Biengo Witold - Gwiazdy spadają w sierpniu

Szczegóły
Tytuł Biengo Witold - Gwiazdy spadają w sierpniu
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Biengo Witold - Gwiazdy spadają w sierpniu PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Biengo Witold - Gwiazdy spadają w sierpniu PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Biengo Witold - Gwiazdy spadają w sierpniu - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Witold Biengo Gwiazdy spadają w sierpniu Rozdział 1 Kto nie zna Buczek - bardzo wiele traci. Na szczęście tych, którzy zyskują, jest jeszcze ciągle niewielu, a Buczki pozostają wciąż, dziwnym trafem, zakątkiem zapomnianym przez ludzi, choć na pewno nie przez Boga. Czyste morze, szeroka, piaszczysta plaża, stary las, malownicze ujście kryształowo przejrzystej rzeczki Jaśnicy; czegóż więcej trzeba? I wciąż jeszcze, nawet teraz, na początku lat dziewięćdziesiątych, ludzi tu niewielu - to znaczy niewielu tubylców. Trudno nawet nazwać Buczki wioseczką. To ot - miejsce na mapie, choć miejsce na pewno szczególne. Cztery czy pięć rybackich chat, leśniczówka, klasztorek ojców redemptorystów z modrzewiową kapliczką schowaną w gęstym lesie. Nie wiem czy w Buczkach zimuje z pięćdziesiąt osób. Za to latem!... Latem Buczki zaludniają się wesołym i gwarnym tłumem właścicieli letnich domów, które podwójnym rzędem uliczek otaczają wydmowy las i drogę. Przyjeżdża tu wyłącznie "lepsze" towarzystwo z Warszawy i Trójmiasta. Lekarze, menadżerowie, dziennikarze, literaci, ale przede wszystkim - ludzie teatru. W tych kręgach Buczki były szczególnie modne piętnaście - dwadzieścia lat temu i choć dziś jeździ się raczej do Indii czy Kenii, stary sentyment nie wygasa i część dawnych bywalców pozostała Buczkom wierna, zjeżdżając tu co lato i goszcząc licznych przyjaciół. Bywałem w Buczkach od dziecka i dobrze pamiętałem tę rybacką osadę z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kiedy nikomu się jeszcze nie śniły wystawne dacze z satelitarnymi antenami, wind-surfingi czy motel w pobliskiej Stawowej. Były to wówczas okolice zupełnie nieznane, rzucone gdzieś, hen, na północną rubież Polski, nie odwiedzane nawet przez gdańszczan, docierających co najwyżej do Jastrzębiej Góry. Wszystko to zmieniło się bezpowrotnie, a przecież lubiłem nadal Buczki, mimo ich letniego tłoku i szpanerskiej atmosfery; lubiłem je i nie był to tylko sentyment. Tego lata nie planowałem jednak wizyty nad morzem. Kanikuła była co prawda gorąca dosłownie i w przenośni, dla mnie jednak drugie znaczenie tego słowa było ważniejsze. Po czerwcowych wyborach życie polityczne aż wrzało i jego temperatura pozwalała skutecznie zapomnieć o urokach lata. W moim zawodzie nie zna się dnia ani godziny, trzeba być zawsze na miejscu. I wiedzieć, gdzie jest to miejsce. A tego roku było w Gdańsku. Siedziałem więc w domu, starając się spotykać jak najwięcej ludzi i robić jak najlepiej to, co postanowiłem w życiu robić. To znaczy pisać. Gdybym spotykanym po raz pierwszy osobom miał wręczać wizytówkę, wydrukowałbym na niej: ARTUR DEMBOWSKI, NIEZALEŻNY DZIENNIKARZ. Ale nie wręczałem nikomu wizytówek, gdyż nigdy nie kazałem ich wydrukować. Były mi niepotrzebne. Swą niezależność rozumiałem zawsze najdosłowniej, choć niekoniecznie tak, jak wielu moich kolegów po piórze. Pracowałem wyłącznie dla siebie i nie byłem od nikogo zależny. Drukowałem niewiele, w Polsce i za granicą. Ale miałem czas i byłem panem samego siebie. Zapytacie, czy z takiej niezależności można wyżyć? Można. A czy jest to życie usłane różami? Nie jest, zwłaszcza w kraju szalejącej inflacji. A jednak dzięki temu właśnie, iż byłem własnym pracodawcą i sam decydowałem, co będę z sobą robić - mogłem pewnego dnia rzucić wszystko w diabły i wyrwać się na tydzień do Buczek. Skusił mnie do tego list Eda Mitchella. Wynająłem na całe lato pensjonat Bukowy Dwór w Buczkach. Rezyduję tu z rodziną i przyjaciółmi. Warunki niezłe, tylko nigdzie nie można kupić lodu i trzeba go robić samemu, a to duży kłopot przy naszym zużyciu. Przygotowałem ci pokój z widokiem na morze, możesz pisać do woli. Czekamy w piątek, osiemnastego. Będzie great party! Please, be my guest. - pisał mój dawny, dobry szkolny kolega. Nie znaczy to, iż chadzałem do szkół w którymś z krajów anglojęzycznych (list w całości napisany był po angielsku). Nie, to Ed Mitchell chodził do szkoły w Gdańsku, na Siedlcach, tyle, że w owych dawnych czasach nazywał się po prostu Edek Michałowski i ani mnie, ani jemu nie śniło się, iż kiedyś wyjedzie do USA, zmieni się w Eda, zrobi wielkie pieniądze i wróci do Polski, aby i tu zrobić biznes. Wyjechał z kraju w roku 1975, kiedy to ponad osiemdziesiąt procent rodaków deklarowało w różnych ankietach "zadowolenie ze swej sytuacji". Edek był nieco odmiennego zdania - wyrzucił swój dyplom inżyniera mechanika do kosza i przez Szwecję wyemigrował do Stanów. "Gierek to wielki oszust. Zobaczysz, że to wszystko źle się skończy" - powiedział mi przy ostatnim spotkaniu. Cóż, trzeba przyznać, że miał rację. Nie pisał wiele. Ot, kilka kartek z różnych dziwnych miejsc w USA jak Topeka, Fort Sioux czy Alberquerque. Wiedziałem jednak, że i tam skończył studia i próbuje pracować w zawodzie. Potem nasz kontakt w ogóle się urwał - na wiele lat. dopiero w stanie wojennym Edek się obudził i przysłał mi kilka kilo pomarańczy. Potem napisał. Ale nigdy nie myślał o wizycie w kraju. Jego matka dawno umarła, ojciec odszedł przed laty. Nie miał tu praktycznie nikogo poza szkolnymi kolegami. A szkolnych kolegów też nie miał wielu. Właściwie miał tylko jednego. Mnie. Wrócił dokładnie po czternastu latach, zawsze taki sam - stary zgrywus i pozer. Pewnego czerwcowego dnia po prostu zapukał do mych drzwi i wkroczył triumfalnie objuczony torbami whisky i koniaku, butlami coli, puszkami szynki, kartonami papierosów. Przyniósł również - w prezencie dla mnie - całą walizkę płyt, nagrania zespołów, które niegdyś kochaliśmy uczuciem zdolnym znieść nawet straszliwy zgrzyt zdartych pocztówek. Teraz były to same compacty. I odtwarzacz też się znalazł, gdzieś na dnie przepaścistej torby. To był cały Edek, ze swoim szpanem za wszelką cenę. Ale tym razem cena nie była - dla niego - zbyt wygórowana. Zresztą wierzyłem, że mnie lubi, jak i ja jego - w jakiś dziwny sposób - lubiłem. Jednak minęła dłuższa chwila zanim zdałem sobie sprawę, że oto mam przed sobą Edka, że tonę w jego przepaścistym uścisku, że moje mieszkanie zmienia się w mały oddzialik Pewexu, że Edek gada, gada, gada... To wszystko dotarło do mnie po dłuższej chwili, gdyż tak zahipnotyzowany gapiłem się na dziewczynę, która wolno i z wyrazem nudy na pięknej twarzy wpłynęła za Edkiem do mojego mieszkania. Co ja mówię pięknej, ona nie była piękna - miała twarz lalki, ciało lalki, ruchy lalki, wargi, piersi, biodra, oczy wielkiej ociekającej seksem lalki, jaką zobaczyć można tylko na rozkładówce "Penthausa", ale nie w prawdziwym życiu. Ja przynajmniej takiej dotąd nie widziałem. Ale fascynowała, fakt. Każdego mężczyznę, który znalazł się w promieniu kilometra. W końcu Edek zauważył moje niecodzienne zmieszanie i dokonał prezentacji. Hazel Springield miała dwadzieścia cztery lata, skończyła niedawno college w Pasadenie (studiowała tam farmację, też pomysł!) i od pół roku nosiła drugie nazwisko: Mitchell. Cóż, była niewątpliwie ukoronowaniem i najbardziej efektownym dowodem życiowego sukcesu swego męża. Przy okazji tej prezentacji okazało się, że w pokoju jest jeszcze czwarta osoba, tak nieśmiała, pozbawiona pretensji i chowająca się w cieniu, że dotąd w ogóle jej nie zauważyłem. Po Hazel, już przy strzelających korkach szampana, poznałem więc jeszcze Mareczka, który w przeciwieństwie do Edka nadal nazywał się Michałowski, choć był jego młodszym o kilkanaście lat bratem. Nie tylko ja zobaczyłem wówczas Mareczka po raz pierwszy, Również Edek poznał go zaledwie parę dni wcześniej. Kiedy wyjeżdżał, wiedział oczywiście, że jego od dawna nieobecny ojciec założył gdzieś tam drugą rodzinę i ma dziesięcioletniego syna. Tyle że niewiele to go obchodziło. Lata robią jednak swoje. Po następnych czternastu - Edek zatęsknił za kimś bliskim i zaraz po powrocie do Polski odnalazł, gdzieś w Starogardzie czy Skarszewach, swego niekochanego ojca, tyrana i egoistę. Nie było to spotkanie udane, choć Edek jak zwykle wystąpił w roli świętego Mikołaja. Stary Michałowski, zgorzkniały mizantrop na przedwczesnej emeryturze, nie odnalazł w sobie uczuć ojcowskich, podobnie jak Edek - synowskich. Ale Mareczek, zapatrzony w starszego brata jak w tęczę, przystał do niego na dobre. Prowadził samochód (i robił to rzeczywiście świetnie), dzięki czemu Edek mógł popijać kiedy chciał i ile chciał, latał po zakupy do Pewexu i uśmiechał się niepewnie do Hazel. To musiało wystarczyć, gdyż Hazel nie mówiła słowa po polsku, tak jak Mareczek po angielsku. Poza tym chłopaka tak jakby nie było. Ja jednak mówiłem po angielsku, nie chwaląc się, całkiem nieźle i być może dzięki temu nasze czerwcowe spotkanie przeciągnęło się do następnego dnia i nawet jeszcze w niedzielę (Edek ze świtą pojawili się w piątek) szedłem na wybory z nieco ciężką głową. Normalne po dwudniowej popijawie. Ogromna ilość wypitego alkoholu nie wydawała się jednak szkodzić Edkowi. Brylował, monologował, puszczał wciąż nowe płyty, snuł dalekosiężne plany i... spijał uwielbienie z naszych oczu. Zapewne o to właśnie, o podziw, głównie mu chodziło. Ech, znałem tego swego najstarszego przyjaciela aż za dobrze. Niewiele się zmienił od czasów, kiedy wspólnie graliśmy w palanta i toczyli bitwy z chłopakami z Kartuskiej (my mieszkaliśmy na Zakopiańskiej), kiedy wspólnie rozbijaliśmy się na starym motorze mojego wuja - by wreszcie rozbić się najdosłowniej i wylądować w szpitalu, kiedy wspólnie kochaliśmy się - na ogół w tych samych dziewczynach - i popijali owocowe wino. Nigdy potem żaden alkohol nie smakował mi już tak samo. Również koniaki, szampany i whisky przyniesione tego dnia przez Edka. I być może dlatego, że pamiętałem smak owocowego wina sprzed dwudziestu paru lat, obiecałem Edkowi to, na co nalegał - że spędzę z nim część lata, że przyjadę na każde wezwanie, że będę jego gościem. Zgodziłem się na wszystko, nawet na więcej niż chciałem, a zrozumienie i akceptacja, jakie dostrzegłem w oczach Hazel (rozmawialiśmy, ze względu na nią, głównie po angielsku) dodały mi jeszcze. Hmmm... nie oznacza to, iżbym gustował w sypianiu z żonami przyjaciół, ale Hazel miała w sobie coś takiego, że chciało się być w jej towarzystwie jak najdłużej i jak najczęściej. Chcecie wiedzieć co to takiego? Seks. Po prostu w towarzystwie Hazel każdy mężczyzna czuł się naprawdę mężczyzną. Jej obecność stawiała wszystkich na baczność, jeśli wiecie o co mi chodzi. Nie było to przykre uczucie ani dla mnie, ani dla innych - spracowanych, zszarzałych, przemęczonych, skacowanych - rodaków płci męskiej, jakich zaszczyciła swym tajemniczym, bezosobowym i nienaturalnym uśmiechem. Edek wiedział zresztą doskonale, jak wielkie wrażenie wywiera jego żona na wszystkich, których spotyka. Wiedział i umiał z tego korzystać. Hazel była jeszcze jednym, choć nie jednym, atutem, jak trzymał w ręku. Wytrawny gracz. Tej pijanej nocy, kiedy whisky odnawiała naszą przyjaźń, piosenki Morrisona w compactowej wersji ją utwierdzały, a sfinksowy uśmiech Hazel cementował, Edek opowiedział mi szczegółowo - tym razem po polsku - po co właściwie, nie licząc względów sentymentalnych, przyjechał do Polski. Hazel zniosła to nagłe przejście na polszczyznę z równym spokojem, z jakim znosiła wszystko. Popijała szampana, pojadała orzeszki i słuchała Doorsów - odległa, obca, obojętna i tajemnicza. Prawdę powiedziawszy: przyciągała i odpychała równocześnie. Miała w sobie coś z lalki, ale i coś ze sfinksa. Czy można pójść do łóżka ze sfinksem? Wątpię. Im dłużej rozmawialiśmy po polsku, tym bardziej stawała się nieobecna. Nie dziwiłem się; była tak odległa i tajemnicza, jak Pasadena wobec Gdańska, ulicy Wyczółkowskiego, przy której mieszkałem i nas dwóch - gadających i popijających - jak studenci pierwszego roku, którzy nie wiedzą jeszcze co to kryzys, stan wojenny, obóz dla internowanych, inflacja i walka polityczna w kraju kapitulującego socjalizmu. Ale Edek nie interesował się socjalizmem w żadnej formie. Uwierzył w zaproszenia Wałęsy i przyjechał do tego kraju robić interesy. Przez pięć lat tułał się po całych Stanach. Przez następne pięć układał rurociąg na Alasce. Potem pracował w real estate. Potem zbankrutował. Potem spekulował. Potem ponownie wypłynął. Jeszcze potem ożenił się z córką milionera, czyli Hazel. Potem wymyślił, że prawdziwe pieniądze można zrobić tylko w Polsce. Nie potem - teraz. W gruncie rzeczy nie było w tym żadnych sentymentów, nie było tych wszystkich banalnych czułostek, o których "Przekrój" pisze na rozkładówce; Edek zwietrzył wielki interes i wielkie pieniądze. Nic innego go nie interesowało - tak przynajmniej twierdził. Hazel z nienaturalnym spokojem wsłuchiwała się w słowa Riders on The Storm (szczęśliwa, rozumiała co śpiewa Morrison). Mareczek namiętnie wczytywał się w znalezione na mej półce poematy Miłosza, a Edek mówił, mówił, mówił... Brzmiało to sensownie. Miał sporo gotówki, obiecane w Stanach kredyty, znał się na tym i owym. To dość, żeby zacząć spory interes. Przynajmniej w Polsce. Słowiki w moim przydomowym ogródku - na Siedlcach jest ich pełno - trudziły się nadaremno, nikt nie zwracał na nie najmniejszej uwagi przez dwie noce. A potem, w niedzielny czerwcowy poranek wyszli: buńczuczny Ed Mitchell, nieprzenikniona Hazel Springfield, niezauważalny Mareczek. Wsiedli do wielkiego cadillaca, już w maju przysłanego statkiem, i odjechali. Stojąc w oknie wypiłem za nich powodzenie ostatniego drinka, drżący od chłodu wstającego niedzielnego poranka i ogłuszony słowiczą muzyką, a może alkoholem krążącym w moich żyłach. Nie byłem pewny, czy wrócą, czy kiedykolwiek jeszcze się pojawią w moim życiu. Wiedziałem, jak wiele nas dzieli i jak wiele rozpaczy jest w żywotności Edka. W ogóle wiedziałem za dużo i - jak zwykle - miałem rację. Ale wtedy o tym nie pamiętałem. Powoli podniosłem kieliszek do ust i wypiłem ostatnią miarkę whisky. Cadillac zaskoczył prawie niezauważalnie i zniknął jak przesuwający się po opłotkach cień chmury. Nie dałbym za to głowy, ale wydało mi się, że jakaś mała dłoń, wysunięta przez trójkątne okienko na prawo od kierowcy, daje mi pożegnalne znaki. Mogła to być tylko dłoń Hazel. Ale i tak nie wierzyłem, że ich jeszcze kiedykolwiek zobaczę. I nawet nie wiem, czy mi na tym zależało. A jednak - kiedy dostałem list od Edka, bez wahania podjąłem decyzję. Edek, Buczki, Hazel - zbyt wiele rymów jak na jednoskromne życie, zbyt wiele rymów, żeby je zlekceważyć. Rozdział 2 Pojechałem obwodnicą, potem przez Wejherowo i Puszczę Darżlubską na Stawową. Są wygodniejsze drogi, zapewne, ale nie lubię jak mojego dziesięcioletniego poloneza wyprzedzają wozy za dziesięć tysięcy dolarów z warszawską rejestracją. Niby drobna rzecz - a cieszy. Cieszy to, że zna się wszystkie mijane wioski, grzybne lasy i nieliczne czyste jeziora. Pojechałem późno, bo nie lubię sztywnych przyjęć, na których goście przez cztery godziny badają się wzrokiem, by potem, bez wyraźnego powodu zacząć bełkotać i padać sobie w ramiona. Jechałem wolno, bo chciałem zobaczyć sfinksowy uśmiech Hazel, a słowiki już od dawna nie śpiewały. Na dodatek załamała się pogoda. Aura, i tak niezbyt łaskawa przez to lato dla południowego wybrzeża Bałtyku, zepsuła się ostatecznie. Dzień był suchy, zimny i chmurny. Cóż można robić w taką pogodę w Buczkach? Chyba tylko pić. Nie wątpiłem, że goście Eda Mitchella doszli do podobnego wniosku. Wcześniej jednak wydarzyły mi się różne przygody. ARTUR DEMBOWSKI, poszukiwacz przygód - może jednak tak powinna wyglądać moja hipotetyczna wizytówka? Albo raczej "znalazca przygód"? - sam nie wiem. W Redzie urwał mi się przegub tylnego lewego koła. Cóż, nie mogłem od niego wiele wymagać po dziesięciu latach. Była dwudziesta pierwsza. Znalezienie mechanika i przekonanie go, że warto popracować przez godzinę - zajęło mi sporo czasu, więc kiedy wjeżdżałem do Stawowej, było już dobrze po północy. Wykręciłem w lewo do Przetargowa i Wrzosowca, ufając swemu instynktowi i pamięci. A jednak i jedno, i drugie zawiodło. Za klasztorem we Wrzosowcu skręciłem w prawo, w wąską i nienaturalnie wyboistą polną drogę. Potem w lewo. Nie wiedziałem dokładnie, gdzie jest pensjonat Bukowy Dwór, zbudowano go zaledwie przed rokiem, a ja nie byłem w Buczkach od lat kilku. Wierzyłem jednak w swój instynkt. I nie pomyliłem się. Zaprowadził mnie tam, gdzie chciał. Lecz, niestety, nie tam gdzie chciałem ja. Ujechałem już z dobre trzy kilometry od Wrzosowca, kiedy wreszcie zorientowałem się, że zabłądziłem. Droga coraz bardziej odbijała na zachód, w stronę strażnicy WOP, podczas gdy mnie interesował kierunek północny. Bukowy Dwór zbudowano prawie nad morzem, tuż przy nagiej plaży. Już miałem zawrócić, kiedy światła mojego poloneza wyłapały z ciemności bezksiężycowej nocy dziwny widok: grupę ludzi pochylonych nad jakimś jasnym kształtem leżącym na drodze. Na mój widok ktoś odbił od grupki i przyłożywszy dłoń do czoła, zaczął pilnie mi się przypatrywać. To nie była moja sprawa, wiedziałem o tym od razu. Tak jak wiedziałem, że mieszanie się w cudze sprawy zawsze kończy się dla mnie źle. Powinienem był zawrócić i odjechać. W końcu tylko pomyliłem drogę, każdemu może to się zdarzyć. Ale zamiast odjechać - stanąłem i wyłączyłem silnik. Mój instynkt musiał jednak działać dalej, bo mechanicznie sięgnąłem do schowka i wyciągnąłem z niego latarkę. Wysiadłem z samochodu. Teraz już cała grupka popatrywała na mnie ciekawie. Choć miny mieli, zdaje się, nietęgie. - Pan z milicji? - spytał ktoś, gdy się zbliżyłem. - Nie. Pomyliłem drogę i właśnie chciałem spytać... - Co pan, panie, o drodze - zabulgotał z ciemności jakiś poirytowany głos - my tu znaleźliśmy martwą kobietę. Zapaliłem latarkę. Poirytowany jegomość cofnął się i zasłonił oczy. Był gruby, łysawy, w krótkich spodniach, mimo nocnego chłodu. Do jego ramienia tuliła się wylękniona kobiecina w tym samym, co on wieku, około pięćdziesiątki. Pozostali - cztery czy pięć osób - byli zdecydowanie młodsi. Długowłosi, poubierani w wytarte dżinsy i skóry. Gdzieś mignęła mi gitara, flet zatknięty za pasek. Wyglądali na przechodzonych hippisów, ale byli młodzi, nawet bardzo młodzi. "Może rastafarianie, może narkomani?" - pomyślałem. Twarze mieli blade i wychudłe, ale to nic nie znaczyło. W końcu nie co dzień znajduje się czyjeś zwłoki. - Dobrze, że ma pan latarkę - rzucił ktoś - bo my tylko zapałkami... Niech pan poświeci. Rozstąpili się. Skierowałem światło latarki na jasny kształt leżący na poboczu drogi. To była kobieta. Martwa kobieta. Martwa i piękna. I naga. Leżała w nieco nienaturalnej pozie, na plecach, z głową zwieszoną nad przydrożnym rowem. Była dziwnie skręcona: prawe biodro i zgięta w kolanie noga nieco wyżej, podobnie jak lewe ramię, nogi nieco rozchylone. - Zakryjcie, zakryjcie ją! - zapiszczała za mną niska kobiecina. - Może jeszcze żyje... - rzucił ktoś cicho. Ukląkłem przy zwłokach, bardzo uważając, by nie dotknąć ciała. Była martwa, nie miałem co do tego żadnych wątpliwości. Gęste, jasne włosy zlepiły szerokie strugi krwi, która musiała wyciekać z rany z tyłu głowy. Poświeciłem wokół. Jakaś dziewczyna - ta, która miała flet za paskiem - pisnęła i odsunęła się gwałtownie. Jeszcze raz oświetliłem twarz. Była beznadziejnie martwa: wielkie oczy, szerokie otwarte, wpatrywały się w nicość. Same też były nicością. Była martwa i piękna, choć już niemłoda. Wyraźne zmarszczki porysowały jej czoło i skronie, a usta zastygły w wyrazie goryczy, którą daje tylko doświadczenie. Ale były to nadal piękne usta. I znajome. Od pierwszej chwili wiedziałem, że znam tę kobietę. Znałem kiedyś. Gdzie, kiedy i jak ją poznałem - nie wiedziałem. Nie kojarzyła mi się z niczym i z nikim. Ale kiedyś musiałem ją znać - nie miałem wątpliwości. Wstałem wolno. - Przykryć, trzeba ją czymś przykryć - zapiszczała znów kobiecina. - Przede wszystkim trzeba wezwać milicję - powiedziałem. - Ona nie żyje. - Milicja jest już wezwana - rzucił ktoś. - Przejeżdżał tu gazik WOP-u i kierowca obiecał zadzwonić. - Nie powinniśmy jej przykrywać - zabulgotał starszy mężczyzna w krótkich spodniach. - Nie wolno nam niczego ruszać. Wiem, co mówię, jestem prawnikiem. - Boże, taka śmierć, taka straszna śmierć - załkała kobiecina. - Mordercy, zboczeńcy... Zgwałcili i zabili! - Sądzi pani, że to był gwałt? - spytałem. - Proszę spojrzeć tutaj. Zapaliłem latarkę. Wzdłuż całego ciała martwej kobiety - od lewej łydki, przez biodro i ramię biegły wyraźne ślady bieżnika samochodowej opony. - Niech pan zgasi tę latarkę, nie powinniśmy na to patrzeć - zapiszczała kobieta. - Widziała pani? - spytałem. - Wygląda na to, że została potrącona przez samochód. - Ale czemu jest naga? W nocy? - pytał łysawy. - Nie wiem. Wszystko to wygląda tajemniczo, przyznaję. - Ja panu coś powiem... - łysawy odciągnął mnie na bok. Jego żona podreptała pokornie za nami. - Cieszę się, że pan przyjechał. To, panie, Sodoma i Gomora, Sodoma, mówię panu... To oni, na pewno oni ją zgwałcili... - Kto, nie rozumiem? - Ci tam, widzi pan? To narkomany, panie, czy inne hipisy, oni są do wszystkiego zdolni. - Nie sądzę. Gdyby tak było - uciekliby, a nie czekali na milicję. - Mówię panu, że to oni. Pan wie, co tu się wyrabia! Panie, gdybym wiedział - zostałbym w domu. Te Buczki, panie, to jeden wielki burdel. Pan wie, co tu się wyrabia? - powtórzył z najwyższym oburzeniem. - Ta naga plaża, panie, wszyscy rozebrani do rosołu... - Skarania boskiego na nich nie ma! - wtrąciła kobiecina. - Wszyscy, panie - podchwycił łysol - dorośli i dzieci. Już ja wiem, co się potem wyrabia! Ruja i poróbstwo, mówię panu, jedna ruja! A potem gwałcą i mordują! O! Nie roześmiałem się tylko dlatego, że byłem dobrze wychowany. Zresztą nie było mi do śmiechu, a łysol zaczynał mi działać na nerwy. - Ona, ta zamordowana, też musiała chodzić na nagą plażę - powiedziałem. - Jak to, skąd pan wie? - zdziwił się obrońca moralności publicznej. - To proste. Jest opalona. Widać to nawet w świetle latarki. Ale jest opalona równomiernie. Nie nosiła na plaży nawet majtek. - Ja tam nie patrzyłam - zapiszczała kobiecina. - Może, może ma pan rację - przyznał niechętnie łysol - ale sprawa i tak jest podejrzana. Znam się na tym, panie, jestem prawnikiem. Magistrem prawa - dodał zaraz. - Józef Warchała - przedstawił się uroczyście. - A to moja żona. Jesteśmy z Tarnowskich Gór. Sytuacja była nieco dziwna, jak na towarzyskie ceremonie, ale cóż robić - bąknąłem swoje nazwisko i uścisnąłem wyciągnięte ku mnie dłonie. Nie uznałem za stosowne przyznawać się do swego zawodu. A nużby magister Warchała uznał, że wszyscy dziennikarze to zboczeńcy i sprośniki? Od strony strażnicy WOP dał się słyszeć warkot silnika. Podjechał gazik, z którego wysypali się żołnierze. Gazik włączył długie światła, grupka młodocianych obdartusów rozstąpiła się a przybyli otoczyli zwłoki ciasnym kordonem. Zachowywali się poważnie, ale ciekawie zerkali na nieżywą kobietę. Poczułem nagły chłód i zdałem sobie sprawę, że jest bardzo zimno. Niebo pokrywały gęste zwały chmur, ale nie padało. Nie padało już od dawna, mówiło się nawet o suszy. A jeśli tak - pomyślałem - to skąd wyraźne ślady opon na ciele kobiety? Przecież nigdzie nie ma kałuż, błota? Czy rzeczywiście była ofiarą wypadku samochodowego? Na tej wyboistej drodze, gdzie nie sposób jechać szybciej niż dwadzieścia na godzinę? A przede wszystkim - dlaczego była naga? Późnym wieczorem, pośród chłodu, z dala od nagiej plaży, która tego dnia i tak musiała być opustoszała? Dla odmiany usłyszeliśmy warkot silnika od strony Wrzosowca. Pojedynczy reflektor zamigotał na zakrętach drogi, a po chwili wynurzył się tuż obok nas. Kierujący motocyklem zatrzymał go, ale nie zgasił światła. Zrobiło się całkiem jasno. Zobaczyliśmy niebieskie milicyjne mundury. - Proszę się rozejść, nie ma powodu do zbiegowiska! - zadudnił głos niewysokiego wąsatego sierżanta. - Panowie, rozszerzcie kordon - zwrócił się do wopistów. - Czekamy na grupę operacyjną z Pucka. Szybkim krokiem podszedł do żołnierzy i niechętnie, jakby ze smutkiem, spojrzał na ciało kobiety. Przykucnął, dotknął tętnicy szyjnej - choć i on sam, i my wszyscy wiedzieliśmy, że to zbyteczna formalność. Wstał po chwili. - Osoby, które odnalazły zwłoki, proszę o pozostanie. Nikogo więcej nie potrzebujemy. - To ja znalazłem - wyrwał się mój nowy znajomy. - Pozwoli pan, że się przedstawię - magister prawa Warchała. Chętnie złożę zeznanie, i że tak powiem, naświetlę swój punkt widzenia. Uważam otóż... - Dziękuję, proszę zostać - przerwał mu milicjant. - A wy tu czego? - zwrócił się do zbitej w ciasną gromadkę młodzieży. - Nie rozumiem? Więc w końcu kto? - Prawie równocześnie, prawie, prawie że... - zaczął gorączkowo wyjaśniać Warchała. - To znaczy oni pierwsi, ale my z żoną, pozwoli pan... moja żona, zaraz potem. - Dobrze, proszę zostać. A pan? - zwrócił się do mnie sierżant. - Pan też był pierwszy? - Nie, przejeżdżałem tędy znacznie później. - Więc proszę odjechać. Nie ma pan tu czego szukać. Sierżant odwrócił się na pięcie i odszedł, zgarniając pod swe skrzydła Warchałę i jego żonę. Zaczął spisywać ich personalia w wielkim notesie. Wsiadłem do poloneza. Owszem, nie miałem ani ochoty, ani powodu, by pozostawać tam dłużej. Włączyłem silnik, zacząłem zawracać na wstecznym biegu. W pewnym momencie snop światła poloneza omiótł twarz sierżanta. I wtedy go poznałem. Był to Mieczysław Miotk, komendant posterunku MO we Wrzosowcu. Rozmawiałem z nim niegdyś, parę lat temu, kiedy pisałem artykuł o elektrowni atomowej nad Jeziorem Wrzosowieckim. Artykuł nigdy się nie ukazał, zdjęła go cenzura, ale tę rozmowę pamiętałem. Miotk był człowiekiem inteligentnym i spostrzegawczym. Nie poznał mnie, ale było ciemno, a on miał większe zmartwienie na głowie. Zresztą nie wątpiłem, że ja jestem bardziej spostrzegawczy. Wykręciłem samochód i odjechałem. Wiedziałem już jak trafić do Bukowego Dworu i cieszyłem się, że za kilkanaście minut tam będę, ale prowadziłem samochód zupełnie mechanicznie, nie widząc drogi przed sobą. Przesłaniał ją obraz martwej, pięknej twarzy. Twarzy, która wciąż wydawała mi się znajoma. Rozdział 3 Do Bukowego Dworu dotarłem w piętnaście minut później. Brama wjazdowa była otwarta - widomy znak, iż na mnie czekano; na podjeździe stało kilka samochodów, przeważnie zagranicznych marek. Front budynku zajmowała wielka weranda, za nią ledwie uchylone okna dużego pomieszczenia, z których buchała bardzo głośna muzyka. Zaparkowałem samochód na podjeździe, zgasiłem silnik i światła. Już miałem wysiąść, kiedy nagle otworzyły się drzwi wychodzące na werandę. Przez moment muzyka zabrzmiała głośniej, ale zaraz ucichła. Drzwi zostały lekko i dyskretnie zamknięte. Usłyszałem zalotny dziewczęcy śmiech, furkot sukienki i tuż obok mojego poloneza przemknęła śliczna, niewysoka dziewczyna, ciemnowłosa i krzepka jak rzepa. Za nią pomykał wysoki, szczupły, nie znany mi mężczyzna około czterdziestki. Zniknęli w cieniu krzewów otaczających piętrową oficynkę, gdzie zapewne mieściła się kuchnia i pomieszczenia personelu. Znów cicho skrzypnęły drzwi, a po chwili nikłym, ciepłym światełkiem zapłonęło okno na pięterku. Uśmiechnąłem się i wysiadłem. Piękniejsza część personelu Bukowego Dworu najwyraźniej nie próżnowała. Ed Mitchell (wszyscy go tak nazywali, więc i ja pozostanę przy przybranym nazwisku) powitał mnie triumfalnym okrzykiem radości, wielką szklanicą whisky i wymuszonym na gościach, chóralnym "Sto lat"! Stałem zażenowany i przygnębiony pośrodku wielkiego salonu i rozbawionego tłumku gości, nagle wystawiony na widok publiczny, ze smutnym i ściśniętym sercem, wciąż zmrożonym obrazem martwej twarzy. Ale nie chciałem psuć im humoru i zabawy. Zniosłem jakoś toasty i śpiewy, wiedząc doskonale, że za chwilę o mnie zapomną, z wdzięcznością przyjąłem natomiast szklankę whisky i po paru minutach zaszyłem się z nią bezpiecznie w kącie salonu. Ed oczywiście nie dał mi spokoju, zresztą nie liczyłem na to. - Co z tobą? - spytał. - Wyglądasz, jakbyś zobaczyć widmo. - Nic takiego. Po prostu jestem zmęczony. - No, tu odpoczniesz do woli... Słuchaj, cieszę się, że jesteś. Żebyś wiedział, jak się cieszę! - zagrzmiał i wycisnął na moim policzku mokry, pijacki pocałunek. - Przyjechał mój najlepszy przyjaciel, pamiętajcie! - zawołał pod adresem reszty gości, którzy zresztą zgodnie ten okrzyk zginorowali. - Czego chcesz, mów, przyjacielu? Tu jest jedzenie, tam alkohole. A może chcesz wziąć prysznic? Może chcesz odpocząć w swoim pokoju? Wszystko na ciebie czeka. - Dziękuję ci, Ed. Wszystko jest O.K. Pozwól tylko, że przez chwilę odpocznę. Sam. - Wszystko, co chcesz mój drogi, wszystko... - zgodził się skwapliwie, ale nie ruszył z miejsca. Miał zawsze niesamowicie mocną głowę, ale tym razem był jednak silnie wstawiony. Cóż, wielodniowe chłody musiały zrobić swoje. Opróżniłem szklaneczkę. Ed skwapliwie napełnił ją ponownie i podsunął półmisek kanapek z kawiorem. Podziękowałem, ale nie sięgnąłem po nie. Zupełnie nie miałem apetytu i nawet wiedziałem czemu. Ed jakby zapomniał o mej obecności, rozglądał się nieco nieprzytomnie wokół, raptem wstał i podnosząc w górę butelkę whisky, którą dotąd ściskał kurczowo pod pachą, krzyknął głośno: - Cieszmy się, kochani! Ruszył między gości, dolewając im do szklanek, zagadując, podsuwając lód i kanapki. Ofiarowując swą łaskę, pieszcząc własny dwór. Zostałem wreszcie sam. Pociągnąłem jeszcze łyk trunku i stwierdziłem, że dobrze mi to robi. Zapaliłem papierosa i spokojnie rozejrzałem się po salonie. Nie był to typowy pensjonat, o nie. Budynek zbudowano niedawno i od początku pomyślano go dla "lepszych" gości - stąd staranne, a nawet przytulne wykończenie. Ściany i sufit były belkowane, przestrzeń między grubymi, ciemnymi kłodami wypełniono wesołą czerwoną cegłą. W wielkim kominku płonął żywy ogień. Podłogę zaścielał szeroki, puszysty dywan. Wszystko inne też było takie "jak trzeba": meble, boazerie, obrazki na ścianach, sprzęt grający, telewizor, wideo. Później dowiedziałem się, że Bukowy Dwór zaprojektowano jako dom wypoczynkowy dla elity MSW. Już w trakcie budowy, kiedy wyszły na jaw różne nadużycia zleceniodawców, projektantów i realizatorów - Bukowy Dwór stał się "trefnym fantem", jak to się mówi w sferach mocno do MSW zbliżonych. Budynek, razem z ziemią (a był to spory teren) - sprzedano na licytacji. Nie znalazł się żaden "uspołeczniony" nabywca i rozgrzebaną budowę kupił prywatny przedsiębiorca, pan Cezary Kęcki, który z żoną i córką zamieszkał w oficynce i w pół roku dokończył rozbabraną inwestycję. Był to - dla niego - interes całkiem niezły, jako że kupił pensjonat po cenie wywoławczej. Wkrótce miałem poznać pana Kęckiego, jego żonę i córkę. Tymczasem rozejrzałem się po towarzystwie. W najdalszym kącie - Mareczek, przeglądający płyty, kasety i taśmy wideo. Na swoim miejscu. Obok kominka rezydowała poważnie wyglądająca para: może pięćdziesięcioletni, bardzo elegancko i nobliwie wyglądający mężczyzna i zbliżona doń wiekiem kobieta, zapewne żona. Było tu duszno i hałaśliwie, ale oni wyglądali na zadowolonych. Uśmiechali się pogodnie do wszystkich i często pociągali z wysokich szklanek. Zatrzymałem na nich wzrok może przez chwilę. Starszy pan uśmiechnął się do mnie promiennie i podniósł do góry swoją szklankę. Odwzajemniłem ten gest. Na drugim końcu salonu, przy niskim stoliczku, siedziała Hazel. Jak zwykle nieobecna, z narkotycznym spojrzeniem odpływającym w nieskończoność, wydała mi się jeszcze piękniejsza niż dwa miesiące temu, w czerwcu. Jeszcze piękniejsza i jeszcze bardziej odległa. Poza tym popijała szampana i pojadała orzeszki. Tych orzeszków w ogóle wszędzie było pełno. Tfu, paskudny amerykański zwyczaj. Ale Hazel te orzeszki jakoś się nie rzucały na tuszę, co to, to nie. Jej sąsiad od stoliczka - kolejny starszy pan, czerstwy, siwowłosy i rumiany, nie miał w sobie nawet części jej spokoju. Obracał w dłoniach pustą szklankę, wiercił się w fotelu i co chwilę zerkał przez okno w stronę oficynki, gdzie dawno już - w piętrowym okienku - zgasło przytulne światełko. Dopiłem to, co miałem w szklance i sięgnąłem po butelkę. W zasięgu ręki miałem ich mnóstwo; Ed zadbał o to, muszę przyznać. Dolałem sobie whisky i powróciłem na punkt obserwacyjny. Starsi państwo pili koniak z pękatej butelki, Hazel pochłaniała kolejną porcję orzeszków, Mareczek słuchał czegoś przez słuchawki. Czerstwy jegomość podniósł się nagle i zamaszystymi krokami wymaszerował z salonu. Wrócił, odstawił szklankę, ukłonił się grzecznie Hazel i zniknął na dobre. A na parkiecie, w miejscu gdzie częściowo zrolowano monstrualny dywan, brylowała młodzież - a pośród niej Ed. Podskakiwał, pohukiwał, wlewał w gardło kolejne kieliszki szampana - wciąż nie przerywając tańca (z głośników leciała Tracy Chapman). Towarzyszyły mu wytrwale dwie dzidzibudki: takie panienki między maturą a dyplomem wyższej uczelni, jeszcze nie całkiem zepsute, ale też niezupełnie cnotliwe; chętne, a na pewno ładne. Ed miał zresztą konkurenta - wielkiego mężczyznę, świńskiego blondyna w złotych okularach, z jeszcze wyższą niż on, chyba dwumetrową kobietą, która mimo swych rozmiarów była bardzo zgrabna i bardzo przystojna: połączenie prawie niemożliwe. Znałem ich z widzenia, należeli do trójmiejskiej złotej młodzieży, wiedzieli jak się bawić i lubili to robić. Nie zdziwiła mnie ich obecność na przyjęciu Eda. Pasowali do siebie doskonale - choć odniosłem wrażenie, że mój stary przyjaciel przegrywa momentami konkurencję z młodszym rywalem. Odszukałem wzrokiem Hazel. Właśnie sięgała po nową porcję orzeszków, ale jej dłoń zastygła w pół gestu. Obudziła się, dostrzegła moje spojrzenie. W jej oczach zapaliła się iskierka zainteresowania, a na wargach wykwitł blady uśmiech. Ech, oddałbym dziesięć dzidzibudek za jedną Hazel. Dziwny wydał mi się ten Ed. Podniosłem do góry szklaneczkę z whisky, ale w tym momencie tańczące na środku salonu pary przesłoniły mi jej widok. Przez chwilę liczyłem na to, że wstanie i podejdzie do mnie. Ale nie doczekałem się. Słusznie, przecież to ja powinienem wstać i podejść do niej. Ale nie miałem na to siły. I przeszkadzał mi obraz martwej twarzy, który dźwigałem pod półprzymkniętymi powiekami. - I jak inspekcja? - usłyszałem nagle z boku. - Jednak tylko Hazel to jest klasa, co? Odwróciłem się, zaskoczony. Miałem przed sobą Mateusza Wierzewskiego, którego znałem dobrze z Gdańska. Zaszył się w salonie jeszcze staranniej niż ja, ale wcale się nie zdziwiłem, że właśnie tu go spotykam. - Dobry wieczór - odpowiedziałem. - Napijesz się? - Ani dobry, ani wieczór. Ale napiję się. - Nalał sobie i mnie. - Czy możesz być szczęśliwy, widząc naraz tyle pięknych kobiet? - Mogę, a czemu nie? - A ja nie mogę. pomyśl! Takie piękne! Hazel, i Ewcia, i Basia, i tak dalej... Tylko łkać. Ale to wszystko cudze kobiety, nie moje. Ja muszę harować jak niewolnik... nic tylko maluję i maluję... - Przecież nie musisz. Malarz to jeszcze bardziej wolny zawód niż dziennikarz. Roześmiał się szyderczo. Wiedziałem, że trochę błaznuje, ale ceniłem go - był wspaniałym, wyjątkowym malarzem, może najlepszym w swoim, co ja mówię - w naszym - pokoleniu. Poza tym był szalonym, namiętnym kobieciarzem, playboyem, zaufanym przyjacielem i powiernikiem wielu rodzin. Znałem go. Znałem pociągłą twarz z niedużą bródką i wąsami, wysokim czołem i długimi, "artystycznymi" włosami spadającymi na kołnierz marynarki. Gdyż Mateusz Wierzewski zawsze chadzał w marynarce, a mówiąc ściślej - w garniturze i pod krawatem. Był elegancki aż do przesady, a w strojach topił ogromną część swych pokaźnych dochodów. Szczupły, elegancki, sardoniczny, szczery - był jedyny w swoim rodzaju. I choć nie uważałem go za mężczyznę szczególnie przystojnego, rozumiałem dobrze, dlaczego kobiety ciągnęły do niego jak ćmy do naftowej lampy. Ale tego wieczoru był sam. I najwyraźniej cierpiał. Tak jak ja, choć z zupełnie innych powodów. - Moje prawdziwe powołanie jest inne. Maluję, bo muszę - westchnął. - Zaskakujesz mnie. Więc co interesuje cię naprawdę? - Jak to, co? - spojrzał na mnie ze zdumieniem. - Kobiety. Czym innym może się interesować poważny mężczyzna? - No... polityką, wojną, sztuką.. - bąknąłem. - Bzdury, nie wierz w to. Tylko kobiety są naprawdę interesujące. Popatrz na Hazel, albo na tę dużą, Basię! Ty sobie wyobrażasz noc z jedną albo z drugą? Pomyśl - zapalił się - trzymasz je w objęciach i... i tak dalej... - przygasł. - Co ja ci będę opowiadał, sam wiesz. Niestety, obie kochają mężów. Taki mój pech. - No, masz tu jeszcze dwie miłe panienki - wskazałem na dzidzibudki, które właśnie w kolejnym tańcu tuliły się do Eda. - Eeee, to jest niższy sort. Właśnie dumam, jak się od nich uwolnić. - Nie rozumiem? - Co tu jest do rozumienia? - zdziwił się Mateusz. - Gdzie się nie ruszę, wloką się za mną. - Ściszył głos: - To moje studentki z Akademii, ale z tych mniej zdolnych. Przynajmniej jeśli chodzi o malarstwo. - Nie sądzę, żebyś miał kłopoty z pozbyciem się ich - odparłem. - Patrz, jak się kleją do Eda. - Eeee tam kleją... - Mateusz był wyraźnie nie w humorze. - Nie jest ważne z kim się tańczy, ważne z kim się śpi. - A one, tego, z tobą... - nie wiedziałem, jak to powiedzieć. - A coś ty myślał? Chyba nie wymagasz, żebym został zupełnie bez kobiety? - naindyczył się Mateusz. - Nawet jeśli to nie jest ani Hazel, ani Basia, ani Ewcia - dodał melancholijnie. Cóż, każdy ma swoje problemy i każdy inne. Dolałem Mateuszowi, dolałem sobie. I wypiliśmy. Poczułem nagle, że jestem już mocno pijany. Ale chciałem się upić tego wieczoru, chciałem zasnąć spokojnie i nie śnić białej twarzy i włosów zlepionych krwią. Nagle muzyka ucichła. Ed zaczął grzebać w stosie compactowych płyt, Mareczek manipulował przy aparaturze wideo. Do salonu wmaszerowała starsza, pękata jejmość z dymiącym półmiskiem. Nie wywołało to większego zainteresowania. Zdałem sobie sprawę, że musi być już bardzo późno. Starsi państwo spod kominka równocześnie, jak na komendę, wstali. Uśmiechnęli się do mnie i Mateusza, pokiwali Edowi i panienkom, po czym godnie wymaszerowali z salonu. Wypiłem jeszcze kropelkę i podszedłem do Hazel. Za moimi plecami buchnęła znów głośna muzyka - tym razem była to lambada - i młodzież, wzmocniona Edem i Mateuszem, ruszyła w tany. Hazel uśmiechnęła się do mnie blado i wyciągnęła dłoń. Jasną dłoń o nieprawdopodobnie długich palcach i paznokciach. Cóż, Hazel była dokładnym wcieleniem tego, co nazywa się czasem "american dream": nie była "tylko" piękna, była doskonała w każdym szczególe. - Wyglądasz na zmęczonego - powiedziała (rozmawialiśmy po angielsku) - i podsunęła mi miseczkę z orzeszkami. - Bo jestem b a r d z o zmęczony. - Tutaj można odpocząć, naprawdę. Nie zawsze jest tak jak dzisiaj - znów uśmiechnęła się blado. - Cieszę się, że przyjechałeś, Arturze. Ed nie ma tu bliskich przyjaciół. Wszystko to - lekki gest dłoni - obcy ludzie. Właściwie nie wiem, po co tu przyjechałam. - Przyjechałaś z Edem. - A czy on wie, po co przyjechał? - wzruszyła ramionami. - Chciałabym z tobą porozmawiać, Arturze. Jutro... - dodała szybko. - Dziś jest już chyba za późno. - Wcale nie jest za późno! - zagrzmiał mi nad uchem Ed. - Bawmy się! Był pijany, bardziej pijany, niż mi się zdawało. A jednak, mimo to, chciałem zamienić z nim parę słów. Wstałem i uśmiechnąłem się przepraszająco do Hazel. Odwzajemniła mój uśmiech. Ed zaczął mnie ciągnąć na parkiet, gdzie uparcie wirowała młodzież. Zatrzymałem go, chwytając mocno za ramię. - Słuchaj Ed, starczy na dzisiaj. Przynajmniej dla mnie - odciągnąłem go na bok. Nie opierał się. - Jadąc do ciebie pobłądziłem i zdarzyła mi się przykra przygoda. Opowiedziałem mu o wszystkim. Wcześniej wolałem milczeć, nie chciałem psuć im zabawy, ale uznałem, że Ed powinien wiedzieć o tym, co zdarzyło się o kilometr od jego siedziby. Wysłuchał mnie bardzo przytomnie, ale kiedy skończyłem, nie wydawał się specjalnie przejęty. - Nie przejmuj się - poklepał mnie po ramieniu. - Latem w Buczkach może się zdarzyć niejedno. - Chciałem, żebyś wiedział. - Dziękuję. - A teraz pójdę spać. - Rozumiem. Odprowadził mnie osobiście do pokoju na piętrze. Wielkiego, pięknego pokoju z widokiem na morze. Raz jeszcze wycisnął mokry pocałunek na moim policzku i dyskretnie zniknął. Ale na tym wcale się nie skończyły atrakcje wieczoru. Już byłem umyty i przebrany w piżamę, kiedy ktoś zastukał do drzwi. Otworzyłem. Na progu stała śliczna, ciemnowłosa, niewysoka dziewczyna, ubrana w kelnerski fartuszek. na tacy, którą przyniosła, stała butelka whisky, kubełek lodu i szklaneczka. Poznałem ją od razu: to była dziewczyna, którą zobaczyłem podjeżdżając do Bukowego Dworu, ta od skrzypiących drzwi i przytulnego światełka na piętrze. I od wysokiego blondyna. Musiała mieć niezłe tempo. - Pan Mitchell przesyła panu drinka do poduszki - powiedziała śmiało i wkroczyła do pokoju. Ustawiła butelkę, kubełek i szklankę na stoliku. Uśmiechnęła się zalotnie: - Wygląda pan na zmęczonego, long- drink przed snem dobrze panu zrobi - powiedziała. I tyle jej było. Byłem rzeczywiście zbyt zmęczony, by myśleć. Skorzystałem z jej rady, odkładając wszystkie sprawy do jutra rana. Rozdział 4 Następnego ranka nie rozwiązałem jednak żadnych spraw. W ogóle nie było "następnego ranka". Kiedy się obudziłem, minęło już południe, a ja miałem ciężką głowę i suchy język. Ale przez okno wesoło zaglądało słońce - po raz pierwszy od wielu dni - a ja przespałem tę noc bez koszmarów. To też był sukces. Wstałem i odciągnąłem story. Pogoda zdecydowanie się poprawiła, a otoczenie Bukowego Dworu wyglądało w promieniach słońca całkiem wesoło. Rabatki z kwiatami, kilka ławek i leżaków, tenisowy kort wysypany ceglaną mączką, pomalowana na biało piętrowa oficynka kryta wesołą czerwoną dachówką. Las w tle. I nigdzie żywej duszy. Tylko mój polonez i dostawczy mikrobus na podjeździe. W dziesięć minut później zszedłem do salonu. I tu nie zastałem nikogo. Wszystko wysprzątane, w idealnym porządku. Na kominku i pod oknem czyjaś gospodarna ręka ustawiła nawet wazony ze świeżymi kwiatami. Na środku pomieszczenia stał długi stół, nakryty białym obrusem i otoczony krzesłami. Na nim ekspres do kawy, ciągle czynny, i śniadaniowa zastawa. Zrozumiałem to jako zaproszenie. Właśnie smarowałem bułkę miodem, gdy do salonu wmaszerowała z tacą znana mi już czarnuszka. - Dzień dobry - uśmiechnęła się. - Ranny ptaszek to pan nie jest, o nie. - Po takim przyjęciu? - Wszyscy jakoś wstali. - Byłem zmęczony. - Wiem, pan Mitchell mówił. Tutaj świetnie pan odpocznie. - Zatrzymała się, spojrzała na mnie uważnie: - To pan jest tym "najlepszym przyjacielem" pana Mitchella? - spytała naiwnie. - No, przynajmniej on tak twierdzi. - My się jeszcze nie znamy. - Odłożyła tacę: - Jestem Ewa Kęcka. - Artur Dembowski, dziennikarz. - Wiem, wiem - w jej oczach pojawiły się figlarne błyski, wyciągnęła do mnie rękę. - A ja studiuję. To znaczy będę - teraz pomagam trochę rodzicom. Wróciła do tacy i porządków. Dopiłem kawę. Zerknęła na mnie ciekawie. - Bo Bukowy Dwór jest mojego taty - wyjaśniła nie pytana - musiał pan go wczoraj poznać, mamę też. Tata mi go kupił jako posag. - O, a kiedy ślub? - Eeee tam, mnie się nie spieszy - roześmiała się i ruszyła w stronę drzwi. - Nie wie pani, gdzie wszyscy się podziali? - Wiem - zatrzymała się. - Poszli na plażę albo pojechali zwiedzać zamek w Stawowej. Wreszcie jest ładna pogoda. Niedługo wrócą, o drugiej jemy lunch. - Już miała wyjść, ale zawróciła. - I proszę mi nie mówić pani, jestem Ewcia. Zniknęła. Wstałem i ja, wyszedłem przed dom. Słońce świeciło, ptaki śpiewały, kwiaty na rabatkach rosły; obraz nagiego, zbrukanego ciała i martwej, pięknej twarzy odpływał gdzieś daleko, w niepamięć koszmarnego snu, który trzeba jak najszybciej zapomnieć. Jeżeli spodziewałem się atmosfery przygnębienia i rozpaczy, węszących wszędzie detektywów, ogólnego poruszenia, to mogłem z powodzeniem sięgnąć po którąś z powieści Chandlera. Tam to wszystko było, na pewno. Ale nie w Bukowym Dworze. Właściwie cóż mnie to mogło obchodzić? Przecież byłem tylko przypadkowym świadkiem odkrycia ciała, nie znałem tej kobiety... Zawahałem się; wiedziałem, że ją znam, ale skąd? Kim była? Pytania mnożą się szybciej od królików. Kim była - pociągało za sobą: - dlaczego zginęła? - a za tym postępowało: w jaki sposób to się stało? A na końcu czekało najważniejsze: kto to zrobił? Śmieszna sroczka z długim czarno-białym, wlokącym się po ziemi ogonem, przedreptała szybko przez kort i zniknęła w otaczających go krzewach. Przysiadłem na ławce. Mój instynkt znów zaczął działać, ale tym razem pracował na moją korzyść. Mówił mi, żebym się do niczego nie mieszał. I to samo mówiło mi doświadczenie. Tym razem naprawdę nie musiałem. Sprawa nie dotyczyła mnie osobiście, nie miała też nic wspólnego z nikim bliskim. Sroczka znów wychynęła z krzaków i szybciutko przebiegła kort w przeciwnym kierunku. Miała widocznie jakiś pilny biznes po drugiej stronie i postanowiła niezwłocznie go załatwić. Ja też postanowiłem. Instynktu można używać w różny sposób. Nie mogę zostawić tej sprawy, dopóki nie wyjaśnię dlaczego jej twarz wydała mi się znajoma. Nie co dzień znajduje się na swej drodze martwe kobiety. I piękne. I nagie. Zamknąłem oczy i wstawiłem twarz do słońca. Przesiedziałem tak dobrą godzinę. Cóż miałem lepszego do roboty? Wrócili tuż przed drugą. Raptem w Bukowym Dworze zrobiło się hałaśliwie, zaroiło się od ludzi, na podjazd zajeżdżały kolejne samochody. Ed z Hazel, Mareczkiem i małżeństwem wysokościowców wrócili z plaży, trochę zmarznięci, bo jednak nad samym morzem wiała lekka bryza. Starsi państwo - jak się okazało - Duńczycy, byli w Stawowej. Towarzyszyły im obie studentki ASP, dziś - po nocnych hulankach - jakby trochę zmęczone i przygaszone. Czerstwy, grubawy mężczyzna okazał się Cezarym Kęckim, właścicielem Bukowego Dworu i ojcem Ewci. Poznałem również jego żonę, panią Janinę, która dozorowała pracę kuchni, i owego szczupłego kostycznego mężczyznę, który ostatniej nocy bawił się z Ewcią w berka w ogrodzie. I - jak się zdaje - udało mu się wygrać. Dopiero w blasku słońca uzmysłowiłem sobie, że znam tego faceta. Nazywał się Mariusz Zwierzyniecki i był rzeczywiście bardzo kostyczny i zarozumiały. Poza tym pisywał pod pseudonimem powieści kryminalne, których akcję brał z sufitu. Nie budził mojej sympatii. I wzajemnie. Spojrzał na mnie z ukosa - jakbym był pierwszym rywalem do posagu Ewci Kęckiej - i wyciągnął w moją stronę dwa chude, zimne palce. Uścisnąłem je również dwoma palcami, jakbym dotykał zdechłej przed tygodniem ryby - i poszliśmy na lunch. Brakowało tylko Mateusza Wierzewskiego, ale nikt tym się nie przejmował. Ta