Clancy Tom - Bez skrupułów

Szczegóły
Tytuł Clancy Tom - Bez skrupułów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Clancy Tom - Bez skrupułów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Clancy Tom - Bez skrupułów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Clancy Tom - Bez skrupułów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 TOM CLANCY BEZ SKRUPUŁÓW Przekład: Szymon Maślicki Data wydania: 1999 Data wydania oryginalnego: 1993 Tytuł oryginału: Without Remorse SPIS TRE ŚCI SPIS TRE ŚCI. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 2 Podziękowania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 4 Przeprosiny ......................... 5 Prolog — Punkty styku . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 1 — Sierotka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 15 2 — Spotkania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 29 3 — Niewola . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 47 4 — Brzask Strona 5 ......................... 67 5 — Zobowi ˛ azania . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 82 6 — Zasadzka ........................ 94 7 — Rekonwalescencja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 113 8 — Pozoracja . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 128 9 — Wysiłek . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 143 10 — Patologia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 161 11 — Wdrażanie ....................... 175 12 — Kwatermistrzostwo . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 193 13 — Przydział zadań . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 207 14 — Nauki . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . Strona 6 230 15 — Nauka w praktyce .................... 246 16 — Manewry . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 261 17 — Komplikacje . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 279 18 — Wtręt ......................... 296 19 — Odrobina miłosierdzia . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 310 20 — Dekompresja ...................... 330 21 — Możliwości . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 355 22 — Tytuły . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 368 23 — Altruizm . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 380 24 — Śmigłowce . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 390 Strona 7 25 — Odlot ......................... 397 26 — Tranzyt . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 401 27 — W stronę celu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 405 2 28 — Pierwszy w akcji... . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 424 29 — ...wraca ostatni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 440 30 — Podróż bez biletu . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 463 31 — Powrót łowcy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 481 32 — Na tropie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 497 33 — Maskotka . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 513 34 — Podchodzenie . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 528 35 — Przełom Strona 8 ........................ 546 36 — Niebezpieczna substancja ................. 565 37 — S ˛ ad boży . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 590 Epilog. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 613 Podziękowania Bez ich pomocy nic by z tego nie wyszło: dziękuję więc Billowi, Darrellowi i Pat za ich „profesjonalne” porady — a także, za to samo, Craigowi, Gurtowi i Gerry’emu. Aha, i Russellowi, za jego zaskakującą wiedzę. Już ex post facto podziękowania największego kalibru składam: Shelly, za jej wkład pracy, Craigowi, Gurtowi, Gerry’emu, Steve’owi P., Steve’owi R. i Victo-rowi za wyjaśnienie mi najprostszych spraw. Strona 9 Przeprosiny W pierwszym wydaniu „Bez skrupułów” znalazł się fragment wiersza, który trafił do mnie przypadkiem, i którego tytułu ani nazwiska autora nie byłem w stanie ustalić. Wiersz ten wydał mi się idealny jako epitafium dla mojego przyjaciela Kyle’a Haydocka, który zmarł na raka w wieku 8 lat i 26 dni — dla mnie zawsze będzie z nami. Później dowiedziałem się, że tytuł tego wiersza brzmi „Ascension”, a autor-ką tych wspaniałych strof jest Colleen Hitchcock, niezwykle utalentowana poetka z Minnesoty. Chciałbym skorzystać z okazji i polecić jej wiersz wszystkim stu-dentom literatury. Mam nadzieję, że jej poezja wywrze na nich równie wielkie wrażenie, tak jak to się stało w moim przypadku. Pamięci Kyle’a Haydocka (5 lipca 1983 — 1 sierpnia 1991) Zważ, gdzie kres, a gdzie źródło jest człowieczej sławy. Mojej — w przyjaciołach, przez los mi zesłanych. Strona 10 William Butler Yeats Strona 11 Arma virumque cano Strona 12 Wergiliusz Biada ci wzbudzić gniew w ludziach cierpliwych Strona 13 John Dryden Prolog — Punkty styku Strona 14 Listopad Nie było tak do końca jasne, czy „Camille” był najpotężniejszym huraganem w historii czy tylko największym tornadem, ale tak czy owak, poradził sobie bez trudu z platformą wiertniczą, nad którą mozolił się teraz Kelly. Nieważne. Butle na plecy, ostatnie zanurzenie w falach Zatoki Meksykańskiej, i po robocie. Huragan zdruzgotał wszystkie nadbudówki platformy i nadwerężył wszystkie cztery potęż- ne podpory, wyginając ich stalowe słupy i kratownice jak makaron. Wszystko, co dało się bezpiecznie wymontować, już dawno wycięto palnikami i opuszczono na pokład barki, służącej zarazem jako baza dla ekipy nurków. Nad falami sterczała teraz goła, stalowa konstrukcja, w której za parę dni mogły się zagnieździć pierwsze ryby. Kelly dobrze życzył rybom i rozmyślał o nich zeskakując na pokład kutra, którym mieli dopłynąć do platformy. Zadanie wymagało pracy aż trzech nurków, Kelly był z nich najważniejszy — był szefem. Płynąc, omówili jeszcze raz kolejność prac. Krążący w oddali drugi kuter próbował odpędzić licznych rybaków, którzy nie mieli tu wprawdzie czego szukać — Kelly miał im spłoszyć ryby na najbliższych parę godzin — ale koniecznie chcieli zaspokoić ciekawość. Faktycznie, będzie na co popatrzeć. Kelly uśmiechnął się krzywo i z ustnikiem w zębach, wywinął kozła w tył, za burtę. Pod wodą wszystko wyglądało zawsze trochę niesamowicie, ale także przytul-nie. Słoneczne światło błądziło pod sfalowaną powierzchnią, układając się w kur-tyny promieni wokół stalowych podpór podwodnej konstrukcji. Za dnia widzialność była w tych wodach doskonała. Wszystkie ładunki wybuchowe czekały przy-twierdzone we właściwych miejscach. Każda kostka miała wymiary piętnaście na piętnaście centymetrów przy ośmiu centymetrach grubości. Materiał C-4. Kelly i pozostała para przez ostatnie dni przymocowali ładunki do podpór i ustawili zapalniki tak, aby całą falę uderzeniową skierować na słupy. Na początek Kelly sprawdził pierwszy rząd kostek, ten o trzy metry nad dnem, śpiesząc się, bo nie było czasu, żeby marudzić. Pozostała dwójka płynęła za nim, rozwijając kable i mocując je do kolejnych zapalników. Nurkowie, którzy pracowali z Kellym, byli miejscowi, zaprawieni w wyburzaniu podwodnym i wyszkoleni prawie tak dobrze, jak sam Kelly, co nie zmieniało faktu, że wszyscy skrupulatnie sprawdza-7 li nawzajem swoją robotę. W tej branży prawdziwego mistrza można poznać po ostrożności i metodycznym stylu pracy. Z niższym poziomem ładunków uwinęli się w dwadzieścia minut i z wolna podpłynęli wyżej, raptem trzy metry pod falami, gdzie dokładnie, powoli i starannie powtórzyli to samo z drugim rzędem. Przy C-4 nie ma co się śpieszyć ani ryzykować. Pułkownik Robin Zacharias skupił całą uwagę na zadaniu, bo bateria rakietowych pocisków przeciwlotniczych SA-2 czekała za najbliższym łańcuchem wzgórz. Jej wietnamska obsługa zdążyła do tej pory wystrzelić salwę trzech pocisków w poszukiwaniu myśliwców bombardujących, które Zacharias miał dzisiaj ochraniać. Nawigatorem-obserwatorem pułkownika, czyli człowiekiem na tylnym siedzeniu jednosilnikowego F-105G Thunderchief , był Jack Tait, podpułkownik i skądinąd specjalista w zwalczaniu systemów obrony powietrznej. Tait i Zacharias zaliczali się do Strona 15 współautorów doktryny, którą sami wprowadzali dzisiaj w życie, doktryny nazywanej Wild Weasel — „Dzika łasica”. Samolot pułkownika zmienił się w łasicę, która miała przemknąć przez niebo, sprowokować Wietnamczyków do odpalenia salwy rakiet, a potem zanurkować pod wystrzelonymi pociskami i dopaść wyrzutni zanim ich obsługa zdąży wystrzelić ponownie. Gra była ostra i bezlitosna. W niczym nie przypominała łowów, wyścigu między myśliwym i ofiarą. Najbardziej była podobna do pojedynku dwóch myśliwych, z któ- rych jeden jest mały, śmigły i wrażliwy na każdy cios, a drugi potężny, grubo-skórny i nieruchawy. Stanowisko wietnamskich wyrzutni doprowadzało kolegów Zachariasa do białej gorączki. Wietnamski dowódca umiał wyczyniać ze swoim radarem prawdziwe cuda i dobrze wiedział, kiedy go włączać, a kiedy siedzieć cicho. Robin nie wiedział, z którym konkretnie wietnamskim sukinsynem ma do czynienia, lecz wystarczała mu w zupełności wiedza, iż ten sam przeciwnik w ze-szłym tygodniu strącił już dwa F-105G z dywizjonu pułkownika. Nic dziwnego, że gdy tylko góra wydała rozkaz, by wznowić naloty w tym sektorze, Zacharias sam przydzielił sobie to zadanie, zresztą najzupełniej zgodne z jego wiedzą i umiejętnościami. Zacharias specjalizował się w rozpracowywaniu, forsowaniu i niszczeniu systemów obrony powietrznej. Zajęcie wymagało szybkości, refleksu i wyobraźni przestrzennej, a dla zwycięzcy główną nagrodą było to, że przeżył. Zacharias ciągnął nisko, na stu pięćdziesięciu metrach, i nie żałując ciągu. Dłoń, na dobrą sprawę, przesuwała drążek odruchowo, bo wzrok Zacharias zdążył skupić na białych krasowych pagórkach przed nosem, a słuch na tym, co meldował mu z tylnego fotela jego obserwator. — Mamy go na dziewiątej, Robin — usłyszał od Jacka. — Maca teren, ale nas jeszcze nie wyłapał. To co, w skręt i niżej, nie? 8 Zacharias wiedział już w tym momencie, że nie zrobią „skoku tygrysa” i nie znurkują na wyrzutnię ze średniego pułapu. Próbowano tego tydzień temu. Błąd był kosztowny: zginął jeden kapitan, jeden major, maszyna strącona. . . Al Wallace pochodził z tego samego miasta, z Salt Lake City. . . Znali się z Zachariasem od lat. . . Niech to diabli! Pułkownik zagryzł wargi, zapominając nawet, że zwykle stara się nie przeklinać, nawet łagodnie. — Spróbuję go podbechtać — oznajmił i przyciągnął do siebie drążek sterowy. Thunderchief wyskoczył prosto w niewidzialny stożek radarowych promieni nad doliną i czekał cierpliwie, co dalej. Dowódcę baterii z pewnością wyszkolono w Rosji. Nikt nie wiedział dokładnie, ile samolotów ma na koncie Wietnamczyk — na pewno więcej niż powinien — lecz skoro tak było, z pewnością odczuwał z tego faktu wielką dumę, a duma potrafi w takich sytuacjach doprowadzić do nieuwagi i zguby. Strona 16 — Odpalili. . . Puścili w nas dwie rakiety, Robin — ostrzegł Tait znad swej konsoli za plecami Zachariasa. — Tylko dwie? — Może oszczędzają — uświadomił pilotowi Tait. — Mam je na dziewiątej, Rob. Raz-dwa, pokaż, co potrafi prawdziwy pilot. — Co powiesz na to? — Zacharias położył ich w skręcie w lewo, by pokładowy radar mógł śledzić obie rakiety, ruszył ku nim, a potem zszedł błyskawiczną żmijką tuż nad ziemię i ukrył się za przeciwstokiem. Wyrównali lot niebezpiecznie nisko, lecz dzięki manewrom obie SA-2, ogłupiałe i zmylone, pozostały pół- tora kilometra nad amerykańskim samolotem. — Chyba pora — oznajmił Tait. — Chyba masz rację. — Zacharias znów zakręcił ostro w lewo i uzbroił zasobniki bomb kasetowych. F-105 przemknął tuż nad krawędzią łańcucha wzgórz i opadł w dolinę. Pułkownik spojrzał przed siebie, tam gdzie oddalony o dziesięć kilometrów i pięćdziesiąt sekund lotu wyrastał następny ciąg pagórków. — Nie wyłączył radaru — zameldował Tait. — Wie, że ciągniemy na niego. — Ale ma już tylko jedną rakietę. Zacharias nie dopowiedział, że dobrze wyszkolona załoga mogła już zdążyć przeładować inne wyrzutnie, jeśli trafił jej się dobry dzień. Trudno, nie wszystko da się przewidzieć zawczasu. — Pukają do nas ze wzgórza, tam, na dziesiątej. Pociskami działek przeciwlotniczych można się było na razie nie przejmować, choć warto było zapamiętać tamto miejsce planując ucieczkę. — No, to masz ten płaskowyż. Nie było do końca jasne, czy Wietnamczyk ma ich na radarze. Być może zmienili się w jedną z kilkudziesięciu ruchomych plamek na ekranie tak pełnym za-kłóceń, że operator tylko się drapał w głowę. Na niskich wysokościach ich Thud poruszał się szybciej niż jakikolwiek inny samolot na świecie, a doskonałe ma-9 lowanie maskujące płatowca dodatkowo ułatwiało zadanie. Wietnamskie radary z pewnością oświetlały stożek bezpośrednio nad doliną, czyli ten obszar nieba, w którym było aż gęsto od umyślnie stawianych zakłóceń. Tę ostatnią część zadania pułkownik przydzielił drugiej „Łasicy”. Dotychczasowa doktryna taktyczna nakazywała Amerykanom podejście na średniej wysokości i atak Strona 17 z lotu nurkowe-go, ale próbowali już tego dwa razy z wiadomymi skutkami. Zacharias postawił więc tę zasadę na głowie, nakazując dolot z niskiego pułapu i atak kasetowy-mi Rockeye. Wówczas do akcji miała wejść druga „Łasica” i dokończyć dzieła. Do Zachariasa należało wykrycie i zniszczenie wozu dowodzenia z komputerami, aparaturą, no i dowódcą systemu. Nadlatując, pułkownik robił uniki i co chwila zmieniał pułap, by nie ułatwiać zadania obrońcom z ziemi. Rakiety rakietami, ale z działka także można oberwać. — Widać gwiazdeczkę! — odezwał się nagle Zacharias. Napisana po rosyjsku instrukcja taktyczna dla stanowiska rakiet SA-2 nakazywała rozmieszczenie sze- ściu indywidualnych wyrzutni na obwodzie okręgu, pośrodku którego znajdowało się stanowisko dowodzenia. Kiedy dodało się do tego obrazu wszystkie drogi do-jazdowe, typowy system przeciwlotniczy SA-2 przybierał wygląd gwiazdy Dawi-da. Pułkownikowi wydawało się to bluźnierstwem, lecz przecież nie z religijnego oburzenia skupiał teraz całą uwagę na majaczącym w siatce celownika pojeździe, w którym siedział dowódca systemu. — Rockeye gotowe — rzekł na głos, jak gdyby chciał z własnych ust usłyszeć potwierdzenie. Od dziesięciu sekund lecieli równo jak po sznurku. — Wygląda, że się uda. . . Zwalniam bomby. . . Teraz! Cztery kanciaste i zupełnie nieaerodynamiczne zasobniki oderwały się od zaczepów myśliwca i w locie uwolniły ze swych wnętrz tysiące pocisków, które rozsypały się po całym obszarze celu. Zanim bombki dotknęły ziemi, samolot był już daleko poza terenem zrzutu. Zacharias nie widział więc ludzi, szukających ukrycia w szczelinach przeciwlotniczych, lecz na wszelki wypadek nie zwiększał pułapu i położył Thuda na lewe skrzydło, w ciasnym zakręcie, aby się przekonać raz na zawsze, że tym razem skutecznie dopadł drani. Z odległości pięciu kilometrów mignął mu potężny kłąb dymu, jaki wzbił się dokładnie pośrodku gwiazdy. — Należało się wam to za Ala — pomyślał. Pozwolił sobie tylko na tę refleksję. Żadnych triumfalnych beczek, nie teraz, nie tutaj. Teraz musieli jak najszybciej wyrwać się z doliny. Lada chwila miała nad nią nadlecieć zasadnicza formacja bombowa i na dobre wyłączyć wietnamski system rakietowy z jakiejkolwiek akcji. I dobrze! Zacharias wypatrzył w ciągu wzgórz niewielką przełęcz i ruszył ku niej na granicy prędkości dźwięku, prosto jak strzelił. Niebezpieczeń- stwo zostało daleko. Na święta będziemy w domu, tak? Seria czerwonych pocisków smugowych, która poszybowała ku nim z ziemi, stanowiła dla Zachariasa całkowite zaskoczenie. Z danych wynikało, że przełęcz będzie czysta. Nie było nawet jak zrobić uniku — pociski rwały prosto w stronę 10 Strona 18 samolotu. Zacharias poderwał nos maszyny w górę, dokładnie jak się tego spodziewała obsługa działka. Blacha samolotu zderzyła się ze strugą ognia. Maszyna zadygotała. W ciągu paru sekund dobro i zło zamieniły się miejscami. — Robin! — rozległ się w słuchawkach stłumiony głos. Najwięcej hałasu czyniły jednak brzęczyki alarmowe. Zacharias w jednej przerażającej chwili zdał sobie sprawę, że spadają. Zanim zdążył zareagować, nastąpiły nowe kataklizmy. Płonący silnik zadławił się i stanął, a cały Thud wpadł w korkociąg, który mógł oznaczać tylko jedno: że nie działają stery. Reakcja Zachariasa: — Skaczemy! — była zupełnie odruchowa. Jednak jęk, jaki go doleciał z tylnego fotela, kazał mu się odwrócić dokładnie w chwili, kiedy szarpał za dźwignię urządzenia awaryjne-go. Robin uczynił to, choć wiedział, że nic w ten sposób nie osiągnie. Ostatni raz ujrzał więc Jacka Taita w chmurze rozpylonej krwi, lecz natychmiast sam stracił przytomność, rozdarty przeraźliwym bólem w kręgosłupie — bólem tak strasz-nym, że podobnego nie czuł nigdy w życiu. — Do roboty — zezwolił Kelly i wystrzelił racę sygnałową. Z drugiego kutra zaczęto wrzucać do wody petardy, żeby przepłoszyć z akwenu wszystkie ryby. Kelly obserwował to przez pięć długich minut, a potem pytająco spojrzał na pracownika odpowiedzialnego za bezpieczeństwo prac. — Cały akwen czysty. — Skuś baba na dziada — powtórzył trzy razy Kelly, zanim wreszcie przekręcił klucz detonatora. Skutki w pełni przystawały do oczekiwań. Woda wokół potężnych podpór zmieniła się w pianę, a podcięte u góry i u samego dołu filary zachwiały się. Platforma runęła zadziwiająco powoli, ześlizgując się w jednym kierunku, coraz bliżej fal. Kiedy spód platformy uderzył w wodę, wokół konstrukcji podniosła się biała kurtyna. Wydawało się przez chwilę, że wbrew prawom fizyki platforma zacznie unosić się na wodzie, lecz oczywiście po chwili zatonęła. Cała kolekcja stalowych belek i kratownic zniknęła z oczu i spoczęła na dnie morza. Koniec kolejnej roboty. Kelly odłączył przewody od zapalarki i cisnął końcówki za burtę. — Dwa tygodnie przed terminem. Widać, że naprawdę panu zależało na tej premii — zagadnął go przedstawiciel zarządu firmy, który sam był niegdyś pilotem lotnictwa morskiego i umiał docenić bezinteresowny pośpiech. Mieli ostatecznie gwarancję, że przez dwa tygodnie tutejsze pokłady ropy naftowej nie wyschną. — Wściekły dobrze zrobił, że nam pana polecił. — Kto, admirał? Pierwszorzędny facet. Tish i ja tyle mu zawdzięczamy. . . Strona 19 — A, wie pan, latałem razem z Wściekłym równe dwa lata. Ten wiedział, co się robi z myśliwcem! Dlatego fajnie się przekonać, że się nie pomylił co do pa-11 na — dorzucił przemysłowiec, który najbardziej lubił współpracę z ludźmi o podobnych doświadczeniach. Z biegiem lat zatarło się w nim wspomnienie strachu i całej reszty wojennego bagażu. — Niech mi pan powie, co to takiego? Od dawna chciałem zapytać — zwrócił się po chwili pod adresem nurka. Na ramieniu Kelly’ego widniał wytatuowany wizerunek czerwonej foki, która szczerząc się bezczelnie robi stójkę na ogonie. — To z wojska. Machnęliśmy sobie takie, całym oddziałem — zbył go Kelly. — A jaki to był oddział? — Niech pan nie pyta, bo nie powiem — uciął Kelly, lecz uśmiechnął się, by złagodzić własną opryskliwość. — Założę się, że miał pan coś wspólnego z uratowaniem małego Wściekłego. Ale dobrze, w porządku, już o nic nie pytam. — Były oficer rozumiał, czemu Kelly musi ukrywać przydział. — Pięknie, panie Kelly. Do wieczora prześlemy czek na pańskie konto. Zaraz się połączę przez radio z pańską żoną, zęby pana odebrała w porcie. Tish Kelly spacerowała między wieszakami sklepu „U Bociana”, obrzucając pełnym dumy spojrzeniem inne kobiety. Ona też miała się czym pochwalić. By- ła wprawdzie dopiero w trzecim miesiącu i nadal mogła ubierać się w co tylko chciała — no, prawie — lecz chociaż specjalne sprawunki były na razie kwestią przyszłości, chciała wykorzystać wolne dni i przekonać się, jaki będzie miała wy-bór. Tymczasem podziękowała ekspedientce i wyszła, postanawiając w duchu, że jeszcze po południu przyprowadzi tu Johna i każe mu wybrać dla niej jakiś ciuch. John lubił pomagać jej w takich decyzjach. Pora była jednak ruszać do portu. Plymouth kombi, którym obydwoje przyjechali na południe ze swojego Marylandu, stał tuż za drzwiami sklepu. Przez ostatnie dni Tish nauczyła się nie błądzić po ulicach portowego miasta i nareszcie zaczęła się cieszyć, że zamiast tkwić w domu, gdzie o tej porze roku deszcz walczy o lepsze z mżawką, przyjechała nad Zatokę Meksykańską, do krainy, którą lato opuszcza najwyżej na parę dni. Wyjechała ze sklepowego parkingu na ulicę i ruszyła na południe, w stronę basenu należącego do wielkiej firmy naftowej. Jechało się jej świetnie, bo trafiła na zieloną falę. Kolejne światła zmieniały się tak regularnie, że Tish nie musiała nawet zdejmować nogi z gazu. Na widok żółtego światła kierowca ciężarówki skrzywił się paskudnie. Był spóźniony z dostawą i jechał trochę za szybko, ale za to nareszcie zaczynał przed nim świtać koniec tysiąckilometrowej trasy z Oklahomy. Westchnął i jednocze- Strona 20 śnie przydepnął pedały sprzęgła i hamulca. Westchnienie przerodziło się w tej samej sekundzie w okrzyk zaskoczenia, bo oba pedały bez oporu zapadły się aż 12 do podłogi. Ulica przed nimi była pusta, ale ciężarówka waliła naprzód. . . Kierowca w popłochu zaczął hamować silnikiem, na coraz niższym biegu, byle tylko wytracić prędkość, a jednocześnie gorączkowo naciskał na potężny klakson. — Boże, Boże, tylko żeby mi ktoś nie. . . Tish nie widziała, co się dzieje, aż do samego końca i nawet nie odwróciła gło-wy w stronę, skąd dobiegało trąbienie. Jej Plymouth wyskoczył na środek skrzy- żowania, a kierowca ciężarówki zapamiętał jedynie znikający pod wielką maską profil młodej kobiety, a potem straszliwe szarpnięcie i podskok kabiny. Przednie koła ciężarówki zgniotły wóz kombi niczym kartonowe pudełko. Najgorsza ze wszystkiego okazała się jej własna obojętność. Helen była przyjaciółką. Helen umierała na jej oczach, lecz chociaż Pam wiedziała, że widok ten powinien wzbudzić w niej jakieś uczucia, wewnątrz czuła jedynie pustkę. Helen była zakneblowana, ale i tak Billy i Rick robiąc z nią to, co robili, okropnie ha- łasowali. Oprócz tego Helen sama próbowała coś szeptać i krztusiła się, jak ktoś, kto niedługo pożegna się z życiem, lecz na razie musi zapłacić za bilet za tę ostatnią podróż. Kasjerami byli Rick i Billy, i jeszcze Henry, i Burt. Pam próbowała sobie powtarzać, że tak naprawdę wcale tego wszystkiego nie ogląda, bo jest zu-pełnie gdzie indziej, gdzieś daleko, ale na próżno, bo straszny odgłos krztuszenia się co rusz przywoływał ją z powrotem do rzeczywistości — nowej, przemienio- nej rzeczywistości. Helen zdradziła. Helen próbowała uciec i musi za to ponieść karę. Wszystkie dziewczyny usłyszały te słowa kilkanaście razy, zanim jeszcze nastąpiła lekcja pokazowa. Henry zapowiedział, że on już się postara, żeby sobie zapamiętały tę lekcję. Pam dotknęła żebra, które jej kiedyś złamano, bo przypomniała sobie inne nauki. Helen patrzyła jej teraz prosto w oczy, lecz Pam wiedzia- ła, że nie umie i nie może jej pomóc. Mogła co najwyżej odwzajemnić spojrzenie, współczująco, ale nie odważyła się na nic więcej. Na szczęście niedługo potem Helen przestała się krztusić i wszystko się skończyło, na razie. Pam mogła wreszcie zamknąć oczy i zapomnieć o myśli, że kiedyś przyjdzie kolej i na nią. Obsada baterii przeciwlotniczej uznała to za świetny dowcip. Zgodnie przywiązali amerykańskiego pilota do pieńka tuż przed wałem ochronnym, zrobionym z worków z piaskiem. Amerykanin mógł z tego miejsca oglądać lufy działek, któ- re go strąciły. To, do czego przyczynił się jeniec, uznano jednak za mniej pysz-ny dowcip i za karę poczęstowano pilota licznymi ciosami pięści i kopniakami.