Bartnicki Krzysztof - Morbus Sacer

Szczegóły
Tytuł Bartnicki Krzysztof - Morbus Sacer
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Bartnicki Krzysztof - Morbus Sacer PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Bartnicki Krzysztof - Morbus Sacer PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Bartnicki Krzysztof - Morbus Sacer - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Krzysztof Bartnicki Morbus Sacer część pierwsza powieści Krzysztof Bartnicki, rocznik '71. Humanoid, anglista. Aerobiont, czekoladożerca, whiskyfil. Pracuje w Katowicach, ale sterem (marzeń) orientuje się na Wrocław. Rodzinnie zdyscyplinowany: jednokroć żonaty, dwakroć dzieciaty, po trzykroć szczęśliwy. Z utęsknieniem czeka krzyżówki Joyce'a z Dukajem. Póki co, sam goni własny ogon w zwodliwych kazamatach Logorei. - Możemy zaczynać? Pytanie było jeszcze proste ale już zawierało dogmat o początku, a zarazem zgodę na ów początek. - Panie Zarzyński, zechce pan tu podpisać. Podpisuje bez oporu. Starsi ludzie nie stawiają oporu. Wygodny, miękki fotel ich krępuje, uprzejmość zaskakuje, uśmiech dekoncentruje. Uważają, że nie zasługują. Chyba że weterani zeszłosystemowi. Zeszłosystemowi czepiają się szczegółów, wywrzaskują, że znają prawo, że wciąż mają znajomych a krewnych, że tu a tu, że takich a takich, cóż to oni mogą i czego nie mogą komu na co, że się co a co popamięta. Często ruski rok. Nie wiadomo dlaczego, bo ów ruski akurat nie różni się bardzo od naszego. Pogoda sroższa, wódka głębsza, sztuka tęższa, historia droższa. I zmodyfikowana cyrylica na panelach. Wielkie mecyje? Trzeba im widzieć te japońskie systemy operacyjne. Już sama furigana z objaśnieniami jest zabójcza. A ruski rok to pewnie archetyp z minionego milenium. Pyskaci od razu wzbudzają podejrzenia, że mają coś, to a to, tu a tam do ukrycia. Kto jest bez winy, nie rzuca kamieniem słowa. Z kolei tamci cisi i błogosławieni... O, a choćby Zarzyński. Nie połapał się w nowej reformie. (To dziwny wyraz: "reforma". Zabytek po łacinie, na fundamencie reformido: wzdrygać się, lękać, cofać w strachu.) Zarzyński lęka się. Nikt mu nie doradzi. Nie zapyta syna, ponieważ syn zajmuje się arcyważnymi sprawami drugiej półkuli. Znajomi nie przydają się, bo też są starzy. Zarzyński zamawia broszurę rządową, rozpoznaje w niej jedynie otłuszczone paragrafy, że należy się decydować, że szybko, że szybko, bo sankcje. Niebawem do drzwi wpuka się doskonale ubrany, budzący zaufanie szczygiełek oferujący swoje bezcenne usługi. Tak bezcenne, że on za pół ceny. Bo szczygiełek bardzo lubi Zarzyńskiego. Usługi ma w promocji, nie dla każdego, tylko co trzeci blok, co siedemnaste drzwi, i na pana trafiło. Szczęściarz z szanownego pana. Tu taniej niż u konkurencji, przyzna szanowny pan, u tych krwiopijców, rekinów ludojadów, a tfu. I powie, że lepiej skryć chorobę, wtedy prowizja ubezpieczyciela niższa. I powie, że są sposoby. Że wystarczy tyle a tyle. Że wiadomo, że aborcja części systemu nerwowego nielegalna, ale kto dziś jest zupełnie legalny? Ostatni legalni powymierali. Zarzyński waha się, przypomni mu się niby mimochodem o tłuszczu paragrafów. Oj, dopiero Zarzyński się zgodzi. Opłaci pośrednictwo. Reszta oszczędności dla sokoła. Sokół ubiera się w brudny fartuch, przyjmuje w dzikim gabinecie o ponurych porach, zażąda kategorycznie pełnej przedpłaty, nie udzieli żadnych gwarancji, z umysłem to jest śliska rzecz, o której się poetom nie śniło, po odejściu od zmysłów reklamacji nie uwzględnia się, i dalej odbębnić masówkę. Suikarta. Szybka przeliczka. Wciągnąć gila z powrotem w dukt nosa, odchrząknąć. Gdy sokół wyparza obręcze, Zarzyński rozgląda się po gabinecie. Z południowej ściany krzyczy reklama w jankeskim stylu byle było kolorowo i ekstra byle. Na rencie nie musisz udawać rencisty, czy coś w ten deseń. W kolejnej Zarzyński zauważa błąd ["Nareszcie system dla młodych ludzi i nie tylko"]. I coś nieszczerego w prześmiechniętej kobiecie zachęcającej do pampersów krzemowych. ["Skóra cyborga potrzebuje oddychać."] Nieprzydatne zboczenie pedagoga: czystość (również) języka. - Przez zieloną granicę? A dla sokoła najlepszy język to ten bez podmiotów, a jeszcze lepiej bez orzeczeń. Po cóż jęzor strzępić skoro kasa stygnie. Kolejka czeka, panie starszawy. Zielona granica - prosta sprawa. Skrobał pan się kiedy ze wspomnień? Nie? Szkodzi nic. Wszystko podobna idea: tu się wycina, tam robi podwójny obwód, gdzie indziej spali laserem. Banalka. Detektor kłamstw przeskoczony. "Czy choruje pan na poważną chorobę układu XYZ?" pyta detektor. "Nie" odpowiada Zarzyński. I śpi sobie spokojnie. Okaz zdrowia, niższe składka, wyższe premie, i tak dalej. Wypada się uśmiechnąć. Zarzyński uśmiecha się, ale dość niepewnie. Jeszcze nie wie, że szczygieł wie, że sokół wie, że towarzystwo ubezpieczeniowe wie zwłaszcza. - Zechce pan podpisać... Tak, klauzulę o świadomości odpowiedzialności karnej. Oszuści Półgębkiem przynajmniej pozorują, że przeprowadzają przez zieloną granicę. Zwiodą naiwnych, powiadomiwszy wcześniej łowców nagród. Udają zdziwienie, że ich złapano. Oszuści Pełną Gębą wprost przekazują naiwnych władzom. Ależ skąd, nie boją się zemsty. Czy kto słyszał o zemście emeryta, tym bardziej takiego, którego posadzą? Zarzyński trafił na Półgębka, bo najprostsze detektory dały mu spokój. Potem podpisuje klauzulę o interbrainie. W krześle inkwizycyjnym zaczyna się bardzo denerwować. Ale nie krzyczy, nie tupie nogami, nie próbuje uciekać. A niby dokąd. Strasznie się poci. Ociera chusteczką. Chusteczka biała, starannie prasowana. Stara, nierdzewna inteligencja. Otwieram jego umysł, sam nie wiem jak, jak puszkę ryb, i nie podoba mi się to, co znajduję wewnątrz. Nie przepadam za więdnącymi mózgami. Pełno w nich bólu i nieprzyjaznych wspomnień. Żadne tam poetyckie zgodzenia z jesienią życia. Żadne tam pokrzepiające frazesy. Żadne cieszę się, że niebieskie pastwiska. Żadne, że pan moim pasterzem - czy nie ulęknę się. Lękają się. Boją. Nie będę tego przedłużać. Brzytwa. Non sunt tormenta multiplicanda sine necessitate. Odkurzam maskowaną ścieżynę neuronalną, urodne grzyby halucynogenne w runie, o Boże (tego słowa używam bardziej z genetycznie kolektywnego przyzwyczajenia niż z chęci czy wiary), co ten sokół mu wstrzyknął? Nieważne. Teraz jeszcze raz spytać go o chorobę płuc. Ściślej: o raka. Uleczalnego ale kosztownego. A pan nam nic o nim nie powiedział. Pan zataił. - Panie Zarzyński, jest pan aresztowany. Ma pan prawo... Raczej nie lubię tej roboty, sto złotych za każdy rok więzienia, w zawieszeniu sześćset. (Lepsze to niźli wieczne wakaty w ekonomicznych gimnazjach, faktoring w upaństwowionym molochu, doradztwo w nieznanej kompanii analitycznej, działy marketingu w fabrykach; nadawcy przekonują, że choć dadzą wiele zarobić, można by rzec, że dadzą zarobić skromnie, za to satysfakcji zawodowej mieć się będzie po dziurki w nosie, i można podnosić kwalifikacje, co wedle kodeksu należy się bez łaski; no tak, jedyne, co poprawia się na rynku pracy to semiczna jakość ogłoszeń.) Siwogłowy zwiesza głowę. Zajmę się swoją. Moja mnie boli. Rwie jak diabli (tego słowa używam bardziej z chęci dotarcia do adresata). Trzeba stakka bo. Na zajęciach wypada zjawić się w formie. xxxx - O czym rozprawiacie? - zapytał Ben Abba rozedrganego, kolorowego tłumu. - Rabbi - powiedział mu jeden z owych, - przyprowadziłem do Ciebie mojego syna, który ma ducha niemego. Ten włada nim w ogień, a często też i w wodę. I demon, gdziekolwiek go chwyci, rzuca nim, a syn wtedy powstaje i kruszy łańcuchy, iż spętać go nie możemy, albo leży i pieni się, i zgrzyta zębami, i drętwieje. Powiedziałem Twoim uczniom, aby wyrzucili demona ale nie mogli tego poczynić. ("Chwila zastanowienia. Jakże cicho się zrobiło. Błogosławieni cisi.") ("A jednak coś trzeba im powiedzieć. Przecież dlatego przychodzą.") ("Z ciekawości świata, krzywdą wiedzeni, łamaną mową, łamaną drogą. Przybywają, by słuchać.") ("Jak w złotych czasach radia. Słuchają w oczekiwaniu natchnienia.") - Nie podołali temu - odrzekł nareszcie Ben Abba, - bo owy duch nieczysty silniejszy od nich, a dwa są jakoby mniejsze duchy w tym jednym; i kiedy przewraca syna twego, wtedy dąży on do ziemi, która go przyjęła, a kiedy wzbija nim przez moc łańcuchów, wtedy tęskni on za swym Bogiem, który go wypędził sprzed majestatu gniewu. Przeto nie mogę uzdrowić twojego syna, bo jedynie od niego zależy czy przyłączy się do ducha, kiedy ten jest dobry i pragnie nieba (wtedy zaś łaską zbawienia okryją się oboje) czy też skieruje pianę ust ku czeluściom piekieł nieśmiertelnych w chwili wściekłości ducha i jego pychy, i jego zła. Lecz pyta uczony z tłumu: - Rabbi, jak to możliwe, że miłosierny Bóg na zawsze potępia syna człowieczego, gdy ciało syna jest we władaniu takiego ducha niemego, głuchego i głodnego? I odparł mu nauczyciel: - Małej wiary jest ten syn! Bo gdyby wiarę miał a choć jak ziarnko gorczycy, nie byłby już synem człowieczym a synem Ducha, o nie byłby teraz we władaniu szatana ale szatanem by przed się władał, nie byłby wobec Boga ale w Bogu! Ale że ony mąż uczony w Pismach i Nekronomikonach nie pojął tego, co powiedziano, dalej pytał: - Dlaczego szukać trzeba wiary, która jest silniejsza niźli gniew? Skoro tak obwieścił prorok: Miłosierny jest gniew Boga. I powiedział mu Ben Abba: - Gniew mego Ojca słusznie zwą miłosiernym, bo gdyby był ony wściekły, nic by się nie ostało w kosmosie. Ale wiedzcie o tej różnicy: u mojego Ojca najpierw była wiara a potem był gniew, zaś u człowieka pierwej gniew wściekły jest a potem nic już nie jest. ("No i co z tego, że jest opętany? Gdyby opętanie mierzyć ową chorobą, to Juliusz Cezar też byłby opętany. Oraz Philip K. Dick. Dostojewski. Van Gogh. Zygmunt August. Pitagoras. Agata Christie. Karol II Angielski. Napoleon. Byron. Florence Griffith- Joyner. Ian Curtis. Berlioz. Paweł z Tarsu. Billy Idol. Piotr Wielce Rosyjski. Arystoteles. Joanna d'Arc. Da Vinci. Paganini. Bruce Lee. Beethoven. Margaux Hemingway. Lewis Carroll. Aleksander Macedoński. Pascal. Richard Burton. Czajkowski. Kierkeegard. Michał Anioł. Dickens. James Madison. Mussorgski. Swinburne. Neil Young. Truman Capote. Hannibal. Poe. Czajkowski. Flaubert. Sokrates. Boadicea Iceńska. Vachel Lindsay. Newton. Händel. Edward Lear. Danny Glover. Nobel. William Pitt. Molier. Alfred Za Wielki Dla Saksonów. De Maupassant... A może oni nie opętani? Może to ja jestem opętany? Może Galen ma rację? Sam nie wiem. Ja, wszechwiedzący?) - Rabbi, błagamy Cię! ("Co ja plotę tym ludziom? Dlaczego nie zwracam uwagi na ich płacz?") ("Płacz powinien mnie obchodzić. Ludzie płaczą zwierzęco. Jak psy wyją. Ale i Szeol płacze. I zgrzyta zębami.") ("Jeśli ulżę w płaczu ludzkim, ulżę Szeolowi. A nie moje to królestwo.") ("A właściwie dlaczego nie miałbym poskromić demona? Może i on przyszedł posłuchać radia?") ("Hm, który z nich lubi radio? Może Gamigin, który przesłuchuje trupy i ścierwa? Może Gomrodhomm, ślepa kobieta, ta nieszczęsna dzika śmiejka? Może Czwarty Władca? Jak to szło?... " www.benabba.com I posłano sługi Ciemności, by spłacony był trybut per fas et nefas. I przybył Władca Pierwszy; a koń jego był maści Marii; a bronią jego były wściekłość i wrzask. I zdano mu harfę, by snuł swą pieśń po kres pogorzelisk, i ruin, i ziem utraconych, i tych obalonych na kolana, i tych zagnanych na proscenę zemsty. I śpiewał ten długo. A gdy skończył, posłano sługi Ciemności, by spłacony był trybut per fas et nefas. I przybył Władca Drugi; a koń jego był maści Hioba; a zbrojny był pyłem i stumanieniem. I zdano mu skrzypce straceńca i nutę ciężką, by snuł swą pieśń aż ujrzą koniec ci wystawieni na próbę i ci dążący ku łzom drążącym miski żebrakom i ku westchnieniom rzeźbiącym kostury wędrowców. I śpiewał ten długo - a dłużej niż poprzedni. A gdy skończył, posłano sługi Ciemności, by spłacony był trybut per fas et nefas. I przybył Władca Trzeci; a koń jego był maści Kaina; a dzierżył księgi pełne mądrości i świętości. I zdano temu fletnię potępionych i skowyt o zmierzchu, i łaknienie zrodzone przy zaćmieniu słońca. A to po to, by snuł swoją pieśń aż wypełni się wszelkie przeznaczenie, zaciśnie się każda pętla, opadnie topór ostatniego kata, spłonie ostatnia niewinność. I śpiewał ten długo - a dłużej niż poprzedni.) "... A może to Belet? Belet dzierży flet, a kiedy zagra - zamienia ludzi w jaszczury. Roznieca płomienie miłości. Tak, to prawdopodobnie on, jeden z dwudziestu sześciu Książąt." - Rabbi, o czym myślisz kiedy widzisz cierpienie człowiecze? Czy przyrównujesz je do własnego doznanego na krzyżu? Czy myślisz sobie "Ja cierpię, więc i im należy się ów udział mojej boskości"? ("O co pyta ten mędrzec? Zresztą, nieważne. Oni rozpoznają mędrców po siwiźnie bród. Jak gdyby starość mogła dowieść czegokolwiek. Nie nauczyli się niczego po potyczce w świątyni, gdy konfundowałem ich zwoje dziecięcym szczebiotem. A zatem: nieważne... ") ("Jaka jest inwokacja Beleta? Nie pamiętam ich tak dobrze jak kiedyś. Tyle tych demonów powstało ostatnio. Ach, Belet. Gdyby przyszedł i zagrał tym ludziom i pozamieniał ich w jaszczury, może byliby szczęśliwsi? Leżeliby w słońcu. Ogony by im odrastały. Daleka byłaby im nienawiść kamienia.") www.alldevils.com/index/belet.ftp Per Adonay Elaiim, Adonay Jevoovi, Adonay Sabboth, Metathron On Aglarr Adonay Metohnay, verbi pythonici, misteriae salamandrae, conventi silphori, antrae gnomaí, snaga- khan- snaga, daemonia Coeli Gaad, Gaad, Cohú, veni Belet, veni et Belet veni, vis patior, Vis! ("Co za bzdury... Jak snobistycznie to brzmi! Zupełnie jakbym cytował adeptów rytu Cthulhu. Do kitu. Do Ktulu. Równie dobrze mógłbym rytmicznie skandować: Methan, Ethan, Prophan, Buthan, veni, veni, Karburathor. Szajs i tyle.") "Kto to powiedział? Głos ze mnie - ale nie mój! - Odwalcie się od mojego projektu! ("No tak, doszło do tego, że w Sieci jesteśmy wszyscy. Nie o to mi chodziło. Nie tak miałeś łowić, Kefasie.") - Rabbi, a może ty się boisz pomóc ludziom? A może mówisz sobie: ja im pomogę ale oni i tak mnie udręczą? Niechaj im Barabasz pomaga, czy tak myślisz, rabbi? Albo kalkulujesz: temu pomogę a tamtemu nie, i podniesie się wrzask, że nie ma równości, że nie ma sprawiedliwości, że ten jest chory na koklusz a taki owaki zaniedbuje żonę. Myślisz, rabbi: nie, to nie dla mnie, nie mam ochoty słuchać tych wszystkich Żydków gewałtujących o zaniedbany komunizm? - Ja wam dam komunizm; poszli won! "Wzywałeś mnie, nauczycielu? "Kto tam?... A, to ty, Belet? Nie zagrałbyś czegoś od serca? Popatrz na tamtych biedaków." "Wichura ognista nie jest im potrzebna. Oni kochają swe cierpienie, bo gdyby nie cierpieli, jak mogliby zwątpić w Boga? A gdyby nie zwątpili, jak mogliby go przeklinać? A gdyby nie przeklinali, jakże On mógłby ich kochać? Nie wspominając już o tym, że mi się nie chce. Nie jestem szafą grającą. Alors, excusez le mot, adieu!" - Rabbi, a może ty nie potrafisz? A może oceniasz: czym jest jeden opętaniec w przyrównaniu z wszechświatem? A może rozmawiasz teraz ze swoim Ojcem i negocjujesz czy nasz grzechy małe i duże warte są cudu? "WWW. Wielka Więź Wariatów. Widowisko Wątpliwej Wspaniałości. Wojna Wszystkich Wszystkim. Wierzeje Witryn Wąskie. Wyrazy Wielu Właścicieli. Wygnańcy Wojownicy Wesołkowie. Wilki Wśród Westalek. Wino Wśród Wody." - Rabbi, a może ty nie wyobrażasz sobie ludzkiego bólu, tam z góry, tam z niebieś? Perspektywa zbyt odległa? Jesteśmy w stanie to zrozumieć. Kiedy jemy kury i pieczyste, też nie widzimy jak odcina się łby, jak odrywa się nogi i ogony. My także nie poznajemy ubojni i rzeźni, kiedy przełykamy kąski, mlaskamy, oblizujemy wargi, chlebkiem zbieramy tłuszcz z mich. Więc może chcesz małego przedstawienia? Stosownego pokazu cierpień człowieka? Jak się gnie, wije, wrzeszczy, przeklina stwórcę? "Wzywałeś mnie, Ojcze?" "Waham się. To do mnie niepodobne. Coś mi ucieka. Coś ze mnie. Coś poza Trójcą." - Rabbi, a może kosteczki do chusteczki? Dzieweczka do laseczka, cha- cha- cha? "To nie ja! Kradną mi osobowość! Jaki demon może kraść osobowość? Kradniesz mi oso... !" - Kurwa, który kalafior się tu kręci? Nieomal aliteracja. Szymek powiedział słowo na K. Bardzo brzydkie słowo na K. Powiedział: kręci. - Niekaj młyn się nie pokręci, kaj go wiater nie zanęci - często powiada nasz Promotor. (I ma rację.) - Nie rozumiem. - Szymek wzrusza ramionami. Coś podobnego. A tacy z nas stachanowcy myślotoków. Tacy z nas nadmózgowcy. IQ 200 na wejściu. Nam też się zdarza nie rozumieć, najwidoczniej. A Szymek? Wściekły kopie w kosz na śmieci. Koniec pokazu na dziś. Punkty za estetykę na pewno stracił, o innych kategoriach nie wspominając. ("Ty jesteś Szymon zwany Piotrem i ty zaprzesz się swojego dzieła trzy razy zanim kur zapieje. I słabości tej nie zemkniesz nawet gdybyś był na tyle silny, aby zaszlachtować wszystkie kury w państwie.") xxxx Z firmy wróciłem przed północą. Mama czekała. Nalałem sobie z łagwi soku jarzębinowego. Rzuciłem na stół dyskietkę. Mama pokiwała głową, natarła chusteczką na nos, przeprosiła plecy z opadłym zeń pledem. Typowa matka. Chcielibyście zapytać: jak wyobrażasz sobie mamę i zawsze słyszycie: przygarbiona, ręcznie szyty pled z frędzlami, mastektomia, nos do pociągania. A tere fere. Moja matka wcale nie taka. Niestandardowa moja. Optuje za tym, na ten przykład, aby pieniądze zarabiać w sposób uczciwy, co na język praktyki tłumaczy się tak, aby były one małe. Wycelowała palec w chip wtopiony na wierzchu dyskietki, a może celowała nieco obok, nieważne, tak czy inaczej chodziło jej o pieniądze. - Ilu? - Sześć tysięcy. - Pytałam ilu, nie ile. - Wiem. - Zatem odpowiedz. - Somma dostanie kolejne wstrzyki. Teraz może oczy, czy choćby jedno z nich. - Nie krzycz. Somma śpi. (Wcale nie krzyczałem. Moja matka słyszy za dobrze. Na przykład inne światy. Ale to inna historia.) Somma, siostra. Nie piszę ukochana, bo siostra jedyna, zaś wszystko co jedyne: ukochane. Albo znienawidzone. Dlaczego jednak miałbym jej nie ukochać? Ukochany przykład autyzmu. Nie przez wszystkich, bo ojciec odszedł. I przed odejściem zdążył nadać dziwne imiona. Siostra: Somma. Ja: Biernat. Że taki niby od urodzenia pasywny. Somma inaczej: walczyła o każde szare spojrzenie. Potem, w wieku ośmiu lat, znieruchomiała jak gdyby wtem zdała sobie sprawę z Wszystkiego, tak już została. Właścicielka najpiękniejszej twarzy na świecie, która od dnia Przeistoczenia (Matka nazywa jej wypadek (jej decyzję (czy osoba chora psychicznie (czy aby na pewno (chcesz powiedzieć, że to my jesteśmy (skąd niby wiadomo, (ach, gdyby choć to było wiadome na pewno, (skończ już z tym, mam szczerze dość (twojej rozmodlonej eschatologii (a gdzież uczą (przepraszam) takiego pyskowania?) także niczego nie brakuje) twoich pseudomonistycznych ontologii) że jesteśmy) że w ogóle jesteśmy) chorzy psychicznie?) czy ona chora psychicznie?) podejmuje decyzje?)?) Przeistoczeniem, nazywa go (ją?) tak, że duża litera bije po błędniku) nigdy nie spowiedziała słowa. Bliźniaczka, która śpi teraz w kajucie, tak cicha, zapląsana pasami, kablami, sprzęgnięta. Wiążemy ją, by nie poriomaniła nam w nieznane. Śpi z otwartymi oczami. Że śpi można poznać po jej oddechu. - Somma musi do nas wrócić, mamo. - Somma nigdy nas nie opuściła. - To nie są brudne pieniądze. - (wahanie) Być może. (westchnienie) Ale są smutne. Co robić? Somma też smutna. Męczą mnie sny o siostrze zamykającej oczy. Nie zaprzeczaj. Zawsze masz ochotę kończyć takie rozmowy pytaniem 'Skąd wiesz czego trzeba twojej siostrze?'. Tak, ja wiem, że Somma jest smutna. Owszem, mamo, uzurpuję sobie prawo do tej wiedzy. Czasem udaje mi się wniknąć w świadomość. Coś ukraść. - Kłamiesz. A jeśli nie kłamiesz, to kradniesz. Zabrzmiało jak wyrok starego boga podsumowującego złe uczynki i szykującego potop. Sok jarzębinowy zalał mi przełyk. Potop. Albo Somma zostanie sklonowana, co jest rozwiązaniem tańszym oraz, jak pieniądze, smutnym. Następna Somma też mogłaby ulec autyzmowi. (Dziwny wyraz "autyzm", że niby samo przez się, samo z siebie, samo w sobie, egoistyczne? Też coś. Somma wcale nie jest sama, egoistyczna. Skutecznie zajmuje uwagę matki, moją, a kto wie, może i swoją.) Albo wymienimy jej wszystkie ważne geny, jeden po drugim, wstrzyk po wstrzyku, przekujemy telomery, odczyścimy chrom w chromosomach. Ale na to potrzeba pieniędzy. Bardzo, bardzo sporych. Wielu starców musiałoby niezdarnie łamać prawo. Albo wszystko zostanie jak teraz. I to byłby właśnie wariant najsmutniejszy. Najdroższy. Rzucę pracę w ubezpieczeniach, jeśli podchodzisz do niej tak kategorycznie. Dostałem wszak ofertę z banku, aha? Nie rozmawiajmy już o tym, mamo, za dużo, za często o tym rozmawialiśmy. - Jeśli wymienimy jej połowę DNA, czy nadal będzie to twoja siostra? Naprawdę nie zadała tego pytania. Ale mogłaby je zadać, prawda? - Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. - Żałuję, że na ciebie czekałam, synu. Powinnam pójść spać. Wniknąłem w jej świadomość. Mama nie chce spać, oducza się. Popatrzy jeszcze raz na dyskietkę. Przeliczaj, przeliczaj. Prawo Hooke'a: Materiały pod wpływem obciążenia wydłużają się lub skręcają proporcjonalnie do siły działającej, o ile wielkość siły nie przekroczy pewnej granicy, granicy proporcjonalności. A moje prawo osobiście spostrzeżone: Matka pod wpływem życia wydłuża się albo skręca proporcjonalnie do działającej na nią niedoli, o ile niedola nie przekroczy pewnej granicy, granicy snu. Zgłoszę się do banku, dobra, dobra, tylko pamiętaj, żeby wyjść na genotarg wcześnie rano, bo potem zdarzają się wybraki, albo są straszne kolejki, albo wyższe ceny. Nieprawda, wcale nie, szanuję twój wiek, mamo, i twoje zmęczenie. Ale ty i tak nie będziesz spać. Będziesz siedzieć w kuchni i coś tam pisać. Będziesz trwać przy córce, gładzić ją po włosach a siebie po marzeniach, którym nie dane było zmienić się we wspomnienia, stara nauczycielko rozpaczy. - Powiadają, że nasza stara nauczycielka była od zawsze i jestem skłonny w to uwierzyć. Chuda, koścista, kroczki ociupki po drodze do gabinetu, drobne i wąskie usta. Dziennik pod pachą, cisza. Przywieramy do ławek, nikt nie chciałby wyjść na środek. A wszak ona nie krzyczy, nie wygraża, nie strofuje. Niespiesznie sprawdza listę obecności, otula nas jednym ze swoich słynnych smutnych spojrzeń, przeciąga palcem po nazwiskach. Tu nie ma przygotowanych czy nieprzygotowanych. Do odpowiedzi przychodzi... (Zamknij się, Grzesiu. Ale Grześ, jak to Grześ, wór wyrazów niesie.) - ... Reszta oddycha z ulgą. A nasza nauczycielka, Śmierć powszednia, ogólnorozwojowa i koedukacyjna uczy dalej. Ale z tego co przeczuwam, nie nauczyliśmy się od niej wiele. - Chcesz mnie zamęczyć, zanudzić czy co? wOn chyba znowu wygra. Zaczyna mi brakować oddechu czy czego tam. Kółka przed oczami. Są te różowe. Są i te czarne. wGrześ uśmiecha się. Rzadko się uśmiecha od czasu, gdy zmarła mu matka. Byłem na pogrzebie. Byli ludzie. I ci czarni. wNiewygodnie stoi się na głowie. O to się założyliśmy: kto dłużej wytrzyma. Najpierw jest łatwo, potem krew się buntuje. wNiewygodnie składa się kondolencje. Niezręcznie. Grześ dziękuję mi za przybycie. Widać, że religia się w nim buntuje. Grześ chce sprawdzić czy istnieje dusza. Ambitny plan. Ale on ma najlepsze oceny na roku, może się udać. No i potrafi dłużej ustać na głowie. Kiedy mnie te czarne po różowych rozrywają czaszkę, on wygłasza jakieś swoje dziwne metafory. No trudno, muszę postawić świat na nogi. - Wygrałem zakład. Zabij mnie. Grześ potrzebuje śmierci, bo wtedy dusza uwalnia się z ciała, w tej krótkiej, omal niezauważalnej chwili między zgonem mózgu a życiem: w stanie goth. (Złudny wyraz "goth", jak stara niby angielska forma trzeciej osoby singularis od iść: Czy od mieć. Ale gdzieżby to szło? Cóż mieć by mogło? Albo to fragment Yuggoth Lovecrafta. Czy to przedmieście Gotham od Batmana? Może coś podobne gathom z Awesty? Czy to rudy diabeł starej generacji, zakurzony i leniwy, inne astrale mają długie, szumne, kolorowe przydomki podomki z sufiksem "el" czy "or", a ten uparł się na małe po proste Goth)? Grzesiek chce odważyć dogorywające ciała. Jego teza: jeśli dusza naprawdę istnieje, wtedy waży, a jeśli waży, to ciało opustoszone zgubi ową krztynę masy. Fitness klub zmarły zamarły. Dieta gorzki cud. No, nie wiem, może coś w tym jest. W końcu dla Anglików ciężar własny to dead weight. Tak, ale u nich dusza konotuje gatunek muzyczny. - Nie o to się zakładaliśmy. Opowiadam o Sommie. O tym jak trudno nam było przyzwyczaić się do jej nagłej ciszy, bezruchu, nieobecności. Grzesiek słucha chciwie, nie patrzy na mnie, przymknął oczy i tylko po zmarszczonych ruchach warg (zupełnie jak gdyby mamrotał jakie modlitwy lub powtarzał moje słowa lub jedno z drugim) poznać, że słucha. O to się założyliśmy. O opowieść. Gdyby Grzegorz przegrał, opowiedziałby mi sześć pierwszych myśli, które doświadczył po stracie mamy. Ale nie on przegrał. W każdym razie wysłannik Kościoła EQ podobno złożył ofertę zakupu jego pracy bez względu na jej ustalenia. - Mama byłaby z ciebie... - myślę i raptem przerywam, zafrapowany nieludzką niegodziwością trybu przypuszczającego. xxxx Fír chlaimh. "Szermierze". Tak nazywam praktykę przesłuchań w sprawie pracy. Uczestnicy wiedzą gdzie uderzać i czym parować. Zazwyczaj wiedzą też jak się rzecz skończy. Tymczasem kontempluję nadąsane, otłuszczone gęby pochylone nad moimi zdjęciami. - Dlaczego zrezygnował pan z poprzedniej pracy? - W firmie [... ] osiągnąłem maksimum, nie przewidziano dla mnie możliwości dalszego rozwoju. A ja pragnę zmagać się z wyzwaniami, uczyć się i wykorzystywać nowe umiejętności w praktyce. Dlatego opuściłem [... ]. Ale rozstaliśmy się w zgodzie. Na stronie siedemnastej znajdą państwo stosowne referencje. (Matce nie odpowiadały ich standardy moralne. Waszym też podobno niczego nie brakuje.) - Czego spodziewa się pan po [... ]? - Ufam, że [... ] pozwoli mi doskonalić się zawodowo. Wiem, że dewizą [... ] jest hasło [... ] a to właśnie zwerbalizowanie mojego pomysłu na życie. Chciałbym stać się częścią wielkiej rodziny [... ]. (Co za brednie. Chciałbym przywrócić siostrze pojmowanie świata. Mojego, bo swój pewnie zna na wylot.) - Jaka pensja by pana zadowoliła? - Największą satysfakcję sprawi mi sama możność pracy w [... ]. Zdaję sobie sprawę, że dopiero zaczynam, a na początku nie mogę zarabiać tyle, co doświadczeni pracownicy. Ale wiem też, że jeżeli będę wydajnie pracował, bank to dostrzeże i godnie opłaci. Tymczasem decyzję o wysokości uposażenia pozostawiam państwu, niemniej żywię nadzieję, że nie będzie ono niższe niż suma wykazana na dole strony dwudziestej drugiej. (Szelest papierków. Miny, z których nic człeku nie wyczytasz. Tak jest. Sześć tysięcy, dupissimos. Mogę pozwolić sobie na tę grę na nosie, na nienaturalne frazesy, których uczą w mądrych podręcznikach z serii "Jak się sprzedawać aby się nie kurwić"; w końcu to wy zgłosiliście się z ofertą do mnie, nie ja do was.) - No cóż, wydaje mi się, że wyrażę opinię wszystkich tu zgromadzonych, twierdząc, iż rekomendacje i dokumenty, które pan przedłożył wskazują na to, że sprawdziłby się pan w... (Mniam, mniam. Uwielbiam zdania pokrętnie złożone.) - Do czasu uzyskania samodzielności operacyjnej pana bezpośrednim przełożonym będzie [... ] (Od razu podłączyli mnie do neurogiełdy. Żebym się przyzwyczajał. Mam trzeci stopień dostępu a cyborg przy wejściu nie szczerzy już wrednych komunikatów na mój widok. Może byłem przeczulony? Cyborgi się nie szczerzą.) - Bandyta na dziewiątej - podpowiada. Widzę go. Milion z Azji zabłąkał się bezpańsko, nie wie w co się inwestować. Muskam ikonę sugestii przy południowym interfejsie, cicho, może nikt nas nie wyniucha. Proponuję usługi banku. A jednak nie jestem sam. Kolega z Niemiec, jeśli nie zmyśliłem końcówki loginu. Bije mnie oprocentowaniem. Ale dzisiaj jestem silny, czuję się wielki, wiem, że sztuczka kusa chce przejąć azjatycki kęs, by nim finansować jakieś podejrzane stacje metra pełne menelstwa i prostytucji. Lojalnie powiadamiam o tym Azję. Niemiec wycofuje się, nie chce wnikliwych pytań. Skąd wiedziałem? Umiem czytać w cudzych myślach. Nie zawsze, nie wszędzie, są wszak takie dni, że żaden Niemiec, żaden nikt, nie osłoni się przede mną. (Kiedy nie mają dużo do roboty, myśli wypadają ze służbowych trajektorii. Przypominają co widziałem po pracy.) Fír chlaimh. Czyli: szermierze. Widziałem Szermierzy. Opowieść teatralną. Ordynatorzy jednostek leczniczych dla pletory alfabetycznych poplątań świata (przykład: astenie, blokady, czaszkogardlaki, depresje, epifazje, frenie, ginandromorfizmy, histerie, inwolucje białkowe, jaźniowstręty, kompulsje, lewitacje zen- somatyczne, manie, nerwice, obskurie, psychozoria, rzucawki, skotofagozy, traumy, ubytki genowe, wirusy układowe, yindi czy zwłóknienia) pragną w ramach terapii oswajać chorych z prawdziwym światem. I vice versa: w ramach edukacji. Na przykład Ulicznym Teatrzykiem Debilikiem, nazwa użytkowa. Treść widowisk niezbyt ważna, uważna, poważna, ale ludzi wiedzie tam nie głód estetyki lecz jej chory kuzyn: ciekawość. A więc pisuje się po godzinach tandetne historie, pacjenci zbijają się w kupę trupę, mówią co im przynależne, raz coś przepomną, raz dodadzą. Warto zadziwić tych normalnych. Od stopnia zadziwienia zależy, ile wrzucą do puszki, a tak, szpitalom każdy pieniądz się przyda. Utrzymają się bez konieczności cięcia etatów, bo każdy cięty etat to cięta korona czaszki, lobotomia za lobotomią, prowizoryczne łatanie niełatalnego i opuszczanie go na wolność. Czy któryś z "lżejszych przypadków" odwiedził kiedykolwiek UTD, żeby zobaczyć dawnych kompanów? Mnie UTD przyciąga, bo chcę na własne oczy przekonać się, że nie tylko moja siostra została zgwałcona i porzucona przez rozum. (Dziwny wyraz: "rozum". Nawet ci, którzy go nie mają potrafią wyskrzeczeć z siebie: "Rozumiem". Można też uznać w kimś rozum, gdy powie się: "Masz rację". Etymologicznie ratio jest pokrewne liczeniu, jeżeli dobrze pamiętam. Powinniście zobaczyć niektórych z tych niby szaleńców w akcji, jak w wyłomie sekundy dokonują wielowarstwowych obliczeń na liczbach szesnastocyfrowych. Muszę ich kiedyś odwiedzić za kulisami?) Koda widowiska. Bęcwałek z pokrzywionymi ramionami: narrator. Kiwa się w miejscu, z powodzeniem lekceważy sylaby słaboprzyciskowe. Ciała nie chcieli i mensy nie znali, Ni krwi, fermentu, ni gleju, ni płynu; Mózg dała macierz a duszę im genom, Krew dał im donor, biopsję zgrał igielnik. Coś na karykaturalne podobieństwo którejś z edd. Potem lament kogoś na karykaturalne podobieństwo ludzi (czworaczki żeńskie zgodnie wyklęte progerią). Wyją do rekwizytorium księżyca i kilku chmurek z tektury jak to im biedno i chłodno. Pielęgniarka daje im dyskretny znak, żeby usunęły się ze sceny. Trzy wychodzą za kurtynkę, jedna zostaje, zapamiętana w wyciu. Wśród widzów poruszenie. Najciekawsze są właśnie te momenty kiedy akcja wymyka się scenariuszom a choroba pasom. Dwóch mocnych panów wyciąga karykaturę pod ramiona. Bęcwałek próbuje tuszować, ma bladą twarz, może coś z przemianą aminokwasów, stara się, stara, może obiecali mu dodatkową syntezę białka w żyłę, i czeka, i ślini się niczym dziecko do maślanego cukierka, i dla tego cukierka gotów jest nawet mówić składnie, skupiać się na akcentach. A może i sztuki, sztuczki - w ramach oszczędności - też wyrabiają pacjenci a kitlowi tylko wyrywają je z dyktafonów i eskortują na papier? Wiem gdzie szczęście rośnie, gdzie los nasz się mieni! Szermują nami, szermują do czasu. Z naszych oczu rosa, co doliną spada, U studni powiek wciąż los nasz się zlicza. Na deski wbiega poczwar z przepotężnym Downem. Down to zresztą najmniejszy z jego problemów. Piszczy przeraźliwie "szermują, szermują". Ciekawe. Szlagwort? Zanotuję. I nagle ludziom szyje indorkują, żyrafieją. Chcą wszystko zobaczyć. Down dostaje jakiegoś ataku. Ślini się, zwija w sobie, wykonuje nieprzystojne gesty i piszczy, wciąż piszczy. O tak, pełno żyraf i indorów. Na scenę wdrapują się ochroniarze. Down zrzuca białą, płócienną koszulę, nie wiadomo skąd nóż w jego oszalałej dłoni. Wdech, pot, indorki, robi się coraz ciekawiej. Ochroniarze oglądają się, chyba nie bardzo wiedzą co robić. Down rzuca nożem w tłum, kilka niewiast z widowni trafia w krzyk. Ochroniarze błyskiem dopadają poczwara, ten nagle nieruchomieje, potem kłania się publiczności. Nóż był gumy. Tłum nawet nie zauważa, że kretynki kręcą się wśród niego i wystawiają pod nosy prośbę o banknoty. Więc to tak, ten szał został wyreżyserowany. Ale są oklaski, bo efekty specjalne też znajdują uznanie. Wykreślam z pamięci "szermowanie" i zrzucam banknot na pożarcie. Wyobrażam sobie, że wszyscy opętani umysłowo są zbiorem, że to jeden organizm, szalony pleń, i gdy pomogę któremuś z tych braci moich najgorszych, siostrze swej pomogę. Ale banknot jest możliwie najmniejszego nominału. Szalony to ja nie jestem. (- Kłamiesz - mówi Grzegorz z lekkim uśmiechem. - Ludzie nie potrafią czytać w myślach. Może we własnych, ale i to z niewielką korzyścią dla cywilizacji. Odpowiadam mu, że to jak gdyby część układanki. No, ta cudza myśl. Na przykład: słyszysz głos, dostrzegasz mowę ciała, rozpoznajesz blask źrenic, dobór słów, kojarzysz podświadome sygnały - i widzisz charakterystyczną łasiczkę w pętli rąk kobiecych. Ach tak, dumasz, więc cała układanka to Dama z łasiczką. Mniej więcej tak czyta się w obcych mózgach. Nie potrafię tego jaśniej wytłumaczyć. Nie panuję nad tym darem, nie zawsze zdołam go przywołać. Ale jest coraz lepiej. Nie uśmiechaj się tak. Czy każdy szofer wie jak zbudowany jest pojazd, który prowadzi? A wiesz, Amerykanie przeprowadzili niedawno eksperyment z myszami. Zamykali je w labiryntach porozdzielanych tak, że gryzonie się nie widziały. Kontaktu zero. Kiedy metodą prób i błędów rozpoznały drogę wyjścia, przekładano je do labiryntu partnera. I w trzech przypadkach na sto biały cwaniaczek kojarzył rozkład ścieżek w nowym labiryncie, jakby gościł w nim od dawna. Czyli jak? Telepatia czy błąd statystyczny? Błąd, skrzyknęli od razu naukowcy i powtórzyli eksperyment. Ponownie trzy na sto: te same myszy. Ulubienice losu. - Niemożliwe - W tembrze Grzesia zaczyna się nadąs, może pierwszy krok do irytacji. - Poza tym ludzie to nie myszy. - No a Burns? Steinbeck? Algernon? Ezop? Gertruda z Nivelle? - Czy twoja siostra niedługo umrze? - Mój przyjaciel zmienia temat, wraca do ważenia duszyczek. (Kiedy za długo bywam w neurogiełdzie - dopadają mnie objawienia. Najczęściej w wyniku kontaktu z dużymi liczbami, nieskończonymi ciągami zer i jedynek. Ostatnio ujrzałem stado myszy. Widziałem też rozmowę z Grzegorzem. Nie mam zamiaru i ochoty wyciągać z tego żadnych wniosków. Może kiedyś. Szaremu Fraktalowi, kiedyś może.)) xxxx - To jak gdyby część układanki. No, cudza myśl. Na przykład: słyszysz głos, dostrzegasz mowę ciała, rozpoznajesz blask źrenic, dobór słów, kojarzysz podświadome sygnały - i widzisz charakterystyczną łasiczkę w pętli rąk kobiecych. Ach tak, dumasz, zatem cała układanka to Dama z łasiczką. Mniej więcej tak czytam w obcych mózgach. Beata słucha mnie uważnie. Ale może jest to uwaga matki dla konfabulującego dziecka. - A jeśli ktoś nic nie mówi? Jeśli nikogo nie widzisz? - Wystarczy połączenie neuronalne. Na przykład interbrain. To jak spacerek po obcym osiedlu. Ale skoro jest połączenie, most między moim osiedlem a obcym, jest jedność, a skoro jedność, w obu osiedlach można zaprowadzić te same prawa. Moje prawa. Zaś kiedy już jestem u siebie, wokół robi się całkiem domyślnie. Milczenie oznacza niezgodę. - Nie potrafię tego jaśniej wytłumaczyć. Nie panuję nad tym darem, nie zawsze umiem go wywołać. Ale jest coraz lepiej. Nie uśmiechaj się tak. Czy każdy kierowca wie jak zbudowany jest wehikuł, który prowadzi? - Dobrze już, dobrze - śmieje się Beata. - Ale ja nie czytam w twoich myślach, więc powiedz czego słuchamy na kolację. (Beata to moja żona. Początkowo mężem miał być Grześ, ale Klinika Dîir wezwała go do siebie. Wreszcie pozwolono mu na staż, obserwację reanimacji, może zważy te swoje domorosłe trupy. Musiał opuścić zajęcia. I oto padło na mnie.) - Strawińskiego? Strawiński może oznaczać Pietruszkę, ale może się też kojarzyć z dowolną potrawą. Tak jak Prokofiew kojarzy się tylko z Pomarańczami. Czajkowski z Orzechami. Smetana ze Śmietaną. Brahms z Kuchnią Węgierską. Mendelssohn ze Szkocką Owsianką. Ravel z Wodą. Schubert z Pstrągiem. Rimski-Korsakow z przepysznym rosołem na Koguciku. Gdy kończą się nazwiska, kosztujemy terminów muzycznych: fermata to fermentacja, con fuoco podgrzewanie na sporym ogniu, staccato stek. Potem możemy bawić się skojarzeniami skojarzeń, następnie tych skojarzeniami i dalej da capo al infine. (- Teoria Crowleya - obwieścił Promotor zanim wyekspediował nas w podróż poślubną do VR- Halli. - A może hipoteza. Wręcz spekulacja. Czy też mrzonka Crowleya! Którą - niemniej - moi studenci powinni poznać... ) Nie mogłem się nawet wybronić od eksperymentu tym, że muszę stawiać się w bankowej neurogiełdzie, bo Promotor miał dla nas VR- Hallę, świeży zakup Uczelni. Czas tam płynie odmiennie, po innych niźli te znajome krzywiznach. Nie wiem ile czasu minęło na zewnątrz, w środku celebrowaliśmy już z Beatą czwartą rocznicę ślubu. Przez pierwszy rok stale się kłóciliśmy na temat teorii Crowleya, przez drugi prawie nie odzywaliśmy się do siebie, w trzecim z wolna zaczęliśmy się godzić z tym, że jesteśmy sobie pisani. Kto by przypuszczał, teraz zaczyna nam się to podobać. (- Teoria Crowleya? - zapytał Szymek. - Czyli co? - Rzeczywistość dąży do samowypełnienia - wyszeptał Promotor a my nadal niczego nie rozumieliśmy. - Zobaczycie naszą młodą parę w akcji - wyjaśniał. - On i ona. Są obcy. Ale tam staną się sobie bliscy. Dlaczego? Horror vacui. Biernat i Beata odczują brak stada, zauważą siebie i sami staną się stadem. Zespołem norm. Ogółem decydującym i postrzegającym. Pamięcią zbiorową. Światem. Kosmosem. - To raczej sprawka libido i konieczności utrzymania gatunku - powiedział Szymek. - Jeśli połączylibyśmy tam wrogów, pozabijaliby się zanim trzeci kur by zapiał. - Bardzo prawdopodobne - odparł Promotor. - Ale nie o to Crowleyowi chodziło.) Ile lat temu to słyszeliśmy? Czy szesnaście? Osiemnaście? Rzeczywistość wirtualna stała się faktyczną. Nie możemy mieć dzieci. To martwi. Łapiemy się na tym, że zapominamy, iż w VR nic nie jest naprawdę. Nawet muzyczne menu jest tylko komendą do komputera, który drażni odpowiednie nerwy, wywołując w nas sytość. - A jeżeli nas zostawili? - zapytała pewnego dnia Beata. - Jeżeli o nas zapomnieli? Tam mogła zdarzyć się wojna. Zagubionym. Nie wiem już czy tam denotuje zewnętrzność czy wewnętrzność, prawdę czy fałsz, zero czy jedynkę. Nasze małżeństwo zostało wybudowane w świeżym habitacie, bez odwołań do przeszłości. Nowe rekwizytorium, nowe barwy. I zero zmian. Zero nowości, zero książek, multimediów, informacji. A wspomnienia nie żyją wiecznie. My i tylko my, dwa pokoje, kuchnia, łazienka, komputer dawkujący melodyczne papu, to razem siedem. Początkowo barwę wanny zwaliśmy lemorową, od sieci sklepów Le More, gdzie można było kupić spodnie w charakterystycznym odcieniu turkusu. Ale kiedy pamięć wyrzucała z naszych umysłów najmniej potrzebne skojarzenia, by skupić się na najważniejszych, zapomnieliśmy o sklepie, nazwie i turkusie. Lemor. Za wiele lat przyjdzie stado wygłodniałych lingwistów, aby zachodzić w głowę skąd to. Skąd co? Minęło trzydzieści lat, starość weszła z nami w bliższą komitywę, zaczęliśmy przeżuwać sens naszego trwania. - Pamiętasz Robinsona Crusoe? - pytam. - Miał nadzieję na ocalenie. - Robinson to fikcja - warczy Beata. Zazwyczaj wścieka się, kiedy podnoszę ją na duchu. Sądzi, że uznaję tym samym, że jest powód do podtrzymywania na duchu. A ona chciałaby zapomnieć o możliwości klęski, przemilczeć ją. - My jesteśmy prawdziwi. - No cóż, nie wydaje mi się byśmy mogli temu zaradzić. "Gatunek ludzki masz przerwać!", powtarzam ale z czasem mantra mi się miesza. Gatunek ludzki ma przetrwać? Gatunek ludzki ma wytrwać? Dotrwać? Potrwać? Trwożyć się? Tworzyć się? Spotworzyć się? Do kiedy, do czego? Gatunek ludzki mam wyrwać? Mam przerwać? Dlaczego nie możemy przerwać eksperymentu? - Stado jakich lingwistów? - Beata przechodzi w ton kpiący. - Tu nikt nie przyjdzie! Tam stało się nierealne. Czterdzieści sześć lat. Zastanawiam się nad modelem teoretycznym naszej pułapki. Przypominam sobie (o dziwo!) stary podręcznik do egzaminu na prawo jazdy. Trzy pojazdy zbliżają się po osobnych torach do centrum skrzyżowania w kształcie litery Y i nie wiadomo kto ma jechać pierwszy, bo ktoś wyrwał znak pierwszeństwa przejazdu. Rozwiązanie było poza systemem: uprzejmość. Jeden z kierowców musiał okazać uprzejmość i dać znak ręką pozostałym, żeby ruszyli. A jeśli wszyscy trzej machnęli życzliwie dłońmi? Absurd. Pięćdziesiąt osiem lat samotności we dwoje to też absurd. W siedmioro. Jeżeli my jesteśmy prawdziwi, to tamci są fałszywi, a skoro tak, to nie mogli stworzyć nam świata. - Czy można zbudować system, który zamknie się sam w sobie? - próbuje Beata. - Czy można schować się we własnej kieszeni? Czy mysz może nakarmić się własnym ogonem? - Dlaczego powiedziałaś "mysz"? - żachnąłem się. Byłem już stary, pomarszczony i wredny. Ale myszy pamiętałem. - Musimy sprowadzić tu kogoś z fikcji - powiedziała Beata. Fikcją nazywaliśmy "tam". - Byle zniszczył ekran nad nami. Właśnie minęło sto szesnaście lat. Bez żadnych hucznych kłótni. - Jesteśmy jak dyrektor banku. Wszedł do skarbca a kraty zamknęły go w środku. Pokonany przez własny wynalazek. - Dlaczego powiedziałaś "bank"? Kiedy kilka godzin przed snem odtwarzamy skojarzenia w słabnących mózgach, na rzucone przez mnie hasło "nóż" Beata nie odpowiada "chleb". Mówi "gardło". Mija rok sto dwudziesty. Potem idziemy spać. Nie wiemy czy człowiek może żyć tak długo. Nakrywamy się kocami. Sto czterdzieści. Kocami? Jeszcze jeden byt zawieszony. Sto ile? Potem blask w oczy. - Kochani, nie uwierzylibyście - mówi ktoś, kogo przypominam sobie jako Szymka. - Ale wszystko jest nagrane. Beatka podrzyna Biernatkowi gardło gumową rybką. A jednak o to chodziło Crowleyowi? - Do zakończenia kwarantanny nie powinni zbliżać się do luster - mówi ktoś, kogo przypominam sobie jako Promotora. - Procedura jest zresztą znana. Nie, nie o to chodziło Crowleyowi. Ta teoria sprawdza się w warunkach idealnych. Psychika ludzka nie jest idealna. Pęka, a wtedy w ruch idą noże, agresje, odczucia poboczne, zboczenia. Gdyby psyche nie pękła, to tracąc ostatnie wspomnienia uwierzyliby, że VR to jedyna obiektywna prawda. Stworzyliby prawdę. Rzeczywistość sama z siebie wypełniłaby luki w ich opustoszałych głowach. - Przecież podglądaliśmy ich - mówi ktoś, kogo przypomniałem sobie jako Szymka. - Znaliśmy inną prawdę. - Dla Crowleya - mówi ktoś, kogo przypomniałem sobie jako Promotora - nie istnieje logika, której obserwator nie byłby jednocześnie jej uczestnikiem. Jeśli istniejemy w świecie X, tedy obowiązuje nas logika X, czy nam się to podoba czy nie. Jeśli z dowolnych względów, ograniczeń percepcji itepe, nie odkrywamy logiki, wówczas logiką X musi nazywać się ogół tego, co zdołamy dostrzec. I logika ta będzie kreować świat X niezależnie od swojej kompletności. Ergo każde zdarzenie jest logicznie reprodukowalne czasoprzestrzennie na tyle obiektywnie i kompletnie, na ile zgodzi się ogół obserwatorów. - Reprodukcja to czy imitacja? Konstrukcja? Przecież istnieją światy bez obserwatora! Światy połączone, których systemy logiczne mają część wspólną. Czy Crowley przedstawił jakiś model matematyczny czy tylko tak sobie filozofował? Rybkę kojarzę, gumową o wiele, wiele gorzej. Zegar cofa się, wspomnienia wracają na miejsce. To boli. - Słabo mi - jęczy Beata. Odprowadzają nas z VR- Halli. Szymek mówi, że przeżyliśmy ciężką godzinę. Promotor patrzy na mnie uważnie. Potem, potem. Wszystko potem, błagam was. (Kiedy próbowałem wyjaśnić mamie teorię Crowleya - nie zrozumiała mnie. Pokiwała głową z niechęcią i wyrzekła coś o ludziach, którzy trwonią czas na głupstwa zamiast zająć się uczciwą pracą. Moja matka była przed wylewem naukowcem. Zajmowała się teoriami wieloprzestrzennymi i Crowleya miała pewnie w małym palcu. Teraz w palcu ma jedynie tkankę skórną, mięso i krew serdeczną zero er ha minus.) xxxx - Część układanki. Cudza myśl. Słyszę słowa, dostrzegam głośnię ciała, rozpoznaję blask źrenic, dekoduję reguły doboru słów, kojarzę podświadome sygnały - i widzę dobrze znaną łasiczkę w pętli rąk kobiecych. Ach tak, myślę sobie wtedy, a zatem cała układanka to Dama z... - Dlaczego pan to stwierdza? - przerywa mi Promotor. Patrzę na niego, próbuję zgadywać. Wydawało mi się, że pytał mnie jak do niego dotarłem. Pewny jestem, że pytał. Przez las. Przez las dotarłem. A teraz kryguje się, że nie wie o co chodzi. Dlaczego tak się zachowuje? Byłem już w owym lesie. Zieleń mysolińska myśli, prymidoński szkarłat szyszek. Zbieram szyszki do koszyka, koszyka dłoni, oto zapłoną, a jedna z nich nawet woła, nawołuje mnie ku drzewu. Oto wspinam się po pniu drzewa, pniu mózgu. Ostrożnie, mimo podniecenia, rozchylam gałęzie. I widzę most. I most za daleko. Stoi na nim wartownik w długiej białej szacie, jaką często natchnienie domalowuje aniołom na obrazach Fra Angelico. Przez ramię ma przewieszony karabin. Pilnuje głównej traktu ruchowego i czuciowego pod drogowskazem "Od rdzenia" i "Do rdzenia". Schodzę z drzewa, jak wiewiórka, przywitam wartownika, pytam o szlachetne zdrowie, jak dzieci, jak procesy myślowe, czy żona nadal bardzo kocha, jak się wiedzie podstawowej komórce społecznej, jak mija dzień, jak mija noc, jak mija komórka, czy regeneruje się, komórka społecznie mózgowa, co sądzi pan o Enchiridionie Metafizycznym, jak się dzieje niebo nad głową, potem salut i w drogę mi, w drogę. Do rdzenia. Od rdzenia. Do widzenia. Od widzenia. Przywidzenia. Nurzam się w strumieniu pod mostem: pytać ryby jak długo potrwa eksperyment, zagadać starego, mądrego szczupaka w złocie łusek jak długo przyjdzie mi jeszcze mężować Beacie. Proszę igły z modrzewi i blaski z tęczówki, by wróciły logikę, dopóki o niej pamiętam, dopóki ją pamiętam, dopóki Crowley nie przyszedł w czarnym płaszczu, dopóki nie zanucił ciszy, nie zawładnął przeszłością. A woda szemrze, klaszcze, pluszcze, świszczy, trzeszczy i ja ją zrozumiałem. I co teraz? I teraz niby nic? - Tam, w