Bear Grylls - Lot widmo
Szczegóły |
Tytuł |
Bear Grylls - Lot widmo |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Bear Grylls - Lot widmo PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Bear Grylls - Lot widmo PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Bear Grylls - Lot widmo - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
Strona 4
Copyright © Bear Grylls Ventures 2015
Copyright for the Polish edition © Wydawnictwo Pascal
Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub
zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i
wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autora bądź zostały znacząco
przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub
przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem
recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Tytuł: Lot widmo
Tytuł oryginalny: Ghost Flight
Autor: Bear Grylls
Tłumaczenie: Kamil Lesiew, Piotr Żak
Redakcja: Joanna Kułakowska-Lis
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Opracowanie graficzne okładki: Andrzej Macura
Projekt okładki oryginalnej: Blacksheep
Redaktor prowadzący: Agnieszka Skowron
Redaktor naczelna: Agnieszka Hetnał
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
www.pascal.pl
Bielsko-Biała 2015
ISBN 978-83-7642-636-5
eBook maîtrisé par Atelier Du Châteaux
Strona 5
Książkę tę dedykuję mojemu śp. dziadkowi,
brygadierowi Williamowi Edwardowi Harveyowi Gryllsowi,
Oficerowi Orderu Imperium Brytyjskiego
z 15/19 Królewskiego Pułku Huzarów Jego Królewskiej Mości,
dowódcy Target Force.
Odszedł, lecz nie został zapomniany.
Strona 6
Podziękowania
Moje podziękow an ia kieruję przede wszystkim do agent ów lit erackich w PFD: Carolin e Michel,
Ann abel Merullo i Tima Bindinga – za nieustające wsparcie i wnikliw e uwagi do pierwszych
wersji tekstu. Dziękuję Laurze Williams, młodszej agentce w PFD, za jej nadludzkie wysiłki.
Dziękuję Jon ow i Woodow i, Jem im ie Forrester oraz całem u zespołow i Orion Publishing Group,
mojego wydawcy: Susan Lamb, Sophie Paint er, Malcolm ow i Edwardsow i, Markow i Rusherow i,
Gaby Young i wszystkim w „Ekipie Gryllsa”.
Ham ishow i de Brett on-Gordon ow i, Oficerow i Orderu Imperium Bryt yjskiego, dyrekt orow i
gen eraln em u i ekspert ow i od bron i masow ego raż en ia w Avon Prot ect ion, dziękuję za rady
i specjalistyczn ą wiedzę na tem at bron i atom ow ej, biologiczn ej i chem iczn ej oraz środków
obronn ych i ochronn ych. Chrisow i Dan ielsow i i wszystkim w Hybrid Air Vehicles za ich zaa nga‐
żow an ie i wskaz ówki dot yczące Airlandera. Dziękuję dokt or Jacque lin e Borg, wybitn ej specjali‐
stce w zakresie zaburzeń móz gu, w tym zespołu ostrego stresu. Anne i Paulow i Sherrat om za
wnikliw e rady i weryf ikację wszystkiego, co było związ an e z naz istam i i blokiem wschodn im.
I ostatn ie, ale zaraz em szczególn e podziękow an ia składam Dam ien ow i Lew isow i, za to, że
pom ógł mi wykorzystać wszystkie te rzeczy, oznaczon e jako „ściśle tajn e”, które odkryliśmy
wspóln ie w skrzyn i wojenn ej mojego dziadka. Sposób, w jaki przyw róciłeś te dokum ent y do ży‐
cia, to istn y majsterszt yk.
Strona 7
Bear Grylls
Bear Grylls Alpin ista, odkrywca, zdobywca czarn ego pasa w karat e. Przeszedł szkolen ie w bry‐
tyjskich oddziałach specjaln ych SAS, gdzie nauczył się sztuki przet rwan ia. W wieku 21 lat prze‐
żył ciężki wypadek podczas skoku spadochron ow ego – złam ał kręgosłup w trzech miejscach.
Mimo to po dwóch lat ach rehabilit acji zrea liz ow ał swe dziecięce marzen ie i jako najm łodszy
Bryt yjczyk w historii stan ął na szczycie Mount Everestu. Wyczyn ten odn ot ow an o w Księdze
rekordów Guinn essa. Jest znan y dzięki swym fascyn ującym wypraw om oraz program om, które
przed telew iz oram i grom adzą pon ad miliard widzów w 150 krajach.
Strona 8
Od autora
Mój dziadek, brygadier William Edward Harvey Grylls, Oficer Orderu Imperium Bryt yjskiego
z 15/19 Królewskiego Pułku Jego Królewskiej Mości, był dow ódcą Target Force, tajn ej jedn ostki
sform ow an ej na polecen ie Winston a Churchilla pod kon iec drugiej wojn y świat ow ej, jedn ej z
najbardziej utajon ych grup agent ów operacyjn ych, jakie kiedykolw iek utworzyło Min isterstwo
Wojn y. Jej główn ym zadan iem było odn ajdyw an ie i ochron a sekretn ych techn ologii, bron i,
a takż e naukowców i wysokiej rangi naz istów, mających pom óc aliant om w starciu z now ym
świat ow ym superm ocarstwem i wrogiem – Sow iet am i.
Nikt z naszej rodzin y nie miał pojęcia o roli dziadka jako dow ódcy T Force, aż do czasu, gdy
– wiele lat po jego śmierci, po upływ ie siedemdziesięcioletn iego okresu karencji, zgodn ie z usta‐
wą o tajemn icy państwow ej, odt ajn ion o te inf orm acje. Proces odkryw an ia tej zagadki stał się
inspiracją do napisan ia nin iejszej książki.
Dziadek był człow iekiem małom ówn ym i tajemn iczym, ale wspom in am go bardzo czule
z okresu dzieciństwa. Lubił palić fajkę, miał cierpkie poczucie hum oru, a ludzie, którym i dow o‐
dził, go uwielbiali.
Jedn ak dla mnie zaw sze był po prostu Dziadkiem Tedem.
Strona 9
Wstęp
„Harper’s Magaz in e”, październ ik 1946
Sekret y w tysiącach
C. Lester Walker
Ktoś napisał ostatn io do bazy lotn iczej w Wright Field, że wedle jego wiedzy, państwo nasze
zgrom adziło całkiem pokaźn ą kolekcję tajemn ic wojenn ych wroga (…) i czy byliby tak mili, żeby
przesłać mu wszystko, co dot yczy niem ieckich siln ików odrzut ow ych. Oddział Dokum ent ów
Lotn iczych Sił Pow ietrzn ych Arm ii odpow iedział:
„Przykro nam, ale byłoby to pięćdziesiąt ton”.
W dodatku te pięćdziesiąt ton to tylko niew ielki ułam ek tego, co składa się dziś na niew ąt‐
pliw ie najw iększy zbiór tajemn ic wojenn ych nieprzyjaciela, jaki kiedykolw iek zgrom adzon o.
Jeśli myśleliście kiedyś o tajemn icach wojenn ych – a kto nie myślał? – i wydaw ało się wam, że
możn a je policzyć na palcach obu rąk (…), może zaint eresuje was to, że tajemn ice wojenn e
w tej kolekcji idą w tysiące, że to przeogromn a góra dokum ent ów, i że nigdy nie było niczego,
co dałoby się z nią porówn ać.
„Daily Mail”, marzec 1988
Zmowa spin aczowa
Tom Bow er
„Zmow a spin aczow a” była kulm in acją niez wykłych zmagań między aliant am i o przejęcie po
zakończen iu wojn y osiągnięć naz istowskich Niem iec. Zaledw ie kilka tygodni po zwycięstwie
nad Hit lerem wysocy przedstaw iciele Pent agon u postan ow ili przyz nać wybran ym osobom, za‐
liczan ym do „gorliw ych naz istów”, stat us szan ow an ych obyw at eli amerykańskich.
Chociaż w Wielkiej Bryt an ii polit yczn e kont row ersje udaremn iły zam iar wykorzystan ia
Niemców do odbudow y bryt yjskiej gospodarki, Francuz i i Rosjan ie przyjm ow ali każdego, niez a‐
leżn ie od tego, jakie zbrodn ie popełn ił, a Amerykan ie, poprzez sieć int ryg wyczyścili zbrodn icze
akta swoich naukowców-naz istów.
Niez bit e dow ody biegłości techn ologiczn ej Niemców przedstaw ion e są w setkach raport ów
alianckich śledczych, którzy nie stron ią od opisów ich „zdum iew ających osiągnięć” i „nadz wy‐
czajn ej pom ysłow ości”.
Wygląda na to, że to Hit ler zza grobu śmieje się ze swoich wrogów, jako ostatn i.
„The Sunday Tim es” grudzień 2014
Strona 10
W Austrii odkryt o ogromn e stan owisko tajn ej „bron i strachu”
Bojan Pancev ski
W Austrii odkryt o tajn y podz iemn y kompleks zbudow an y przez naz istów pod kon iec drugiej
wojn y świat ow ej, który mógł służ yć skonstruowan iu bron i masow ego raż en ia, w tym bomby
atom ow ej.
Na ten ogromn y obiekt nat raf ion o w zeszłym tygodniu w pobliż u miasta Sankt Georgen
an der Gusen. Uważ a się, że może być połączon y z pobliską podz iemn ą fabryką B8 Bergkristall,
produkującą sam olot y Messerschm itt Me 262, pierwsze udan e myśliwce o napędzie odrzut o‐
wym, które przez krótki czas zagraż ały alianckiem u lotn ict wu w końcow ej faz ie wojn y. Bada‐
czom udało się odn aleźć ukryt e wejście dzięki odt ajn ion ym dokum ent om wyw iadowczym i ze‐
znan iom świadków.
– To był olbrzym i kompleks przem ysłow y i najprawdopodobn iej najw iększy zakład produk‐
cyjn y tajn ej bron i Trzeciej Rzeszy – twierdzi Andrea s Sulz er, austriacki dokum ent alista stojący
na czele badań.
Sulz er zebrał zespół historyków i znalazł kolejn e dow ody na to, że naukowcy pracow ali tu
nad tajn ym projekt em nadz orow an ym przez gen erała SS Hansa Kamm lera, odpow iedzialn ego
za hit lerowskie program y pocisków rakiet ow ych, w tym rakiet ę V-2, którą ostrzelan o Londyn.
Uważ a się go za błyskot liw ego, lecz bezw zględn ego dow ódcę, który zat wierdził projekt y ko‐
mór gaz ow ych i krem at oriów w oboz ie koncent racyjn ym Auschwitz na południu Polski. Nadal
krąż ą pogłoski, że po wojn ie został ujęt y przez Amerykan ów, którzy dali mu nową tożsam ość.
Poszukiw an ia Sulz era zostały wstrzym an e w min ion ą środę przez miejscow e władze, które
zaż ądały poz wolen ia na badan ie obiekt ów historyczn ych. On sam jest jedn ak przekon an y, że
prace ruszą pon own ie w następn ym miesiącu. – Spośród więźn iów oboz ów koncent racyjn ych
z całej Europy starann ie wyselekcjon ow an o tych o szczególn ych umiejętn ościach – fiz yków,
chem ików i inn ych specjalistów – i zagon ion o do pracy nad tym pot worn ym projekt em. Jeste‐
śmy więc to winn i ofiarom, trzeba w końcu otworzyć to miejsce i ujawn ić prawdę – przekon uje
Sulz er.
Strona 11
Rozdział 1
Otworzył oczy. Pow oli. Rozw ierając rzęsa za rzęsą pow ieki, na przekór sklejającej je grubej sko‐
rupie zakrzepłej krwi. Świat ło wpadało między szczelin y posklejan ych rzęs, przypom in ając
odłamki rozbit ego szkła na przekrwion ych gałkach. Jasność niem al wypalała siatkówkę, jakby
ktoś skupiał mu na oczach prom ień lasera. Ale kto? Kim byli jego wrogow ie?... jego oprawcy?
I gdzie oni, na Boga, są? Za cholerę niczego nie pam ięt ał. Który to dzień? Który rok choćby? Jak
się tu znalazł – gdziekolw iek był…
Świat ło raz iło go jak diabli, ale przyn ajm niej pow oli odz yskiw ał wzrok.
Pierwszą konkretn ą rzeczą, jaką dostrzegł, był karaluch. Zam ajaczył mu przed oczam i, na‐
bierając ostrości, rozm az an y, pot worn y i obcy, wypełn iający całe pole widzen ia.
Will Jae ger stwierdził, że chyba leży na boku, na bet on ow ej podłodze, pokryt ej grubym, brą‐
zow aw ym osadem – Bóg jeden wie czego. Miał wraż en ie, że karaluch zaraz wpełz nie do jego
lew ego oka. Zwierzę poruszyło czułkam i, a w ostatn iej chwili znikn ęło z pola widzen ia, prze‐
mykając obok czubka nosa Jae gera. A pot em poczuł, jak owad wspin a mu się po głow ie. Kara‐
luch zat rzym ał się gdzieś w okolicy praw ej skron i – tej, która leż ała dalej od podłogi, w pełn i od‐
kryt a. Zaczął muskać go przedn im i odn óż am i i żuw aczkam i. Jakby czegoś szukał. Coś smakował.
Nagle Jae ger poczuł, że karaluch zaczyn a go kąsać, chrzęszczące owadzie szczęki gryz ą strzępki
zgniłego ciała. Wrzasnął, a przyn ajm niej próbow ał to zrobić i wtedy zorient ow ał się, że obłaz i
go kolejn y tuz in owadów… jakby już od dawn a był trupem.
Przem ógł przypływ mdłości, a w jego głow ie zakołat ało pyt an ie: Czemu nie usłys załem, jak
krzyc zę? Nadludzkim wysiłkiem poruszył praw ym ram ien iem. Tylko odrobin ę, a i tak miał wra‐
żen ie, jakby próbow ał dźwignąć cały świat. Z każdym cent ym et rem ram ię i staw łokciow y roz‐
ryw ał coraz bardziej dot kliw y ból, a mięśnie łapał skurcz, choć wysiłek, do jakich je zmuszał, był
doprawdy niew ielki. Czuł się jak kaleka.
Co się z nim, stało, na Boga? Co mu zrob ili?
Zaciskając zęby i skupiając całą siłę woli, przyciągnął ram ię do głow y i przesun ął dłoń po
uchu, rozpaczliw ie je drapiąc. Jego palce dot knęły… nóg. Łuskow at ych, kolczastych, drgających
owadzich odn óż y, próbujących wepchnąć karalusze ciało coraz głębiej.
Zab ierzc ie je stąd! Zab ierzc ie! Zab ierzc ie je STĄĄĄĄD!
Chciało mu się rzygać, ale w żołądku miał pustkę. Jedyn ie gówn ian ą, suchą, przedśmiertn ą
błon ę, która pokryw ała wszystko – żołądek, gardło, usta; naw et nozdrza.
O kurwa! Nozd rza! Tam też prób ują wpełznąć!
Jae ger krzykn ął po raz drugi. Dłuż ej. Bardziej rozpaczliw ie. Nie tak powinno się umierać. Boże,
pros zę, nie tak…
Drapiąc palcam i, próbow ał bron ić nos i uszy, a karaluchy machały odn óż am i i syczały z owa‐
dzim gniew em, gdy zryw ał je z siebie.
Strona 12
Dźwięk w końcu zaczął przesączać się do zmysłów. Najpierw w zalan ych krwią uszach odbi‐
ły się echem jego własne rozpaczliw e krzyki, a niem al równ ocześnie wyłow ił inny odgłos zmie‐
szan y z tłem – coś bardziej przeraż ającego niż dziesiątki owadów mających chrapkę na jego
mózg. Ludzki głos. Gardłow y. Okrutn y. Głos, który napaw ał się bólem. Głos jego kata.
Wraz z nim, z siłą fali pow odziow ej, wróciła pam ięć. Playa Negra. Więz ien ie na krańcu
świat a, miejsce, w które zsyłan o ludzi na straszliw e tort ury i śmierć. Jae ger traf ił tu za coś, cze‐
go nie zrobił, z rozkaz u szalon ego dykt at ora-zbrodn iarza – i wtedy zaczął się horror.
W porówn an iu z pobudką w tym koszm arze Jae ger wolał już naw et spokój, jaki daw ała nie‐
świadom ość; wszystko, byle nie te tygodnie, które spędził zam knięt y w miejscu gorszym niż
piekło – w swojej celi, swoim grobowcu.
Siłą woli zmusił umysł, by znów omdlał, by zapadł z pow rot em w bezkształtn ą szarość, któ‐
ra chron iła go, dopóki coś – ale co? – nie sprow adziło go do tej niew yobraż aln ie okrutn ej teraź‐
niejszości.
Praw e ram ię ruszało się coraz słabiej i słabiej. Opadło na ziem ię. Niech karaluchy poż rą mu
mózg. Naw et to było lepsze.
Nagle to, co obudziło go wcześniej, dosięgło go jeszcze raz – chlust zimn ej cieczy w twarz,
niczym uderzen ie fali na morzu. Tylko zapach był zupełn ie inny. Nie lodow at o czysty i ożyw‐
czy jak woń ocea nu. To coś śmierdziało; cuchn ęło int ensywn ie odorem kloz et u, który przez lata
nie zaz nał ani kropli środka odkaż ającego.
Jego oprawca znów się roz eśmiał. Dla niego to była świetn a zabaw a. Czy jest coś lepszego
niż chluśnięcie w twarz więźn ia zaw art ością wiadra z odchodam i?
Jae ger wypluł wstrętn ą ciecz i wym rugał ją z piekących oczu; chlust zgniliz ny przyn ajm niej
przepłoszył karaluchy. Jego umysł szukał właściw ych słów – najbardziej dosadn ych przekleństw,
które mógłby rzucić w twarz katu. Oznaka życia. Dem onstracja oporu.
– No chodź i…
Jae ger zaczął mów ić, wychrypując obelgę, która jak nic załat wiłaby mu łom ot tym sam ym
giętkim biczem, którego nauczył się bać. Gdyby jedn ak się nie bunt ow ał, byłoby po nim. Opór
to jedyn e, co mu zostało.
Ale nie dokończył. Słow a zam arły mu w gardle.
Nagle włączył się inny głos, tak dobrze znan y – tak braters ki – że przez dłuższą chwilę Ja‐
eger sądził, że śni. Zaśpiew był z początku cichy, ale nabierał siły; rytm iczn a inkant acja jakby
przesycon a obietn icą niem ożliw ego…
Ka mate, ka mate. Ka ora, ka ora.
Ka mate, ka mate! Ka ora, ka ora!
Wszędzie poz nałby ten głos. Takaves i Raffara; ale jak to możliwe?
Gdy grali w jedn ej druż yn ie rugby w reprez ent acji bryt yjskiej arm ii, to właśnie Raff prze‐
wodził ryt ua łow i haka – tradycyjn em u tańcow i wojenn em u Maorysów, który zaw sze wykon y‐
wali przed meczem. Zryw ał koszulkę, zaciskał dłon ie w pięści i wypręż ał się, by stan ąć oko
w oko z przeciwn ą druż yn ą; jego ręce bębn iły w masywn ą pierś, nogi jak pot ężn e pnie drzew,
Strona 13
ram ion a jak taran y, a reszt a zespołu – łączn ie z Jae gerem – rozstaw ion a po bokach, nieustra‐
szon a, niepow strzym an a.
Z wyt rzeszczon ym i oczam i, ze spuchn ięt ym jęz ykiem i twarzą zastygłą w grym asie wojow‐
niczego wyz wan ia, Jae ger resztką sił wyrzucił z siebie słow a: KA MATE! KA MATE! KA ORA! KA
ORA! Czy umrę? Czy umrę? Czy przeż yję? Czy przeż yję?
Raff udow odn ił, że jest równ ie nieugięt y, gdy stało się z nim ram ię w ram ię na polu bit wy.
Idea ł druha-żołn ierza. Maorys z urodzen ia i kom andos Królewskiej Piechot y Morskiej z wyroku
losu; walczył u boku Jae gera w różn ych stron ach świat a i był jedn ym z jego najbliższych przyja‐
ciół.
Obrócił wzrok w praw o, w stron ę, skąd dochodził zaśpiew. Kąt em oka ledw o zdołał dostrzec
postać stojącą daleko, po drugiej stron ie krat. Masywn ą, górującą naw et nad jego kat em.
Uśmiech jak prom ień słońca prześwit ujący przez chmury po ciemn ej burzy, która zdaw ała się
nie mieć końca.
– Raff? – Zachrypiało jedn o słow o, pobrzmiew ając ledw ie skryw an ym niedow ierzan iem.
– Tak. To ja. – Ten uśmiech. – Widziałem cię w gorszym stan ie, stary. Jak wtedy, gdy wyw lo‐
kłem cię z tej spelun y w Amsterdam ie. Ale i tak trzeba cię będzie doszorow ać. Przyjechałem po
ciebie, kolego. Lecim y do Londyn u – Brit ish Airw ays, pierwszą klasą.
Jae ger nie odpow iedział, no bo co mógł pow iedzieć? Jak to możliw e, że Raff tu był, w tym
miejscu, tak blisko?
– Lepiej się zbieraj – pon aglił go Raff. – Zan im ten twój koleżka, major Mojo, się rozm yśli.
– No, Bob Marley! – Złośliw e oczy oprawcy Jae gera zwęz iły się w udaw an ej jow ialn ości. –
Bob Marley – niez ły z ciebie żart own iś, chłopie.
Raff wyszczerzył się od ucha do ucha.
Był jedyn ym znan ym Jae gerow i człow iekiem, który pot raf ił uśmiechn ąć się do kogoś
z miną mroż ącą krew w żyłach. Ta uwaga o Bobie Marleyu musiała dot yczyć włosów Raff a –
długich i zaplecion ych po maorysku. Na boisku wielu przekon ało się na własnej skórze, że Raff
nie lubi, gdy kpi się z jego fryz ury.
– Otwieraj celę – rozkaz ał Raff głosem zgrzyt liw ym od gniew u. – Ja i mój kolega, pan Ja‐
eger, wychodzim y.
Strona 14
Rozdział 2
Dżip ruszył spod więz ien ia Playa Negra. Raff, pochylon y nad kierown icą, sięgnął po but elkę
wody i podał ją Jae gerow i.
– Pij. – Wskaz ał kciukiem na tyln e siedzen ie. – W lodówce turystyczn ej jest więcej. Wlej
w siebie, ile moż esz, musisz się naw odn ić. Przed nami dzień jak cholera…
Raff zam ilkł, myśląc o czekającej ich podróż y, a Jae ger poz wolił, by na chwilę zapadła cisza.
Po wielu tygodniach spędzon ych w więz ien iu jego ciało było jedn ą piekącą masą. Każdy staw
rozdzierał dot kliw y ból. Miał wraż en ie, że min ęły całe wieki od mom ent u, gdy wrzucili go do
tamt ej celi; od chwili gdy jechał gdziekolw iek aut em; gdy czuł na sobie pełn ą moc tropikaln ego
słońca na Bioko1).
1) Wyspa na Zatoce Gwinejskiej, u zachodnich wybrzeży Afryki, należąca do
Gwinei Równikowej. (Wszystkie przypisy pochodzą od redaktora).
Przy każdym podskoku wozu wzdrygał się z bólu. Jechali drogą przy ocea nie – wąskim pa‐
sem asf alt u prow adzącym do Malabo, jedyn ego większego miasta na wyspie. W tym afrykań‐
skim państewku utwardzon e drogi były rzadkością. Pet rodolary szły główn ie na budow ę now e‐
go pałacu dla prez ydent a albo na kolejn y wielki jacht w jego flocie, lub wzbogacały mu kont a
w Szwajcarii.
Raff wskaz ał na deskę rozdzielczą.
– Tam są okulary przeciwsłon eczn e, stary. Włóż je, bo wyglądasz, jakbyś miał zaraz zejść.
– Dawn o nie widziałem słońca.
Jae ger otworzył schow ek i wyciągnął coś, co wyglądało jak oakleye. Przez chwilę im się przy‐
glądał.
– Podróbki? Zaw sze byłeś pieprzon ym sknerą.
Raff roz eśmiał się.
– Kto ryz ykuje, ten wygryw a 2).
2) Motto Special Air Service (SAS)
Jae ger poz wolił, by na jego spon iew ieran e oblicze zakradł się uśmiech. Zabolało jak diabli,
miał wraż en ie, jakby nie uśmiechał się od wieków; jakby uśmiech przerzyn ał mu twarz na pół.
Przez ostatn ie tygodnie stopn iow o nabierał przekon an ia, że nigdy nie wydostan ie się
z celi. Nikt, kto mógł mu pom óc, nie wiedział naw et, że tam jest. Sądził, że umrze w Playa Ne‐
Strona 15
gra, zapom nian y, a jego ciało, podobn ie jak wiele inn ych, rzucą rekin om na poż arcie. Nie bar‐
dzo mógł uwierzyć, że żyje i jest woln y.
Doz orca wypuścił ich przez ciemn ą piwn icę, w której ulokow an o sale tort ur, bez słow a mija‐
jąc ochlapan e krwią ścian y oraz miejsce, gdzie zwalan o śmieci, a takż e ciała tych, którzy po‐
marli w celach.
Jae ger nie pot raf ił sobie wyobraz ić, jakiego targu dobił Raff, żeby puścili go woln o. Z Playa
Negra nie wypuszczali nikogo.
Nig d y, nikog o.
– Jak mnie znalaz łeś? – Jae ger przerwał milczen ie.
Raff wzruszył ram ion am i.
– Nie było łat wo. Pot rzeba było kilku z nas: Fea neya, Carson a, mnie. – Zaśmiał się. – Cie‐
szysz się, że nam się chciało?
Jae ger machn ął ręką.
– Akurat zaczyn ałem zaprzyjaźn iać się z majorem Mojo. Przyjemn iaczek. Z rodzaju tych, co
to na pewn o chciałbyś go ożen ić z własną siostrą. – Spojrzał na wielkiego Maorysa. – Ale jak
naprawdę mnie znalaz łeś? I czem u…
– Zaw sze moż esz na mnie liczyć, kolego. Poza tym… – Na oblicze Raff a padł cień. – Jesteś
pot rzebn y w Londyn ie, do wykon an ia misji. Obaj jesteśmy pot rzebn i.
– Jakiej misji?
Raff spochmurn iał jeszcze bardziej.
– Wyjaśnię ci więcej, gdy już się stąd wyrwiem y, bo do tego czasu nie ma co rozm aw iać
o żadn ym zadan iu.
Jae ger pociągnął łyk wody. Zimn ej, czystej, but elkow an ej – smakow ała jak słodki nekt ar po
tym, co musiał pić w Playa Negra, żeby przeż yć.
– I co teraz? Wyciągnąłeś mnie z pierdla, ale to nie znaczy, że wydostaliśmy się z Piekieln ej
Wyspy – tak ją tu naz yw ają.
– Obiło mi się o uszy. Umów iłem się z majorem Mojo, że dostan ie trzecią część zapłat y, gdy
już obaj będziem y lecieć do Londyn u. Tyle że on ma inny plan – zgarn ie nas na lotn isku, przy‐
got uje tam kom it et pow it aln y. Pow ie, że wyrwałem cię z kicia, ale nas złapał. Dzięki temu do‐
stan ie kasę dwa razy – jedn ą od nas, drugą od prez ydent a.
Jae ger wzdrygnął się. To właśnie z rozkaz u prez ydent a Hon ore Chambary traf ił do więz ie‐
nia. Jakiś miesiąc temu doszło do próby zam achu stan u. Najemn icy opan ow ali część kont yn en‐
taln ą Gwin ei Równ ikow ej, tę, która leż ała po drugiej stron ie Zat oki Gwin ejskiej – w rękach pre‐
zydent a poz ostała wyspa Bioko ze stolicą kraju.
W rez ult acie Chambara areszt ow ał wszystkich (nieliczn ych zreszt ą) cudzoz iemców na Bio‐
ko, a wśród nich Jae gera. Na nieszczęście, podczas rew iz ji w jego kwat erze znalez ion o jedn ą
czy dwie pam iątki z żołn ierskich czasów.
Jak tylko Chambara o tym usłyszał, uznał, że Jae ger musiał brać udział w puczu i był wtyczką
zamac howc ów. A nie był. Siedział tu, na Bioko, z inn ych – w dodatku zupełn ie niew inn ych pow o‐
Strona 16
dów, ale Chambara nie uwierzył. Jae gera wtrącon o więc do Playa Negra, gdzie major Mojo sta‐
rał się z całych sił, żeby go złam ać i zmusić do przyz nan ia się do rzekom ej winy. Założ ył okula‐
ry.
– Masz rację. W życiu nie wydostan iem y się stąd przez lotn isko. Masz plan B?
Raff zerkn ął na niego.
– Z tego, co słyszałem, pracow ałeś tu jako nauczyciel. Uczyłeś angielskiego w wiosce, na pół‐
nocy wyspy. Złoż yłem im wiz yt ę. Wielu rybaków mów iło, że jesteś najlepszym, co im się przy‐
traf iło, że uczyłeś dzieci czyt ać i pisać. To więcej, niż prez ydent zrobił dla nich w ciągu całych
swoich rządów. – Zaw iesił głos. – Przygot ow ali pirogę, żebyśmy mogli dostać się do Nigerii.
Jae ger zastan ow ił się przez chwilę. Spędził na Bioko praw ie trzy lata i dobrze poz nał tut ej‐
sze osady rybackie. Przepłyn ięcie Zat oki Gwin ejskiej pirogą było wykon aln e.
– To trzydzieści kilom et rów, czy coś koło tego – ocen ił. – Rybacy robią to od czasu do czasu,
gdy pogoda dopisuje. Masz mapę?
Raff wskaz ał na małą torbę u stóp kolegi. Jae ger sięgnął po nią, sycząc z bólu, i przejrzał za‐
wart ość. Znalazł mapę, rozłoż ył ją i przestudiow ał. Bioko leż ało w sam ym środku zgięcia „pa‐
chy” Afryki – mała wyspa porośnięt a gęstą dżunglą, długa na nie więcej niż sto kilom et rów
i szeroka na pięćdziesiąt. Najbliż ej był Kam erun, a nieco dalej i bardziej na półn oc Nigeria. Na‐
tom iast dobre dwieście kilom et rów na południe znajdow ało się to, co jeszcze do niedawn a było
drugą połow ą królestwa prez ydent a Chambary – kont yn ent aln a część Gwin ei Równ ikow ej –
teraz opan ow an a przez puczystów.
– Kam erun jest najbliż ej – zauważ ył Jae ger.
– Kam erun? Nigeria? – Raff wzruszył ram ion am i. – Jakie to ma znaczen ie, w tej chwili
wszędzie lepiej niż tut aj.
– Ile zostało do zmroku? – zapyt ał Jae ger. Zegarek zabrali mu siepacze Chambary, zreszt ą
na długo przed tym, zan im zaciągnęli go do celi w Playa Negra. – Pod osłon ą nocy może nam
się udać.
– Sześć godzin. Daję ci najw yż ej godzin ę w hot elu. Zmyjesz z siebie to gówn o i wyż łopiesz
tyle wody, ile zdołasz – bo za cholerę nie dasz rady, jeśli się nie naw odn isz. Jak mów iłem, czeka
nas długi dzień.
– Mojo wie, w którym hot elu się zat rzym ałeś?
Raff prychn ął.
– Nie ma sensu się kryć. Na wyspie tej wielkości wszyscy wiedzą o wszystkim. W sum ie tro‐
chę przypom in a mi to dom… – Jego zęby zalśniły w słońcu. – Mojo nie będzie nam się naprzy‐
krzał jeszcze przez dobrych kilka godzin, będzie sprawdzał, czy pien iądze doszły – a do tego
czasu już dawn o się stąd zwin iem y.
Jae ger napił się wody, wmuszając łyk za łykiem w wyschnięt e gardło. Problem w tym, że
jego żołądek skurczył się do rozm iarów orzecha. Jeśli nie zakat ow aliby go na śmierć, dość szyb‐
ko wykończyłby go głód.
Strona 17
– Uczyłeś dzieci. – Raff uśmiechn ął się poroz um iew awczo. – No dobra, pow iedz, co robiłeś
naprawdę?
– Uczyłem dzieci.
– Jasne. Uczyłeś dzieci. I nie miałeś nic a nic wspóln ego z puczem?
– Prez ydent ciągle pyt ał o to samo. Kiedy na chwilę przestaw ali mnie bić. Widzę, że mógł‐
byś mu się przydać.
– Okej, uczyłeś dzieci. Angielskiego. W rybackiej wiosce.
– Uczyłem. – Jae ger wyjrzał przez okno, a uśmiech znikn ął z jego twarzy. – Poza tym, jeśli
już musisz wiedzieć, chciałem się gdzieś ukryć. Przem yśleć to i owo. Bioko – zadupie na końcu
świat a. Nigdy bym nie przypuszczał, że ktoś mnie tu znajdzie. – Zaw iesił głos. – Udow odn iłeś,
że się myliłem.
Krótki przystan ek w hot elu bardzo dobrze mu zrobił. Wykąpał się. Trzy razy. Za trzecim podej‐
ściem woda uchodząca do odpływ u była już w miarę czysta. Wmusił w siebie trochę soli naw ad‐
niających. Przystrzygł brodę zapuszczan ą od pięciu tygodni, ale na golen ie nie miał czasu.
Obejrzał się w poszukiw an iu złam ań – jakimś cudem, chyba było ich niew iele. Miał trzydzie‐
ści osiem lat i dbał o kondycję, równ ież podczas pobyt u na wyspie. Wcześniej spędził dekadę
w elit arn ej jedn ostce – gdy wrzucali go do celi, był w zasadzie w szczyt ow ej form ie. Może dla‐
tego wyszedł z Playa Negra w miarę bez szwanku. Przypuszczał, że ma kilka złam an ych palców
u rąk i nóg. Nic, co by się nie zagoiło.
Szybko się przebrał, a pot em wskoczyli z Raff em do dżipa i ruszyli z Malabo na wschód, ku
gęstem u tropikaln em u buszow i. Z początku Raff prow adził pochylon y nad kierown icą jak sta‐
ruszka – nie więcej niż pięćdziesiąt kilom et rów na godzin ę. Sprawdzał, czy ktoś ich nie śledzi.
Nieliczn i szczęściarze, który mieli na Bioko auta, jeździli jak szaleńcy, więc gdyby jakiś ogon
przyczepił się do nich, rzucałby się w oczy z odległości kilom et ra. Zan im skręcili w wąską drogę
grunt ow ą w kierunku półn ocn o-wschodn iego wybrzeż a, było już jasne, że są sami.
Major Mojo musiał obstaw iać, że będą kierow ać się na lotn isko. Teoret yczn ie nie było zresz‐
tą inn ego sposobu na wydostan ie się z wyspy – o ile nie chciało się naraż ać życia wśród burz
tropikaln ych i wygłodn iałych rekin ów krąż ących po okoliczn ych wodach. Naprawdę niew ielu się
na to decydow ało.
Strona 18
Rozdział 3
Wódz wioski Fern ao, Ibrahim, wskaz ał na plaż ę. Była na tyle blisko, że przez cienkie ścian y
chat y przen ikało echo wzburzon ych fal.
– Przygot ow aliśmy pirogę, jest w niej woda i poż yw ien ie. – Wódz zaw iesił głos i dot knął ra‐
mien ia Jae gera. – Nigdy cię nie zapom nim y, zwłaszcza dzieci.
– Dziękuję – odparł Jae ger. – Ja też was nie zapom nę. Naw et nie wiecie, jak wiele mi ofia‐
row aliście, jak bardzo mi pom ogliście.
Wódz zerkn ął na stojącego u jego boku młodego, dobrze zbudow an ego mężczyz nę. – Mój
syn jest jedn ym z najlepszych żeglarzy na Bioko… Na pewn o nie zgodzisz się, żeby moi ludzie
przew ieźli was na drugą stron ę? Wiesz, że chętn ie to zrobią.
Jae ger pokręcił głow ą.
– Kiedy prez ydent Chambara zorient uje się, że znikn ąłem, będzie się mścił. Tut aj się że‐
gnam y, to jedyn e wyjście.
Wódz pow stał.
– To były wspan iałe trzy lata, William ie. In sza Allah3), przepłyn iecie zat okę i dot rzecie do
domu. A pewn ego dnia, gdy ten przeklęt y Chambara w końcu znikn ie, in sza Allah, wrócisz tu
i nas odw iedzisz.
3) Arab. „jeśli Allah pozwoli”
– In sza Allah – pow tórzył Jae ger. Uścisnął dłon ie wodza. – Chciałbym, żeby tak się stało.
Jae ger przez chwilę spoglądał na twarze otaczające chat ę. Dzieci. Pokryt e pyłem, półn agie –
ale szczęśliw e. Może właśnie tego nauczyły go tut ejsze maluchy – co to znaczy szczęście.
Skierow ał oczy z pow rot em na wodza.
– Wyjaśnij im, w moim imien iu, dlaczego odszedłem, ale dopiero, gdy już nas tu dawn o nie
będzie.
Wódz uśmiechn ął się.
– Wyjaśnię. A teraz ruszaj. Zrobiłeś tu wiele dobrego. Idź z tą świadom ością i lekkim ser‐
cem.
Jae ger i Raff podąż yli w kierunku plaż y, przedzierając się przez poszycie wyjątkow o gęstego
gaju palm ow ego. Im mniej ludzi zauważ y ucieczkę, tym mniejsza szansa, że spot kają ich jakieś
represje.
Raff przerwał milczen ie. Widział, jak bardzo przyjaciel cierpi, opuszczając swoich podopiecz‐
nych.
– In sza Allah? – zapyt ał z zaint eresow an iem. – Ci wieśniacy to muz ułm an ie?
Strona 19
– Tak. I wiesz co? To jedn i z najbardziej życzliw ych ludzi, jakich w życiu spot kałem.
Raff przyjrzał mu się uważn ie.
– Trzy lata w sam otn ości na Bioko, i niech mnie diabli, jeśli wielkiem u twardzielow i Jae ge‐
row i nie zmiękło serce.
Jae ger posłał przyjacielow i gorzki uśmiech. Może Raff miał rację, może fakt yczn ie zrobił się
ckliw y.
Zbliż ali się do nieskaz it eln ie białego piasku na plaż y, gdy podbiegła do nich sapiąca figurka.
Bosy chłopak, nie więcej niż ośmioletn i, półn agi, ubran y jedyn ie w postrzępion e szort y, nie
mógł złapać tchu. Jego mina wyraż ała pan ikę gran iczącą z przeraż en iem.
– Proszę pana, proszę pana! – Chwycił dłoń Jae gera. – Idą tu. Ludzie prez ydent a Chambary.
Mój ojciec… ktoś ostrzegł przez radio. Idą tu! Żeby pana znaleźć! Zabrać z pow rot em!
Jae ger przyklękn ął i znalazł się na wysokości oczu chłopca.
– Mały Mo, słuchaj: nikt mnie nie zabierze. – Zdjął podróbki oakleyów i wcisnął je w ręce
dziecka. Zmierzw ił jego zakurzon e, sztywn e włosy. – Zobaczm y, czy ci pasują – zachęcił malca.
Chłopczyk nałoż ył okulary na nos. Były tak duże, że musiał je przyt rzym ać.
Jae ger uśmiechn ął się szeroko.
– Kolego! Wyglądasz zabójczo! Ale nie pokaz uj się w nich, przyn ajm niej dopóki ludzie
Chambary nie odejdą. A teraz biegnij. Wracaj do ojca, nigdzie nie wychodź. I podziękuj mu za
ostrzeż en ie.
Dziecko po raz ostatn i przyt uliło Jae gera, wyraźn ie niechętn ie się z nim żegnając, i odbie‐
gło. Oczy wypełn iały mu łzy.
Jae ger i Raff wtopili się w pobliskie zarośla. Przykucn ęli nisko, na odległość szept u. Jae ger
chwycił nadgarstek Raff a, by sprawdzić czas.
– Jakieś dwie godzin y do zmierzchu – mrukn ął. – Dwie opcje… Albo uciekam y teraz, w świe‐
tle dnia, albo kryjem y się i przekradam y po nocy. O ile znam Chambarę, każe łodziom pat rolo‐
wym krąż yć po ocea nie, nie licząc oczyw iście sił, które wyśle prosto do wioski. Łodzią z Malabo
płyn ie się nie więcej niż czterdzieści min ut – ledw o wyruszym y, a już będą siedzieć nam na
ogon ie. Co oznacza… że nie mamy wyboru. Czekam y do zmroku.
Raff przyt akn ął.
– Stary, byłeś tu trzy lata. Znasz to miejsce. Musim y się gdzieś ukryć, gdzie nikom u nie
przyjdzie do głow y nas szukać.
Jae ger roz ejrzał się wokół, zat rzym ując wzrok na ciemn ej i złow rogo wyglądającej roślinn o‐
ści na drugim końcu plaż y.
– Bagno nam orzyn ow e. Węże, krokodyle, kom ary, skorpion y, pijawki i cholern e błocko po
pas. Ostatn ie miejsce, w którym ktokolw iek o zdrow ych zmysłach chciałby się skryć.
Raff pogrzebał głęboko w kieszen i, wyciągnął specyf iczn ie wyglądający nóż i podał Jae gero‐
wi – Trzym aj go pod ręką, na wszelki wypadek.
Jae ger rozłoż ył nóż i przeciągnął palcam i po trzyn astocent ym et row ym, częściow o ząbko‐
wan ym ostrzu, sprawdzając jego ostrość.
Strona 20
– Kolejn a podróba?
Raff spojrzał na niego wilkiem.
– Na bron i nie oszczędzam.
– Ludzie Chambary są już w drodze – podsum ow ał Jae ger – z pewn ością otrzym ali rozkaz,
żeby zaciągnąć nas z pow rot em do Playa Negra. A my mamy jeden nóż…
Raff rozłoż ył drugie, ident yczn e ostrze.
– Wierz mi, to i tak cud, że przem yciłem je przez tut ejsze lotn isko.
Jae ger uśmiechn ął się pon uro.
– No dobra, mamy po jedn ym nożu – nikt nam nie podskoczy.
Przem knęli przez gaj palm ow y w stron ę odległych mokradeł.
Z zew nątrz labirynt dzikich, spląt an ych korzen i i gałęz i wydaw ał się nie do przebycia. Nie‐
wzruszon y tym Raff zaczął się czołgać na brzuchu i przeć przed siebie, prześliz gując i przeciska‐
jąc się przez jakieś szczelin y, a niedostrzegaln e w ciemn ości stworzen ia usuw ały mu się z drogi.
Zat rzym ał się po dobrych dwudziestu met rach; Jae ger pełzł tuż za nim.
Jeszcze kiedy byli na plaż y, Jae ger chwycił jakieś stare liście palm ow e i przem knął tyłem
przez piasek, zacierając odciski stóp. Kiedy pon own ie zapadał głęboko w nam orzyn y, po ich
przejściu nie poz ostał żaden ślad.
Pot em obaj zan urzyli się w paskudn ie śmierdzące, czarn e błot o mokradeł. Jedyn ie głow y
wystaw ały im pon ad pow ierzchn ię, ale naw et je pokryw ała gruba warstwa błot a i brudu. Tylko
biel oczu wyróżn iała ich z otoczen ia. Jae ger czuł, jak wszędzie wokół ciemn a pow ierzchn ia mo‐
kradeł kipi i roi się od zwierząt.
– Praw ie tęskn ię za Playa Negra – mrukn ął.
Raff burkn ął pot akująco, błyskając zębam i – jedyn ie one zdradzały jego poz ycję.
Oczy Jae gera błądziły po spląt an ych ukośnie roślin ach tworzących nad ich głow am i zbit e
sklepien ie, jak w got yckiej kat edrze. Naw et najw iększe nam orzyn y nie były grubsze niż ludzki
nadgarstek, a wyrastały na wysokość nieco pon ad sześciu met rów. W miejscach, gdzie korzen ie
wystaw ały z błot a i gdzie codzienn ie obm yw ały je pływ y, unosiły się one prosto w górę na do‐
bre półt ora met ra lub więcej.
Raff złapał jeden nam orzyn i przepiłow ał go przy ziem i ząbkow an ym ostrzem. Drugie na‐
cięcie zrobił na wysokości nieco pon ad met ra, podając kaw ałek drewn a Jae gerow i.
Ten posłał mu pyt ające spojrzen ie.
– Krav maga – mrukn ął Raff. – Zajęcia z walki na kije u kaprala Cart era. Mówi ci to coś?
Jae ger uśmiechn ął się. Jak mógłby zapom nieć? Wziął nóż i zaczął ostrzyć jeden kon iec
twardego, wyt rzym ałego drewn a, tworząc czubek w kształcie strzały. Krótka, ostra dzida prze‐
znaczon a do pchnięć pow oli nabierała kształt u.
Kapral Cart er doskon ale władał wszelaką bron ią, nie wspom in ając o jego umiejętn ościach
w zakresie walki wręcz. Raz em z Raff em szkolili jedn ostkę Jae gera w krav madze, sztuce sa‐
moobron y z elem ent am i kung-fu, wyw odzącej się z Izrae la, która uczyła tego, jak przeż yć
w syt ua cjach, jakie może zgot ow ać prawdziw e życie. W odróżn ien iu od większości sztuk walki,