnac do armii rewolucyjnej, po czym wyjela z torebki stary, zardzewialy pistolet kawaleryjski, nalezacy swego czasu do jej ojca. Mlody komendant, ktory nazywal sie Lorenzo i wkrotce mial popasc w nielaske ze wzgledu na nieokielznane pozadanie cudzych zon, odeslal Done Esmeralde do bazy polozonej jakies sto kilometrow dalej w glab buszu, gdzie stacjonowal wyzszy dowodca rewolucyjnej armii - niech lepiej on rozstrzygnie, co poczac z Dona Esmeralda. Ow czlowiek - na imie mial Marcelino i byl glownodowodzacym armii - slyszal oczywiscie o dawnym gubernatorze Dom Joaquimie. Przywital uprzejmie Done Esmeralde, dal jej czapke mundurowa zamiast pstrokatego kapelusza i osobiscie przeszkolil ja w ideologii, na ktorej walka rewolucyjna w calosci sie opierala. Nastepnie poslal Done Esmeralde do szpitala polowego, gdzie jego zdaniem, mogl byc z niej najwiekszy pozytek. Pod okiem kilku kubanskich lekarzy bardzo szybko nauczyla sie asystowac przy skomplikowanych operacjach. Pozostala tam do konca wojny, a kiedy wreszcie nowi przywodcy odbywali swoj triumfalny wjazd do stolicy, oniemiali gapie mogli zobaczyc, jak dobrze znany im kabriolet, ktorego od kilku lat nie widzieli na ulicach miasta, powraca z Dona Esmeralda w roli szofera, podczas gdy na tylnym siedzeniu stoi jeden z rewolucyjnych dowodcow i pozdrawia tlum, kiwajac dlonia. W chaosie, jaki zapanowal w ogolnym upojeniu wolnoscia, nowy prezydent spytal ja, jaka role chcialaby odegrac w rozpoczetym wlasnie rewolucyjnym przeobrazaniu starego spoleczenstwa. -Chce zalozyc teatr - odparla bez namyslu. Zdumiony prezydent usilowal ja naklonic, by podjela sie misji o wiekszym znaczeniu dla rewolucji, lecz ona byla nieugieta. W koncu prezydent zrozumial, ze nie zdola zmienic jej decyzji. Wydal, potwierdzony nastepnie przez ministra kultury dekret, na mocy ktorego Dona Esmeralda przejmowala odpowiedzialnosc za jedyny budynek teatru w miescie. I oto rozpoczela sie nowa era. Done Esmeralde tak dalece pochlanialo jej nowe zycie, ze nie zauwazyla, kiedy pomniki, ktore jej ojciec z takim wysilkiem posprowadzal do miasta z katafalkow konajacych dyktatur, ponownie stracono na bruk i przewieziono tam, skad pochodzily, gdzie wstawiano je do lamusa lub przetapiano. Stolica naznaczona dotad tlumem jej zmyslonych krewnych zmieniala sie teraz, a ona nawet nie zwrocila na to uwagi. Caly czas spedzala w ciemnym zrujnowanym budynku teatru, ktory od dawna stal pusty i coraz bardziej przypominal kloake: smrod panowal tam nieopisany, a scene, gdzie gnily stare dekoracje, opanowaly szczury wielkosci kotow. Z nadludzka energia Dona Esmeralda w pierwszej kolejnosci wypowiedziala wojne szczurom i smrodowi, po czym z furia ruszyla do boju, ktorego jedynym celem bylo odzyskanie teatru pograzonego w cuchnacej brei niby wrak okretu. Nikt, kto widzial ja w tym czasie, nie mogl nie zauwazyc, ze szalenstwo Dony Esmeraldy siegnelo zenitu. Z niesmakiem i zle skrywana pogarda konstatowano, iz zajela sie nikomu niepotrzebna praca, a to wszak najgorszy z grzechow. Od czasu do czasu udawalo jej sie naklonic do pomocy mlodych ludzi, ktorzy mieli rownie malo roboty co pojecia o tym, czym wlasciwie jest teatr. Dona Esmeralda zwykle tlumaczyla, ze to cos jak film bez projektora, kiedy zas roztaczala przed nimi zachwycajaca wizje, ze pewnego dnia oni takze beda mogli sprobowac swoich sil na tej scenie, ktora nadal lezy do polowy zalana wszechobecna kloaka, potrafila nieraz sprawic, ze zakasywano spodnice i podwijano nogawki spodni, zeby brodzac po kolana w brei, przeganiac szczury palkami i wywlekac zbutwiale kulisy. Po pol roku scena i widownia z polamanymi fotelami z czerwonego plastiku zostaly odzyskane, az wreszcie, takze dzieki wysilkom Dony Esmeraldy, zaczela dzialac instalacja elektryczna. To byla wielka chwila, kiedy po raz pierwszy wlaczyla swiatlo. Dwa trzydziestoletnie reflektory natychmiast eksplodowaly z hukiem, lecz w uszach Dony Esmeraldy brzmialo to jak salwy na czesc. Teraz wreszcie mogla zobaczyc swoj teatr, a to, co zobaczyla, przekonalo ja, ze miala racje, choc nikt jeszcze nie wiedzial, do czego zmierza. Kolejne pol roku pozniej, splodziwszy dramat o halakawumie, ktora udziela krolowi samych niewlasciwych rad, zebrala wokol siebie grupe entuzjastow. Sztuka trwala ponad siedem godzin. Dona Esmeralda przygotowala dekoracje, uszyla kostiumy, poprowadzila aktorow, na siebie biorac te role, ktorych nie udalo jej sie nikim obsadzic. Pewnego grudniowego wieczoru teatr mial zostac na nowo uroczyscie otwarty. Dona Esmeralda wyslala zaproszenie do prezydenta i ministra kultury, ktory nie kryl swojego niezadowolenia, ze jego urzednikow zawsze odprawiala z kwitkiem, kiedy probowali udzielac jej rad co do wlasciwego prowadzenia dzialalnosci teatralnej. Potezna ulewa odciela prad dokladnie w chwili, kiedy przedstawienie mialo sie zaczac, prezydent z zalem odwolal swoje przybycie, za to stawil sie korpulentny Adelino Manjate, byly szewc, a obecnie minister kultury, ktorym zostal dzieki sukcesom w roli tancerza, jakie odnosil, walczac po stronie rewolucji. Przedstawienie opoznilo sie o kilka godzin, a z dachu na odswietnie ubrana i coraz bardziej niezadowolona publicznosc nieprzerwanie laly sie strumienie wody. Po dziesiatej wieczorem Dona Esmeralda mogla znowu wlaczyc reflektory i na scene wyszedl pierwszy aktor, ktory zreszta zapomnial swojej kwestii. Przedstawienie skonczylo sie dopiero o swicie nastepnego dnia. Nikt z obecnych, a juz zwlaszcza aktorzy, kompletnie nie wiedzial, o czym jest sztuka, ale tez kazdy mial do konca zycia nie zapomniec tej niezwyklej przygody. Kiedy o brzasku Dona Esmeralda zostala wreszcie sama na scenie, przepelnilo ja poczucie niezwyklego szczescia, jakie bywa udzialem tylko tych, ktorzy dokonali niemozliwego. Z rozrzewnieniem pomyslala o swoim ojcu, starym gubernatorze, ktory nie dozyl tej podnioslej chwili, i nagle poczula, ze jest glodna. Od roku nie miala czasu jesc. Wyszla na miasto, deszcz przestal padac, kwitnace akacje przy glownych ulicach pachnialy rzesko. Z zainteresowaniem przygladala sie przechodniom, jakby dopiero teraz dotarlo do niej, ze nie jest sama, i spostrzegla, ze wszystkie posagi, ktore jej ojciec ogromnym nakladem srodkow kupowal, aby ozdobic miejskie place, nagle gdzies zniknely. Przez krotka chwile czula sie stara i zgnebiona faktem, ze nadejscie nowej epoki najwyrazniej oznacza, iz nic nie moze zostac po staremu. Poczucie triumfu bylo jednak silniejsze niz zal, predko wiec przegnala czarne mysli, zatrzymala sie przed kawiarnia i usiadla przy stoliku, by zamowic kieliszek koniaku i bulke. Rozmyslajac nad sposobem zdobycia pieniedzy na dalsze funkcjonowanie teatru, pogryzala bulke. Nagle wpadla na pomysl, ze w dawnej kasie i zamknietym bufecie w teatralnym foyer mozna urzadzic piekarnie. Ze sprzedazy pieczywa bedzie miala potrzebne pieniadze! Polknela ostatni kawalek bulki, wstala, wrocila do teatru i bezzwlocznie zaczela przesuwac stare graty, zeby zrobic miejsce dla piecow i maszyn do mieszania ciasta. Chcac zdobyc pieniadze na niezbedne inwestycje, pracownikowi brytyjskiej ambasady sprzedala samochod i trzy miesiace pozniej rozwarla podwoje piekarni. Ja, Jose Antonio Maria Vaz, trafilem do Dony Esmeraldy, gdy tylko po miescie rozeszla sie wiesc, ze otwiera piekarnie. W tamtym czasie pracowalem u mistrza Felisberta w dzielnicy portowej i bynajmniej nie mialem zamiaru odchodzic. Mimo to pewnego popoludnia nie moglem sie powstrzymac, zeby nie pojsc do Dony Esmeraldy, ktora wlasnie zatrudniala piekarzy. Przed boczna brama przy budynku teatru wila sie dluga kolejka. Ustawilem sie na koncu, chociaz wiedzialem, ze to bez sensu. Nie potrafilem jednak oprzec sie pokusie, zeby choc jeden jedyny raz w zyciu zblizyc sie do tajemniczej Dony Esmeraldy. Kiedy wreszcie nadeszla moja kolej, wpuszczono mnie do srodka i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie gotowa do pracy czekala lsniaca nierdzewna stala maszyna do wyrabiania ciasta. Posrodku na niskim stolku siedziala Dona Esmeralda w dlugiej jedwabnej sukni i kwiecistym kapeluszu z szerokim rondem. Obrzucila mnie badawczym spojrzeniem. W jej wzroku byla jakas ciekawosc, jakby nie mogla sobie przypomniec, czy mnie juz kiedys spotkala. Nagle kiwnela glowa, niby podejmujac wazna decyzje. -Wygladasz na piekarza - odezwala sie. - Jak na ciebie mowia? -Jose Antonio Maria Vaz - odparlem. - Pieke chleb od szostego roku zycia. Powiedzialem jej, gdzie pracuje, chociaz nie mialem pewnosci, ze slucha. -Ile ci placi Felisberto? - przerwala mi. -Sto trzydziesci tysiecy - odpowiedzialem. -Dam ci sto dwadziescia dziewiec - oznajmila. - Jesli naprawde chcesz tu pracowac, zadowolisz sie nizsza pensja niz u Felisberta. Kiwnalem glowa. Bylem zatrudniony. Od tamtej chwili uplynelo juz ponad piec lat, ale wciaz dokladnie wszystko pamietam, jakby to bylo wczoraj. Dona Esmeralda chciala, zebym zaczal natychmiast. Mialem jej pomoc przy zamawianiu maki, cukru, drozdzy, masla i jajek. W czasie dlugich dni i wieczorow, ktore przepracowalismy razem, zanim piekarnia zostala otwarta, opowiadala o swoim zyciu. Dlatego tak duzo wiem. To wlasnie dzieki niej zaczalem choc troche rozumiec miasto, w ktorym mieszkam, zaczalem rozumiec swoj kraj. Czy Dona Esmeralda byla szalona, czy nie, nie potrafie stwierdzic. Za to bez wahania moge powiedziec, ze miala taka energie i sile woli, jakiej nigdy wczesniej u nikogo nie spotkalem. Wystarczylo popatrzyc, jak sie zajmuje teatrem i piekarnia, zeby pasc ze zmeczenia. Mimo swoich osiemdziesieciu czy dziewiecdziesieciu lat nigdy nie odpoczywala. Wiele razy nie chcialo jej sie wracac na noc do domu, wiec zwijala sie w klebek na kilku workach maki, wolala piekarzom "dobranoc", by pol godziny pozniej wstac pelna nowych sil, jakby wlasnie smacznie przespala dluga noc. Od czasu do czasu, czekajac, az ciasto wyrosnie, dyskutowalismy, kiedy i co Dona Esmeralda wlasciwie jada. Regularnie oskubywala palcami ciasto z brzegow maszyny mieszajacej. Nikt nigdy nie widzial, zeby jadla cokolwiek innego, za to zawsze miala pod reka butelke koniaku. Podejrzewalismy, ze to stad czerpie niespozyta energie, ale jako ludzie prosci nigdy nie mielismy pieniedzy ani okazji, zeby sprobowac zagranicznych trunkow, pilismy zawsze tylko tontonto. Zastanawialismy sie wspolnie, czy jej butelki zawieraja cos, co zapewnia takze wieczna mlodosc: moze Dona Esmeralda miala jakiegos curandeiro, ktory nadawal jej napojom magiczne wlasciwosci? Ja, Jose Antonio Maria Vaz, w chwili przyjscia do piekarni Dony Esmeraldy, ktora ona nazwala "Piekarnia Chleba Swietego", skonczylem wlasnie osiemnascie lat. Bylem juz wyuczonym na piekarza rzemieslnikiem, choc jeszcze bez papierow mistrzowskich. Chleb pieklem przeciez od szostego roku zycia. To ojciec zabral mnie do swojego wuja, mistrza Fernanda, ktory prowadzil piekarnie w afrykanskim bairro polozonym za lotniskiem. Ojciec, przez cale zycie bujajacy w oblokach, pewnego dnia obejrzal moje dlonie i zdecydowal, ze nadaja sie do formowania rogalikow. Mialem sobie zapewnic przyszlosc i utrzymanie, zostajac piekarzem. Jak prawie wszyscy Afrykanczycy, bylismy biedni. Dorastalem w latach, kiedy nikt jeszcze nie slyszal o mlodych rewolucjonistach, ktorzy wowczas przeszli juz za polnocna granice. Nikt nawet nie umialby sobie wyobrazic, ze wladza bialych panow naszego kraju i naszego zycia zostanie kiedykolwiek zakwestionowana, a juz zdecydowanie nikt by wtedy nie uwierzyl, ze pewnego dnia beda uciekac na leb, na szyje, by nigdy wiecej tu nie wrocic. Od wielu pokolen zmuszano nas do poddanstwa. Chociaz teraz wiem, ze do ucisku nigdy nie mozna sie przyzwyczaic i choc juz wtedy zrodzil sie pewien milczacy opor wobec wszystkich bialych, ktorzy rzadzili naszym zyciem, wszelako nikt procz mlodych rewolucjonistow nie wierzyl, by cokolwiek naprawde moglo sie zmienic. Moj ojciec, ktory cale swoje dlugie zycie strawil na czczej gadaninie, niejeden raz, upewniwszy sie, ze zaden bialy nie rozumie, przeklinal tych, co przybyli zza morza, zeby zmuszac nas do pracy na swoich plantacjach herbaty i uprawach owocow. Jego protest jednak pelen byl wewnetrznych sprzecznosci i w efekcie sprowadzal sie do wielkiej liczby pustych slow. Przez czterdziesci lat moj ojciec przesiadywal pod drzewem na skwerku posrod barakow i chat w naszym bairro. Siedzial sobie w cieniu i rozmawial z innymi mezczyznami, ktorzy tak jak i on nie mieli zajecia, czekajac, az matka przygotuje jedzenie. Przez te wszystkie lata on bez przerwy mowil, a moja matka sluchala go zrezygnowana, zawsze tylko jednym uchem, ale podejrzewam, ze to wlasnie ten jego piekny glos ja kiedys urzekl. Mieli osmioro dzieci, ja bylem osmym z kolei, siedmioro z nas doroslo i przezylo oboje rodzicow. Moj ojciec, Zeca Antonio, przywedrowal do miasta z jednej z dalekich zachodnich prowincji i zawsze powtarzal, ze pewnego dnia wroci tam z cala swoja rodzina. Moja matka, Graca, urodzila sie tutaj. Ojciec poznal ja tuz po przyjezdzie, a ona dala sie uwiesc jego pieknym slowkom, po czym razem zbudowali swoja nedzna chate w tym bairro, ktore wyroslo wraz z powstaniem nowego lotniska. Zadne z nich nie umialo pisac i czytac, a z dzieci w koncu tylko ja i jedna z moich siostr nauczylismy sie jako tako uzywac liter i slow. Dopiero pozniej, kiedy do miasta wkroczyli mlodzi rewolucjonisci, a pomniki Dom Joaquima postracano z cokolow, w ludziach cos naprawde drgnelo. Mozna bylo odniesc wrazenie, ze po raz pierwszy dostrzegli wielowiekowa niesprawiedliwosc, jaka cierpial caly narod i uznali jednoczesnie, ze wyzwolenie, ta obiecywana przez mlodych rewolucjonistow wolnosc, polega na tym, ze nie trzeba pracowac. Gdy zas dotarlo do nich, ze wolnosc oznacza, iz musza nie tylko pracowac rownie ciezko jak do tej pory, ale na dodatek takze zaczac myslec samodzielnie, planowac, co jest do zrobienia - wielu zupelnie sie pogubilo. Kilka lat po ucieczce bialych za morze slyszalem, jak ojciec - tak samo cicho, jak niegdys krytykowal ustroj kolonialny - uskarza sie na dzialania mlodych rewolucjonistow i calkiem powaznie marzy o powrocie dawnych dobrych czasow, kiedy przynajmniej panowal porzadek, a biali okreslali, jak nalezy myslec. Nastal trudny okres, kiedy nagle, zamiast mowic patrao, ludzie musieli zwracac sie do siebie camarada. Wszystko mialo sie w tym czasie zmienic, a jednak wszystko zostalo po staremu, choc na troche innych zasadach. Wlasnie wtedy wybuchla dluga wojna domowa. Mlodzi rewolucjonisci, ktorzy juz dobiegli wieku sredniego i jezdzili czarnymi mercedesami z wyjaca eskorta policjantow na motorach, druga strone w tej wojnie nazywali banditos armados. My rozumielismy z tego tyle, ze za wszystkim stoja biali, ktorym marzy sie powrot. Zebrali troche czarnych i sklecili z nich bandyckie oddzialy. Pewnego dnia powroca, zeby znow poustawiac na placach pomniki Dom Joaquima, przejac stery i jak dawniej zaczac decydowac, co nalezy myslec, a podstarzali rewolucjonisci po raz kolejny beda musieli zniknac za polnocna granica. W imieniu tych wlasnie bialych bandyci dokonywali potwornych czynow, a nas wszystkich przepelnial paniczny strach, ze wygraja wojne. Dopiero w roku, kiedy spotkalem Nelia, wojna sie skonczyla, podpisano traktat pokojowy, a przywodca bandytow przyjechal do miasta, by pasc w objecia prezydenta. Biali zdazyli wrocic. Nie byli to jednak ci sami biali: pochodzili z krajow o dziwnych nazwach i nie chcieli nas z powrotem zagnac na plantacje herbaty i uprawy owocow, lecz pomoc nam odbudowac wszystko, co zniszczyla wojna. Wielu z nich przychodzilo po chleb do Dony Esmeraldy. Wiedzielismy, ze nasz chleb jest dobry. Jesli czasem cos sie nie udalo, Dona Esmeralda zamykala piekarnie, by otworzyc ja dopiero wtedy, kiedy chleb odzyskal swoja dotychczasowa jakosc. U Dony Esmeraldy szybko poczulem sie dobrze, chociaz byla humorzasta i kaprysna, a pod koniec miesiaca rzadko miala pieniadze na wyplate. Tak czy owak bliskosc teatru nadawala mojemu zyciu nowy smak i przepelniala je niezwyklymi doznaniami. Wkrotce po owej legendarnej premierze Dona Esmeralda zebrala trupe, ktorej czlonkowie mieli sie zajmowac wylacznie gra w teatrze. Sam ten fakt wiele osob uwazalo za oburzajaca przesade z jej strony. Czyzby naprawde sadzila, ze ludziom powinno sie placic za to, ze kilka razy w tygodniu postoja na scenie? Czy teatr to cokolwiek wiecej niz blaha rozrywka? Dona Esmeralda oczywiscie z pasja bronila swoich przekonan i zdolala zebrac wokol siebie ludzi uwazanych za najlepszych aktorow w kraju. Przez caly dzien cwiczyli nowe sztuki, a wieczorami grali swoje przedstawienia. Z piekarni kretymi schodami mozna bylo wejsc na dach teatru i tuz pod pokrywajaca go blacha wsliznac sie do srodka przez szyb, ktorym kiedys biegly przewody olbrzymich wentylatorow. Potem wchodzilo sie przez lufcik do pomieszczenia, gdzie niczym jakies prehistoryczne zwierze stal stary projektor filmowy. Przez szpary w scianie dalo sie sledzic rozwoj wydarzen na rozswietlonej scenie. Dona Esmeralda wiedziala, ze piekarze, gdy tylko znajda chwile, przygladaja sie probom, i sama nas do tego zachecala, zeby pozniej uslyszec nasza opinie. Czesto tez, pod warunkiem ze bedziemy cicho, moglismy siedziec na gornym balkonie podczas prob generalnych. Poniewaz jestem tylko piekarzem, a czytac nauczylem sie dopiero w wieku pietnastu lat, dzieki starym gazetom i upartej walce mistrza Fernanda z moim lenistwem, nie moge, oczywiscie, wypowiadac sie na temat teatru tworzonego przez Done Esmeralde i jej aktorow. Mimo to jednak chyba udalo mi sie zrozumiec, ze wielu mlodych aktorow jest zdolnych - przynajmniej dla nas ich gesty byly przekonujace, tak samo jak osoby i zwierzeta, ktore przedstawiali, i czesto sie smialismy. Moge tez powiedziec, ze Dona Esmeralda raczej nie nalezala do dobrych dramatopisarzy. Nieraz, przeczolgawszy sie przez szyb, slyszelismy, jak kloci sie z aktorami: oni nie rozumieli, o co chodzi w jej sztuce, a ona byla wsciekla, ze nie potrafi ani im tego wytlumaczyc, ani ich przekonac do swoich pomyslow. Dochodzilo wowczas do naprawde strasznych scen, jakby wystepy dramatyczne zaczynaly sie juz na probach. W koncu jednak zawsze i tak stawalo na tym, czego chciala Dona Esmeralda - to ona wyplacala aktorom pensje i miala najwieksza wytrwalosc. My zas, pracujacy w piekarni, czulismy sie w pewnym sensie uprzywilejowani, co bylo przynajmniej czesciowa rekompensata pensji, ktora czasem pojawiala sie z duzym opoznieniem, a czasem wcale: moglismy zagladac w glab swiatow, jakie nieprzerwanie powstawaly i ginely na wydobytej z cuchnacej kloaki scenie teatru. Na tej malej scenie, oswietlonej wiekowymi reflektorami, ktore czasem gasly z wielkim hukiem, zdarzaly sie naprawde magiczne chwile. Do dzis widze, jak nad podloga unosza sie duchy w postaci duzych kwiatow z zoltej gazy, ktore Dona Esmeralda osobiscie rozsypuje, ryzykujac zycie, zawieszona na przegnilych drabinkach sznurowych pod stropem teatru. Dreszcz przechodzi mnie, gdy sobie przypomne, jak przez scene okrety handlarzy niewolnikow przewozily lamentujacy towar: nad nimi powiewaly biale zagle z pozszywanych przescieradel i starych workow na make, przy burcie wisialy kotwice, ktore wygladaly, jakby wazyly tysiac kilo, choc tak naprawde byl to tylko wilgotny papier rozpiety na rusztowaniu z siatki. Aktorzy wedrowali w czasie i przestrzeni, majac za drogowskazy niezrozumiale sztuki Dony Esmeraldy. My, piekarze w bialych fartuchach, wdrapywalismy sie w czasie prob do szybu pod sufitem albo siadalismy na gazetach, zeby nie zabrudzic foteli, na gornym balkonie, a nasz smiech byl dla Dony Esmeraldy sygnalem, ze przedstawienie jest gotowe i pora otwierac kase z biletami oraz anonsowac nowa premiere. Wszyscy potajemnie kochalismy sie w wielkiej gwiezdzie teatru, pieknej Elizie, ktora wprawdzie miala dopiero szesnascie lat, kazdego jednak potrafila oczarowac swoja naturalnoscia na scenie - niewazne, czy grala cyniczna, mocno wymalowana pute z bardziej realistycznych sztuk Dony Esmeraldy, czy tez kobiete z gracja niosaca na glowie dzban wody nad jakas wyimaginowana rzeka, ktorej niewidzialne wody plynely przez scene. Wszyscy bez wyjatku sie w niej kochalismy i dlugo odczuwalismy gleboki smutek, gdy odeszla z teatru. Jakis zagraniczny urzednik obcej ambasady pewnego wieczora przyszedl do teatru, po czym pojawial sie na kolejnych dwudziestu trzech przedstawieniach z rzedu, by w koncu oswiadczyc sie Elizie i zabrac ja do swojego kraju za morzem. Zastanawialem sie wtedy nieraz, co czuje Dona Esmeralda, czy jest zawiedziona i smutna, czy moze tylko wsciekla. Nigdy nie powiedziala o tym slowa. Kilka miesiecy pozniej znalazla Margueride, ktora sprawila, ze wspomnienie o Elizie predko zblaklo. Wygladalo na to, ze swiat teatru chyba nie moze sie skonczyc. Dla mnie, Jose Antonia Marii Vaza, od kiedy stanalem przed Dona Esmeralda, dostapilem laski i dostalem prace, zaczelo sie nowe zycie. Zdarzalo mi sie pozniej myslec, ze moj ojciec wprawdzie nigdy nie zajmowal sie niczym poza czcza gadanina, ale co do moich rak sie nie pomylil. Rzeczywiscie bylem piekarzem, rzeczywiscie znalazlem swoje miejsce w zyciu, miejsce, ktorego wszyscy szukaja, lecz bardzo niewielu znajduje. Zaprzyjaznilem sie z piekarzami i przekornymi dziewczetami, ktore staly za lada i sprzedawaly swiezy, pachnacy chleb. Poznalem wszystkich ludzi zamieszkalych niedaleko teatru, przy szerokiej alei biegnacej przez cale miasto do starej twierdzy, gdzie staly zapomniane posagi konne Dom Joaquima. Zaprzyjaznilem sie tez z bezdomnymi dziecmi, ktore sypialy w kartonach lub pordzewialych samochodach i zyly z tego, co znalazly w smietniku albo zdolaly ukrasc i sprzedac czy tez sprzedac i znowu ukrasc. Wtedy takze po raz pierwszy uslyszalem o Neliu. Nie pamietam juz, kto wymienil jego imie. Moze Sebastiao, stary zolnierz bez jednej nogi, ktory mieszkal na klatce schodowej atelier nalezacego do zawsze smutnego hinduskiego fotografa Abu Cassamosa, obok kawiarni wiecznie pijanego senhora Leopolda, jednego z niewielu bialych, jacy nie wzieli udzialu w masowej ucieczce i nie wrocili do swojej ojczyzny za morzem. Nielicznych gosci, ktorzy trafiali do jego zapuszczonej kawiarni, zabawial nieustannym zlorzeczeniem na to, jak zle sie dzieje, od kiedy mlodzi rewolucjonisci weszli do miasta, by przejac wladze. -Kazdy sie smieje - mawial. - Ale z czego tu sie smiac? Ze wszystko diabli biora? Czarni powinni plakac. Kiedys bylo inaczej, zanim... Mogl to byc ktorys z nich. Niewykluczone jednak, ze ktos inny wymienil jego imie, moze jakis przypadkowy klient kupujacy chleb. Jedyne, co pamietam wyraznie, to jak padly slowa, dzieki ktorym dowiedzialem sie, ze istnieje osobliwe bezdomne dziecko o imieniu Nelio. -Prezydent powinien uczynic go swoim doradca. Jest najmadrzejszym czlowiekiem w naszym kraju. Kilka dni pozniej pokazala mi go jedna z dziewczat sprzedajacych chleb - chyba byla to drobniutka Dinoka, ktora zawsze uwodzicielsko krecila pupa, ilekroc w poblizu znalazl sie mezczyzna. Pokazala palcem bande bezdomnych dzieci przesiadujacych zwykle kolo teatru. Chlopiec, ktory mial byc Neliem, byl najdrobniejszy ze wszystkich. Mogl miec wtedy jakies dziewiec lat. -Nigdy nie dostal batow - powiedziala Dinoka z uznaniem w glosie. - Wyobrazasz to sobie: bezdomne dziecko, ktorego nikt nigdy nie pobil? Zycie tych dzieci bylo ciezkie. Kiedy juz raz znalazly sie na ulicy, najczesciej nie mialy odwrotu. Zyly w brudzie, spaly w kartonach i przerdzewialych karoseriach, jedzenie zbieraly, gdzie popadnie, wode pily przy popekanych fontannach, jakie jeszcze przetrwaly z czasow Dom Joaquima. Kiedy padal deszcz, ochlapywaly blotem samochody zaparkowane przed bankami, zeby pozniej ich wlascicielom wychodzacym do Scali albo Continentalu na popoludniowa kawe niewinnie zaproponowac, ze je umyja. Kradly, ile sie dalo, w zamian za czerstwy chleb nosily worki z maka u Dony Esmeraldy i wiedzialy, ze zycie nigdy nie bedzie lzejsze. Kazda banda miala swoje terytorium i funkcjonowala na zasadzie malej dyktatury, gdzie przywodca dysponowal nieograniczona wladza ferowania wyrokow i egzekucji kar. Dzieci czesto wdawaly sie w bojki - miedzy soba, z innymi bandami, gdy naruszyly ich rewir, z policja, ktora wiecznie podejrzewala je o kradziez wszystkiego, czego nie udalo sie odnalezc. Gonily bezdomne psy, w przemyslne pulapki lapaly szczury, zeby nastepnie utopic je w spuszczonej z samochodow benzynie i podpalic z glosnymi okrzykami radosci. Pochodzily z roznych stron, kazde mialo swoja historie. Niektore stracily rodzicow w czasie dlugiej wojny, inne nawet nie pamietaly, ze kiedykolwiek w ogole mialy jakas rodzine. Czesto uciekaly od ojczymow i macoch, czasem byly po prostu wyrzucane z domu, bo nie wystarczalo juz dla nich miejsca albo jedzenia. Mimo to wiecznie sie smialy. Czasem, kiedy panujacy w piekarni zar robil sie nie do zniesienia, a chleba nie trzeba bylo jeszcze wyciagac z piecow, stawalem na ulicy, zeby im sie poprzygladac zawsze sie smialy, nawet jesli byly glodne, zmeczone albo chore. Smialy sie bez przerwy, smialy sie nawet z awantur pijanego Leopolda, ktory nierzadko wypadal z kawiarni na ulice, kiedy uznal, ze dzieci za bardzo halasuja. Rzucal w nie puszkami po piwie, chociaz wiedzial, ze nastepnego dnia rano wszystkie puszki beda rowniutko ustawione pod drzwiami kawiarni, sprawiajac mu niemalo klopotu z ich otwarciem. Opowiesci o Neliu krazylo wiele. O jego przebieglosci i sprycie, o sprawiedliwych sadach, ale przede wszystkim o tym, jak zawsze potrafil uniknac lania. Slyszalem tez plotki, jakoby posiadal magiczne zdolnosci i nosil w sobie dusze zmarlego curandeiro, ktory u zarania dziejow, kiedy miasta jeszcze wlasciwie nie bylo, sprawowal wladze nad ludzmi wokol szerokiego ujscia rzeki. Tak wiec wiedzialem o jego istnieniu i rozumialem, ze jest wyjatkowy. Nigdy jednak z nim nie rozmawialem. Nigdy - az do owej nocy, kiedy bedac sam na dachu piekarni, uslyszalem nagle suche strzaly z wnetrza pustego teatru. Wbieglem po kretych schodach na gore i wsliznalem sie na najwyzszy balkon. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu reflektory byly zapalone, na scenie zas staly dekoracje, ktorych nigdy wczesniej nie widzialem. Posrodku kregu swiatla lezal Nelio. Plama krwi na jego bialej koszuli z indyjskiej bawelny wydawala sie prawie czarna. Stalem w ciemnosci, usilujac zebrac mysli, serce walilo mi jak oszalale. Kto go zastrzelil? Dlaczego w srodku nocy lezy na scenie, skapany we krwi i w swietle reflektorow? Nasluchiwalem jakiegos szmeru, ale panowala zupelna cisza. Raptem z dolu dobieglo mnie rzezenie. Ostroznie zszedlem po ciemnych schodach, wciaz bojac sie, ze z mroku ktos sie wyloni i wyceluje bron takze we mnie. Kiedy wreszcie dotarlem na scene i ukleknalem przy Neliu, pomyslalem, ze nie zyje. On jednak, jakby slyszal moje mysli, otworzyl oczy: nadal byly przytomne, choc stracil duzo krwi. -Sprowadze pomoc - powiedzialem. Lekko potrzasnal glowa. -Zanies mnie na dach - poprosil. - Potrzebuje tylko powietrza. Zdjalem swoj bialy fartuch i otrzepawszy go z macznego pylu, podarlem na pasy. Nastepnie obandazowalem Neliowi poraniona klatke piersiowa, wzialem go na rece i waskimi schodami zanioslem na dach. Trzymalem tam materac, ktory pewnego ranka znalazlem na smietniku przed piekarnia. Na nim polozylem Nelia. Zblizylem twarz do jego ust, zeby uslyszec, czy jeszcze oddycha. Upewniwszy sie, ze zyje, pobieglem na dol do piekarni po wode i lampe naftowa. -Musze sprowadzic pomoc - powtorzylem. - Tu nie mozesz lezec. On znow potrzasnal glowa. -Chce tu zostac - odparl. - Nie umieram. Jeszcze nie. Mowil tak zdecydowanym glosem, ze nie odwazylem sie zaprotestowac, chociaz w glebi duszy wiedzialem, ze przede wszystkim potrzeba mu lekarza. Przekrecil glowe i spojrzal na mnie. -Tu jest chlodno - powiedzial. - Tutaj chce zostac. Usiadlem przy nim. Od czasu do czasu podawalem mu wode do zwilzenia warg. Poniewaz byl ranny w klatke piersiowa, balem sie go poic. To bylo pierwszej nocy. Siedzialem przy nim na materacu. Kiedy wydawalo sie, ze spi, schodzilem sprawdzic, czy chleb mi sie nie przypala. Jeszcze dlugo przed switem Nelio znowu otworzyl oczy. Krew zdazyla zakrzepnac, bandaz na jego chudej piersi zesztywnial. -Jaki tu spokoj - zaczal. - Tutaj nie boje sie wypuscic na wolnosc swoich dusz. Nie wiedzialem, co powiedziec. Dziwnie brzmialy takie slowa w ustach dziesiecioletniego chlopca. Co mial na mysli? Mialem to zrozumiec dopiero znacznie pozniej. Nic wiecej nie powiedzial. Przez reszte nocy, pierwszej nocy, milczal. Druga noc Zastanawialem sie nieraz, dlaczego wschod slonca budzi w moim sercu smutek. Po dlugiej nocy w piekarni, gdzie zar bywa tak straszliwy, ze czlowiekowi wydaje sie, iz jest bliski obledu, czesto wychodzilem na dach. O brzasku, kiedy miasto powoli zaczynalo sie budzic i poranna bryza znad Oceanu Indyjskiego wiala chlodem, patrzylem, jak slonce niby wielka kula podnosi sie z morza, i moje zmeczone serce przepelnial ciezki smutek.Moze ten smutek to sygnal od duchow, ktore troszcza sie nawet o prostego piekarza? Przypomnienie, ze mnie takze czeka kres? Ale wlasnie rankiem drugiego dnia, kiedy Nelio juz od wielu godzin lezal na brudnym materacu, nie mialem czasu myslec o duchach. O tej porze zazwyczaj zmywalem z siebie pyl i calonocny pot przy pompie na tylach teatru, gdzie dwaj teatralni ciesle juz pracowali nad dekoracjami do przedstawien Dony Esmeraldy. Potem, kiedy miasto wciaz jeszcze pachnialo rzesko, szedlem do domu, w ktorym mieszkalem razem z moim bratem Augustinho i jego rodzina, w bairro uczepionym jednego z najwyzszych stokow nad ujsciem rzeki. Tego ranka jednak zostalem. Nie bylo w tym nic nadzwyczajnego, bo czasem zdarzalo mi sie zasypiac w cieniu drzewa, ktore wiele lat temu wypuscilo korzenie miedzy teatrem a pracownia hinduskiego fotografa. Poza mna nikt nigdy nie wchodzil na dach. Ledwo widoczne przedluzenie kretych schodow i zardzewiale blaszane drzwi traktowalem jako swoja tajemnice. Nie jestem nawet pewien, czy Dona Esmeralda wiedziala o ich istnieniu. Watpie, by kiedykolwiek jej stopa postala na dachu. Jesli istnialo cos, co w ogole nie budzilo jej zainteresowania, to wlasnie widok - chocby i najpiekniejszy. Tamtego ranka, kiedy na dachu Nelio z trudem lapal oddech, nie moglem isc do domu. Musialem zostac. Oplukalem sie szybko przy pompie i poszedlem do pani Muwulene, ktora mieszkala w garazu za budynkiem sadu, kilka przecznic od teatru. Byla znana feticheira jeszcze w czasach, kiedy biali kolonizatorzy nieudolnie i z coraz wieksza rezygnacja probowali zakazac tego, co pogardliwie okreslali jako "nasze prymitywne zabobony". Biali nigdy nie zrozumieli znaczenia duchow w zyciu czlowieka. Nigdy nie dotarlo do nich, ze z duszami przodkow trzeba miec poprawne stosunki, a ludzkie zycie jest nieustannym staraniem o to, by duchy byly w dobrym humorze. Prawdopodobnie wlasnie dlatego biali w koncu przegrali wojne i musieli oddac nam kraj. Wygraly ja urazone duchy, a nie mlodzi rewolucjonisci. Mimo to, ku zdumieniu pani Muwulene i nas wszystkich, mlodzi rewolucjonisci okazali sie jeszcze bardziej bezwzgledni w tepieniu starych zwyczajow, by ze wszystkim zwracac sie do duchow i cale zycie ukladac zgodnie z ich wola. W tamtym czasie pani Muwulene za pomoca wezy odczytywala przyszlosc i stan zdrowia ludzi. Mieszkala za miastem na wysepce, ktora przy dobrej pogodzie widac z dachu piekarni. Tam zwolano wielki wiec, a lokalny komisarz polityczny, ktory nie mial chyba wiecej niz siedemnascie lat, zgodnie z wydana przez mlodych rewolucjonistow dyrektywa nakazal wszystkim znachorom i czarownicom, lacznie z pania Muwulene, wyrzec sie swoich nadprzyrodzonych zdolnosci i zamiast tego przejsc podstawowy kurs opieki zdrowotnej. W przeciwnym razie grozilo im wiezienie. Wszyscy oprocz pani Muwulene natychmiast sie podporzadkowali, poniewaz komisarz polityczny oznajmil, ze wiezienie bedzie w dawnym skladzie lodu przy fabryce rybnej, ktora biali w poplochu porzucili, kiedy mlodzi rewolucjonisci przejeli wladze. Zanim jednak uciekli, zniszczyli maszyny produkujace lod. Smrod zepsutych ryb unosil sie nad wyspa jeszcze przez wiele lat. Pani Muwulene jednak nie zamierzala bynajmniej wyrzekac sie swoich nadprzyrodzonych zdolnosci. Na wiec przybyla z mnostwem wezy w koszyku, a zlowrogi pomruk tlumu, kiedy komisarz polityczny probowal ja zatrzymac, sprawil, ze ten natychmiast odstapil od swojego zamiaru. Pozniej pani Muwulene przeniosla sie do miasta i razem ze swoimi wezami zamieszkala w garazu na tylach budynku sadu. Czasami weze uciekaly, wpelzajac do sal, gdzie akurat odbywaly sie rozprawy. Wybuchala panika, rozprawy przerywano, a pani Muwulene na czworaka lapala weze, ktore przewaznie chowaly sie w ciemnym kacie za masywnym stolem prokuratora i adwokata, zrobionym z czarnego, twardego jak zelazo drewna, jakie mozna spotkac tylko w naszym kraju. Wlasnie do pani Muwulene ruszylem tamtego ranka, a ona na moj widok usmiechnela sie bezzebnymi ustami. Powiedzialem, o co chodzi, ze potrzebuje ziol, zeby wyleczyc mlodego czlowieka, ktory zostal ranny w klatke piersiowa i stracil duzo krwi. Pani Muwulene nigdy nie dopytywala sie o przyczyne choroby. Chciala za to wiedziec, czy Nelio jest leworeczny, czy urodzil sie w niedziele albo w dzien, kiedy wial polnocny wiatr. Odpowiedzialem zgodnie z prawda, ze nie mam pojecia. Kobieta westchnela tylko i zaczela narzekac, ze przychodze tak zle przygotowany, po czym wymieszala jakies pokruszone liscie z rzadka bezbarwna ciecza i wlala to wszystko do flakonika po meskiej wodzie toaletowej. Zaplacilem i pobieglem z powrotem do piekarni. Zgodnie z instrukcja pani Muwulene, rozrzedzilem plyn woda, nastepnie poszedlem na dach do Nelia. Od kiedy go zostawilem, nie poruszyl sie; caly czas lezal na materacu. Przez glowe przemknelo mi, ze nie zyje, gdy jednak ukleknalem przy nim, otworzyl oczy i spojrzal na mnie. Czy w chwili smierci mozna czlowieka zobaczyc wyrazniej niz kiedykolwiek przedtem? Czy dopiero wtedy ukazuja sie prawdziwe rysy twarzy? Myslalem o tym, podajac mu do picia rozwodniony plyn. Nadal obawialem sie, czy w przestrzelonej piersi Nelia ciecz nie poplynie jakas zdradliwa droga. Rozumialem jednak, ze trzeba zaryzykowac: dopoki nie pozwoli mi sprowadzic pomocy albo nie zaciagne go na wozku do szpitala polozonego na najwyzszym wzgorzu nad miastem, nie ma wyboru. Kiedy Nelio wypil wszystko, polozylem jego glowe z powrotem na materacu. Zmeczony zamknal oczy, a ja moglem mu sie spokojnie przyjrzec. Pomyslalem, ze nawet zupelnie czarni ludzie, jak on czy ja, potrafia zblednac. Dotknalem jego czola i poczulem, ze ma goraczke. Modlilem sie w duchu, zeby to byla najlepsza mikstura pani Muwulene. Nelio mial dziesiec lat, najwyzej jedenascie, a jednak zdawalo mi sie, ze na materacu lezy naprawde stary czlowiek. Moze to ciezkie zycie bezdomnego dziecka sprawia, ze czlowiek starzeje sie inaczej niz my wszyscy? Pietnastoletni pies jest juz bardzo wiekowy. Moze dotyczy to takze Nelia? Nie umialem odpowiedziec sobie na te pytania i z rozpacza myslalem, ze chlopiec niedlugo umrze. Wkrotce jednak zaczal oddychac spokojnie, zapadl w gleboki sen. Wygladalo na to, ze ziola pani Muwulene blyskawicznie zbily goraczke, czolo Nelia bylo juz o wiele chlodniejsze. Wstalem i patrzylem na miasto, jedzac kawalek chleba, ktory upieklem tej nocy. Poniewaz bylo bardzo wczesnie, wiedzialem, ze w teatrze jeszcze nikogo nie ma. Aktorzy rzadko przychodzili na proby przed dziesiata. Nelio spal, oddychal spokojnie, ja tymczasem zszedlem kreconymi schodami i wrocilem na scene, gdzie rozegral sie nocny dramat. Stara sprzataczka Cashilda okladala fotele szmata, wzbijajac tumany kurzu. Ze starosci zupelnie ogluchla i oslepla. Kilka razy zdarzylo jej sie pomylic rano z wieczorem, wejsc w trakcie przedstawienia i trzepac fotele, w ktorych siedziala publicznosc. Kiedy na ciemnej widowni rozlegalo sie monotonne lomotanie i wsciekle protesty, aktorzy natychmiast przerywali gre i jeden z nich schodzil ze sceny, zeby wytlumaczyc Cashildzie, ze jest wieczor i nie mozna trzepac foteli, kiedy siedza w nich ludzie, ktorzy zaplacili za wstep. Potem przedstawienie toczylo sie dalej. Teatr byl wiecznie nieposprzatany, bo stara Cashilda nie dawala sobie rady, a Dona Esmeralda nie miala serca jej odprawic. Kiedy teraz wszedlem na widownie, sprzataczka mnie nie zauwazyla. Spojrzalem na scene i zobaczylem, ze zniknely z niej dekoracje. Przez chwile wpatrywalem sie podejrzliwie: czyzby cos mi sie pomylilo? Nie, wiedzialem na pewno - to nie bylo ani przywidzenie, ani sen. Wczesniej stala tu dekoracja, ktora przedstawiala bezkresne blekitne niebo i pejzaz z falujaca trawa sloniowa. A teraz wszystko zniknelo. Na scenie staly tylko samotne drzwi, markujace scenografie do nowej sztuki, nad ktora Dona Esmeralda niedawno zaczela pracowac. Dlaczego Nelio lezal na deskach w swietle reflektorow? Co stalo sie w pustym teatrze noca? Kto go zastrzelil? Wszedlem na scene i zobaczylem ciemna plame krwi. Byla to prawdziwa krew, a nie teatralna iluzja pozostala z jakiegos wczesniejszego przedstawienia. Moje rozmyslania przerwala Cashilda, ktorej metne oczy nagle mnie dostrzegly. Uznala, ze jestem aktorem, a proba juz trwa. Poniewaz byla glucha, zaczela krzyczec, ze przeprasza, ale jeszcze nie skonczyla sprzatac. -Nic nie szkodzi - zawolalem w odpowiedzi. - Nie jestem aktorem, tylko piekarzem. Ona jednak nic nie zrozumiala. Dla niej bylem aktorem rannym ptaszkiem. Zszedlem ze sceny i wrocilem na dach. Nelio spal. Pomyslalem, ze powinienem zmienic mu bandaz na piersi, ale nie chcialem go ruszac, zeby go nie obudzic. Usiadlem w cieniu pod jednym z kominow i zapatrzylem sie na miasto. Z oddali dobiegaly glosy tych wszystkich ludzi, ktorzy kosztem nadludzkiego wysilku starali sie przezyc kolejny dzien. Oczami wyobrazni ujrzalem tysiace i tysiace ludzi desperacko uczepionych bezsensownej mrzonki, ze rozpoczynajacy sie dzien bedzie choc troche lepszy niz ten, ktory wlasnie minal. Jednoczesnie bardzo pragnalem, zeby bodaj na chwile przystaneli i pomysleli: na dachu Dony Esmeraldy umiera teraz bezdomne dziecko. Musialem zasnac w cieniu komina. Kiedy sie ocknalem, bylo juz pozne popoludnie. Poderwalem sie gwaltownie, w pierwszej chwili nie majac pojecia, gdzie jestem. Snil mi sie moj ojciec, bez przerwy cos mowil, ale nie zapamietalem z tego ani slowa. W koncu przypomnialem sobie ostatnie wydarzenia i podszedlem do materaca. Nelio spal, byl bardzo blady, ale nadal oddychal spokojnie i czolo mial chlodne. Poniewaz zglodnialem, zszedlem do malego ogrodka na tylach piekarni, oslonietego plecionym daszkiem z lisci palmowych. Tam piekarze zwykle jadaja posilki, a kucharzowi Albano zostalo jeszcze troche gotowanego ryzu z warzywami. Dopiero kiedy zaczalem jesc, poczulem, ze jestem bardzo glodny. Za kilka godzin zaczynalem prace, czekala mnie dluga noc, tymczasem nie mialem pojecia, na ile czasu ziola pani Muwulene powstrzymaja goraczke. Wlasnie odsunalem pusty talerz, kiedy Albano, ktory jest wielki i zwalisty, a poza tym zawsze zalatuje woda po goleniu domowej produkcji, usiadl na lawce naprzeciwko mnie, brudnym fartuchem ocierajac pot z twarzy. -Byla tu policja - powiedzial. Wstrzymalem oddech. -Po co? Albano rozlozyl rece. -A po co przychodzi policja? - odparl. - Zeby zadawac pytania, weszyc i mitrezyc czas. Wiedzialem, co ma na mysli. Do policji nikt nie ma zaufania. Rzadko udaje im sie wyjasnic zbrodnie, ich skutecznosc jest chyba naprawde bliska zeru. Za to bardzo chetnie biora lapowki, a ludzie niebezpodstawnie opowiadaja, ze policjanci czesto wchodza w uklad ze zlodziejami, dzielac sie lupem, by pozniej z zalem powiadamiac okradzionych, ze niestety nic sie nie odnalazlo. -O co pytali? - chcialem wiedziec. -Ktos w nocy slyszal strzal - odrzekl Albano. - Stad. Z piekarni albo z teatru. Ty cos slyszales? Albano jest przyjacielem. Lubie go, nie tylko jego kuchnie. Moglem mu powiedziec prawde. Pewnie nawet potrzebowalem kogos, by podzielic sie tajemnica o Neliu. A jednak milczalem. Do tej pory nie bardzo rozumiem dlaczego. Moze czulem, ze Nelio by sobie tego nie zyczyl. Kiedy zanioslem go na dach, mowil o ciszy i spokoju, a ja zrozumialem, ze chce zostac sam, sam ze swoim bolem i tylko sobie znanymi myslami. -Nie - odparlem. - Gdyby ktos wypalil z broni, musialbym slyszec. -My tez tak mowilismy - przytaknal Albano. -Uwierzyli wam? -Diabli wiedza, w co policjanci wierza - westchnal Albano. - Kogo to w ogole obchodzi? Chcac zmienic temat, poprosilem, zeby reszte ryzu z warzywami zapakowal mi na noc w gazete. Nie wiedzialem, czy Nelio moze jesc, uznalem jednak, ze ryz i warzywa to lepsze niz chleb. Albano zrobil, jak prosilem, po czym poszedlem do piekarni, gdzie dziewczeta sprzedajace chleb zamiataly podloge i polki, a ostatni klienci kupowali, co zostalo z dnia. Przebralem sie do pracy, zamienilem pare slow z Juliem, chlopakiem, ktory dla mnie miesil ciasto, i wyjasnilem, ile maki ma przyniesc ze skladu. Kilka godzin pozniej zostalismy sami, a tuz przed polnoca takze Julio poszedl do domu. Przygotowalem pierwszy wypiek. Wsunawszy blachy do pieca, predko wspialem sie kretymi schodami na dach. Nelio nie spal. Drugiej nocy zaczal opowiadac swoja historie. Gdzies w dole, na tylach sasiadujacej z teatrem rudery, jakas kobieta w ciemnosci mlocila na rano kukurydze. Bijac ciezkim tluczkiem, spiewala. Siedzialem przy Neliu, obaj sluchalismy jej spiewu i rytmicznych uderzen kija, ktory walil niestrudzenie jak serce. -Odglos mlocenia kukurydzy przypomina mi matke - odezwal sie Nelio niespodziewanie mocnym glosem. - Mysle o niej i zastanawiam sie, czy jeszcze zyje. Potem opowiedzial mi o swoim dziecinstwie, o potwornych wydarzeniach, ktore cisnely go w obcy swiat, o tym, jak po raz pierwszy zobaczyl morze i jak w koncu dotarl do miasta. Nie mowil jednym ciagiem. Co jakis czas sie meczyl, wracala goraczka, a on zapadal sie w mrok. Zawsze jednak powracal, jakby nurkowal w morzu i znikal, zeby w koncu znow wyplynac na powierzchnie, tyle ze w zupelnie innym miejscu. Tuz przed switem zjadl troche ryzu z warzywami od Albana. Ilekroc pograzal sie w goraczce, schodzilem do piekarni: jakby Nelio mial tajna umowe z ogniem, okresy jego milczenia i goraczki wypadaly dokladnie wtedy, kiedy trzeba bylo wyjac upieczony chleb i wsunac do pieca nowe blachy. Wlasnie tamtej nocy zaczal opowiadac mi o swoim zyciu. Wowczas jednak nie rozumialem jeszcze, jak decydujacy wplyw jego historia wywrze na moje zycie. Wychowal sie w wiosce polozonej daleko na drugim krancu wielkiej rowniny, w dolinie u stop wysokich gor stanowiacych granice obszaru, gdzie ludzie mowia niezrozumialym dla nas jezykiem i maja inne, dziwne obyczaje. Wioska nie byla duza, chaty budowano tam z gliny suszonej na sloncu, a posrodku izby stawiano slup podtrzymujacy dach pleciony z trzciny, ktora zbierano nad pobliska rzeka, gdzie tuz pod powierzchnia wody czyhaly krokodyle, nocami zas porykiwaly hipopotamy. Nelio mial liczne rodzenstwo, matke o imieniu Solange i ojca Hermenegildo. Byl to szczesliwy czas, Nelio nie przypominal sobie, zeby kiedykolwiek czul glod, gdy kladl sie spac na macie pod jednym kocem z rodzenstwem. W domu zawsze mieli kukurydze albo sorgo, razem z rodzenstwem nauczyl sie, gdzie pszczoly chowaja miod. Ojciec na dlugo wyjezdzal z domu, Nelio wiedzial, ze Hermenegildo pracuje w kopalni w jakims dalekim kraju, ale o kopalniach nie wiedzial nic poza tym, ze to glebokie dziury w ziemi. Sa w nich blyszczace kamienie, a biali ludzie placa ojcu, zeby je wydobywal. Hermenegildo przywozil wszystkim prezenty, sobie zas zawsze nowy kapelusz. Dla Nelia kapelusz ojca byl pierwszym dowodem, ze istnieje gdzies swiat, w ktorym wszystko wyglada inaczej. Usilowal wyobrazic sobie cudowna chwile, kiedy pewnego dnia on sam wlozy na glowe kapelusz, kapelusz z szerokim rondem i skorzana wkladka w czaku. W najwczesniejszych wspomnieniach ojciec podnosi go wysoko ku niebu, zeby mogl sie przywitac ze sloncem. Kiedy Hermenegildo byl w domu, czas stawal w miejscu, a swiat robil sie doskonaly. Kiedy zas odchodzil kreta sciezka biegnaca wzdluz rzeki w dal, ku wysokim gorom, gdzie byla droga, a moze nawet i autobus, ktory mial zawiezc go z powrotem do kopalni, zycie znow powszednialo. Swoje najwczesniejsze lata Nelio wspominal jako dwie rachuby czasu: zycie, kiedy ojciec byl w domu, i zupelnie inne zycie, gdy on zostawal tylko z matka i rodzenstwem. W wieku pieciu lat zaczal razem z innymi dziecmi pasc kozy, nauczyl sie strzelac z procy do ptakow i walczyc w skomplikowanych pojedynkach na kije, jak wszyscy chlopcy we wsi. Raz w poblizu wioski pojawil sie lampart, kiedy indziej w oddali zaryczal lew. Kazdego ranka Nelio budzil sie, kiedy matka mlocila przed chata kukurydze tluczkiem, ktory byl tak ciezki, ze chlopiec nawet nie dawal rady go uniesc. Przy pracy matka zawsze spiewala, jakby z plynacych z gardla dzwiekow czerpala sily. Katastrofa nadeszla jak niewidzialny drapieznik pod oslona nocy. Nelio spal. Byla akurat najcieplejsza pora roku, wiec pamieta wyraznie, ze lezal nagi na macie z lyka, zrzucil koc, cialo mial mokre od potu, a sny niespokojne od duszacego upalu. Nagle swiat eksplodowal, ostre biale swiatlo wyrwalo Nelia ze snu, ktos krzyczal - moze ktores z rodzenstwa, a moze matka. W dramatycznym chaosie, jaki nastapil pozniej, Nelio zostal przez kogos zdeptany i wciaz nie pojmowal, co sie stalo. Nie mogl odszukac swoich spodni. Nagi znalazl sie nagle w samym centrum katastrofy i w koncu zrozumial, ze to bandyci zakradli sie w ciemnosci, zeby zabijac, rabowac i palic. Trwalo to do switu, lecz chaty plonely tak jasnym ogniem, ze nikt nie zauwazyl wschodu slonca. Nagle po prostu zrobil sie dzien, wioska byla spalona, wszedzie lezeli martwi ludzie, zarabani maczetami, pocieci stalowymi linkami, zmiazdzeni palkami z drewna. Pozniej zapadla niezwykla cisza, Nelio wciaz nie znalazl spodni, siedzial wiec w kucki za koszem, w ktorym matka przechowywala kukurydze zebrana kilka tygodni wczesniej. Mial nigdy nie zapomniec ostrego smrodu spalenizny na zgliszczach. Tak pachnie swiat, ktory skonczyl sie w dymie, plomieniach i chaosie. Taki roznosi sie smrod, kiedy ludzie wyrwani ze snu maja powitac smierc nadchodzaca wraz z bandytami odzianymi w lachmany, pijanymi tontonto i nacpanymi soruma. Zapadla niezwykla cisza, na placu posrodku wioski, gdzie w czasie zabaw grano na bebnach i tanczono, bandyci zebrali tych, co jeszcze zyli - mezczyzn, kobiety i dzieci, moze polowe dawnej spolecznosci. Nelio zamilkl, jakby slowa staly sie dla niego za trudne. Po chwili spojrzal na mnie i mowil dalej. -Mialem poczucie, jakby duchy naszych przodkow tez sie tam zebraly, niespokojnie unoszac sie wsrod nas, one takze brutalnie wypedzone ze swoich niewidzialnych kryjowek. Ja siedzialem w kucki za koszem. Chociaz rozumialem, co sie dzieje, nadal przede wszystkim martwilem sie, ze jestem bez spodni, a jakis bandyta moze mnie nagle zobaczyc i wyciagnac na srodek placu. Probowalem stac sie niewidzialny, zaslaniajac sie swoim strachem jak plaszczem, i czekalem, co stanie sie dalej. Bandytow bylo okolo pietnastu. Wtedy jeszcze nie umialem liczyc, ale pamietam, ze bylo ich mniej wiecej dwa razy tyle, co koz w jednym ze stad, ktore pasalem, czyli siedem lub osiem. Bandyci byli brudni i ubrani biedniej niz my. Jedni nosili potezne wojskowe buty bez sznurowadel, inni chodzili boso. Jedni mieli w rekach karabiny, a wokol bioder tasmy nabojow, inni trzymali dlugie noze, siekiery, maczety, palki. Wszyscy wydawali sie mlodzi, niektorzy tylko troche starsi ode mnie, najmlodsi chowali sie z tylu, kurczowo sciskajac bron. Ale nawet oni mieli krew na ubraniach, twarzach, rekach i stopach. Przyszedl z nimi tez przywodca, mezczyzna starszy od pozostalych, jako jedyny ubrany w mundur w panterke i podarta czapke wojskowa. Kiedy otworzyl usta, zobaczylem, ze brakuje mu wielu zebow, a moze w ogole wszystkich. Chodzil rownie pijany jak cala reszta, lecz wydawalo sie, ze jemu do glowy uderzyla takze wladza, jaka mial nad wioska, kiedy juz wszystkie nasze domy zostaly spalone, wielu z nas nie zylo, a tych, co zostali, przepelnial bezgraniczny strach. Co chwila machal reka, jakby irytowaly go natretne duchy. W koncu przemowil: mial krzykliwy glos ptakow krazacych nad rzeka, kiedy kobiety ida po wode. Mowil w naszym jezyku, chociaz z innym akcentem, co wskazywalo, ze urodzil sie gdzies blizej wysokich gor. Oznajmil, ze przyszli, zeby nas wyzwolic. Przyszli nas wyzwolic spod wladzy partii i rzadu mlodych rewolucjonistow. Jesli nie damy sie wyzwolic, wszystkich pozabija. Spalili nam wies i zabili wielu ludzi, zeby pokazac, ze to nie zarty, ze naprawde chca nas wyzwolic i pomoc nam rozpoczac lepsze zycie. Teraz zadaja jedzenia i potrzebuja pomocy, zeby je wyniesc z wioski. Z przerazeniem pomyslalem o koszu, za ktorym siedzialem schowany. Byl pelen kukurydzy. Jesli podniosa kosz, znajda mnie. Usilowalem stac sie jeszcze bardziej niewidzialny. Palcami stop zaczalem rozgrzebywac piasek, jakbym wciaz jeszcze mial czas, zeby wykopac dol i schowac sie w nim. Jednoczesnie probowalem odnalezc swojego ojca wsrod ludzi stloczonych jak bydlo na placu, ktory zwykle sluzyl nam za miejsce zabaw, teraz zas przypominal cmentarz, otoczony przez obdartych mezczyzn o metnym spojrzeniu, z zakrwawiona bronia w dloniach. Nie widzialem go nigdzie, pomyslalem, ze moze sie schowal, tak samo jak ja, na przyklad za jedna ze spalonych chat. Mezczyzna, ktory przewodzil bandytom, przemawial dalej. Powiedzial, ze przyszli nie tylko po to, zeby nas wyzwolic: czesc z nas miala rowniez szanse towarzyszyc im w marszu do kolejnych wsi, ktore tez trzeba wyzwolic. Slyszac te slowa, stloczeni ludzie zrobili sie niespokojni, zaczeli lamentowac i plakac. Wtedy dostrzeglem matke. Stala wcisnieta miedzy inne kobiety. Na plecach miala moja kilkutygodniowa siostre. Jej zazwyczaj piekna twarz wykrzywialo teraz to samo co u wszystkich przerazenie. Przez caly czas na prozno szukala kogos wzrokiem. Nagle zrozumialem, ze to mnie wypatruje. W tej chwili pojalem, wyrazniej niz kiedykolwiek wczesniej, co to znaczy miec matke, i ze ja strace, tak samo jak juz moze stracilem ojca. Nagle bandyci zrobili sie niespokojni. Zaczeli poszturchiwac ludzi, starcow odpedzili na bok kopniakami, kilku starszym ode mnie chlopcom wymierzyli mocne razy w kark i z krzykiem kazali im zgonic kozy. Pozniej ustawili wszystkich w dlugim szeregu, co tylko wzmoglo niepokoj i biadolenie, ja tez, sam nawet nie wiem kiedy, rozplakalem sie. Kilka mlodych kobiet odciagneli na bok, a one z rozpaczy zaczely szarpac na sobie ubrania, bo zrozumialy, ze beda musialy z bandytami opuscic wies. Wtedy stalo sie cos strasznego. Jeden z mezczyzn, widzac, ze wyprowadzaja jego zone, odwazyl sie wystapic z szeregu i powiedzial, ze nie pozwala, zeby mu zabierali kobiete. To byl Alfredo, kuzyn mojego ojca, swietny rybak, czlowiek, ktory nigdy o nikim nie powiedzial zlego slowa. Teraz wykazal sie odwaga, o jaka sam siebie nawet by nie podejrzewal, wystapil z szeregu, jakby wstepowal w nowe zycie, zeby bronic honoru smiertelnie przerazonej zony. Swoim zachowaniem niejako wytykal nam wszystkim strach. Przywodca bandytow gapil sie na niego zupelnie oniemialy. Po chwili wydal rozkaz jednemu ze swoich najmlodszych zolnierzy: chlopiec, najwyzej trzynastoletni, podszedl bez wahania i siekiera odrabal Alfredowi glowe. Glowa potoczyla sie po piasku, barwiac go na czerwono, cialo osunelo sie na ziemie, a z szyi trysnela krew. Wszystko dokonalo sie tak szybko, ze nikt z poczatku nie rozumial, co sie stalo. W gluchej ciszy chlopiec wybuchnal smiechem. Wytarl siekiere o kurtke. I smial sie. Wtedy zrozumialem, ze on takze sie boi. Nad jego karkiem tez stale wisiala niewidoczna siekiera. Ludzie, ktorzy byli moimi przyjaciolmi, sasiadami, krewnymi, wszyscy wybuchli gwaltownym, glosnym placzem. Widzialem, jak matka chowa twarz w dloniach, i nienawidzilem siebie za to, ze jestem taki maly, ze tak bardzo sie boje i nie moge jej pomoc. Bandyci zrobili sie jeszcze bardziej nerwowi: krzyczeli i rozdawali razy, gdzie popadnie, pospiesznie zbierali cala znaleziona zywnosc, lecz jakims dziwnym trafem nie zauwazyli kosza z kukurydza, za ktorym sie schowalem, a potem zaczeli wlec za soba mlode kobiety. Z przerazeniem spostrzeglem, ze szarpia tez moja matke: nadal byla mloda, wiec chcieli ja ze soba zabrac. Krzyczala, wolala mojego ojca, bili ja, ale ona wciaz stawiala opor. Nie potrafilem juz dluzej wytrzymac w ukryciu za koszem z kukurydza. Nadal bylem bez spodni, ale widzialem, ze nie moge dopuscic, by mi zabrali matke. Poderwalem sie na rowne nogi, goly przebieglem przez piaszczysty plac, gdzie glowe Alfreda otaczal juz roj zielonych much, i z calej sily uchwycilem sie capulany swojej matki. Przywodca bandytow, ktory chyba byl nia szczegolnie zainteresowany, spojrzal na mnie pytajaco. Po chwili zrozumial, ze jestem jej synem. Wszyscy mowili, ze jestesmy do siebie bardzo podobni. Nagle gwaltownym ruchem oderwal moja siostre od plecow matki, gdzie wisiala przywiazana tak samo jak kiedys ja. Podszedl do wielkiego mozdzierza, w ktorym kobiety zwykly mlocic kukurydze, wlozyl dziecko do srodka, po czym podal mojej matce ciezki tluczek. -Jestem glodny - powiedzial. - Wymloc kukurydze i to, co jest w mozdzierzu, zebysmy mogli sie najesc. Moja matka probowala zblizyc sie do mozdzierza. Krzyczala i machala rekami, ale on nie dawal jej podejsc. W koncu uderzyl ja tak, ze upadla na ziemie, potracajac przy tym i mnie. -Wybieraj - wrzasnal na moja matke. Kiedy podnosil glos, zaczynal dziwnie syczec, jak zwierze, pewnie dlatego, ze nie mial zebow. - Zarzne tego kurczaka - ciagnal. - Zarzne go, jesli nie dostane jedzenia. Matka wila sie na ziemi i krzyczala. Probowala podczolgac sie do mozdzierza, w ktorym lezala skulona moja siostra. Dotarlo do mnie, ze posikalem sie ze strachu. Czulem tak wielka i nieogarniona zlosc, ze chcialem tylko umrzec. Chcialem sam umrzec, chcialem, zeby umarla moja matka, ale zeby siostra przezyla. Ktos musi ja podniesc i przywiazac sobie na plecach. Jedna z siostr mojej matki, ktore tez sa matkami malej, wprowadzi ja z powrotem do zycia. Nikt nie bedzie musial umierac, zmiazdzony tluczkiem do kukurydzy. Takiej ofiary smierc nie moze zadac. Nagle bezzebny mezczyzna jakby dal za wygrana. Glosno wydal kilka krotkich rozkazow. Jego ludzie zaczeli zaganiac kozy, kobiety i nastoletnich chlopcow, ktorzy na glowach niesli cale jedzenie, jakie znalezli w wiosce. Pociagneli tez mnie i moja matke, choc ona do ostatniej chwili probowala sie wyrwac i zabrac moja siostre, ktora teraz zaczela plakac na dnie mozdzierza. On musial to slyszec, musial slyszec jej slabiutki placz, bo nagle podniosl z ziemi tluczek lezacy tuz przy glowie Alfreda. Przez krotka chwile przygladal mu sie, jakby sam nie rozumiejac, dlaczego go trzyma. Potem mezczyzna bez zebow, ktory przyszedl ze swoimi ludzmi niby stado drapieznikow noca i w imie wyzwolenia wybil cala wies, podniosl tluczek i uderzal nim dopoty, dopoki moja siostra nie przestala plakac. Moja matka uslyszala, ze placz dziecka ustal. Odwrocila sie i zobaczyla, jak mezczyzna bez zebow uderza po raz ostatni. Potem wszystko ucichlo. W tym momencie jakby umarl swiat. Wielu z nas jeszcze zylo, ale wszyscy bylismy martwi. Nawet duchy, ktore niespokojnie krazyly w powietrzu, spadly na ziemie niby deszcz zimnych, martwych kamyczkow. Z tego, co dzialo sie pozniej, pamietam bardzo niewiele. Moja matka zemdlala, ale bandyci powlekli ja ze soba. Ja, ciagle goly, mialem cale cialo poszarpane kolczastymi krzakami, przez ktore sie przedzieralismy w drodze ku dalekiemu, nikomu nieznanemu celowi. Bylismy jak widma: przez martwy krajobraz szli martwi ludzie i martwi bandyci, wdychajac martwe powietrze. Nie bylo juz zycia - skonczylo sie, kiedy moja siostra przestala plakac. Poblyskujaca zza krzakow rzeka byla martwa, woda byla martwa, palace slonce na niebie bylo martwe, nasze znuzone kroki byly martwe. Karawana martwych, ktorzy zycie zostawili za soba. Szlismy ku wiecznej nicosci. Szlismy po zmroku i szlismy wczesnym switem. Przed nami poruszali sie zwiadowcy czlowieka bez zebow. Kiedy w oddali dostrzegali ludzi, obchodzilismy ich szerokim lukiem. Za dnia czekalismy na zmierzch pod oslona gestego zagajnika. Bandyci zaczeli dzielic miedzy siebie kobiety, ale mojej matki nie chcieli. Bez przerwy plakala, nawet kiedy ja kopali i bili. Caly czas staralem sie byc blisko niej. Nadal nie mialem spodni, ale wokol bioder owinalem sobie kawalek plotna, ktory jedna z kobiet oderwala ze swojej capulany. Bandyci zmuszali kobiety, zeby przyrzadzaly dla nich jedzenie, po czym zjadali wszystko, nie dzielac sie z nami. Kiedy napelnili brzuchy, zazwyczaj ciagneli kobiety w krzaki, a pozniej widzialem, jak kobiety ze wstydem poprawiaja podarte ubrania. Bandyci ciagle popijali z manierek tontonto. Czasem sie bili. Przewaznie jednak spali, o ile mezczyzna bez zebow nie kazal im isc na zwiady albo stac na warcie. Wleklismy sie przez okolice, ktora zdawala sie opuszczona przez wszystko, co zywe. Nie bylo nawet ptakow. Obserwujac slonce, stwierdzilem ze najpierw szlismy na polnoc, az pewnego dnia skrecilismy na wschod. Nadal jednak nikt z nas nie wiedzial, dokad idziemy. Nie wolno nam bylo rozmawiac miedzy soba, moglismy tylko odpowiadac na pytania bandytow. Patrzylem na chlopcow starszych ode mnie zaledwie o kilka lat. Byli mlodzi, nawet nie do konca wyrosnieci, a jednak zachowywali sie jak bardzo starzy ludzie. Czesto ukradkiem przygladalem sie temu, ktory siekiera odrabal glowe Alfreda. Wspominalem jego podszyty strachem smiech. Zastanawialem sie, jak jego zmarli przodkowie przyjma kiedys jego ducha. Wyobrazalem sobie, ze go ukarza. Nie miescilo mi sie w glowie, by duchy mogly nie karac siebie nawzajem za zbrodnie popelnione za zycia. W koncu pewnego dnia poznym wieczorem dotarlismy na rozlegly plaskowyz. Od wielu dni sciezka coraz bardziej stromo piela sie w gore. Na miejscu byli juz inni bandyci, kilka zle zbudowanych szalasow, plonace ogniska i bardzo duzo broni. Zrozumielismy, ze oto jestesmy w jednej z baz, ktore bandyci pozakladali w niedostepnych miejscach, a ktore mlodym rewolucjonistom bardzo rzadko udawalo sie wytropic. Z tamtego wieczora pamietam tylko ogromne zmeczenie. Moja matka przestala plakac, przestala tez sie w ogole odzywac, a ja myslalem, ze jej serce sparalizowal smutek po tych wszystkich, co zostali w spalonej wiosce. Bandyci zapedzili nas do jednego z szalasow. Dlugo lezalem w ciemnosci na twardym klepisku, sluchajac, jak upijaja sie wodka palmowa i, klocac sie co chwila, spiewaja nieprzyzwoite piosenki albo przeklinaja mlodych rewolucjonistow. Z glodu nie moglem zasnac. Czulem, jakby w brzuch bez przerwy kasaly mnie wsciekle zwierzeta, robiac w nim male dziurki, przez ktore resztki moich sil wyciekaja jak ostatnie krople wody z wyschlej rzeki. W koncu jednak musialem usnac, bo rano, kiedy zaczeto nas wypedzac z szalasow, zostalem wyrwany z glebokiego snu. Zobaczylem, ze bandyci siedza w kregu, jakby szykowali sie do narady. Natychmiast pojalem, ze czlowiek bez zebow nie jest juz najwazniejszy: teraz bandytom zdawal sie przewodzic inny mezczyzna - niskiego wzrostu, o malych przymruzonych oczach. Zagnali nas do srodka kregu i rozkazali usiasc na ziemi. Dzien byl duszny, w oddali zbieraly sie wielkie czarne chmury, niosace z pewnoscia mnostwo deszczu. Mezczyzna o zmruzonych oczach mial na sobie schludny i czysty mundur. Powital nas na plaskowyzu, nazywajac go terenem wyzwolonym i wyjasnil, ze od tej pory wlasnie tu bedziemy mieszkac. Kazdy na swoj sposob wezmie udzial w wojnie z mlodymi rewolucjonistami, wszyscy musimy byc gotowi poswiecic zycie, jesli to okaze sie konieczne, i sluchac rozkazow, jesli nie chcemy umrzec. Potem dali nam jedzenie i wode. Chociaz bylismy bardzo glodni, nikt prawie nic nie zjadl. Nadal paralizowal nas strach, a zoladki mielismy skurczone, jakby one tez chcialy stac sie niewidzialne. Pozniej wszyscy chlopcy, lacznie ze mna, musieli gdzies isc z mezczyzna o zmruzonych oczach i kilkoma uzbrojonymi bandytami. Moja matka probowala mnie zatrzymac, jej dlon zacisnela sie na moim ramieniu jak szpony, ale spojrzalem na nia i powiedzialem, ze lepiej bedzie, jesli pojde z wszystkimi. Na pewno wroce. Gdybym teraz zostal, mogliby mnie zabic. Wstalem i poszedlem za innymi. Wtedy widzialem matke po raz ostatni. Jej dlon, ktora tak czesto glaskala mnie po glowie, wczepila sie w moje ramie jak szpony. Paznokcie wbily sie tak gleboko w skore, ze az poleciala mi krew. Palce matki mowily do mnie. Bardzo sie bala, ze straci takze i mnie. Wstalem, nie ogladajac sie za siebie. Idac sciezka, dotarlismy do parowu, ktory jak waska szczelina wcinal sie w plaskowyz. Tam stanelismy. Nas, chlopcow, bylo tylu, ile palcow u rak, a ja bylem najmlodszy. Pozostali to moi przyjaciele, bracia, towarzysze zabaw. Pozniej wszystko potoczylo sie bardzo szybko. Mezczyzna o zmruzonych oczach nagle do mnie podszedl i podal mi karabin, ktory okazal sie bardzo ciezki. Potem rozkazal, zebym polozyl palec na cynglu i zastrzelil stojacego przede mna chlopca. Chociaz nie rozumialem, co do mnie mowi, znow przepelnil mnie lek. -Jesli sam chcesz zyc, musisz go zastrzelic - powtorzyl mezczyzna o zmruzonych oczach. - Jesli go nie zastrzelisz, nie jestes mezczyzna i musisz umrzec. -Nie moge zastrzelic swojego brata - odparlem. - Wole nie byc mezczyzna. Jestem jeszcze dzieckiem. On jakby nie uslyszal, co powiedzialem. -Zastrzel go, jesli chcesz zyc - powtorzyl znowu. - Zastrzel go. Chlopiec, ktory stal przede mna, mial na imie Tiko. Byl synem jednego z braci mojego ojca i czesto bawilismy sie razem, chociaz mial o kilka lat wiecej ode mnie. Teraz stal przede mna i plakal. Patrzylem na niego i wiedzialem, ze nigdy nie dam rady go zastrzelic. Nawet jesli tak mialbym ocalic wlasne zycie. Rozumialem, ze mezczyzna o zmruzonych oczach nie zartuje. Zabije mnie, moze nawet wlasnorecznie, jesli nie zrobie, jak kaze. W tej chwili stalem sie dorosly, chociaz bylem tylko dzieckiem. Podjalem decyzje, ktora nieuchronnie miala pociagnac za soba moja smierc. Gdybym jednak nie zrobil tego, co powinienem, moje zycie straciloby sens. Nie moglem zastrzelic wlasnego brata. Pomyslalem o swojej siostrze, ktora zostala zamordowana w mozdzierzu. Chcialem, aby byla w moich myslach, gdy bede umieral. Wiedzialem przeciez, ze niedlugo sie spotkamy, kiedy i mnie zabija. Polozylem palec na spuscie, blyskawicznie skierowalem lufe w strone czlowieka o zmruzonych oczach i wypalilem. Pocisk trafil w sam srodek piersi, rzucajac nim o ziemie. Wciaz jeszcze pamietam jego zdziwiona mine, zanim umarl. Natychmiast cisnalem karabin i co sil w nogach popedzilem w strone sciezki, ktora wczesniej szlismy. Caly czas czekalem, ze ktos strzeli mi w plecy, caly czas oczami duszy widzialem swoja siostre i bieglem tak szybko, ze moje bose stopy ledwo muskaly kamienisty grunt. Wlasciwie to nie ja bieglem, tylko zycie we mnie, i wiedzialem, ze bandyci niedlugo mnie dogonia, a wtedy umre. Pozniej nauczylem sie, ze sa takie chwile, kiedy czlowiek staje sie tylko tym, co robi. Tamtego dnia bylem tylko dwiema biegnacymi nogami, niczym wiecej. Dotarlem do miejsca, gdzie sciezka sie rozwidlala, i skrecilem w lewo, chociaz przyszlismy z drugiej strony. W koncu stanalem nad przepascia. Dalej musialem isc na dziko wzdluz stromej granicy urwiska, az zbocze zaczelo opadac nieco lagodniej i moglem zsunac sie po nim do lezacej pode mna doliny. Jeszcze nikt mnie nie dogonil. Na dole po raz pierwszy obejrzalem sie za siebie. Nigdzie nie bylo widac bandytow. Puscilem sie biegiem przez doline, ktora okazala sie calkiem plaska i jakby bez konca. O zmroku znalazlem jakies drzewo i wspialem sie na sam jego czubek. Bardzo chcialo mi sie pic, ostatkiem sil utrzymywalem sie na konarach. O swicie ruszylem dalej. Nie wiedzialem, dokad ide, myslalem o matce i siostrze, o ojcu i spalonej wsi. Myslalem tez o bracie, ktorego nie zabilem, i o mezczyznie, ktory mial bardzo waskie, zmruzone oczy. Bylem tylko dzieckiem, a juz zabilem czlowieka. Poznym popoludniem, kiedy wargi zdazyly mi popekac z pragnienia, dotarlem nad niewielka rzeke. Napilem sie do syta, po czym usiadlem w cieniu gestych krzewow. Nadal nie bylo dla mnie oczywiste, ze bandyci pozwolili mi uciec. Nie wiedzialem tez, co robic dalej. Pamietam dojmujace poczucie samotnosci, jakie ogarnelo mnie nad ta rzeka. Jakby swiat sie skonczyl i ocalalbym tylko ja. W ktorakolwiek strone pojde, pozostane sam. Mylilem sie jednak: siedzac bowiem pod krzakiem, dostrzeglem na drugim brzegu czlowieka. To wlasnie tam spotkalem bialego karla, ktory pozniej przyprowadzil mnie tu, do miasta. Switalo juz, kiedy Nelio zamilkl. Zaczelo mzyc, wiec zrobilem nad nim daszek z paru workow po mace. Dotknalem jego czola i poczulem, ze goraczka wrocila. Zanim wstalem, zeby przyniesc nowa porcje ziol od pani Muwulene, dlugo myslalem o wszystkim, co mi opowiedzial. Nadal nie wiedzialem, co sie stalo noca na scenie teatru. Co on tam robil? Kto do niego strzelal? Nelio spal. Wstalem, rozprostowalem zmeczone plecy i zostawilem go samego ze snami, o ktorych nie mialem pojecia. Trzecia noc Nastepnej nocy myslalem, ze Nelio umrze, a ja nigdy sie nie dowiem, dlaczego zostal ranny. Na dlugie godziny odplywal w wysokiej goraczce, ktora przetaczala sie przez jego cialo niczym burza. Mial zawroty glowy i rzucal sie na materacu jak czlowiek w ostatnim stadium smiertelnej malarii. Wygladalo na to, ze ani ja, ani ktokolwiek inny nie bedzie juz w stanie mu pomoc. Nelio opusci swoje zycie, nie dokonczywszy opowiadania.Przezwyciezyl jednak takze i ten kryzys, wciaz potrafil wygrac z goraczka, a o swicie znow mial chlodne czolo i spal spokojnie. Zanim zasnal, poprosil nawet o chleb. W dzien ja tez sie zdrzemnalem. Rozwinalem dla siebie mate z lyka, ktora pozyczylem od pani Muwulene, kupujac kolejna porcje ziol. Powiedzialem, jak jest, bo wydawalo mi sie, ze jej moge zaufac. Nie zdradzilem jednak calej prawdy: przemilczalem fakt, ze to Nelio, bezdomny chlopiec, lezy na dachu teatru, a takze to, ze do niego strzelano. Wspomnialem tylko, ze ktos zostal ranny i potrzebuje mojej pomocy. Zamiast komentarza pani Muwulene wymieszala nowe ziola, miedzy innymi drobne listki o delikatnym jasnoczerwonym polysku, jakich nigdy wczesniej nie widzialem. Choc bylem ciekawy, nie spytalem, co to za roslina. I tak by mi nie powiedziala. Potraktowalaby mnie z ta sama wyniosla poblazliwoscia, z jaka potraktowala mlodego komisarza politycznego, kiedy chcial jej zabrac weze. Dopiero pozno w nocy Nelio podjal swoje opowiadanie. Chlopaka do mieszenia ciasta odeslalem do domu, wszystko bylo gotowe do samotnej pracy w piekarni, ale nikt chyba nie przypuszczal, ze moje mysli nie sa wcale przy piecach, tylko na dachu, gdzie lezy Nelio. W ciagu dnia jednak wydarzylo sie cos, co, jak zrozumialem, mialo wiele wspolnego z ranami Nelia. Rosa, jedna z przekornych dziewczat sprzedajacych u nas chleb, zauwazyla, ze zniknela banda bezdomnych dzieciakow, ktore zwykle krecily sie kolo teatru i piekarni. Wyszedlszy na ulice, natychmiast spostrzeglem, ze chodzilo jej o bande Nelia. Spytalem jednego z walesajacych sie tam chlopcow, na ktorego z jakiejs przyczyny wolano Nochal, czy wie, gdzie tamci sie podziali. -Odeszli - odparl krotko. - Odeszli. Moze znalezli jakas lepsza ulice. Z drozszymi samochodami, ktore bardziej sie oplaca ubrudzic i umyc. Nie potrafie szczerze powiedziec, co bylo silniejsze: ciekawosc czy niepokoj o Nelia. Na moich przodkow, mam nadzieje, ze jednak niepokoj. Tego wieczoru nie moglem sie powstrzymac i spytalem, co stalo sie w teatrze. Nelia chyba to nie zaskoczylo, bo zdecydowanym tonem wykrecil sie od odpowiedzi. -Jeszcze do tego nie doszedlem - odrzekl. - Nie doszedlem jeszcze nawet do miasta. Potem spojrzal mi prosto w oczy i przemowil jak madry starzec, a nie blady, wychudzony dziesieciolatek lezacy na brudnym materacu, ktory kiedys znalazlem pod smietnikiem. -Opowiadam, zeby utrzymac sie przy zyciu - wyjasnil. - Dokladnie tak samo, jak kiedy uciekalem od bandytow, a bieglo moje zycie, tak i teraz zycie lezy w slowach, ktore opisuja to, co sie stalo. Wtedy zrozumialem, iz Nelio ma swiadomosc, ze umrze. Wiedzial to od samego poczatku. Gdy tak lezal na dachu, nie mnie opowiadal historie swojego zycia - opowiadal ja samemu sobie i duchom unoszacym sie nad nim w oczekiwaniu, by powrocil do nich i do zycia, ktore trwa przed ziemskim zyciem i po nim. Nie pytalem wiecej. Wiedzialem juz, ze pozyje dosc dlugo, abym zaspokoil swoja ciekawosc, gdy u konca dlugiej wedrowki dotrze do chwili, kiedy zostal ranny. Tej nocy zmienilem mu opatrunek na klatce piersiowej. U pani Muwulene kupilem waskie pasy materialu. Ku swojemu zdumieniu spostrzeglem, ze pochodza z podartej flagi, choc nie umialem okreslic, jakiego kraju. Mogl to rownie dobrze byc zapomniany sztandar kolonialny, ktory przelezal schowany gdzies na ciemnym strychu, a pozniej nikt nie wiedzial, co z nim zrobic. Pani Muwulene nasaczyla tasmy wywarem z ziol i kazala poczekac ze zmiana opatrunku, az wiatr znad morza ochlodzi powietrze. W drzacym swietle lampy naftowej zobaczylem, ze obie rany zaczely czerniec. Kule nie przeszly na wylot, na plecach nie bylo sladu. A wiec do Nelia strzelano z przodu. Poniewaz na koszuli chlopca znalazlem slady prochu, strzal musial pasc z bliska. Nelio wiedzial, kto do niego strzelil, co jednak niekoniecznie musialo oznaczac, ze rozumial tez dlaczego. A moze rozumial? Przez wszystkie te noce, kiedy lezal na dachu, czekajac, az zabiora go duchy, ani razu nie widzialem, by spochmurnial na wspomnienie tamtego zajscia. Czyzby sie go spodziewal? Zzerala mnie ciekawosc, mimo to tylko jeden jedyny raz zadalem Neliowi pytanie. Zrozumialem wowczas, ze swoja historie opowiada tak, jak sie przezywa zycie: nie zmieniajac kolejnosci wydarzen, pozwalal, by wszystko dokonywalo sie jeszcze raz, we wlasciwym porzadku, poprzez jego slowa. Dzis zawsze wyprzedza jutro. Chociaz bardzo uwazalem, Nelia bolalo zmienianie pozlepianego, sztywnego opatrunku na flagowe pasy, ktore pani Muwulene wymoczyla w naparze z czerwonych lisci. Widzialem, ze zaciska zeby, a raz nawet na kilka sekund stracil przytomnosc, kiedy musialem oderwac kawalek bandaza przylepiony do wnetrza rany. Pozniej dlugo lezal bez slowa. Kobieta, ktora przypominala mu o matce, gdzies w ciemnosci tlukla kukurydze w mozdzierzu. Przeszedl mnie dreszcz na wspomnienie tego, co Nelio opowiadal poprzedniej nocy. Wciaz probowalem sobie odpowiedziec na pytanie, skad sie bierze ludzkie zlo. Dlaczego barbarzynstwo zawsze ma ludzka twarz? Dlaczego czyni je ona tak nieludzkim? Tej nocy mialem duzo pracy w piekarni. Dzialajaca w miescie sekta religijna zlozyla u Dony Esmeraldy zamowienie na specjalny chleb, ktory trzeba piec dluzej niz zwykly. Wiele razy juz to robilem, dlatego wiedzialem, ze nalezy szczegolnie uwazac. W koncu jednak uporalem sie tez z chlebem dla sekty. Kiedy wrocilem na dach, Nelio nie spal. Dalem mu pic. Noc byla bardzo jasna, gwiazdy wydawaly sie byc blisko. Gdzies w ciemnosci rozleglo sie rytmiczne bebnienie. Kobieta od kukurydzy zamilkla. Inna kobieta smiala sie glosno i zapamietale. Pozniej ona tez ucichla. Wyly psy i laczyly sie w pary w ciemnosci, jakas ciezarowka z kaszlacym silnikiem przejechala ulica przed teatrem. Wtedy Nelio wrocil nad rzeke, na ktorej brzegu sie wyciagnal, zeby odpoczac po dlugotrwalej ucieczce. Kiedy podjal opowiadanie, jego glos brzmial inaczej niz poprzedniej nocy. Wczesniej pelen namyslu, chwilami smutny i twardy, teraz przepelniony byl radoscia, ze bandyci juz nie depcza mu po pietach. Na drugim brzegu rzeki zobaczyl czlowieka. Z poczatku myslal, ze to zwierze, moze jeden z rzadkich bialych lwow, o ktorych starsi we wsi opowiadali, ze sa zapowiedzia wielkich wydarzen, choc nikt nie wie, czy dobrych, czy zlych. Po chwili zauwazyl, ze to czlowiek: niski i calkiem bialy, xidjana. Nelio przykucnal, bo nie wiedzial, czy bandyci przypadkiem tez nie bywaja niscy i biali, ale karzel na drugim brzegu juz go dostrzegl i zawolal do niego w jezyku prawie identycznym z jego wlasnym. -Co takie male dziecko robi samo nad rzeka? - Mial ostry, piskliwy glos. - Co takie male dziecko robi samo nad rzeka, skoro w poblizu nie ma ani pol wioski? Zgubiles sie? -Tak - odparl Nelio. - Zgubilem sie. -To teraz zobaczysz rzeczy, o jakich ci sie nie snilo - oznajmil karzel. - Chodz tu. Ponizej tego zwalonego drzewa jest brod. Nelio przeszedl przez rzeke w miejscu, gdzie na pol przegnily pien ugrzazl na mieliznie. Kiedy zblizyl sie do karla, ten usiadl na ziemi po turecku i zaczynal wlasnie zuc pieczolowicie umyty w rzece korzen. Przy nim lezala opatrzona wymyslnymi okuciami duza torba podrozna ze skory. Nelio nigdy wczesniej nie widzial torby. Pomyslal, ze gdyby byla wieksza, moglaby sluzyc karlowi za przenosny dom. Karzel rozwinal lezacy przy nim kawalek plotna, wyjal z niego drugi korzen i wyciagnal w strone Nelia. Ten wzial go, bo od bardzo dawna nic nie jadl, i zaczal zuc. Korzen byl gorzki, Nelio nigdy takiego nie jadl i pomyslal, ze juz jest w krainie, gdzie to, co rosnie w ziemi, ma inny smak niz wszystko, co bylo w spalonej wsi. -Nie jedz tak szybko! - krzyknal karzel, a Nelio przerazil sie, ze jednak naprawde trafil na bandyte, ktory przebral sie za karla i albinosa. Natychmiast zaczal przezuwac powoli. Jedli w milczeniu. Wprawdzie karzel, ktory wciaz sie nie przedstawil, siedzial dobrych kilka metrow dalej, Nelio i tak zauwazyl, ze ma slodkawy, kwiatowy zapach, prawie jak kobieta, ktora sie wyszykowala dla mezczyzny. Duzo czasu zajelo im zjedzenie korzeni. Karzel wciaz milczal. W koncu jednak, kiedy zostala mu tylko nac, ktora do czysta wytarl zeby, znowu sie odezwal. -Masz jakies imie? - zawolal, jakby nie umial mowic inaczej niz tak, zeby go bylo slychac na calym swiecie. -Nelio. Karzel przyjrzal mu sie uwaznie. -Nigdy nie slyszalem takiego imienia - powiedzial. - To nie jest imie dla czarnego czlowieka. To krotkie i nic nieznaczace imie bialych ludzi. -Dostalem je od najstarszego brata mojego ojca. -To imie cie nie uszczesliwi - stwierdzil karzel po dluzszym milczeniu, nie tlumaczac, co przez to rozumie. Chwile pozniej wstal, zeby ruszyc w droge. Nelio tez wstal. Wtedy spostrzegl, ze jest wyzszy od karla. -Gdzie sie wybierasz? - krzyknal karzel. -Nigdzie - odparl Nelio i zauwazyl, ze on takze zarazil sie piskliwym glosem karla. - Nigdzie! - zawolal. -Nie krzycz! - wrzasnal karzel. - Przeciez stoje tuz obok ciebie. Slysze. Mam krotkie rece i nogi, ale uszy duze i glebokie. Zamyslil sie. -Czlowiek, ktory sam dokads idzie, wlasciwie nie moze miec za towarzysza kogos, kto nigdzie sie nie wybiera - powiedzial. - Ale mozemy sprobowac. Wolno ci pojsc ze mna pod warunkiem, ze bedziesz niosl moja torbe. -A ty dokad idziesz? - chcial wiedziec Nelio. -Ty tez masz jakies imie? -Yabu Bata - odparl karzel i polozyl Neliowi torbe na glowie. Nelio z ulga poczul, ze nie jest ciezka. -Co masz w torbie? - spytal. -Zadajesz za duzo pytan - zawolal karzel. -Moja torba jest pusta. Nosze ja na wypadek, gdybym znalazl cos, co powinienem z soba zabrac. Ruszyli. Karzel szedl szybko, palakowatymi nogami bebniac w sucha ziemie. Posuwali sie wzdluz rzeki na poludnie. Maszerowali tak wiele godzin, slonce zaczelo juz chylic sie nad horyzontem, gdy karzel nagle stanal, jakby sobie cos przypomnial. -Teraz odpowiem na pytanie, dokad ide. Snilo mi sie, ze udam sie w podroz, zeby poszukac sciezki, ktora mnie wlasciwie poprowadzi. Nelio postawil torbe na ziemi i otarl pot z twarzy. -Jakiej sciezki? - spytal. -Jakiej sciezki - powtorzyl karzel kasliwie. - Sciezki, ktora mi sie przysnila. Ktora mnie wlasciwie poprowadzi. Nie zadawaj tylu pytan. Daleka droga przed nami. -Skad wiesz? - dopytywal sie Nelio. Yabu Bata spojrzal na niego ze zdziwieniem, zanim odpowiedzial. -Sciezka, ktora mi sie przysnila i ktora ma czlowieka wlasciwie poprowadzic, nie moze byc blisko - odparl w koncu. - Wszystko, co wazne, jest trudno znalezc. Kiedy nad horyzontem zaplonelo wieczorne slonce, rozbili oboz. Zatrzymali sie przy opuszczonym kopcu termitow, dokladnie posrodku rozleglej rowniny. Nieopodal, na samotnym drzewie, siedzial orzel i przygladal im sie bacznie. -Zostaniemy tutaj? - odezwal sie Nelio. - Moze wdrapiemy sie na drzewo, na wypadek gdyby przyszly dzikie zwierzeta? -Ty o niczym nie masz pojecia - burknal Yabu Bata ze zloscia. - Niczego sie nie nauczyles. Zgubiles sie i powinienes byc szczesliwy, ze ci pozwalam niesc swoja torbe. Bedziemy spac w kopcu termitow, ma sie rozumiec. Rusz sie i pomoz mi. Nie zadawaj tylu pytan. Masywnym nozem, ktory mial przyczepiony u pasa, Yabu Bata z wielka energia zaatakowal twarda powierzchnie kopca. Nelio uznal, ze karzel musi byc bardzo silny, i odlupane przez niego kawalki twardej gliny odkladal na bok. W koncu Yabu Bata wyrabal otwor prowadzacy do pustego wnetrza kopca. -Wrzuc do srodka troche trawy - powiedzial. -Po co? -Zadajesz o wiele za duzo pytan. Rob, jak ci mowie. Nelio zrywal trawe, poki Yabu Bata nie uznal, ze wystarczy, wyjal z kieszeni krzemien i podlozyl ogien. Trawa wewnatrz kopca blyskawicznie sie zapalila. Nagle Nelio gwaltownie odskoczyl do tylu, potykajac sie o torbe Yabu Baty. Z termitowiska wypelzly dwa weze i natychmiast znikly w trawie. -Teraz jestesmy sami - zarechotal Yabu Bata. - Mozemy wczolgac sie do srodka i zasnac. Kiedy Yabu Bata zaslonil otwor torba, we wnetrzu kopca zrobilo sie ciasno. Od ostrej woni perfum karla wiercilo w nosie, ale Nelio nie chcial pytac, dlaczego Yabu Bata pachnie jak kobieta. Karzel i w dodatku albinos moze posiadac wiele tajemnych mocy, ktorych lepiej bez potrzeby nie budzic. Wiedzial, ze powinien byc wdzieczny, ze w ogole wolno mu isc z Yabu Bata i nosic na glowie jego pusta torbe. -Uciekles bandytom - w ciemnosci rozlegl sie nagle glos Yabu Baty. - Wcale sie nie zgubiles. Dlaczego mnie oklamales? Nelio uznal, ze Yabu Bata umie czytac w myslach. Przed albinosem, ktory nigdy nie umrze, nie mozna miec tajemnic. Kazdy wie, ze albinosy zyja wiecznie. Nie maja duszy, nie musza przechodzic do innego zycia, na zawsze zostaja na ziemi - biale i widzialne. Jak mogl o tym zapomniec? -Przyszli w nocy i spalili wies - odparl Nelio. -Zabili wielu ludzi. Zabili tez nasze psy. Chcieli, zebym zabil swojego brata, i wtedy ucieklem. Yabu Bata westchnal w ciemnosci. -Tylu zabijaja - powiedzial ze smutkiem. - W koncu zabija wszystkich. Weze opanuja ziemie. Duchy beda w poplochu szukac zmarlych, nie mogac ich znalezc. -Czy oni istnieja od zawsze? - spytal Nelio. -Ci bandyci? Kim sa ich matki? -Idziemy spac - ucial Yabu Bata ze zloscia. - Pytania trzeba zadawac wtedy, kiedy slonce moze sie smiac z ludzkiej glupoty. Teraz spimy. Jutro pewnie znow daleka droga przed nami. Nigdy nie wiadomo. Lezeli scisnieci w zupelnej ciemnosci. Nelio czul na karku oddech Yabu Baty. Jego spokojny rytm sprawil, ze caly strach zniknal, jakby i on musial isc na spoczynek. Przed snem Nelio zdazyl jeszcze tylko pomyslec, ze moze Yabu Bata pomoglby mu zdobyc spodnie. Przez wiele dni szli w palacym sloncu, a Yabu Bata wciaz nie mogl znalezc sciezki, ktora mu sie przysnila. Czesto nie mieli co jesc i chociaz Yabu Bata obiecal skombinowac dla Nelia spodnie, ten wciaz nosil na biodrach podarta capulane. Wysokie gory zostawaly coraz dalej za nimi, czego jednak nie mozna bylo powiedziec o bandytach. Mijali spalone wioski, w ktorych siedzialy samotne zjawy ze wzrokiem nieruchomo utkwionym przed siebie. Kiedy Yabu Bata widzial z daleka ludzi, czesto przystawal. Jesli istnialo chocby podejrzenie, ze to moga byc bandyci, kladli sie obaj na ziemi i lezeli bez ruchu dopoty, dopoki znow nie zostali sami. Przewaznie szli w milczeniu, Nelio nauczyl sie, ze Yabu Bata niezwykle rzadko jest sklonny udzielac jakichkolwiek odpowiedzi. Poniewaz chlopiec obawial sie, ze karlowi nagle sprzykrzy sie jego towarzystwo i przepedzi go, odzywal sie tylko wtedy, kiedy Yabu Bata z cala pewnoscia mial dla niego czas. Nelio zauwazyl, ze humor Yabu Baty zalezy od tego, czy maja co jesc, czy nie. Raz, kiedy nie tylko zdobyli kukurydze, ale tez nalowili troche ryb w rzece i najedli sie naprawde do syta, Yabu Bata zaczal spiewac swoim piskliwym glosem. Spiewal tak glosno, az Nelio przestraszyl sie, ze uslysza go bandyci i podkradna sie do nich. Zadni bandyci jednak nie przyszli, a Yabu Bata, glosno chrapiac, przespal sie chwile, zeby strawic obiad. Potem usiadl nagle i spojrzal na Nelia. -Pochodze z Gor Garbatych - powiedzial. - Jesli moj ojciec jeszcze zyje, z pewnoscia ma teraz wiecej zwierzat, niz kiedy wyruszylem w droge. Moja matka tkala maty, brat mojego ojca wycinal rzezby z czarnego drewna. Ja wyuczylem sie na kowala, chociaz mam takie krotkie rece. Gdyby mi sie nie przysnil tamten sen, nadal bylbym kowalem. Kto wie, moze moja zona jeszcze na mnie czeka razem z czworka naszych dzieci... Wszystkie takie czarne i wysokie jak ty. Nelio pomyslal, ze Yabu Bata pewnie szuka swojej sciezki juz od kilku miesiecy, a moze nawet od konca pory deszczowej. Kiedy jednak spytal o to, otrzymal odpowiedz, jakiej sie nie spodziewal. -Jestes jeszcze bardzo mlody, wiec ci sie wydaje, ze miesiac to dlugo - odparl Yabu Bata. - Szukam swojej sciezki od dziewietnastu lat, osmiu miesiecy i czterech dni. Jesli bede mial szczescie, znajde ja, zanim minie kolejnych dziewietnascie lat. Jesli bede mial pecha albo za wczesnie umre, nigdy jej nie znajde. Wtedy zaczne jej szukac od poczatku, zyjac juz z moimi przodkami. Nelio dlugo siedzial w milczeniu i zastanawial sie nad tym, co powiedzial Yabu Bata. Nagle poczul niepokoj, czy przypadkiem tamten nie chce, zeby on niosl za nim torbe do chwili, kiedy odnajdzie swoja sciezke ze snu, czyli moze jeszcze cale dziewietnascie lat. Dlugo sie wahal, czy powiedziec o tym Yabu Bacie, ktory latwo wpadal we wscieklosc. W koncu jednak uznal, ze musi. -Nie moge isc z toba przez dziewietnascie lat - zaczal ostroznie. -Wcale na to nie licze - odparl Yabu Bata ze zloscia. - Juz zaczelo mnie meczyc codzienne ogladanie twojej twarzy. Rozstaniemy sie nad morzem. Dalej bedziesz musial radzic sobie sam. -Nad morzem? - powtorzyl Nelio. - Co to takiego? Ojciec chyba opowiadal mu kiedys o pewnej rzece tak szerokiej, ze nie widac drugiego brzegu. Mgliscie przypominal sobie jakies historie o wielkiej wodzie, ktora potrafi ryczec, zalewac lad, porywac ludzi i zwierzeta. Wtedy myslal, ze to jedna z bajek, jakie ojciec lubil opowiadac. Czyzby morze naprawde istnialo? -Chetnie pojde z toba nad morze - powiedzial. -To juz niedaleko - odparl Yabu Bata. - W kazdym razie nie dziewietnascie lat. Nad morze dotarli tydzien pozniej. Zblizal sie wieczor, weszli wlasnie na wzniesienie, gdy Yabu Bata zatrzymal sie nagle i wskazal cos reka. Nelio byl kilka krokow z tylu, ale na widok rozlewajacej sie w dole niebieskiej wody stanal jak wryty i nawet nie przyszlo mu do glowy, zeby postawic torbe na ziemi. Sam nie rozumiejac dlaczego, poczul natychmiast, ze oto jest z powrotem u siebie. A przeciez nigdy nie byl do konca pewien, czy morze naprawde istnieje, podejrzewal, ze to tylko jeden z wymyslow ojca. Teraz patrzyl na nie i czul, ze jest u siebie. Najwidoczniej czlowiek moze czuc sie u siebie w miejscu, w ktorym nigdy wczesniej nie byl. A moze wszyscy od chwili narodzin mamy wpisane w podswiadomosc, ze nad morzem jestesmy u siebie. Nelio stal obok Yabu Baty, patrzyl na morze, ktore jakby roslo bez konca, i zastanawial sie nad tym. Refleksje same przychodzily mu do glowy, bez trudu, zdumiewajac go, bo nie przypominal sobie, zeby kiedykolwiek cos podobnego pomyslal. Nie zdazyl jednak dojsc do zadnego wniosku, bo Yabu Bata przerwal milczenie. -Jesli sie nie umie plywac, morze jest niebezpieczne - oznajmil. -Plywac? - zdziwil sie Nelio. - Co to znaczy? Yabu Bata westchnal. -Ciesze sie, ze niedlugo sie rozstaniemy - powiedzial. - Ty o niczym nie masz pojecia. O wszystko pytasz. Bardzo szybko bym sie zestarzal, gdybym musial odpowiadac na wszystkie twoje pytania. Plywac to znaczy unosic sie na wodzie i jednoczesnie przesuwac do przodu. Nelio wychowal sie nad rzeka pelna krokodyli i nigdy nie przyszlo mu do glowy, ze czlowiek moglby poruszac sie w wodzie. Woda sluzy do picia, do prania oraz do podlewania kukurydzy i cassavy. Ale zeby sie w niej ruszac? Zeszli na brzeg, nad morze, ktore bez ustanku przetaczalo sie w te i z powrotem. -Nie stawiaj tu torby, bo sie zamoczy - odezwal sie Yabu Bata. - Nie chce niesc mokrej torby, jak stad odejde. - Podwinal nogawki spodni, odslaniajac swoje krotkie, palakowate nogi, po czym wszedl do wody. Nelio pilnowal torby, zeby ja predko podniesc, gdyby morze wtoczylo sie dalej. Bialy piasek byl goracy. Yabu Bata brodzil w te i z powrotem, ochlapujac sobie twarz. Kiedy wyszedl, polecil Neliowi zrobic to samo. -Ochlodzisz sie - wyjasnil. - Serce od tego bije spokojniej, krew zaczyna plynac powoli. Nelio wszedl do wody. Pochylil sie i napil, ale woda miala wstretny smak. Gdy zaczal pluc, Yabu Bata smial sie ubawiony na piasku. -Bog stworzyl morze z wielka madroscia - zawolal Yabu Bata. - Poniewaz nie chcial, zeby ludzie wypili cala jego niebieska wode, uczynil ja slona. Nelio wyszedl na brzeg i usiadl na piasku kolo Yabu Baty. Wiele godzin siedzieli w milczeniu, wpatrzeni w wode, ktora stale byla w ruchu, wiecznie zmienna. Od przechodzacych tamtedy rybakow kupili ryby, a nastepnie upiekli je w ognisku, oslonieci od wiatru za wydma. Noca wyciagneli sie na piasku i patrzyli w gwiazdy. W oddali woda uderzala o brzeg. -Jutro cie zostawie - Yabu Bata przerwal nagle cisze. - Zgodnie z obietnica, przyprowadzilem cie nad morze. -Obiecales mi tez pare spodni - powiedzial Nelio. -Jestes bezczelnym szczeniakiem - odparl Yabu Bata ze zloscia. - Ludzie obiecuja tyle, ile bardzo by chcieli spelnic, ale nie zawsze wszystko, czego czlowiek chce, jest mozliwe. Czlowiek chce zyc wiecznie. Ale to niemozliwe. Czlowiek chce, zeby jego wrogowie cierpieli jego wlasne nieszczescia. To tez nie zawsze jest mozliwe. Czlowiek chce miec pare spodni. Czasem jest to mozliwe. Zrozumiesz, kiedy dorosniesz. -Niby co zrozumiem? - spytal Nelio, nie probujac nawet ukryc niezadowolenia i rozczarowania. -Zrozumiesz, ze trzeba sie nauczyc zapominac o cudzych obietnicach. -Nie wydaje mi sie - nadasal sie Nelio. -Ciesze sie, ze jutro sie rozstaniemy - burknal Yabu Bata ze zloscia. - Nie dosc, ze ciagle sie o cos dopytujesz, to w dodatku stajesz okoniem, kiedy starsi, madrzy ludzie opowiadaja ci o zyciu. Dluzsza chwile lezeli bez slowa. Gwiazdy czekaly. -Czy jutro, kiedy sie obudze - odezwal sie Nelio - Yabu Baty juz tu nie bedzie? -To oczywiscie zalezy od tego, jak wczesnie sie obudzisz - odparl Yabu Bata. - Ale mam nadzieje, ze zdaze juz wyruszyc, kiedy ty otworzysz oczy. Nie lubie pozegnan. Nawet z ciekawskimi dzieciakami. Nelio dlugo lezal na piasku, nie mogac zasnac, jego towarzysz dawno juz oddychal spokojnie, nawet zdazyl zaczac chrapac. Nelio jakby dopiero teraz zrozumial, ze nastepnego dnia zostanie sam. Po pierwsze, musi przestac sie spodziewac, ze zawsze bedzie kogos mial przy sobie. Jego ojciec, Hermenegildo, nieraz opowiadal, ze najgorsze, co moze spotkac czlowieka, to samotnosc. Czlowiek bez rodziny jest niczym. To zupelnie jakby nie istnial. Mozna stracic wszystko - caly majatek, a nawet rozum, jesli sie pije za duzo tontonto. Wszystko to da sie przezyc. Ale nie da sie przezyc bez drugiego czlowieka, bez rodziny, bez wszystkich matek, siostr i braci. Moze wlasnie to jest najwieksza krzywda, jaka mu wyrzadzili bandyci? Odebrali mu rodzine. Gdy Nelio lezal tak na chlodnym piasku obok chrapiacego Yabu Baty, poczul sie nagle bardzo smutny. Wlasciwie najchetniej przysunalby sie do karla tak blisko, zeby slyszec bicie jego serca. Nie mial jednak odwagi. Yabu Bata na pewno by sie zezloscil. Lezal wiec bez ruchu, wspominajac, co sie wydarzylo od tej nocy, kiedy ciemnosc eksplodowala bialym ogniem z broni bandytow. Myslal o swojej martwej siostrze, o mezczyznie o zmruzonych oczach, ktorego zabil, i o swoim bracie, ktory nadal zyje. Jutro on zostanie sam: nie ma nawet spodni i nie wie, dokad isc. Uznal, ze to bedzie ostatnie pytanie, jakie zada Yabu Bacie, najwazniejsze pytanie w jego dotychczasowym zyciu. W ktora strone ma isc? Gdzie jest jego przyszlosc? Czy w ogole ma jakas przyszlosc, czy tez zniknela ona tamtej nocy, kiedy przyszli bandyci i zabili nawet psy? A moze ona jest tutaj, nad morzem, po ktorym nie mozna isc. Czy wlasnie tu konczy sie jego podroz, tutaj ma zostac? Nelio spal niespokojnie. Cala noc snilo mu sie, ze Yabu Bata juz wstal i szykuje sie do drogi. Kiedy jednak obudzil sie bladym switem, torba nadal lezala na piasku. Yabu Bata zdjal sari i stal teraz nagi w wodzie. Myl sie, a jego krepe cialo polyskiwalo na tle wody. Nelio pomyslal, ze goly czlowiek w morzu to bardzo wyrazny czlowiek. Na tle morskiej wody widac, jak kto naprawde wyglada. Wrociwszy na brzeg, Yabu Bata wydawal sie niezadowolony, ze Nelio juz nie spi. Wlozyl sari i otrzasnal wode z bladozoltych kedzierzawych wlosow. -Wiem, ze uwazasz, ze zadaje zbyt wiele pytan - odezwal sie Nelio. - Dlatego zanim odejdziesz, spytam cie tylko o jedna rzecz. Yabu Bata wydal sie nagle zasmucony, ze musza sie rozstac. Usiadl na piasku obok torby i oparl glowe na dloniach. -Czasem zastanawiam sie, czy znajde sciezke, ktora mi sie przysnila - powiedzial. - Co noc mi sie sni, ze znowu jestem w swojej wiosce w Gorach Garbatych, ze stoje w swojej kuzni. A po przebudzeniu zawsze jestem gdzie indziej. Zastanawiam sie, dlaczego Bog obdarzyl ludzi zdolnoscia snienia. Dlaczego we snie mozna zobaczyc sciezke, ktorej pozniej byc moze wcale sie nie znajdzie? Dlaczego czlowiek we snie wraca do swojej kuzni, skoro pozniej budzi sie nad morzem? Yabu Bata dlugo tak siedzial, zastanawiajac sie, dlaczego ludzie snia. Nagle gwaltownie podniosl glowe i spojrzal na Nelia. -O co chciales zapytac? -W ktora strone mam isc. Yabu Bata z namyslem pokiwal glowa. -To najlepsze pytanie, jakie mi do tej pory zadales - stwierdzil. - Chcialbym umiec na nie odpowiedziec. Ale tylko ty sam mozesz to zrobic. -Chce isc tam, gdzie maja dla mnie pare spodni - odparl Nelio bez wahania. -Spodnie maja wszedzie - powiedzial Yabu Bata. - Wydaje mi sie, ze najlepiej zrobisz, idac brzegiem morza prosto na poludnie. Tam sa ludzie, tam sa miasta. Tam masz isc. -Czy to daleko? - spytal Nelio. -Miales tylko tamto pytanie - ucial Yabu Bata. -Wystarczy, ze ci na jedno odpowiem, a ty juz zadajesz nastepne. Ta sama droga moze byc i dluga, i krotka. Zalezy, skad i dokad idziesz. Nagle Yabu Bata wybuchnal smiechem. Wzial garsc piasku i posypal sobie nim glowe, jakby w jednej chwili postradal zmysly. -Naprawde bedzie mi cie brakowac - powiedzial, uspokoiwszy sie w koncu. Potem wyjal z torby mala skorzana sakiewke i wysuplal z niej kilka banknotow, ktore podal Neliowi. -Masz tu na spodnie - oznajmil. - Ilekroc bedziesz je zdejmowal lub wkladal, przed oczami stane ci ja, Yabu Bata. -Ja nie mam ci co dac - odparl Nelio. -Daj cos komus innemu, kiedy bedziesz mogl - rzekl Yabu Bata, chowajac sakiewke do torby. Potem wstal i podniosl torbe. -W zyciu czlowieka sa tylko dwie drogi - powiedzial. - Pierwsza to droga szalenstwa, ktora wiedzie prosto ku zgubie. Idzie nia ten, kto dziala wbrew wlasnemu rozumowi. Trzeba wybierac te druga. To wlasciwa droga. Potem Yabu Bata ruszyl plaza. Nie odwrocil sie ani razu. Nelio prowadzil go wzrokiem, az od ostrego slonca blyskajacego na bialym piasku zaczely go bolec oczy. W koncu widzial tylko niewyrazny punkcik, ktory rozplynal sie w upale jak lekki dym. Nelio poszedl brzegiem morza na poludnie. Staral sie nie myslec o osaczajacej go samotnosci. Torby, ktora tak dlugo niosl na glowie, brakowalo mu rownie mocno jak Yabu Baty. Juz wtedy jednak czul, ze oni dwaj wiecej sie nie zobacza. Nigdy sie nie dowie, czy karzel znalazl swoja sciezke. Po dwoch dniach Nelio dotarl do malego miasteczka zlozonego z kilku niskich domow stojacych wzdluz ulicy. Zatrzymal sie przed jednym z nich, gdzie na chybotliwym drewnianym stojaku wisialy ubrania. Z ciemnego wnetrza wyszedl Hindus - byl tak wychudzony, ze wydawal sie zupelnie nie miec ciala, jakby od bardzo dawna glodowal. U niego Nelio kupil spodnie z ciemnoczerwonej bawelny. Zaplaciwszy, schowal sie za domem, zdjal podarta capulane i wlozyl spodnie. Capulana zrecznie owinal sobie glowe dla ochrony przed palacym sloncem. Kiedy wrocil na ulice, Hindus wieszal na stojaku nowa pare spodni. -Dokad idziesz? - spytal Nelia. -Na poludnie. -Spodnie wystarcza na dluga wedrowke - powiedzial Hindus marzycielsko. Nelio szedl dalej brzegiem morza. Co noc sypial za wydma. O swicie zdejmowal spodnie, wchodzil do morza i myl sie, jak nauczyl go Yabu Bata. Kiedy byl glodny, pomagal rybakom wyciagac na brzeg lodzie i czyscic sieci. Dawali mu jesc, a on ruszal dalej, najadlszy sie do syta. Pejzaz sie zmienial, ale morze wciaz trwalo jednakowe. W oddali widzial gory i rowniny, szare polamane drzewa w lasach, mokradla i pustynie. Szedl, nie zastanawiajac sie dokad. Wciaz od czegos uciekal, wypatrujac znaku, ktory mu jasno wskaze, dokad idzie. Nocami obserwowal, jak ksiezyc powoli przechodzi od cienkiego sierpa do pelni, by pozniej znow zaczac znikac. Czul, ze maszeruje juz dlugo, a morze wydawalo sie nieskonczone. Czasem spotykal ludzi i przylaczal sie do nich na troche, ale najczesciej szedl sam. Wszyscy pytali, dokad zmierza. Opowiadal o bandytach, o spalonej wiosce, zawsze jednak pomijal dzien, kiedy zamiast zastrzelic brata, zabil mezczyzne o waskich, zmruzonych oczach. Kiedy powtarzali pytanie - dokad zmierza - odpowiadal, ze nie wie. W tamtym czasie zrozumial, ze ludzie zawsze chca wiedziec, dokad inni zmierzaja. To pytanie zbliza ich do wedrowca. Pewnego dnia wczesnym przedpoludniem Nelio dotarl do ujscia rzeki. Opodal zobaczyl zerwany most i uznal, ze musi poszukac kogos, kto ma lodz i pomoze mu sie przeprawic przez rzeke. Nagle ujrzal stara kobiete siedzaca na kamieniu nad woda. Podszedlszy blizej, poczul sie nagle niepewnie: kobieta skore miala pokryta luska i bardziej przypominala zwierze niz czlowieka. Ona jednak zdazyla juz go uslyszec, odwrocila ku niemu glowe i patrzyla nieruchomo. Wtedy zrozumial, ze to halakawuma, ktora przybrala postac kobiety. A moze bylo odwrotnie: moze to stara kobieta przebrala sie za madra jaszczurke? Podszedl jeszcze troche, ale caly czas uwazal, zeby nie zblizyc sie do jej jezyka. Wiedzial, ze ma szczescie. Kto spotka halakawume, moze ja prosic o rade. Nawet krolowie sluchali podszeptow halakawumy w sprawie rzadzenia panstwem. Nelio slyszal opowiesci o tym, ze przywodca mlodych rewolucjonistow mial caly ogrod pelen jaszczurek, ktore regularnie zwolywal na narady. Gdy usiadl na ziemi, jaszczurka wodzila za nim nieobecnym wzrokiem. -Nie chce przeszkadzac - zaczal - ale potrzebuje porady. Od wielu dni ide, nie wiedzac dokad. Caly czas czekam na znak, ktory sie nie objawil. -Kiedy czlowiek jest tak mlody jak ty, moze isc tylko jedna droga - odparla jaszczurka glosem dzwieczacym jak dzwonki. - Twoja droga powinna zaprowadzic cie do domu. Wtedy Nelio pokrotce opowiedzial, co sie stalo. Caly czas obawial sie, ze jaszczurka sie zniecierpliwi i z sykiem popelznie w wysoka trawe porastajaca ujscie rzeki. Kiedy zamilkl, jaszczurka z lezacego obok tobolka wyjela butelke i pociagnela kilka zdrowych lykow. Ku swemu wielkiemu zdumieniu Nelio poczul zapach palmowej wodki. Jaszczurka krzywila sie przy piciu. Wtedy pomyslal, ze swiat pelen jest niespodziewanych wydarzen. Nigdy nikt mu nie mowil, ze halakawuma tez moze miec sklonnosc do napojow, ktore ludzie wlewaja w siebie, kiedy chca sie upic. -Jestem stara - powiedziala. - Sama juz nie wiem, czy moje rady sa dobre. Ludzie maja coraz mniej szacunku dla madrosci. Wszyscy jakby podazali droga szalenstwa, niezaleznie od tego, czego bysmy im nie probowaly przekazac, my, ktore jeszcze posiadamy resztki starej wiedzy. Jaszczurka znowu sobie lyknela, po czym zaczela sie kiwac do przodu i w tyl na swoim kamieniu. Nelio bal sie, ze zasnie, zanim udzieli mu odpowiedzi. -Przejdz przez rzeke - odezwala sie w koncu lekko nieobecna, jakby jej umysl zajmowaly juz inne mysli. - Przejdz przez rzeke i idz jeszcze przez jakis czas. Dojdziesz do duzego miasta, gdzie ze stromych zboczy domy jak malpy schodza ku morzu. Tam ludzi jest juz tak duzo, ze nie ma znaczenia, czy dolaczy jeszcze jeden. Tam mozesz zniknac i ponownie wylonic sie jako czlowiek, ktorym chcialbys byc. Zanim Nelio zadal kolejne pytanie, jaszczurka zdazyla juz niezgrabnie popelznac w trawe. Myslal o wszystkim, co uslyszal, i uznal, ze to wlasnie jest znak, na ktory czekal. Wtedy zobaczyl, ze jakis mezczyzna spycha czolno na wode. Nelio poderwal sie i pobiegl do niego, gdy ten stal juz z wioslem w dloni. Godzine pozniej Nelio wysiadl na drugim brzegu i tam podjal swoja wedrowke. Ktoregos dnia po poludniu dotarl do miasta. Gdy wdrapal sie na wzgorze, byl juz bardzo zmeczony. Nie umial powiedziec, od jak dawna idzie, lecz stopy mial cale w ranach, a kupione od Hindusa spodnie byly juz wytarte i bardzo brudne. Teraz jednak widzial zarys miasta, ktore wspinalo sie po nadmorskich zboczach. A wiec w koncu dotarl do celu. Chociaz nigdy wczesniej tam nie byl, natychmiast przepelnilo go to samo uczucie, jakiego doznal, kiedy z Yabu Bata po raz pierwszy ujrzal morze. Sam zarys wielkiego miasta, obraz miejsca calkowicie mu nieznanego, miejsca, ktorego nawet nie umial sobie wyobrazic, sprawil, ze Nelio natychmiast poczul sie u siebie. Oto po raz drugi doznal niespodziewanego poczucia przynaleznosci. Przyszlo mu do glowy, ze na wszystkich ludzi, ktorzy musza uciekac przed wojna, zaraza albo katastrofa naturalna, czeka gdzies drugi dom. Trzeba tylko isc tak dlugo, az sie calkiem opadnie z sil. Wlasnie tam, gdzie wycienczenie niby zelazna obrecz zaciska sie wokol ostatnich resztek woli, czeka twoj dom, choc dotad nie wiedziales, ze go masz. Do miasta przyszedl poznym popoludniem, kiedy krotki zmierzch zabarwil niebo na czerwono. Usiadl na miekkim piasku i z daleka obserwowal nieskonczone mnostwo domow, ludzi, halasliwych samochodow i zardzewialych autobusow. Nigdzie nie widzial bodaj jednej lepianki, w zadnej czesci miasta nie mogl dostrzec wsi. Czul, ze strach go nie opuscil. Moze miasto jest w rekach bandytow? Nie wiedzial. Wciaz nie mial odwagi wejsc do miasta. Poczeka do rana. Niech sie ono na odleglosc oswoi z jego przybyciem. Wiedzial, ze teraz jego najwazniejsze zadanie to przezyc. Najwazniejsze zadanie, jakie moze przypasc czlowiekowi. Tak oto Nelio znalazl swoj dom nad morzem. Nastepnego ranka dal sie wchlonac masie ludzi, ulic i podupadlych domow. Pewnego dnia po prostu tam byl. O swicie, pod koniec opowiadania, byl juz bardzo zmeczony. Mowil tak cicho, ze musialem nachylac sie nisko, zeby w ogole cokolwiek slyszec. Pozniej, kiedy zamilkl, prawie natychmiast zasnal. Dlugo siedzialem przy nim, pelen leku, ze wiecej sie nie obudzi. Myslalem o tym, ze wtedy nigdy sie nie dowiem, co wydarzylo sie tamtej nocy w teatrze, tamtej jakze juz odleglej nocy, kiedy Nelio zostal ranny. Na rozpalonym czole polozylem mu mokry recznik i zszedlem do piekarni. Z daleka slyszalem Done Esmeralde. Zdarzalo jej sie pojawiac wczesniej, zeby sprawdzic, czy wszyscy przyszli na czas. Przystanalem w mroku na schodach. Czy widac po mnie, ze na jej dachu lezy Nelio? Czy widac po mnie, ze przez cala noc sluchalem opowiesci, bardzo pragnac, by nigdy nie dobiegla konca? Nie mialem pojecia, wiec po prostu ruszylem w dol. Czwarta noc Dona Esmeralda nie zauwazyla, kiedy wszedlem.Na ulicy przed piekarnia i teatrem panowal tego dnia wielki niepokoj. Piekarze, chlopaki do mieszenia ciasta, przekorne dziewczeta, ktore sprzedawaly chleb, straznicy - wszyscy razem z Dona Esmeralda zebrali sie w drzwiach i wygladali na ulice. Poniewaz jestem nie mniej ciekawski od innych, na chwile zapomnialem o Neliu, ktory lezal na dachu w goraczce. Czasem mysle, ze nic nie ma nad czlowiekiem wiekszej wladzy niz ciekawosc. Dlatego czesciowo moge sobie wybaczyc, ze na krotka chwile o nim zapomnialem. Stojacego obok piekarza - chyba to byl Alberto - spytalem, co sie stalo. Jednoczesnie spostrzeglem, ze po ulicy w te i z powrotem niespokojnie biegaja bandy bezdomnych dzieci. Blokowaly ruch, wywracaly kubly na smieci, krzyczaly i halasowaly. -Nelio zniknal - odparl Alberto. Poczulem, jak na moim sercu cos sie zaciska. -Nelio? - powtorzylem. - Jaki Nelio? Dona Esmeralda, ktora ma niezwykla zdolnosc slyszenia wszystkiego, co sie przy niej mowi, odwrocila sie do mnie z pytajacym spojrzeniem. -Kazdy wie, kto to Nelio - powiedziala ostro. - Ten boski Nelio, ktoremu nikt nigdy nie zdolal przylozyc. -Alez oczywiscie, wiem, kto to Nelio - poprawilem sie przepraszajaco. - To on zniknal? - wypytywalem dalej Alberta, kiedy Dona Esmeralda znow spojrzala na ulice. -Zniknal - odparl Alberto. - Dzieciaki podejrzewaja, ze jest w wiezieniu. -Kto by dal rade go zlapac? -Dzieciaki twierdza, ze to spisek. Spisek wszystkich tych, ktorzy nigdy nie zdolali mu przylozyc. -To nie brzmi wiarygodnie - powiedzialem niepewnie. - Gdzie mieliby go uwiezic? -A skad niby ja mam to wiedziec? - burknal Alberto. Niepokoj nie zelzal przez caly dzien. Dzieciaki z ulicy - zdawalo sie, ze sa ich tysiace - nadal wprowadzaly chaos. Wezwani policjanci obserwowali to wszystko z chodnikow. Ich zwierzchnicy jednak, zlani potem pod ciezkimi czapkami, nie pozwalali im wkroczyc do akcji. Ktos twierdzil nawet, ze widzial, jak minister spraw wewnetrznych, budzacy groze Metys Dimande, przejechal swoim opancerzonym wozem, zeby miec oglad sytuacji. Dopiero pod wieczor dzieciaki troche przycichly. Zbily sie w gromady, zeby nastepnie w malych grupkach rozproszyc sie po miescie. Chociaz bylem bardzo zmeczony, przez caly dzien nie dalem rady zasnac. Moj brat przyslal jednego z sasiadow, zeby sie dowiedziec, czy zachorowalem, bo od kilku dni nie pokazuje sie w domu. Na papierowej torbie na chleb napisalem, ze jest teraz duzo pracy i nie wystarcza mi czasu na chodzenie do domu, ale wszystko w porzadku, nie ma powodu do obaw. Na tylach piekarni, gdzie pordzewiale blachy wydzielaja niewielka zaslonieta przestrzen, rozebralem sie do naga i porzadnie umylem pod pompa. Nastepnie poszedlem do pani Muwulene po tasmy maczane w jej tajemnym naparze ziolowym. Czulem, ze ona sie domysla, iz to wlasnie Nelio jest pod moja opieka i ze stala mu sie jakas krzywda. Stojac w jej ciemnym garazu przesiaknietym ostra wonia amoniaku i nieznanych przypraw, powaznie zastanawialem sie, czyby jej nie wtajemniczyc w cala historie. Moze moglbym ja prosic, zeby poszla obejrzec Nelia? Widzac tysiace bezdomnych dzieciakow, uswiadomilem sobie, jak wielka biore na siebie odpowiedzialnosc. Co by bylo, gdyby Nelio umarl i wydaloby sie, ze pielegnowalem go sam na dachu, nie sprowadziwszy lekarza? Nelio nie moglby juz nic wytlumaczyc i kto by uwierzyl, ze sam sobie zyczyl pozostac na dachu? Nikt. Prawdopodobnie wyciagneliby mnie na ulice, a policja odwracalaby wzrok, gdy oni by mnie bili, kamienowali, oblewali benzyna, by na koniec podpalic. Mimo to nic nie powiedzialem pani Muwulene. Czulem, ze juz za pozno. Wzialem na siebie odpowiedzialnosc za Nelia i musialem ja znosic w samotnosci dopoty, dopoki on sam nie poprosi, zeby go zabrac z dachu. Od pani Muwulene poszedlem na targ po cos do jedzenia. Kupilem gotowana kure i warzywa, na nic innego nie starczylo mi pieniedzy. Na targu dalo sie wyczuc jakis niepokoj. Wprawdzie bezdomne dzieciaki nie biegaly tam w poszukiwaniu Nelia, ale zebrzacych bylo wiecej niz zwykle. Wiedzialem, ze do miasta stale naplywaja nowi ludzie. Bandyci rozbijali sie po calym kraju, plotki glosily, ze wojsko mlodych rewolucjonistow ucieka, gdy tylko bandyci sie zbliza, i coraz wiecej ludzi musi w poplochu opuszczac swoje domy. Myslalem o tym, co opowiadal Nelio, i chyba dotarlo do mnie cos z potwornego losu mojego kraju. Nieprzerwana wojna rozbijala rodziny, brat mogl stac przeciw bratu, a za tym wszystkim, gdzies daleko, w innych krajach niewidzialne rece pociagaly za sznurki u ramion bandytow. Biali, ktorzy kiedys musieli opuscic kraj, szykowali teraz swoj powrot. Oczami duszy widzialem, jak posagi Dom Joaquima znow staja na wszystkich placach, i poczulem nagly przyplyw wscieklosci na cala te sytuacje. Nie tylko Nelio trafil w pustke bezdomnosci, ale caly narod byl zmuszony do ucieczki: niewinni, prosci ludzie, ktorzy nie chcieli niczego wiecej niz zyc ze soba w pokoju, ludzie, od ktorych zaden obcy nigdy nie wyszedl glodny. Wrociwszy na dach, patrzylem na miasto innymi oczami. Jak na ostatni szaniec, ktorego trzeba bronic przed bandytami i grozaca nam inwazja posagow. Ciekaw bylem, jak to sie wszystko dalej potoczy. Choc sam nie umialem tego wyjasnic, czulem, ze dla wszystkich jest wazne, iz Nelio wciaz lezy zywy na dachu piekarni. Historia, ktora mi opowiadal, dotyczyla nas wszystkich. Za reszte pieniedzy kupilem od jakiegos bezdomnego dzieciaka koszule. Kosztowala malo i domyslalem sie, ze jest kiepskiej jakosci, nie chcialem jednak, zeby Nelio lezal caly czas w tej samej. Byla brudna i przepocona, a pranie zajeloby troche czasu. Wrociwszy do piekarni, natychmiast przemknalem na dach, zeby sprawdzic, czy Nelio nadal spi. Ku swojemu zdumieniu zobaczylem, ze w nogach materaca lezy zwiniety w klebek szary kot. W pierwszej chwili pomyslalem wprawdzie, ze powinienem go przepedzic, bo na pewno ma mnostwo pchel, ale w koncu pozwolilem mu zostac. Nelio spal gleboko, czolo mial chlodniejsze niz o swicie. Usiadlem przy kominie i zaczalem mu sie przygladac: wciaz trudno mi bylo ustalic, czy przede mna lezy dziesieciolatek, czy bardzo stary czlowiek. O zmierzchu kot nagle wstal i bezszelestnie zniknal w ciemnosci nad dachami. Nelio wciaz spal. Zjadlem polowe kupionej na targu kury, po czym zszedlem do piekarni, zeby zabrac sie do pracy. Nadzorujac chlopaka do mieszenia ciasta - byl nowy i jeszcze sie nie nauczyl, w jakiej kolejnosci trzeba dodawac make, jajka, cukier, wode i tluszcz - zastanawialem sie, czy opowiedziec Neliowi, co sie dzialo przez caly dzien. Nie bylem pewny, jak zareaguje. Ucieszy sie, ze go szukaja? A moze go to przygnebi? Szczerze mowiac, przede wszystkim chyba mialem nadzieje, ze slyszac to, Nelio opowie mi, co sie stalo, kto probowal go zabic. Przez caly czas bylem pewien, ze nie byl to przypadkowy strzal. Wedlug mnie, w Nelia wycelowal swoja bron jakis tajemniczy sluga zla. Pomyslalem, ze moze mezczyzna o zmruzonych oczach od dawna podazal wiodacymi do miasta sladami Nelia, by w koncu go znalezc. Trudno jednak bylo mi w to uwierzyc. Taka hipoteza nie tlumaczyla tez, dlaczego wszystko wydarzylo sie w srodku nocy na rozswietlonej scenie teatru. Klocilem sie z chlopakiem od wyrabiania ciasta, bo byl leniwy i wszystko mial kompletnie w nosie. Zagrozilem, ze naskarze Donie Esmeraldzie, ale on tylko sie ze mnie smial i, nucac wymyslane na poczekaniu monotonne melodie, dalej rozsypywal make i rozlewal wode gdzie popadnie. W koncu tuz po polnocy mimo wszystko moglem go odeslac do domu. Uformowalem pierwsze chleby i ulozylem je na blachach. Kiedy siedzialy juz w piecu, pobieglem z powrotem na dach. Od morza wial lagodny wiatr. W oddali widzialem blyskawice przechodzacej bokiem burzy. Nelio nie spal. Usmiechnal sie na moj widok. Dalem mu jesc i napoilem go woda wymieszana z ziolami pani Muwulene. -Dlugo spalem - odezwal sie. - Duzo mi sie snilo, przeszedlem wszystko od poczatku. Snilo mi sie, ze znowu spotykam Yabu Bate. -Znalazl swoja sciezke? - spytalem ostroznie. Nelio spojrzal na mnie ze zdziwieniem. -Dlaczego mialbym go o to pytac? - odparl. - Yabu Bata szukal sciezki w rzeczywistosci, dlaczego wiec mialbym go o to pytac, kiedy spotykamy sie we snie? Od tamtych spedzonych na dachu nocy przed smiercia Nelia i od kiedy otrzymalem dziwne wyjasnienie wydarzen na scenie teatru, minal juz rok, a ja wciaz chyba nie moge powiedziec, ze rozumiem odpowiedz Nelia na moje pytanie o sciezke Yabu Baty. Podejrzewam, ze chcial mi wyznac cos waznego, ale moj umysl nie dojrzal jeszcze na tyle, zeby pojac wszystkie jego slowa. Czasem watpie, czy bede zyl dostatecznie dlugo, zeby doczekac tej chwili. Zmienilem opatrunek. Kiedy zobaczylem, ze rany jeszcze bardziej poczernialy, nie moglem ukryc przerazenia. Wydawalo mi sie tez, ze czuje lekki zapach smierci, ktora juz czai sie w zakazonych ranach. -Musze cie zabrac do szpitala - oznajmilem. -Jeszcze nie - ucial Nelio. - Powiem, kiedy bedzie trzeba. Mowil to z takim przekonaniem w glosie, ze nie mialem odwagi zaprotestowac. Osobliwe swiatlo calkowitej pewnosci, jakie otaczalo Nelia, od kiedy wypelzl z wnetrza posagu konnego i pokazal sie swiatu, wciaz go nie opuscilo, chociaz teraz byl bardzo chory. Wlasnie tej nocy, czwartej nocy, opowiadal duzo o posagu, ktory stal sie jego domem, i o tajnym miejscu, dokad zawsze mogl powracac myslami. Nelio wszedl do miasta wczesnym switem nastepnego dnia. Noc spedzil na plazy pod przewrocona do gory dnem lodzia rybacka. Wlaczyl sie w dlugi sznur ciagnacych do miasta ludzi, przeladowanych ciezarowek, pordzewialych autobusow, wozow i samochodow. Patrzyl oslupialy na wysokie domy i ciagle sie bal, ze zza powybijanych szyb powypadaja ludzie i wyladuja mu prosto na glowie. Szedl w tlumie, nie stajac sie jego czescia, dryfowal razem z innymi, zastanawiajac sie, dokad wlasciwie zmierza. Swoje pierwsze dni w miescie wspominal jako nieprzerwana wedrowke, dniem i noca, zrazu otumaniajaca i straszna, z czasem jednak coraz bardziej zabawna, az w koncu nabral poczucia, ze oto trafil do swoistego centrum, gdzie wszystko dokonuje sie naraz, wszystkie wydarzenia i wszyscy ludzie sa skupieni w jednym punkcie. Tak poznal miasto. Z kublow na smieci wyciagal resztki jedzenia, zyc nauczyl sie, nasladujac inne dzieci, ktore tak samo jak on mieszkaly na ulicy. Przez pierwsze noce spal na cmentarzu na obrzezach miasta. Tam rowniez wydawalo mu sie, ze zdobyl przyjaciela, lecz czekalo go wielkie rozczarowanie. Pierwszego dnia - ktory byl tez najdluzszy - na jego bosych stopach pootwieraly sie rany, bo skora nie nawykla jeszcze do asfaltu i chropowatego bruku. W dodatku Nelio czesto sie potykal i wpadal w dziury, jakich pelno na miejskich ulicach i trotuarach. Nauczyl sie, ze bez przerwy musi decydowac, czy chce ogladac sklepowe witryny, czy isc dalej. Gdyby na przyklad chcial sledzic zajadla klotnie jakiegos mezczyzny z kobieta, nie moglby jednoczesnie posuwac sie naprzod. Kiedy zaczelo sie sciemniac, byl akurat na skraju miasta. Za wiszaca na jednym zawiasie furtka w murze zobaczyl drzewa. Pomyslal, ze moglby sie na jedno z nich wdrapac, niepewny, czy miasto takze ma swoje drapiezniki, ktore nocami poluja na bezdomnych. Kiedy jednak ostroznie wsliznal sie przez furtke, spostrzegl, ze jest na cmentarzu. W niczym nie przypominal on miejsca, gdzie w spalonej wsi chowano zmarlych: nie bylo tu ziemnych kopcow, czasem tylko oznaczonych zwiazanymi na krzyz galazkami. Tutaj w murowane nagrobki wtapiano fotografie na porcelanie, ktore teraz w wiekszosci byly czesto juz spekane i na pol wyblakle. Wiele grobow sie zapadlo. Nelio czul sie jak na cmentarzysku zmarlych pomnikow nagrobnych, a nie ludzi, ktorzy na powrot polaczyli sie ze swoimi duchami. Niektore grobowce byly tak duze, ze przypominaly male domy, wszystkie mialy gipsowe krzyze, czasem zas otwor przyslaniala zelazna krata. Nelio czul sie bardzo zmeczony, miedzy grobami zobaczyl innych ludzi, ktorzy ukladali sie do snu przykryci kocami albo kawalkami kartonu. Gdzieniegdzie przed wiekszymi grobowcami kobiety przyrzadzaly na ogniu jedzenie, podczas gdy ich rodziny czekaly w srodku. Nelio zauwazyl, ze drzewa, ktore widzial z ulicy, nie sa dosc wysokie, by sie na nie wdrapac, za to jeden z grobowcow, prawie calkiem zrujnowany, wydawal sie pusty. Wpelzl do srodka i skulil sie w ciemnosci. Zasnal prawie natychmiast, w bezpiecznym poczuciu, ze otaczaja go ludzie i duchy, ktorzy nie chca mu zrobic nic zlego. Obudziwszy sie o swicie, zobaczyl, ze w brudnym wnetrzu grobu nie jest sam. Po przeciwnej stronie lezal jakis mezczyzna. Mial materac i koc, ktorym przykryl sie po szyje. Na wieszaku powiesil swoje ubranie: garnitur, biala koszule i krawat. W sciane grobowca, w miejscu, gdzie brakowalo cegly, wstawione bylo nawet lusterko do golenia. Nelio po cichu usiadl i juz mial sie wymknac na dwor, gdy nagle spostrzegl, ze spod koca wystaje jedna stopa mezczyzny. W pierwszej chwili pomyslal, ze mezczyzna spi w butach, potem jednak, kiedy ostroznie sie nachylil, zeby przyjrzec sie z bliska, zobaczyl, ze to nie jest prawdziwy but. Mezczyzna namalowal sobie na stopach biale buty z czerwona lamowka i niebieskimi sznurowadlami. Nelio wpatrywal sie oniemialy w wystajaca spod koca butostope. Nagle mezczyzna usiadl gwaltownie na materacu. Byl bardzo chudy i mial ostre, przenikliwe spojrzenie. Nelio pomyslal, ze tamten wyrwal sie ze snu, jak zapasnik wyrywa sie z uscisku przeciwnika. -Cos ty za jeden? - spytal mezczyzna. - Lezales tu, kiedy noca wrocilem do domu. Nie chcialem cie budzic, chociaz to moj dom. Jestem milym czlowiekiem. -Nie wiedzialem, ze tu ktos mieszka - odparl Nelio. -W kazdym domu w tym miescie ktos mieszka - oznajmil mezczyzna. - Tu jest bardzo duzo ludzi i bardzo malo domow. -To ja juz pojde - powiedzial Nelio. -Dlaczego sie gapisz na moje buty? - spytal mezczyzna. -Myslalem, ze to stopy - wyjasnil Nelio. - Ale teraz widze, ze sie pomylilem. -Zawsze spie w butach - odparl mezczyzna. -Inaczej istnieje duze ryzyko, ze ktos mi je podwedzi. A tak, zeby podwedzic buty, zlodziej musialby tez, niestety, odrabac mi stopy. Byloby to duze nieszczescie. Potem pokazal Neliowi, ze na palcu wskazujacym ma zawiazany sznurek, ktory biegnie do wieszaka z garniturem. Gdyby ktos probowal noca ukrasc garnitur, on by sie obudzil. -Mozesz na mnie mowic senhor Castigo - powiedzial mezczyzna, wstajac, po czym zaczal sie ubierac. - A ty masz jakies imie? Potrafisz cos? Czy tez jestes rownie gnusny i do niczego niezdatny jak wszyscy inni ludzie? -Mam na imie Nelio. - Przez chwile zastanawial sie, co wlasciwie potrafi. - Umiem nosic na glowie torby - stwierdzil w koncu. Senhor Castigo popatrzyl na niego rozbawiony. -Wspanialy zawod - uznal. - Swiat potrzebuje ludzi, ktorzy na swoim baranim lbie potrafia utrzymac torbe. Umiesz przytrzymac lusterko tak, zeby go nie upuscic? Nelio przytrzymal lusterko, a senhor Castigo zrecznie zawiazal krawat. Kiedy skonczyl, z zadowoleniem kiwnal glowa do lusterka, odstawil je z powrotem do wneki w scianie i zwinal koc. Nastepnie dal Neliowi znak, zeby ruszyl za nim. Wlasnie mieli przejsc przez krzywa furtke, kiedy mezczyzna w namalowanych butach niespodziewanie stanal i badawczo przyjrzal sie chlopcu. -Jestes zbyt czysty - orzekl, po czym sie nachylil, wzial dwie garscie ziemi i wtarl ja Neliowi w twarz. Nelio probowal sie bronic, ale senhor Castigo mocno uderzyl go w ramie. -Chcesz zyc, chcesz przezyc czy czego chcesz? - zapytal. - Widac po tobie, ze jestes w miescie od niedawna. Daje ci szanse na przezycie, pod warunkiem ze bedziesz robil, co kaze. Zrozumiano? Nelio kiwnal glowa. -Trzymaj sie kilka krokow za mna - ciagnal senhor Castigo. - Nie znamy sie. Stawaj, kiedy staje, idz, kiedy ide. Na razie tyle zapamietaj. Reszty naucze cie pozniej. Poszli w strone miasta. Na ktoryms rogu senhor Castigo zatrzymal sie, zeby kupic cebule. Nelio zrobil, jak mu kazano, stanal kilka metrow z tylu, po czym znow ruszyl za mezczyzna w namalowanych butach. Schodzili stromymi zboczami, az doszli do jednej z glownych ulic, ktora Nelio rozpoznal z poprzedniego dnia. Mineli kawiarnie, gdzie wielu bialych saczylo napoje z kieliszkow i filizanek. Kiedy kawiarnia zostala za nimi, senhor Castigo znienacka wciagnal Nelia w ciemna, cuchnaca moczem brame. -Nosic na glowie torby to uczciwa praca, ktora przystoi czlowiekowi - powiedzial senhor Castigo z usmiechem. - Teraz jednak naucze cie podstaw wszelkiej pracy, najzacniejszego zawodu na swiecie. -Bardzo chetnie - odparl Nelio. -Naucze cie zebrac - ciagnal senhor Castigo. - Wzbudzac wspolczucie wlasnym brudem, nieszczesciem i glodem. Pomagac swoim bliznim okazywac hojnosc. Teraz wyjdziesz na ulice. Kiedy mijaja cie biali, wyciagasz reke, placzesz, prosisz o pieniadze. Na jedzenie dla rodzenstwa, ktore sam utrzymujesz. Twoj ojciec nie zyje, twoja matka nie zyje, jestes calkiem sam na swiecie. Rozumiesz? -Moja matka zyje - zaprotestowal Nelio. - Moj ojciec moze tez. Senhor Castigo nieoczekiwanie wpadl w furie. Plonely mu oczy. -Chcesz zyc, chcesz przezyc czy czego chcesz? - zaryczal, potrzasajac Neliem, a jego dlon na ramieniu chlopca zacisnela sie jak szpony. - Jesli mowie, ze nie zyja, to nie zyja. Teraz, w tej chwili, kiedy zebrzesz. -Nie umiem plakac bez powodu - powiedzial Nelio. Na to senhor Castigo wyciagnal z kieszeni cebule, rozlupal ja zebami na dwoje, po czym mocno chwycil Nelia za kark. Wcieral mu cebule w oczy tak dlugo, az zaczely swedziec i piec, a wzrok zamglily lzy. Potem senhor Castigo wypchnal Nelia na ulice. Chlopiec probowal robic, jak mu kazano, wyciagal reke, kiedy mijali go biali ludzie, belkotal niewyraznie, ze nic nie mial w ustach od wielu dni, od tygodnia, od miesiaca. Jedna kobieta zatrzymala sie gwaltownie, byla bardzo gruba i miala zupelnie rozowa skore. -Teraz to klamiesz - powiedziala. - Gdybys nic nie jadl od miesiaca, dawno bys juz nie zyl. Odeszla, nic mu nie dajac. Senhor Castigo trzymal sie na uboczu. Ilekroc ktos przystawal i zaczynal grzebac w kieszeniach, zeby dac Neliowi banknot, zblizal sie, jakby po prostu akurat tamtedy przechodzil, po czym szybko wracal do swojej kryjowki. Dopiero o wiele pozniej Nelio zrozumial, co sie wlasciwie dzialo. W samo poludnie, kiedy upal zrobil sie nieznosny, a Nelio zataczal sie juz ze zmeczenia i braku wody, senhor Castigo zarzadzil, ze ida odpoczac. Poszli do dzielnicy portowej, ktora Nelio poprzedniego dnia widzial z daleka. W drzwiach jednego z domow wisiala zaslona z bialych plastikowych tasiemek, ktora senhor Castigo odsunal na bok. We wnetrzu panowal mrok. Nelio prawie nic nie widzial, bo nadal piekly go oczy. Jakas bezzebna i brudna kobieta cuchnaca skwasnialym winem wyniosla skads butelke piwa i talerz dla senhora Castigo. Dla Nelia senhor Castigo zamowil kawalek chleba i wode. Kiedy przyszla pora placenia, z usmiechem wyjal z kieszeni portfel. -Pamietasz mezczyzne w niebieskim kapeluszu, ktory nic ci nie dal? - spytal. Nelio skinal glowa. Na widok portfela zaczal sie czegos domyslac, chociaz z poczatku sam nie bardzo rozumial czego. Senhor Castigo wypil do posilku tak duzo, ze byl juz zupelnie pijany. Nelio czul sie coraz bardziej nieswojo w jego towarzystwie. Nawet jesli nie umialby powiedziec, co bedzie robic, z cala pewnoscia wiedzial, ze nie chce juz wiecej zebrac. Nie mogl zrozumiec, dlaczego to niby mialo byc najzacniejsze zajecie na swiecie. Dlaczego w spalonej wsi o zebrakach wszyscy wyrazali sie z pogarda albo litoscia? Czesto trudno bylo rozroznic te uczucia. Senhor Castigo wyjal z kieszeni portfel, a potem jeszcze jeden - tym razem byla to czerwona kobieca portmonetka. Nelio zrozumial wtedy, nie bardzo wiedzac wprawdzie, jak zachowuja sie jego palce, ze mezczyzna w namalowanych butach jest kieszonkowcem. To dlatego podchodzil do ludzi, ktorzy chcieli dac Neliowi pieniadze, a pozniej natychmiast znow znikal. W jednej chwili Nelio postanowil uciec od senhora Castigo. Musi istniec inny sposob, zeby przezyc w miescie. Ale mezczyzna po drugiej stronie stolu najwyrazniej umial wniknac w jego mysli. Przechylil sie przez blat, chwycil Nelia pod brode i spojrzal na niego blyszczacymi oczami. -Nawet o tym nie mysl - powiedzial. - Nawet nie mysl o ucieczce. Cokolwiek zrobisz, i tak cie znajde. Kazdy policjant w miescie sie ze mna przyjazni. Jesli im powiem, ze maja cie szukac, zrobia to, wiec nawet o tym nie mysl. Puscil Nelia, po czym wrocil do picia piwa i oprozniania portfeli. Bezzebna kobieta przygladala sie temu wszystkiemu, stojac niedaleko. Co jakis czas probowala zlowic dla siebie jakis banknot, ale senhor Castigo caly czas uwazal i bil ja po rece. Wygladalo to jak jakas brutalna zabawa. Nelio odsunal sie ze swoim krzeslem jak najdalej w kat. Nie potrafil zrozumiec, ze zlodziej mialby sie przyjaznic z policjantami. Moze w miescie po prostu wszystko jest odwrotnie niz zazwyczaj - probowal sobie tlumaczyc. A jednak byl pewien, ze senhor Castigo chcial go tylko zastraszyc. Jesli nie ucieknie teraz, bedzie jeszcze gorzej. Wkrotce zupelnie oslepnie od wcieranej w oczy cebuli. Okazja sie nadarzyla, kiedy senhor Castigo zasnal za stolem. Glowa bezwladnie opadla mu na sciane, chrapal z otwartymi ustami. Bezzebna kobieta zniknela na zapleczu, skad dolatywal zapach spalonego tluszczu. Nelio ostroznie wstal z krzesla i tylem podszedl do drzwi. Powoli odsunal plastikowa zaslone. Promien slonca przez sekunde zatrzymal sie na twarzy senhora Castigo, ale go nie obudzil. Na ulicy Nelio natychmiast puscil sie biegiem. Caly czas spodziewal sie, ze reka senhora Castigo uderzy go w kark. Albo ze mezczyzna o zmruzonych oczach wroci z krolestwa zmarlych, zeby sie zemscic. Albo mezczyzna bez zebow. Nelio biegl co sil w nogach. Dopiero daleko stamtad, zgubiony w tlumie sklebionym na targu, przystanal, zeby zlapac oddech. Przy peknietej fontannie napil sie wody, prosto w usta lapiac struge tryskajaca z pyska ozdobnej ryby, i zmyl pot z twarzy. Wciaz staral sie byc niewidzialny. Rozgladal sie na wszystkie strony, pewien, ze senhor Castigo przyjdzie tu za nim. Przed targowiskiem bylo tez mnostwo policjantow. Nelio zauwazyl, ze maja bron tego samego rodzaju co bandyci. Taki karabin sam trzymal w dloniach, kiedy mial zastrzelic Tika. Jak to mozliwe, zeby policjanci i bandyci nosili taka sama bron? Czyzby naprawde policjanci przyjaznili sie z kieszonkowcem? Kiedy policjanci podeszli za blisko fontanny, Nelio sie stamtad ulotnil. W kieszeniach mial wyzebrane banknoty. Policzyl je i okazalo sie, ze jest ich cztery razy mniej, niz Yabu Bata dal mu na spodnie. Wystarczy na dwa dni, jesli bedzie jadl malo. Przez dwa dni bedzie zyl jak zebrak. Potem musi zdecydowac, czym sie zajmie, zeby przezyc. Jedna z glownych ulic biegnacych wzdluz nabrzeza wyszedl za miasto. Po obu stronach jezdni w dlugim szeregu staly palmy i wyblakle lawki. Od morza wialo chlodem, a palmy rzucaly cien. Nelio zobaczyl schodki wiodace nad sama wode, usiadl na najnizszym i zanurzyl poranione stopy w morzu. Nie mial jednak odwagi zostac tu dluzej: gdyby senhor Castigo go teraz znalazl, byloby po nim. Moglby tylko rzucic sie do morza. Noc spedzil w zardzewialym samochodzie na obrzezach miasta. Upewniwszy sie, ze w srodku nie ma nikogo, wsliznal sie na cos, co kiedys bylo tylnym siedzeniem, i umoscil mozliwie najwygodniej. Wokol przemykaly szczury. Spal niespokojnie, sny macaly go jak czyjes natretne palce. We snie zobaczyl swojego ojca w niespalonej wsi. Gdzies w poblizu stala tez matka, ale on jej nie widzial. Byl jasny, bezchmurny dzien, cos jednak sie nie zgadzalo, jakby wewnatrz snu wial zimny wiatr. Z poczatku Nelio nie wiedzial, o co chodzi. Po chwili spostrzegl, ze brakuje slonca. Spojrzal w niebo: wprawdzie bilo z niego bardzo ostre swiatlo, lecz nie mialo zrodla. Ktos wycial slonce i zabral z nieba. Ale skad to swiatlo? Nagle dotarlo do niego, ze wlasciwie jest noc, otoczyli go bandyci, a on probuje uciekac. Obudzil sie, uderzajac kolanem w jakis ostry kant. Zobaczyl bezdomnego psa, ktory przygladal mu sie z zewnatrz. Z oddali dobiegl go czyjs smiech, gdzies gralo radio. Musial byc srodek nocy. Sen przepelnil go smutkiem. Pomyslal, ze najtrudniejsza jest samotnosc. Cos do jedzenia jakos zdobedzie, lecz jak zdola sie pozbyc samotnosci? O swicie opuscil samochod, znikad nie otrzymawszy odpowiedzi. Tego samego dnia znalazl posag, ktory mial zostac jego domem na caly ten czas, kiedy mieszkal w miescie. Wedrujac bez celu, byle dalej od zlowrogiego cienia senhora Castigo, w poszukiwaniu lekarstwa na samotnosc, trafil do nieodwiedzanej wczesniej czesci centrum miasta. Znalazl tam niemal idealnie okragly skwer wcisniety miedzy dwa wysokie budynki. Posrodku placyku stal wysoki posag konny. Nelio nigdy wczesniej nie widzial ani posagu, ani konia i w pierwszej chwili myslal, ze to osiol, ale kiedy odwazyl sie podejsc do odpoczywajacych w cieniu poteznego zwierza mezczyzn i spytac, czy naprawde istnieja takie wielkie osly, zostal wysmiany. -Najwiekszym oslem jest ten, kto zadaje takie pytanie - odparl jeden z mezczyzn i zarechotal zadowolony ze swojej cietej repliki. Nelio zrozumial, ze zadal glupie pytanie. Juz wczesniej sie nauczyl, ze starsi ludzie bardzo lubia udowadniac mlodym ich glupote. Siedzacy pod pomnikiem mezczyzna z laska i donosnym kaszlem wyjasnil mu jednak, ze to jest kon, arabski cavalo, a czlowiek, ktory na nim siedzi, to slynny dowodca, jeden z przodkow oslawionego gubernatora Dom Joaquima. Nelio dowiedzial sie tez, ze cos nie powiodlo sie w prowadzonej przez mlodych rewolucjonistow akcji obalania i usuwania pomnikow, ktore w nieprzyjemny sposob przypominaly miniona epoke. -Posagow nie wytepia - powiedzial starzec filozoficznie. - Posagu nie da sie wytepic, jakby rozdeptac robaka. Mozna go usunac, przetopic, ale wytepic sie nie da. Nelio dowiedzial sie, ze akurat o tym pomniku zapomniano. Potem wybuchla wielka klotnia o to, kto wlasciwie jest za to odpowiedzialny, i ta klotnia trwa do dzis. Tymczasem posag zostawiono w spokoju. Nelio obszedl go kilka razy dookola. Czlowiek, ktory siedzial na koniu, na glowie mial helm, a w dloni miecz wymierzony w hinduski sklep blawatny po drugiej stronie skweru. Nelio usiadl na postumencie, w rozsadnej odleglosci od starcow, i pomyslal, ze wlasnie tu, przy tym zapomnianym posagu, chcialby zostac. Na tym malym placyku, gdzie ludzie nagle przestaja biec, by z godnoscia pojsc spokojnym krokiem, gdzie ruch jest niewielki, a odglosy miasta stlumione przez wysokie budynki; tutaj chcial zostac. Panowal tam taki spokoj jak pod oslona piaszczystych wydm nad morzem, gdzie sypial w czasie dlugiej wedrowki do miasta. Albo jak na polance w zagajniku czarnych drzew nieopodal jego wsi. Cale popoludnie spedzil pod posagiem, przesiadajac sie razem ze starcami za przesuwajacym sie cieniem, zajety obserwacja zycia na placyku. Widzial hinduskich kupcow i ich zony w chustach zakrywajacych glowy i ramiona, jak w drzwiach swoich mrocznych sklepow nieruchomo oczekuja klientow. W cieniu wysokich akacji na matach z lyka siedzialy handlarki, a przed nimi wznosily sie male piramidy z owocow, warzyw i korzeni cassava. Wokol pelzaly ich dzieci. Jesli ktoras z kobiet przysnela z upalu, natychmiast pozostale przejmowaly baczenie na dziecko. Przewaznie siedzialy w milczeniu, czasem spiewaly, czasem zas wybuchaly miedzy nimi glosne sprzeczki, ktore cichly rownie niespodziewanie, jak sie zaczynaly. Nelio nic nie rozumial, bo przekupki mowily w obcym jezyku, ale z pogardliwych komentarzy starcow mogl wywnioskowac, ze kobiety pozostaja wierne swojej naturze i kloca sie o blahostki. Przy tej okazji starcy zaczeli sie sprzeczac o to, co w zyciu mozna uznac za blahe. Po przeciwnej stronie placu stal kosciol, z ktorego co pewien czas wygladal ubrany na czarno ksiadz, jakby sie spodziewal, ze swiatynie nagle odwiedza niespokojne dusze potrzebujace pociechy. Nikt jednak nie przychodzil, wiec ksiadz zatrzaskiwal drzwi, zeby juz po chwili znowu przez nie wygladac. Ksiadz byl bialym czlowiekiem z broda, za to bez ani jednego wlosa na glowie. W pozostalych domach wokol placyku mieszkali ludzie. Wielu ludzi. Wszedzie wisialo pranie, na chodnikach bawily sie rozwrzeszczane dzieci. Kiedy byly za glosno, starcy grozili im piesciami, ale dzieci nie bardzo zwracaly na nich uwage. Nelio mial ochote pobiec i przylaczyc sie do zabawy, wiedzial jednak, ze juz nie moze: przychodzac do miasta, zostawil za soba dziecinstwo, zostawil wlasny wiek, niby niewidzialna skorupe na plazy, gdzie spal ostatniej nocy, nim pochlonely go ulice. Fakt, ze razem ze starcami siedzial teraz w cieniu posagu, byl oznaka wielkiej zmiany, jaka zaszla owej nocy, kiedy bandyci spalili wies. Tu, na placyku, po raz pierwszy poczul, ze przejmuje kontrole nad przepelniajacym go niepokojem. Jakby w samym srodku miasta odnalazl wioske. Rowniez tego wieczoru znalazl swoj dom. Starcy kolejno podnosili sie i znikali w ciemnosci, zmierzajac do swoich nor na nocny spoczynek. Slonce zaszlo, hinduscy kupcy musieli wbrew woli, niemal ze smutkiem stwierdzic, ze ostatni klient juz poszedl, pozamykali wiec drzwi i pozaciagali ciezkie kraty. Ich miejsce zajeli czarni stroze nocni w dlugich podartych plaszczach, ktorzy z tobolkow powyjmowali koce i tluste udka kurczaka. Rozpalili ogniska, zaczeli parzyc herbate. Dopiero kiedy hinduscy kupcy znikneli w swoich samochodach, oni zabrali sie do jedzenia, by pozniej ulozyc sie do snu. Dzieci przerwaly zabawe, zawolane do domow przez matki, pranie zostalo zebrane, zapach curry i piri-piri zmieszal sie z zapachem wiatru znad Oceanu Indyjskiego. W koncu Nelio zostal sam przy postumencie posagu konnego. Zjadl kawalek kurczaka kupiony od czlowieka, ktory ze starej beczki po oliwie zrobil sobie kuchnie weglowa. Nelio nie chcial opuszczac miejsca, jakie znalazl, uciekajac przed senhorem Castigo, i pomyslal sobie, ze tylko uciekajac, mozna odkryc tajemnice swiata, ktore inaczej pozostalyby nieznane. O zmierzchu dostrzegl nagle ukryta pod brzuchem konia klape, tuz przy podniesionym przednim kopycie. Gdy pociagnal za zardzewialy uchwyt, a klapa ustapila, zrozumial, ze w srodku nie ma wnetrznosci, tylko pusta przestrzen. Wczolgal sie tam. Podobne do gwiazd slabe promyki swiatla wpadaly przez otwory w nozdrzach konia i zrenicach jezdzca w helmie. Nelio natychmiast poczul, ze oto znalazl dom. Posag byl tak ogromny, ze w jego wnetrzu chlopiec mogl swobodnie stanac. Nie posiadal sie z radosci. Odtad juz zawsze nad jego glowa bedzie czuwal mezczyzna z obnazonym mieczem. W brzuchu konia jego sny beda mogly bezpiecznie podrozowac. Tu wydorosleje, znajdzie zone i bedzie patrzyl, jak rosna jego dzieci. Tej nocy Nelio duzo myslal. Niepokoj stopniowo go opuszczal. W koncu chlopiec zasnal z glowa oparta - niby na poduszce - na kolanie lewej tylnej nogi konia. O swicie obudzil go czyjs opetanczy smiech. Nelio wysunal sie z otworu pod brzuchem konia i zobaczyl, ze przed kosciolem w te i z powrotem niespokojnie chodzi ubrany na czarno ksiadz. Duchowny wymachiwal rekami i bez przerwy cos mamrotal, jakby mial niewidzialnego rozmowce. Wsciekal sie, z furia mlocil powietrze, czasem zas wybuchal swoim opetanczym smiechem. Nelio pomyslal, ze pewnie kloci sie ze zlymi albo niespokojnymi duchami, jakie noca zgromadzily sie pod jego kosciolem. Pozniej jednak, kiedy starcy ponownie zajeli swoje miejsca w cieniu na cokole pomnika, dowiedzial sie, ze stary ksiadz, Manuel Oliveira, wiele lat temu postradal zmysly. Gdy mlodzi rewolucjonisci wkroczyli do miasta, aby przejac wladze, on momentalnie zwariowal - lecz czy zwariowal ze strachu, czy ze zlosci, nie udalo sie ustalic. Z taka wsciekloscia w swoim kosciele przeklinal mlodych rewolucjonistow, ze w koncu nikt z jego dawnej parafii nie mial odwagi przychodzic na msze z obawy przed posiadajaca szerokie uprawnienia sluzba bezpieczenstwa, ktora rewolucjonisci bezzwlocznie powolali, by mogla sledzic i zatrzymywac wszelkich dysydentow, a zwlaszcza takich, ktorzy o czasach kolonialnych mieli dobre zdanie. Manuel Oliveira nie zaprzestal jednak swoich kazan, choc teraz musial wyglaszac je do pustych lawek. Czasem jakis funkcjonariusz sluzby bezpieczenstwa zajrzal na jego przerazliwie dluga msze, wobec czego Manuel, przejety, ze ma sluchacza, dodatkowo zaostrzal swoje wsciekle tyrady. Poczatkowo wobec starego ksiedza, ktory zwariowal, okazywano pewna tolerancje. Poprzestano na powszechnym zakazie uczeszczania do jego kosciola i pozwolono, by glosil kazania w pustke. Kiedy jednak zaczal przemawiac z ustawionej przed kosciolem skrzyni, miarka sie przebrala. Manuela Oliveire wyslano na daleka polnoc do obozu poprawczego dla wywrotowcow. Przez jakis czas grozono mu takze, ze zostanie zastrzelony na schodach kosciola, jesli nie zaprzestanie bezrozumnych napasci na nowy porzadek. Nic nie pomagalo. Wreszcie wolno mu bylo wrocic do kosciola. Uznano, ze predzej czy pozniej samo mu sie znudzi, co zreszta nastapilo. Teraz cale dnie spedzal bez slowa w kosciele, na prozno czekajac, by jego Bog wyjasnil mu, dlaczego swiatynia jest pusta i co wlasciwie sie stalo. Tylko o swicie powracaly resztki jego dawnego szalenstwa. Dla nocnych strozow byl to nieomylny znak, ze pora wstawac i wygladac juz hinduskich kupcow. Zaraz beda mogli zaswiadczyc, ze wszystko w porzadku, a oni pilnie czuwali przez cala noc. Pozniej, mniej wiecej w tym samym czasie, kiedy Manuel Oliveira znikal w ciszy pustego kosciola, nocni stroze zwijali koce, by udac sie do pracy, jaka wykonywali za dnia. Wszystko to Nelio uslyszal od starcow, z ktorych zaden nie podejrzewal nawet, ze w rzucajacym mily cien posagu chlopiec znalazl mieszkanie. Z jednego z domow najblizej kosciola wyszla kobieta, by przed drzwiami swiatyni postawic talerz z jedzeniem, i Nelio znowu pomyslal, ze to dokladnie tak samo jak u niego w domu, we wsi, ktora spalili bandyci. Z czasem, majac oczy szeroko otwarte, Nelio nauczyl sie, jak przezyc w miescie. Raz zobaczyl senhora Castigo: byl kompletnie pijany, garnitur mial podarty i caly w plamach. Nelio juz sie go nie bal. Wiele czasu Nelio spedzal na obserwacji swoich rowiesnikow zyjacych na ulicy. Z daleka przygladal sie, jak mozolnie myja samochody, zebrza i kradna, by pozniej sprzedac, co im sie udalo zdobyc. Zauwazyl, ze starsi chlopcy dowodza mlodszymi, i poczul, iz wlasnie wsrod nich jest jego miejsce. W czasie swoich wedrowek po miescie trafil tez do dzielnic, w ktorych panowal spokoj, a na ulicach nie bylo smieci i dziur. Duze biale domy o niespekanych scianach staly w rozleglych ogrodach za wysokimi pretami ogrodzenia. Tam tez spotykal dzieci w swoim wieku, predko jednak zauwazyl, ze go nie dostrzegaja, ich wzrok przebija go jak powietrze. Jego miejsce bylo posrod dzieci, ktore, tak jak on, zyly tylko po to, zeby przezyc. Zrozumial tez, ze maluchom, ktore nagle trafily na ulice, bardzo trudno jest przylaczyc sie do grupy i zdobyc akceptacje rowiesnikow zyjacych tak od dawna i majacych juz swoje rewiry. Wiele odpychanych i bitych dzieci odchodzilo, aby pozniej mimo wszystko wrocic, nie majac dokad isc. W koncu czesc z nich po prostu znikala i nikt o nie nie pytal. Lezac czasem w brzuchu konia z glowa oparta o jego lewe tylne kolano, Nelio zastanawial sie, czy istnieje specjalne niebo dla bezdomnych dzieci, ktore zniknely bez sladu, osobny swiat malych ulicznikow, gdzie dalej toczy sie ich ciezkie, roztanczone, glodne i rozesmiane zycie. Nelio urwal w pol zdania. Zblizal sie swit, niebo na wschodzie zaczelo juz jasniec zolto-czerwonym swiatlem, zapowiadajac dzien. Widzialem po twarzy, ze jest bardzo zmeczony, i juz myslalem, ze zasnal, kiedy nagle znow sie odezwal. -Okazja przyszla niespodziewanie. Pewnego dnia wolno mi bylo przylaczyc sie do grupy bezdomnych dzieci, tych, ktore juz znasz sprzed teatru. Nagle zdarzylo sie cos, co zmienilo wszystko. Trafilem tam zupelnie przypadkiem, ale czyz zycie nie jest tylko dlugim lancuchem zbiegow okolicznosci? Czekalem na dalszy ciag, ale Nelio nie dokonczyl mysli. Zamknal oczy. Wkrotce juz spal. Oddychal ciezko. Juz zawczasu sie balem, co zobacze, gdy znowu bede zmienial mu opatrunek. Mimo to mialem pewnosc, ze zycie jeszcze go nie opuszcza. Nigdy by mnie nie zostawil bez wyjasnienia okolicznosci, w jakich zostal przyjety do grupy dzieci, ktore zyja i bez przerwy wyczyniaja swoje sztuki na ulicy przed teatrem i piekarnia. Wiedzialem, ze bedzie jeszcze dalszy ciag. Wstalem, podszedlem na skraj dachu i spojrzalem na miasto. Poczulem sie bardzo zmeczony. Pozniej, po rutynowej wizycie u pani Muwulene, zajrzalem na placyk z posagiem konnym. Starcy siedzieli w cieniu i wszystko bylo tak, jak Nelio opisywal. Usiadlem pod przednimi nogami konia i znalazlem wejscie do tajnego mieszkania Nelia. Przez krotka chwile walczylem z pokusa, zeby sie wdrapac do srodka. Powstrzymalem sie jednak. Naruszylbym wtedy jego tajemnice. Pospiesznie opuscilem skwer. Od jednej z przekornych dziewczat pozyczylem pieniadze na jedzenie. Jeszcze cale dziesiec dni, zanim Dona Esmeralda wyplaci moja mala pensje - jesli akurat bedzie miala gotowke, co nie zawsze bylo takie oczywiste. Dzien byl bardzo goracy. Na horyzoncie zbieralo sie na burze. Szybko wrocilem na dach, gdzie Nelio spal glebokim snem, i sklecilem nowy daszek przeciwdeszczowy ze starych workow na make. Uporalem sie z tym dokladnie w chwili, kiedy lunelo. Nelio nic nie zauwazyl. Spal. Piata noc Deszcz przeszedl i nad miastem zapadla rzeska jasna noc. Przespalem pare godzin na rozlozonych przy kominie starych gazetach, bo po ulewie dach wciaz byl wilgotny. Zblizala sie polnoc i wlasnie mialem zejsc kretymi schodami do rozgrzanej piekarni, zeby skontrolowac prace niechlujnego pomocnika, kiedy nagle Nelio powiedzial, ze musi isc do toalety. Poniewaz przez te wszystkie dni i noce, kiedy lezal na materacu, bardzo malo jadl, zupelnie o tym nie pomyslalem. Zszedlem na tylne podworko, gdzie jedna z przekornych dziewczat ze sklepu zamarudzila z piekarzem z dziennej zmiany. Zastalem ich w sytuacji, ktora trudno bylo niewlasciwie zinterpretowac, i poczulem, ze sie czerwienie.Blyskawicznie zlapalem jedno z wiader na smieci, po czym pobieglem na dach. Za plecami slyszalem przeklenstwa piekarza, wscieklego, ze mu przeszkodzono, i zazenowany chichot dziewczyny. Przy wiadrze polozylem kawalek gazety. Potem pomoglem Neliowi wstac i zostawilem go samego. Kiedy wrocilem, lezal juz na materacu. Z wysilku caly sie spocil, a mnie zrobilo sie wstyd, ze nie zapewnilem mu lepszych warunkow. -Twoja praca czeka - powiedzial. -Zaraz wracam - odparlem. - Chlopak od ciasta nie wie, ile trzeba wziac maki i soli, zeby chleb wyszedl taki, jak chce Dona Esmeralda. Zabralem wiadro i poszedlem. Zwykla praca zajela mi dwie godziny. Pomocnikowi dziwnie lsnily oczy. Kiedy dotarlo do mnie, ze palil sorume i teraz przebywa w jakiejs dalekiej krainie, nie moglem sie opanowac i przylozylem mu w twarz. Ryknalem na niego, ze mam tego dosyc, a Dona Esmeralda natychmiast go wyrzuci, kiedy jej opowiem, jaki jest nieodpowiedzialny. Pozniej wszystko szlo jeszcze wolniej. Chlopak ledwo mogl ustac na nogach, wiec ja musialem targac ciezkie worki z maka, bo nie mialem odwagi puscic go samego do magazynu. W dodatku akurat tej nocy drewno na rozpalke bylo bardzo kiepskie, wiec dlugo trwalo, nim zdolalem rozgrzac piece i wsadzic pierwsza blache. Rozwalkowalem ciasto i uformowalem chleby najszybciej, jak sie da, ale i tak zrobilo sie juz bardzo pozno, zanim wreszcie moglem wykopac pomocnika i wrocic na dach. Nelio nie spal, kiedy przyszedlem. Ku mojej radosci zjadl owoce i kawalek chleba grubo posmarowany maslem, jakie zostawilem mu przy materacu. Wlozyl tez wyprana przeze mnie koszule. Pomyslalem, ze chyba wlasnie dokonuje sie cud. Fakt, ze Nelio sie zalatwil, oznaczal, ze jego zoladek nie jest powaznie uszkodzony. Je, a wiec wraca do niego zycie. Moze ziola pani Muwulene rzeczywiscie lecza jego rany. Mimo to, zmieniajac opatrunek, znowu stracilem nadzieje. Rany jeszcze bardziej poczernialy, wypelnily sie ropa i zaczely cuchnac. Czulem, ze musze mu powiedziec, jak jest: umrze, jesli natychmiast nie pojdzie do szpitala, zeby lekarze wycieli kule, ktore zatruwaja jego cialo. Ale on tylko z usmiechem potrzasnal glowa. -Powiem, kiedy czas dojrzeje - odparl. Probowalem mozliwie najdokladniej oczyscic rany, tak by go za bardzo nie urazic. Widzialem, ze ze wszystkich sil stara sie nie okazywac bolu. Zalozylem swieze bandaze i dalem mu pic. Nelio opadl na materac. W swietle lampy naftowej widzialem, jak bardzo twarz mu wychudla przez te cztery doby, kiedy byl ze mna. Czarna skora ciasno opinala kosci policzkowe, oczy jakby zapadly sie w glab, usta mial spekane i zaczal nawet tracic wlosy. Pomyslalem, ze powinien odpoczywac, zamiast po nocach opowiadac mi swoja historie. Nie moglem, oczywiscie, wyprzec sie wlasnej ciekawosci, w napieciu czekalem jego slow, jednego po drugim, poniewaz czulem, ze ta historia w pewien sposob dotyczy takze i mnie. Pojalem, ze musze uzbroic sie w cierpliwosc. Jesli w milczeniu pozwoli opowiesci odpoczac, bedzie mial wieksze szanse na wyzdrowienie. Kiedy jednak poprosil, zebym usiadl przy nim na materacu, i podjal opowiadanie, nie umialem mu przerwac i przekonac go, ze to bardzo wazne, zeby pomyslal o sobie i sie nie przemeczal. Jak w ciagu poprzednich nocy, tak i teraz wedrowal dalej przez miasto, przez swoje zycie. Tuz przed switem spadlo kilka kropli deszczu, ale na tym koniec. Otulala nas lagodna cisza, czasem tylko zaszczekaly psy, nawolujac sie w ciemnosci. Nelio czesto rozmyslal nad wielka rola przypadku w zyciu czlowieka. Ze wszystkich slow najwazniejsze sa gdyby i gdyby nie. Ich nikt nie moze zlekcewazyc, nikt nie moze zaprzeczyc, ze zawsze towarzysza czlowiekowi jako symbol nieobliczalnej sily ksztaltujacej nasze zycie. Pewnego ranka Nelio wybral sie na codzienna wedrowke po miescie, bez celu, bo tak jest najciekawiej. Nagle w okolicy teatru i piekarni zobaczyl, jak grupa policjantow czarnymi palkami oklada bezdomnego chlopca. Nelio juz wczesniej zwrocil na niego uwage: byl przywodca dzieciecej bandy i mial na imie Cosmos. Jak wszyscy przywodcy pilnujacy swojego rewiru, mial troche wiecej lat niz pozostali - trzynascie, moze czternascie. Nelio zwrocil na niego uwage, bo Cosmos bardzo rzadko bil mlodszych chlopcow, nawet na nich nie krzyczal ani nie wysylal bez powodu z roznymi zadaniami. Kiedy Nelio zobaczyl, ze bija go policjanci, nie mial pojecia, co sie stalo - wiedzial tylko, ze musi mu pomoc. W poplochu probowal cos wymyslic i znow z pomoca przyszedl mu przypadek. Nelio stal na rogu przy swiatlach, a ruch akurat byl bardzo duzy. Kilka tygodni wczesniej widzial, jak naprawiaja tu sygnalizacje: dwaj mezczyzni w kombinezonach otworzyli wtedy pordzewiala skrzynke przy jednym ze slupow i ustawili swiatla, kilka razy przelaczajac wlacznik. Juz wtedy zamek do skrzynki byl zepsuty, ale jesli ktos nie wiedzial, nie mogl tego zauwazyc. Nie zastanawiajac sie wiele, Nelio uklakl przy slupie, niby po prostu, jak kazde bezdomne dziecko, ktore siada sobie albo kladzie sie zwyczajnie na ulicy, kiedy jest zmeczone. Ostroznie otworzyl skrzynke, wsunal do srodka chude ramie, wymacal wlaczniki i zaczal nimi pstrykac, caly czas udajac, ze spi. Na jezdni natychmiast zapanowal chaos, czerwone i zielone swiatlo toczyly ze soba pojedynek, samochody ugrzezly w skomplikowanej gmatwaninie na srodku szerokiego skrzyzowania, wszyscy trabili, blyskawicznie powstaly dlugie korki, a ci, co nie widzieli, co sie dzieje, powysiadali z samochodow, by natychmiast wszczac dzika awanture z kazdym, kto akurat byl pod reka. Policjanci zrozumieli, ze cos sie stalo, zobaczyli niesamowity balagan na skrzyzowaniu, puscili Cosmosa i pobiegli ratowac sytuacje. Wtedy Nelio czmychnal spod zelaznej skrzynki, swiatla znow zaczely dzialac, jak trzeba, i nikt nie byl w stanie wyjasnic, co sie stalo. Cosmos, caly spuchniety i wsciekly, siedzial ze lzami w oczach na krawezniku, kiedy Nelio podszedl i usiadl obok niego. Wytlumaczyl, co wlasnie zrobil. Tym razem Nelio ani przez chwile nie watpil, ze Cosmos mu uwierzy. Nie pomylil sie. Chlopak wybuchnal smiechem, a kiedy wokol nich zebrali sie pozostali obszarpani chlopcy z przerzedzonej paczki, wszystko im opowiedzial. -Z kim jestes? - spytal Nelia. - Z nikim. -To od teraz jestes z nami. W tej samej chwili Nelio zostawil za soba swoja wielka samotnosc. Zaczal zycie z Cosmosem, Tristeza, Mandioca, Pecadem, Nascimentem i Alfredem Bomba. Dzielil z nimi prawie wszystko. Dla siebie zachowal tylko posag konny. Cosmos z poczatku zastanawial sie, dlaczego Nelio nie spi w kartonach na schodach ministerstwa sprawiedliwosci, jak wszyscy. On wyjasnil wtedy, ze cierpi na pewna chorobe, ktora sprawia, ze kazdej nocy musi spac gdzie indziej. Powiedzial to tak przekonujaco, ze Cosmos od razu mu uwierzyl. Zaproponowal tez, ze sprobuja zebrac dosyc pieniedzy, zeby pojsc do jakiegos curandeiro, ktory uleczy go z tej dziwnej choroby. Nelio bez namyslu odparl, ze o niczym bardziej nie marzy, poniewaz wiedzial, ze nigdy nie uda im sie uciulac takiej sumy. Nelio znalazl sobie miejsce w bandzie, nie wypierajac nikogo. Kazdy mial tu swoja pozycje, ktorej musial strzec; mogla ona oslabnac albo sie wzmocnic, ale i tak zawsze o wszystkim decydowal Cosmos - czasem chimerycznie, czasem zas madrze i sprawiedliwie. Nelio jednak od samego poczatku chadzal wlasnymi drogami. Cosmos pierwszy, za nim pozostali, a w koncu nawet Tristeza, ktory troche wolno myslal, zrozumieli, ze Nelio jest inny niz wszyscy. Byl zupelnie niepowtarzalny. Zachowywal sie jak inni, predko nauczyl sie ich jezyka i obyczajow, a wciaz pozostawal obcy - lecz ta jego obcosc miala tak szczegolny charakter, ze nikomu nawet nie przyszlo do glowy zastanawiac sie, dlaczego tak jest. Pewnej nocy Cosmos mial sen, ktory Neliowi opowiedzial dopiero znacznie pozniej, a pozostalym wcale. Snilo mu sie, ze Nelio jest czlowiekiem wysuszonym na sloncu, jak owoc albo ryba, ktore smakuja najlepiej i starczaja dopoty, dopoki czlowiek jest glodny. Cosmos byl ciekaw, czy Nelio umie mu ten sen wytlumaczyc, ale spytal o to dopiero, kiedy byli sami, bo jako przywodcy grupy nie wypadalo mu zadawac pytan. To on powinien znac wszystkie odpowiedzi. Nelio jednak powiedzial, ze sen musial byc boska wskazowka, ktora tylko Cosmos moze odczytac. On sam nie posiada tej zdolnosci, bo pochodzi z dalekich okolic, gdzie ludziom bardzo rzadko zdarzaja sie boskie objawienia w snach. Cosmosa tak bardzo poruszyla ta odpowiedz, ze nastepnej niedzieli kazal calej bandzie umyc sie i isc z nim do wielkiej katedry na wieczorna msze. Kiedy jednak Tristeza nie mogl juz dluzej powstrzymac sie od smiechu, a Alfredo Bomba zasnal na kamiennej posadzce, wyrzucono ich z kosciola i wiecej tam nie wrocili. -Bog jest nawet w kublach na smieci - zawolal Cosmos z pogarda, kiedy rozsierdzony koscielny wyrzucal ich za drzwi. Co sil w nogach rozbiegli sie kazdy w inna strone, zeby utrudnic poscig, a pozniej spotkali sie znowu przed teatrem. Cosmos byl tak wsciekly, ze nie tylko nie spral Mandioki, ale wrecz wybaczyl mu, ze ten w czasie ucieczki zgubil ksiazeczke do nabozenstwa, ktora Cosmos gwizdnal z przepastnej kieszeni burego plaszcza jednego z duchownych i szybko przekazal do Mandioki, bo ten mial najglebsze kieszenie. Potem Cosmos jeszcze dlugo rozwazal mozliwosc zalozenia wlasnego ruchu religijnego wylacznie na uzytek bezdomnych dzieci. Poprzez niego odrodzilby sie bog obdartych ulicznikow, ktory przeciez musi gdzies byc. Poniewaz jednak zblizala sie najgoretsza pora roku, uznal cale przedsiewziecie za zbyt meczace i dal temu spokoj. Cosmos predko zrozumial, ze Nelio chcial przystac do grupy nie po to, zeby oslabic jego pozycje i samemu przejac wladze, gdy tylko nadarzy sie okazja. Z poczatku czul sie troche niepewnie, poniewaz z podobna postawa nigdy wczesniej sie nie spotkal, nawet w opowiesciach. Przez jakis czas podejrzewal, ze nowy go oszukuje, wiec poprosil Pecada i Mandioce, zeby sprytnie wybadali, czy aby przypadkiem Nelio nie jest kims zupelnie innym niz ta lagodna i wycofana postac, za jaka chce uchodzic. W koncu jednak sie przekonal, ze rzeczywiscie ma do czynienia z kims niezwyklym. Nelio byl wylacznie soba. Takiego czlowieka Cosmos nigdy jeszcze nie spotkal. Jak mozna byc dokladnie tym, kim sie jest? Poza ta dziwna choroba Nelio nie mial chyba zadnych wiekszych tajemnic. O swoich rozterkach Cosmos opowiedzial Neliowi dopiero znacznie pozniej, kiedy w najwiekszej tajemnicy planowal opuscic bande, zeby wyruszyc w dluga podroz do innego swiata. Nelia zdumialo to, co uslyszal. Nigdy by sie nie spodziewal, ze jego przyjscie do grupy wzbudzi w Cosmosie tak silne emocje; przez dluzszy czas, owszem, czul, ze pozostali, zwlaszcza Nascimento i Pecado, a pozniej tez Deolinda, kiedy juz sie wepchnela do bandy, maja powazne problemy, zeby zaakceptowac jego obecnosc. To wlasnie wtedy narodzila sie plotka, ze Nelio posiada nadzwyczajna zdolnosc unikania batow. Przede wszystkim prowokowal go Nascimento, agresywny Nascimento, ktory prawie nie umial mowic, za to swiat, w ktorym przyszlo mu zyc, opisywal i komentowal jezykiem piesci, skokow i kopniec. Jego imie oznaczalo narodziny. Kazdy z nich nosil w sobie szczegolna historie, kazdy, choc byl dopiero dzieckiem, mial juz uformowana osobowosc. Banda Cosmosa uchodzila za najbrudniejsza, ale tez za najbardziej honorowa w calym miescie. Dopiero dlugo pozniej Nelio zrozumial, ze wlasnie ta godnosc w zestawieniu z brudem i podartymi lachami tak strasznie draznila policjantow, ze postanowili wtedy palkami nauczyc Cosmosa moresu, zeby on z kolei nauczyl go reszte swojej bandy. To jednak nigdy im sie nie udalo i Nelio czul sie, jakby zyl w ruchomej, skaczacej, roztanczonej i rozesmianej twierdzy, w obrebie ktorej byl nietykalny jak wszyscy pozostali. Stopniowo poznal ich po kolei i zrozumial, ze wszyscy oni, chociaz to jeszcze dzieci, sa dorosli, sa starymi ludzmi, mimo ze jeszcze nawet nie dojrzeli plciowo, bo ich losy przeciely prawdziwe glebiny doswiadczenia, i kazdy byl bohaterem, lajdakiem i ofiara w swoim wlasnym dramacie. Ich imiona i ich czarne ciala nieustannie spiewaly. Mandioca, dryblas o wielkich stopach i wygietym malym palcu lewej reki, mial najwieksze kieszenie i hodowal w nich cebule i pomidory. Nasypana do kieszeni ziemie co rano podlewal, ciagle z niego kapala woda, i to bylo jego zaklecie, jego pragnienie, zeby kiedys wrocic do wioski, ktora, chociaz jej nie pamietal, nadal istniala na dnie jego swiadomosci, do wioski, z ktorej jego rodzina uciekla na wiesc o zblizajacych sie bandytach. Zabrali sie autobusem, bylo ich bardzo duzo, a kiedy wydawalo sie, ze sa bezpieczni, niespodziewanie przyszedl atak. Autobus stanal w plomieniach, jego rzucilo w krzaki, gdzie pozniej, polzywego, odwodnionego, znalazly go zagraniczne zakonnice i po odklepaniu dlugich litanii zabraly do domu dziecka w miescie. Kiedy nauczyl sie chodzic - twierdzil, ze nauka chodzenia zawracal sobie glowe wylacznie z mysla o ucieczce - wyruszyl do swojej ziemi, ale zaszedl tylko do centrum miasta, gdzie mieszka na ulicach od czwartego roku zycia. Czesto zagraniczne organizacje dobroczynne oraz rozni dobrzy ludzie zabierali go do kolejnych domow dziecka, ale on zawsze uciekal z powrotem na ulice, bo wiedzial, ze pewnego dnia wlasnie tam rozpocznie sie jego podroz do domu. Nie chcial sie myc, sypiac w lozku i nosic czystych ubran. Chcial miec duze kieszenie, ktore pomieszcza ziemie, bo ona byla dla niego rownie wazna jak krew. W kazdym przechodniu probowal rozpoznac ojca albo matke, chociaz nie wiedzial, jak wygladaja. Szukal swojego rodzenstwa, swoich braci i siostr, wujow i ciotek, kuzynow i sasiadow, ktorych nigdy nie widzial i nawet nie mogl byc pewny, czy w ogole istnieja. Czesto pograzal sie w bezgranicznym smutku, lecz rownie czesto balansowal na rzezbionej w lwy kamiennej balustradzie przed ministerstwem sprawiedliwosci i tanczyl do muzyki slyszanej tylko przez siebie. O ile Mandioca byl wysoki i nosil ziemie w kieszeniach, o tyle Nascimento stanowil jego absolutne przeciwienstwo: niski i krepy, we wlosy i fredzle obszarpanego ubrania mial wplatane kamyki i ostre kawalki zelaza. Kazdej nocy budzil sie z krzykiem, bo widzial, jak z ciemnosci wychodza do niego powykrzywiane potwory. Dzieci spiace na sasiednich kartonach przywykly do conocnych pobudek. Na zmiane wszystkie po kolei tlumaczyly Nascimento, ze potwory nie istnieja i nie ma bandytow, sa tylko opustoszale ulice, kartony i podarte koce. Ale rowniez za dnia, gdy bylo jasno, Nascimento wciaz polowal na swoje potwory. Wcielaly sie w jego strach przed nieublaganie nadchodzaca noca, przed nieskonczonym szeregiem nocy i potworow, z jakimi bedzie sie bil do konca zycia. Nigdy nie odzywal sie bez potrzeby, nosil zsuniety gleboko na oczy rozowy czepek kapielowy i zawsze sie spodziewal, ze kazdy chce mu zrobic krzywde. Dlatego w obronie wlasnej atakowal, bil wszystko i wszystkich: pordzewiale, zepsute samochody, kubly na smieci, szczury, koty i psy, pozostale dzieci z bandy. Zdarzalo sie nawet, ze tracil rozeznanie i rzucal sie na Cosmosa, ktory, oczywiscie, byl o wiele silniejszy i musial w takich przypadkach zanurzac mu glowe w peknietej kloace na tylach warsztatu, gdzie podmiejscy zlodzieje zamawiali nowe tablice rejestracyjne do samochodow, ktore ukradli noca. Nascimento mial tajemnice, ktorej nie znal nikt, wlasciwie nawet i on sam. Jeden jedyny raz, kiedy znalazl i wypil duszkiem pol butelki wina i porzadnie sie wstawil, wydawalo sie, ze zdradzi przynajmniej jakas czesc prawdy: z urywanych, niespojnych i zle sformulowanych zdan Nelio - bo to wlasnie on z nim wtedy rozmawial - wkrotce zrozumial, ze Nascimento musial kiedys zrobic to, czego on uniknal: zabic czlowieka, zeby samemu przezyc. Nelio domyslil sie, ze Nascimento drewniana palka albo siekiera zatlukl wlasnego ojca, po czym zostal jednym z tych przerazajacych nieletnich zolnierzy, ktorych bandyci wysylaja na zwiady, kiedy planuja napad na wies, autobus czy ludzi pracujacych w polu. Nikt nie wiedzial, jak trafil do miasta, lecz bylo pewne, ze nie przyszedl sam: od pierwszego dnia mial swoj czepek kapielowy i niewidzialnych przesladowcow, potwory, ktore ani na chwile nie przestawaly go dreczyc. Pecado nie mial potworow w glowie - mial je w rzeczywistosci, gdzies na przedmiesciach. Ojciec Pecada zniknal bez sladu; chlopiec pamietal chyba tylko jego smiech w chwili, kiedy opuszczal ich nedzna szope, zeby wiecej nie wrocic. Ojciec stal sie dla niego samym smiechem bez twarzy. Bylo ich siedmioro rodzenstwa, matka sprzedawala na targu warzywa, wstawala codziennie o czwartej rano i szla na dawna, zrujnowana arene do korridy, gdzie wszystko kupowala taniej. Nastepnie zanosila kosze na targ i wracala do domu dopiero po zmroku. Pecado nigdy nie widzial, jak sie smieje, ale tez nie zapamietal jej smutnej, tylko zapracowana, zmeczona, przegrana. O ile ojciec byl dla niego smiechem bez twarzy, o tyle matka byla twarza o zatartych rysach, jej nos sie rozmyl, tak samo oczy, zeby i usmiech, ktory kiedys musial pojawiac sie na ustach. Pewnego dnia do domu przyszedl nowy mezczyzna, wszystko odtad mialo byc dobrze: nowy mezczyzna, nowy ojciec, ktory siedzi w cieniu i wola o jedzenie. Pecado znienawidzil go juz w chwili, kiedy tamten przekroczyl prog ich domu, nie chcial zadnego padrastro, a mezczyzna musial chyba odczytac jego mysli, bo swoje panowanie zaznaczyl, przewracajac Pecada na podloge i wykrecajac mu ramie ze stawu. Potem zbil takze reszte rodzenstwa: cale dnie spedzal na biciu, podczas gdy matka odbywala swoje wieczne wedrowki z koszami warzyw, dzieki ktorym mogli przezyc. W koncu Pecado mial dosc, postanowil zasluzyc na wlasne imie i cegla rozbil glowe mezczyznie, ktory zadomowil sie na materacu jego matki. Gdy zadawal ten jeden cios, sily calego rodzenstwa zebraly sie w jego rekach. Mial wtedy szesc lat i uciekl na ulice, bo i tak nic nie moglo byc gorsze niz pozostanie w domu. Przez pierwsze lata mial nadzieje, ze matka bedzie go szukac. Ale nigdy nie przyszla. Widzial ja tylko z daleka przy jej stoisku z alface, a czasem z pomidorami. Sam tez nigdy nie wrocil do domu i w koncu obraz matki stal sie dla niego rownie niewyrazny jak wspomnienie smiechu ojca bez twarzy. W grupie byl tez Alfredo Bomba, najmlodszy, jednoreki. Urodzil sie w innym miescie jako parias kaleka i razem ze starszym bratem przyszedl do duzego miasta, zeby szukac - jesli nie szczescia, to przynajmniej mniejszego nieszczescia. Wszystko pokrywal wiecznie dobrym humorem - poza chwilami, kiedy zebral, wtedy bowiem plakal i wyczynial wszelkie mozliwe sztuki. Brakowalo mu jednej reki, ale patrzac na niego, odnosilo sie wrazenie, ze brakuje mu wszystkiego: widac bylo tylko wyciagnieta dlon, w ktora kazdy dla wlasnego zbawienia wkladal pieniadze. To Alfredo Bomba codziennie przynosil Cosmosowi najwiecej pieniedzy, traktujac to jako swoja zyciowa misje, ktora wypelnial z radoscia i sluszna duma. Z nim trzymal sie spowolnialy umyslowo Tristeza. Byl niekochanym dzieckiem skrajnego ubostwa, jego mozg nie dostal wystarczajacego pozywienia, rownie niezbednego jak tlen, i dlatego Tristeza umial myslec jedynie bardzo powoli. Jego matka, rodzac go, po raz dwunasty bolesnie sobie przypomniala, ze jeszcze zyje, a nazwawszy swoje jedenaste dziecko Miseria, miala w zanadrzu juz tylko jedno imie - Tristeza. Umarla tego samego dnia, kiedy chlopiec sie urodzil, przedtem zdazyla szeptem przekazac wymizerowanej i glodnej akuszerce, ze dziecko ma sie nazywac tak samo jak jedyne, co jej pozostalo: Tristeza. Nelio ze zdumieniem sluchal tych opowiesci, pojal, ze jest jednym z nich, ma to samo pochodzenie i ten sam los. W ich historiach rozpoznawal samego siebie, tak samo jak kazde z nich nosilo w sobie spalona wies. W brzuchu konia czesto myslal przed snem, ze to troche tak, jakby wszyscy mieli jedna matke - mloda kobiete pelna sil, ktora zlamali bandyci, potwory i ubostwo, czyniac z niej bezzebny, pokurczony cien. Wiedzial, ze wlasnie to ich naprawde laczy: niczego nie miec, przyjsc na swiat wbrew wlasnej woli albo cierpiec nedze przez bandytow i potwory. Mieli w zyciu tylko jeden cel: przezyc. Kazdego dnia widzial, jak na szerokich alejach w centrum miasta bogaci ludzie wsiadaja i wysiadaja ze swoich lsniacych samochodow - biali, czarni, Hindusi. Cosmos powiedzial mu, ile kosztuje jeden taki samochod. Suma byla tak zawrotna, jakby chodzilo o odleglosc dzielaca Ziemie od gwiazd, a nie o cene pojazdu. Obserwujac bogaczy, Nelio dostrzegal wlasna biede. Na jego oczach miedzy tymi, ktorzy wciaz jakby gdzies pedzili w bardzo pilnych sprawach, a grupa bezdomnych dzieci kazdego dnia otwierala sie przepasc. Dzieci przekraczaly ja, wyrastajac jak spod ziemi, zeby popilnowac albo umyc samochod, z ktorego czarny, bialy albo hinduski pan wysiadal z teczka i spieszyl zalatwic swoje niezwykle wazne interesy. Kiedys Nelio spytal Cosmosa, kim sa ci ludzie, co maja w teczkach i dlaczego zawsze wydaja sie tacy zajeci. Cosmos nie umial mu odpowiedziec, ale przyznal, ze warto by to sprawdzic. Wkrotce przy stosownej okazji poinstruowal Mandioce i Tristeze, zeby wlamali sie do jakiegos samochodu i ukradli z niego teczke. Potem, schowani na tylach stacji benzynowej, wspolnie ja otworzyli. Mandioca marzyl, ze bedzie pelna pieniedzy. Kiedy jednak rozbroili zamki i podniesli wieko, zobaczyli tylko wysuszona jaszczurke. Byla to magiczna chwila, poniewaz nigdy w zyciu nie przyszloby im do glowy, ze tajemnica wielkiego bogactwa moze byc zdechla jaszczurka. -Nosza przy sobie martwe zwierzeta w trumnach - zamyslil sie Cosmos. - Moze to specjalne jaszczurki, co chronia przed zlymi duchami? -To zwykla jaszczurka - powiedzial Mandioca, ktory wzial jaszczurke do reki, dokladnie ja obejrzal, a na koniec powachal. -Cos to jednak musi znaczyc - upieral sie Cosmos. -W kazdym razie mozemy im teraz powiedziec, ze wiemy, co nosza w swoich teczkach - zaproponowal Nelio. Sam nie wiedzial, skad mu to przyszlo do glowy - ani to, ani wiele innych rzeczy, nad ktorymi sie zastanawial. Wyobrazal sobie, ze ma w glowie tajemniczy pokoj, gdzie zaskakujace mysli czekaja na odpowiednia chwile, zeby sie wydostac na wolnosc. -Jak mielibysmy to zrobic, zeby przy tym nie wpasc? - spytal Cosmos. Nelio zamyslil sie. Nagle przyszlo mu do glowy rozwiazanie. -Zlapiemy zywa jaszczurke i wsadzimy do teczki - powiedzial. - Potem teczke wlozymy z powrotem do samochodu. Mandioca i Tristeza wlamuja sie tak, ze nie ma sladu. Czlowiek bedzie mial sie nad czym glowic do konca swoich dni. Zdobylismy nad nim wladze. Wiemy, na czym to polega. Ale on nie ma o tym pojecia. Cosmos pokiwal glowa, zawolal Alfreda Bombe i kazal mu natychmiast zlapac jedna z jaszczurek, ktorych mnostwo smigalo po pniach drzew albo krylo sie w popekanych murach domow. Alfredo Bomba zastygl w bezruchu przy drzewie, polozyl reke na pniu i czekal, az zblizy sie jakas jaszczurka. Wtedy blyskawicznie zgial nadgarstek i jaszczurka juz tkwila miedzy jego kciukiem a palcem wskazujacym. Nelio byl ciekaw, jak nauczyl sie tej sztuki. Alfreda Bombe zdziwilo to pytanie. -Po prostu patrzylem, jak jaszczurki poluja na owady - odparl. Poniewaz samochodu pilnowal Tristeza, bez trudu ponownie otworzyli z Mandioca drzwiczki i odlozyli teczke na miejsce. Kiedy wrocil wlasciciel, dal Tristezie cale 5000 w nagrode za to, ze tak dobrze pilnowal. Od tej chwili Cosmos i Nelio w kolko mysleli tylko o swoim odkryciu. Mogli teraz opanowac swiat, wkradajac sie niepostrzezenie, gdzie chca, zeby zostawic zagadkowe slady, ktore kazdemu wydadza sie niewyjasnione, a moze nawet straszne. Rozejrzeli sie po miescie: jaszczurka w teczce dala im przewage, postanowili wiec rzucic wyzwanie swojemu ubostwu. Cosmos podejmowal wszystkie decyzje, ale to Nelio mu je podszeptywal. Pozostalym przydzielali zadania, a pozniej wspolnie podziwiali trofea. Pewnej nocy, przeszedlszy przez krete kanaly sciekowe pod stopami uzbrojonych straznikow, wkradli sie do najwiekszego domu handlowego w miescie. Cosmos musial sprac Nascimenta i Alfreda, bo zaczeli wypychac sobie kieszenie znalezionymi tam kosztownosciami. Przyszli nie po to, zeby krasc, lecz zeby zostawic po sobie slad i zabrac trofeum. Pod przywodztwem Cosmosa i Nelia pomieszali towary w sklepie, radioodbiorniki powkladali do wielkich zamrazarek, puste kosze na pieczywo napelnili butami, a na wieszakach w dziale odziezy damskiej pozaczepiali mrozone kurczaki. Na koniec odkrecili wiszaca przy glownym wejsciu mosiezna tablice pamiatkowa z dnia uroczystego otwarcia domu handlowego przez prezydenta. W jej miejsce Pecado przybil zdechla jaszczurke, ktora dostarczyl Alfredo Bomba, po czym opuscili sklep rownie bezszelestnie jak do niego weszli. Nastepnego dnia Cosmos i Nelio czekali przed wejsciem w porze otwarcia. Widzieli pelne niedowierzania miny straznikow, a potem zdumienie zaalarmowanych przelozonych, kiedy stwierdzili, ze nic nie zginelo oprocz mosieznej tablicy. Gdy po chwili przyjechala policja, zdechla jaszczurka Alfreda lezala na srebrnej tacy i nikt nie mial odwagi jej tknac. Innej nocy odwiedzili duzy bialy hotel na wzgorzu nad morzem. Wkradli sie przez szyb wentylacyjny, ktory wychodzil na stromy brzeg opadajacy ku morzu. Wspieli sie po sobie nawzajem jak malpki, w ten sposob dosiegli wylotu wentylatora i wreszcie znalezli sie w ogromnych salach z marmurowa posadzka i donicami metrowej wysokosci. Poruszali sie z najwieksza ostroznoscia, poniewaz w salach o przycmionym swietle czuwali recepcjonisci, stroze i goscie cierpiacy na bezsennosc. W kawiarni z miekkimi fotelami zjedli ciastka, ktore zostaly w pozlacanej witrynce. Rowniez stad zabrali blyszczaca tabliczke zawieszona miedzy dwoma filarami w duzym foyer na pamiatke dnia, kiedy przed wielu laty Dom Joaquim uroczyscie otwieral nowo wybudowany hotel. Alfredo Bomba wcisnal swoja zdechla jaszczurke we wglebienie po tabliczce, a Nelio ostroznie polozyl obok jej pyszczka ciastko, po czym z powrotem znikneli w przewodzie wentylacyjnym. Co dzialo sie nastepnego dnia, nie dowiedzieli sie nigdy, bo w zyciu nie udaloby im sie przejsc obok straznikow pilnujacych obrotowych drzwi do hotelu. Ale mimo wszystko chyba potrafili to sobie wyobrazic. Nelio i Cosmos robili sie coraz bardziej zuchwali. Wkradli sie do parlamentu, odkrecili trzonek lezacego na mownicy mlotka, by na jego miejsce wsunac zdechla jaszczurke. Dopingowali sie nawzajem, demonstrujac swiatu wlasna wyzszosc. Rzucili wyzwanie nadetemu samozadowoleniu bogactwa, sprawiajac, ze dokladnie przed budynkiem teatru dwaj policjanci z motocyklowej eskorty ministra wywrocili sie na asfalt. Zauwazyli, ze motocykle na przedzie kazdego konwoju zawsze skrecaja na srodek szerokiej alei tuz przed duzym skrzyzowaniem. Kiedy z daleka dobieglo wycie syren i samochody zjechaly na bok, Tristeza i Nascimento blyskawicznie rozsypali na jezdni pokruszone okopcone na czarno szklo, po czym ukryli sie za parkujacym w poblizu samochodem. Motocyklisci sie poprzewracali, konwoj musial stanac, a miedzy okruchami czarnego szkla lezala zdechla jaszczurka. Cosmos i Nelio dlugo sie zastanawiali, jakie mogloby byc najtrudniejsze wyzwanie. Rozwazali mozliwosc wypuszczenia wszystkich wiezniow z miejskiego wiezienia, kazdego ze zdechla jaszczurka w dloni. Przez jakis czas kombinowali, zeby zaczac zaklocac fale miejskiej radiostacji. W koncu sie zgodzili, ze ktorejs nocy wejda do palacu prezydenckiego, do sypialni prezydenta, i na szafce nocnej poloza mu zdechla jaszczurke. To bedzie ich ostatni wyczyn. Pozniej jaszczurki przestana sie pokazywac, chociaz nikt nie bedzie mial calkowitej pewnosci, czy pewnego dnia nie wroca. Ponad rok zajelo im przygotowanie wizyty w prezydenckiej sypialni, tymczasem ich rozbiegane, niespokojne zycie na ulicach toczylo sie dalej. Walczyli z innymi bandami o terytorium, trwali w ustawicznej niezgodzie z hinduskimi kupcami, z policja i miedzy soba. Pilnowali samochodow i myli je, szukali jedzenia w smietnikach i udoskonalali Alfredowa sztuke zebrania. Od czasu do czasu nagabywal ich swiat, przewaznie pod postacia bialych ludzi, ktorzy bardzo zle mowili w ich jezyku. Zwykle chcieli zabrac cala bande do czegos, co opisywali jako duzy dom, gdzie jest jedzenie, wanna i bog. Cosmos zazwyczaj wysylal Mandioce, zeby z nimi poszedl i sprawdzil, o co chodzi. Ale on najczesciej juz nastepnego dnia wracal z wiadomoscia, ze to znowu kolejny zaklad, gdzie chca ich zmienic i odebrac im prawo do zycia na ulicy. Czasem przychodzili ludzie w czapkach z daszkiem, z ciezkimi aparatami fotograficznymi i chcieli, zeby im pozowali. Cosmos natychmiast zadal zaplaty, na co mezczyzni z aparatami i chude kobiety z olowkiem w dloni najczesciej odchodzili z niezadowolona mina. Jesli zas byli gotowi placic, dzieci pozowaly chetnie. Popisywaly sie, demonstrowaly swoj glod, bol, tesknote, brud, nieokrzesanie, swoje zlodziejskie zdolnosci i niewinna radosc. Cosmos kazdemu przydzielal inne zadanie. Za zarobione pieniadze kupowali jedzenie, najczesciej kurczaki, ktore piekli na zrujnowanym nabrzezu. Dni mezczyzn z aparatami i kobiet majacych olowki w dloniach byly syte. Pozniej gawedzili sobie, wyciagnieci w cieniu palm. Cosmos pozwalal Neliowi lezec kolo siebie, podczas gdy reszta musiala z respektem trzymac sie na dystans. Cosmos pogryzal ostatnia kostke kurczaka, spogladal na morze i opowiadal o wszystkim, tylko nie o sobie. Nelia zastanawialo pochodzenie Cosmosa, wiedzial jednak, ze on nigdy w zyciu nie odpowie na zadne pytanie. Czasami Nelio myslal, ze Cosmos od samego poczatku byl calkowicie uformowanym czlowiekiem, urodzil sie jako ten, ktorym jest, i juz sie nie zmieni. Tlumaczyloby to, dlaczego nigdy nie opowiadal o swojej przeszlosci. Nie opowiadal o niej, bo nie istniala. Zdarzalo sie, ze syte dni wprowadzaly Cosmosa w filozoficzna, rozmarzona zadume. -Jak myslisz, co odpowiedzialby Tristeza albo Alfredo, albo ktokolwiek z pozostalych, gdybys spytal, jakie jest ich najwieksze pragnienie? Nelio chwile sie zastanawial. -Kazdy powiedzialby co innego. -Nie jestem tego pewien - odparl Cosmos. - Czy jest cos cenniejszego niz wszystko inne? Mamy i pelne brzuchy, i dalekie wioski, i ubrania, i samochody, i pieniadze? Lezeli w milczeniu, Nelio myslal. -Dowod tozsamosci - powiedzial w koncu. - Papier ze zdjeciem, ktory potwierdza, ze jestes wlasnie tym, kim jestes, i nikim innym. -Wiedzialem, ze na to wpadniesz - ucieszyl sie Cosmos. - O tym wlasnie wszyscy marzymy. Dowod tozsamosci. I to nie po to, zeby sie dowiedziec, kim jestesmy, bo to juz sami wiemy, ale po to, zeby miec papier dajacy nam prawo bycia, kim jestesmy. -Ja nigdy nie mialem dowodu tozsamosci - rzekl Nelio powoli. -Powinnismy go sobie sprawic - stwierdzil Cosmos. - Kiedy juz wejdziemy do sypialni prezydenta, sprawimy sobie dowody. -A jesli nas zlapia? - spytal Nelio. - A jesli prezydent sie obudzi? -Najprawdopodobniej zawola kogos na pomoc - odparl Cosmos. - Zachowa sie jak Nascimento, uzna, ze przysnily mu sie potwory. -A gdybym ja byl prezydentem - zaczal Nelio - co bym robil? -Codziennie najadalbys sie do syta. -Codziennie najadalbym sie do syta. A pozniej? -Odbudowalbys wies spalona przez bandytow. Odszukal matke, ojca i rodzenstwo. Sprobowal odnalezc Yabu Bate. Wsadzil mezczyzne bez zebow do wiezienia. Mialbys duzo roboty. Cosmos ziewnal. -A gdybym ja byl prezydentem, podalbym sie do dymisji - powiedzial i polozyl sie na boku, zeby sie przespac. - Jak przywodca bandy bezdomnych dzieci mialby znalezc czas na bycie prezydentem? Swoje syte dni zwykle konczyli w miasteczku rozrywki, ktore lezalo na ogrodzonym terenie miedzy portem a waskimi uliczkami, gdzie bary zamykano dopiero po wschodzie slonca. Nawet jesli akurat mieli pieniadze, pomysl, zeby placic za wstep, wydawal im sie absurdalny. Postarali sie o wlasne wejscie na tylach jednej z cuchnacych kuchni, gdzie na nigdy nieczyszczonych plytach pieca przypalal sie tluszcz. Wkradali sie przez dziure w murze, ktora sami sobie wydlubali i zaslonili darnina. Znali gruba Adelajde: stala tam z lopatka do smazenia, pot sciekal jej po twarzy. Byla Mulatka i wazyla prawie sto piecdziesiat kilo. Kiedy dziesiec lat wczesniej dostala prace w restauracji, wlasciciel musial powiekszyc kuchnie, zeby sie w niej zmiescila. Przy gotowaniu tanczyla i spiewala. Jej potrawy nie byly jakies nadzwyczajne w smaku, ale plotka glosila, ze maja magiczne dzialanie; rozbudzaja ochote i wzmacniaja sily milosne zarowno u mezczyzn, jak i u kobiet. Dzieki temu w restauracji zawsze bylo pelno. Adelajda dostawala wysoka pensje, bo miala swiadomosc, ile jest warta, i chetnie pilnowala tajnego wejscia uzywanego przez malych ulicznikow. Miasteczko rozrywki skladalo sie z labiryntu restauracji i barow, ciasnych boksow, w ktorych mozna bylo wysluchac wrozby albo zamowic tatuaz u tajemniczych krepych Mulatow z dalekich wysp na Oceanie Indyjskim. Posrodku miasteczka stal diabelski mlyn, ale od dwudziestu lat nikt nie mial odwagi do niego wsiasc, bo lancuchy przy koszach przerdzewialy. Mimo to wlasciciel, senhor Rodrigues, ktory ponad szescdziesiat lat temu, jeszcze za czasow Dom Joaquima, sprowadzil z zagranicy to ogromne kolo, byl codziennie na posterunku. Niby los przy studni zyczen, kupowalo sie od niego bilet na przejazdzke, ktora nie miala sie odbyc, zyczac sobie dlugiego zycia. Senhor Rodrigues, ktory jadal wylacznie rodzynki, siedzial w swojej malej budce i gral ze soba w szachy, zanoszac sie strasznym kaszlem palacza. Przez lata spedzone w miasteczku rozrywki doszedl do wielkiej wprawy w przegrywaniu. Wiedzial, ze jest kiepskim graczem, a jednak nosil w sobie ukrytego geniusza, ktory okazywal sie mistrzem nie do pobicia. Opodal diabelskiego mlyna bylo kilka budek z loteria i tor elektrycznych samochodow wyscigowych. Duza karuzela, ktorej silnik stanal jeszcze kilka lat przed tym, jak mlodzi rewolucjonisci przejeli wladze, dzialala teraz na naped reczny. Jej wlasciciele uciekli w poplochu, przekonani, ze nowy rzad wszystkich bialych skroci o glowe. Zeby zepsuc karuzele, spuscili z silnika caly olej napedowy. Stalo sie to pewnej nocy, kiedy byli sami w miasteczku: wypili mnostwo wina i krecili sie na swojej karuzeli dopoty, dopoki silnik nie stanal. Nastepnego dnia znikneli, lecz w ramach zemsty za to, ze nadejscie nowych czasow oznacza koniec wygodnego zycia kolonialistow, poutracali lby drewnianym koniom. Nikt nigdy nie odnalazl brakujacych glow, nikomu tez nie udalo sie ich dosztukowac, dlatego na karuzeli wciaz jezdzily niepelne konie. Cosmos kazal wszystkim napedzac karuzele, zeby Alfredo, sam w swoim krolestwie bezglowych koni, mogl na najwiekszym z nich raz za razem objezdzac ziemie dookola. W zamian za te chwile szczescia byl gotow do konca zycia zebrac na rzecz pozostalych. Wloczyli sie leniwie po wesolym miasteczku, przypatrujac sie wszystkiemu: stanowili zapalona publicznosc dla przygodnych bijatyk, ktore zamieraly rownie gwaltownie, jak wybuchaly, z zaciekawieniem przygladali sie polnagim kobietom szukajacym klientow, ktore tak glosno zachwalaly swoje walory, ze najczesciej je przepedzano. W syte dni czas stawal w miejscu, a zyc znaczylo cos wiecej niz tylko przezyc. Na poczatku drugiego roku, ktory Nelio spedzil z banda Cosmosa, zlozyli nocna wizyte u prezydenta. Do pilnie strzezonego palacu za murem dostali sie schowani w wielkich koszach na bielizne, ktore raz w miesiacu dowozono tam z ministerialnej pralni. W jednym z pomieszczen piwnicznych doczekali nocy, po czym przekradli sie w glab uspionego domu. Nim nadeszla ta noc, przez dlugi czas zadawali niewinne pytania ludziom pracujacym w palacu prezydenckim, zeby sie dowiedziec, jak budynek wyglada od srodka, gdzie sa schody i straznicy, i w ktorym pokoju spi prezydent. Okazalo sie, ze prezydent czasem odwiedza sypialnie zony, lecz zawsze pozniej wraca do swojego lozka. Byli juz prawie na najwyzszym pietrze palacu, kiedy nagle gwaltownie przywarli do ciemnych schodow. Gdzies nad nimi otworzyly sie i zamknely drzwi i w swietle ksiezyca ujrzeli prezydenta: byl zupelnie nagi. Ponad ich glowami przeszedl bezszelestnie do swojej sypialni. Tego obrazu zaden z nich mial nie zapomniec do konca zycia. Cosmos zagrozil im poteznym laniem codziennie przez trzy miesiace, jesli wygadaja komukolwiek, co widzieli. Nikt nie musi wiedziec, ze prezydent nago pokazal sie kilku swoim poddanym. Poczekali na schodach, az Cosmos uznal, ze prezydent musial juz zasnac. Ostroznie przemkneli dalej i otworzyli drzwi do jego pokoju. We wpadajacym przez okno swietle zobaczyli zarys ciemnoskorego mezczyzny, ktory oddychal spokojnie. Z zapartym tchem staneli wokol lozka. W koncu Alfredo Bomba polozyl zdechla jaszczurke na nocnej szafce i wyszli z pokoju. Nigdy sie nie dowiedzieli, ze kilka sekund pozniej prezydent otworzyl oczy. Snilo mu sie, ze cos smierdzi, ze czuje wstretny zapach nedzy. Kiedy po ciemku otworzyl oczy, zapach nie zniknal, jakby przyszedl za nim z glebi snu. Pozniej prezydent dlugo nie mogl zasnac, zastanawiajac sie, jakie tez bylo przeslanie tego snu. Ze za malo zrobil, zeby zaradzic biedzie szerzacej sie w kraju jak choroba zakazna? Na prozno szukal odpowiedzi, az w koncu tuz przed switem zapadl w niespokojna drzemke. Nigdy jednak nie zobaczyl jaszczurki na nocnej szafce przy swoim lozku. Rano, zupelnie nieprzytomny, prezydent wykapal sie i ubral z zaspanymi oczami, wiec jej nie widzial. Przerazony sluzacy wezwal szefa ochrony, ktory z kolei w najwiekszej tajemnicy kazal sprowadzic dowodce sluzb bezpieczenstwa. W wyniku supertajnych obrad zdecydowano, ze prezydent o niczym sie nie dowie. Za to, rowniez w tajemnicy, potrojono ochrone palacu prezydenckiego. Niedlugo po tym ostatecznym triumfie, ku wielkiemu zaskoczeniu wszystkich i samego Cosmosa, dopadla go melancholia. Pewnego wieczoru, kiedy Nelio wlasnie wybieral sie na noc do swojego posagu, Cosmos odciagnal go na bok i powiedzial, ze od tej chwili on ma przejac dowodztwo nad banda. Sam planowal odejsc na jakis czas i do chwili swojego powrotu powierzal Neliowi odpowiedzialnosc za grupe. W porcie stal statek handlowy, ktory nastepnego dnia wczesnie rano mial pozeglowac na wschod, w strone slonca. Cosmos chcial sie zakrasc na poklad, zeby wyruszyc w podroz, ktora uwazal za jedyna rzecz zdolna przywrocic mu dobry humor. -Oni nigdy nie uznaja mnie za swojego przywodce - odparl Nelio. - Powiedza, ze cie zabilem. -Bedzie im mnie brakowalo - rzekl Cosmos. - Dlatego wlasnie ty jestes jedynym mozliwym przywodca. Bo ty jestes ze mna najblizej. Nelio probowal oponowac. -Nic juz nie mow - przerwal mu Cosmos. - Uwazam, ze czasem trzeba umiec cos zakonczyc. Dam sobie rade. Potem wyjal z kieszeni martwa jaszczurke i usmiechnal sie. Nastepnego dnia juz go nie bylo. Nikt pozniej juz o nim nie slyszal. Zniknal wraz ze statkiem, ktory pozeglowal prosto w strone slonca. Dokladnie w chwili, kiedy Nelio opowiedzial o odejsciu Cosmosa, slonce wylonilo sie zza horyzontu. Afrykanskie slonce, czerwone jak jedwab, strzelalo promieniami w miasto, ktore wlasnie budzilo sie ze snu. Widzialem, ze Nelio jest zmeczony. Wlasnie mialem go zostawic samego, kiedy zaczal kaszlec. Odwrocilem sie i zobaczylem, ze z ust leci mu krew. Zdazylem pomyslec, ze to koniec. Nelio teraz umrze. Wtedy on pokiwal reka uspokajajaco. -To wyglada gorzej, niz tak naprawde jest - powiedzial z wysilkiem. - Nie umre bez uprzedzenia. Chwile pozniej krwotok ustal. Spytalem, czy cos mu przyniesc. -Tylko troche wody - odparl. - Potem zasne. Zostalem na dachu, dopoki nie zasnal. Pozniej zszedlem do piekarni. Poniewaz Dona Esmeralda juz sie pojawila, opowiedzialem o beznadziejnym pomocniku, z ktorym pracuje na nocna zmiane. Slyszalem wlasny glos, wypowiadane slowa. Brzmialy obco i nierealnie, jakby calkowicie pochlonela mnie opowiesc umierajacego Nelia. Dona Esmeralda chyba jednak nic nie zauwazyla. Wstala ze stolka, zawiazala pod broda wstazki kapelusza i powiedziala, ze bezzwlocznie zastapi tego darmozjada kims lepszym. Pozniej wyszedlem na miasto. Kawalek dalej odwrocilem sie, zeby spojrzec na dach teatru. Wieczor i noc byly jeszcze daleko. Szosta noc Tego dnia wpadl do miasta gwaltowny powiew zimnego wiatru. W najcieplejszej porze roku nie bylo to szczegolnie niezwykle, ale chociaz kazdy o tym wiedzial, wszyscy zawsze byli tak samo zaskoczeni. Legenda glosi, ze dawno temu, kiedy miasto skladalo sie z kilku niskich domow nad dzikim ujsciem rzeki, mniej wiecej tam, gdzie teraz nad woda mozna zobaczyc pletwy krazacych rekinow, pokazaly sie gory lodowe. Na kilka dni ujscie rzeki pokryl lod i dalo sie przejsc po wodzie na drugi brzeg. Nawet jesli to wszystko najprawdopodobniej nigdy sie nie wydarzylo, w takie dni jak ten, kiedy z poludnia wialy zimne wiatry, na miejskim nabrzezu zbierali sie ludzie - przede wszystkim starzy - zeby wypatrywac na horyzoncie nowych gor lodowych. Prawda powinna wyjsc na jaw, a dawne dzieje mogly sie okazac czyms wiecej niz miejscowa legenda.Zasnalem w cieniu drzewa przy nabrzezu, gdzie przybija zardzewialy prom kursujacy po rzece. Nagle obudzil mnie chlod. Bylo juz pozne popoludnie, wiec pospiesznie wrocilem do piekarni. Wlasnie mialem wejsc na dach i sprawdzic, czy Nelio spi, kiedy ktos mnie zawolal. Jedna z dziewczat sprzedajacych chleb powiedziala, ze Dona Esmeralda pytala o mnie. Mialem isc do niej natychmiast, mimo ze akurat cwiczyla z aktorami nowa sztuke. Bardzo sie zaniepokoilem. Dona Esmeralda nadzwyczaj rzadko chciala, zeby jej przeszkadzac, kiedy pracowala w teatrze. Spytalem dziewczyny - pamietam, ze to byla Rosa, wielka, gruba Rosa, co namietnie kochala krawca, ktory porzucil ja przeszlo pietnascie lat temu - czego chciala Dona Esmeralda. -A kto ja tam wie? - odparla Rosa. - Tak czy siak chyba musisz sie pospieszyc. Czeka na ciebie od dawna. Pewnie dowiedziala sie, ze Nelio lezy na dachu - uznalem - i ze to ja go tam zanioslem. Teraz mnie wyrzuci, bo cos przed nia zatailem. Do ciemnej sali wszedlem pelen najczarniejszych obaw. Na scenie, w swietle tych samych reflektorow, ktore oswietlaly rannego Nelia, odbywala sie proba. Aktorzy mieli na sobie dziwne szare kostiumy, jakby nadmuchane, a z twarzy zwisalo im cos na ksztalt dlugich rur czy moze grubych lin, co bardzo utrudnialo chodzenie. Stanalem przy drzwiach, zafascynowany baloniastymi stworzeniami, ktore wciaz potykaly sie o wlasne nosy. Dopiero po chwili zrozumialem, ze maja przedstawiac slonie. Widzialem plecy Dony Esmeraldy: w czasie prob siedziala zawsze na tym samym fotelu, mniej wiecej posrodku widowni. Poniewaz na scenie cos sie dzialo, nie chcialem przeszkadzac. Nie bardzo moglem sie polapac, o czym jest sztuka, bo slowa aktorow wiezly za dlugimi trabami, ale wydalo mi sie, ze w ich glosach slysze irytacje. Z wsciekloscia kopali traby, ciezko i niezdarnie poruszali sie w baloniastych kostiumach, ktore na domiar zlego z pewnoscia byly bardzo cieple. Proba trwala bez przerwy. Uznalem, ze nie moge dluzej czekac, wiec ruszylem srodkowym przejsciem w strone plecow Dony Esmeraldy. Kapelusz zdjela z glowy i polozyla na podlodze przy fotelu. Ani drgnela. Podszedlszy blizej, zobaczylem, ze spi. Mimo to siedziala wyprostowana, broda nie opadla jej na piersi. Aktorzy na scenie chyba nic nie zauwazyli. Wlasnie chcialem sie wycofac, kiedy sie ocknela i spojrzala na mnie. Skinieniem reki pokazala, zebym usiadl. Ostroznie przesunalem stojaca pod fotelem butelke koniaku i usiadlem. Na scenie slonie caly czas wolaly cos do siebie niezrozumiale. Dona Esmeralda nachylila sie i szepnela mi do ucha: -Co myslisz o naszym nowym przedstawieniu? -Wydaje sie bardzo dobre - odparlem szeptem. -To opowiesc o stadzie sloni, ktore przezywaja kryzys religijny - ciagnela. - Takie przypomnienie zlych czasow, kiedy moj ojciec jeszcze rzadzil tym krajem. Pod koniec sztuki on sam wyjdzie na scene z obnazonym mieczem. To znaczy: jesli znajde kogos, kto moglby go zagrac. Slonie to tak naprawde zolnierze rewolucji. Musze przyznac, ze ni w zab nie rozumialem, o co jej chodzi. Poniewaz aktorzy wygladali na wscieklych, domyslilem sie, ze tez nic nie rozumieja. Mimo wszystko nie mialem odwagi powiedziec nic innego niz tyle, ze to wszystko wydaje sie bardzo dobre. Dona Esmeralda z zadowoleniem kiwnela glowa, po czym jakby calkiem o mnie zapomniala. Sledzila wydarzenia na scenie z nieklamanym dzieciecym zachwytem. Przyjrzalem jej sie z ukosa i pomyslalem, ze to ta niemal dziecieca radosc utrzymuje ja przy zyciu, bo przeciez Dona Esmeralda miala juz przynajmniej dziewiecdziesiat lat, a moze nawet i sto. Bylem pewien, ze calkiem o mnie zapomniala, ale ona nagle znowu odwrocila sie w moja strone. -Odprawilam tego pomocnika - oznajmila. - Jak on mial na imie? -Julio. -Powiedzialam mu, zeby kupil sobie jakis instrument i sprobowal zostac muzykiem. Mysle, ze moglby sie do tego nadawac. Dona Esmeralda wprawdzie bardzo starala sie nigdy nikogo nie wyrzucac, ale czasem nie dalo sie tego uniknac. Nikt jednak nie mogl odejsc, dopoki mu nie poradzila, jakiej pracy powinien poszukac. Wiedzialem, ze prawie zawsze ma racje. Probowalem sobie wyobrazic, jaki instrument pasowalby Juliowi, ale nic nie wymyslilem. -Dzis wieczorem przyjdzie ktos nowy do pomocy - Dona Esmeralda przerwala moje rozmyslania. - Dlatego cie wezwalam. Zatrudnilam kobiete. -Kobiete? Alez worki z maka sa ciezkie! -Maria jest bardzo silna. Jest rownie silna jak piekna. Rozmowa byla zakonczona. Dona Esmeralda odprawila mnie skinieniem reki. Opuscilem ciemna sale, szczesliwy, ze nie wezwala mnie, zeby rozmawiac o Neliu. Powiedziala, ze Maria jest rownie silna jak piekna. I na Boga, miala racje! Kiedy bowiem poznym wieczorem zszedlem do piekarni, zeby zaczac prace, stala tam najpiekniejsza kobieta, jaka w zyciu mialem okazje spotkac. Natychmiast sie w niej zakochalem. W jednej chwili caly swiat poza nia przestal dla mnie istniec. Podalismy sobie rece. -Mam na imie Maria - odezwala sie. -Kocham cie - chcialem powiedziec, ale oczywiscie tego nie zrobilem. Przedstawilem sie tylko. - Ja tez mam na imie Maria - rzeklem. - Jose Antonio Maria. Worki z maka sa bardzo ciezkie. Obok jej stop lezal worek, jeden z tych bialych z niebieskimi i czerwonymi brzegami. Pochylila sie, zginajac kolana, i podniosla go wysoko nad glowe. Jakim cudem kobieta mogla byc taka silna? Jakim cudem kobieta mogla byc taka silna i jednoczesnie taka piekna? -Pracowalas kiedys w piekarni? - spytalem. -Tak - odparla. - Wiem, jak sie robi ciasto. Rzeczywiscie wiedziala. Musialem jej tylko powiedziec, ile chlebow pieczemy kazdej nocy i jakie sa specjalne zyczenia Dony Esmeraldy. Skinela glowa i nigdy potem nie potrzebowalem jej poprawiac. Byla tak piekna, ze zapomnialem o Neliu. Kolo polnocy, kiedy puscilem ja do domu, Nelio ponownie pojawil sie w mojej swiadomosci, ale to tez dopiero wtedy, gdy wyszedlem za Maria na ulice, zeby sprawdzic, czy nie czeka na nia jakis mezczyzna. Ona jednak samotnie zniknela w ciemnosci. W tej chwili ozenilem sie z nia w myslach. Dopiero gdy znalazlem sie na kretych schodach, uswiadomilem sobie, dokad i po co ide. Natychmiast odezwaly sie wyrzuty sumienia. Na dachu lezal umierajacy czlowiek, a mnie w glowie byla tylko nowa pomocnica. Wzbudzilem w sobie wstyd, chociaz nie przyszlo mi to latwo, i pobieglem na dach. Nelio nie spal. Wczesniej, zanim pojawila sie Maria, od nocnego stroza sprzed zakladu hinduskiego fotografa pozyczylem stary podarty koc. W zamian dalem mu bochenek chleba i pudelko po zapalkach pelne lisci herbaty. Tym kocem przykrylem Nelia dla oslony przed chlodnymi wiatrami. Podalem mu ziola od pani Muwulene i siedzialem przy nim podczas kolejnego ataku goraczki. Chlodne powietrze chyba mu sluzylo. Usmiechnal sie na moj widok. W tej chwili byl dziesiecioletnim chlopcem. Kilka sekund pozniej znow moglby uchodzic za starca. Zmienialo sie to bez przerwy i nigdy nie wiedzialem, co zobacze. Pewne bylo tylko to, ze juz piec dni i nocy przelezal na dachu, trwala szosta noc, a rany na jego piersi coraz bardziej czernialy. Moze to spotkanie z Maria tak na mnie podzialalo, nie wiem, ale kiedy przy zmianie opatrunku zobaczylem wyrazne oznaki zakazenia krwi, nie moglem sie powstrzymac i powiedzialem wprost, co mysle. -Umrzesz, jesli zostaniesz na dachu. -Nie boje sie smierci - odparl. -Nie musisz umierac - przekonywalem go. - Jesli pozwolisz sie zabrac do szpitala. Z ciala trzeba wyjac kule. -Powiem, kiedy bedzie trzeba - powtorzyl, jak wiele razy wczesniej. -Teraz ja mowie, ze trzeba - ucialem. - Ciebie trzeba stad zabrac natychmiast. Inaczej umrzesz. -Nie - odparl. - Nie umre. Dlaczego mu wierzylem? Jakim cudem potrafil mnie przekonac do czegos, co ewidentnie nie bylo prawda? Nie wiem. Nelio mial tak wielka moc, ze przed jego slowem kazdy ustepowal. Tej nocy opowiedzial, co sie dzialo, kiedy Cosmos wkradl sie na statek, by wyruszyc w podroz prosto ku wschodzacemu sloncu. Tuz przed switem Nelio byl juz zmeczony, a ja poczulem, ze chlodny powiew ustal. Wstalem, zeby go zostawic samego, spojrzalem na ocean i tez nie zobaczylem zadnych gor lodowych. Tamtego ranka, kiedy Cosmos wyruszyl w droge, a Nelio oznajmil wszystkim, ze od tej pory on jest przywodca, obylo sie bez niepokojow. Zmiana przywodcy czesto wiazala sie z ponura atmosfera i sprzeciwem ze strony bandy, ale Nelio po prostu powiedzial prawde: pewnego dnia Cosmos wroci i wszystko znow bedzie po staremu. Nie zamierzal niczego zmieniac, bo jego wiedza na temat funkcjonowania bandy pochodzila od Cosmosa. Nie do konca byla to prawda. Przez cala bezsenna noc, czekajac w brzuchu konia na swit i poranna modlitwe ksiedza o opetanczym smiechu, Nelio utwierdzal sie w postanowieniu, ze bedzie dokladnie taki sam jak Cosmos. Wiedzial jednak, ze pojdzie o krok dalej. Okaze troche wiecej cierpliwosci w stosunku do Tristezy, troche glosniej bedzie sie smial z nieskonczonych historyjek Alfreda Bomby. Mial nadzieje, ze w ten sposob zdola przejac autorytet, jaki Cosmos sobie wypracowal. Jedynie Nascimento na poczatku ciagle go prowokowal. -Dobrze wiesz, gdzie jest Cosmos - potrafil na przyklad powiedziec znienacka, kiedy Nelio wieczorem rozdzielal pieniadze zarobione w ciagu dnia na myciu i pilnowaniu samochodow. Wsrod pozostalych natychmiast dalo sie wyczuc napiecie. Nelio wiedzial, ze musi podjac wyzwanie i raz na zawsze wyjasnic Nascimentowi, dlaczego Cosmos wlasnie jego wyznaczyl na swojego nastepce. -Wyznaczyl mnie na swojego nastepce, bo wiedzial, ze tylko ja nikomu nie powiem, dokad sie wybral - odparl Nelio i wrocil do rozdzielania pieniedzy. Nascimento zastanawial sie, co ta odpowiedz wlasciwie znaczy. Tego wieczoru wiecej sie nie odezwal. -Nie mozemy miec przywodcy, ktory z nami - nie nocuje - powiedzial drugiego wieczoru. Nelio byl na to przygotowany. Spodziewal sie, ze Nascimento bedzie wyciagal roznice miedzy nim a Cosmosem. Uznal, ze sa miedzy nimi dwie podstawowe: po pierwsze, Nelio spi osobno, a po drugie, nie jest starszy od pozostalych. -Przywodca musi byc starszy - rzekl Nascimento. -O tym musisz porozmawiac z Cosmosem - ucial Nelio. - Jestem pewien, ze bedzie umial udzielic ci zadowalajacej odpowiedzi. Wkrotce Nascimento przestal prowokowac Nelia, bo zobaczyl, ze to donikad nie prowadzi. Cala grupa odetchnela z ulga, ze zmiana przywodcy nie grozi rozbiciem bandy. Niedlugo wszystkie bezdomne dzieci w miescie wiedzialy, ze Nelio, chociaz taki mlody, przejal dowodztwo po Cosmosie, ktory wyruszyl w tajemnicza podroz. Mniej wiecej wlasnie w tym czasie Nelio zaczal sie coraz czesciej zastanawiac, dlaczego wlasciwie swiat wyglada tak, jak wyglada. Przed soba widzial ciagnace sie w nieskonczonosc zycie na ulicach miasta. Kiedy jako starzec zechce zjesc swoj ostatni posilek, bedzie musial go sobie wygrzebac ze smietnika, dokladnie tak samo jak teraz. Czy zycie to naprawde tylko tyle? Nic innego? Przypomnial sobie, co bialy karzel, Yabu Bata, powiedzial mu na pozegnanie. Sa dwie drogi. Jedna jest wlasciwa, druga zas to droga szalenstwa i prowadzi prosto do zguby. Ktora wlasciwie droge wybral, wchodzac tamtego ranka do miasta? Moze powinien byl dalej isc bezkresnym brzegiem morza? W zyciu mial tylko jeden cel: przezyc. Kiedy to do niego dotarlo, ogarnal go niepokoj. Musze zrobic cos wiecej, pomyslal. Musze zrobic cos wiecej, niz po prostu przezyc. Rowniez w tamtym czasie nabral pewnych przyzwyczajen, ktore sprawily, ze uwazano go za dziwaka. On sam jednak nie mial pojecia, jakie plotki o nim kraza. Kazdego ranka po przebudzeniu zastanawial sie, czy ma sile przezyc kolejny dzien jako Nelio. Jesli to imie akurat ciazylo mu nieznosnie, wybieral sobie inne. Pytal ktoregos z bawiacych sie pod pomnikiem chlopcow, jak go wolaja, i przez caly dzien nosil jego imie. Wciaz nikt nie zauwazyl, ze mieszka w posagu. Slyszac spod pustego kosciola krzyki Manuela Oliveiry, bardzo ostroznie otwieral klape i jak najszybciej wyslizgiwal sie na zewnatrz. Pozniej biegl przez miasto pod schody ministerstwa sprawiedliwosci, gdzie pozostali tez mniej wiecej w tym czasie zaczynali sie budzic. Nie chcieli, zeby straznik ich tam znalazl, kiedy przyjdzie otworzyc. Zostaliby brutalnie wyrzuceni, a wtedy ich kartony moglyby sie podrzec. W zyciu bezdomnych dzieci wszystkie dni byly jednakowe, choc nic sie nie powtarzalo. Zawsze dzialo sie cos, czego nikt nie bylby w stanie przewidziec. Nelio jednak coraz czesciej szukal samotnosci i potrafil sie nawet zdenerwowac, jesli nie dawano mu spokoju. Rozmyslania zwykle przerywal mu Nascimento, ktory bil sie z Pecadem albo z dziecmi z innej bandy. Nelio musial wtedy interweniowac, zeby nie bylo z tego prawdziwej rozroby. Kiedy rozdzielal walczacych, momentalnie robilo sie cicho. Na niego nikt nigdy nie podniosl reki, nawet Nascimento. Nikt tez nie potrafil zrozumiec, dlaczego Nelio nie daje sie wciagnac w bojke, a nawet narodzila sie plotka, ze ojciec Nelia byl nieznanym feticheiro o niezwyklej mocy, ktora z kolei przekazal synowi. Zrodel tej pogloski nie sposob bylo dojsc. Pewnego dnia Nelio siedzial pod drzewem tuz za piekarnia Dony Esmeraldy, studiujac podarta i brudna mape Afryki, ktora poprzedniego dnia Alfredo Bomba znalazl w smietniku, gdy nagle padl na niego cien. Podniosl wzrok: przed nim stala mloda kobieta z dzieckiem. -Moja corka jest chora - poskarzyla sie. -To powinna dostac lekarstwo - odparl Nelio. - Ale ja nie mam lekarstw. Nelio z powrotem pochylil sie nad mapa. Kobieta jednak nie odchodzila. Czas plynal. Ponad godzine pozniej Nelio znow na nia spojrzal. -Ja nie mam lekarstw - powtorzyl. - Jesli twoje dziecko godzine temu bylo chore, to teraz musi czuc sie jeszcze gorzej. Kobieta trzymala dziecko przywiazane na piersi. Teraz je odwiazala i na kleczkach podala Neliowi. Wokol nich zebralo sie sporo ludzi. Nelio poczul sie glupio. Wielkim szacunkiem darzyl feticheiros i curandeiros, ktorzy posiadali tajemne moce, umieli rozmawiac z niespokojnie szybujacymi duchami, wypedzac zlo i budzic wewnetrzne dobro, jakie kazdy w sobie nosi. Teraz dotarlo do niego, ze kobieta bierze go za feticheiro. Przestraszyl sie. Zmarli feticheiros ukaraliby go surowo, gdyby sie pod nich podszywal. -Pomylilas sie - powiedzial do niej. - Idz do curandeiro. Dam ci pieniadze, tylko odejdz stad. Kobieta ani drgnela. Nelio zauwazyl, ze Nascimento i pozostali z ciekawoscia obserwuja, co sie bedzie dzialo. Zaczal sie pocic. -Odejdz stad - powtorzyl. - Nie potrafie ci pomoc. Jestem zwyklym dzieckiem. Nagle kobieta zaczela szukac wsparcia wsrod ludzi, ktorych wokol nich stale przybywalo. -Moja coreczka jest chora - skarzyla sie. - On nie chce jej pomoc. Przez tlum przeszedl pomruk niezadowolenia, wszyscy staneli po stronie kobiety. Nelio pojal, ze nie pozostalo mu nic innego, jak wziac dziecko na rece. Zobaczyl, ze dziewczynka ma suche, spekane wargi. -Daj jej wody z sola - poradzil kobiecie, bo przypomnial sobie, jak robila jego matka. Kobieta wziela od niego dziecko, usmiechnela sie i polozyla przed nim kilka wymietych banknotow. Ludzie sie rozeszli. -Nawet Cosmos nie byl curandeiro - powiedzial Pecado z podziwem. - Potrafisz sprawic, zeby pchly przestaly ze mnie wysysac krew? Kilka dni pozniej kobieta znowu przyszla. Dziecko bylo zdrowe. Nelio uznal, ze gotowana woda z sola podzialala, ale cale miasto obiegla plotka, ze posiada swiete, uzdrawiajace zdolnosci. Wtedy zrozumial, ze jesli nie chce zostac przylapany jako falszywy curandeiro, moze tylko rozpuscic jeszcze jedna plotke. Zebral wokol siebie cala bande. -Jesli za duzo ludzi zacznie do mnie przychodzic, zebym ich uleczyl, nie dam rady byc przywodca. Dlatego musicie rozpuscic plotke, ze chorymi zajmuje sie tylko w tym miejscu, gdzie zastala mnie ta kobieta. Tylko tam. Nigdzie indziej. Odtad Nelio bardzo sie pilnowal, zeby nie siadac w cieniu drzewa, pod ktorym wczesniej lubil roztrzasac rozne nierozwiklane kwestie. Wprawdzie nigdy wiecej nie wzial na rece chorego dziecka, lecz na ramionach pojawil mu sie jakby niewidzialny plaszcz i nikt nie potrafil go od niego uwolnic: Nelio, ten, co mimo mlodego wieku przejal dowodztwo po Cosmosie, posiada nadprzyrodzone, magiczne zdolnosci. Nelio stal sie znana osoba. Ludzie zaczeli przychodzic do niego po porade, a on nigdy nie szukal bardzo madrych odpowiedzi - mowil po prostu, co uwaza. Jesli nie rozumial pytania, dopytywal, jesli nie mial nic do powiedzenia, milczal. W miescie zaczeto gadac, ze Nelio pewnego dnia dokona wielkiego cudu. Nikt nie wiedzial, co to ma byc za cud, ale wszyscy oczekiwali, ze bedzie to cos naprawde wielkiego, w zwiazku z czym ich miasto zaslynie w calym swiecie. Nelio jednak nie zamierzal dokonywac zadnych cudownych czy magicznych czynow. Chcial po prostu zrobic cos, co by oznaczalo, ze zyje nie tylko po to, by przezyc. Jednoczesnie bardzo powaznie traktowal swoja role zastepcy Cosmosa. Caly czas pilnowal, zeby dzieci sie myly i nie chorowaly, czesto rozbijal do polowy oproznione butelki wina, ktore Nascimento gdzies sobie zdobywal z niezlomnym postanowieniem, ze sie upije. W krotkich chwilach, kiedy nie byli akurat zajeci walka o przezycie i wylegiwali sie na chodniku, gdzie udalo im sie znalezc troche cienia, Nelio wysluchiwal ich marzen. Zauwazyl, ze dla innych marzenia sa rownie wazne jak dla niego i trwaja, chocby zycie bylo najciezsze. Kazdy nosil w sobie nasionko twarde i cenne jak diament - marzenie o jakims odleglym dniu, o ponownym spotkaniu kogos bliskiego, o wlasnym lozku, dachu nad glowa, dowodzie tozsamosci. Nelio uznal, ze madrosc polega na umiejetnosci laczenia roznych spraw. Gdyby ktos go spytal, jakie sa podstawowe potrzeby czlowieka, bez zastanowienia podalby wlasciwa odpowiedz: dach nad glowa i dowod tozsamosci. To wlasnie jest dla czlowieka niezbedne, oprocz jedzenia, wody, pary spodni i koca. Czlowiek od zwierzecia rozni sie tym, ze ma dach nad glowa i dowod w kieszeni, i to one stanowia pierwszy krok na drodze do porzadnego zycia. Wyjsc z ubostwa oznacza zbudowac sobie dach i wyrobic dowod. Kiedy przyjdzie pora, juz on sie postara, zeby ci, za ktorych Cosmos uczynil go odpowiedzialnym, zaczeli opuszczac ulice. Nelio wysluchiwal ich marzen i czesto zloscilo go, ze sa calkiem nierealne i od rzeczy. Wprawdzie staral sie nie okazywac irytacji, czasem jednak nie mogl sie powstrzymac i dosc ostro sprowadzal ich na ziemie. Tristeza na przyklad przez dobrych kilka dni zaklocal ich popoludniowa sjeste niekonczacymi sie wywodami o tym, jak to pewnego dnia zalozy wlasny bank. Wreszcie Nelio zareagowal. Obudzil wszystkich, ktorym udalo sie zasnac, i zaczal przemowienie. -Wszystkim wolno opowiadac o swoich marzeniach. Czlowiek marzy, kiedy marzy, marzy tez, kiedy opowiada o swoich marzeniach. To dobrze. Ale niedobrze jest robic tak jak Tristeza. To nie jest dobre marzenie: zeby pewnego dnia otworzyc wlasny bank, jesli nawet nie umie sie liczyc. To glupota. Dlatego od tej pory Tristeza ma nie gadac tyle o swoim banku. Zwlaszcza kiedy reszta chce sie przespac. Zapadla cisza. Wszyscy sie ucieszyli, ze beda mogli spac w spokoju. Jedynie Tristeza, ktory nie bardzo zrozumial i w ogole myslal opornie, poprosil, zeby Nelio powtorzyl, tylko tym razem wolniej. Neliowi zrobilo sie przykro, kiedy zobaczyl, jak Tristeza posmutnial, ze zabroniono mu jego marzenia, i zrozumial, ze musi natychmiast dac mu w zamian nowe marzenie, zeby ten calkiem nie stracil ochoty do zycia. -Musisz sie cwiczyc w szybszym mysleniu - powiedzial Nelio. - O tym masz teraz marzyc: ze pewnego dnia bedziesz myslal tak samo jak wszyscy. Kiedy juz sie nauczysz, zbierzemy dla ciebie pieniadze i kupisz sobie tenisowki. Tristeza spojrzal na niego z niedowierzaniem. -Mowie powaznie - usmiechnal sie Nelio. - Czy zdarza mi sie nie dotrzymac slowa? Tristeza pokrecil glowa. -Bedziesz mogl sam wejsc do sklepu i pokazac, ktore buty chcesz - ciagnal Nelio. - Potem wyjmiesz z kieszeni pieniadze i zaplacisz. -Nigdy nie naucze sie tak szybko myslec - posmutnial Tristeza. -Dostaniesz swoje tenisowki, kiedy nauczysz sie myslec tylko troche szybciej niz teraz. -Ale nie wiem, jak to sie robi. -Myslisz o zbyt wielu rzeczach naraz. To dlatego zawsze masz taki balagan w glowie. Po prostu naucz sie myslec o jednej rzeczy. -To o czym mam myslec? -Mysl o tym, ze jest straszny upal - zaproponowal Nelio. - Mysl o tym, jak dobrze nam sie bedzie spalo i jak malo bedziemy sie na ciebie zloscic, jesli nie bedziesz w kolko gadal o swoim banku. Mysl o tym, az sam zasniesz. Pozniej dam ci cos innego do myslenia. -Tenisowki! - wykrzyknal Tristeza. -Tak - powiedzial Nelio. - Tenisowki. A teraz cicho! Mysl. I spij. Pozniej, kiedy Tristeza zasnal, Nelio lezal w cieniu pod drzewem i probowal wyobrazic sobie Tristeze za dziesiec lat, za dwadziescia, jako doroslego czlowieka. Znow zrobilo mu sie smutno na mysl, ze Tristeza na pewno tak dlugo nie pozyje. Swiat nie jest miejscem dla bezdomnych dzieci, ktore wolno mysla. Pewnego ranka, kiedy Nelio siedzial jakby nieobecny i zlamanym, tepym nozem bezmyslnie zdrapywal brud ze stop, podszedl do niego Alfredo Bomba. Oznajmil, ze snilo mu sie, iz nastepnego dnia sa jego urodziny. -Przeciez nie wiesz, kiedy sa twoje urodziny - powiedzial Nelio. -Snilo mi sie, ze wiem - odparl Alfredo Bomba. - Dlaczego mialoby mi sie przysnic cos, co jest nieprawda? Nelio przez chwile przygladal mu sie zamyslony. Potem klasnal w dlonie i wstal. -Masz racje - przyznal. - Oczywiscie, ze jutro sa twoje urodziny. Uczcimy to. A teraz zostaw mnie samego, zebym mogl spokojnie obmyslic twoje urodziny. Kiedy Nelio mial rozwiazac jakis problem albo pozastanawiac sie nad czyms tak dlugo, az calkiem wyczerpie temat, zawsze chcial byc sam. Nie potrafil myslec, jesli ktos mu halasowal nad glowa. Siadywal na spalonej sloncem brazowej trawie na tylach stacji benzynowej, gdzie za cale towarzystwo mial kilka wychudzonych koz. Tam wlasnie poszedl, zeby pomyslec o urodzinach Alfreda Bomby. Po godzinie wiedzial dokladnie, co beda robic. Zwolal wszystkich na narade. Nascimento przyniosl skrzynke podgnilych pomidorow, ktora zsunela sie z dachu przeladowanego autobusu. Szybko i sprawnie oddzielajac zgnile czesci pomidorow, zabrali sie do jedzenia. Nelio poczekal, az skrzynka bedzie prawie pusta, i zaczal mowic. -Jutro jest wielki dzien. Alfredo Bomba ma urodziny. Tak mu sie snilo, wiec to musi byc prawda. Konczy najprawdopodobniej dziewiec, dziesiec albo jedenascie lat, ale to nie ma wielkiego znaczenia. Alfredo Bomba ma prawo konczyc tyle lat, ile mu sie podoba. Tak wiec jutro obchodzimy jego urodziny. Nelio wskazal na dom stojacy niedaleko stacji benzynowej. Za czasow Dom Joaquima nalezal on do zamoznego wlasciciela ogromnych plantacji herbaty w dalekich prowincjach zachodnich. Po najezdzie mlodych rewolucjonistow budynek przez dlugi czas stal pusty i tylko niszczal, ale w ostatnich latach mieszkali tam rozni biali ludzie, ktorzy przyjezdzali tu, zeby pomagac - zwykle nazywano ich cooperantes. Teraz akurat byl to mezczyzna o bardzo jasnych wlosach, pochodzacy z kraju, ktorego nikt nie umialby umiejscowic na mapie. Nelio slyszal kiedys, ze mezczyzna jest markes, ale nie wiedzial, co to znaczy. Nelio czesto zastanawial sie nad tymi cooperantes. Chodzili w sandalach i krotkich spodniach, a przy pasku nosili przypiety maly woreczek z pieniedzmi. Nelio myslal, ze to moze jest ich ubranie sluzbowe. Mieli duze samochody i prawie zawsze byli bardzo mili dla bezdomnych dzieci, a za pilnowanie samochodu placili zbyt duzo. Lubili spalic sobie od slonca twarz na czerwono i zawsze starali sie pokazac, ze sie nie boja wszystkich czarnych ludzi, ktorzy bez przerwy prosza ich o pieniadze; ale Nelio naturalnie przejrzal ich na wylot i wiedzial, ze tak naprawde to sie boja. Nelio wskazal na dom. -Jutro jest sobota. To znaczy, ze markes zaladuje swoj samochod materacami, krzeslami i skrzynkami z jedzeniem. Wroci do domu dopiero nastepnego dnia, czyli w niedziele. Jego empregada ma wolne, a nocny stroz zawsze bardzo mocno spi. Nascimento moze dodatkowo skolowac dla niego butelke wina, zeby tym razem zasnal jeszcze mocniej. Czlowiek, ktory mieszka w tym domu, jest markes i cooperante, czyli przyjechal tutaj, zeby pomagac biednym. My jestesmy biedni, a on moze nam pomoc urzadzic urodziny Alfreda Bomby. Czyli wyprawimy urodziny w jego domu. Te slowa wywolaly wielka fale protestow. Nelio wiedzial, ze wszyscy uwazaja jego pomysl za znakomity, a teraz staraja sie pomoc, zawczasu wskazujac wszystkie mozliwe trudnosci. -Nie mozemy sie tam wlamac - powiedzial Mandioca. - Przyjedzie policja i bedziemy musieli wyprawiac urodziny w wiezieniu. Strasznie nas pobija, a zwlaszcza Alfreda Bombe, bo to wszystko przez jego urodziny. -Nie bedziemy sie wlamywac - uspokoil go Nelio. - Pozniej wam wytlumacze. -To nie nasz dom, wiec musimy byc cicho - zauwazyl Nascimento. - Ale my nie potrafimy byc cicho. Nigdy nie potrafilismy. Jak mamy obchodzic czyjes urodziny, nie robiac przy tym halasu? -Nie bedziemy otwierac okien - odparl Nelio. - I niczego nie zniszczymy. -Nie mozemy zapalac swiatla - odezwal sie Pecado. - Bedziemy po ciemku lazic po cudzym domu? Fure rzeczy porozbijamy, czy tego chcemy, czy nie. -Wyjezdzajac, markes zawsze zostawia zapalone swiatlo, zeby nie kusic zlodziei. Nelio odpowiedzial na wszystkie zastrzezenia, po czym wyjasnil, jak sie dostana do domu. -W dwoch rzeczach Mandioca jest od nas wszystkich lepszy. Po pierwsze, najlepiej potrafi wzbudzac litosc i wygladac na wyglodzonego. Po drugie umie bardzo dlugo byc cicho i sie w ogole nie ruszac. Dlatego Mandioca pojdzie i zadzwoni do drzwi. Cooperante otworzy. Wtedy zemdlejesz, Mandioca, i osuniesz sie na podloge przez prog. Cooperante bardzo sie przejmie, przyniesie ci wody, a ty ja wypijesz. Po chwili poczujesz sie lepiej. Spytasz, czy moglbys skorzystac z toalety. Kiedy zostawi cie tam samego, uchylisz okno tak, zeby nie bylo widac. Potem podziekujesz cooperante za wszystko, co dla ciebie zrobil. Na pewno da ci tez jakies drobne na jedzenie. Pozniej wrocisz do nas. -Jesli mam udawac glodnego, musze byc najedzony - powiedzial Mandioca. - Kiedy naprawde jestem glodny i mam na takiego wygladac, wydaje sie tylko wsciekly. Nelio wskazal skrzynke pomidorow. -Reszta pomidorow jest dla Mandioki - oznajmil. - Musisz o jednym pamietac, kiedy bedziesz w domu. Jesli naprawde bedziesz musial zrobic siusiu, masz siusiac na tronie z klapa. Nie rob tego do miski, gdzie sa krany. Rozumiesz? -Nie bede sikal - odparl Mandioca. - Do jakiej miski? -Zobaczysz na miejscu - powiedzial Nelio. - Teraz czekamy, az cooperante wroci do domu. -A jesli jutro nigdzie nie pojedzie? - spytal Nascimento. -W sobote i niedziele kazdy cooperante lezy plackiem na plazy i czerwienieje - stwierdzil Mandioca. - Nelio ma racje. -Nigdy nie obchodzilem urodzin - odezwal sie Alfredo Bomba. - Jak to sie robi? -Je sie, tanczy i spiewa - odparl Nelio. - I my dokladnie tak zrobimy. W dodatku umyjemy sie, polozymy sie spac w lozkach i pod dachem. Mozemy tez popatrzec na obrazki w jego telewizorze. -Ale on moze nie miec telewizora - powiedzial Nascimento. -Kazdy cooperante ma telewizor - wytlumaczyl Nelio. - Kazdy ma jasne wlosy i telewizor. Musicie sie wreszcie tego nauczyc, raz na zawsze. Mandioca zemdlal na progu domu markesa, uchylil okno w ubikacji i dostal dwadziescia tysiecy, kiedy poczul sie lepiej i mogl juz wyjsc na ulice. Nastepnego dnia stali w szeregu i machali jasnowlosemu mezczyznie, kiedy odjezdzal swoim samochodem. Pozniej, po poludniu, Nascimento skolowal pol butelki wina. Okolo osmej nocny stroz zasnal, a oni wkradli sie do ogrodu za domem. Tristeza wspial sie na plecy Mandioki, po czym jak wegorz wsliznal sie przez okno do srodka. Chwile pozniej, zgodnie z instrukcjami Nelia, otworzyl drzwi. W mroku poczekali, az przejdzie dwoch policjantow patrolujacych ulice, a potem szybko przebiegli do domu. Nelio surowo zabronil im sie ruszac, poki on nie sprawdzi, czy wszystkie zaslony sa zaciagniete. Nastepnie zebral ich w przedpokoju. -Teraz wszyscy ida sie myc. Najwazniejsze sa stopy. Jako ze Nelio watpil w ich potrzebe czystosci, zamknal ich na klucz w lazience i wypuszczal po jednym, sprawdzajac, czy sie porzadnie umyli. Nastepnie obszedl caly dom, otworzyl obie lodowki, zdecydowal, gdzie kto bedzie spac, wlaczyl telewizor, a na koniec odstawil w bezpieczne miejsce kilka porcelanowych wazonow, ktore mogly spasc na podloge i sie potluc. Nascimento musial dwa razy myc nogi, zanim zadowolil Nelia. Pozniej przywodca zwolal wszystkich do kuchni. -Cooperantes zawsze maja w lodowce pelno jedzenia - zaczal. - Jestem pewien, ze czlowiek, ktory tu mieszka, tylko sie ucieszy, jesli z okazji urodzin Alfreda Bomby porzadnie sie najemy. Teraz chodzmy cos sobie ugotowac. Nelio zabral sie do dziela, jakby planowal wyprawe wojenna: Mandioca mial sie zajac warzywami, podczas gdy Pecado i Nascimento gotowali ryz. Alfredo Bomba i Tristeza musieli pomagac pozostalym, on sam zas wzial sie do krojenia duzej sztuki miesa na male kawalki, ktore pozniej smazyl. Kiedy wszystko bylo gotowe, ze spizarni przyniesli sok, usiedli przy duzym stole i czekali tylko na znak Nelia, ze moga zaczac jesc. -Niewykluczone, ze dzisiaj sa urodziny Alfreda Bomby - powiedzial Nelio. - Przynajmniej tak mu sie snilo. Teraz mozemy zaczynac. Podczas kolacji musial interweniowac kilka razy, gdy grozila bojka o kawalki miesa. Kiedy Nascimento zrobil sie halasliwy, Nelio powachal jego szklanke i zrozumial, ze ten wymieszal sobie sok z alkoholem. Szybko zamienil ich szklanki, tak ze Nascimento nic nie zauwazyl, po czym wylal alkohol do zlewu. Pozniej w ogromnej zamrazarce znalezli dwa spore pudelka lodow i zaczeli tanczyc, a Nelio wlaczyl duze radio przyniesione z salonu. Uznal, ze najlepiej bedzie, jesli zostana w kuchni. Tam nie ma dywanow, a kafelki na podlodze latwo sie myje. Z poczatku siedzial z boku i przygladal sie tancom. W glowie cicho brzmialy mu dzwieki timbili i bebnow ze spalonej wsi. Nagle wokol niego, w kuchni markesa, pojawili sie wszyscy - wszystkie duchy, ktore go szukaly, wszyscy zmarli i ci, ktorzy nie wiadomo, czy umarli, czy moze jeszcze zyli. Poczul, ze za chwile zrobi mu sie tak smutno, ze swoja ponura mina gotow zepsuc urodziny Alfreda Bomby. Wstal z krzesla i przylaczyl sie do tanca. Ruszal sie jak we mgle i pot zaczal plynac mu z czola. Tanczyli do poznej nocy, tanczyli, az w nogach i biodrach zabraklo im krokow tanecznych. Alfredo Bomba zasnal juz wczesniej pod stolem. Nelio pokazal wszystkim, gdzie beda spac - kilku w lozku markesa, reszta na kanapach. Kiedy w domu zrobilo sie cicho, poszedl posprzatac kuchnie. O swicie, gdyby nie otwierac lodowki i zamrazarki, nikt by nie zauwazyl, ze byli tu jacys goscie. Nelio szedl przez uspione pokoje i patrzyl na swoja bande. Nagle wydalo mu sie, ze wedruje jednoczesnie przez kilka swiatow i rozne czasy. Poczul sie tak jak w niewielkim zagajniku za spalona przez bandytow wsia, w ktorej dorastal. Drzew nie spalili, pomyslal. Las rosl przez setki lat i kiedy rodzilo sie dziecko, sadzono w nim drzewo. Patrzac na drzewo, mozna bylo okreslic wiek czlowieka. Naprawde wysokie i grube pnie, dajace najwiecej cienia, nalezaly do ludzi, ktorzy powrocili juz do swiata duchow. Drzewa zywych i drzewa umarlych rosly w jednym zagajniku i czerpaly soki z tej samej ziemi i z tego samego deszczu. Staly tam, czekajac na jeszcze nienarodzone dzieci, na jeszcze nieposadzone drzewa. Las bedzie rosl wiecznie, a wiek wsi na zawsze pozostanie zapisany. Patrzac na drzewo, nie mozna powiedziec, czy czlowiek zyje, lecz wiadomo na pewno, ze sie urodzil. Nelio spogladal na spiacych chlopcow i myslal, ze krazy po swiecie, ktory moze wlasciwie jeszcze nie istnieje. Gdzies w przyszlosci beda spali w lozkach, na kanapach i beda im sie snily sny, jakie maja tylko ludzie syci. Kto wie, moze przyszlosc bedzie wygladala jak dom markesa. Przez ulamek sekundy wydalo mu sie, ze widzi cos, o czym opowiadali starsi, najwiekszy cud, na jaki czlowiek moze zasluzyc: w jednej chwili zobaczyc przeszlosc i przyszlosc. Wiedzial, ze nigdy nie zapomni tej nocy w domu markesa. Alfredo Bomba bedzie wspominal swoje urodziny, Nelio zas uczucie, ze swobodnie dryfuje w czasie. Mozna latac, nie majac widzialnych skrzydel, pomyslal. Skrzydla nosimy w sobie, oby tylko bylo nam dane je dostrzec. Pierwszy obudzil sie Tristeza. -O czym mam dzisiaj myslec? - spytal. -Mysl, jakie to uczucie miec czyste nogi - odparl Nelio. Chlopcy budzili sie po kolei, wycierajac sen z powiek. W pierwszej chwili rozgladali sie zdumieni dookola, ale zaraz wszystko im sie przypominalo. Byl wczesny swit. Przez szpare w zaslonach Nelio widzial, ze stroz nocny jeszcze spi. -Pora sie zbierac - zarzadzil. - Idziemy ta sama droga, ktora przyszlismy. -Skad wiedziales, ze w zimnych szafkach jest tak duzo jedzenia? - spytal nagle Nascimento. -Jesli ktos codziennie znosi do domu wielkie kosze jedzenia, nie da rady wszystkiego polknac - wyjasnil Nelio. - Widzisz? Na to pytanie mogles sobie odpowiedziec bez mojej pomocy. Z domu markesa wymkneli sie rownie niepostrzezenie, jak do niego weszli. -Co on powie - zaczal Alfredo Bomba z niepokojem - kiedy zobaczy, ze zniknelo cale jedzenie? -Nie wiem - powiedzial Nelio. - Moze to samo, co wszyscy biali, ktorzy zyja w naszym swiecie: ze Afryki i jej czarnych mieszkancow nie da sie zrozumiec. -A nie da sie? - pytal dalej Alfredo Bomba. -Nie da sie nas zrozumiec? -Nas sie da - wyjasnil Nelio. - Tylko w swiecie, w ktorym zyjemy, trudno sie czasem polapac. Wyszli na ulice w przeswiadczeniu, ze laczy ich wielka tajemnica. Nelio zauwazyl, ze z wieksza energia niz zwykle o tak wczesnej porze zaczeli grzebac w smietnikach i obstawiac samochody. Uznal, ze zrobili cos dobrego. Dlatego nigdy wiecej tego nie powtorza. Tamtego ranka Nelio byl bardzo zmeczony. Oznajmil, ze usiadzie w cieniu swojego drzewa i nie chce, by mu przeszkadzano. Maja tez sprobowac sie nie bic i nie robic w poblizu za duzo halasu. Kiedy jednak przyszedl pod drzewo, stanal jak wryty. Ktos juz tam siedzial. Nelio zezloscil sie, ze ktos, kogo nigdy wczesniej nie widzial, nie szanuje jego miejsca pod drzewem. Tylko jemu wolno bylo tam siadac. Podszedl blizej i zobaczyl, ze to dziewczynka. Miala biala skore i biale wlosy, byla albinosem jak Yabu Bata. Czekalem na dalszy ciag, ktory nie nastapil. Nelio przerwal opowiadanie i pograzyl sie w myslach. Po chwili spojrzal na mnie. -Pamietam, ze uznalem, ze to musi znaczyc cos waznego - powiedzial slabym glosem, a ja pomyslalem o czerniejacych, cuchnacych ranach pod bandazem. - Uznalem, ze to musi znaczyc cos waznego - ciagnal. - Najpierw Yabu Bata pokazal mi droge do miasta, a teraz pod moim drzewem siedzi dziewczynka w lachmanach. Uznalem, ze to musi cos znaczyc. I mialem racje. Nagle pomyslalem o swojej kobiecie. O nowej pomocnicy, ktorej noca nikt nie odprowadza do domu. Natychmiast poczulem niepokoj i radosc na mysl, ze wieczorem znowu ja zobacze. -Widze, ze myslisz o czyms milym - zauwazyl Nelio. - Gdybym nie byl taki zmeczony, chetnie bym posluchal. -Musisz odpoczac - rzeklem. - Pozniej zawioze cie do szpitala. Nelio nie odpowiedzial. Zamknal oczy. Wstalem i zszedlem z dachu. Szosta noc dobiegla konca. Siodma noc Czy po krokach slychac, kiedy ktos jest zakochany? Jesli tak - w co wierze - to gdy drugiego wieczora przyszedlem do piekarni, zeby wspolnie piec chleb, Maria musiala wyczuc, ze dla niej bije moje serce. Bylo bardzo goraco, a ona miala na sobie lekka sukienke, pod ktora bardzo wyraznie rysowal sie kontur jej ciala. Pracowala juz, kiedy zszedlem z dachu, i usmiechnela sie na moj widok.Teraz, ponad rok od tamtej nocy, mysle, ze wszystko mogloby potoczyc sie inaczej: gdyby Nelio nie umarl, a ja nie odszedlbym z pracy u Dony Esmeraldy, by przedzierzgnac sie w Kronikarza Wiatrow, moze bylibysmy teraz para. Nigdy jednak do tego nie doszlo, a dzis jest to juz zupelnie niemozliwe, poniewaz Maria zwiazala sie z innym. Widzialem ja kiedys w miescie, szla mocno przytulona do jakiegos mezczyzny - wydaje mi sie, ze to sprzedawca ptakow z jednego z miejskich targowisk - i miala ogromny brzuch. Wprawdzie znalismy sie bardzo krotko i nigdy nie dowiedzialem sie, czy moje uczucia byly odwzajemnione, ale wspomnienie o niej do dzis stanowi dla mnie najwieksza radosc zycia. Radosc, ktora nosi w sobie ziarno najglebszego smutku. Mialem wrazenie, jakby w ciagu tych niewielu dni i nocy, kiedy na dachu Nelio nikl w oczach od trujacych czarnych ran, ktore w koncu mialy odebrac mu zycie, dla mnie nastapil przelom. Chyba naprawde nalezy powiedziec, ze Neliowi zycie zostalo odebrane. Smierc zawsze przychodzi niewzywana, szkodzi i wprowadza zamet. W przypadku Nelia jednak smierc miala ze soba lom i wdarla sie do jego ciala, zeby wykrasc dusze. Pozniej, kiedy zdjalem bialy czepek i odwiesilem fartuch, zeby juz wiecej nie wrocic do piekarni Dony Esmeraldy, zaczelo sie dla mnie nowe zycie. Nie moglem w nie zabrac ze soba Marii, chocbym nawet bardzo chcial. Jakze mialbym ja prosic, by poszla w swiat jako zona czlowieka, ktory dobrowolnie decyduje sie zostac zebrakiem? Jak zdolalbym jej wytlumaczyc, ze to dla mnie konieczne? Widuje ja czasem na ulicy. Nadal jest bardzo piekna. Nigdy jej nie zapomne. Kiedy pewnego dnia poczuje, ze nadszedl moj czas, kiedy duchy wezwa takze i mnie, zamkne oczy i ujrze ja przed soba, by odejsc z tego swiata wpatrzony w jej obraz. Smierc pewnie stanie sie przez to lzejsza. Przynajmniej mam taka nadzieje. Jestem zwyklym, prostym czlowiekiem i to, co nieznane, napawa mnie rownie wielkim strachem jak wszystkich. Nie sadze, by moj strach wyplywal z faktu, ze zycie jest krotkie. Mam dreszcze na mysl o ciemnosci, ktora mnie wchlonie, bo czuje, ze niewyobrazalnie dlugo pozostane zmarly. Mam nadzieje, ze moj duch bedzie mial skrzydla. Przez caly ten czas, jaki mam spedzic w nieznanej krainie wiecznosci, nie moge przeciez siedziec nieruchomo pod drzewem. Uwazam, ze po krokach slychac, kiedy ktos jest zakochany. Stopy ledwo muskaja powierzchnie ziemi, caly strach znika, a czas rozplywa sie jak mgla wczesnym brzaskiem. Maria byla najlepszym pomocnikiem, jakiego w zyciu mialem. Spytalem, gdzie wczesniej pracowala i jak Dona Esmeralda na nia trafila. Ona jednak tylko sie zasmiala i nie otrzymalem zadnej odpowiedzi. Patrzec na nia przy pracy to jakby sluchac spiewu. Widzac, ze ktos pracuje tak jak ona, czlowiek sam zaczyna spiewac. Wydaje mi sie, ze najlepszy chleb w calym swoim zyciu pieklem wtedy, kiedy Maria miesila ciasto, a ja tuz po polnocy odprowadzalem ja na ulice, zeby patrzec, jak znika w ciemnosci. Juz wygladalem wieczora, kiedy wroci. Czasem nachodzily mnie dziecinne i moze troche niedojrzale obawy, ze rozplynela sie w mroku i wiecej sie nie pojawi. Ale ona zawsze wracala w zwiewnej sukience i kiedy schodzilem z dachu, witala mnie pieknym usmiechem. Bardzo pragnalem opowiedziec jej o Neliu. Myslalem, ze pewnie lepiej niz ja potrafilaby zmienic mu opatrunek, a moze nawet zdolalaby go przekonac, zeby dal sie zniesc z dachu i zawiezc do szpitala, jesli chce jeszcze troche pozyc. Mimo to nic jej nie powiedzialem. Nigdy tez przy Neliu nie wspomnialem o niej. Na gorze, pod gwiazdami, bylismy tylko my dwaj - on i ja. Kiedy wsadzilem do goracego pieca pierwsze blachy i przyszedlem na dach, odnioslem wrazenie, ze Nelio na mnie czeka. Czyzby naprawde mu sie polepszylo? Rany poczernialy jeszcze bardziej, a zmieniajac opatrunek, musialem wstrzymywac oddech, bo smrod byl nieznosny. Czy moze jednak zachodzil jakis niewidoczny dla mnie proces zdrowienia? Dotknalem jego czola i otrzymalem odpowiedz przeczaca. Znow byl rozpalony. Ziola od pani Muwulene wymieszalem z woda, Nelio wypil je z trudem. Wtedy dotarlo do mnie, ze nigdy nie spytal, co mu podaje. Od kiedy wnioslem go na dach, ani razu nie watpil, ze umiem go pielegnowac. A moze juz od samego poczatku, od kiedy padl strzal, wiedzial, ze nie ma dla niego ratunku? Wolalbym nie dzwigac tej odpowiedzialnosci calkiem sam. Byla dla mnie zbyt wielka, ale nie mialem z kim sie nia podzielic. Po prostu bylo juz za pozno. Zmienilem mu bandaz i pomoglem wlozyc czysta koszule. Noc nadeszla goraca, wiec go odkrylem, a koc wsunalem mu pod glowe jako dodatkowa poduszke. Nelio byl bardzo slaby, lecz oczy dziwnie mu jasnialy. Znowu poczulem, ze potrafi mnie przejrzec na wylot. Kiedy patrzyl tak na mnie, byl dziesiecioletnim chlopcem z dwiema kulami w ciele. Gdy jednak wracala goraczka, znow stawal sie bardzo starym czlowiekiem. Pomyslalem, ze chyba nie tylko jego swiadomosc potrafi bez trudu wedrowac miedzy przeszloscia a przyszloscia, miedzy swiatem duchow a tym, w ktorym zyjemy. Jego cialo tez umialo zmieniac wiek - z chlopiecego, w ktorym jest, przechodzic w starczy, ktorego nigdy nie dozyje. -Czy duchy przodkow maja twarze? - spytalem nagle. Sam nie wiem, skad mi sie wzielo to pytanie, bo wlasciwie dopiero po chwili zdalem sobie sprawe z wlasnych slow. -Ludzie maja twarze - odparl Nelio. - Duchy nie. A mimo to mozemy je rozpoznac. Wiadomo, kto jest kto. Duchy nie maja tez oczu, ust ani uszu, a mimo to widza, mowia i slysza. -Skad wiesz? - dopytywalem sie. -Duchy sa tu, wokol nas - powiedzial. - Sa tutaj, tyle ze ich nie widzimy. Liczy sie, zebysmy wiedzieli, ze one nas widza. Nie pytalem juz wiecej. Nie bylem pewien, czy dobrze zrozumialem, co mial na mysli, ale nie chcialem go niepotrzebnie meczyc. Tej nocy opowiedzial o przyjsciu xidjany. To ona siedziala pod drzewem rankiem po urodzinach Alfreda Bomby w domu markesa. Ubranie miala w strzepach, twarz poparzona sloncem, no i byla albinosem. Kiedy uslyszala kroki Nelia, gwaltownie sie odwrocila. -Co robisz na moim miejscu pod drzewem? - spytal. -Cien drzewa to nie jest dom, ktory mozna sobie przywlaszczyc - odparla xidjana. - Nie zamierzam sie stad ruszac. Od kiedy Nelio byl na ulicy, nikt nigdy nie napyskowal mu tak jak teraz xidjana. Jednoczesnie odniosl wrazenie, ze dziewczynka jest niepewna i delikatna. Kucnal dosc blisko niej i zaczeli rozmawiac. -Jak sie nazywasz? -Deolinda. -Skad jestes? -Tak samo jak ty. Znikad. -Co tu robisz? -Chce tu zostac. W tym momencie przerwal im Nascimento, ktory ze swojego miejsca na platformie pilnowanej ciezarowki dostrzegl pod drzewem xidjane. Przybiegl ze strasznym wrzaskiem. -Co ona tu robi? Nie wiesz, ze xidjana oznacza nieszczescie? -Nie oznaczam nieszczescia - powiedziala dziewczynka i wstala. -Wynos sie stad - wrzasnal Nascimento i rzucil sie na nia z piesciami. Nelio nie zdazyl mu przeszkodzic, ale okazalo sie, ze nie bylo trzeba. Xidjana blyskawicznie sie odwinela i Nascimento upadl jak dlugi. Lezal przez chwile na ziemi i zdumiony gapil sie na pochylona nad nim Deolinde. -Nie oznaczam nieszczescia - powtorzyla dziewczynka. - Kazdego dam rade pobic. Chce tu zostac. -Ale my nie mozemy miec tu xidjany - zaoponowal Nascimento i wstal. -Ona ma na imie Deolinda - powiedzial Nelio. - Wracaj do pilnowania ciezarowki. Jest od ciebie silniejsza. Nascimento odszedl. Nelio zobaczyl, jak na platformie ciezarowki zbiera reszte chlopcow. Nikt nie chcialby miec w bandzie albinosa. Nelio tez uwazal, ze lepiej, zeby Deolinda zniknela. Banda nie moze byc za duza, bo wtedy nie tylko on stracilby nad nia kontrole, ale i ona sama stracilaby kontrole nad soba. -Usiadlas na moim miejscu - odezwal sie. - To jest zabronione. Idz stad! Nie mozemy miec u siebie dziewczyny. Nie umiesz nic, czego my bysmy nie potrafili. -Umiem czytac - odparla Deolinda. - Umiem duzo rzeczy. Nelio byl pewien, ze klamie. Podszedl do najblizszego budynku i wskazal na slowo wyryte w murze. -Co tu jest napisane? - spytal. Deolinda lypnela oczami, ktore bolaly ja od ostrego slonca. -Terrorista. -Nelio sam nie umial czytac i zrozumial, ze nie jest w stanie ocenic, czy to prawda. -Dajesz rade przeczytac litery tylko dlatego, ze sa bardzo duze - stwierdzil wymijajaco. Podniosl z ziemi kawalek podartej gazety. -Przeczytaj to - rozkazal, podajac Deolindzie papier. Ona przysunela go do oczu i zaczela czytac. -"Pewna grupa dzieci bedzie miala mozliwosc zamieszkac w duzym domu. Niczyje dzieci stana sie dziecmi Wszystkich". -Co to znaczy: "niczyje dzieci"? Ktore to? Deolinda zmarszczyla czolo. Po chwili twarz jej sie rozjasnila. -Moze to my! Sylabizowala dalej. -"Pewna europejska organizacja sfinansuje projekt..." -Projekt? -Bedziemy projektowani. Ja juz raz bylam projektowana. Dostalam ubranie i mialam zamieszkac w domu z innymi dziecmi. Chodzilo o to, zebym nie mieszkala na ulicy, ale sie z tego wyprojektowalam najszybciej, jak sie dalo. Nelio niechetnie musial przyznac, ze Deolinda faktycznie potrafi czytac. Pojal, ze ma niezla glowe, chociaz biala i pelna rozjatrzonych oparzen. Mimo to nadal wahal sie, czy bedzie mogla zostac w bandzie. Moze to prawda, ze albinosi przynosza nieszczescie? Przypomnialo mu sie, ze od ojca slyszal rzecz dokladnie przeciwna: xidjana nigdy nie umiera, xidjana posiada wiele cudownych mocy. Najwiekszy problem tkwil jednak w czyms innym. Byla dziewczyna. Na ulicach zylo bardzo malo dziewczynek. Zwykle gorzej sobie radzily niz chlopcy. Poczul, ze musi pomyslec w samotnosci. -Idz stad - powiedzial. - Skoluj dwa pieczone kurczaki. Pokaz, co potrafisz. Pozniej zdecyduje. I Deolinda poszla. Na ramieniu miala nieduza torbe pleciona z lyka. Sukienka zwisala na niej w strzepach, ale dziewczynka poruszala sie tak, jakby w kazdej chwili mogla ruszyc w plasy. Nelio usiadl na swoim miejscu pod drzewem. Co by zrobil Cosmos? - zastanawial sie. Sprobowal wyobrazic go sobie na pokladzie statku, daleko stad, bardzo blisko slonca. Probowal uslyszec jego glos. -Zwariowales, jesli chcesz ja przyjac do bandy - mowil mu glos Cosmosa. -Ale ona potrafi czytac - argumentowal Nelio. -Nigdy nie slyszalem, zeby jakies bezdomne dziecko umialo czytac. A juz na pewno nie dziewczyna. -Widziales jej oczy - powiedzial Cosmos, a Neliowi wydalo sie, ze jest poirytowany. - Widziales, jakie sa czerwone i chore? Takie oczy ma sie od czytania, a pozniej czlowiek slepnie. -Kazdy xidjana ma czerwone oczy - odparl Nelio. - Nawet jesli nie potrafi czytac. Uslyszal, ze Cosmos wzdycha. -No to pozwol jej zostac - powiedzial Cosmos. - Ale przegon ja, jak tylko pojawia sie klopoty. Nelio kiwnal glowa. Pozwoli jej zostac. Ale wylacznie pod warunkiem, ze przyniesie pieczone kurczaki. Nadszedl wieczor, a Deolinda nie wracala. Nelio uznal, ze pewnie dotarlo do niej, ze nie bedzie mogla zostac, i dlatego nawet sie nie starala zdobyc kurczakow. Nascimento chodzil bardzo zadowolony i oznajmil, ze ja zabije, jesli jeszcze kiedys pokaze sie na ulicy. Na to Mandioca przypomnial mu, ze xidjana przewrocila go na ziemie, i wybuchla gwaltowna bojka, ktora Nelio z trudem przerwal. Najpierw Nascimento rzucil sie na Mandioce, ale kiedy wmieszal sie Alfredo Bomba, ich wscieklosc obrocila sie przeciwko niemu. Nelio nauczyl sie, ze bojki bezdomnych dzieci maja swoje wlasne reguly i potrafia sie potoczyc w najmniej spodziewanym kierunku. -Deolinda odeszla - powiedzial, kiedy przestali sie bic. - Moze wroci, a moze nie. Na razie mozemy zapomniec, ze w ogole tu byla. Zaczeli sie szykowac do snu. -O czym mam teraz myslec? - spytal Tristeza. -Mysl o nocy w domu markesa - odparl Nelio. -Przestalem myslec o swoim banku - oznajmil Tristeza z duma. -Raz w tygodniu wolno ci o nim myslec - uznal Nelio. - Tylko nie po poludniu, kiedy mamy swoja sjeste. Rankiem nastepnego dnia Deolinda wrocila. Nelio zobaczyl ja znowu pod swoim drzewem. Kiedy podszedl, wyjela z torby dwa kurczaki. -Gdzie je zdobylas? - spytal. -Jeden ambasador wydawal w swoim ogrodzie uroczyste przyjecie. Wdrapalam sie przez plot i weszlam do kuchni, tak zeby nikt mnie nie widzial. Nelio nie mial pojecia, co to jest ambasador. Przez chwile sie wahal, czy pokazac jej, ze nie wie. Ale ciekawosc zwyciezyla. -Ambasador? - spytal. -Ambasador dalekiego kraju. -Jakiego kraju? -Europy. Nelio slyszal o Europie. To stamtad pochodza markesi, wszyscy cooperantes z sakiewkami pelnymi pieniedzy. Sprobowal kawalek kurczaka. -Za malo piri-piri - stwierdzil. Deolinda otworzyla torbe i wyjela nieduzy sloiczek. -Piri-piri - powiedziala. Dzieciaki podeszly do nich ostroznie. Nelio rozdzielil miedzy wszystkich kurczaki. Nascimento z poczatku nie chcial przyjac swojego kawalka, ale po chwili porwal go i usiadl troche dalej. Od tego momentu Deolinda nalezala do bandy. Nelio przypomnial sobie pytanie Cosmosa o to, do kogo przynalezy, i decyzje, ze bedzie jednym z nich. Teraz przyjeli do siebie Deolinde i Nelio wiedzial, ze sklad bandy juz sie nie zmieni. Nikt nie dojdzie, dopoki kogos nie ubedzie. Kiedy kurczaki zostaly zjedzone, przywolal z powrotem Nascimenta. -Od tej chwili Deolinda jest z nami. To oznacza, ze nikomu nie wolno jej bic bez mojego pozwolenia. Poniewaz jest nowa, bedzie dostawac tylko polowe zwyklego przydzialu pieniedzy. Kiedy uznamy, ze na to zasluzyla, zacznie dostawac tyle samo, co wszyscy. Nikomu nie wolno mowic na nia xidjana, jesli ona sama sie na to nie zgodzi. Deolindzie nie wolno z kolei wykorzystywac faktu, ze jest dziewczyna. Ma dokladnie te same prawa, co wszyscy. Nelio zastanowil sie, czy o czyms nie zapomnial. Po chwili wahania dodal: -Jesli Deolinda chce byc sama, kiedy siusia, ma do tego prawo. Poza tym przysluguje jej osobny koc, jezeli w nocy bedzie zimno, ale musi go sobie sama zdobyc. Rozejrzal sie, czy ktos chce cos powiedziec. -Po co nam ona? - odezwal sie Nascimento. - Nie jest ani czarna, ani biala i przynosi nieszczescie. Ku zdumieniu wszystkich wypowiedz Nascimenta skomentowal Tristeza. -Moze to dobrze. U nas jest xidjana, u bialych jest biala. Potrafi byc i nimi, i nami. -Dobra odpowiedz - pochwalil Nelio. - Niedlugo zasluzysz na swoje tenisowki. Nelio szybko zrozumial, ze dobrze zrobil, przyjmujac do bandy Deolinde. Swietnie zebrala, potrafila sprytnie wykorzystac kazda niespodziewana sytuacje na ulicy. W dodatku umiala sie bic i bronic. Wkrotce nikt nie mial odwagi podniesc na nia reki, nie ryzykujac przy tym, ze to ona okaze sie silniejsza. Tylko Nascimento nadal otwarcie okazywal niezadowolenie z jej obecnosci. Nelio zaczal podejrzewac, ze pewnego dnia przejdzie on do innej bandy. Wzial go za stacje benzynowa i wprost spytal, czy zamierza ich zostawic. -Nie - odparl Nascimento. Nelio slyszal, ze klamie, rozumial jednak, ze nic nie moze zrobic, jesli tamten juz podjal decyzje. Duzo czasu uplynelo, zanim Nelio zaczal rozumiec, co zagnalo Deolinde na ulice. Ilekroc o to pytal, syczala tylko, ze to nie jego sprawa. Dopiero pewnego dnia, kiedy spala, a on otworzyl jej torbe i znalazl fotografie mezczyzny i kobiety, zaczal cos podejrzewac. Mezczyzna na zdjeciu nie mial twarzy: zostala wydrapana paznokciem albo kamieniem. Nelio odlozyl zdjecie, zawstydzony, ze w ogole otwieral torbe. Nigdy nie powinno sie nikogo zmuszac do odsloniecia tajemnicy; nikt nie ma tez prawa krasc wiadomosci, zeby zaspokoic wlasna ciekawosc. Przypomnial sobie, co kiedys powiedziala jego matka: nikt nie ma prawa wlamywac sie jak zlodziej noca do cudzego serca. Nelio zauwazyl, ze Deolinda zaprzyjaznila sie z Mandioca. Czesto siedzieli w kucki na ulicy, cos sobie szepczac i parskajac smiechem. Jesli w poblizu byl Nascimento, zgrzytal tylko zebami, nie majac odwagi wedrzec sie miedzy nich. Oni nie zwracali na niego uwagi. Jednego wieczoru, kiedy Nelio szedl juz do swojego posagu, zauwazyl, ze Deolinda idzie za nim. W pierwszym odruchu chcial sie zatrzymac i odeslac ja do pozostalych, ale zrozumial, ze oto nadarza sie sposobnosc, aby dowiedziec sie, co ja wygnalo na ulice. Na placyku - o tej porze bylo tam calkiem pusto, jesli nie liczyc spiacych strozow i czlowieka, ktory sprzedawal kurczaki ze swojej opalanej weglem beczki - Nelio usiadl pod posagiem. Deolinda stanela na rogu ulicy, probujac ukryc sie w mroku, ale Nelio zawolal, ze ja widzi. Myslal, ze poczuje sie speszona, bo ja przylapal. -Kto ci pozwolil mnie sledzic? - odezwal sie. -Chcialam zobaczyc, gdzie mieszkasz - odparla, patrzac mu odwaznie w oczy. -Mozesz chodzic za mna do smierci, ale i tak nigdy sie nie dowiesz, gdzie mieszkam. -Dlaczego? -Dlatego ze ja po prostu nagle znikam. -Chce zobaczyc. Nelio kiwnal glowa. -A jesli znikne i nic nie zauwazysz, co dostane w zamian? Deolinda cofnela sie gwaltownie o krok. -Nie chce xogo-xogo. Nelio poczul sie zazenowany. Wiedzial, co to xogo-xogo, ale nigdy tego nie robil. Wiedzial, ze jeszcze nawet nie dorosl, zeby miec na to ochote. -Chce tylko wiedziec, skad jestes. Nic wiecej. -Dlaczego chcesz wiedziec? -Nie mozesz zostac w bandzie, jesli ja sie nie dowiem, skad jestes. Co robilas, zanim cie zastalem na swoim miejscu pod drzewem? Dlaczego tam siedzialas? Mam wiele pytan. Widzial, ze sie namysla. W koncu skinela glowa. -Nie potrafisz zniknac tak, zebym nie zauwazyla. Dlatego zgadzam sie odpowiedziec na twoje pytania. -Odwroc sie i zamknij oczy. Zatkaj uszy. Licz do dziesieciu. Umiesz liczyc? -Wszystko umiem. Umiem liczyc, czytac i pisac. -Jak sie tego nauczylas? Nie odpowiedziala. -Odwroc sie - powtorzyl. - Zamknij oczy i licz glosno do dziesieciu. No i zatkaj uszy. Jesli bedziesz podgladac, oslepniesz. Nelio zauwazyl, ze przeszedl ja dreszcz. Domyslil sie, ze ona tez slyszala o jego nadprzyrodzonych zdolnosciach. Odwrocila sie, zamknela oczy i zaczela liczyc. Nelio blyskawicznie otworzyl klape i wsliznal sie do wnetrza posagu. Widzial Deolinde przez dziurke w grzywie konia. Doliczyla do dziesieciu i obejrzala sie. Placyk byl pusty, Nelio nie mial gdzie sie schowac, nie zdazylby tez dobiec do rogu ulicy i zniknac. Probowal z twarzy Deolindy odczytac jej mysli. Czul, ze czegos takiego sie nie spodziewala. Po chwili odeszla. Nelio poczekal, az zniknie z placyku, wyszedl przez klape i co sil w nogach popedzil najkrotsza droga przez puste ulice z powrotem pod budynek ministerstwa sprawiedliwosci, gdzie reszta bandy od dawna juz spala. Usiadl pod swoim drzewem i czekal. Kiedy zobaczyl, ze Deolinda nadchodzi, wstal szybko i ruszyl w jej strone. Na jego widok, az podskoczyla. -Zniknalem i wrocilem - powiedzial. Wyciagnal do niej reke. -Dotknij. Moja reka jest ciepla. Nie stoi przed toba zaden cien ani upior. Musnela go ostroznie opuszkami palcow. -Ludzie o wiele za duzo spia - stwierdzil Nelio. - Poswiecmy te noc na rozmowe. Wzial ja ze soba do ogrodu botanicznego, ktory lezal na zboczu pod szpitalem. Furtki byly pozamykane na grube lancuchy i klodki, ale on wiedzial, gdzie w ogrodzeniu jest dziura. Wslizgneli sie do srodka i skierowali w strone lawki, na ktorej jeszcze sie dalo siedziec. Po drugiej stronie parkanu stal hotel, jego neonowy szyld rzucal swiatlo na ich lawke. Deolinda byla bardzo blada. Nelio spojrzal na jej podarta sukienke i pomyslal, ze niedlugo bedzie trzeba zebrac pieniadze na nowa. Nie musial zadawac pytan. Ona sama zaczela opowiadac o swoim zyciu, a on sluchal uwaznie i czul, ze to przynosi jej ulge. Urodzila sie na jednym z najbiedniejszych przedmiesc, wsrod gratow i rupieci, ktore otaczaja bagnisty smietnik miasta. Urodzila sie albinosem. Ojciec nie chcial jej w ogole ogladac i oskarzyl matke, ze splodzila dziecko z nieboszczykiem w czasie tajnych schadzek na cmentarzu. Potem przegnal ja z domu. Matka opowiadala pozniej Deolindzie, ze byl to dla niej czas najwiekszej rozpaczy. Ale nie zabila dziecka, nie udusila i nie zakopala w smieciach, zeby moc wrocic do meza. Razem z corka poszla do wsi lezacej wiele dni drogi od miasta. Tam miala siostre i mogla u niej zamieszkac. Pozostalych troje dzieci zostalo z ojcem, matka tak za nimi tesknila, ze przez dlugi czas doslownie umierala z rozpaczy. Po wielu miesiacach dostala wiadomosc od meza, zeby nie wracala, bo znalazl sobie nowa kobiete, ktora nigdy nie urodzi mu albinosa. Dzieci zostana z nim, a on przeklina hanbe, jaka na niego sciagnela, zdradzajac go z upiorem na cmentarzu. -Urodzilam sie, majac upiora za ojca - powiedziala Deolinda i brzmialo to tak, jakby przy kazdym slowie plula. - Teraz, kiedy jestem dorosla i madra, rozumiem, ze to prawda. Moj ojciec jest upiorem, nawet jesli jeszcze zyje. -Ile masz lat? - spytal Nelio. Wzruszyla ramionami. -Jedenascie. Albo pietnascie. Albo dziewiecdziesiat. -Mnie sie wydaje, ze dwanascie - powiedzial. -Jesli mam dwanascie lat, bede miala tyle samo do konca zycia - oznajmila. - Dlaczego ciagle trzeba swoj wiek zamieniac na jakis inny? -Niedawno pomyslalem dokladnie to samo - rzekl Nelio. - Sadze, ze tak dlugo bede mial dziesiec lat, az mi sie w koncu znudzi. Wtedy bede mial dziewiecdziesiat trzy. W sadzawce rechotaly zaby. Deolinda miala w torbie kilka podgnilych bananow, ktorymi sie podzielili. Gdy przezyla cztery pory deszczowe i nauczyla sie chodzic, dotarlo do niej, ze jest inna. Wtedy jednak, kiedy pewnie bardziej niz kiedykolwiek potrzebowala matki, matka postradala zmysly i nawet sprowadzony z innej wsi slynny curandeiro nie potrafil jej wyleczyc. Przestala jesc, nie zaplatala juz wlosow i chodzila po wsi bez ubrania. W koncu siostra zamknela ja w komorce, a drzwi zabila gwozdziami. Przez szpary w scianach podawano jej wode. Wlasnie tam, w srodku, umarla, bo wyklula sobie oczy ostra drzazga z jednej z bambusowych tyk, na ktorych opieral sie dach. Ostatnie, co Deolinda pamieta, to dlonie matki wysuniete przez szpary w scianie komorki. Miala wrazenie, ze tylko tyle zostalo z jej matki. Dwie puste, kurczowo splatajace sie dlonie. Potem siostra matki zmienila sie w stosunku do Deolindy, oskarzala ja o to, co sie stalo. Dziewczynka czesto byla bita, a czasem nawet nie dostawala jesc. Probowala zrozumiec, dlaczego wszystko jest teraz inaczej, ale nikt nie potrafil jej tego wyjasnic. Dlatego zaczela sie poczuwac do winy, ktora ja obarczano. To wlasnie ja przodkowie wybrali, zeby nosila w sobie ich zle uczynki. Zrozumiala, ze nie moze zostac we wsi, a jedyna deska ratunku wydal jej sie ojciec. Pewnej nocy, kiedy wszyscy spali, odeszla i nigdy juz nie wrocila. Dotarla do miasta i przy cuchnacym wysypisku smieci odnalazla dom swojego ojca, ale on przegnal ja kosturem i zakazal jej sie tam wiecej pokazywac. Teraz zostaly jej juz tylko ulice. Nieraz siostry zakonne zabieraly ja do domu dziecka, ona jednak nigdy nie zostawala tam dluzej niz dwa dni. Na ulicach bylo wiecej takich bialych ludzi jak ona. Niektorzy mieli nawet samochody i stanowiska, mieszkali w porzadnych domach. Przede wszystkim zauwazyla, ze maja czarne dzieci. Na ulicach miasta nie ona jedna byla inna. -Chce zyc tak dlugo, az bede mogla rodzic dzieci - oznajmila. - Urodze tysiac dzieci i wszystkie beda czarne. Kiedy juz nie dam rady wiecej rodzic, zatluke na smierc swojego ojca. -To chyba nie jest dobry pomysl - powiedzial Nelio w zamysleniu. - Jesli koniecznie trzeba go zatluc, lepiej popros o to kogos innego. Chyba nie jest tak fajnie siedziec w wiezieniu. -Chce, zebys mnie nauczyl, jak sie znika - przerwala mu Deolinda. -Nie umiem - odparl Nelio. - Sam nie wiem, jak to sie robi. Powiedz lepiej, dlaczego chcialas byc z nami. Deolinda dlugo siedziala bez slowa. Nelio widzial, ze sie waha. Zamknal oczy, zeby sie chwile przespac na lawce, zanim ona sie zdecyduje. Podskoczyl gwaltownie, kiedy dotknela jego ramienia. -Spales - stwierdzila. -Nie lubie czekac - wyjasnil. - Zamiast czekac, robie cos innego. Teraz akurat spalem. -Cosmos jest moim bratem. Nelia zamurowalo. Dlugo myslal nad tym, co uslyszal. Czyzby to rzeczywiscie byla prawda? -Widzial, jak ojciec przepedza mnie kosturem. Wtedy Cosmos mieszkal jeszcze w domu. Jego tez ojciec zaczal okladac. Uciekl wiec do miasta i zostal przywodca tych, co tam teraz spia na schodach. Czasem spotykalismy sie po kryjomu. Powiedzial, ze bede mogla dolaczyc do bandy, kiedy on wyjedzie w podroz. To on nauczyl mnie czytac, pisac i liczyc. -Ale przeciez nie mogl wiedziec, ze cie przyjme. -Podejrzewal, ze to zrobisz. Nelio nie mogl przestac myslec o tej dziwnej wiadomosci. -Czy to dlatego Cosmos wyruszyl w podroz? - spytal po chwili. - Zebys mogla do nas dolaczyc? -Moze. -Cosmos powinien wisiec na scianie jakiegos kosciola - stwierdzil Nelio nieobecnym glosem. -Nie on sam, ale jego portret. Jego twarz wyrzezbiona w drewnie. Jak swiety. Wyszli z ogrodu botanicznego przez te sama dziure, przez ktora sie tam dostali. -Jak bede duza, bede spiewac dla calego swiata - odezwala sie nagle Deolinda, kiedy szli przez puste miasto. -Umiesz spiewac? -Tak - odparla. - Umiem spiewac. I mam bardzo czarny glos. -Wszyscy ludzie maja czerwone jezyki - zauwazyl Nelio. - Tak samo krew. Duzo jest dziwnych rzeczy, nad ktorymi mozna sie zastanawiac. Deolinda zawinela sie w koc obok Mandioki. Tristeza i Mandioca lezeli po obu stronach Nascimenta, ktory wpelzl do swojego kartonu i zamknal wieko. Lezeli tam jak dwaj straznicy, przygotowani na to, ze Nascimenta zaatakuja potwory wiecznie czyhajace na niego w snach. Nelio zamyslil sie, patrzac na bande obdartych dzieci. W koncu ruszyl w strone swojego posagu. Caly czas myslal o historii Deolindy. Po drodze minal duzy hotel, przed ktorym wystrojeni ludzie wsiadali do swoich samochodow. Przystanal na chwile, zeby przyjrzec sie bogactwu. Potem poszedl dalej. Wspial sie do brzucha konia i ulozyl glowe na jego tylnym kolanie, ale nie mogl zasnac, chociaz bylo pozno. Wracal myslami do swojego dawnego zycia, jeszcze sprzed owej nocy, kiedy bandyci wychyneli nagle z ciemnosci, zeby spalic wies. Czul sie, jakby jakis niewidzialny wiatr ciagnal go w przeszlosc. Nagle w brzuchu konia zaroilo sie od duchow, ktore obsypaly go wspomnieniami. Przytloczyl go wielki smutek, tak wielki, ze wychudzone cialo chlopca z trudem moglo go udzwignac. Jest swit. Z suchej ziemi przed lepianke podnosza sie wirujace tumany kurzu. Matka mloci kukurydze. Spiewa. On budzi sie na macie z lyka w mroku lepianki. Przez otwor w scianie do srodka wciska sie zapach palonego drewna. Zapach palonego drewna, ktory kazdego ranka przypomina mu, ze ma przezyc jeszcze jeden dzien. Wychodzi na palace slonce i widzi, ze to wszystko prawda: matka tlukaca ciezkim dragiem kukurydze, jego malutka siostrzyczka na jej plecach... Nelio stanal wyprostowany z glowa w klatce piersiowej jezdzca. Czul sie, jakby kon ozyl. Pomyslal, ze musi jak najpredzej wracac do domu. Musi sie dowiedziec, co sie stalo, kto przezyl, a kto nie zyje. Krazace wokol niego duchy nie mialy twarzy. Nelio caly czas sie bal, ze wyczuje obecnosc ojca albo matki, albo ktoregos z rodzenstwa. To by znaczylo, ze umarli, a wtedy jemu byloby jeszcze ciezej zyc - zyc tym swoim obecnym zyciem, ktore polega tylko na tym, aby przezyc. Okres, ktory nastapil pozniej, Nelio mial wspominac jako czas, kiedy ani razu nie zatanczyl, nie zaspiewal ani sie nie usmiechnal. Nie umial ukryc, ze cos mu lezy na sercu, i nawet nie probowal. Czesto denerwowal sie, ze mu przeszkadzaja - Nascimento wiecznie miedzy jedna bojka a druga, Tristeza, ktory codziennie przychodzil z pytaniem, o czym ma dzisiaj myslec i kiedy dostanie swoje tenisowki. Nelio potrafil sie goraczkowac i wsciekac, a pozniej jeszcze bardziej markotnial, bo zrobil cos, na co Cosmos nigdy by sobie nie pozwolil. Deolinda, widzac, ze chce byc sam, probowala go chronic. Odganiala bande, kiedy sie dalo, i zawsze dbala o to, zeby mial co jesc i nie musial sam lazic po smietnikach w poszukiwaniu resztek. W cieniu swojego drzewa Nelio czesto myslal o Cosmosie. Zastanawial sie, czy jeszcze zyje, czy utonal w morzu, czy moze doplynal tak blisko slonca, ze sie zapalil i splonal. Zastanawial sie, czy Yabu Bata znalazl sciezke, ktorej szukal przez ponad dziewietnascie lat. Kiedy mysli stawaly sie za ciezkie, wyruszal na dlugie samotne wedrowki, a oni zawsze kogos za nim wysylali, zeby przypadkiem nie wszedl prosto w morze i nie przepadl. Nelio oczywiscie widzial, ze za kazdym razem ktos go sledzi. Normalnie stanalby, odwrocil sie i powiedzial, ze chce byc sam. Teraz jednak nawet na to nie mial sily. Szedl i szedl, czasem az do miejsca, w ktorym sie zatrzymal, zanim po raz pierwszy znalazl sie w miescie. Nierzadko wracal dopiero po zmroku. To Mandioca wpadl na pomysl, zeby pocieszyc Nelia, dajac mu psa. Czesto siedzieli wszyscy i zmartwieni rozmawiali o smutku Nelia i jego dziwnym stanie ducha. -On za duzo mysli - stwierdzil Nascimento. -Cosmos nigdy az tyle nie myslal. Nelio zachorowal na glowe. Spuchla mu od tego wszystkiego, nad czym sie w kolko zastanawia. -Potrzeba mu psa - zawyrokowal Mandioca. -Kiedy ma sie psa, nie ma sie czasu myslec. -Co ty wiesz o psach? - spytala Deolinda. -Mialem kiedys psa - odparl Mandioca ze smutkiem. -Co sie z nim stalo? - dopytywala sie Deolinda. -Uciekl - powiedzial Mandioca. - Codziennie go szukam. Moze probuje mnie znalezc. -Dawno nie zyje - wtracil Nascimento zlosliwie. - Psy umieraja wczesniej niz ludzie. Nascimento i Mandioca juz sie zaczynali tluc, ale Pecado ich rozdzielil, mowiac, ze zamiast tego powinni sie martwic o Nelia. Przedyskutowali za i przeciw i uznali, ze mimo wszystko warto sprobowac. Nastepnego dnia zlapali w porcie brazowego psa. Ugryzl Nascimenta w reke, ale w koncu udalo im sie zalozyc mu smycz, po czym triumfalnie zawlekli go na swoja ulice. Kiedy przyszli, Nelio siedzial pod drzewem. -Mamy dla ciebie psa, zeby ci sie poprawil humor - oznajmil Pecado. - Na razie nie ma imienia. Musisz go tez oswoic. Poza tym ugryzl Nascimenta w reke, ale dla ciebie na pewno moze byc dobrym towarzyszem. Nelio gapil sie na psa, ktory szczekal i skamlal. Pomyslal o psach, jakie bandyci pozabijali, palac jego wies. Wzial smycz od Alfreda Bomby. -Dziekuje, ze zlapaliscie dla mnie psa. Daje mu na imie Rico. Bezdomny pies jest jeszcze biedniejszy niz my, ale moge mu przynajmniej dac dobre imie. Zatrzymam go do jutra, a pozniej wypuszcze na wolnosc, ale on i tak pozostanie moim psem. Jutro juz bede w lepszym humorze. A teraz zostawcie mnie samego. Przez cala noc pies stal przywiazany pod posagiem i szczekal. Wczesnym switem Nelio go wypuscil. Rico natychmiast uciekl i Nelio wiecej go nie zobaczyl. Nie mogac zasnac przez psi skowyt, rozmyslal nad tym, ze powinien cos zrobic ze swoim zlym humorem. Nie moze byc przywodca bandy, jesli ciagle sie niecierpliwi i zlosci. Z drugiej strony, nie wolno mu odejsc, bo obiecal Cosmosowi. Zreszta nikt z pozostalych nie moglby przejac dowodztwa. Jedyna osoba, ktora mu przychodzila do glowy, byla Deolinda, ale w praktyce to by nigdy nie przeszlo. Bandzie dzikich bezdomnych dzieci nie mogl przewodzic albinos, i to w dodatku dziewczyna. Nastepnego dnia zwolal wszystkich na tylach stacji benzynowej. -Mialem ostatnio sporo do przemyslenia. Szlo mi to opornie, bo caly czas halasujecie. Od dzisiaj jednak wszystko bedzie inaczej. Nie bede juz tak czesto siedzial sam w cieniu pod drzewem. Jego slowa podzialaly tak, jak sobie zaplanowal. Widzial, ze wszyscy odetchneli z ulga. Zeby jeszcze wyrazniej podkreslic, ze znow wszystko jest po staremu, zarzadzil, ze odtad beda wiecej pracowac i przestana bez sensu przesypiac sjesty. Za uzbierane pieniadze Tristeza bedzie mogl isc do sklepu i wybrac sobie tenisowki. Poza tym od tej pory Deolinda bedzie dostawac tyle samo pieniedzy, co pozostali. I kupia jej nowa sukienke. -To, ze my chodzimy w podartych ubraniach, to jedno - powiedzial Nelio. - Ale Deolinda jest dziewczynka. Nie moze byc byle jak ubrana. Musisz sie tylko porzadnie umyc, zanim wlozysz nowa sukienke. Starej masz nie wyrzucac, bo w niej bedziesz grzebac w smietnikach w poszukiwaniu jedzenia. Kilka dni pozniej Tristeza z wysoko podniesiona glowa wszedl do sklepu obuwniczego, a kiedy z niego wyszedl, mial na nogach biale tenisowki. Tego samego popoludnia Deolinda kupila tez nowa sukienke - czerwona z bialymi lamowkami na rekawkach. -Myslalem, ze wszystkie ponure mysli mozna odegnac - powiedzial Nelio w koncu, kiedy swit byl juz blisko, rankiem osmego dnia. - Ale sie mylilem. Kilka dni pozniej bowiem zdarzylo sie cos, co sprawilo, ze Deolinda zniknela, zeby nigdy wiecej nie wrocic. Poza tym Alfredo Bomba zaczal sie dziwnie zachowywac. Nelio urwal, jakby poczul, ze powiedzial za duzo. -Alfredo Bomba - powtorzylem, probujac mu pomoc podjac watek. Nelio dlugo sie we mnie wpatrywal, nim otworzyl usta. W blasku jutrzenki widzialem, ze ma spocone czolo. Znow zblizal sie atak goraczki. W koncu, kiedy juz zaczynalem sie niepokoic, ze zasnal, on znow sie odezwal. -Alfredo Bomba zaczal sie dziwnie zachowywac. I stalo sie to wszystko, w wyniku czego znalazles mnie i zaniosles na dach. Zrozumialem, ze dotarlismy do konca historii. Teraz mialem sie dowiedziec, co sie wydarzylo tamtej nocy w pustym teatrze. Moze bede musial poczekac jeszcze jedna noc, zeby zaspokoic swoja ciekawosc. Nelio lezal z zamknietymi oczami. Przy materacu postawilem kubek wody. Ostroznie wstalem, zeby zejsc na podworko i sie umyc. Chcialem tez wyprac ubranie, bo zaczynalo smierdziec. Wtedy Nelio znowu sie odezwal. Mowil, nie otwierajac oczu. -Nie jest latwo umierac - rzekl. - To jedyne, czego nikt nie moze nas nauczyc zawczasu. Nic wiecej nie powiedzial. Schodzac kretymi schodami, czulem strach. Nie moglem dluzej odsuwac od siebie tej mysli, nie moglem dluzej sam siebie zwodzic falszywa nadzieja. Nelio umrze na dachu. Wiedzial o tym od poczatku. Usiadlem na ciemnych schodach i sie rozplakalem. Nieczesto mi sie to zdarza. Nie pamietam, kiedy ostatnio plakalem. Jestem czlowiekiem, ktory sie smieje, ale tamtego ranka siedzialem na ciemnych schodach i plakalem, czulem, ze juz na wszystko za pozno, a dziesiecioletni chlopiec, chociaz jest starym czlowiekiem, to mimo wszystko tylko dziecko. Dziecko powinno zyc, nie umierac. Od jednej z dziewczat sprzedajacych chleb pozyczylem pieniadze, poszedlem do miejskich barraccas i zaczalem pic tontonto. Szybko sie upilem i zasnalem na ziemi. Obudzilem sie dobrych kilka godzin pozniej, ktos tymczasem ukradl mi buty i musialem wracac do piekarni boso. Pamietam, ze dzien byl bardzo goracy. Morze zupelnie gladkie. Dlugo mylem sie pod pompa na podworku za piekarnia. Czekalem na Marie na ulicy. Nie moglem sie nacieszyc jej usmiechem, ale moje mysli caly czas wracaly do Nelia. Nikt go nie nauczyl, jak sie zachowywac, kiedy trzeba umierac. Czy mozna byc bardziej samotnym, niz kiedy czlowiek rozumie, ze musi umrzec, i nie ma nikogo, kto by nauczyl go, jak to sie robi? Myslalem o wielkiej samotnosci, a to, co wtedy czulem, nigdy juz nie dalo mi spokoju. Kolo polnocy jak zwykle odprowadzilem Marie na ulice. Po kilku krokach odwrocila sie i pomachala mi reka. Potem poszedlem na dach. Zaczela sie osma noc. Osma noc Kiedy przyszedlem na dach, Nelio juz nie zyl.Stalem nieruchomo i czulem, jak cos twardego zaciska mi sie wokol serca. Nie pamietam juz, co myslalem w tamtej chwili. Wydaje mi sie jednak, ze kiedy umiera czlowiek, zycie, ktore mamy w sobie, broni sie, zbierajac wszystkie sily, zeby nicosc utrzymac na dystans. W bliskosci smierci zycie zawsze staje sie o wiele bardziej wyraziste. Jakie dokladnie mysli przychodzily mi wtedy do glowy, nie potrafie sobie jednak przypomniec. Po chwili dotarlo do mnie, ze sie pomylilem. Nelio zyl, jeszcze nie umarl. A jesli na jedno mgnienie oka umarl, to wezwany przeze mnie, wrocil teraz do zycia. Wyszeptalem jego imie, Nelio, a on nagle drgnal, bardzo delikatnie, ja jednak wyraznie widzialem ruch na materacu. Ukleknalem przy nim, zblizylem twarz do jego ust i poczulem, ze oddycha. Ale czy jeszcze tu jest, czy tez powoli sie oddala? Musialem wpasc w panike, bo zaczalem nim potrzasac i szarpac, glosno wolajac jego imie. Jesli sen i brak przytomnosci to jedyne doswiadczenia, ktore ucza nas czegos o smierci, to Nelio zabrnal bardzo daleko. Potrzasalem cialem, ktore wydawalo sie juz calkiem gdzie indziej. Nelio wazyl tak malo, ze mialem wrazenie, jakbym potrzasal pekiem pior albo pusta skorupa, z ktorej uleciala dusza. W koncu Nelio niechetnie wrocil do zycia i otworzyl oczy. Byl bardzo zmeczony, wydawal sie tez calkiem zdezorientowany, nie mialem nawet pewnosci, ze mnie poznaje. Duzo czasu uplynelo, zanim wrocil do siebie. Dalem mu wody z ziolami pani Muwulene. -Snilo mi sie, ze umieram - odezwal sie. - Probowalem wyplynac na powierzchnie, ale cos trzymalo mnie za noge. W koncu udalo mi sie wyrwac, zrobilem to jednak tylko dlatego, ze jeszcze nie dokonczylem opowiadac swojej historii. Zmienilem mu opatrunek. Zakazenie objelo juz cala klatke piersiowa, ciemne pregi siegaly pachwin i ramion. Smrod byl nie do zniesienia. Pomyslalem, ze to wszystko bez sensu, pociski coraz szybciej zatruwaly organizm, a system odpornosci sie poddal. -Musze cie zawiezc do szpitala - powiedzialem. -Jeszcze nie skonczylem opowiadac - odparl. Nie odezwalem sie wiecej. Wiedzialem, ze nigdy nie bedzie mi wolno zabrac go do szpitala. Zostanie na dachu do smierci. Nie mialem od kogo pozyczyc pieniedzy. W tym miesiacu Dona Esmeralda bardzo zalegala z wyplata. Zeby dac mu jesc, ugotowalem kilka jajek z piekarni i rozdrobnilem je w kubku. Musialem go karmic, ale i tak lykal bardzo powoli. Potem poprawilem mu koc pod glowa. Noc byla bezwietrzna i duszna. Nelio lezal wpatrzony w jasne niebo, na ktorym skrzyly sie gwiazdy. -Opixa murima orera. Mweri wahnkhwa ori mutokwene, etjeneri ehala yrraka - odezwal sie nagle. Zdziwily mnie jego slowa. Przypomnialem sobie, ze kiedys w mojej wsi jedna stara kobieta powiedziala to samo: Ksiezyc znika, chociaz jest duzy, gwiazdy swieca dalej, chociaz sa male. Spojrzalem w niebo. -Ksiezyc wroci - powiedzialem. -Gwiazdy nie maja pamieci - odparl Nelio. - Dla nich ksiezyc zawsze jest obcym, ktory przychodzi z wizyta, zeby wkrotce znow wyruszyc w droge. Posrod gwiazd ksiezyc jest wiecznie obcy. Gdzies w glebi dusznej nocy niespokojnie szczekaly psy. Z drugiego brzegu rzeki dobiegl odglos bebnow. Plonely ogniska i wydalo mi sie, ze widze male, karlowate cienie poruszajace sie w takt rytmicznego bebnienia. Nelio myslal, ze Deolinda zostanie z nimi na zawsze. Mylil sie jednak. Poniewaz sypial w swoim posagu, z poczatku nie bardzo rozumial, co sie dzieje. Dopiero kiedy pewnego dnia Mandioca usiadl kolo niego pod drzewem, pojal, ze nie wszystko jest tak, jak byc powinno. Mandioca wydawal sie niepewny i bardzo przejety, caly czas miedlil w dloniach cebule. Nelio uznal, ze to dziwne, ze on sam do niego przychodzi, domyslil sie, ze musi go gnebic cos waznego. -Co chcesz? - spytal po wystarczajaco dlugiej chwili ciszy. -Nic - odparl Mandioca. Nelio zrozumial, ze musi uplynac jeszcze wiecej czasu, zanim Mandioca bedzie gotowy do rozmowy. -Cien jest jeszcze dlugi - zauwazyl Nelio. - Zostane tu, az zniknie. Do tego czasu musisz powiedziec, o co ci chodzi. Mandioca grzebal w kieszeniach, w ktorych rosly jego roslinki. Wywrocil je na lewa strone, zeby slonce poswiecilo na listki. Nelio juz wczesniej z wielkim zdumieniem stwierdzil, ze w kieszeniach Mandioki rosliny naprawde rosna. Zupelnie tak, jakby on sam byl roslina, sadzonka drzewa o ramionach wciaz jeszcze cienkich jak bezlistne galezie. -Cos jest niedobrze - odezwal sie w koncu Mandioca, kiedy cien juz zaczal malec. -To nic nie znaczy - odparl Nelio. - Wyrazaj sie jasno, jesli chcesz ze mna rozmawiac. Nie belkocz. -Chodzi o Nascimenta - powiedzial. Nelio mial wrazenie, jakby Mandioca silowal sie ze slowami. -Co z nim? Znow zapadla cisza. Nelio westchnal i dalej przypatrywal sie malejacemu cieniowi. Miedzy stopami przesliznela mu sie jaszczurka i zniknela w szparze w bruku. -Co jest z Nascimentem? - powtorzyl Nelio. Po tym dlugim i wyjatkowo opornym wstepie odpowiedz Mandioki przyszla zaskakujaco szybko. -Nascimento chce xogo-xogo z xidjana - powiedzial. - Ale xidjana chyba nie chce. Nelio przez chwile zastanawial sie, co wlasciwie uslyszal, po czym spytal: -Powiedzial tak? -Juz probowal. -I co sie wtedy stalo? -Xidjana nie chciala. -Nie nazywaj jej xidjana. Mielismy nazywac ja jej prawdziwym imieniem. -Deolinda nie chciala. -Kiedy to sie stalo? -Dzisiaj w nocy. -Co sie stalo? -Nascimento myslal, ze wszyscy spia, ale ja nie spalem. Nascimento odkryl xidjane. -Ona ma na imie Deolinda. -Nascimento odkryl Deolinde. -I co sie stalo pozniej? -Podniosl jej spodnice, zeby zobaczyc, co ona ma pod spodem. -Zobaczyl? Czy Deolinda nic nie nosi pod spodnica? -Nie wiem, Deolinda sie obudzila. -I co wtedy? -Nascimento chcial, zeby podciagnela spodnice i pokazala, co ma pod spodem. -Zgodzila sie? -Zezloscila sie i poszla dalej spac. -Co powiedzial Nascimento? -Powiedzial, ze nastepnej nocy zrobi z nia xogo-xogo, czy ona tego chce, czy nie. Inaczej ja pobije. -A ta nastepna noc to wlasnie dzisiaj, tak? Mandioca kiwnal glowa. Dluga rozmowa go bardzo zmeczyla. Nelio przesunal sie do cienia, ktory teraz juz byl bardzo waski, i zastanawial sie nad tym, co uslyszal. -Jesli Deolinda nie chce xogo-xogo z Nascimentem, bedzie umiala sie obronic. Juz raz mu utarla nosa. Nelio uznal rozmowe za zakonczona, ale Mandioca nie ruszal sie z miejsca. -Cos jeszcze chcesz? -Moze Nascimento nie wie, ze niebezpiecznie jest robic xogo-xogo z albinosem. -Dlaczego mialoby to byc niebezpieczne? -Kazdy wie, ze czlowiek moze sie zaklinowac. -Zaklinowac sie? -Nascimento sie zaklinuje. Nigdy nie bedzie mogl sie oderwac. To bedzie bardzo dziwnie wygladalo. -Bzdura. To nieprawda. -Moze Deolinda o tym nie wie. Teraz Nelio zrozumial, ze Mandioca tak naprawde sie martwi, czy Nascimento sie zaklinuje, czy nie. -Nic sie nie stanie - powiedzial. - Cien juz zniknal. Nie musimy o tym wiecej rozmawiac. A jednak tej nocy w brzuchu konia obudzily Nelia zle sny. Widzial twarz Deolindy wykrzywiona strachem albo wsciekloscia; dziewczynka mowila do niego cos, czego nie mogl zrozumiec. Pelen niedobrych przeczuc, wciagnal spodnie i wysliznal sie przez klape. Co sil w nogach popedzil przez miasto, ale kiedy dobiegl do schodow, gdzie jego banda spala zagrzebana w kartonach i kocach, Deolindy nie bylo. Mandioca nie spal. -Gdzie jest Deolinda? - spytal Nelio cicho, zeby nie budzic pozostalych. -Zniknela - odparl Mandioca. -Snila mi sie. Co sie stalo? -Nascimento zrobil z nia xogo-xogo. Chociaz ona nie chciala. Ale sie nie zaklinowal. Nelio poczul, ze wzbiera w nim wscieklosc. -Gdzie jest Nascimento? -Spi w swoim kartonie. Nelio kopnal karton, w ktorym Nascimento cale noce walczyl z potworami. Podniosl pokrywe, zeby tamten wyszedl. Tymczasem inni zaczeli sie tez budzic. Kiedy Nascimento wyczolgal sie z kartonu, Nelio natychmiast zauwazyl, ze cala twarz ma podrapana. Tak go to rozwscieczylo, ze o maly wlos, a zupelnie stracilby panowanie nad soba. Slady na jego twarzy oznaczaly, ze Deolinda probowala sie bronic. Zlapal Nascimenta za kolnierz i wyciagnal go z kartonu. Pozostali siedzieli nieruchomo dookola. Nigdy nie widzieli, zeby Nelio byl az tak wsciekly. -Gdzie jest Deolinda? - spytal Nelio drzacym glosem. -Nie wiem - odparl Nascimento. - Spalem. -Spales, zanim zrobiles z nia xogo-xogo! - wrzasnal Nelio. - A ona nie chciala. Nie bylo mnie tutaj, ale przyszla do mnie we snie i powiedziala, co sie stalo. -Chciala - burknal Nascimento. -To dlaczego podrapala ci twarz? Klamiesz! Nelio puscil go i zaczal zdzierac koce z pozostalych, ktorzy kulili sie ze strachu przed jego furia. -Dzisiaj nikt juz nie zasnie! - wrzeszczal. - Wszyscy wynocha i macie ja znalezc. Bez niej nie wracajcie. Jest jednym z nas. Nascimento zrobil jej cos bardzo zlego. Czy ktos widzial, w ktora strone uciekla? Pecado pokazal na port. -Juz was tu nie ma! - wrzeszczal Nelio. - Macie ja znalezc. Ale nie ty, Nascimento. Ty tu zostaniesz pilnowac kocow. Siadaj w swoim kartonie i nie wylaz, dopoki ci nie pozwole. No, na co czekacie? Bez niej macie sie nie pokazywac! Przez cala noc szukali Deolindy. Szukali jej jeszcze nastepnego dnia, ale zniknela. Pytali innych bezdomnych dzieci, czy ja widzialy, lecz ona przepadla jak kamien w wode. Po czterech dniach Nelio zrozumial, ze to nie ma sensu. Bande opanowal wielki niepokoj i Nelio postanowil przerwac poszukiwania. Nascimento przez caly ten czas siedzial jak w wiezieniu zamkniety w swoim kartonie na tylach stacji benzynowej. Nelio dlugo sie zastanawial, jak go ukarac, ale bez skutku. Nic nie potrafil wymyslic. W koncu dal za wygrana. Zwolal wszystkich i oznajmil, ze juz nie beda szukac Deolindy. -Odeszla i na pewno nie wroci. Nie wiemy, gdzie jest. Kiedy juz nie wiadomo, gdzie szukac, trzeba dac spokoj. Odeszla, bo Nascimento zrobil jej cos, czego nie powinien byl robic. Wlasciwie powinnismy codziennie go bic przez wiele tygodni i trzymac w kartonie przez caly rok. Ale wydaje mi sie, ze to wlasciwie wcale nie Nascimento jest winny, ze Deolinda odeszla. Mysle, ze zawinily potwory, ktore on ma w glowie. Dlatego nie bedziemy go bic. Nie musi tez siedziec w kartonie. Ale to, co sie stalo, nie bylo dobre. Nelio zamilkl i rozejrzal sie dookola. Zastanawial sie, czy zrozumieli, co powiedzial. Tylko Nascimento wygladal na zadowolonego. Nelio pomyslal, ze kiedy nastepnym razem ktos rzuci sie na niego z piesciami, on nie bedzie interweniowal. Nawet jesli Nascimento ma w glowie potwory, nie mozna na nie wszystkiego zrzucac. Nelio potajemnie dalej szukal Deolindy. Zauwazyl, ze mu jej brakuje, i niepokoil sie, co mogla sobie zrobic. Czasem wydawalo mu sie, ze ona idzie tuz przy nim ze swoja pleciona torba na ramieniu. Wiedzial, ze albinos moze byc jednoczesnie zywy i martwy. Moze wolala opuscic ten swiat i przejsc do innego, gdzie nikt jej nie widzi, lecz ona sama moze zobaczyc, co tylko zechce. Pewnego dnia Nascimento wywrocil sie na ulicy i gleboko rozcial sobie czolo. Pozniej Nelio poszedl dokladnie obejrzec miejsce, gdzie to sie stalo. Nie znalazl tam nic, o co mozna by sie potknac. Jedyne wyjasnienie bylo takie, ze to Deolinda podstawila mu swoja niewidzialna noge. Byla blisko. Ale juz nie wroci. W tamtym czasie Nelio duzo przesiadywal w cieniu swojego drzewa, studiujac brudna i podarta mape swiata, ktora Tristeza znalazl w smietniku i dal mu w prezencie. Hinduski fotograf Abu Cassamo, ktory mial swoj mroczny zakladzik naprzeciwko teatru i piekarni, wyjasnil mu, jak sie nazywaja poszczegolne morza i lady. Opowiedzial, jak wygladaja wielkie lancuchy gorskie, gdzie rozciagaja sie pustynie, gdzie jest krolestwo grubego na kilometr lodu. Abu Cassamo, do ktorego pracowni prawie nikt nie zagladal, mial posepna twarz i nigdy nie odzywal sie pierwszy. Byl nadzwyczaj uprzejmy i klanial sie nawet Neliowi, kiedy ten wsuwal glowe do mrocznego sklepiku, gdzie lampy staly pogaszone, aparaty fotograficzne pozakrywane czarna tkanina, a nad wszystkim unosil sie ostry zapach curry. Neliowi swiat objawil sie poprzez Abu Cassame, mowiacego niskim, spiewnym glosem. Nelio przewracal brudne plachty mapy i myslal, ze zyje w zlym swiecie. Skad brac radosc i sily, zeby sie nie poddac? Zyje w swiecie, gdzie bandyci pala wsie i ludzie wciaz musza uciekac, gdzie na poboczach drog zalegaja trupy albo zweglone wraki wysadzonych w powietrze autobusow, samochodow i wozow. Zyje w swiecie, gdzie zmarli nie moga byc zmarli. Przepedzani z grobow i drzew, musza wciaz uciekac dokladnie tak samo jak ci, ktorzy jeszcze zyja. A zyjacy sa tak biedni, ze musza swoje dzieci wysylac na ulice, zeby zyly tam jak szczury. Tylko ze szczurom powodzi sie lepiej, bo maja chociaz swoje futerka, kiedy przychodzi zimna noc. Czasem Nelio podnosil wzrok znad swoich map i przygladal sie ludziom, ktorzy mijali go w pospiechu, nawet go nie dostrzegajac. Zyja jeszcze czy juz sa martwi? Zdarzalo sie, ze schodzil na portowy falochron, zeby wypatrywac rekinow, ktore czasem pokazywaly sie tuz za ujsciem rzeki. Czy martwe fale uderzajace o brzeg tez sa naprawde martwe? Czy w tym zlym swiecie jest w ogole jakies zycie? Skad czerpac radosc i sily, zeby sie nie poddac? Nelio pochylal sie nad swoimi mapami, cale noce lezal bezsennie w brzuchu konia, przedpoludnia zas spedzal w zadumie, wpatrujac sie w morze. Mial poczucie, ze gdziekolwiek sie znajdzie, bedzie dokladnie w samym centrum swiata i zla. Bylo tak najprawdopodobniej dlatego, ze w kolko towarzyszyly mu wszedzie te same mysli. Gdyby Deolinda nie odeszla, moze z nia moglby porozmawiac o swoich przemysleniach. Pozostali nic by z tego nie zrozumieli. Natychmiast z przerazeniem popedziliby zlapac dla niego nowego psa. Deolinda jednak przychodzila do niego w snach, czasem razem z Cosmosem. Nelio pytal ja, dokad poszla tamtej nocy, kiedy napadly na nia potwory Nascimenta, ale ona odpowiadala niejasno i Nelio zrozumial, ze nie chce, zeby jej szukac. -Nie potrzebuje domu - mowila w snach. - Zbudowalam sobie kryjowke. Czuje sie tam calkiem wolna. Taki jest swiat, myslal Nelio, kiedy Manuel Oliveira witajac ranek, budzil go swoim opetanczym smiechem. Ludzie nie buduja juz domow, lecz kryjowki. Deolinda odeszla. Nad miastem przewalily sie potezne burze, padalo nieprzerwanie przez jedenascie dni i nocy, byle jak sklecone domy splynely po stromych zboczach do morza, a rekiny darly i targaly ludzkie ciala az pod sam brzeg. Czegos podobnego nikt wczesniej nie przezyl, nawet najstarsi, ktorzy byli tak starzy, ze wlasciwie nie bylo pewnosci, czy jeszcze zyja. Widziano w tym znak. Bandyci podeszli juz tak blisko miasta, ze czasem wdzierali sie na przedmiescia, zeby palic i zabijac. Nelio nieraz myslal, ze gdyby umarl w brzuchu konia, cale jego zycie byloby niezrozumiale. Jak zdolalby wyjasnic swoim przodkom, kiedy ich spotka, ze wprawdzie urodzil sie we wsi w rodzinie dobrych ludzi, nie w kryjowce, lecz w domu, ale ostatnie tchnienie wydal we wnetrzu posagu konnego na jednym z wielkomiejskich skwerow? Pomysleliby, ze klamie, probuje ich oszukac, i przepedziliby go; przepedziliby go z powrotem na strone zycia, gdzie czekaliby na niego bandyci z nozami, strzelbami i z ta niepojeta zadza mordowania wszystkiego, co zyje, zadza pustoszenia ziemi. Czesto patrzyl na swoje dlonie albo przegladal sie w kawalku lusterka, ktorego Pecado uzywal do rozpalania ognia. Szukal oznak starzenia. Wydawalo mu sie oczywiste, ze dziesieciolatek, ktoremu do glowy przychodzi tyle mysli, musi sie bardzo szybko zestarzec. Dopatrywal sie zmarszczek na twarzy, pierwszych siwych wlosow, wyczekiwal naglej slabosci i drzenia nog. Czesto ogarnial go lek, ze pewnego ranka obudzi sie jako niedolezny staruszek bez zebow, ktory mimo usilnych prob nie zdola sobie przypomniec nawet wlasnego imienia. Jego mysli byly jak ciezka choroba, ktora moze dac o sobie znac w najmniej oczekiwanym momencie. Przez caly ten czas tylko banda trzymala go przy zyciu. W ich wspolnym wysilku, zeby przezyc kolejny dzien, znajdowal chwile, kiedy mysli przestawaly go przesladowac. Wciaz jednak towarzyszylo mu niejasne przeczucie, ze cos wlasnie sie konczy. Codziennie rano budzil sie w przeswiadczeniu, ze stanie sie cos, czego juz teraz powinien sie obawiac. Burze przeszly. Deszcz ustal, a zablocone ulice zaczely schnac. Znowu zrobilo sie bardzo goraco. Codziennie szukali cienia, zeby przespac sjeste. To wlasnie wtedy Nelio zauwazyl, ze cos jest nie tak z Alfredem Bomba. Kiedy sjesta dobiegala konca, on chcial tylko spac dalej. Nelio pytal, czy zle sie czuje, a on zalil sie, ze ciagle jest taki zmeczony, jakby sen upuszczal z niego wszystkie sily. -Boli cie cos? - spytal Nelio. -Nie bardzo - odparl Alfredo Bomba. -Gdzie? Alfredo dotknal brzucha z jednej strony. -Kolka zoladkowa - powiedzial Nelio pocieszajaco. - Przejdzie. Alfredo Bomba pokiwal glowa. -Boli tylko troche. Kilka dni pozniej Nelio zrozumial, ze Alfredo Bomba nie ma kolki zoladkowej. Dostal goraczki, nie chcial nic jesc i zrobil sie bardzo blady. -Musimy zdobyc wozek - powiedzial Nelio do pozostalych. - Albo taczki. Alfredo Bomba jest chory. Musimy zawiezc go do szpitala. -Za targowiskiem mozna pozyczyc xuva shita duma - powiedzial Pecado. - Tylko ze trzeba bedzie zaplacic. -Zaplacimy - ucial Nelio. - Dajcie tu wszystko, co mamy. Pod nogami Nelia urosla kupka pogniecionych banknotow. -Musi wystarczyc - zdecydowal. - Mandioca i Pecado przyprowadza wozek. Tylko nie gadajcie po drodze ze wszystkimi, ktorych znacie. Do szpitala odprowadzila Alfreda Bombe cala obdarta procesja. Wiekszosc przechodniow myslala, ze blady chlopiec na wozku jest martwy. Klekali, zegnali sie albo odwracali glowy. W szpitalu zaniesli Alfreda Bombe na ostry dyzur, gdzie bylo pelno chorych albo rannych ludzi. -Najlepiej, jesli zostaniesz na zewnatrz i popilnujesz wozka - powiedzial Nelio do Nascimenta. - Inaczej istnieje duze ryzyko, ze go ktos ukradnie. -Ale tu smierdzi - zauwazyl Nascimento. -Chorzy ludzie nie pachna ladnie - odparl Nelio. - Idz juz. Tylko tam nie zasnij! Blady i obolaly Alfredo Bomba usiadl w kacie na podlodze. Jakas zirytowana pielegniarka podeszla i spytala, co z nim jest nie tak. -Jest chory - odparl Nelio. - Ale to wy macie wiedziec, co z nim jest nie tak. Uplynelo wiele godzin, zanim ponownie ktos zainteresowal sie Alfredem Bomba. Nelio zatrzymal Pecada do pomocy, reszte zas wyslal na poszukiwanie jedzenia. Nadszedl juz wieczor, kiedy dwoch pielegniarzy polozylo Alfreda Bombe na lozku na kolkach. -Czy on nie ma zadnych krewnych? - spytal jeden z nich. -Ma mnie - wyjasnil Nelio. - Nie potrzeba mu nikogo innego. -Jestes jego bratem? -Jestem jego bratem i ojcem, i stryjem, i kuzynem - odparl Nelio. -Jak on sie nazywa? -Alfredo Bomba. -Bomba to chyba nie jest nazwisko? -W takim razie najwyrazniej ma nazwisko, ktore nie istnieje. Ale boli go brzuch, a to jest bol, ktory istnieje. Wtoczyli lozko do gabinetu lekarskiego, ktory juz byl przepelniony jeczacymi i postekujacymi ludzmi. W pomieszczeniu panowal bardzo silny zapach potu i brudu. Nelio przeploszyl karalucha, ktory zaczal czulkami badac spocona twarz Alfreda Bomby. Do pokoju wszedl wysoki, gruby lekarz. Stanal przy noszach i popatrzyl na Alfreda. -Boli cie brzuch? - spytal opryskliwie. -Jest bardzo chory - odparl Nelio. Lekarz wymamrotal cos pod nosem, po czym podciagnal brudna koszulke Alfreda Bomby i zaczal uciskac mu brzuch. Przy lozku stanal jeszcze jeden lekarz, ktory akurat przechodzil. Chwile ze soba rozmawiali, ale Nelio nic z tego nie zrozumial. Drugi lekarz tez zaczal uciskac brzuch Alfreda Bomby. -Dlaczego tak mocno naciskaja? - jeknal Alfredo Bomba. -Lekarze naciskaja ci brzuch, zeby ich palce mogly porozmawiac z tym, co jest w tobie chorego. -Lepiej bylo pojsc do jakiegos curandeiro - powiedzial Alfredo Bomba. - Strasznie boli. Lekarze przestali macac brzuch chlopca. -Musi tu zostac - oznajmil gruby lekarz. Teraz jego glos byl zdecydowanie mniej opryskliwy. -Co mu jest? - spytal Nelio. -Wlasnie tego chcemy sie dowiedziec - odparl lekarz. -Moze ma robaki - podsunal Nelio. -To na pewno - zgodzil sie lekarz. - Ale ten bol to co innego. Tej nocy Alfredo Bomba dzielil szpitalne lozko z innym pacjentem. Nelio odeslal pozostalych z wozkiem, sam zas zwinal sie na podlodze pod lozkiem Alfreda. Rano pobrano Alfredowi krew. Mial tak chude rece, ze pielegniarki z trudem zdolaly sie wkluc. Nastepnego dnia zrobiono kolejne badania. Pozniej nic sie nie dzialo. Po trzech dniach Nelio zaczal podejrzewac, ze lekarze zapomnieli o Alfredzie Bombie. Czwartego ranka jednak po Nelia przyszla pielegniarka. Ruszyl za nia korytarzem, przez ktory prawie nie mozna sie bylo przedrzec, bo wszedzie na podlodze lezeli chorzy Pielegniarka kazala Neliowi wejsc do pokoju, gdzie na miejscu zbitej szyby przylepiono kawalek kartonu. Za biurkiem siedzial ten sam gruby lekarz, ktory jako pierwszy uciskal brzuch Alfreda Bomby. -Czy ten chlopiec nie ma rodzicow? - spytal, a Nelio zauwazyl, ze jest bardzo zmeczony. -Ma tylko mnie - odparl Nelio. - Mieszka na ulicy. Lekarz wolno pokiwal glowa. -W takim razie bede rozmawial z toba - oswiadczyl, po czym wyciagnal reke i powiedzial, ze ma na imie Anselmo. -Alfredo Bomba jest bardzo chory - zaczal Anselmo. - Niedlugo umrze. -Ale ja nie chce - zaprotestowal Nelio. - Zdobede pieniadze na wszystkie potrzebne lekarstwa. -Nie chodzi o pieniadze ani o lekarstwa - wyjasnil Anselmo. - Chodzi o to, ze Alfredo Bomba jest nieuleczalnie chory. Ma raka watroby. Poniewaz ani ty, ani on nie wiecie, co to watroba, nie bede sie teraz staral tego wytlumaczyc. Rak rozprzestrzenil sie juz w jego ciele. Nie da sie nic zrobic, zeby uratowac mu zycie. Mozemy tylko zmniejszyc jego cierpienie. Nic wiecej. Nelio siedzial cicho. Czul sie tak, jakby slowa doktora Anselma przeniosly czesc bolu Alfreda Bomby do jego wlasnego brzucha. Nie potrafil sobie wyobrazic, ze Alfredo Bomba niedlugo umrze. A przeciez wiedzial, ze to prawda. -Czy on naprawde nie ma rodzicow? - spytal znow Anselmo. - Nie ma zadnej tii, zadnego avo? -Ma mnie i pozostalych - odparl Nelio. - Jak dlugo musi zostac w szpitalu? -Moze tu zostac, az umrze. Albo moze isc juz teraz z toba. Dzieki lekarstwom prawie nie bedzie czul bolu. Nelio wstal. Zrozumial, ze mezczyzna za biurkiem uwaza, ze rozmawia z dziesieciolatkiem. On jednak czul sie, jakby mial sto lat. -Pojdzie z nami - zdecydowal Nelio. - Ostatnie dni beda najlepsze w jego zyciu. Wyszli ze szpitala. Nelio dostal papierowy rozek z tabletkami, ktore mial dawac Alfredowi, kiedy go bedzie bolal brzuch. Nelio spytal, czy chce wracac wozkiem, ale Alfredo Bomba nie chcial. Ze stromego zbocza schodzili zacieniona strona ulicy. -Wiem, ze niedlugo umre - odezwal sie nagle Alfredo Bomba. -Nie umrzesz - sprzeciwil sie Nelio. - W kieszeni mam lekarstwo. -Ja i tak wiem, ze umre - powtorzyl Alfredo Bomba po chwili. -Nie slyszales, co powiedzialem? - zirytowal sie Nelio. Dalej szli w milczeniu. Tego samego dnia, kiedy Alfredo Bomba spal, Nelio zebral wokol siebie pozostalych chlopcow i powiedzial, co orzekli lekarze. -Alfredo bedzie mogl sobie zazyczyc, czego bedzie chcial - postanowil Nelio. - A my mu to damy, cokolwiek by to bylo. -Juz teraz moze dostac moje tenisowki - odezwal sie Tristeza. -Alfredo Bomba nigdy nie lubil nosic butow - zauwazyl Nelio. - A poza tym ma mniejsze stopy niz ty. Tylko on sam moze powiedziec, czego sobie zyczy. Tego wieczoru Nelio nie poszedl spac w brzuchu swojego posagowego konia. Na tylach stacji benzynowej rozpalili ognisko. Wszyscy w ciagu dnia uwijali sie, jak mogli, zeby zdobyc dosyc pieniedzy na uroczysta kolacje. Alfredo Bomba siedzial najblizej ognia opatulony kocem, bo caly dygotal. Nelio dal mu tabletke. Bole minely, ale Alfredo ledwie sprobowal jedzenia, jakie dla niego zrobili. -Na pewno wyzdrowiejesz - powiedzial Nelio. - Ale zanim to nastapi, chce, zebys powiedzial, czego najbardziej bys sobie zyczyl. Alfredo Bomba wygladal, jakby nie rozumial, co Nelio do niego mowi. -Czego sobie zycze? - powtorzyl powoli. -Czego sobie zyczysz. -Nigdy nie slyszalem, zeby ktos zazyczyl sobie czegokolwiek, a pozniej to dostal. -No to ty bedziesz pierwszy - powiedzial Nelio. Alfredo Bomba dlugo siedzial w milczeniu, zglebiajac slowa Nelia. Nascimento i Mandioca co chwile znikali po drewno do podtrzymania ognia. Miasto powoli cichlo, a bandzie dzieci przy ognisku udzielil sie spokoj. W koncu Alfredo Bomba przemowil. -Pamietam, ze kiedy bylem maly, mama opowiadala mi cos bardzo dziwnego. Mowila, ze to prawda, ale ja zawsze uwazalem, ze to jeszcze jedna bajka, jakich mnostwo opowiada sie dzieciom. Mimo to nigdy nie zapomnialem, co powiedziala. Moze teraz powinienem sprawdzic, czy to prawda, czy nie. -Zadna matka nie oklamuje swoich dzieci - wtracil sie Mandioca. -Cicho - skarcil go Nelio. - Nie przerywaj. Daj mu skonczyc. -Podobno istnieje miejsce, gdzie zmarli spotykaja sie z zywymi - ciagnal Alfredo Bomba. - Mial to byc jakby duzy ogrod, przez ktory plynie rzeka. Na srodku rzeki jest piaszczysta wyspa. Jesli ktos choc raz odwiedzi te wyspe, do konca zycia nie musi sie niczego bac. Jesli rzeczywiscie mam sobie czegos zazyczyc, to chce tam pojechac. -Tak - odezwal sie Nelio, kiedy Alfredo Bomba zamilkl. - Slyszalem o tej rzece i podluznej wyspie z piasku. Slyszalem tez, ze sa tam specjalne spiewajace jaszczurki. Mozliwe jednak, ze sie myle. Wydaje mi sie, ze masz racje i powinienes odwiedzic to miejsce. -Ale ja nie wiem, gdzie to jest - powiedzial Alfredo Bomba. - Jak mozna gdzies jechac, kiedy sie nie wie gdzie? -Dowiemy sie tego - obiecal Nelio. - Mam mape swiata, ktora Tristeza znalazl w smietniku. Jutro z samego rana pogadam z fotografem Abu Cassama. Moze on nam pomoze. -Naprawde myslisz, ze to mozliwe? - spytal Alfredo Bomba. -Tak - zapewnil go Nelio. - Mysle, ze to mozliwe. Alfredo Bomba skulil sie pod kocem tuz przy ogniu i zasnal. -A wiec wyruszamy w podroz - oznajmil Nelio pozniej. - Bedzie nam potrzeba duzo pieniedzy i musimy sie dowiedziec, gdzie jest to miejsce. Poza tym nie mamy duzo czasu, jesli nie chcemy, zeby Alfredo Bomba tak sie rozchorowal, ze nie da rady w ogole pojechac. -Nie ma zadnej rzeki i nie ma zadnej wyspy - odezwal sie Nascimento. - Ja nie chce go oszukiwac. Lepiej, jesli co wieczor wyslemy go do kina. Mysle, ze Alfredo Bomba nigdy nie byl w kinie. -Ani razu go nie wpuscili - powiedzial Mandioca. - Nie ma butow. Zeby wejsc do kina, trzeba miec buty i bilet. Bez biletu nie mozna. -Czasem o wiele za duzo gadacie - przerwal im Nelio, nie starajac sie ukryc irytacji. - Znajdziemy to miejsce i zdobedziemy dosc pieniedzy, zeby tam pojechac. Teraz lepiej chodzmy spac. Jutro mamy mnostwo pracy. Zeby wam pokazac, ze nie zartuje, ja tez bede tu dzisiaj spal. -To niedobrze, jesli ty tez sie rozchorujesz - powiedzial Tristeza zatroskanym glosem. -Alfredo Bomba jest bardziej chory niz ja - odparl Nelio. - Teraz tylko to ma znaczenie. Ulozyli sie do snu. Nascimento wsliznal sie do swojego kartonu i zamknal za soba wieko. Nelio zwinal sie kolo Alfreda Bomby. Poczul, ze wzial na siebie wielka odpowiedzialnosc. Alfredo Bomba naprawde sie spodziewa, ze Nelio da mu to, czego sobie zazyczyl. Nikt nie ma prawa zawiesc umierajacego czlowieka. Tej nocy Nelio zle spal, nekany koszmarami. Meczace go sny mialy twarze i przypominaly mlodych bandytow kurczowo sciskajacych zakrwawiona bron. Odebraly mu spodnie i zdolnosc zarowno myslenia, jak i odczuwania. Stojac nad rzeka, na powierzchni wody zobaczyl swoje odbicie. Zobaczyl upiora, starego czlowieka z zapadnietymi oczami i niechlujnym kilkudniowym zarostem. Z drugiego brzegu rzeki Yabu Bata wolal cos do niego, ale Nelio nie rozumial co. Obudzil sie jeszcze przed switem. Obok niego spal Alfredo Bomba, jak niemowle, na wznak, z otwartymi ustami. Nelio uznal, ze madrze bedzie zaczac ten dzien od zrozumienia tych snow. Ojciec nauczyl go, ze sny zawsze niosa ze soba jakies przeslanie. Moze ono byc zagadkowe, ale czlowiek powinien je zinterpretowac i wypelnic. -Czlowiek spi, zeby snic - mowil ojciec. - Budzimy sie, zeby interpretowac swoje sny. Nelio pomyslal, ze latwiej by mu bylo, gdyby lezal w brzuchu konia. Tam potrafil odczytywac swoje sny. Potrzebowal samotnosci, zeby sluchac glosow, jakie noca do niego przemawiaja. Tutaj, otoczony banda uspionych chlopcow, nie mogl sie skupic. Kiedy na niebie rozblysly pierwsze promienie porannego slonca, wstal ostroznie, zeby nie pobudzic pozostalych, i przez pusta ulice poszedl do zakladu Abu Cassama. Chwile nasluchiwal pod drzwiami, az ze srodka dobiegl go odglos czlapania. Delikatnie zapukal. Abu Cassamo pootwieral wszystkie zamki i lancuchy, stanowiace jego ochrone przed swiatem, ktoremu nie ufal, po czym ostroznie uchylil drzwi. Jego wiecznie melancholijne oczy wpatrywaly sie w stojacego na zewnatrz Nelia. -Jeszcze raz przychodze ze swoimi mapami - zaczal Nelio. - Poza tym mam pytanie. Abu Cassamo wpuscil go do ciemnego atelier, sam zas kucnal przy spirytusowej kuchence, na ktorej wedlug skomplikowanego rytualu parzyl wlasnie kawe. Nelio usiadl na stolku i czekal. Na scianach wisialy sfatygowane plakaty turystyczne w krzykliwych i nierealnych kolorach, przedstawiajace, jak sie Nelio domyslal, motywy z kontynentu indyjskiego, ktorego Abu Cassamo nigdy juz nie odwiedzi. Abu Cassamo oproznil mala filizanke, przetarl dlonia usta i usiadl naprzeciwko Nelia, ktory trzymal w dloniach swoja podarta mape. Wytlumaczyl, co go sprowadza, ale o marzeniu Alfreda Bomby opowiadal, jakby bylo jego wlasne. -Kiedys przysiaglem ojcu, ze odwiedze te wyspe - powiedzial Nelio. - Dzis w nocy snilo mi sie, ze nadszedl czas, zeby te podroz odbyc. Moj ojciec bedzie wsciekly, jesli nie zrobie, jak sie umawialismy. -Rozumiem, ze twoj ojciec nie zyje - zamyslil sie Abu Cassamo. -O, zloscic to on sie potrafil nawet za zycia - odparl Nelio. - Nie sadze, zeby zlagodnial po tym, jak zamroczony malaria utopil sie w zalanym rowie. Abu Cassamo wzial od niego mape i zapalil ostatnia dzialajaca lampe do zdjec. Nelio poczul, ze powoli cofa sie w czasie, na dlugo przed tamta noc, jak bandyci przyszli, zeby spalic wies. Dopiero wiele godzin pozniej, kiedy Abu Cassamo odlozyl ostatnia karte mapy, Nelio wrocil do rzeczywistosci. -Nie moge ci pomoc - powiedzial Abu Cassamo. - Wyspa, na ktorej czeka na ciebie ojciec, nie zostala naniesiona. To bardzo zla mapa. -Znalazlem ja w smietniku - odparl Nelio. - Teraz rozumiem, dlaczego ktos ja wyrzucil. -Swiat da sie przedstawic tylko na zlych mapach - wyjasnil Abu Cassamo. - Jak mozna by sporzadzic doskonala mape czegos, co jest tak zaniedbane jak nasz swiat? Siedzieli w milczeniu. -To jak mozna znalezc wyspe, ktorej nie ma na mapie? - spytal w koncu Nelio. -Nie mozna - odrzekl Abu Cassamo. - Mysle, ze najlepiej zrobisz, jesli wypijesz troche upusto, potanczysz i porozmawiasz z ojcem. Czasem takze zmarli umieja wskazac droge, ktora nam wydawala sie nieznana. Nelio nie mogl nie uslyszec lekkiej pogardy w glosie Abu Cassamo. Wiedzial, ze hindusi przypominaja bialych w tym sensie, ze nie potrafia zrozumiec, dlaczego czarni ludzie czesto tancza i rozmawiaja ze swoimi przodkami. Tak samo jak biali, hindusi sie boja, a swoj strach skrywaja, okazujac pogarde - choc robia to znacznie dyskretniej niz biali, poniewaz jako kupcy nie chca zadzierac z kims, kto pewnego dnia niespodziewanie moze stac sie ich klientem. -Poslucham twojej rady - oznajmil Nelio. - Mam jednak jeszcze jedno pytanie. Kto moze dac mi pieniadze potrzebne na podroz i nowy garnitur, ktory musze kupic dla ojca? -Nie wiedzialem, ze duchy nosza garnitury - zdziwil sie Abu Cassamo. -Moj ojciec twierdzi, ze tak. Zawsze sni mi sie ubrany w ten sam garnitur, ktory mocno juz mu sie powycieral. -Znam tylko jedna osobe, ktora moglaby dac ci pieniadze - powiedzial Abu Cassamo. - Nazywa sie Suleman i jest bogaty jak wielki Khan, chociaz nikt o tym nie wie, bo Suleman nie daje pieniedzy na budowe nowych meczetow. -Dlaczego mnie mialby dac pieniadze? -Jest hindusem tak jak ja - odparl Abu Cassamo - ale z jego dusza zdecydowanie nie najlepiej, bo za dlugo przebywa juz wsrod czarnych ludzi. Obecnie Suleman tak bardzo boi sie zlych duchow i znakow, ze nie ma nawet odwagi ubijac interesow. Zamknal sie w swoim domu i nigdy nie wychodzi. Jesli go pozdrowisz ode mnie, mozliwe, ze cie wpusci. -Skad go znasz? - spytal Nelio. -Byl moim ostatnim klientem - wyjasnil Abu Cassamo smutno. - Na ostatniej fotografii, jaka zrobilem, widac strach czajacy sie w jego oczach. -Moze powinien pojechac ze mna na te wyspe - zastanawial sie Nelio. - Gdzie mieszka ten czlowiek zwany Sulemanem? -Tuz przy dawnym wiezieniu stoi dom, ktory wyglada, jakby mial obcieta glowe - powiedzial Abu Cassamo. - Suleman wlasnymi rekami zburzyl cale pietro, kiedy pewnego razu ktos go oszukal na duze pieniadze. Sam siebie ukaral za latwowiernosc. Dzialo sie to wiele lat temu, kiedy jeszcze nie twierdzil, ze zle duchy i znaki moga mu zaszkodzic. Nelio wstal i zaczal zbierac sie do wyjscia. Bylo juz pozne popoludnie i zdazyl porzadnie zglodniec. -Ty nigdy nic nie jesz? - spytal Nelio. -Tylko kiedy jestem glodny - odparl Abu Cassamo. - Dzisiaj tak sie nie sklada. -Zamowie u ciebie swoje zdjecie - powiedzial Nelio - kiedy juz wroce z podrozy. Sfotografujesz tez wszystkich, z ktorymi mieszkam tu, na ulicy. Wywolasz zdjecia, a my wybierzemy i oprawimy najlepsze. Potem zaplacimy ci za twoja prace. -Na ktorej scianie powiesicie zdjecia? - spytal Abu Cassamo, wypusciwszy Nelia na ulice. -Na tylach stacji benzynowej - zdecydowal Nelio. - Jest tam bardzo piekny mur. Kiedy bedzie padalo, przykryjemy je oczywiscie workami. Nastepnego dnia Nelio pomaszerowal przez miasto do skroconego o glowe domu Sulemana. Otworzyl furtke i wszedl do ogrodu, ktory wygladal jak zarosniety cmentarz. Posrod suchych zdzbel trawy lezaly pordzewiale lancuchy niby pamiatka po wscieklym ujadaniu psow. Nelio zastukal w ciezkie drzwi. Nagle tuz nad progiem otworzyla sie bardzo waska klapka. Wysunal sie z niej gruby, brazowy palec i kiwnal na Nelia, zeby ten polozyl sie na ziemi, twarza na wysokosci otworu. Palec zniknal, Nelio wyciagnal sie i zajrzal do srodka prosto w czyjes oko. -Przyszedlem rozmawiac z Sulemanem o wyspie, na ktorej znika strach - odezwal sie Nelio. - Przysyla mnie Abu Cassamo. Oko zniknelo, a ciezkie drzwi sie uchylily. Nelio pomyslal, ze wszyscy hindusi otwieraja drzwi tylko do polowy - moze ze strachu, a moze przez oszczednosc. Nelio wszedl do bezglowego domu. Zaslony byly zaciagniete, wewnatrz panowal dziwny, obcy zapach i zupelny mrok. Kiedy oczy Nelia nawykly do ciemnosci, zobaczyl, ze w srodku w ogole nie ma mebli. Cale pomieszczenie wypelnialy pieniadze. Wszedzie poukladane byly piramidy i stosy powiazanych w pliki banknotow, wszystkie okrecone sznurkiem. To te gory pieniedzy wydzielaly zapach, ktorego Nelio w pierwszej chwili nie poznal. Posrodku, niby otoczony banknotowym murem, stal Suleman. Byl niski i bardzo gruby. Stracil wszystkie wlosy, brode mial rzadka, na nosie zas okulary z jednej strony sklejone brudnym plastrem. Suleman z zamknietymi oczami wysluchal, jak Nelio wyluszcza swoja sprawe. Pozniej rozlozyl rece w gescie znuzenia i rezygnacji. -Nie mam na zbyciu pieniedzy - powiedzial. - Te znikome resztki, ktore tu widzisz, sa juz zapisane. Nie moge tez udac sie z toba w podroz, bo za tymi drzwiami czekaja ci, co chca mi zaszkodzic. Nocami slysze, jak w mur wbijaja pazury i drapia sciany domu. Moje psy strozujace zwabili zatrutymi kawalkami miesa. -Moglibysmy poczekac, az sie sciemni - zaproponowal Nelio. -To jeszcze gorzej - odparl Suleman. - Moze ewentualnie moglbym wyjsc w dzien, w ostrym sloncu, ale nie mam odwagi. Zreszta jestem za gruby i zle widze. Musze tu zostac, zeby pilnowac reszty pieniedzy. Dawniej bylem zamoznym czlowiekiem, rownie bogatym jak Khan. Teraz bogactwo mnie zubozylo, malejac w sposob dla mnie niepojety. Wszystko jest juz zapisane. -Wydaje mi sie, ze wystarczylby jeden z tych malych plikow - odezwal sie Nelio, ostroznie sciszajac glos tak, zeby jego prosba wydala sie mniejsza, bo przedstawiona prawie szeptem. -Nie mam na zbyciu pieniedzy - ucial Suleman, a Nelio zauwazyl, ze gospodarz zaczyna sie irytowac. - Wszyscy chca pieniedzy. Nie moge wyjsc z domu, zeby mnie zaraz nie opadli zebracy. Latwiej jest liczyc cos, czego nikt nie chce. Zebracy zebrza nawet od siebie nawzajem. Zmarli pod ziemia wolaja o pieniadze. Rozdalem wszystko, co kiedys mialem. To, co tu lezy, ma po smierci pokryc moje dlugi. Pieniadze w kacie pod oknem sa na moj pogrzeb, pieniadze z drugiej strony wejscia na sluby moich krewnych i nieslubne dzieci moich wiarolomnych synow, bo nikt oprocz mnie nie chce nawet slyszec o ich istnieniu. Przygotowalem jalmuzny, mandaty, lapowki i wszystko jest zapisane. Nie ma pieniedzy na garnitur dla twojego ojca i podroz na wyspe, o ktorej mowisz. Nawet jesli wyspa nie istnieje, nawet jesli jestes zwyklym naciagaczem, a ja mam ochote dac sie oszukac, i tak nie mam dla ciebie pieniedzy. -Niedlugo umrze maly chlopiec - powiedzial Nelio. - Jego dusza moglaby cie pozniej chronic. -W moim domu pelno jest dusz zmarlych, ktorzy prosili mnie o pieniadze, obiecujac te dusze jako rekojmie do realizacji po ich smierci. Ale co mi z tego przyszlo? Nelio wyszedl z domu Sulemana. Zrozumial, ze sciezki, ktorymi podazal przez ostatnie dni, ani o krok nie zblizyly go do celu. Wieczorem Nelio zebral wszystkich wokol siebie. Poczekal, az Alfredo Bomba zasnie, i zaczal mowic. -Abu Cassamo nie umial znalezc miejsca, o ktorym opowiadala matka Alfreda Bomby. Do Abu Cassama nikt nigdy nie przychodzi sie fotografowac, wiec przez caly dzien mogl studiowac mapy i dlatego nie warto pytac kogos innego. Nie wystarczy nam tez czasu, zeby odszukac matke Alfreda Bomby. Nie mamy nawet pewnosci, ze jeszcze zyje. Nie udalo nam sie rowniez zdobyc pieniedzy. Rozejrzal sie. Wszyscy odwracali wzrok, bo nikt nie wiedzial, co powiedziec. W koncu Tristeza przerwal milczenie. -Moze mimo wszystko jednak lepiej, zeby dostal moje tenisowki? Teraz, kiedy jest chory, moze stopy mu urosly... -Dlaczego by tak mialo byc? - spytal Nelio. -Chorzy ludzie puchna - wybelkotal Tristeza. - Krew chowa sie przed smiercia na samym dole, w stopach. Nelio przez chwile zastanawial sie nad dziwna wypowiedzia Tristezy. Nauczyl sie, ze chociaz on rozumuje bardzo powoli, czasem mowi rzeczy, ktore warto glebiej przemyslec. -Alfredo Bomba nie chce tenisowek - stwierdzil w koncu. - On chce znalezc sie na wyspie, gdzie strach opuszcza czlowieka. Pierwszy problem polega na tym, ze nie umiemy tam trafic. Drugi - ze nawet gdybysmy umieli, nie mamy pieniedzy na podroz. -Nie ma zadnej wyspy - odezwal sie Nascimento. -Moze i nie ma - zgodzil sie Nelio nieobecnym glosem. - To jednak mniejszy szkopul. Zauwazyl, ze spojrzeli na niego zaintrygowani. Co chce przez to powiedziec? Nelio zdecydowanym ruchem podniosl reke: koniec z pytaniami. Gdzies w jego glowie zaczynal powstawac plan. Odkryl nieznana sciezke i ruszyl nia teraz, bo miala podpowiedziec mu, jak spelnic marzenie Alfreda Bomby. Wstal, minal stacje benzynowa i wyszedl na ulice. Tam stanal i zaczal obserwowac chodnik przed zakladem Abu Cassama, obok piekarni i teatru. Jedno z przedstawien Dony Esmeraldy wlasnie dobieglo konca. Widzowie wylewali sie z budynku, zeby natychmiast rozpierzchnac sie w ciemnosci na rozne strony. Stroze powoli zamykali drzwi, kolejno gaszono lampy przed wejsciem. Nelio przygladal sie temu, w swojej glowie wciaz podazajac kreta sciezka przez kolczaste zarosla. Patrzyl swoim wewnetrznym okiem i oto juz wiedzial, jak dotra na wyspe lezaca w nieznanej czesci swiata - a moze nawet w swiecie, ktory wlasciwie nie istnieje. Wrocil do niecierpliwej bandy. Alfredo Bomba spal. -Znalazlem te wyspe - oznajmil. - Nie ma jej na mapach, ktore Abu Cassamo bezskutecznie probowal odczytac. W dodatku jest tak blisko, ze nie potrzeba nam pieniedzy na podroz. -Gdzie? - spytal Nascimento. -Po drugiej stronie ulicy - odparl Nelio. - Tam, gdzie Dona Esmeralda ma swoj teatr. Noca teatr jest pusty, na scenie nic sie nie dzieje, bo aktorzy spia. To, czego nie ma, trzeba samemu stworzyc. Nawet wyspe, ktorej nikt nie umie wskazac, da sie stworzyc. Nawet marzenie mozna wyjac sobie z glowy i uformowac jak przedmiot. Dzisiaj w nocy, kiedy stroze zasna, wdrapiemy sie przez zbite okno na tylach budynku, gdzie Dona Esmeralda trzyma kostiumy. Zapalimy swiatlo i zaczniemy cwiczyc sztuke o podrozy Alfreda Bomby na wyspe, o ktorej opowiadala mu matka. -Nikt z nas nie wie, jak to sie robi - odezwal sie Mandioca. -No to sie nauczymy - odparl Nelio. -Czasem jakis stroz przed teatrem ma bron - zauwazyl Nascimento. -Bedziemy cicho - powiedzial Nelio. Tej samej nocy, tuz po dwunastej, kiedy stroze zasneli przed wejsciem do teatru, chlopcy przemkneli na tyl budynku i wspieli sie przez zbite okno do garderoby. Tristeze wyznaczyli, zeby zostal z Alfredem Bomba, bo on i tak nigdy nie zdolalby nauczyc sie swojego tekstu i wlasciwie poruszac po scenie. W swietle zapalek udalo im sie uruchomic mocne reflektory wiszace nad scena. Scena byla zupelnie naga. Staneli na widowni. Nelio pomyslal, ze scena przypomina usta, otwarte usta czekajace na pokarm, ktory oni mogli przyniesc. Potem zaczeli robic wyspe. O brzasku Nelio usmiechnal sie zmeczony. W oddali, po drugiej stronie rzeki, szykowala sie burza. Zrozumialem, ze doszlismy juz prawie do konca - konca opowiesci i jego zycia. Nie odezwalem sie. Patrzylem tylko na niego z usmiechem. Co wlasciwie bylo do powiedzenia? Po chwili wstalem i zszedlem do piekarni. Ostatnia noc Ostatniego dnia za zycia Nelia slonce wisialo bardzo blisko mojej duszy. Wydychane powietrze stawalo w plomieniach i zweglone na popiol opadalo na uliczny bruk. Nigdy, ani wczesniej, ani pozniej, nie doswiadczylem takiego upalu jak wtedy. Znikad ochlody - nawet wiatr wpadajacy do miasta znad morza zdawal sie dyszec z wyczerpania. Nie mogac sobie znalezc miejsca, wedrowalem po ulicach, wpychalem sie do cienia, gdzie ludzie na prozno szukali ulgi, caly czas probujac zwalczyc coraz wieksze zawroty glowy, ktore prawie powalaly mnie na ziemie. Mialem poczucie, jakbym stracil rozeznanie, gdzie jestem, jakby wszystko, co mnie spotyka, dzialo sie przez pomylke, za ktora nikt wlasciwie nie ponosi odpowiedzialnosci i o ktora nikt nie dba. Po raz pierwszy zobaczylem swiat takim, jakim jest, swiat, ktory Nelio przejrzal na wylot, bedac przeciez tylko dzieckiem.Co widzialem? Pordzewialy silnik starego traktora, niby recytujac szyderczy poemat, opowiadal mi o swiecie, ktory rozpada sie na moich oczach. Widzialem chlopca, bezdomne dziecko, ktory z wsciekloscia loil piasek, jakby za swoj los chcial ukarac ziemie. Nad moja glowa bezszelestnie przelecial samotny sep. Szybowal wysoko, niesiony wirujacym wiatrem, nieczuly na promienie slonca, ktore przewiercaly jego pierzasty stroj. Cien ptaka niby zelazny odwaznik padal czasami na moja glowe, przygniatajac mnie do ziemi. Widzialem, jak przy pompie nago myje sie czarnoskory starzec. Mimo upalu gwaltownie szorowal cale cialo, jakby chcial z niego zedrzec stara, znoszona skore. Tego dnia w bezlitosnym sloncu odkrylem prawdziwe oblicze miasta. Widzialem, jak biedacy musza zjadac swoje zycie na surowo: nie maja czasu, zeby swoje zycie przygotowac, nieustannie zmuszeni walczyc na granicy przetrwania. Widzialem te swiatynie absurdu, jaka jest miasto, a moze wrecz caly swiat wygladala ona jak to, co mnie otaczalo. Stalem posrodku mrocznej katedry bezsilnosci. Mury powoli walily sie na ziemie, wzbijajac geste chmury pylu, barwne witraze dawno juz przepadly. Rozgladalem sie, a wokol mnie wszyscy byli biedni. Cala reszta, bogaci, trzymala sie od ulicy z daleka, ukryta za murami w swoich bunkrach, gdzie powietrze zawsze jest chlodne dzieki wyjacym maszynom. Ziemia przestala byc okragla, znow byla plaska, a miasto lezalo na jej najdalszym skraju. Gdyby ktoregos dnia ulewne deszcze ponownie zdarly domy ze stromych zboczy, nie zsunelyby sie one do rzeki, lecz runelyby dalej, cisniete za najdalszy kraniec, gdzie nie ma dna. Tego dnia miasto wygladalo jak dotkniete nagla plaga - nie plaga szaranczy, lecz glosicieli przebudzenia religijnego. Wszedzie, na murach, skrzyniach, wozkach z towarem i kublach na smieci, stali tacy, wabili do siebie tlum placzliwym glosem pelnym skargi, spocona twarza i dlonmi zlozonymi w modlitwie. Ludzie zbierali sie wokol nich i kolyszac sie, zamykali oczy, przekonani, ze kiedy znow je otworza, wszystko bedzie inaczej. Widzialem, jak jedni padaja na ziemie w skurczach, inni czolgaja sie na bok jak zbite psy, niektorzy zas szaleja z radosci, choc nikt nie rozumial dlaczego. Zawsze wyobrazalem sobie, ze koniec swiata dokona sie na tle deszczu, pedzacych czarnych chmur, trzesienia ziemi i tysiecy piorunow, teraz jednak zaczalem podejrzewac, ze bylem w bledzie. Swiat skonczy sie w palacym sloncu. Pomyslalem, ze nasi przodkowie zebrali sie - musialy ich byc miliony - bo mieli juz dosc cierpienia, jakie zywi bezustannie zadaja sobie nawzajem. Wspolna zaglada polaczy nas na tamtym swiecie. Ulice, ktorymi chodzilem, stana sie w koncu wylacznie wspomnieniem dla tych, co nigdy nie naucza sie calkiem zapomniec. Minalem dom, z ktorego jakis oszalaly mezczyzna zaczal nagle wyrzucac przez okno meble. Caly czas wzywal swojego brata Fernanda, choc go nie widzial od poczatku wojny, jaka rozpetali w naszym kraju bandyci. Znalazlem sie tam w chwili, kiedy wyrzucal lozko: uderzylo o chodnik, materac sie rozdarl, deski popekaly w drzazgi. Dlaczego nie krzyknalem, zeby przestal? Dlaczego po prostu poszedlem dalej? Nadal tego nie wiem. Ostatni dzien zycia Nelia jest dla mnie jak dlugie i monotonne przedstawienie snu, ktory pamietam we fragmentach. W moim zyciu cos sie konczylo. Nagle zaczynalem rozumiec prawdziwe znaczenie wszystkiego, co Nelio mi opowiedzial. A moze tez balem sie tego, co nieuniknione? Moze balem sie, ze kiedy jego opowiadanie dobiegnie konca i wszystko sie wyjasni, on umrze od strasznych ran w klatce piersiowej? Myslalem, ze dla tych biedakow, dla ludzi takich jak Nelio i ja sam, smierc to jedyne, co dostaja od zycia za darmo. Mowilem sobie, ze musimy zjadac swoje zycie na surowo. Dalej czeka smierc. Nigdy nie mamy szansy przyszykowac sobie radosci, polerowac wspomnien tak, zeby zablysly, uniknac strachu przed jutrem. Do piekarni wrocilem dopiero, kiedy zaczelo sie sciemniac. Dona Esmeralda stala przed sklepem i zapalczywie wyklocala sie z dostawca maki. Ich klotnia trwala juz od tysiaca lat i miala trwac jeszcze kolejny tysiac. Poczekalem, az mezczyzna odejdzie zbity z pantalyku, a Dona Esmeralda zniknie we wnetrzu teatru i zacznie zmuszac aktorow, zeby mimo nieznosnego upalu powkladali traby i cwiczyli przedstawienie. Dokladnie w chwili, gdy przekroczylem prog piekarni, przypomnialem sobie, ze zapomnialem kupic ziola u pani Muwulene. Machnalem reka. Wiedzialem, ze i tak jest juz za pozno. Pieklem chleb i niewidzacym wzrokiem spogladalem na piekne cialo Marii zarysowane pod jej lekka sukienka. Wieczor przyniosl znad morza ochlodzenie. Wokol nas miasto spalo glebokim snem, zeby wytrzymac nastepny dzien pod rownie bezlitosnym sloncem. Myslalem o chlopcu, ktory z wsciekloscia chlostal ziemie. Ciekaw bylem, czy nadal tam stoi i walczy z wlasna niedola. Czy ma gdzie spac. Tuz po polnocy Maria poszla do domu. Ukradkiem stanalem w ciemnosci i patrzylem, jak myje sie pod tym samym kranem, ktorego ja zwykle uzywalem. Jej nagie cialo polyskiwalo w swietle ciekawskich gwiazd, mnie zas nagle poruszyla swiadomosc, ze potrafie oprzec sie impulsowi, by podejsc i przyciagnac ja do siebie. Jej uroda, tak samo jak wszystko, co piekne, byla tajemnicza. Chcialem, zeby Nelio stal kolo mnie i widzial ja, zeby dzielil ze mna tajemnice Marii. Chcialbym, zeby to wspomnienie zabral ze soba do innego swiata. Nie potrafie powiedziec dlaczego, ale wyobrazam sobie, ze duchy nigdy nie sa nagie. Moze jednak sie myle. Nie wiem. Kiedy wszedlem na dach, zobaczylem, ze kot wrocil. Wdrapal sie na materac i ulozyl przy twarzy Nelia. Stanalem w ciemnym otworze drzwi wiodacych na krete schody i przygladalem sie temu, co wygladalo jak rozmowa kota z Neliem. Twarz musnal mi zimny powiew, zadrzalem. Zmarli zaczeli sie zbierac, czekajac, az Nelio do nich dolaczy. Nie umialem powiedziec, kim jest kot. Musial jednak wyczuc moja obecnosc, bo nagle odwrocil glowe i spojrzal na mnie zimnymi oczami. Kiedy mrugal, myslalem, ze musi to byc mezczyzna o waskich oczach, ktorego Nelio zabil, a ktory teraz go odnalazl. Podnioslem z dachu nieduzy kamyk i cisnalem nim niedaleko materaca. Kot odskoczyl w bok i uciekl po dachach. Podszedlszy do materaca, zobaczylem, ze Nelio jest bardzo blady. Dotknalem jego czola: mial goraczke, a w szklistych oczach pojawil sie ten sam nieobecny wyraz, jaki juz wczesniej u niego widzialem. Mimo to usmiechnal sie do mnie. -Dzien byl bardzo goracy - powiedzial cicho lamiacym sie glosem. Dalem mu wody. Do kubka wrzucilem resztke ziol pani Muwulene. Znow rozlegl sie spiew kobiety, jakby noc szykowala dzien jutrzejszy. Tluczek kruszyl kukurydze. Spiewala. -Wszystko sie konczy - odezwal sie Nelio. - Wszystko sie konczy i wszystko zaczyna sie od poczatku. Podniosl wychudzona reke i wskazal na gwiazdy, ktore tej nocy byly bardzo jasne i bliskie. Niebo pochylilo sie nad dachem, zeby Nelio mogl lezec w mniejszym pokoju. -Moj ojciec byl bardzo madrym czlowiekiem - powiedzial Nelio. - Nauczyl mnie patrzyc w gwiazdy, kiedy zycie jest ciezkie. Kiedy pozniej opuszczam wzrok na ziemie, wszystko, co przed chwila wydawalo sie przytlaczajace, okazuje sie male i znikome. Dalem mu jeszcze troche wody. Pozniej zbadalem mu puls - byl szybki i nieregularny. Odmierzony czas zblizal sie do konca. Nelio patrzyl na mnie w milczeniu. Zaczal juz swoja opowiesc, choc na razie palila sie ona tylko blyskiem w jego oczach. Nelio jednak nadal nie wydawal sie przerazony tym, co go czeka. Byl zupelnie spokojny. Czy mozna kochac smierc? Nelio za zycia nie udzielil mi odpowiedzi na to pytanie, lecz ja nadal czekam na samotna cme, ktora przyleci do mnie z dlugo wyczekiwana wiadomoscia od niego. Dlatego wlasnie w swojej samotnosci tancze nieraz na dachu i upijam sie tontonto. Czekam i zawsze bede czekac. W koncu Nelio po raz ostatni podjal swoje opowiadanie, a ja wiedzialem, ze tym razem, tej nocy, dobiegnie ono konca. Mowil, jak w swietle reflektorow weszli na pusta scene. Ukryte w kulisach mamroczace cienie komentowaly ich obecnosc. Scena oddychala, jakby wszystko, co odgrywano na niej przez lata, teraz nagle ozylo. Znalezli sie w samym centrum wielobarwnego uniwersum gry aktorskiej z jej replikami, wchodzeniem i schodzeniem ze sceny. Byla to magiczna chwila. Nelio zebral wszystkich dokladnie posrodku sceny. Zauwazyl, ze sie boja, ze wyczuwaja obecnosc wydarzen, ktore wczesniej sie tam rozgrywaly, by teraz znowu powrocic. Pomyslal, ze nie przyszli tu wylacznie jako grupa bezdomnych dzieci, zeby odegrac przedstawienie dla umierajacego Alfreda Bomby. Przyszli tez jako publicznosc, budzac do zycia stare dramaty i zaklocajac ich dluga noc. Najpierw obeszli caly teatr, zeby zobaczyc, jakich uzyja rekwizytow: nieprzydatnych elementow starych dekoracji, kostiumow i peruk. Nelio surowo zabronil im ruszac cokolwiek bez pozwolenia i pouczyl, ze wszystko, czego uzyja, trzeba pozniej odlozyc na miejsce. Owej pierwszej nocy bawili sie dlugo, a Nelio ze swojego miejsca posrodku sceny patrzyl, jak pozostali wylaniaja sie zza kulis przebrani nie do poznania. Czasem musial ich uciszac, bo zapominali, ze w teatrze przebywaja bezprawnie. Przypominal sobie ostrzezenie Nascimenta przed uzbrojonymi strozami czuwajacymi na ulicy. Widzial, jak chlopcy przebieraja sie z niehamowanym dziecinnym zachwytem. Za kazdym razem, kiedy ktorys wchodzil na deski w nowym kostiumie, dokonywala sie natychmiastowa zmiana calej sceny. Samoistnie narodzil sie dramat bez slow, bez akcji, bez innego przeslania niz to, ze wolno im bylo stworzyc swiat odmienny od tego, w ktorym zyja na co dzien. Pecado wkroczyl w krag swiatla ubrany w lsniacy frak z czerwonego jedwabiu. Na nogach mial biale buty i poruszal sie po scenie tak, jakby juz ukryty za kulisami byl w stanie przezwyciezyc grawitacje. Tuz po nim w blasku reflektorow pojawil sie Nascimento, przemieniony w jakiegos boga czy tez moze dotychczas nieznany kwiat. Zaczal odklepywac zupelnie niespojny tekst, z godnoscia chodzac dookola Nelia. Mandioca przebieral sie za rozne zwierzeta, samemu tez tworzac nowe, jakich nikt wczesniej nie widzial. Ogon krokodyla, lapki szczura, pancerz owada i glowa zebry - wypelzl na scene, wydajac z siebie odglosy jakie Nelio slyszal po raz pierwszy w zyciu. Gdy tak Nelio przygladal sie tej pstrokatej paradzie ze snu, pelnej coraz to nowych, zaskakujacych elementow, w jego glowie sztuka zaczela przybierac wyrazny ksztalt. Wyobrazal sobie podroz, chwile, gdy staja nad rzeka, we mgle dostrzegajac wyspe, potem widzial przeprawe i w koncu przybycie do celu. Zrozumial, ze musza przedstawic ni mniej, ni wiecej, tylko raj. Poniewaz raj nie istnieje, trzeba wyobrazic sobie, jak on wyglada w swiecie Alfreda Bomby. Trzeba stworzyc raj, w ktorym Alfredo Bomba poczuje sie jak u siebie. W ciagu tej pierwszej nocy Nelio niewiele sie odzywal. Zamyslony, niemal calkiem pochloniety sennym marzeniem, przygladal sie kostiumom i rekwizytom, jakie wnoszono i wynoszono ze sceny. Zapamietywal kazdy szczegol. Kiedy poczul, ze swit juz blisko, zebral chlopcow i kazal wszystko ustawic tak, jak to zastali, zatrzec po sobie slady, a pozniej opuscic teatr rownie niezauwazalnie, jak do niego weszli. -Jutro rozpoczynamy proby - zakonczyl. - Bedziemy sie przygotowywac przez trzy noce. Czwartej nocy udamy sie w podroz z Alfredem Bomba. Kiedy o brzasku wrocili na miejsce, gdzie Tristeza czekal z Alfredem Bomba, Nelio natychmiast zauwazyl, ze jest z nim coraz gorzej. Przez chwile czul strach, ze Alfredo Bomba nie dozyje ich przedstawienia. Kazal pozostalym byc cicho i nie robic halasow, ktore by przeszkadzaly choremu, sam zas usiadl przy nim i dlugo z nim rozmawial. -Pojedziemy w podroz - powiedzial. - Cala droge bedziemy cie niesli. Podroz nie bedzie dluga. -Boje sie - wymamrotal Alfredo Bomba. -Nie musisz sie bac - pocieszyl go Nelio. -Boje sie, ze bedzie mnie niosl Nascimento - odparl Alfredo Bomba. - Upadne mu albo specjalnie mnie upusci. -Powiem mu, ze go zbijemy kijami, jesli cie upusci - zapewnil go Nelio. - Nascimento nie lubi byc bity kijami. Alfredo Bomba nie wydawal sie do konca przekonany, ale byl zbyt slaby, zeby dyskutowac. Nelio dal mu kolejna pastylke z papierowego rozka, po czym zawolal Pecado, zeby pomasowal choremu stopy. -A to niby na co ma pomoc? - spytal Pecado podejrzliwie. - Przeciez mu nie jest zimno. -Krew nie moze mu sie chowac w stopach - odparl Nelio zdecydowanym glosem. - Rob, jak mowie. Pecado miedlil stopy Alfreda Bomby, Nelio tymczasem pilnowal, zeby pozostali na zmiane wycierali mu spocone czolo i dbali, zeby mial zimna wode do picia. Wszystkich, ktorzy sie nie przydali do pomocy, wyslal na ulice, zeby myli samochody, a za zarobione pieniadze kupowali lod i chleb. Upal nie ustepowal, wiec przy glowie Alfreda Bomby zawsze ktos siedzial, wachlujac go kawalkiem starego parasola. Tuz po polnocy, kiedy stroze usiedli na schodach teatru, zeby zagrac w karty, chlopcy znow wkradli sie przez zbite okno na tylach budynku. Tej nocy zaczeli cwiczyc swoja sztuke. Nelio zebral ich na scenie. -Nikt z nas nie ma pojecia o teatrze - zaczal. -Ale musimy sobie poradzic bez niczyjej pomocy: w tym akurat jestesmy lepsi niz ktokolwiek inny. -Ja chce grac potwora - oznajmil Nascimento. -Dobrze, zagrasz potwora - zgodzil sie Nelio. - Ale tylko pod warunkiem, ze nie bedziesz mi przerywal, poki nie skoncze. Najwazniejsze, zeby Alfredo Bomba zapomnial, ze jest chory i gdzie sie znajduje. Wtedy bedziemy mogli go zabrac, dokad chcemy. Poczekamy, az zasnie, zeby dopiero wtedy przyniesc go tutaj. Kiedy otworzy oczy, bedzie myslal, ze to wszystko mu sie sni. -Trudno bedzie go przeniesc przez zbite okno, tak zeby sie nie obudzil - powiedzial Pecado z przejeciem. -Sa tylne drzwi - uspokoil go Nelio. - Ostatniej nocy przed naszym przedstawieniem otworzymy zamek. Potem zaczeli cwiczyc podroz na wyspe, o ktorej Alfredowi Bombie kiedys opowiadala matka. Probowali stworzyc sen, ktory mialby taka sama moc, co rzeczywistosc. Nelio przez caly czas byl niepewny, jakby wchodzil coraz dalej do ciemnego pokoju. Czesto musial sie zloscic, bo chlopcy nie robili, jak kazal, albo strasznie halasowali. Predko stalo sie dla niego jasne, ze Nascimento i Mandioca kompletnie nie nadaja sie na aktorow. Nascimento znalazl glowe potwora, ktorej za nic nie chcial zdjac, ale absolutnie nie potrafil sie nauczyc, kiedy ma wchodzic na scene, co ma robic i mowic. W koncu Nelio stracil cierpliwosc i kazal mu sie owinac kawalkiem niebieskiego materialu i przedstawiac morze. -Co mam mowic? - spytal Nascimento. -Morze nic nie mowi - odparl Nelio. - Morze jest bezkresne, kolysze sie albo lezy nieruchomo. Nie mozesz nic mowic, bo morze nie mowi. -Wyglada mi to na bardzo nudna role - zaprotestowal Nascimento. -Ale to wazna rola - wyjasnil Nelio. - Jesli dalej bedziesz sie stawial, w ogole nie zagrasz. Po scenie z zupelna swoboda poruszal sie natomiast Pecado. W dodatku blyskawicznie zapamietywal wszystkie wskazowki Nelia, wchodzil na scene, kiedy byla jego kolej, i mowil to, co Nelio chcial uslyszec. Sam Nelio mial zajac sie reflektorami, gasic je i w odpowiednim momencie zmieniac kolor swiatla. Chociaz wszyscy byli zmeczeni, proby posuwaly sie naprzod. Co rano, kiedy bladzi jak smierc na choragwi wychodzili z teatru, widzieli, ze Alfredo Bomba coraz glebiej zapada sie w swoja chorobe i coraz szybciej zbliza sie do konca. Nie mieli duzo czasu. Trzeciej nocy stworzone przez siebie przedstawienie przecwiczyli w calosci. Poza tym, ze Nascimento zasnal za kulisami, chrapiac wewnatrz glowy potwora, wszystko poszlo prawie calkiem zgodnie z wizja Nelia. Kiedy tak siedzial na balkonie i, wpatrzony w wydarzenia na scenie, podnosil i opuszczal snop swiatla z reflektora, zapominal chwilami, gdzie jest. Podroz na wyspe stracila zewnetrzna powloke snu, stajac sie prawdziwa podroza, ktora odbywala sie na jego oczach. Kiedy po probie zebrali sie na scenie, Nelio zabronil Nascimentowi zasypiac za kulisami i oznajmil, ze sa gotowi. Nie mogliby lepiej przygotowac przedstawienia. -Zanim stad wyjdziemy, zablokujemy zamek w drzwiach od tylu. To oznacza, ze juz jutro przyniesiemy tu Alfreda Bombe, zeby sie do nas przylaczyl. -To on nie ma ogladac? - zdziwil sie Mandioca. -Wlasnie ogladajac przedstawienie, przylaczy sie do nas - wyjasnil Nelio. - Po to wlasnie to wszystko robimy. -Moze nic z tego nie zrozumiec - odezwal sie Pecado. - Moze bedzie taki rozczarowany, ze nawet nie doczeka konca. Moze zasnie. Nelio poczul, ze nie ma sily odpowiadac. I tak nic by to nie zmienilo. Teraz musieli tylko czekac nadejscia nocy. Kazal im posprzatac, zeby mogli wyjsc z teatru przed switem. Tego ranka Nelio zrozumial, ze Alfredo nie pozyje dlugo. Przestal jesc, skora opinala mu czaszke, oczy zapadaly sie coraz glebiej. Siedzieli wokol niego milczacy, zmeczeni, pelni leku. Bliskosc smierci we wszystkich budzila te sama trwoge. Tuz przed zmierzchem na miasto spadl gesty deszcz. Zakryli Alfreda Bombe kawalkiem starego brezentu, ktory ktos wyrzucil niedaleko stacji benzynowej. On jednak zdawal sie niczego nie zauwazac, gleboko pograzony w swoich niespokojnych snach. -Umieraja starcy - odezwal sie nagle Nascimento, wycierajac dlonia krople deszczu z twarzy. -Umieraja starcy. Nie dzieci. Nawet jesli zyja na ulicy jak Alfredo Bomba. -Masz zupelna racje - powiedzial Nelio. - To cos, czego swiat powinien sie predko nauczyc. Nascimento siedzial milczacy w deszczu i obserwowal Alfreda Bombe. -Czy duchy moga umrzec? - spytal po chwili. -Tak samo jak ludzie? Nelio pokrecil glowa. -Nie - stwierdzil. - Duchy nie rodza sie i nie umieraja. Po prostu sa. -Mysle, ze Alfredowi Bombie bedzie o wiele lepiej niz nam jest teraz - orzekl Nascimento. -Umieraja starcy - powtorzyl Nelio. - Nie dzieci. -Mysle, ze on wroci jako pies - odezwal sie Nascimento niepewnie. - Alfredo Bomba lubi psy. Psy go tez lubia. -Na pewno masz racje - zgodzil sie Nelio. -Ale juz nie mow wiecej. Wieczorem przestalo padac. Alfredo Bomba spal. Wszyscy czekali w napieciu. Pecado czesto wybiegal na ulice, zeby obserwowac uzbrojonych strozow przed teatrem. -Dzisiaj jest Armandio i Julio - powiedzial. - Gruby Armandio juz spi. Julio za to jak zwykle czuwa. -Nic nie uslysza - uspokoil go Nelio. - Niedlugo idziemy. Tego dnia Nelio poszedl na targ i od znajomego szczotkarza pozyczyl dwa grube kije. W drodze powrotnej zobaczyl nagle senhora Castigo: ulica wloklo go dwoch policjantow, byl pobity i zakrwawiony, ubranie zwisalo na nim w strzepach, jakby rozwscieczony tlum probowal rozerwac go na kawalki. On tez zauwazyl Nelia. Przez mgnienie oka probowal sobie przypomniec, kim jest chlopiec z dwoma kijami od szczotki, ale Nelio watpil, zeby mu sie to udalo. Senhor Castigo to znak, pomyslal. Zostal zlapany i pobity. W ciemnej celi policjanci wymecza go jeszcze bardziej. Niedlugo zostana po nim najwyzej resztki czegos, co kiedys moze bylo czlowiekiem. Gdybym od niego nie uciekl, moglbym teraz wygladac tak samo. Zrobili nosze, nawlekajac na kije od szczotki dwie stare podkoszulki. Kiedy minela polnoc, wzieli majaczacego Alfreda Bombe i przeniesli przez pusta ulice. Chwile nasluchiwali w ciemnosci, zanim otworzyli tylne drzwi i znikneli we wnetrzu teatru. Podczas gdy Nelio po omacku przedostawal sie do stanowiska operatora swiatla, pozostali czekali za scena. Nelio sprawil, ze czarne deski sceny otulilo delikatne swiatlo switu, rozowy poblask na wciaz jeszcze uspionym morzu. Potem wrocil do chlopcow i razem ulozyli nosze tuz przy rampie. Nelio usiadl przy Alfredzie Bombie, pozostali poszli sie szykowac. Jeszcze nie chcial go budzic. Dotknal jego czola: bylo rozpalone. Po chwili zza kulis Nascimento wytknal leb potwora i szepnal, ze sa gotowi. Nelio skinal glowa. Zaraz zerwal sie wiatr. Wial zza kulis, z ust Pecada, Mandioki i reszty. Nelio ostroznie obudzil Alfreda Bombe. Delikatnie wyprowadzal go z glebokiego odretwienia. Kiedy chory otworzyl oczy, Nelio nachylil sie nad nim. -Slyszysz wiatr? - spytal. Alfredo Bomba chwile nasluchiwal, po czym lekko kiwnal glowa. -To wiatr od morza - wyjasnil Nelio. - Jedziemy na wyspe, o ktorej opowiadala ci matka. -Musialem zasnac - powiedzial Alfredo Bomba. - Spalem? Gdzie jestesmy? -Na statku - odparl Nelio, delikatnie sie kolyszac. - Czujesz fale? Alfredo Bomba znowu pokiwal glowa. Nelio pomogl mu usiasc, opierajac go plecami o kant proscenium. Pozniej zostawil go samego, zeby wrocic do swiatel. W poznej starosci, kiedy smierc zdazyla juz zapuscic korzenie w jego ciele, stary Alfredo Bomba wybral sie w podroz, o ktorej marzyl i do ktorej sie szykowal przez cale zycie. Pewnej nocy, gdy minal odplyw i woda sie podniosla, poszedl w brod do malej lodzi rybackiej o trojkatnym zaglu, majacej go zawiezc wzdluz wybrzeza do ujscia rzeki, ktore potrafia znalezc tylko ci, ktorym tajemnice przekazaly matki. Na pokladzie znajdowal sie niewidzialny wioslarz, pies, czlowiek z workiem ryzu i okretowy potwor, ktory od czasu do czasu pokazywal sie za burta. Plyneli wedlug gwiazd, trzymajac kurs na druga gwiazde w konstelacji Pegaza. Tuz przed switem z polnocnego wschodu nadciagnal straszliwy sztorm, wiatr targal zaglem, huczala burza, a na niebie krzyzowaly sie blyskawice. Pozniej morze zupelnie sie uspokoilo. Zdawalo sie, ze okretowy potwor zginal w falach. Czlowiek z workiem ryzu stal na dziobie, niespokojnie wypatrujac ujscia rzeki. Pies polozyl sie u boku Alfreda Bomby. Zamiast lap mial rece, lecz Alfredo Bomba dzieki madrosci swojego wieku rozumial, ze podroze wzdluz nieznanych wybrzezy mozna czasem odbywac w towarzystwie dziwnych stworzen, jakich sie nigdy w zyciu nie widzialo. Wczesnym switem zblizyli sie do ladu. Brzeg najezony byl ostrymi skalami. Czlowiek na dziobie ofiarowal morzu garsc ryzu i sposrod skal wytrysnela rzeka. Pozeglowali pod prad. Rzeka z poczatku byla bardzo szeroka. Potwor wrocil teraz pod postacia krokodyla, lecz Alfredo Bomba caly czas czul sie bezpieczny w towarzystwie niewidzialnego wioslarza, psa i czlowieka z workiem ryzu. Na brzegach rzeki pojawiali sie ludzie, wszyscy do niego machali. Alfredo Bomba przez caly czas mial wrazenie, ze ich poznaje, tak samo jak wydawalo mu sie, ze psa lezacego u jego boku juz kiedys spotkal. Uznal jednak, ze moglo to sie zdarzyc, kiedy byl jeszcze bardzo mlody, kiedy byl jeszcze dzieckiem. Plyneli juz dosyc dlugo, gdy nagle dno lodzi zaczelo szorowac o niewidoczna piaszczysta lache na srodku rzeki. Pies wstal na swoich czlekoksztaltnych tylnych lapach, wzial worek ryzu i ruszyl w brod ku wyspie lezacej tuz obok miejsca, gdzie utkwila lodz. Czlowiek, ktory od poczatku podrozy stal na dziobie i wypatrywal ladu, teraz po raz pierwszy odwrocil glowe. Alfredo Bomba mial wrazenie, ze jego tez poznaje, jego twarz przyplynela teraz z przeszlosci. Nagle przypomnial sobie kto to. -Pecado - powiedzial. - Czy to naprawde ty? -Pecado byl moim ojcem. Ja jestem jego synem. -Pamietam go - zamyslil sie Alfredo Bomba. - Jestes do niego bardzo podobny, tyle ze on nie mial rosnacych ukosnie wasow. -Jestesmy na miejscu. Pomoge ci wysiasc na lad. Syn Pecada pomogl slabemu Alfredowi Bombie wysiasc z lodzi. Na chwile oblalo ich morze podobne do niebieskiego jedwabiu. Musieli kawalek przejsc po wodzie, zanim dotarli na brzeg. Slonce swiecilo teraz ostrym swiatlem, jakby juz wstalo i mnostwem oczu wpatrywalo sie w glowe Alfreda Bomby. Syn Pecada posadzil go na lezaku, a nad glowa rozstawil mu parasol przeciwsloneczny. Pies znowu lezal przy jego stopach, krokodyl zas i lodz zniknely. Panowal wielki spokoj. -Co sie stalo z twoim ojcem? - spytal Alfredo Bomba, bo poczul, jak spokoj tej piaszczystej wysepki z zawrotna predkoscia cofa go w czasie. -To moj syn cie tu przywiozl - odparl Pecado. - Ja jestem jego ojcem. Alfredo Bomba przygladal mu sie zdziwiony. Po chwili zauwazyl, ze wasy zniknely. Naprawde stal przed nim Pecado. -To wszystko wydarzylo sie juz tak dawno temu - powiedzial Alfredo Bomba i spostrzegl, ze morze powoli przeciska sie do wnetrza jego ciala. Pod skora zaczynala kolysac sie lagodna fala. -Ty tez sie postarzales - dodal i dalej zdumiony przygladal sie Pecadowi. Ten usmiechnal sie, po czym wskazal na rzeke. Alfredo Bomba przez zmruzone powieki spojrzal pod slonce. Zobaczyl, ze brodzac po kolana w wodzie, zbliza sie Nelio w podwinietych spodniach, a razem z nim Nascimento, Mandioca i Tristeza. Po chwili wszyscy stali wokol niego. Zauwazyl, ze sa rownie starzy jak on. -Myslalem, ze juz nigdy sie nie spotkamy - odezwal sie Alfredo Bomba. - Zupelnie nie rozumiem, dlaczego przez cale zycie wciaz tylko sie balem. -Jestesmy tu - powiedzial Nelio. - Gdzie sa przyjaciele, nie ma miejsca na strach. Alfredo Bomba czul, ze fala w jego wnetrzu przybiera na sile. Unosila go powoli ku czemus nieznanemu, co jednak nie napawalo go lekiem. Woda byla ciepla, a on czul sie przyjemnie ociezaly. W ostrym swietle slonca twarze wokol niego zaczely sie powoli zacierac. -Kto mnie tu przywiozl? - spytal. - Powinienem podziekowac czlowiekowi, ktory stal przy sterze. -To byla twoja matka - uslyszal glos Nelia, choc juz nie widzial jego twarzy. -Gdzie ona jest? - dopytywal sie Alfredo Bomba. - Nie widze jej. -Za toba - powiedzial ktos, a tym razem byl to pies lezacy przy jego stopach. Alfredo Bomba nie mial sily odwrocic glowy, ale na karku czul cieply oddech matki. Fala kolysala sie w jego ciele, ogarnela go wielka sennosc i pomyslal, ze od dawna nie spal. Zamknal oczy, matka siedziala tuz za nim na piasku, on zas poczul, ze caly jego strach byl zupelnie niepotrzebny. To, co sie stalo, juz sie nie zmieni, przyjaciele na zawsze pozostana przy nim. Pozniej, jedno za drugim, pogasly nad nim wszystkie slonca. Usmiechal sie na mysl o dziwnym psie, ktory zamiast lap ma ludzkie rece. Musi pamietac, zeby wszystko opowiedziec Neliowi, kiedy sie obudzi. Pies, ktory zamiast lap ma ludzkie rece... Stali wokol niego i patrzyli, jak spi. -Usmiecha sie - zauwazyl Nascimento. - Ale nie bil brawa. Mysle, ze bal sie potwora. -Cicho badz - skarcil go Nelio. - Za duzo mowisz, Nascimento. Nelio wpatrywal sie w twarz Alfreda Bomby. Malowal sie na niej jakis dotad zupelnie nieznany wyraz. Zrozumial, ze Alfredo Bomba nie zyje. Cofnal sie o krok. -Nie zyje - powiedzial Nelio. W pierwszej chwili nie rozumieli, co mowi, predko jednak sami spostrzegli, ze Alfredo Bomba nie oddycha, i az dreszcz ich przeszedl. -Bylismy tacy kiepscy? - spytal Mandioca. -Wydaje mi sie, ze zrobilismy to najlepiej, jak sie dalo - odparl Nelio, a jego glos nabrzmial smutkiem. Nikt nic nie powiedzial. Nascimento odwrocil sie tylem i schowal sie w glowie potwora. Po deskach sceny przemknal szczur. Pozniej wszystko potoczylo sie bardzo szybko. W glebi sali gwaltownie otworzyly sie drzwi. Ktos krzyknal. W ostrym swietle reflektorow nie widzieli kto to. Wszyscy oprocz Nelia uciekli za kulisy. Ktos dalej krzyczal, a Nelio zrozumial, ze musi podniesc rece do gory i poddac sie. Stal nad martwym Alfredem Bomba i myslal, ze nawet martwe bezdomne dziecko zasluguje na to, zeby go bronic. Nastepnie ruszyl w strone rampy, chcac wyjasnic, ze nic sie nie stalo. Jeden za drugim padly dwa strzaly. Nelia cisnelo do tylu i upadl na deski sceny dokladnie pod stopy Alfreda Bomby. Czul, jak metnieje mu wzrok, a on sam sie gdzies zapada. Niejasno zgadywal, ze ktos nad nim stoi i przyglada mu sie. Moze to Julio, jeden ze straznikow sprzed teatru, jego twarz jednak byla niewyrazna, a Nelio nie mial pewnosci, czy rozpoznaje glos. Mogla to rownie dobrze byc przezroczysta twarz smierci. Przyszla po Alfreda Bombe, ale uznala, ze przy okazji zabierze takze i mnie, pomyslal Nelio. Pochylona nad nim twarz zniknela. Uslyszal szybko oddalajacy sie tupot stop. Potem znow zapadla cisza. Reflektory rzucaly bardzo mocne swiatlo. Zamknal oczy. Przy kazdym oddechu czul przeszywajacy bol, jakby cialo mial przedziurawione na wylot. Mimo bolu probowal zrozumiec, co sie stalo. To na pewno przez burze, pomyslal. Powinienem sie domyslic, ze odglos wyginania burzowej blachy bedzie slychac na ulicy. Stroze zaczna nasluchiwac, pomysla, ze do srodka wdarli sie zlodzieje. No i strzelaja, bo sie boja, ze ktos do nich strzeli pierwszy. Gdybym sie nie ruszal, moze by zobaczyli, ze jestem tylko dzieckiem. Znowu uslyszal kroki. Tym razem nie byly obce. Chude stopy ostroznie muskaly deski sceny. Banda wrocila. Otworzyl oczy i zobaczyl ich przerazone twarze. Z calej sily staral sie nie pokazac, jak bardzo go boli. -Musicie wyniesc Alfreda Bombe - powiedzial. - Nie wolno wam polozyc go na ulicy albo w rowie. Musicie zadbac, zeby mial porzadny pogrzeb. Zaniescie go do kostnicy i dajcie nocnemu strozowi wszystkie pieniadze, jakie nam zostaly. Wtedy zaniosa go na cmentarz jutro rano, jak zrobi sie jasno. Ale zanim pojdziecie, musicie wszystko zostawic tak, jak bylo, kiedy przyszlismy. -A ty tu bedziesz lezal? - spytal Nascimento. -Tylko troche odpoczne - odparl Nelio. - Dojde do was. A teraz robcie, jak powiedzialem. Nawet jesli bardzo krwawie, nie jest tak zle, jak wyglada. Pospieszcie sie. Juz zaraz swit. Zrobili, jak kazal, odwiesili kostiumy, wzieli Alfreda Bombe i wyniesli. Wokol Nelia zrobilo sie zupelnie cicho. Usilowal wyczuc, czy umrze za chwile, czy to raczej potrwa. Rana chyba sie nie powiekszala. Nadal bardzo go bolalo przy oddychaniu, ale zrozumial, ze nie umrze tak od razu. Jeszcze nie teraz pojdzie za Alfredem Bomba. Nelio caly czas opowiadal z zamknietymi oczami. Chwilami jego glos robil sie tak slaby, ze prawie nie rozumialem, co mowi. Teraz jednak otworzyl oczy i spojrzal na mnie. -Reszte mozesz opowiedziec ty - zakonczyl. -Lezalem na scenie, przyszedles i zabrales mnie na dach. Nawet nie wiem, jak dlugo tu jestem. -Teraz mija dziewiata noc - odparlem. -Dziewiata i ostatnia noc - stwierdzil Nelio. -Czuje, ze dlugo juz nie dam rady. Sam juz siebie opuszczam. -Musze cie zabrac do szpitala - powiedzialem. - Tam sa lekarze, ktorzy moga cie wyleczyc. Nelio dlugo na mnie patrzyl, zanim sie odezwal. -Nikt juz mnie nie moze wyleczyc, wiesz o tym. Dalem mu pic. Tylko tyle moglem dla niego zrobic. Gdzies w ciemnosci klocili sie dwaj pijacy. Polozylem reke na czole Nelia: bylo bardzo gorace. -Nie mam juz co ci opowiedziec - szepnal. -Czuje sie, jakby moje zycie bylo bardzo dlugie. Ciesze sie, ze to wlasnie ty mnie znalazles i zaniosles na ten dach. Chce cie tez prosic, zebys spalil moje cialo, kiedy mnie juz nie bedzie. Zobaczyl, ze na sama mysl o tym sie wzdrygnalem. -Jak inaczej chcesz mnie stad wyniesc? - spytal. - Jak wytlumaczysz, ze lezalem tu na dachu, az w koncu umarlem? Musisz spalic moje cialo, zeby sie mnie pozbyc. Zrozumialem, ze ma racje. -Potrzebuje godziny, zeby zupelnie zniknac - ciagnal. - Moje cialo jest bardzo male. Pozniej wszystko stalo sie bardzo szybko. Kiedy poprosil mnie o ostatnia posluge i zrozumial, ze spelnie jego zyczenie, chcial jeszcze troche wody. Potem zamknal oczy i odwrocil sie od swiata. Na jego twarzy malowal sie wielki spokoj. Jakie bylo jego ostatnie slowo? Czy cos jeszcze powiedzial? Od tamtej pory minal juz rok i nie jestem pewien. Ale mysle, ze nie powiedzial juz nic wiecej. Moje cialo jest bardzo male. To jego ostatnie slowa. Noc byla cicha. Siedzac, wpatrywalem sie w jego blada twarz w trzepoczacym plomieniu lampy. Pamietam, ze twarz Nelia z jakiejs niewyjasnionej przyczyny przypominala mi morze. Bylo na niej wypisane doswiadczenie bezkresu. Zablakany powiew wiatru pogladzil dach, przynoszac z soba chlod. Kiedy ustal, Nelio juz nie zyl. Zblizal sie swit dziewiatego dnia. Swit Nigdy nie zapomne tamtego ranka.Po opuszczeniu piekarni wkroczylem prosto w swit, jakiego nigdy wczesniej nie widzialem. A moze to moje oczy zostaly odmienione, by teraz wreszcie pochwycic tajemnice swiatla, rozana jutrzenke, ktora zabarwil niewidzialny duch Nelia, dryfujacy swobodnie w swojej wlasnej przestrzeni? Stalem nieruchomo na ulicy, a to, czego Nelio nauczyl mnie na dachu - ze czlowiek, gdziekolwiek sie znajduje, zawsze jest w centrum wszechswiata - jawilo mi sie teraz jako oczywistosc. Na skraju peknietej studzienki kanalizacyjnej siedzial szczur i wpatrywal sie we mnie nieruchomymi oczami. Wtedy ziemia lekko sie zatrzesla. Nigdy wczesniej tego nie doswiadczylem, ale wiedzialem, co sie dzieje. Najstarsi ludzie, ktorzy przezyli cos podobnego w pierwszym roku urzedowania Dom Joaquima, opowiadali, ze ziemia zaczela drzec i pekac, walily sie domy. Ci, co zyli dosc dlugo, by to jeszcze pamietac, od tamtej pory zawsze czekali, ze pewnego dnia wstrzasy sie powtorza, a ziemia ponownie popeka. Wiedzialem, ze to wlasnie dlatego wiele starszych osob odmawia chodzenia po schodach i nie pozwala stawiac swojego lozka na pierwszym czy drugim pietrze w kamiennym miescie. Wszyscy chca mieszkac na dole, blisko ziemi, choc szczelina moglaby przeciez otworzyc sie akurat dokladnie pod nimi. Wola jednak zostac pochlonieci przez goraca ziemie, niz zginac pod gruzami. Wstrzasy trwaly bardzo krotko, nie dluzej niz dziesiec sekund. Ze sciany piekarni osypal sie tynk, pekla jedna szyba. Szczur zniknal pod ziemia. To wszystko. Potem znowu zapanowal spokoj. Poranni przechodnie, wyrwane ze snu bezdomne dzieci, robotnicy i empregados spieszacy do swoich roznych zajec - wszyscy przystaneli w pol kroku. Samych wstrzasow wlasciwie sie nie odczuwalo, raczej tylko towarzyszacy im jakby dziwny odglos, wrazenie, ze dzieje sie cos niezwyklego. Potem zrobilo sie zupelnie cicho. Miasto wstrzymalo oddech, po chwili zas podniosl sie gwaltowny tumult. Ludzie wybiegali z domow, wielu jeszcze w nocnej bieliznie. Jedni niesli szkatulki z kosztownosciami, inni chyba odruchowo chwycili, co bylo pod reka. Widzialem ludzi niosacych lusterka, wachlarze, patelnie. Panika wisiala w powietrzu, rozdygotani mieszkancy zbili sie w grupki na srodku ulicy, zeby nie ryzykowac, ze dom zawali im sie na glowe. Zwrocilem wtedy uwage na pewien bardzo dziwny szczegol: wszyscy patrzyli w gore, w niebo i w slonce, chociaz wstrzasy pochodzily z dolu, z niewidzialnego ruchu wewnatrz ziemi. Nadal tego nie rozumiem, choc przez ostatni rok wiele o tym myslalem. Nie balem sie chyba tylko ja. Nie dlatego, ze jestem odwazny czy nieustraszony, lecz dlatego, ze tylko ja wiedzialem, co sie stalo. Wstrzas, ktory uslyszelismy czy tez odczulismy jako osobliwy znak, powstal, kiedy duch Nelia zerwal ostatnie wiezy laczace go z tym swiatem, by z wielka moca przedrzec sie przez przezroczysta granice tamtego swiata, gdzie czekali na niego przodkowie i wszyscy dawni mieszkancy spalonej wsi. Bedzie tam takze Alfredo Bomba, a zycie stanie sie zaledwie odleglym wspomnieniem, niby zagadkowy sen, ktorego nie sposob do konca sobie przypomniec. Obserwujac stloczonych ludzi, myslalem, ze wlasciwie powinienem wejsc na dach samochodu i wyjasnic, co sie stalo. A jednak nie zrobilem tego. Poszedlem tylko w dol, nad brzeg morza, tam zas usiadlem w cieniu drzewa, ktorego korzenie niemal calkowicie obnazyl ruch sypkiego piasku. Patrzylem na morze, na male lodzie rybackie o trojkatnych zaglach, plynace prosto w szeroki pas slonca na wodzie. Ciazyl mi smutek. Godnosc, z jaka Nelio opuscil ten swiat, mogla tylko czesciowo zlagodzic bol osamotnienia. Jednoczesnie nie wiedzialem, czy moge calkowicie polegac na wlasnym odbiorze rzeczywistosci: bylem zmeczony tymi dlugimi nocami, nigdy wczesniej nie czulem sie tak wyczerpany. Zasnalem, jak siedzialem, pod drzewem na piasku. Mialem niespokojne sny: Nelio zyl, zamienil sie w psa, ktory biegal w kolko po miescie i czegos szukal. Obudzilem sie zlany potem i bardzo spragniony. Sadzac po polozeniu slonca, przespalem wiele godzin. Zszedlem nad wode i oplukalem twarz. Kiedy wrocilem pozniej do miasta, zauwazylem, ze poranny niepokoj minal. Tu i owdzie stali ludzie i rozmawiali o dziwnych wstrzasach, lecz mozna bylo odniesc wrazenie, ze wspominaja jakies bardzo odlegle wydarzenie. Juz czekali na nastepny raz, moze za sto lat, kiedy zdarzy sie to ponownie. Przyszedlem do piekarni, gdzie piekarze juz zaczeli wyciagac blachy z piecow. Na podlodze spostrzeglem strzepek bandaza, ktorym Nelio ostatniej nocy mial owinieta klatke piersiowa - musial sie urwac, kiedy wkladalem cialo do ognia. Rozejrzalem sie, podnioslem tkanine i szybko wrzucilem do pieca. Nastepnie wyszedlem na tylny dziedziniec i dokladnie umylem cale cialo. Pomyslalem, ze teraz powinienem pojsc do domu, ktory dziele z bratem i jego rodzina. Moje zycie znow wroci do stanu sprzed nocy, kiedy uslyszalem strzaly w pustym teatrze. Nelia nie bylo. Za to byla Maria, jej usmiech i wszystkie chleby, ktore mielismy razem upiec w ciagu niezliczonych nocy, jakie nas czekaly. Bylo jeszcze wczesnie, wiec poszedlem na dach, prawie jakbym sie spodziewal, ze zobacze tam pobladla twarzyczke Nelia. Na pustym materacu jednak zostalo tylko lekkie wglebienie po jego chudym ciele. Strzepnalem materac i oparlem o komin, zeby sie wywietrzyl. Zwinalem koc, bo musial wrocic do nocnego stroza. I tyle. Kubek po ziolach od pani Muwulene wsadzilem do kieszeni. Wlasnie mialem isc, kiedy zobaczylem kota, ktory przez kilka ostatnich nocy zwijal sie w klebek przy nogach Nelia. Probowalem go zwabic, ale bezskutecznie. Kot trzymal sie w bezpiecznej odleglosci. Kiedy wreszcie dalem za wygrana, on nadal siedzial, wpatrujac sie we mnie. Wtedy widzialem go po raz ostatni. W ciagu wszystkich nocy, jakie pozniej spedzilem na dachu, ani razu sie nie pojawil. Czasem mysle, ze moze Nelio zwabil go za soba na tamten swiat. Moze koty potrafia zywe wejsc do swiata zmarlych? Kiedy zszedlem, Dona Esmeralda juz byla na dole. Miala przy sobie worek pieniedzy - Bog jeden wie, skad je wziela - i siedzac na stolku, swoimi chudymi, pomarszczonymi palcami wyplacala pensje. Wprawdzie nie byla skapa, lecz zawsze sprawiala wrazenie, jakby trudno jej bylo rozstawac sie z pieniedzmi. Chyba rozumialem dlaczego: miala bardzo duzo do zrobienia w teatrze, cale mnostwo rzeczy, na ktore wolalaby je wydac. Nie chciala ich dla siebie. Dona Esmeralda nigdy nic sobie nie kupowala. Kapelusz na jej glowie mial z pewnoscia piecdziesiat lat, tak samo sukienki i znoszone buty. -Zauwazyles trzesienie ziemi? - spytala nagle. -Tak - odparlem. - Ziemia zadrzala dwa razy, zupelnie tak jak we snie czlowiek wzdraga sie czyms zaskoczony. -Pamietam, kiedy stalo sie to poprzednim razem - powiedziala. - Bylo to za czasow mojego ojca. Ksieza twierdzili, ze to znak, iz rychlo nadejdzie koniec swiata. Nic wiecej nie powiedzielismy na ten temat. Oddalem pozyczone pieniadze dziewczetom sprzedajacym chleb i wyszedlem na miasto. Bezdomne dzieci szukaly jedzenia w smietnikach, hinduscy kupcy podnosili ciezkie zaluzje w oknach i drzwiach, wszedzie pachnialo gotujaca sie kasza kukurydziana i nikt, absolutnie nikt nie mial pojecia, ze Nelio nie zyje. Sam nie wiem dlaczego, zatrzymalem sie nagle przed jednym z hinduskich sklepikow i wszedlem do mrocznego wnetrza. Wszystko bylo jak zwykle. Siedzaca za kasa gruba hinduska kobieta nadzorowala swoich czarnych ekspedientow. Bardzo stary mezczyzna sklonil sie i spytal, czego sobie zycze. Czego sobie zycze? -Zycze sobie, zeby Nelio wrocil - odparlem. - Zycze sobie, zeby znowu zyl. Stary czlowiek przyjrzal mi sie z namyslem. -U nas tego nie ma - powiedzial powoli. - Moze senhor sprobuje w sklepie po drugiej stronie ulicy. Tam bywaja niecodzienne towary. Importuja je prosto z krajow, gdzie ludzie maja skosne oczy. Podziekowalem, po czym kupilem kapelusz. Zobaczylem, ze na scianie za plecami ekspedienta wisi ich kilka, i wskazalem srodkowy. -Kapelusz jest dobry na upal - stwierdzil starzec i dlugim hakiem zdjal go ze sciany. Kapelusz byl bialy z czarna lamowka wokol ronda. Mezczyzna wypisal rachunek, ktory zaplacilem u kobiety w kasie. Wyjmujac pieniadze, zdalem sobie sprawe, ze kapelusz kosztuje ponad polowe mojej miesiecznej pensji. Wlozylem go i ponownie wyszedlem na slonce. Poszedlem cos zjesc do kawiarni. W glowie mialem pustke. Wieczorem wrocilem do piekarni. Maria juz czekala. Jej sukienka byla zwiewna i cienka, a usmiech bardzo slodki. -Zauwazylas trzesienie ziemi? - spytalem. -Nie - odparla wesolo. - Spalam. Pozniej zabralismy sie do pracy. Tuz po polnocy odprowadzilem ja na ulice. Kiedy sie zegnalismy, lekko musnalem jej ramie. Usmiechnela sie. Tej nocy nie zajrzalem na dach. Kiedy chcialem zaczerpnac powietrza, wychodzilem na ulice i siadalem na schodach. Nastepnego dnia poszedlem do brata i jego rodziny. Bardzo sie ucieszyli na moj widok. Szwagierka zastanawiala sie, czy nie jestem chory. -Ktos, kto kupuje sobie nowy kapelusz, nie moze byc chory - stwierdzil moj brat. - Mezczyzna robi, co chce. Wraca do domu, jak chce, nie wraca, jak nie chce. Dlugo lezalem w lozku, nasluchujac odglosow, ktore wciskaly sie przez cienkie sciany. Poczulem, ze w mojej duszy cos sie dzieje, jednak nie wiedzialem co. Jeszcze nie. Minelo kilka tygodni. Pieklem chleb, muskalem ramie Marii i wieszalem kapelusz na haczyku w piekarni. Kilka razy, kiedy nie mialem sily wracac do domu, przeciskalem sie przez szyb wentylacyjny, zeby ogladac proby do sztuki Dony Esmeraldy o rewolucyjnych sloniach. Rozni aktorzy przymierzali sie do roli Dom Joaquima, ale zaden nie znalazl uznania w jej oczach. Aktorzy jakby coraz bardziej gubili sie w tresci sztuki. Probowali odegrac ja na rozne sposoby - jako tragedie albo komedie, jako farse lub wodewil, lecz mimo wszelkich staran, w parade zawsze wchodzily im traby. Jednego dnia piekna i rozkapryszona mlodziutka Elena wybuchla na scenie placzem. Bardzo dziwnie to wygladalo, kiedy probowala za traba otrzec sobie lzy. Wtedy jeden, jedyny raz po smierci Nelia wybuchnalem smiechem. Jeden, jedyny raz, gdy niewazki smiech uniosl sie we wszechswiecie, w ktorym nie czulem sie juz u siebie. Stalo sie to pewnej nocy, kiedy wlasnie odprowadzilem Marie na ulice i widzialem, jak odchodzi z usmiechem. Wrocilem do piekarni, wsunalem blache do pieca i zamknalem drzwiczki. Poczulem, ze to moja ostatnia noc u Dony Esmeraldy. Musialem tylko wszystko przygotowac. Rano umyje sie na tylach piekarni, wezme kapelusz i odejde, zeby juz nigdy nie wrocic. Dotarlo do mnie, ze nie moge dluzej byc piekarzem. Czas, jaki pozostal mi do konca zycia, trzeba przeznaczyc na cos innego. Musze opowiedziec historie Nelia. Bez niej swiat nie da sobie rady. Nie moze zostac zapomniana. Dzis, ponad rok pozniej, nadal bardzo wyraznie pamietam tamta chwile. Wlasciwie nie podejmowalem zadnej decyzji. Decyzje juz od dawna nosilem w sobie, lecz dopiero teraz dotarlo do mnie, co nalezy zrobic. Wiedzialem, ze bedzie mi brakowalo zapachu swiezego chleba. Bedzie mi brakowalo Marii i jej zwiewnych sukienek. Moze nawet bedzie mi brakowalo Dony Esmeraldy i jej teatru? A jednak nie byla to dla mnie trudna chwila. Chyba blizsze prawdy bedzie, jesli powiem, ze poczulem ulge. Rano umylem sie, wzialem kapelusz i czekalem na Done Esmeralde, zeby jej zakomunikowac swoja decyzje. Ona jednak dlugo nie przychodzila. W koncu poszedlem do jednej z przekornych dziewczat za lada. -Odchodze z pracy - oznajmilem, uchylajac kapelusza. - Powiedz Donie Esmeraldzie, ze Jose Antonio Maria Vaz juz tu nie pracuje. Przekaz jej, ze czas spedzony tutaj dal mi duzo radosci. Przekaz jej poza tym, ze nigdy, poki zyje, nie bede piekl chleba dla innej piekarni. Czy to z Rosa rozmawialem? Pamietam tylko czyjs zdumiony wyraz twarzy. Kto jest na tyle glupi, zeby z wlasnej woli rzucac posade u Dony Esmeraldy, kiedy na swiecie tysiace ludzi nie ma pracy, pieniedzy i jedzenia? -Nie przeslyszalas sie - powiedzialem i jeszcze raz uchylilem kapelusza. - Nie przeslyszalas sie. Odchodze i juz nie wroce. Nie do konca jednak byla to prawda. Postanowilem poczekac wieczorem na Marie. Chcialem wyjsc jej na spotkanie, zeby sie z nia pozegnac i zyczyc jej powodzenia w przyszlosci. Moze gdzies w glebi duszy mialem nadzieje, ze pojdzie ze mna? Nie wiem. Dokadze moglaby ze mna pojsc? Dokad ja sam wlasciwie zmierzalem? Po prostu nie wiedzialem. W duszy nosilem swoja jedyna misje, lecz nie wiedzialem, w ktora strone isc. Opusciwszy piekarnie ostatniego ranka, poczulem sie wolny. Nawet nie wiedzialem, dlaczego mialbym oplakiwac Nelia. Moze raczej powinienem zalowac Alfreda Bomby, ktory z pewnoscia nie czuje sie dobrze tam, gdzie teraz jest. Na pewno jeszcze przez dlugi czas bedzie tesknil do swojego zycia na ulicy, do bandy, do smietnikow i kartonow przed budynkiem ministerstwa sprawiedliwosci. Tak to juz jest. Czlowiek moze tesknic do smietnika albo do zycia wiecznego. Wszystko zalezy. Ruszylem w strone skweru z posagiem konnym Nelia. Na miejscu z wielkim zdumieniem spostrzeglem, ze posag sie przewrocil. Wokol zebralo sie mnostwo ludzi, hinduscy kupcy nie pootwierali sklepow, za to Manuel Oliveira rozwarl na osciez wrota kosciola. Posag konny sie przewrocil. Domyslilem sie, ze poranne wstrzasy mogly byc na tyle silne, ze popekal fundament masywnego pomnika. Brazowy kon lezal na boku, helm jezdzca byl roztrzaskany. Ostatnia pozostalosc innych czasow padla wlasnie na bruk. Dziennikarze z miejskich gazet pisali, fotograf robil zdjecia, dzieci juz zaczely sie bawic i skakac po ostatnim posagu Dom Joaquima. Kosciol Manuela napelnil sie ludzmi. Odklepywali swoje blagalne modlitwy niby zaklecie, zeby wstrzasy sie nie powtorzyly. Stary Manuel spod wysokiego czarnego krzyza w glebi swiatyni podziwial cud, jaki sie oto dokonal. Niewykluczone, ze plakal, ale ja stalem za daleko, zeby w tej kwestii orzec cos pewnego. Odszedlem stamtad w poczuciu, ze duch Nelia unosi sie nad moja glowa. Jego cierpienia sie skonczyly, kule przestaly juz saczyc w jego cialo trucizne. Jakby na pozegnanie sprawil, ze kon, w ktorego brzuchu mieszkal, runal na ziemie. Usiadlem pozniej na lawce pod szpitalem, skad rozciaga sie widok na cale miasto. W oddali, jesli zmruzyc oczy, mozna zobaczyc dach, na ktorym Nelio przez dziewiec nocy opowiadal swoja historie. Musialem niejedno przemyslec. Gdzie bede mieszkal? Z czego bede zyl? Kto nakarmi czlowieka, ktory ma tylko historie do opowiedzenia? Gdy tak siedzialem na lawce w cieniu, ogarnial mnie coraz wiekszy niepokoj. Nagle jednak pomyslalem o bezdomnych dzieciach, o Neliu, Alfredzie Bombie, Pecadzie i calej reszcie. Znajduja jedzenie w smietnikach, darmowej jadlodajni ubogich. Ja tez mam do tego prawo. Moge mieszkac gdziekolwiek: jak jaszczurka poszukac sobie dosc szerokiej szczeliny w murze. Sa kartony, pordzewiale wraki samochodow. Miasto jest pelne mieszkan, ktore nic nie kosztuja. Wiedzialem, ze nie moge dluzej zostac u swojego brata i jego rodziny. Ten dom nalezy do zycia, ktore wlasnie porzucilem. Wstalem z lawki osobliwie podekscytowany. Niepotrzebnie sie martwilem. Bylem bogatym czlowiekiem. Mialem historie Nelia. Nic wiecej nie bylo mi trzeba. Wieczorem w ciemnosci przed piekarnia poczekalem na Marie. Kiedy zobaczylem, ze sie zbliza, nagle zabraklo mi odwagi, zeby do niej podejsc. Probowalem ukryc sie w mroku, ale ona juz zdazyla mnie zauwazyc, miala na sobie zwiewna sukienke i usmiechala sie. Robiac krok do przodu, poczulem sie prawie jak aktor, ktory wychodzi zza kulis na oswietlona scene. Szybkim ruchem przetarlem twarz, zeby sie upewnic, czy z nosa nie zwisa mi niewidzialna traba. Uchylilem kapelusza. -Mario - zaczalem. - Jak ja kiedykolwiek zdolam zapomniec kobiete, ktora spi tak mocno, ze nie budzi jej nawet trzesienie ziemi? O czym snilas? Rozesmiala sie, zarzucajac swoimi dlugimi, czarnymi tranca. -Moje sny to wylacznie moja sprawa - odparla. - Ale podoba mi sie twoj kapelusz. Dobrze ci w nim. -Kupilem go, zeby moc sie tobie klaniac - powiedzialem. Natychmiast spowazniala. -Dlaczego tu stoisz? Zdjalem kapelusz i przycisnalem go do piersi, jakbym byl na pogrzebie. Powiedzialem jej cala prawde: ze wszystko skonczone, ze odszedlem z pracy. -Dlaczego? - spytala, kiedy zamilklem. -Musze opowiadac pewna historie - wyjasnilem. Ku mojemu zdumieniu wydawalo sie, ze rozumie. Nie miala tak zdziwionej miny jak panienka za lada. -Czlowiek powinien robic to, co musi - powiedziala. Potem rozstalismy sie. Spieszyla sie do piekarni. Nie chciala sie spoznic. Nie zdazylem nawet musnac jej ramienia. Tamtego wieczora po raz ostatni stala tak blisko mnie. Pozniej widzialem ja na ulicach miasta z innym mezczyzna i duzym brzuchem, ale zawsze tylko z daleka. Maria, kobieta, ktorej nigdy nie zapomne, jest tuz przy mnie. Maria, ktora czasem widuje na ulicy, jest inna. Widzialem, jak odchodzi: odwrocila sie i pomachala mi z usmiechem. Uchylilem kapelusza, po czym trzymalem go w dloni, poki nie zniknela. Nigdy wiecej nie wlozylem kapelusza. Nie byl mi juz potrzebny. Polozylem go na najblizszym kuble na smieci. Pozniej jego resztki widzialem chyba na glowie jakiegos bezdomnego dziecka. Mialem wrazenie, ze dobrze sie tam czuje. Od smierci Nelia minal rok. Zobaczylem, jak Maria znika, i wszedlem w nowe zycie. Zaczalem zyc jak zebrak, szukalem jedzenia w smietnikach, sypialem w popekanych scianach domow i murach, zaczalem opowiadac historie. Banda Nelia sie rozpadla. Widzialem, ze Nascimento trafil do najdzikszej grupy, ktora urzeduje przed glownym targowiskiem. Chyba sie nie zmienil. Wszedzie chodzil ze swoim kartonem. Zastanawialem sie, czy kiedykolwiek zdola zgladzic potwory, ktore w sobie nosi. Nawet jesli teraz ma noz i czesto go ostrzy. Na Pecada trafilem kiedys, wedrujac przez bogata dzielnice. Sprzedawal na rogu kwiaty. Ciekaw bylem, czy uprawia je w kieszeniach, tak samo jak Mandioca. Mysle, ze interes szedl mu dobrze, bo mial na sobie czyste i niezniszczone ubranie. Na Tristeze wpadlem raz przed jedna z duzych kawiarni, gdzie zbieraja sie turysci i cooperantes. Zasnal na srodku chodnika, a tenisowki zniknely. Znowu byl bosy. To najbrudniejsze bezdomne dziecko, jakie kiedykolwiek widzialem. Strasznie cuchnal. Na calym ciele mial rozjatrzone rany po ugryzieniach pchel i wciaz przez sen je rozdrapywal. Byl skrajnie wychudzony, a ja pomyslalem, ze Nelio mial racje: nie pozyje dlugo w tym swiecie, gdzie nie potrzeba ludzi, co wolno mysla. Odszedlem, nie budzac go, i wiecej go nie zobaczylem. Mandioca zniknal. Dlugo zastanawialem sie, czy przytrafilo mu sie jakies nieszczescie, czy moze i on umarl. Znacznie pozniej przypadkiem dowiedzialem sie, ze sam zglosil sie do jednego z wielkich domow, gdzie zakonnice w bialych habitach daja dzieciom ubranie i strawe. Postanowil tam zostac. Nie sadze, zeby wrocil na ulice. Widzialem tez Deolinde. Jest to chyba najczarniejsze wspomnienie, od kiedy Nelio umarl na dachu. Byl pozny wieczor na jednej z glownych ulic obstawionych ogrodkami restauracji, wiodacych do bogatych dzielnic, gdzie mieszka wielu cooperantes. Nie pamietam, dokad szedlem, bo rzadko zmierzam gdzie indziej niz tam, gdzie mnie nogi poniosa. Na rogach zwykle stoja panienki. Przechodzac kolo nich, zawsze czulem sie zazenowany, wiec patrzylem pod nogi albo odwracalem wzrok. Ale tamtego wieczora zobaczylem na rogu Deolinde. Byla mocno umalowana, prawie nie do poznania, miala na sobie wyzywajace ubranie i niecierpliwie stukala noga w bruk. Minawszy ja, stanalem i odwrocilem sie. Mialem nadzieje, ze Cosmos kiedys wroci ze swojej dlugiej podrozy i odszuka siostre. Mialem nadzieje, ze nie bedzie za pozno. Wieczorami, kiedy wracam na swoj dach, zdarza mi sie przystanac pod oknami restauracji, zeby posluchac muzyki. Monotonne, lecz piekne dzwieki timbili sprawiaja, ze we wspomnieniach wracam do nocy spedzonych z Neliem. Moge tak stac godzinami. Z glebi wylaniaja sie glosy dawno zapomniane przez wszystkich - ale nie przeze mnie. Jeden jedyny raz zapuscilem sie na rozlegly cmentarz, gdzie Nelio spedzil noc w grobowcu senhora Castigo. Odnalazlem groby biedoty. Tam spoczywaly szczatki Alfreda Bomby. W ziemi jego kosci pomieszaly sie z koscmi innych ludzi, lezaly w scisku, czyjas szczeka przy cudzej dloni, jak chor w najglebszej rozpaczy lamentujacy nad swoim losem. Zdawalo mi sie, ze wyczuwam taniec duchow, ktore nie zaznaly spokoju, a poki duchy nie beda spokojne, poty wojna nadal bedzie sie toczyc w tym kraju. Moja historia zbliza sie do konca. Wszystko juz opowiedzialem i zaczynam od nowa. Wiem, ze nazywaja mnie Kronikarzem Wiatrow, poniewaz nikt jeszcze nie ma sily wysluchac tego, co mam do powiedzenia. Ja wiem jednak, ze ten dzien nadejdzie. Nadejdzie, bo musi nadejsc. Minal rok, od kiedy padly strzaly. Noce spedzam na dachu teatru. Mimo wszystko jestem tam u siebie. Piekarz, ktory przyszedl za mnie na nocna zmiane, nigdy nie komentuje mojej obecnosci. Czasem nawet dzieli sie ze mna jedzeniem. Po dlugich dniach w piekacym sloncu potrzebuje spokoju. Nadal mam swoj materac. Moge tam lezec i patrzec w gwiazdy, zanim zasne. Moge myslec o wszystkim, co Nelio powiedzial mi przed smiercia, i wiem, ze musze dalej opowiadac jego historie, nawet jesli sluchaja mnie tylko wiejace od morza wiatry. Musze dalej opowiadac o tej ziemi, coraz bardziej pograzonej w marazmie, gdzie ludzie musza zyc, zeby zapominac, a nie zeby pamietac. Musze dalej mowic, zeby marzenia nie zaplonely w goraczce i nie zrobily sie zimne i martwe. To jakby Nelio kladl reke na czole ziemi, a do wszystkich rzek i morz wrzucal ziola pani Muwulene. Ziemia pograza sie coraz bardziej, bandy bezdomnych dzieci staja sie coraz liczniejsze i wieksze, bandy bezdomnych dzieci, ktore zyja w najbiedniejszych krajach swiata, w krajach bezdomnych dzieci. Moja historia sie skonczyla i wciaz zaczyna sie od nowa. W koncu wplecie sie jak niewidzialny ton w wieczny szum wiejacego od morza wiatru. Bedzie w kroplach deszczu spadajacych na sucha ziemie, bedzie wreszcie w powietrzu, ktorym oddychamy. Wiem, ze to prawda, jak powiedzial Nelio, ze nasza ostatnia nadzieja to nie zapominac, kim jestesmy - ze jestesmy ludzmi, ktorzy nigdy nie zdolaja pokierowac chlodnymi wiatrami od morza, ale moze pewnego dnia zrozumieja, ze wiatry zawsze musza wiac. Ja, Jose Antonio Maria Vaz, samotny czlowiek na dachu pod rozgwiezdzonym tropikalnym niebem, mam do opowiedzenia historie... Wyjasnienie slow alface - salataavo - dziadek bairro - dzielnica barracca - szopa, w ktorej sprzedaje sie piwo i mocny alkohol bomba - pompa camarada - towarzysz capulana - sztuka plotna, tradycyjny ubior kobiecy w Afryce cassava - maniok, warzywo, podstawa pozywienia w niektorych czesciach Afryki castigo - kara cavalo - kon chefe de posto - portugalski lokalny zarzadca w czasach kolonialnych cooperante - wspolpracownik criminosos - kryminalisci, terrorysci curandeiro - znachor empregada - pomoc domowa feticheiro, feticheira - czarownik, wroz, wiedzma halakawuma - Shangaan: jaszczurka. Wedlug tradycji doradza ona krolom i prezydentom mandioca - maniok markes - od dinamarques, Dunczyk nascimiento - narodzenie padrastro - ojczym patrao - szef, pan pecado - grzech puta - wlasc.: prostituta, prostytutka soruma - afrykanski haszysz kamienne miasto - w dawnych miastach centralna czesc z kolonialna zabudowa murowana terrorista - terrorysta tia - ciotka timbila - tradycyjny instrument afrykanski podobny do ksylofonu tontonto - Shangaan: samogon tranca - warkoczyki tristeza - smutek uputso - samogon z orzechow kaju xidjana - Shangaan: albinos xogo-xogo - Shangaan: stosunek seksualny xuva shita duma - Shangaan: ciagniety wozek Redakcja: Elzbieta Sadowska Korekta: Jadwiga Piller, AlicjaChylinska Redakcja techniczna: Urszula Zietek Projekt okladki i stron tytulowych:Przemyslaw Debowski www.octavo.pl Fotografia wykorzystana na 1 stronieokladki: (C) Gideon Mendel / CORBIS Fotografia autora: (C) Bernard Osser Wydawnictwo W.A.B. 02-502 Warszawa, ul. Lowicka 31 tel./fax (22) 646 01 74, 64601 75, 646 05 10, 646 05 11 wab@wab.com.pl www.wab.com.pl Sklad i lamanie: Komputerowe UslugiPoligraficzne Piaseczno, Zolkiewskiego 7A Druk i oprawa: ABEDIK SA, Poznan ISBN 978-83-7414-408-7 This file was created with BookDesigner program bookdesigner@the-ebook.org 2011-02-15 LRS to LRF parser v.0.9; Mikhail Sharonov, 2006; msh-tools.com/ebook/