Bear Grylls - Lot widmo

Szczegóły
Tytuł Bear Grylls - Lot widmo
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bear Grylls - Lot widmo PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bear Grylls - Lot widmo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bear Grylls - Lot widmo - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Strona 4 Copyright © Bear Grylls Ventures 2015 Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści. Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu. Tytuł: Lot widmo Tytuł oryginalny: Ghost Flight Autor: Bear Grylls Tłumaczenie: Kamil Lesiew, Piotr Żak Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Macura Projekt okładki oryginalnej: Blacksheep Redaktor prowadzący: Agnieszka Skowron Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał Wydawnictwo Pascal sp. z o.o. ul. Zapora 25 43-382 Bielsko-Biała www.pascal.pl Bielsko-Biała 2015 ISBN 978-83-7642-636-5 eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux Strona 5 Książkę tę dedykuję mojemu śp. dziadkowi, brygadierowi Williamowi Edwardowi Harveyowi Gryllsowi, Oficerowi Orderu Imperium Brytyjskiego z 15/19 Królewskiego Pułku Huzarów Jego Królewskiej Mości, dowódcy Target Force. Odszedł, lecz nie został zapomniany. Strona 6 Podziękowania Moje po​dzię​ko​w a​n ia kie​ru​ję przede wszyst​kim do agen​t ów li​t e​rac​kich w PFD: Ca​ro​li​n e Mi​chel, An​n a​bel Me​rul​lo i Tima Bin​din​ga – za nie​usta​ją​ce wspar​cie i wni​kli​w e uwa​gi do pierw​szych wer​sji tek​stu. Dzię​ku​ję Lau​rze Wil​liams, młod​szej agent​ce w PFD, za jej nad​ludz​kie wy​sił​ki. Dzię​ku​ję Jo​n o​w i Wo​odo​w i, Je​m i​m ie For​re​ster oraz ca​łe​m u ze​spo​ło​w i Orion Pu​bli​shing Gro​up, mo​je​go wy​daw​cy: Su​san Lamb, So​phie Pa​in​t er, Mal​col​m o​w i Edward​so​w i, Mar​ko​w i Ru​she​ro​w i, Gaby Young i wszyst​kim w „Eki​pie Gryl​l​sa”. Ha​m i​sho​w i de Bret​t on-Gor​do​n o​w i, Ofi​ce​ro​w i Or​de​ru Im​pe​rium Bry​t yj​skie​go, dy​rek​t o​ro​w i ge​n e​ral​n e​m u i eks​per​t o​w i od bro​n i ma​so​w e​go ra​ż e​n ia w Avon Pro​t ec​t ion, dzię​ku​ję za rady i spe​cja​li​stycz​n ą wie​dzę na te​m at bro​n i ato​m o​w ej, bio​lo​gicz​n ej i che​m icz​n ej oraz środ​ków obron​n ych i ochron​n ych. Chri​so​w i Da​n iel​so​w i i wszyst​kim w Hy​brid Air Ve​hic​les za ich za​a n​ga​‐ żo​w a​n ie i wska​z ów​ki do​t y​czą​ce Air​lan​de​ra. Dzię​ku​ję dok​t or Ja​cqu​e li​n e Borg, wy​bit​n ej spe​cja​li​‐ st​ce w za​kre​sie za​bu​rzeń mó​z gu, w tym ze​spo​łu ostre​go stre​su. Anne i Pau​lo​w i Sher​ra​t om za wni​kli​w e rady i we​ry​f i​ka​cję wszyst​kie​go, co było zwią​z a​n e z na​z i​sta​m i i blo​kiem wschod​n im. I ostat​n ie, ale za​ra​z em szcze​gól​n e po​dzię​ko​w a​n ia skła​dam Da​m ie​n o​w i Le​w i​so​w i, za to, że po​m ógł mi wy​ko​rzy​stać wszyst​kie te rze​czy, ozna​czo​n e jako „ści​śle taj​n e”, któ​re od​kry​li​śmy wspól​n ie w skrzy​n i wo​jen​n ej mo​je​go dziad​ka. Spo​sób, w jaki przy​w ró​ci​łeś te do​ku​m en​t y do ży​‐ cia, to ist​n y maj​stersz​t yk. Strona 7 Bear Grylls Bear Grylls Al​pi​n i​sta, od​kryw​ca, zdo​byw​ca czar​n e​go pasa w ka​ra​t e. Prze​szedł szko​le​n ie w bry​‐ tyj​skich od​dzia​łach spe​cjal​n ych SAS, gdzie na​uczył się sztu​ki prze​t rwa​n ia. W wie​ku 21 lat prze​‐ żył cięż​ki wy​pa​dek pod​czas sko​ku spa​do​chro​n o​w e​go – zła​m ał krę​go​słup w trzech miej​scach. Mimo to po dwóch la​t ach re​ha​bi​li​t a​cji zre​a li​z o​w ał swe dzie​cię​ce ma​rze​n ie i jako naj​m łod​szy Bry​t yj​czyk w hi​sto​rii sta​n ął na szczy​cie Mo​unt Eve​re​stu. Wy​czyn ten od​n o​t o​w a​n o w Księ​dze re​kor​dów Gu​in​n es​sa. Jest zna​n y dzię​ki swym fa​scy​n u​ją​cym wy​pra​w om oraz pro​gra​m om, któ​re przed te​le​w i​z o​ra​m i gro​m a​dzą po​n ad mi​liard wi​dzów w 150 kra​jach. Strona 8 Od autora Mój dzia​dek, bry​ga​dier Wil​liam Edward Ha​rvey Grylls, Ofi​cer Or​de​ru Im​pe​rium Bry​t yj​skie​go z 15/19 Kró​lew​skie​go Puł​ku Jego Kró​lew​skiej Mo​ści, był do​w ód​cą Tar​get For​ce, taj​n ej jed​n ost​ki sfor​m o​w a​n ej na po​le​ce​n ie Win​sto​n a Chur​chil​la pod ko​n iec dru​giej woj​n y świa​t o​w ej, jed​n ej z naj​bar​dziej uta​jo​n ych grup agen​t ów ope​ra​cyj​n ych, ja​kie kie​dy​kol​w iek utwo​rzy​ło Mi​n i​ster​stwo Woj​n y. Jej głów​n ym za​da​n iem było od​n aj​dy​w a​n ie i ochro​n a se​kret​n ych tech​n o​lo​gii, bro​n i, a tak​ż e na​ukow​ców i wy​so​kiej ran​gi na​z i​stów, ma​ją​cych po​m óc alian​t om w star​ciu z no​w ym świa​t o​w ym su​per​m o​car​stwem i wro​giem – So​w ie​t a​m i. Nikt z na​szej ro​dzi​n y nie miał po​ję​cia o roli dziad​ka jako do​w ód​cy T For​ce, aż do cza​su, gdy – wie​le lat po jego śmier​ci, po upły​w ie sie​dem​dzie​się​cio​let​n ie​go okre​su ka​ren​cji, zgod​n ie z usta​‐ wą o ta​jem​n i​cy pań​stwo​w ej, od​t aj​n io​n o te in​f or​m a​cje. Pro​ces od​kry​w a​n ia tej za​gad​ki stał się in​spi​ra​cją do na​pi​sa​n ia ni​n iej​szej książ​ki. Dzia​dek był czło​w ie​kiem ma​ło​m ów​n ym i ta​jem​n i​czym, ale wspo​m i​n am go bar​dzo czu​le z okre​su dzie​ciń​stwa. Lu​bił pa​lić faj​kę, miał cierp​kie po​czu​cie hu​m o​ru, a lu​dzie, któ​ry​m i do​w o​‐ dził, go uwiel​bia​li. Jed​n ak dla mnie za​w sze był po pro​stu Dziad​kiem Te​dem. Strona 9 Wstęp „Har​per’s Ma​ga​z i​n e”, paź​dzier​n ik 1946 Se​kre​t y w ty​sią​cach C. Le​ster Wal​ker Ktoś na​pi​sał ostat​n io do bazy lot​n i​czej w Wri​ght Field, że we​dle jego wie​dzy, pań​stwo na​sze zgro​m a​dzi​ło cał​kiem po​kaź​n ą ko​lek​cję ta​jem​n ic wo​jen​n ych wro​ga (…) i czy by​li​by tak mili, żeby prze​słać mu wszyst​ko, co do​t y​czy nie​m iec​kich sil​n i​ków od​rzu​t o​w ych. Od​dział Do​ku​m en​t ów Lot​n i​czych Sił Po​w ietrz​n ych Ar​m ii od​po​w ie​dział: „Przy​kro nam, ale by​ło​by to pięć​dzie​siąt ton”. W do​dat​ku te pięć​dzie​siąt ton to tyl​ko nie​w iel​ki uła​m ek tego, co skła​da się dziś na nie​w ąt​‐ pli​w ie naj​w ięk​szy zbiór ta​jem​n ic wo​jen​n ych nie​przy​ja​cie​la, jaki kie​dy​kol​w iek zgro​m a​dzo​n o. Je​śli my​śle​li​ście kie​dyś o ta​jem​n i​cach wo​jen​n ych – a kto nie my​ślał? – i wy​da​w a​ło się wam, że moż​n a je po​li​czyć na pal​cach obu rąk (…), może za​in​t e​re​su​je was to, że ta​jem​n i​ce wo​jen​n e w tej ko​lek​cji idą w ty​sią​ce, że to prze​ogrom​n a góra do​ku​m en​t ów, i że ni​g​dy nie było ni​cze​go, co da​ło​by się z nią po​rów​n ać. „Da​ily Mail”, ma​rzec 1988 Zmo​wa spi​n a​czo​wa Tom Bo​w er „Zmo​w a spi​n a​czo​w a” była kul​m i​n a​cją nie​z wy​kłych zma​gań mię​dzy alian​t a​m i o prze​ję​cie po za​koń​cze​n iu woj​n y osią​gnięć na​z i​stow​skich Nie​m iec. Za​le​d​w ie kil​ka ty​go​dni po zwy​cię​stwie nad Hi​t le​rem wy​so​cy przed​sta​w i​cie​le Pen​t a​go​n u po​sta​n o​w i​li przy​z nać wy​bra​n ym oso​bom, za​‐ li​cza​n ym do „gor​li​w ych na​z i​stów”, sta​t us sza​n o​w a​n ych oby​w a​t e​li ame​ry​kań​skich. Cho​ciaż w Wiel​kiej Bry​t a​n ii po​li​t ycz​n e kon​t ro​w er​sje uda​rem​n i​ły za​m iar wy​ko​rzy​sta​n ia Niem​ców do od​bu​do​w y bry​t yj​skiej go​spo​dar​ki, Fran​cu​z i i Ro​sja​n ie przyj​m o​w a​li każ​de​go, nie​z a​‐ leż​n ie od tego, ja​kie zbrod​n ie po​peł​n ił, a Ame​ry​ka​n ie, po​przez sieć in​t ryg wy​czy​ści​li zbrod​n i​cze akta swo​ich na​ukow​ców-na​z i​stów. Nie​z bi​t e do​w o​dy bie​gło​ści tech​n o​lo​gicz​n ej Niem​ców przed​sta​w io​n e są w set​kach ra​por​t ów alianc​kich śled​czych, któ​rzy nie stro​n ią od opi​sów ich „zdu​m ie​w a​ją​cych osią​gnięć” i „nad​z wy​‐ czaj​n ej po​m y​sło​w o​ści”. Wy​glą​da na to, że to Hi​t ler zza gro​bu śmie​je się ze swo​ich wro​gów, jako ostat​n i. „The Sun​day Ti​m es” gru​dzień 2014 Strona 10 W Au​strii od​kry​t o ogrom​n e sta​n o​wi​sko taj​n ej „bro​n i stra​chu” Bo​jan Pan​ce​v ski W Au​strii od​kry​t o taj​n y pod​z iem​n y kom​pleks zbu​do​w a​n y przez na​z i​stów pod ko​n iec dru​giej woj​n y świa​t o​w ej, któ​ry mógł słu​ż yć skon​stru​owa​n iu bro​n i ma​so​w e​go ra​ż e​n ia, w tym bom​by ato​m o​w ej. Na ten ogrom​n y obiekt na​t ra​f io​n o w ze​szłym ty​go​dniu w po​bli​ż u mia​sta Sankt Geo​r​gen an der Gu​sen. Uwa​ż a się, że może być po​łą​czo​n y z po​bli​ską pod​z iem​n ą fa​bry​ką B8 Berg​kri​stall, pro​du​ku​ją​cą sa​m o​lo​t y Mes​ser​sch​m itt Me 262, pierw​sze uda​n e my​śliw​ce o na​pę​dzie od​rzu​t o​‐ wym, któ​re przez krót​ki czas za​gra​ż a​ły alianc​kie​m u lot​n ic​t wu w koń​co​w ej fa​z ie woj​n y. Ba​da​‐ czom uda​ło się od​n a​leźć ukry​t e wej​ście dzię​ki od​t aj​n io​n ym do​ku​m en​t om wy​w ia​dow​czym i ze​‐ zna​n iom świad​ków. – To był ol​brzy​m i kom​pleks prze​m y​sło​w y i naj​praw​do​po​dob​n iej naj​w ięk​szy za​kład pro​duk​‐ cyj​n y taj​n ej bro​n i Trze​ciej Rze​szy – twier​dzi An​dre​a s Sul​z er, au​striac​ki do​ku​m en​t a​li​sta sto​ją​cy na cze​le ba​dań. Sul​z er ze​brał ze​spół hi​sto​ry​ków i zna​lazł ko​lej​n e do​w o​dy na to, że na​ukow​cy pra​co​w a​li tu nad taj​n ym pro​jek​t em nad​z o​ro​w a​n ym przez ge​n e​ra​ła SS Han​sa Kam​m ​le​ra, od​po​w ie​dzial​n e​go za hi​t le​row​skie pro​gra​m y po​ci​sków ra​kie​t o​w ych, w tym ra​kie​t ę V-2, któ​rą ostrze​la​n o Lon​dyn. Uwa​ż a się go za bły​sko​t li​w e​go, lecz bez​w zględ​n e​go do​w ód​cę, któ​ry za​t wier​dził pro​jek​t y ko​‐ mór ga​z o​w ych i kre​m a​t o​riów w obo​z ie kon​cen​t ra​cyj​n ym Au​schwitz na po​łu​dniu Pol​ski. Na​dal krą​ż ą po​gło​ski, że po woj​n ie zo​stał uję​t y przez Ame​ry​ka​n ów, któ​rzy dali mu nową toż​sa​m ość. Po​szu​ki​w a​n ia Sul​z e​ra zo​sta​ły wstrzy​m a​n e w mi​n io​n ą śro​dę przez miej​sco​w e wła​dze, któ​re za​ż ą​da​ły po​z wo​le​n ia na ba​da​n ie obiek​t ów hi​sto​rycz​n ych. On sam jest jed​n ak prze​ko​n a​n y, że pra​ce ru​szą po​n ow​n ie w na​stęp​n ym mie​sią​cu. – Spo​śród więź​n iów obo​z ów kon​cen​t ra​cyj​n ych z ca​łej Eu​ro​py sta​ran​n ie wy​se​lek​cjo​n o​w a​n o tych o szcze​gól​n ych umie​jęt​n o​ściach – fi​z y​ków, che​m i​ków i in​n ych spe​cja​li​stów – i za​go​n io​n o do pra​cy nad tym po​t wor​n ym pro​jek​t em. Je​ste​‐ śmy więc to win​n i ofia​rom, trze​ba w koń​cu otwo​rzyć to miej​sce i ujaw​n ić praw​dę – prze​ko​n u​je Sul​z er. Strona 11 Rozdział 1 Otwo​rzył oczy. Po​w o​li. Roz​w ie​ra​jąc rzę​sa za rzę​są po​w ie​ki, na prze​kór skle​ja​ją​cej je gru​bej sko​‐ ru​pie za​krze​płej krwi. Świa​t ło wpa​da​ło mię​dzy szcze​li​n y po​skle​ja​n ych rzęs, przy​po​m i​n a​jąc odłam​ki roz​bi​t e​go szkła na prze​krwio​n ych gał​kach. Ja​sność nie​m al wy​pa​la​ła siat​ków​kę, jak​by ktoś sku​piał mu na oczach pro​m ień la​se​ra. Ale kto? Kim byli jego wro​go​w ie?... jego opraw​cy? I gdzie oni, na Boga, są? Za cho​le​rę ni​cze​go nie pa​m ię​t ał. Któ​ry to dzień? Któ​ry rok choć​by? Jak się tu zna​lazł – gdzie​kol​w iek był… Świa​t ło ra​z i​ło go jak dia​bli, ale przy​n aj​m niej po​w o​li od​z y​ski​w ał wzrok. Pierw​szą kon​kret​n ą rze​czą, jaką do​strzegł, był ka​ra​luch. Za​m a​ja​czył mu przed ocza​m i, na​‐ bie​ra​jąc ostro​ści, roz​m a​z a​n y, po​t wor​n y i obcy, wy​peł​n ia​ją​cy całe pole wi​dze​n ia. Will Ja​e ger stwier​dził, że chy​ba leży na boku, na be​t o​n o​w ej pod​ło​dze, po​kry​t ej gru​bym, brą​‐ zo​w a​w ym osa​dem – Bóg je​den wie cze​go. Miał wra​ż e​n ie, że ka​ra​luch za​raz wpeł​z nie do jego le​w e​go oka. Zwie​rzę po​ru​szy​ło czuł​ka​m i, a w ostat​n iej chwi​li znik​n ę​ło z pola wi​dze​n ia, prze​‐ my​ka​jąc obok czub​ka nosa Ja​e ge​ra. A po​t em po​czuł, jak owad wspi​n a mu się po gło​w ie. Ka​ra​‐ luch za​t rzy​m ał się gdzieś w oko​li​cy pra​w ej skro​n i – tej, któ​ra le​ż a​ła da​lej od pod​ło​gi, w peł​n i od​‐ kry​t a. Za​czął mu​skać go przed​n i​m i od​n ó​ż a​m i i żu​w acz​ka​m i. Jak​by cze​goś szu​kał. Coś sma​ko​wał. Na​gle Ja​e ger po​czuł, że ka​ra​luch za​czy​n a go ką​sać, chrzęsz​czą​ce owa​dzie szczę​ki gry​z ą strzęp​ki zgni​łe​go cia​ła. Wrza​snął, a przy​n aj​m niej pró​bo​w ał to zro​bić i wte​dy zo​rien​t o​w ał się, że ob​ła​z i go ko​lej​n y tu​z in owa​dów… jak​by już od daw​n a był tru​pem. Prze​m ógł przy​pływ mdło​ści, a w jego gło​w ie za​ko​ła​t a​ło py​t a​n ie: Cze​mu nie usły​s za​łem, jak krzy​c zę? Nad​ludz​kim wy​sił​kiem po​ru​szył pra​w ym ra​m ie​n iem. Tyl​ko odro​bi​n ę, a i tak miał wra​‐ że​n ie, jak​by pró​bo​w ał dźwi​gnąć cały świat. Z każ​dym cen​t y​m e​t rem ra​m ię i staw łok​cio​w y roz​‐ ry​w ał co​raz bar​dziej do​t kli​w y ból, a mię​śnie ła​pał skurcz, choć wy​si​łek, do ja​kich je zmu​szał, był do​praw​dy nie​w iel​ki. Czuł się jak ka​le​ka. Co się z nim, sta​ło, na Boga? Co mu zro​b i​li? Za​ci​ska​jąc zęby i sku​pia​jąc całą siłę woli, przy​cią​gnął ra​m ię do gło​w y i prze​su​n ął dłoń po uchu, roz​pacz​li​w ie je dra​piąc. Jego pal​ce do​t knę​ły… nóg. Łu​sko​w a​t ych, kol​cza​stych, drga​ją​cych owa​dzich od​n ó​ż y, pró​bu​ją​cych we​pchnąć ka​ra​lu​sze cia​ło co​raz głę​biej. Za​b ierz​c ie je stąd! Za​b ierz​c ie! Za​b ierz​c ie je STĄ​Ą​Ą​ĄD! Chcia​ło mu się rzy​gać, ale w żo​łąd​ku miał pust​kę. Je​dy​n ie gów​n ia​n ą, su​chą, przed​śmiert​n ą bło​n ę, któ​ra po​kry​w a​ła wszyst​ko – żo​łą​dek, gar​dło, usta; na​w et noz​drza. O kur​wa! Noz​d rza! Tam też pró​b u​ją wpeł​znąć! Ja​e ger krzyk​n ął po raz dru​gi. Dłu​ż ej. Bar​dziej roz​pacz​li​w ie. Nie tak po​win​no się umie​rać. Boże, pro​s zę, nie tak… Dra​piąc pal​ca​m i, pró​bo​w ał bro​n ić nos i uszy, a ka​ra​lu​chy ma​cha​ły od​n ó​ż a​m i i sy​cza​ły z owa​‐ dzim gnie​w em, gdy zry​w ał je z sie​bie. Strona 12 Dźwięk w koń​cu za​czął prze​są​czać się do zmy​słów. Naj​pierw w za​la​n ych krwią uszach od​bi​‐ ły się echem jego wła​sne roz​pacz​li​w e krzy​ki, a nie​m al rów​n o​cze​śnie wy​ło​w ił inny od​głos zmie​‐ sza​n y z tłem – coś bar​dziej prze​ra​ż a​ją​ce​go niż dzie​siąt​ki owa​dów ma​ją​cych chrap​kę na jego mózg. Ludz​ki głos. Gar​dło​w y. Okrut​n y. Głos, któ​ry na​pa​w ał się bó​lem. Głos jego kata. Wraz z nim, z siłą fali po​w o​dzio​w ej, wró​ci​ła pa​m ięć. Playa Ne​gra. Wię​z ie​n ie na krań​cu świa​t a, miej​sce, w któ​re zsy​ła​n o lu​dzi na strasz​li​w e tor​t u​ry i śmierć. Ja​e ger tra​f ił tu za coś, cze​‐ go nie zro​bił, z roz​ka​z u sza​lo​n e​go dyk​t a​t o​ra-zbrod​n ia​rza – i wte​dy za​czął się hor​ror. W po​rów​n a​n iu z po​bud​ką w tym kosz​m a​rze Ja​e ger wo​lał już na​w et spo​kój, jaki da​w a​ła nie​‐ świa​do​m ość; wszyst​ko, byle nie te ty​go​dnie, któ​re spę​dził za​m knię​t y w miej​scu gor​szym niż pie​kło – w swo​jej celi, swo​im gro​bow​cu. Siłą woli zmu​sił umysł, by znów omdlał, by za​padł z po​w ro​t em w bez​kształt​n ą sza​rość, któ​‐ ra chro​n i​ła go, do​pó​ki coś – ale co? – nie spro​w a​dzi​ło go do tej nie​w y​obra​ż al​n ie okrut​n ej te​raź​‐ niej​szo​ści. Pra​w e ra​m ię ru​sza​ło się co​raz sła​biej i sła​biej. Opa​dło na zie​m ię. Niech ka​ra​lu​chy po​ż rą mu mózg. Na​w et to było lep​sze. Na​gle to, co obu​dzi​ło go wcze​śniej, do​się​gło go jesz​cze raz – chlust zim​n ej cie​czy w twarz, ni​czym ude​rze​n ie fali na mo​rzu. Tyl​ko za​pach był zu​peł​n ie inny. Nie lo​do​w a​t o czy​sty i ożyw​‐ czy jak woń oce​a nu. To coś śmier​dzia​ło; cuch​n ę​ło in​t en​syw​n ie odo​rem klo​z e​t u, któ​ry przez lata nie za​z nał ani kro​pli środ​ka od​ka​ż a​ją​ce​go. Jego opraw​ca znów się ro​z e​śmiał. Dla nie​go to była świet​n a za​ba​w a. Czy jest coś lep​sze​go niż chlu​śnię​cie w twarz więź​n ia za​w ar​t o​ścią wia​dra z od​cho​da​m i? Ja​e ger wy​pluł wstręt​n ą ciecz i wy​m ru​gał ją z pie​ką​cych oczu; chlust zgni​li​z ny przy​n aj​m niej prze​pło​szył ka​ra​lu​chy. Jego umysł szu​kał wła​ści​w ych słów – naj​bar​dziej do​sad​n ych prze​kleństw, któ​re mógł​by rzu​cić w twarz katu. Ozna​ka ży​cia. De​m on​stra​cja opo​ru. – No chodź i… Ja​e ger za​czął mó​w ić, wy​chry​pu​jąc obe​lgę, któ​ra jak nic za​ła​t wi​ła​by mu ło​m ot tym sa​m ym gięt​kim bi​czem, któ​re​go na​uczył się bać. Gdy​by jed​n ak się nie bun​t o​w ał, by​ło​by po nim. Opór to je​dy​n e, co mu zo​sta​ło. Ale nie do​koń​czył. Sło​w a za​m ar​ły mu w gar​dle. Na​gle włą​czył się inny głos, tak do​brze zna​n y – tak bra​ter​s ki – że przez dłuż​szą chwi​lę Ja​‐ eger są​dził, że śni. Za​śpiew był z po​cząt​ku ci​chy, ale na​bie​rał siły; ryt​m icz​n a in​kan​t a​cja jak​by prze​sy​co​n a obiet​n i​cą nie​m oż​li​w e​go… Ka mate, ka mate. Ka ora, ka ora. Ka mate, ka mate! Ka ora, ka ora! Wszę​dzie po​z nał​by ten głos. Ta​ka​ve​s i Raf​fa​ra; ale jak to moż​li​we? Gdy gra​li w jed​n ej dru​ż y​n ie rug​by w re​pre​z en​t a​cji bry​t yj​skiej ar​m ii, to wła​śnie Raff prze​‐ wo​dził ry​t u​a ło​w i haka – tra​dy​cyj​n e​m u tań​co​w i wo​jen​n e​m u Ma​ory​sów, któ​ry za​w sze wy​ko​n y​‐ wa​li przed me​czem. Zry​w ał ko​szul​kę, za​ci​skał dło​n ie w pię​ści i wy​prę​ż ał się, by sta​n ąć oko w oko z prze​ciw​n ą dru​ż y​n ą; jego ręce bęb​n i​ły w ma​syw​n ą pierś, nogi jak po​t ęż​n e pnie drzew, Strona 13 ra​m io​n a jak ta​ra​n y, a resz​t a ze​spo​łu – łącz​n ie z Ja​e ge​rem – roz​sta​w io​n a po bo​kach, nie​ustra​‐ szo​n a, nie​po​w strzy​m a​n a. Z wy​t rzesz​czo​n y​m i ocza​m i, ze spuch​n ię​t ym ję​z y​kiem i twa​rzą za​sty​głą w gry​m a​sie wo​jow​‐ ni​cze​go wy​z wa​n ia, Ja​e ger reszt​ką sił wy​rzu​cił z sie​bie sło​w a: KA MATE! KA MATE! KA ORA! KA ORA! Czy umrę? Czy umrę? Czy prze​ż y​ję? Czy prze​ż y​ję? Raff udo​w od​n ił, że jest rów​n ie nie​ugię​t y, gdy sta​ło się z nim ra​m ię w ra​m ię na polu bi​t wy. Ide​a ł dru​ha-żoł​n ie​rza. Ma​orys z uro​dze​n ia i ko​m an​dos Kró​lew​skiej Pie​cho​t y Mor​skiej z wy​ro​ku losu; wal​czył u boku Ja​e ge​ra w róż​n ych stro​n ach świa​t a i był jed​n ym z jego naj​bliż​szych przy​ja​‐ ciół. Ob​ró​cił wzrok w pra​w o, w stro​n ę, skąd do​cho​dził za​śpiew. Ką​t em oka le​d​w o zdo​łał do​strzec po​stać sto​ją​cą da​le​ko, po dru​giej stro​n ie krat. Ma​syw​n ą, gó​ru​ją​cą na​w et nad jego ka​t em. Uśmiech jak pro​m ień słoń​ca prze​świ​t u​ją​cy przez chmu​ry po ciem​n ej bu​rzy, któ​ra zda​w a​ła się nie mieć koń​ca. – Raff? – Za​chry​pia​ło jed​n o sło​w o, po​brzmie​w a​jąc le​d​w ie skry​w a​n ym nie​do​w ie​rza​n iem. – Tak. To ja. – Ten uśmiech. – Wi​dzia​łem cię w gor​szym sta​n ie, sta​ry. Jak wte​dy, gdy wy​w lo​‐ kłem cię z tej spe​lu​n y w Am​ster​da​m ie. Ale i tak trze​ba cię bę​dzie do​szo​ro​w ać. Przy​je​cha​łem po cie​bie, ko​le​go. Le​ci​m y do Lon​dy​n u – Bri​t ish Air​w ays, pierw​szą kla​są. Ja​e ger nie od​po​w ie​dział, no bo co mógł po​w ie​dzieć? Jak to moż​li​w e, że Raff tu był, w tym miej​scu, tak bli​sko? – Le​piej się zbie​raj – po​n a​glił go Raff. – Za​n im ten twój ko​leż​ka, ma​jor Mojo, się roz​m y​śli. – No, Bob Mar​ley! – Zło​śli​w e oczy opraw​cy Ja​e ge​ra zwę​z i​ły się w uda​w a​n ej jo​w ial​n o​ści. – Bob Mar​ley – nie​z ły z cie​bie żar​t ow​n iś, chło​pie. Raff wy​szcze​rzył się od ucha do ucha. Był je​dy​n ym zna​n ym Ja​e ge​ro​w i czło​w ie​kiem, któ​ry po​t ra​f ił uśmiech​n ąć się do ko​goś z miną mro​ż ą​cą krew w ży​łach. Ta uwa​ga o Bo​bie Mar​leyu mu​sia​ła do​t y​czyć wło​sów Raf​f a – dłu​gich i za​ple​cio​n ych po ma​ory​sku. Na bo​isku wie​lu prze​ko​n a​ło się na wła​snej skó​rze, że Raff nie lubi, gdy kpi się z jego fry​z u​ry. – Otwie​raj celę – roz​ka​z ał Raff gło​sem zgrzy​t li​w ym od gnie​w u. – Ja i mój ko​le​ga, pan Ja​‐ eger, wy​cho​dzi​m y. Strona 14 Rozdział 2 Dżip ru​szył spod wię​z ie​n ia Playa Ne​gra. Raff, po​chy​lo​n y nad kie​row​n i​cą, się​gnął po bu​t el​kę wody i po​dał ją Ja​e ge​ro​w i. – Pij. – Wska​z ał kciu​kiem na tyl​n e sie​dze​n ie. – W lo​dów​ce tu​ry​stycz​n ej jest wię​cej. Wlej w sie​bie, ile mo​ż esz, mu​sisz się na​w od​n ić. Przed nami dzień jak cho​le​ra… Raff za​m ilkł, my​śląc o cze​ka​ją​cej ich po​dró​ż y, a Ja​e ger po​z wo​lił, by na chwi​lę za​pa​dła ci​sza. Po wie​lu ty​go​dniach spę​dzo​n ych w wię​z ie​n iu jego cia​ło było jed​n ą pie​ką​cą masą. Każ​dy staw roz​dzie​rał do​t kli​w y ból. Miał wra​ż e​n ie, że mi​n ę​ły całe wie​ki od mo​m en​t u, gdy wrzu​ci​li go do tam​t ej celi; od chwi​li gdy je​chał gdzie​kol​w iek au​t em; gdy czuł na so​bie peł​n ą moc tro​pi​kal​n e​go słoń​ca na Bio​ko1). 1) Wyspa na Zatoce Gwinejskiej, u zachodnich wybrzeży Afryki, należąca do Gwinei Równikowej. (Wszystkie przypisy pochodzą od redaktora). Przy każ​dym pod​sko​ku wozu wzdry​gał się z bólu. Je​cha​li dro​gą przy oce​a nie – wą​skim pa​‐ sem as​f al​t u pro​w a​dzą​cym do Ma​la​bo, je​dy​n e​go więk​sze​go mia​sta na wy​spie. W tym afry​kań​‐ skim pań​stew​ku utwar​dzo​n e dro​gi były rzad​ko​ścią. Pe​t ro​do​la​ry szły głów​n ie na bu​do​w ę no​w e​‐ go pa​ła​cu dla pre​z y​den​t a albo na ko​lej​n y wiel​ki jacht w jego flo​cie, lub wzbo​ga​ca​ły mu kon​t a w Szwaj​ca​rii. Raff wska​z ał na de​skę roz​dziel​czą. – Tam są oku​la​ry prze​ciw​sło​n ecz​n e, sta​ry. Włóż je, bo wy​glą​dasz, jak​byś miał za​raz zejść. – Daw​n o nie wi​dzia​łem słoń​ca. Ja​e ger otwo​rzył scho​w ek i wy​cią​gnął coś, co wy​glą​da​ło jak oakleye. Przez chwi​lę im się przy​‐ glą​dał. – Pod​rób​ki? Za​w sze by​łeś pie​przo​n ym skne​rą. Raff ro​z e​śmiał się. – Kto ry​z y​ku​je, ten wy​gry​w a 2). 2) Motto Special Air Service (SAS) Ja​e ger po​z wo​lił, by na jego spo​n ie​w ie​ra​n e ob​li​cze za​kradł się uśmiech. Za​bo​la​ło jak dia​bli, miał wra​ż e​n ie, jak​by nie uśmie​chał się od wie​ków; jak​by uśmiech prze​rzy​n ał mu twarz na pół. Przez ostat​n ie ty​go​dnie stop​n io​w o na​bie​rał prze​ko​n a​n ia, że ni​g​dy nie wy​do​sta​n ie się z celi. Nikt, kto mógł mu po​m óc, nie wie​dział na​w et, że tam jest. Są​dził, że umrze w Playa Ne​‐ Strona 15 gra, za​po​m nia​n y, a jego cia​ło, po​dob​n ie jak wie​le in​n ych, rzu​cą re​ki​n om na po​ż ar​cie. Nie bar​‐ dzo mógł uwie​rzyć, że żyje i jest wol​n y. Do​z or​ca wy​pu​ścił ich przez ciem​n ą piw​n i​cę, w któ​rej ulo​ko​w a​n o sale tor​t ur, bez sło​w a mi​ja​‐ jąc ochla​pa​n e krwią ścia​n y oraz miej​sce, gdzie zwa​la​n o śmie​ci, a tak​ż e cia​ła tych, któ​rzy po​‐ mar​li w ce​lach. Ja​e ger nie po​t ra​f ił so​bie wy​obra​z ić, ja​kie​go tar​gu do​bił Raff, żeby pu​ści​li go wol​n o. Z Playa Ne​gra nie wy​pusz​cza​li ni​ko​go. Ni​g ​d y, ni​ko​g o. – Jak mnie zna​la​z łeś? – Ja​e ger prze​rwał mil​cze​n ie. Raff wzru​szył ra​m io​n a​m i. – Nie było ła​t wo. Po​t rze​ba było kil​ku z nas: Fe​a neya, Car​so​n a, mnie. – Za​śmiał się. – Cie​‐ szysz się, że nam się chcia​ło? Ja​e ger mach​n ął ręką. – Aku​rat za​czy​n a​łem za​przy​jaź​n iać się z ma​jo​rem Mojo. Przy​jem​n ia​czek. Z ro​dza​ju tych, co to na pew​n o chciał​byś go oże​n ić z wła​sną sio​strą. – Spoj​rzał na wiel​kie​go Ma​ory​sa. – Ale jak na​praw​dę mnie zna​la​z łeś? I cze​m u… – Za​w sze mo​ż esz na mnie li​czyć, ko​le​go. Poza tym… – Na ob​li​cze Raf​f a padł cień. – Je​steś po​t rzeb​n y w Lon​dy​n ie, do wy​ko​n a​n ia mi​sji. Obaj je​ste​śmy po​t rzeb​n i. – Ja​kiej mi​sji? Raff spo​chmur​n iał jesz​cze bar​dziej. – Wy​ja​śnię ci wię​cej, gdy już się stąd wy​rwie​m y, bo do tego cza​su nie ma co roz​m a​w iać o żad​n ym za​da​n iu. Ja​e ger po​cią​gnął łyk wody. Zim​n ej, czy​stej, bu​t el​ko​w a​n ej – sma​ko​w a​ła jak słod​ki nek​t ar po tym, co mu​siał pić w Playa Ne​gra, żeby prze​ż yć. – I co te​raz? Wy​cią​gną​łeś mnie z pier​dla, ale to nie zna​czy, że wy​do​sta​li​śmy się z Pie​kiel​n ej Wy​spy – tak ją tu na​z y​w a​ją. – Obi​ło mi się o uszy. Umó​w i​łem się z ma​jo​rem Mojo, że do​sta​n ie trze​cią część za​pła​t y, gdy już obaj bę​dzie​m y le​cieć do Lon​dy​n u. Tyle że on ma inny plan – zgar​n ie nas na lot​n i​sku, przy​‐ go​t u​je tam ko​m i​t et po​w i​t al​n y. Po​w ie, że wy​rwa​łem cię z ki​cia, ale nas zła​pał. Dzię​ki temu do​‐ sta​n ie kasę dwa razy – jed​n ą od nas, dru​gą od pre​z y​den​t a. Ja​e ger wzdry​gnął się. To wła​śnie z roz​ka​z u pre​z y​den​t a Ho​n o​re Cham​ba​ry tra​f ił do wię​z ie​‐ nia. Ja​kiś mie​siąc temu do​szło do pró​by za​m a​chu sta​n u. Na​jem​n i​cy opa​n o​w a​li część kon​t y​n en​‐ tal​n ą Gwi​n ei Rów​n i​ko​w ej, tę, któ​ra le​ż a​ła po dru​giej stro​n ie Za​t o​ki Gwi​n ej​skiej – w rę​kach pre​‐ zy​den​t a po​z o​sta​ła wy​spa Bio​ko ze sto​li​cą kra​ju. W re​z ul​t a​cie Cham​ba​ra aresz​t o​w ał wszyst​kich (nie​licz​n ych zresz​t ą) cu​dzo​z iem​ców na Bio​‐ ko, a wśród nich Ja​e ge​ra. Na nie​szczę​ście, pod​czas re​w i​z ji w jego kwa​t e​rze zna​le​z io​n o jed​n ą czy dwie pa​m iąt​ki z żoł​n ier​skich cza​sów. Jak tyl​ko Cham​ba​ra o tym usły​szał, uznał, że Ja​e ger mu​siał brać udział w pu​czu i był wtycz​ką za​ma​c how​c ów. A nie był. Sie​dział tu, na Bio​ko, z in​n ych – w do​dat​ku zu​peł​n ie nie​w in​n ych po​w o​‐ Strona 16 dów, ale Cham​ba​ra nie uwie​rzył. Ja​e ge​ra wtrą​co​n o więc do Playa Ne​gra, gdzie ma​jor Mojo sta​‐ rał się z ca​łych sił, żeby go zła​m ać i zmu​sić do przy​z na​n ia się do rze​ko​m ej winy. Za​ło​ż ył oku​la​‐ ry. – Masz ra​cję. W ży​ciu nie wy​do​sta​n ie​m y się stąd przez lot​n i​sko. Masz plan B? Raff zer​k​n ął na nie​go. – Z tego, co sły​sza​łem, pra​co​w a​łeś tu jako na​uczy​ciel. Uczy​łeś an​giel​skie​go w wio​sce, na pół​‐ no​cy wy​spy. Zło​ż y​łem im wi​z y​t ę. Wie​lu ry​ba​ków mó​w i​ło, że je​steś naj​lep​szym, co im się przy​‐ tra​f i​ło, że uczy​łeś dzie​ci czy​t ać i pi​sać. To wię​cej, niż pre​z y​dent zro​bił dla nich w cią​gu ca​łych swo​ich rzą​dów. – Za​w ie​sił głos. – Przy​go​t o​w a​li pi​ro​gę, że​by​śmy mo​gli do​stać się do Ni​ge​rii. Ja​e ger za​sta​n o​w ił się przez chwi​lę. Spę​dził na Bio​ko pra​w ie trzy lata i do​brze po​z nał tu​t ej​‐ sze osa​dy ry​bac​kie. Prze​pły​n ię​cie Za​t o​ki Gwi​n ej​skiej pi​ro​gą było wy​ko​n al​n e. – To trzy​dzie​ści ki​lo​m e​t rów, czy coś koło tego – oce​n ił. – Ry​ba​cy ro​bią to od cza​su do cza​su, gdy po​go​da do​pi​su​je. Masz mapę? Raff wska​z ał na małą tor​bę u stóp ko​le​gi. Ja​e ger się​gnął po nią, sy​cząc z bólu, i przej​rzał za​‐ war​t ość. Zna​lazł mapę, roz​ło​ż ył ją i prze​stu​dio​w ał. Bio​ko le​ż a​ło w sa​m ym środ​ku zgię​cia „pa​‐ chy” Afry​ki – mała wy​spa po​ro​śnię​t a gę​stą dżun​glą, dłu​ga na nie wię​cej niż sto ki​lo​m e​t rów i sze​ro​ka na pięć​dzie​siąt. Naj​bli​ż ej był Ka​m e​run, a nie​co da​lej i bar​dziej na pół​n oc Ni​ge​ria. Na​‐ to​m iast do​bre dwie​ście ki​lo​m e​t rów na po​łu​dnie znaj​do​w a​ło się to, co jesz​cze do nie​daw​n a było dru​gą po​ło​w ą kró​le​stwa pre​z y​den​t a Cham​ba​ry – kon​t y​n en​t al​n a część Gwi​n ei Rów​n i​ko​w ej – te​raz opa​n o​w a​n a przez pu​czy​stów. – Ka​m e​run jest naj​bli​ż ej – za​uwa​ż ył Ja​e ger. – Ka​m e​run? Ni​ge​ria? – Raff wzru​szył ra​m io​n a​m i. – Ja​kie to ma zna​cze​n ie, w tej chwi​li wszę​dzie le​piej niż tu​t aj. – Ile zo​sta​ło do zmro​ku? – za​py​t ał Ja​e ger. Ze​ga​rek za​bra​li mu sie​pa​cze Cham​ba​ry, zresz​t ą na dłu​go przed tym, za​n im za​cią​gnę​li go do celi w Playa Ne​gra. – Pod osło​n ą nocy może nam się udać. – Sześć go​dzin. Daję ci naj​w y​ż ej go​dzi​n ę w ho​t e​lu. Zmy​jesz z sie​bie to gów​n o i wy​ż ło​piesz tyle wody, ile zdo​łasz – bo za cho​le​rę nie dasz rady, je​śli się nie na​w od​n isz. Jak mó​w i​łem, cze​ka nas dłu​gi dzień. – Mojo wie, w któ​rym ho​t e​lu się za​t rzy​m a​łeś? Raff prych​n ął. – Nie ma sen​su się kryć. Na wy​spie tej wiel​ko​ści wszy​scy wie​dzą o wszyst​kim. W su​m ie tro​‐ chę przy​po​m i​n a mi to dom… – Jego zęby za​lśni​ły w słoń​cu. – Mojo nie bę​dzie nam się na​przy​‐ krzał jesz​cze przez do​brych kil​ka go​dzin, bę​dzie spraw​dzał, czy pie​n ią​dze do​szły – a do tego cza​su już daw​n o się stąd zwi​n ie​m y. Ja​e ger na​pił się wody, wmu​sza​jąc łyk za ły​kiem w wy​schnię​t e gar​dło. Pro​blem w tym, że jego żo​łą​dek skur​czył się do roz​m ia​rów orze​cha. Je​śli nie za​ka​t o​w a​li​by go na śmierć, dość szyb​‐ ko wy​koń​czył​by go głód. Strona 17 – Uczy​łeś dzie​ci. – Raff uśmiech​n ął się po​ro​z u​m ie​w aw​czo. – No do​bra, po​w iedz, co ro​bi​łeś na​praw​dę? – Uczy​łem dzie​ci. – Ja​sne. Uczy​łeś dzie​ci. I nie mia​łeś nic a nic wspól​n e​go z pu​czem? – Pre​z y​dent cią​gle py​t ał o to samo. Kie​dy na chwi​lę prze​sta​w a​li mnie bić. Wi​dzę, że mógł​‐ byś mu się przy​dać. – Okej, uczy​łeś dzie​ci. An​giel​skie​go. W ry​bac​kiej wio​sce. – Uczy​łem. – Ja​e ger wyj​rzał przez okno, a uśmiech znik​n ął z jego twa​rzy. – Poza tym, je​śli już mu​sisz wie​dzieć, chcia​łem się gdzieś ukryć. Prze​m y​śleć to i owo. Bio​ko – za​du​pie na koń​cu świa​t a. Ni​g​dy bym nie przy​pusz​czał, że ktoś mnie tu znaj​dzie. – Za​w ie​sił głos. – Udo​w od​n i​łeś, że się my​li​łem. Krót​ki przy​sta​n ek w ho​t e​lu bar​dzo do​brze mu zro​bił. Wy​ką​pał się. Trzy razy. Za trze​cim po​dej​‐ ściem woda ucho​dzą​ca do od​pły​w u była już w mia​rę czy​sta. Wmu​sił w sie​bie tro​chę soli na​w ad​‐ nia​ją​cych. Przy​strzygł bro​dę za​pusz​cza​n ą od pię​ciu ty​go​dni, ale na go​le​n ie nie miał cza​su. Obej​rzał się w po​szu​ki​w a​n iu zła​m ań – ja​kimś cu​dem, chy​ba było ich nie​w ie​le. Miał trzy​dzie​‐ ści osiem lat i dbał o kon​dy​cję, rów​n ież pod​czas po​by​t u na wy​spie. Wcze​śniej spę​dził de​ka​dę w eli​t ar​n ej jed​n o​st​ce – gdy wrzu​ca​li go do celi, był w za​sa​dzie w szczy​t o​w ej for​m ie. Może dla​‐ te​go wy​szedł z Playa Ne​gra w mia​rę bez szwan​ku. Przy​pusz​czał, że ma kil​ka zła​m a​n ych pal​ców u rąk i nóg. Nic, co by się nie za​go​iło. Szyb​ko się prze​brał, a po​t em wsko​czy​li z Raf​f em do dżi​pa i ru​szy​li z Ma​la​bo na wschód, ku gę​ste​m u tro​pi​kal​n e​m u bu​szo​w i. Z po​cząt​ku Raff pro​w a​dził po​chy​lo​n y nad kie​row​n i​cą jak sta​‐ rusz​ka – nie wię​cej niż pięć​dzie​siąt ki​lo​m e​t rów na go​dzi​n ę. Spraw​dzał, czy ktoś ich nie śle​dzi. Nie​licz​n i szczę​ścia​rze, któ​ry mie​li na Bio​ko auta, jeź​dzi​li jak sza​leń​cy, więc gdy​by ja​kiś ogon przy​cze​pił się do nich, rzu​cał​by się w oczy z od​le​gło​ści ki​lo​m e​t ra. Za​n im skrę​ci​li w wą​ską dro​gę grun​t o​w ą w kie​run​ku pół​n oc​n o-wschod​n ie​go wy​brze​ż a, było już ja​sne, że są sami. Ma​jor Mojo mu​siał ob​sta​w iać, że będą kie​ro​w ać się na lot​n i​sko. Teo​re​t ycz​n ie nie było zresz​‐ tą in​n e​go spo​so​bu na wy​do​sta​n ie się z wy​spy – o ile nie chcia​ło się na​ra​ż ać ży​cia wśród burz tro​pi​kal​n ych i wy​głod​n ia​łych re​ki​n ów krą​ż ą​cych po oko​licz​n ych wo​dach. Na​praw​dę nie​w ie​lu się na to de​cy​do​w a​ło. Strona 18 Rozdział 3 Wódz wio​ski Fer​n ao, Ibra​him, wska​z ał na pla​ż ę. Była na tyle bli​sko, że przez cien​kie ścia​n y cha​t y prze​n i​ka​ło echo wzbu​rzo​n ych fal. – Przy​go​t o​w a​li​śmy pi​ro​gę, jest w niej woda i po​ż y​w ie​n ie. – Wódz za​w ie​sił głos i do​t knął ra​‐ mie​n ia Ja​e ge​ra. – Ni​g​dy cię nie za​po​m ni​m y, zwłasz​cza dzie​ci. – Dzię​ku​ję – od​parł Ja​e ger. – Ja też was nie za​po​m nę. Na​w et nie wie​cie, jak wie​le mi ofia​‐ ro​w a​li​ście, jak bar​dzo mi po​m o​gli​ście. Wódz zer​k​n ął na sto​ją​ce​go u jego boku mło​de​go, do​brze zbu​do​w a​n e​go męż​czy​z nę. – Mój syn jest jed​n ym z naj​lep​szych że​gla​rzy na Bio​ko… Na pew​n o nie zgo​dzisz się, żeby moi lu​dzie prze​w ieź​li was na dru​gą stro​n ę? Wiesz, że chęt​n ie to zro​bią. Ja​e ger po​krę​cił gło​w ą. – Kie​dy pre​z y​dent Cham​ba​ra zo​rien​t u​je się, że znik​n ą​łem, bę​dzie się mścił. Tu​t aj się że​‐ gna​m y, to je​dy​n e wyj​ście. Wódz po​w stał. – To były wspa​n ia​łe trzy lata, Wil​lia​m ie. In sza Al​lah3), prze​pły​n ie​cie za​t o​kę i do​t rze​cie do domu. A pew​n e​go dnia, gdy ten prze​klę​t y Cham​ba​ra w koń​cu znik​n ie, in sza Al​lah, wró​cisz tu i nas od​w ie​dzisz. 3) Arab. „jeśli Allah pozwoli” – In sza Al​lah – po​w tó​rzył Ja​e ger. Uści​snął dło​n ie wo​dza. – Chciał​bym, żeby tak się sta​ło. Ja​e ger przez chwi​lę spo​glą​dał na twa​rze ota​cza​ją​ce cha​t ę. Dzie​ci. Po​kry​t e py​łem, pół​n a​gie – ale szczę​śli​w e. Może wła​śnie tego na​uczy​ły go tu​t ej​sze ma​lu​chy – co to zna​czy szczę​ście. Skie​ro​w ał oczy z po​w ro​t em na wo​dza. – Wy​ja​śnij im, w moim imie​n iu, dla​cze​go od​sze​dłem, ale do​pie​ro, gdy już nas tu daw​n o nie bę​dzie. Wódz uśmiech​n ął się. – Wy​ja​śnię. A te​raz ru​szaj. Zro​bi​łeś tu wie​le do​bre​go. Idź z tą świa​do​m o​ścią i lek​kim ser​‐ cem. Ja​e ger i Raff po​dą​ż y​li w kie​run​ku pla​ż y, prze​dzie​ra​jąc się przez po​szy​cie wy​jąt​ko​w o gę​ste​go gaju pal​m o​w e​go. Im mniej lu​dzi za​uwa​ż y uciecz​kę, tym mniej​sza szan​sa, że spo​t ka​ją ich ja​kieś re​pre​sje. Raff prze​rwał mil​cze​n ie. Wi​dział, jak bar​dzo przy​ja​ciel cier​pi, opusz​cza​jąc swo​ich pod​opiecz​‐ nych. – In sza Al​lah? – za​py​t ał z za​in​t e​re​so​w a​n iem. – Ci wie​śnia​cy to mu​z uł​m a​n ie? Strona 19 – Tak. I wiesz co? To jed​n i z naj​bar​dziej życz​li​w ych lu​dzi, ja​kich w ży​ciu spo​t ka​łem. Raff przyj​rzał mu się uważ​n ie. – Trzy lata w sa​m ot​n o​ści na Bio​ko, i niech mnie dia​bli, je​śli wiel​kie​m u twar​dzie​lo​w i Ja​e ge​‐ ro​w i nie zmię​kło ser​ce. Ja​e ger po​słał przy​ja​cie​lo​w i gorz​ki uśmiech. Może Raff miał ra​cję, może fak​t ycz​n ie zro​bił się ckli​w y. Zbli​ż a​li się do nie​ska​z i​t el​n ie bia​łe​go pia​sku na pla​ż y, gdy pod​bie​gła do nich sa​pią​ca fi​gur​ka. Bosy chło​pak, nie wię​cej niż ośmio​let​n i, pół​n a​gi, ubra​n y je​dy​n ie w po​strzę​pio​n e szor​t y, nie mógł zła​pać tchu. Jego mina wy​ra​ż a​ła pa​n i​kę gra​n i​czą​cą z prze​ra​ż e​n iem. – Pro​szę pana, pro​szę pana! – Chwy​cił dłoń Ja​e ge​ra. – Idą tu. Lu​dzie pre​z y​den​t a Cham​ba​ry. Mój oj​ciec… ktoś ostrzegł przez ra​dio. Idą tu! Żeby pana zna​leźć! Za​brać z po​w ro​t em! Ja​e ger przy​klęk​n ął i zna​lazł się na wy​so​ko​ści oczu chłop​ca. – Mały Mo, słu​chaj: nikt mnie nie za​bie​rze. – Zdjął pod​rób​ki oakley​ów i wci​snął je w ręce dziec​ka. Zmierz​w ił jego za​ku​rzo​n e, sztyw​n e wło​sy. – Zo​bacz​m y, czy ci pa​su​ją – za​chę​cił mal​ca. Chłop​czyk na​ło​ż ył oku​la​ry na nos. Były tak duże, że mu​siał je przy​t rzy​m ać. Ja​e ger uśmiech​n ął się sze​ro​ko. – Ko​le​go! Wy​glą​dasz za​bój​czo! Ale nie po​ka​z uj się w nich, przy​n aj​m niej do​pó​ki lu​dzie Cham​ba​ry nie odej​dą. A te​raz bie​gnij. Wra​caj do ojca, ni​g​dzie nie wy​chodź. I po​dzię​kuj mu za ostrze​ż e​n ie. Dziec​ko po raz ostat​n i przy​t u​li​ło Ja​e ge​ra, wy​raź​n ie nie​chęt​n ie się z nim że​gna​jąc, i od​bie​‐ gło. Oczy wy​peł​n ia​ły mu łzy. Ja​e ger i Raff wto​pi​li się w po​bli​skie za​ro​śla. Przy​kuc​n ę​li ni​sko, na od​le​głość szep​t u. Ja​e ger chwy​cił nad​gar​stek Raf​f a, by spraw​dzić czas. – Ja​kieś dwie go​dzi​n y do zmierz​chu – mruk​n ął. – Dwie opcje… Albo ucie​ka​m y te​raz, w świe​‐ tle dnia, albo kry​je​m y się i prze​kra​da​m y po nocy. O ile znam Cham​ba​rę, każe ło​dziom pa​t ro​lo​‐ wym krą​ż yć po oce​a nie, nie li​cząc oczy​w i​ście sił, któ​re wy​śle pro​sto do wio​ski. Ło​dzią z Ma​la​bo pły​n ie się nie wię​cej niż czter​dzie​ści mi​n ut – le​d​w o wy​ru​szy​m y, a już będą sie​dzieć nam na ogo​n ie. Co ozna​cza… że nie mamy wy​bo​ru. Cze​ka​m y do zmro​ku. Raff przy​t ak​n ął. – Sta​ry, by​łeś tu trzy lata. Znasz to miej​sce. Mu​si​m y się gdzieś ukryć, gdzie ni​ko​m u nie przyj​dzie do gło​w y nas szu​kać. Ja​e ger ro​z ej​rzał się wo​kół, za​t rzy​m u​jąc wzrok na ciem​n ej i zło​w ro​go wy​glą​da​ją​cej ro​ślin​n o​‐ ści na dru​gim koń​cu pla​ż y. – Ba​gno na​m o​rzy​n o​w e. Węże, kro​ko​dy​le, ko​m a​ry, skor​pio​n y, pi​jaw​ki i cho​ler​n e błoc​ko po pas. Ostat​n ie miej​sce, w któ​rym kto​kol​w iek o zdro​w ych zmy​słach chciał​by się skryć. Raff po​grze​bał głę​bo​ko w kie​sze​n i, wy​cią​gnął spe​cy​f icz​n ie wy​glą​da​ją​cy nóż i po​dał Ja​e ge​ro​‐ wi – Trzy​m aj go pod ręką, na wszel​ki wy​pa​dek. Ja​e ger roz​ło​ż ył nóż i prze​cią​gnął pal​ca​m i po trzy​n a​sto​cen​t y​m e​t ro​w ym, czę​ścio​w o ząb​ko​‐ wa​n ym ostrzu, spraw​dza​jąc jego ostrość. Strona 20 – Ko​lej​n a pod​ró​ba? Raff spoj​rzał na nie​go wil​kiem. – Na bro​n i nie oszczę​dzam. – Lu​dzie Cham​ba​ry są już w dro​dze – pod​su​m o​w ał Ja​e ger – z pew​n o​ścią otrzy​m a​li roz​kaz, żeby za​cią​gnąć nas z po​w ro​t em do Playa Ne​gra. A my mamy je​den nóż… Raff roz​ło​ż ył dru​gie, iden​t ycz​n e ostrze. – Wierz mi, to i tak cud, że prze​m y​ci​łem je przez tu​t ej​sze lot​n i​sko. Ja​e ger uśmiech​n ął się po​n u​ro. – No do​bra, mamy po jed​n ym nożu – nikt nam nie pod​sko​czy. Prze​m knę​li przez gaj pal​m o​w y w stro​n ę od​le​głych mo​kra​deł. Z ze​w nątrz la​bi​rynt dzi​kich, splą​t a​n ych ko​rze​n i i ga​łę​z i wy​da​w ał się nie do prze​by​cia. Nie​‐ wzru​szo​n y tym Raff za​czął się czoł​gać na brzu​chu i przeć przed sie​bie, prze​śli​z gu​jąc i prze​ci​ska​‐ jąc się przez ja​kieś szcze​li​n y, a nie​do​strze​gal​n e w ciem​n o​ści stwo​rze​n ia usu​w a​ły mu się z dro​gi. Za​t rzy​m ał się po do​brych dwu​dzie​stu me​t rach; Ja​e ger pełzł tuż za nim. Jesz​cze kie​dy byli na pla​ż y, Ja​e ger chwy​cił ja​kieś sta​re li​ście pal​m o​w e i prze​m knął ty​łem przez pia​sek, za​cie​ra​jąc od​ci​ski stóp. Kie​dy po​n ow​n ie za​pa​dał głę​bo​ko w na​m o​rzy​n y, po ich przej​ściu nie po​z o​stał ża​den ślad. Po​t em obaj za​n u​rzy​li się w pa​skud​n ie śmier​dzą​ce, czar​n e bło​t o mo​kra​deł. Je​dy​n ie gło​w y wy​sta​w a​ły im po​n ad po​w ierzch​n ię, ale na​w et je po​kry​w a​ła gru​ba war​stwa bło​t a i bru​du. Tyl​ko biel oczu wy​róż​n ia​ła ich z oto​cze​n ia. Ja​e ger czuł, jak wszę​dzie wo​kół ciem​n a po​w ierzch​n ia mo​‐ kra​deł kipi i roi się od zwie​rząt. – Pra​w ie tę​sk​n ię za Playa Ne​gra – mruk​n ął. Raff burk​n ął po​t a​ku​ją​co, bły​ska​jąc zę​ba​m i – je​dy​n ie one zdra​dza​ły jego po​z y​cję. Oczy Ja​e ge​ra błą​dzi​ły po splą​t a​n ych uko​śnie ro​śli​n ach two​rzą​cych nad ich gło​w a​m i zbi​t e skle​pie​n ie, jak w go​t yc​kiej ka​t e​drze. Na​w et naj​w ięk​sze na​m o​rzy​n y nie były grub​sze niż ludz​ki nad​gar​stek, a wy​ra​sta​ły na wy​so​kość nie​co po​n ad sze​ściu me​t rów. W miej​scach, gdzie ko​rze​n ie wy​sta​w a​ły z bło​t a i gdzie co​dzien​n ie ob​m y​w a​ły je pły​w y, uno​si​ły się one pro​sto w górę na do​‐ bre pół​t o​ra me​t ra lub wię​cej. Raff zła​pał je​den na​m o​rzyn i prze​pi​ło​w ał go przy zie​m i ząb​ko​w a​n ym ostrzem. Dru​gie na​‐ cię​cie zro​bił na wy​so​ko​ści nie​co po​n ad me​t ra, po​da​jąc ka​w a​łek drew​n a Ja​e ge​ro​w i. Ten po​słał mu py​t a​ją​ce spoj​rze​n ie. – Krav maga – mruk​n ął Raff. – Za​ję​cia z wal​ki na kije u ka​pra​la Car​t e​ra. Mówi ci to coś? Ja​e ger uśmiech​n ął się. Jak mógł​by za​po​m nieć? Wziął nóż i za​czął ostrzyć je​den ko​n iec twar​de​go, wy​t rzy​m a​łe​go drew​n a, two​rząc czu​bek w kształ​cie strza​ły. Krót​ka, ostra dzi​da prze​‐ zna​czo​n a do pchnięć po​w o​li na​bie​ra​ła kształ​t u. Ka​pral Car​t er do​sko​n a​le wła​dał wsze​la​ką bro​n ią, nie wspo​m i​n a​jąc o jego umie​jęt​n o​ściach w za​kre​sie wal​ki wręcz. Ra​z em z Raf​f em szko​li​li jed​n ost​kę Ja​e ge​ra w krav ma​dze, sztu​ce sa​‐ mo​obro​n y z ele​m en​t a​m i kung-fu, wy​w o​dzą​cej się z Izra​e la, któ​ra uczy​ła tego, jak prze​ż yć w sy​t u​a cjach, ja​kie może zgo​t o​w ać praw​dzi​w e ży​cie. W od​róż​n ie​n iu od więk​szo​ści sztuk wal​ki,